baśnie

12
Powietrze (baśn o zarazie - w naszyj rejonach morowe powietrze uwazali za kobiece widmo) Siedział Borzymir pod modrzewiem, słońce piekło jakby ogień. Patrzy z dala, że coś idzie; patrzy znowu – to niewiasta! Cała płachtą owiniona, na wysokich nogach chodzi. Zląkł się zrazu, chciał uciekać, ale widmo długą ręką zatrzymało zlęknionego. – Znasz Powietrze? – Ja to jestem! Weźże mię na barki swoje i obnoś po całej krainie: nie pomijaj wioski, miasta, bo wszędy zawitać muszę. Ty nie lękaj się niczego, zdrowy będziesz wśród umarłych. I długie ręce przewiesza na szyję biednego kmiecia. Szedł więc Borzymir, lecz zdziwiony, że ciężaru nic nie czuje, spojrzy za się, ale widzi, że na barkach siedzi widmo. Przyniósł najwpierw do miasteczka. Po gospodach tańcowano, wesołość na każdej twarzy. Ledwie zatrzymał się w rynku, niewiasta powiała płachtą; wnet ustały rzeźwe tany i wesołość znikła z twarzy. Kędy spojrzy wystraszony, niosą trumny, w dzwony dzwonią; cały cmentarz napełniony, nie ma już gdzie grzebać ludzi! Na rynku stosami trupy leżą nagie, nie grzebione! Poszedł dalej. Gdzie wieś przejdzie, tam zostaną puste domy, z bladym licem, drżąc z bojaźni, uciekają zewsząd ludzie, a po drogach, lasach, polach konający w bólach krzyczą. Na wysokim wzgórzu stała wioska jego, kędy mieszkał wieśniak, co nosił Powietrze, tam miał żonę, drobne dziatki i stare rodzice swoje. Zakrwawiło mu się serce, więc okrąża wioskę swoją, silnie pochwycił niewiastę, by mu z barków nie uciekła. Spojrzy: widzi Prut niebieski, za nim wszędy coraz wyższe stoją góry zielonawe, dalej czarne, aż najwyższe białe śniegiem. Śpieszy prosto więc do rzeki: skacze, cały się zanurza, chcąc utopić i niewiastę, by uchronił od pomoru i od klęski ziemię swoją Sam utonął: lecz Powietrze, co niesione nie ciężyło i utonąć też nie mogło, przestraszone tą odwagą uciekło w lasy, na góry! Tak ocalił swoją wioskę, rodzice, żonę i dziatki, i resztę tej krainy, gdzie nie poniósł złej niewiasty. JONEK (tu by sie przydała na próbie kobieta) Chcesz mieć fujarkę, by na jej głos podskoczyły nieochocze nogi, a z grobu powstały trupy i okazały czerstwe stare postacie, pośpiesz do boru. W ciemnym borze szukaj wierzby, wierzby zielonej, co by nigdy nie słyszała szumu wody ni piania koguta. Bo na pienie kura uciekają i duchy, i wiedźmy; a wierzba, co słyszała szum wody, nie poruszy na korowód nieochocze nogi. Chcesz, by cię każda dziewa kochała, złap niedoperza, nakryj glinianym garnkiem i o pół- nocy połóż go w mrowisko; o drugiej północy nazajutrz zbierz kościotrup, a w nim znajdziesz widły i grabie. Lubą dziewkę przyciągnij grabiami, a kochankę mieć będziesz; chcesz mieć przyjaciela, wybranego parobka przyciągaj grabiami. A jeżeli nieluba sercu ścigać cię będzie natrętną miłością, odepchnij widłami, a wstręt uczuje dla ciebie. Gdy który będzie narzucać się twej przyjaźni, a jej niewart i niegodzien, odepchnij go widłami, a odstręczysz na zawsze. Tak przez fujarkę otoczysz się wesołością i przeszłością, tak przez kości niedoperza otoczysz się miłością i przyjaźnią. A jeżeli zapragniesz odgadnąć ciemną przyszłość, nieodgadnioną, zapragniesz skarbów, posłuchaj ostataniej rady: – W wigilię świętego Jana rozkwita paproć o samej północy, ale niełatwie kwiatu dostaniesz; strach zatrzymasz bieg krwi w tobie, zlodowacieje serce, a w szpiku mrowiska poczujesz. Nie naliczysz gromów, które ziemią wstrząsną. Każdy włos na głowie stanie ci prosto jak topol, a srogi pogwizd nie nachyli go nawet. Jeżeli dotrzymasz pola z odwagą, otrzymany kwiat w zdobyczy rozjaśni ci przyszłość i wzbogaci złotem. Tak więc przez kwiat paproci zostaniesz bogaczem i w przyszłość jak w zwierciadło poglądać będziesz. A młody wieśniak słysząc ten głos w ciemnym lesie porzucił furę z wołami pełną narąbanego drzewa, a ucieszony słodką nadzieją, pełen otuchy i szczęścia, biegł i darł się przez gę- stwinę szukając wierzby na cudowną fujarkę. I błądził długo, i szukał długo, aż wśród suchej łąki znalazł zieloną wierzbę. Uciął piękną gałęź, skręcił z niej korę i miał gotową fujarkę. Zadął na niej, a radość napełniła mu serce. W tej uboczy nie było nikogo; sam więc, uniesiony szałem wesołości, hasał po bujnej łące, aż zmordowany upadł na murawę. Doznał już skutku fujarki, ale dreszcz go zimny przejął, gdy wspomniał, że jej głos może obudzić duchy i zmarłych. Pot zimny, kroplisty wystąpił na lica. Lecz ciekawością zdjęty, chciałby co prę- dzej pośpieszyć pod cmentarz. Schował więc fujarkę za pazuchę i począł przedzierać się do wąskiej drożyny. Niedługo wybiegł na krasny wzgórek, okalały go dawne i stare mogiły; tu zbiegały się

Upload: kama-piskorek

Post on 10-Jul-2016

213 views

Category:

Documents


1 download

DESCRIPTION

baśnie i opowiastki słowiańskie

TRANSCRIPT

Powietrze (baśn o zarazie - w naszyj rejonach morowe powietrze uwazali za kobiece widmo)

Siedział Borzymir pod modrzewiem, słońce piekło jakby ogień. Patrzy z dala, że coś idzie; patrzy znowu – to niewiasta! Cała płachtą owiniona, na wysokich nogach chodzi. Zląkł się zrazu, chciał uciekać, ale widmo długą ręką zatrzymało zlęknionego. – Znasz Powietrze? – Ja to jestem! Weźże mię na barki swoje i obnoś po całej krainie: nie pomijaj wioski, miasta, bo wszędy zawitać muszę. Ty nie lękaj się niczego, zdrowy będziesz wśród umarłych. I długie ręce przewiesza na szyję biednego kmiecia. Szedł więc Borzymir, lecz zdziwiony, że ciężaru nic nie czuje, spojrzy za się, ale widzi, że na barkach siedzi widmo. Przyniósł najwpierw do miasteczka. Po gospodach tańcowano, wesołość na każdej twarzy. Ledwie zatrzymał się w rynku, niewiasta powiała płachtą; wnet ustały rzeźwe tany i wesołość znikła z twarzy. Kędy spojrzy wystraszony, niosą trumny, w dzwony dzwonią; cały cmentarz napełniony, nie ma już gdzie grzebać ludzi! Na rynku stosami trupy leżą nagie, nie grzebione! Poszedł dalej. Gdzie wieś przejdzie, tam zostaną puste domy, z bladym licem, drżąc z bojaźni, uciekają zewsząd ludzie, a po drogach, lasach, polach konający w bólach krzyczą. Na wysokim wzgórzu stała wioska jego, kędy mieszkał wieśniak, co nosił Powietrze, tam miał żonę, drobne dziatki i stare rodzice swoje. Zakrwawiło mu się serce, więc okrąża wioskę swoją, silnie pochwycił niewiastę, by mu z barków nie uciekła. Spojrzy: widzi Prut niebieski, za nim wszędy coraz wyższe stoją góry zielonawe, dalej czarne, aż najwyższe białe śniegiem. Śpieszy prosto więc do rzeki: skacze, cały się zanurza, chcąc utopić i niewiastę, by uchronił od pomoru i od klęski ziemię swoją Sam utonął: lecz Powietrze, co niesione nie ciężyło i utonąć też nie mogło, przestraszone tą odwagą uciekło w lasy, na góry! Tak ocalił swoją wioskę, rodzice, żonę i dziatki, i resztę tej krainy, gdzie nie poniósł złej niewiasty.

JONEK (tu by sie przydała na próbie kobieta)Chcesz mieć fujarkę, by na jej głos podskoczyły nieochocze nogi, a z grobu powstały trupy i okazały czerstwe stare postacie, pośpiesz do boru. W ciemnym borze szukaj wierzby, wierzby zielonej, co by nigdy nie słyszała szumu wody ni piania koguta. Bo na pienie kura uciekają i duchy, i wiedźmy; a wierzba, co słyszała szum wody, nie poruszy na korowód nieochocze nogi. Chcesz, bycię każda dziewa kochała, złap niedoperza, nakryj glinianym garnkiem i o pół- nocy połóż go w mrowisko; o drugiej północy nazajutrz zbierz kościotrup, a w nim znajdziesz widły i grabie. Lubą dziewkę przyciągnij grabiami, a kochankę mieć będziesz; chcesz mieć przyjaciela, wybranego parobka przyciągaj grabiami. A jeżeli nieluba sercu ścigać cię będzie natrętną miłością, odepchnij widłami, a wstręt uczuje dla ciebie. Gdy który będzie narzucać się twej przyjaźni, a jej niewart i niegodzien, odepchnij go widłami, a odstręczysz na zawsze. Tak przez fujarkę otoczysz się wesołością i przeszłością, tak przez kości niedoperza otoczysz się miłością i przyjaźnią. A jeżeli zapragniesz odgadnąć ciemną przyszłość, nieodgadnioną, zapragniesz skarbów, posłuchaj ostataniejrady: – W wigilię świętego Jana rozkwita paproć o samej północy, ale niełatwie kwiatu dostaniesz; strach zatrzymasz bieg krwi w tobie, zlodowacieje serce, a w szpiku mrowiska poczujesz. Nie naliczysz gromów, które ziemią wstrząsną. Każdy włos na głowie stanie ci prosto jak topol, a srogi pogwizd nie nachyli go nawet. Jeżeli dotrzymasz pola z odwagą, otrzymany kwiat w zdobyczy rozjaśni ci przyszłość i wzbogaci złotem. Tak więc przez kwiat paproci zostaniesz bogaczem i w przyszłość jak w zwierciadło poglądać będziesz. A młody wieśniak słysząc ten głos w ciemnym lesie porzucił furę z wołami pełną narąbanego drzewa, a ucieszony słodką nadzieją, pełen otuchy i szczęścia, biegł i darł się przez gę- stwinę szukając wierzby na cudowną fujarkę. I błądził długo, i szukał długo, aż wśród suchej łąki znalazł zieloną wierzbę. Uciął piękną gałęź, skręcił z niej korę i miał gotową fujarkę. Zadął na niej, a radość napełniła mu serce. W tej uboczy nie było nikogo; sam więc, uniesiony szałem wesołości, hasał po bujnej łące, aż zmordowany upadł na murawę. Doznał już skutku fujarki, ale dreszcz go zimny przejął, gdy wspomniał, że jej głos może obudzić duchy i zmarłych. Pot zimny, kroplisty wystąpił na lica. Lecz ciekawością zdjęty, chciałby co prę- dzej pośpieszyć pod cmentarz. Schował więc fujarkę za pazuchę i począł przedzierać się do wąskiej drożyny. Niedługo wybiegł na krasny wzgórek, okalały go dawne i stare mogiły; tu zbiegały się

rozstajne drogi, a krzyż nowy świeży grobowiec oznaczał. – Ha! – rzekł do siebie – sprobujwa; nimdojdziewa do cmentarza, kawał ci drogi, niech choć jednego zobaczyma, czy na głos fujarki podniesie swoje deski. I dobył piszczałki; zaledwie zadął, krzyż się obalił, a z ziemi ukazał się dziad żebrak, zabity na rozstajnej drodze przed trzydziestą laty. Młody wieśniak odwrócił oczy ze wstrętem nie chcąc patrzeć na twarz schudzoną wiekiem i nędzą, a zeszpeconą ranami. Lecz w przestrachu grał ciągle; wtedy zobaczył, że okoliste mogiły roztwierają się razem, usłyszał chrzęst żelaza, tętnienie podkowy. Patrzy! – żelazem zbrojni pokazują się rycerze: jedni pieszo, a wielu na koniach. Jeżeli dziada się nastraszył, więcej jeszcze patrząc na liczny szereg uzbrojonych olbrzymów. On sam, lubo był rosły i we wsi swojej najwyższy, każdemu z nich niemal po kolana zaledwo głową dostał. Z większego strachu otworzył gębę, podrapał się po głowie, a nie zadymając piszczałki, nie poruszył już więcej mogił. Każde widmo nakryła ziemia i tylko wiatr zimny powiewając przyginał trawę i zioła. Umęczony wesołością i przestrachem z widzenia zmarłych przygotował grabie i widły niedoperza, chcąc użyć miłości i przyjaźni. Już od dawna młoda Zosia z pobliskiej chaty, z czarnymi oczyma, poruszyła mu serce, ale czarnobrewa nie dbała na zaloty młodego Jonka, jak go nazywano. Na próżno śpiewał do niej: U mojej Zosieczki Oczki jak tareczki, Gęba jak śmietana, Dana moja! dana! Zosia się śmiała i z piosnki, i z Jonka. Pleła len w ogrodzie, kiedy się na nią zaczaił i grabkami niedoperza przyciągnął k`sobie. Zosia milej na niego patrzała, a Janek uradowany całował owe grabki. Był pewny, że go kocha; chciał więc przyjaciela; upodobał sobie młodego Ziębę i z tym się wkrótce zaprzyjaźnił. Znała go dobrze i Zosia, a kiedy obaj przychodzili do niej razem, zawsze witała uśmiechem. Już Jonek myślał o weselu i zadumany usiadł za kopicą siana, kiedy za drugą szmer usłyszał. Ciekawy, zakrada się, patrzy i widzi, jak Zosia siedzi razem z Ziębą układając z sobą o dniu swoich zaręczyn. Rozgniewany, złamał grabie i nie chciał ani przyjaźni, ani miłości. – Na co mi piszczałka i grabie kościane! – zawołał ze łzami – tamta mnie zmęczyła, bom musiał nieochoczy skakać, i nastraszyła widmami, a tymi przyciągałem Zośkę na próżno, by z wiatrem wszystko do czarta poszło. Lepiej postarać się o pieniądze i zabaczyć, co też się ze mną stanie. Nazajutrz była wigilia do świętego Jana. Jonek nie nocował w chacie, na próżno go wyglądała matka! Burza okropna pobliski las wyłomała, pioruny kilka domostw i stodoł spaliły. Już blisko południa wrócił do chaty Jonek spocony i drżący, był blady i oczy miał obłąkane. Na próżno mu stara matka postawiła miskę klusek ze słoniną, jeść nie chciał. Matka się modliła, a Jonek oddychał ciężko, lecz czasami się uśmiechał, bo pobrzękiwał złotem w kieszeni.

Na weselu Zosi z Ziębą on był pierwszym drużbą, sypał garścią grosiwo dla grajków i najlepiej się wystroił. Odtąd zawsze rej wodził w gospodzie, częstował wieś całą i co święto i niedziela grajkom jak pan płacił. Przygrywał i sam na wierzbowej fujarce, a wszystko, co żyło, tańcowało wesoło od wieczora do rana. Ale Jonek nie przestał na tym, że był bogaty; chciał wiedzieć, co się z nim stanie, dobył więc kwiatu paproci i rzekł: I usłyszał głos podziemny: – Będziesz wisiał, a nogi twoje nieochocze wiatr będzie poruszał!

– Pfu! do czarta! – zawołał z gniewem Jonek– wisieć nie będę, bo nie mam za co.

Począł się śmiać, ale nie mógł w nocy zasnąć, choć się i podpoił. Przecięż za długo hulał, nim przyszło mu na myśl o przyszłości się dowiedzieć. Wypróżnił kieszenie; już drugi raz, choćby chciał dostać kwiatu paproci, nie uda się sztuka – a pieniędzy nie ma. To go niepokoi; nadchodzi Wielkanoc, młódź wiejska wcześnie prosi Jonka, żeby zamówił grajków, a u Jonka ni szeląga. Kiedy spać nie może, przypomina sobie, że za pomocą kwiatu paproci znowu się dowie o skarbie ukrytym, jak dawniej, gdy raz pierwszy spod gruzów zamku dostał złota. Potarł paproć, spojrzał – i widzi w ogrodzie szlachcica, że pod jabłonią zakopana na sążeń w ziemi stoi okuta w mosiądz szkatuła. Zrywa się, biegnie i zaczyna kopać. Już ciężką szkatułę dobył na wierzch, już chce ją przez płot przerzucić, kiedy się szlachcic zbudził, usłyszał złodzieja, wybiega z dworu, zatrzymuje

Janka. Ale ten, chciwy złota i w obawie, żeby go nie wydał, uderza łopatą w głowę i zabija na miejscu. Na krzyk konającego pana zbiegają się dworscy, łapią zbrodniarza i oddają do sądu. 27 W pół roku Jonek wisiał na rynku w pobliskim mieście. Tyle to zarobił z łakomstwa skarbu i widzenia przyszłości. Wiatr zawiał silnie, już nie rozlegały się tony czarodziejskiej fujarki, a nogi przecięż Jonka obumarłe i zimne poruszał wiatr silnie jakby do tańca

WALIGÓRA I WYRWIDĄBŻona jednego myśliwca zbierając w lesie jagody porodziła tam bliźnięta; a obadwa byli chłopcy, sama zaraz wnet umarła. Zostawione niemowlęta nie karmiła żadna z niewiast: jednego karmiła wilczyca, a drugiego niedźwiedzica. Co wykarmiła wilczyca, ten się nazwał Waligóra; drugi Wyrwidąb się nazwał. Pierwszy siłą walił góry, drugi jakby kłosy zboża najtęższe wyrywał dęby. Żesię kochali wzajemnie, wychodzili na wędrówkę, by obchodzić świat szeroki. Idą przez puszczę ciemną dzień jeden i drugi, w dniu się trzecim zatrzymali, bo drogę zaparła góra i skalista, i wysoka. –- Co my zrobiem teraz, bracie? – Wyrwidąb smutnie zawoła – Nie troskaj się, bracie miły, ja tę górę precz odrzucę, by nam droga wolną była. I podpiera ją plecami i przewraca górę z trzaskiem; odsunął ją na pół mili. Poszli sobie zatem dalej. Idą prosto, aż dąb wielki stoi na środku drogi; zatrzymuje ich w pochodzie. Wyrwidąb więc naprzódidzie, obejmuje go rękoma, wyrywa z całym korzeniem i rzuca na bliską rzekę. Ale chociaż tacy mocni, nogi przecież utrudzili, więc pod lasem odpoczęli. Jeszcze sen nie skleił powiek, patrzą, aż mały człowieczek leci ku nim, lecz tak prędko, że ptak żaden ni zwierz żaden nie potrafiłby go zgonić. Zdziwieni wstają na nogi, gdy on człeczek w ptasim locie zatrzymuje się przed nimi. – Jak się macie, parobczaki! – rzekł wesoło i radośnie – widzę, żeście utrudzeni, jeśli wola wasza będzie, w jednej chwili was zaniosę tam, gdzie jeno zażądacie. Rozwinął piękny kobierzec. – No, siadajcie społy ze mną! Wyrwidąb więc z Waligórą usiedli wygodnie na nim. Człeczek klasnął, a kobierzec niesie ich, by ptak na skrzydłach. – Zapewne was to dziwiło? – człeczek mały znowu rzeknie – żem tak prędko biegł po ziemi: widzicie, oto trzewiki, com dostał od czarownika; kiedy wdzieję, wtedy biegnę: co krok – to mila, co skoczę – to dwie. Waligóra prosi tedy, Wyrwidąb łączy swe prośby, by dał po jednym trzewiku, bo chociaż są tacy mocni, jednak droga nogi trudzi. Poruszony więc prośbami podarował im trzewiki! Gdy niemało ulecieli, zsadził ich pod wielkim miastem, a w tym mieście był smok wielki, co dzień wiele ludzi zjadał. Król ogłosił: „Kto się znajdzie, że tego smoka zabije! – dwie mam córy, do wyboru; jednę oddam mu za żonę i po śmierci tron swój oddam.” Stają więc bracia przed królem, oświadczają swą gotowość, że zabiją tego smoka. Pokazano im jaskinię, gdzie ten potwór zamieszkiwał. Idą śmiało; na pół drogi aż się mały człeczek zjawia. – Jak się macie, przyjaciele! wiem, gdzie kres jest waszej drogi, lecz posłuchajcie mej rady: włóż każdy na nogę trzewik, bo smok jak wyskoczy nagle, nie danawet machnąć ręką. Posłuchali mądrej rady. Wyrwidąb stanął przed jamą, wzniósł z zamachem dąb ogromny, by jak tylko łab ukaże, jednym ciosem smoka zgładził. Waligóra zaszedł z tylu i jaskinią z szczerej skały trzęsie jakby snopem żyta. Smok wypada z jamy nagle, a Wyrwidąb przestraszony, zapomniawszy i o kłodzie, co ją dymał w obu rękach, szczęściem, że wdział dany trzewik, bo uskoczył na dwie mile. Smok go nie mogąc dogonić, obrócił na Waligórę; ten w przestrachu skałę podniósł i z zamachem silnie rzucił, a głaz świszcząc padł na ziemię i przycisnął ogon smoka. Waligóra, choć tak mocny, w tył uskoczył na dwie mile i zobaczył brata swego. – Idźmy teraz, bracie, razem, smok się z miejsca nie poruszy, ty go uderz kłodą dębu, a ja go przywalę górą. Idą wprzód więcej śmiało, jeden w ręku niesie górę, a drugi dębem wywija. Zawył smok jak stado wilków, widząc obu przeciwników: chciał się rzucić, lecz daremnie, ogon ciężki głaz przyciska. Wyrwidąb uderza silnie i rozgniata łeb na miazgę, a brat jego rzuca górą i zakrywa całe ścierwo. Król już czekał; przyjął obu i dał im po jednej córze; a kiedy niedługo umarł, królestwem się podzielili i szczęśliwie sobie żyli.

PISZCZAŁKA Było trzy siostry, wszystkie rosłe i gładkie, ale najmłodsza celowała urodą starsze. Przyjechał panicz z dalekiej krainy , spotkał siostry na łące, jak rwały kwiaty i zioła na wieniec. Ładna była najstarsza, lecz on upodobał najmłodszą sobie i chciał ją pojąć za żonę. W dni kilka poszły siostry do boru zbierać jagody, najstarsza, rozmiłowana w paniczu, zabiła najmłodszą, próżno ją średnia obronić chciała. Wykopała dół głęboki, tam zwłoki martwe przysypała ziemią, przed rodzicami udając, że siostrę wilcy porwali. Nadjechał panicz, pyta o narzeczoną, wszyscy ze łzami opowiadająo zgonie okropnym. Gorzko i żałobliwie śmierć jej opłakał, ale czas ukoił jego żale, a zabójczyni pocieszając panicza tyle zjednała sobie serce jego, że prosił o jej rękę i dzień ślubu naznaczonym został. A na mogile zabitej siostry wierzba wyrosła; szedł pasterz, wykręcił z gałązki tej wierzby piszczałkę i zadął. Lecz jakże się zdziwił, gdy nie dobył z niej zwykłego tonu, jeno zawsze śpiewałapiosneczkę żałobliwym głosem: Graj, pasterzu, graj! Bogi ci pomagą!Starsza siostra mnie zabiła, Młodsza siostra mnie broniła;Graj, pasterzu, graj! Bogi ci pomagąPoszedł do matki i ojca zabitej, a piszczałka wciąż jednymi odzywała się słowy. Gdy matka zadęła, usłyszała piosnkę:Graj, matulu, graj! Bogi ci pomaga!Starsza siostra mnie zabiła, Młodsza siostra mnie broniła; Graj, matulu, graj! Bogi ci pomaga!Bierze ojciec do ręku i toż samo słyszy: Graj, tatulu, graj! Bogi ci pomaga!Zapłakana średnia siostra bierze piszczałkę od ojca – zawsze jedna piosnka: Graj, siostrzyczko, graj! Bogi ci pomaga!Starsza siostra mnie zabiła, Tyś to, siostro, mnie broniła; Graj, siostrzyczko, graj! Bogi ci pomaga Słysząc te pieśni zbladła zbójczyni; wtedy ojciec i matka podali jej piszczałkę: zaledwie dotknęła usty, krew zamordowanej siostry oblała jej lica, a piszczałka ostatni raz zaśpiewała piosenkę: Graj, siostrzyczko, graj! Bogów cię czeka kara Tyś to, siostro, mnie zabiła, Młodsza siostra mnie broniła! Tyś to, siostro, mnie zabiła,Boś mi szczęścia zazdrościła!A w dołkuś mnie pochowała,Czarną ziemią przysypała, Wyrosły ci tam wierzbeczki, Co będą śpiewać piosneczki; Graj, siostrzyczko, graj! Bogów czeka cie karaPoznano wtedy zbrodnię, przywiązano za ręce i nogi do dzikich koni i rozszarpano żywcem; a panicz nie żałując zbójczyni pojął za żonę pozostałą siostrę!

O WŁÓCZNIACH MOHORTOWYCH RYCERZYyło to dawno, może dziesięć wieków temu, kiedy na Dolnym Przyodrzu żył sławny rycerz słowiański, Mohortem zwany. Dzielny to był mąż i niesłychanej odwagi. Stoczył wiele zwycięskichbojów, ale naszym czasom pamięć potomnych przekazała wiadomość tylko o jednym, ostatnim.Raz Niemcy w wielkiej sile najechali okolice Barlinka i Myśliborza. Mohort zebrał swoją drużynę i przez długi czas stawiał im opór. Walczył przemyślnie, zadawał ciosy znienacka, krył się w leśnych ostępach i mokradłach i brał wrogów w zasadzki.Aż dnia jednego siły drużyny załamały się. Z bitewnego pola, gęsto usianego trupami, zebrał Mohort zaledwie dwudziestu dziewięciu swoich drużynników i uszedł z nimi do Puszczy .Cóż, kiedy on sam i jego bohaterscy rycerze byli ranni. Nieludzko utrudzeni drogą, ostatkiem sił dobrnęli do polany pośród wielkiej kniei i wbiwszy włócznie w ziemię, legli na murawie.Ze smutkiem patrzał Mohort na towarzyszy bladych i zbroczonych krwią. Oto dwaj zasnęli snem wiecznym. Nie wyciągną już swoich włóczni o świtaniu.Pozostali, odpocząwszy nieco, jęli opatrywać rany świeżym listowiem, aż ukołysani szumem boru usnęli.O północy Mohort dźwignął się z ziemi. Rozejrzał się wśród leżących pokotem na trawie. Było cicho. Ani jęku, ni wzdychania, ani nawet oddechu. Przerażony pochylił się i każdemu przykładał dłoń do piersi. Serca towarzyszy przestały bić.Bór szumiał smutno.Mohort usiadł. Wsparł się o pień drzewa. Odzież na nim była lepka od krwi. Czuł, jak krew uchodziz niego i życie.Kiedy brzask rozświetlił polanę, zdołał jeszcze zobaczyć rzecz niezwykłą. Oto dwadzieścia dziewięć włóczni jego poległych drużynników zazieleniło się świeżym listowiem. Chwycił jedną z nich, ale jakby wrosła w ziemię. Widział, jak pomału wszystkie zamieniają się w młodziutkie dęby.Obrócił głowę ku swojej włóczni. Ale jego oczy już zasnuły się mgłą i nie mógł nic dojrzeć, tylko zieleń, zieleń...Ktokolwiek znajdzie się dziś na myśliborskie ziemi, niech odwiedzi leśną osadę Mohortów koło Kinie. Zobaczy tam trzydzieści wspaniałych starych dębów, rosnących blisko siebie. Obwód ich pniwynosi od trzech do czterech i pół metra, a wysokość bez mała dwadzieścia pięć.Największy dąb nosi imię Mohorta. Jak mówi podanie — tu władnie spoczął na wieki ze swoimi towarzyszami dzielny obrońca Przy-odrza.

RAKPośród mieszkańców grodu w Moryniu wzrostem, siłą i odwagą wyróżniał się młody Rak. Najlepszy rębacz, niechybny łucznik, górował nad innymi także szybkością biegu i umiejętnością pływania. A że do tego i pieśni znał mnóstwo, i zabawom wszelkim przewodzić umiał, ceniła go starszyzna, a młodzież w ogień by za nim poszła. On jednak marzył o sławie rycerskiej w obronie Ojczyzny. Nie czekał na to długo. Liczne zastępy wrogów z zachodu jak wezbrane fale zalały ziemię pomorską. Ostrzeżeni płonącymi nocą łunami, mieszkańcy okolicznych wsi schronili się na czas w gródku, wespół z załogą odpierając ataki. Ale co znaczy garść obrońców wobec wielokrotnejprzewagi wroga? Już i rąk do walki, i grotów do strzał brakować poczęło, więc bito wdrapujących się na wały włóczniami, spychano ich zaostrzonymi drągami, zrzucano potężne głazy, oblegano ukropem. Czesi, zaskoczeni dzielną obroną morynian, cofnęli się od palisady zabierając z sobą rannych i zabitych, i rozpoczęli oblężenie.Tymczasem w grodzie zjawił się wróg najstraszliwszy — głód; Upadły serca niektórych obrońców io poddaniu się myśleć zaczęli.— Nie wytrzymamy dłużej jak dwa, trzy dni — szemrano.— Jak nie od ran, to z głodu padniemy, ale cięższy będzie nasz los, gdy bezsilnych zbrojnie zagarną, niż gdy z dobrej woli na łaskę się zdamy — dodawali inni.— Żeby choć na posiłki a pomoc Uczyć można! Ale skąd pomoc, gdy wezwać jej nie ma jak? Wąż

się z grodu nie wyśliźnie, ptak nie wyleci, by go nie ubito!Zamyślił się Rak. Beznadziejność długiego oporu wiadoma była i jemu. Ale gdyby tak spróbować przedrzeć się a pomoc wezwać? Choć osłabiony walką i poniesionymi ranami, nie zawahał się.— Ja pójdę po pomoc, jeno ślubujcie, że trzy dni jeszcze strzyma-cie! — krzyknął.Porwani jego zapałem obrońcy głośnym okrzykiem potwierdzili obietnicę dalszej obrony.Późnym wieczorem, nóż jeno jako jedyny oręż zabierając z sobą, zsunął się z wałów i poprzez bagno i chaszcze czołgać się począł ku jezioru. Już dotarł do brzegu i chciał zanurzyć się w chłodnefale, gdy dostrzegł zapełnione zbrojnymi czółna wrogów. Nie myśląc wiele uciął nożem grubą trzcinę, wsadził ją w gębę i zanurzył się w wodę. Udało się. Poczekał, aż łodzie z knechtami brandenburskimi oddaliły się, a potem płynąc i brodząc wśród szuwarów dotarł na przeciwległy brzeg i skrył się w puszczy. Przed południem odnalazł wśród boru drużynę przyjacielsko nastawionych sąsiadów. Nim jednak wyruszyła odsiecz, już drugi dzień miał się ku końcowi.— Nie zdążą na czas — martwił się Rak — a obrońcy pozbawieni wieści nie zdzierżą i gród poddadzą.Uprosił więc dowódcę odsieczy o jak największy pośpiech, a sam ruszył z powrotem do Morynia.Posługując się trzciną to płynął, to przekradał się po dnie pod wodą i wreszcie szczęśliwie przebrnąłjezioro. Tuż jednak pod murami grodu natknął się na straże.Kto idzie? —krzyknął strażnik.Nim się Rak spostrzegł, już kilku knechtów rzuciło się na niego, by pojmać go żywcem. Rak wyrwał nadbiegającemu włócznię i wraz go przebił, lecz widząc, że nie zdoła się wrogom obronić, przyłożył ręce ku wargom i krzyknął, co miał tchu w piersiach:— Tu Rak! Tu Rak! Idzie odsiecz! Wytrwajcie!... Wstrzymali się na chwilę zaskoczeni przeciwnicy,lecz zrozumiawszy, że to jakaś wiadomość dla grodu, z wściekłością natarli na Raka.— Wytrwajcie! — zdołał krzyknąć raz jeszcze i z rozpłataną głową runął w fale jeziora.Usłyszeli go jednak obrońcy i w mężnej walce dotrwali do przyjścia pomocy. Odpędzono wroga połączonymi siłami, a pamięć o bohaterskim Raku przetrwała wiele pokoleń.Opowiadają też, że nieraz w pogodne letnie noce wyłania się z fal jeziora olbrzymi rak, przybliża się do brzegu w kierunku miasta, a o świcie znów zanurza się w jezioro. Wśród ludu mówią, że jest to zaczarowana dusza dawnego obrońcy moryńskiego grodu — bohaterskiego Raka.

OFIARAW Połchowie niedaleko od Szczecina do niedawna leżał kamień duży, długi i szeroki. Według podania służył on jako ołtarz, na którym składano ofiary bogu pomorskiemu, Trzygławowi. Rokrocznie w pewne dni zbierali się tu żercy, czyb: kapłani Trzygława, i odprawiali obrzędy ku czcibożka. Główne święto obchodzono jesienią, po żniwach. Były to jakby dożynki połączone z obrzędami religijnymi.Tysiące pielgrzymów ciągnęły tu ze wszystkich stron Pomorza chcąc oddać" pokłon swemu bóstwu i prosić je o dalszą opiekę i bogate plony. Głównie przychodzili mężczyźni ubrani w siermięgi, przepasani kolorowymi pasami. Niekiedy przyłączały się do nich kobiety noszące na głowach naczółki, na które zawieszały brązowe i srebrne kabłączki skroniowe; przyodziewały się one w barwne, pasiaste stroje. Nastrój panował świąteczny, radosny, pełen napięcia i wyczekiwania. Tłumy gromadziły się naokoło wielkiego kamienia ofiarnego. " powolnym, uroczystym pochodzie kroczyło siedmiu żerców. Przeszedłszy przez krąg ludzki, zasiadali oni na kamieniach otaczających Półkolem ołtarz ofiarny. W poważnym skupieniu przygotowywali się do ofiary.W pewnej chwili pierwszy żerca podnosił rękę do góry. Na ten znak tłumy uciszały się, a wszyscy żercy wstawali. Potem jeden, z nich brał pęk kłosów pełnych ziarna i krocząc obok głównego żercy,zanosił do kamienia. Kapłani podejmowali hymn i śpiewak" go w czasie ceremonii dokonywanej przy ołtarzu.Trzygławie! Władco potężny,który dajesz życie, plony!Pomorzanów szczep nasz mężny

cześć ci składa i pokłony., /My, słudzy, ciebie wzywamy:przyjdź dziś do nas w dzień radości, bądź dziś, ogniu święty, z nami,świeć i grzej na znak miłości. •Przyjm łaskawie żertwę naszą nie gardź zbożem z naszych łanów, obdarz hojnie chlebem, paszą słuchaj prośby wszystkich klanów.Wstrzymuj wojny, głód, pożogęześlij pokój, chleb, dostatek, łagodź gromy, zimy strogie, dzierż opiekę ojców, matek.W chwili kiedy rozbrzmiewała prośba o święty ogień, pierwszy żerca brał do ręki żelazne krzesiwo wraz z hubką i rzucał iskrę na snopek kłosów. Gdy na kamieniu ofiarnym błysnął płomień, radość ogarniała zebrany tłum. W tej bowiem chwili stawał między nimi bóg Trzygław i spoglądał na nich ognistym okiem.Rozpoczynał się pochód dziewcząt. Przychodziły trójkami ubrane w lniane sukienki, przyozdobionekolorowym haftem, a na głowach miały korony-wianki z kłosów żyta. Dziewczę idące w środku trzymało mały snopek, związany z kłosów żyta, pszenicy, owsa i jęczmienia. Dziewczęta towarzyszące jej u boku niosły duże bochny chleba.Podszedłszy do ołtarza, dary swe oddawały kapłanowi, który kładł chleb na krawędzi ofiarnego kamienia, aby dotykały go języki świętego ognia, a snopki rozwiązywał i rzucał w płomień.Dziewczęta, a było ich kilkadziesiąt, zostały tu przysłane z różnych grodów. One same ścinały ofiarne zboże, one je wiązały, im też przypadał w udziale zaszczyt złożenia hołdu przed obliczem płonącego bóstwa. Idąc śpiewały słowa pieśni dożynkowej-Płoń niesiemy, plondary z wszystkich stron.Gdy skończył się ten pochód i gdy kapłani odśpiewali pieśni, główny żerca urzędujący przy kamieniu-ołtarzu począł rozdawać zebranym chleby ofiarne. Uczestnicy obrzędu zasiadali na i jedli je, a była to uczta święta, łącząca wszystkich wiernychPotem zaczynała się zabawa, przeciągająca się późno w noc Brała w niej udział przede wszystkim młodzież. Pląsom i zabawie nie było końca. Ale nawet i wśród tej wesołości nie zapomniano o bogach, którzy przybyli na to święto, i wciąż na nowo dziękowano im za tę łaskę. Ludzie, ośmielenizabawą, podchodzili do kamienia-ołtarza i z zadziwieniem spozierali na wgłębienie które wyglądało tak, jakby ktoś leżąc wycisnął je kształtem swego ciała. Widzieli wyraźnie głowę, plecy, ręce, nogi. A od kamienia biło gorąco. Snadź istotnie płomienisty bóg na nim spoczywał.Aż do najnowszych czasów pokazywano w Połchowie kamień ołtarzowy Trzygława z odbiciem postaci ludzkiej oraz siedem kamieni ustawionych naokoło niego, na których niegdyś siadywali żercy sprawujący obrzęd.

KLĘSKA BELBUKADawne to były czasy. Lud puszczański żył wtedy swobodnie i nie miał nad sobą władzy nijakiej, prócz rodowej starszyzny i dalekiego księcia. Nieprzebyty bór dostarczał malin, jagód, ostrężyn i wszelkich innych owoców, zwierz łowny tłukł się po leśnych ostępach, a ryb w jeziorach było tyle, że ino ręką zagarniać. Szli tedy Pomorzanie w knieje, aby miód pszczołom podbierać z barci, gromadzić zapasy orzechów na zimę lub też z oszczepami na grzywiastego żubra wespół się zaczaić. Potem składali Belbuko-wi daninę z miodu i płatów bielonego na słońcu płótna, by gniew jego odwrócić, zjednać życzliwość dla siebie, a często wróżby na przyszłe losy zasięgnąć. Jemu poświęcali pola i szumiące lasy, jemu powierzali własne smutki i radości.Królował więc Belbuk na wyniosłym uroczysku w pobliżu jeziora Łubicko.Siedzibę jego otaczał wysoki płot, zdobiony rogami żubrów Wieńcami jeleni, a rzeźbiona brama otwierała widok na obszerny plac, gdzie dostęp miał tylko kapłan i ofiarnicy. Cień świętych dębów strzegł kamiennego boga przed żarem słońca i nikt nie mógł się zbliżyć do niego, tylko sam kapłan, i to on w jego imieniu przyjmował ofiary i ogłaszał wyroki.Nadszedł rok dobry, pogodny. Zgiełk wojenny nie zakłócał ży. cia, cała kraina oddychała spokojem.Nawet rycerze z książęcej dru. żyny rzadko tutaj zaglądali. Łany dojrzewających zbóż złociły gU w słońcu, ciepły wiatr przyginał ku ziemi napełnione ziarnem kłosy. Cieszyli się kmiecie z przepowiedni urodzaju i tym gorliwiej dziękowali Belbukowi za okazaną łaskę, obiecując hojne dary z przyszłych zbiorów. «Lecz oto pewnego dnia rozeszła się wśród ludu wieść dziwna i trwożna. Przywiózł ją stary Kazko, który co tydzień woził rybę na targ do szczecineckiego grodu. Szepnął kilka słów najbliższym sąsiadom — i zaraz wieczorem koło jego zagrody zebrali się mieszkańcy całej wsi. W ich spojrzeniach, zazwyczaj ufnych i pogodnych, malowało się teraz oczekiwanie połączone z obawą.Szmer ucichł, gdy na progu domu pojawił się gospodarz. Stary rybak powiódł wzrokiem po zebranych, a potem bezradnym ruchem rozłożył ręce i zaczął kiwać głową jakby w wielkim zakłopotaniu. Cóż tu mówić o sprawach, które nawet jemu samemu nie mieściły się w głowie? A przecież trzeba było.— Widziałem ja już Wiele w życiu — zaczął po .długim milczeniu — lecz to, czego byłem dzisiaj świadkiem, jeszcze mi się nie zdarzyło. Więcej wam powiem: idą nowe czasy! Dobre czy złe, któż może wiedzieć? Nie będzie jutrem to, co nam dzień wczorajszy przyniósł.Twarze pobladły, głowy pochyliły się ku ziemi.— Około południa — ciągnął dalej Kazko — gdy targ już się kończył i pora była wracać, usłyszałem nagle głos trąb. Zbiegli się ludzie ze wszystkich stron i patrzyli, co się dzieje. Oto przez szeroko otwarte bramy grodu wjechała drużyna prześwietnych wojów wśród których ujrzałem dostojnego męża na białym jak śnieg koniu-Przed nim jechał młodzieniec trzymający w ręce dziwny, z dwóch ramion złożony znak, który w słońcu złotem się mienił.— Może sam książę do swych dziedzin przybył? — zapytał ktoś nieśmiało.— O nie, to nie był książę! — zaprzeczył Kazko.— Skąd wiesz ?— Bo przy księciu zawsze jego znak na drzewcu powiewa. Tych z dalekich stron przywiodła droga..— Chyba na wojnę... Znowu nędza i głód nas czekają! — zapłakały kobiety. Dzieci przytuliły się do matek, wszyscy znieruchomieje oczekując złej wieści..— Uspokójcie się! — zawołał Kazko. — Nie przyszli ci wojowe po to by mieczem wojować. Namiestnik księcia i cała grodowa starszyzna jako przyjaciół ich witała..— Czemu więc niepokój wśród nas siejesz?—zapytał jeden ? mężczyzn. — Co nam, kmieciom, dodrużynnych spraw!.— To już nie drużynne spraw ...— Jak to?— Bo ów mąż dostojny, którego oni Ottonem zowią, nie jest wodzem, tylko wielkim kapłanem jakiegoś potężnego Boga.— Co mówisz? Przecie mamy swoich bogów, którzy moc posiadają i opiekują się nami. Czy sam

Belbukowi ofiar nie składasz? — rozległy się zewsząd pełne niedowierzania głosy.— Nie wiem... — odparł Kazko zmęczonym głosem. — Powiadają w grodzie, że nic się przed nowym Bogiem nie ostoi. Walą się pod ciosami święte dęby, upadają dawni bogowie. Nie wiem, niewiem... Zobaczymy, co nam czas przyniesie.Ludzie rozeszli się w milczeniu, zadumani, niespokojni.Nie znalazł Belbuk schronienia pod konarami świętych dębów m w puszczy głębokiej. Minęło parę dni i oto na drodze wzdłuż brzegów jeziora ukazał się tuman kurzu. Z oddali dobiegał chrzęst zbroi 1 parskanie koni. To biskup Otton z Bambergu zbliżał się na czele rycerskiej drużyny do siedziby białego boga. Gdy ujrzał przed sobą święte wzgórze i bramę w drzewie rzeźbioną, zatrzymał się. Przez moment myślał nad czymś głęboko, a potem obrócił się twarzą do stojąych za nim wojów i rzekł:Niechaj Bóg wszechmocny pomoże nam zetrzeć z ziemi to gniazdo pogaństwa. Zwołajcie natychmiast wszystkich ludzi z okolicy aby i oni poznali światło prawdziwej wiary!Mówiąc to zsiadł z konia i drągiem zniszczył rzeźby zdobiące bramę. Wejście do świątyni Belbuka stało otworem ,na placu, gdzie zwykle składano ofiary, zgromadził się tłum kmieci. Siedzieli półkolem na ziemi, jak im przykazano i spoglądali po sobie, myśląc, że oto nadeszła ostatnia ich chwila.Otton klęczał na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach, Kiety wzniósł się z kolan i stanął pośród nich, zezdumieniem ujrzeli postać jak gdyby innego człowieka. Na jego policzki wystąpił rumieniec a oczy błyszczały jakąś ogromną wewnętrzną mocą. Mówił im długo o jednym Bogu, który mieszka w niebie i pokój przynosi. O Chrystusie, synu człowieczym, który przejął na siebie winy wszystkichludzi i za nich na krzyżu umarł, by ich odkupić i drogę do wiecznego szczęścia otworzyć. A mówił tak pięknie, °że dookoła rozlegał się szloch. Niektórzy młodzi zaciskali pięści, gotowiwi pomścić niewinną śmierć Jezusa. Widział to wszystko biskup Otton i pomyślał, że oto nadeszła chwila – gdy serca poruszywszy — na rzecz śmiałą się ważyć. Słuchajcie mnie, dobrzy ludzie!—zawołał.— Przynoszę wam nowinę, której rozum ludzki zgłębić nie zdoła. Ukrzyżowany Chrystus zmartwychwstał w chwale i wszelkie złe moce pokonał. Abyście zaś moim słowom uwierzyli, władzą przez niego mi daną - rozkazuje zniszczyć tego kamiennego bożka, który jest niczym innym, jak tylko dziełem rąk ludzkich, strącić z miejsca i zatopić w wodach jeziora! Skinął ręką i natychmiast kilku wojów podeszło do posągu. Wydobyli go z ziemi,' ponieśli do kołyszącej się przy brzegu łodzi, a potem wypłynęli na głębinę. Raz jeszcze struchlały lud ujrzał kamienną postać Belbuka, a potem wody jeziora z głośnym pluskiei umknęły się nad jegogrobem.Ludzie wciąż jeszcze przez wiele miesiecy trwali w milczeniu i smutku.

BOŻY DARStraszna posucha zapanowała na całej pomorskiej ziemi. Rozgniewany Swarożyc wypalał gorącymipromieniami trawę, warzył Uście drzew, wysuszał rzeki. Nawet Odra wiła się wąską strugą środkiem wyschniętego mułu, z dala od swych dawnych brzegów. Upalne noce nieznaczną tylko przynosiły ochłodę, a bezchmurne niebo zdawało się ciężko zwisać nad ziemią, przygniatając ją swym rozgrzanym ciężarem.Opustoszały łąki i knieje. Z najdzikszych, naj mroczniej szych ostępów, teraz także pozbawionych jeziorek i strumyków, wyroili się groźni władcy puszczy — tury, łosie, niedźwiedzie, rysie — i pospołu z drobiazgiem zwierzęcym ruszyli w dalekie strony szukać życiodajnej wody. Wilk nie porywał koźlęcia sarny, zająca nie płoszył cień szybującego jasuzębia. Umilkły wszelkie walki i spory. Nie jadło, a woda była celem tej wędrówki zwierząt, przemierzających ogromne przestrzenie za głosem instynktu.Trudniej było wędrować człowiekowi. W górnym biegu niewielkiej bezimiennej wtedy rzeczki, wpadającej daleko od swych źródeł do Odry, rozłożyła się przed laty na ziemi myśliborskiej uboga osada. Spokojny i pracowity założył ją lud, któremu puszcza dawała ochronę przed wrogami, dostarczała zwierzyny, owoców, grzybów i miodu. Z każdym rokiem powstawały nowe poletka, wypalane wśród borów i mozolnie uprawiane, z każdym pokoleniem przybywało chat i rosła zamożność.Dopiero upalne lato, zesłane gniewem Swarożyca, przyniosło grozę zagłady. Uschłe zboże nie obiecywało plonów, owoc obleciał przedwcześnie, bydło padło, a z łowów wracano bez żadnej zdobyczy. Kurczyła się, malała nitka wody w korycie rzeczki, aż znikła zupełnie. Nim oszołomieni mieszkańcy powzięli zamiar rzucenia siedzib i wędrówki za wodą — już i sił zabrakło na wyprawę.Daremne były modły i obiaty. Dymy ofiarne nie dolatywały widać do stóp zagniewanych bóstw. Toteż wkrótce nie prośby, lecz klątwy i zaciśnięte pięści zaczęły wznosić się ku niebu.Zatrwożył się tym stary żerca — kapłan i doradca osady. Jeśli ludzie jeszcze bardziej rozgniewają bogów, jakie dalsze kary sypać się zaczną na grzeszników? Zamknął się u siebie, pogrążył w modlitwie i wróżby najstraszliwsze, z rzadka tylko stosowane, odprawiać począł, by sposób na odwrócenie klęski znaleźć. O świcie stanął w uchylonych drzwiach chaty. Posępna jego twarz nie zwiastowała niczego dobrego. Zebrany w pewnej odległości tłum milczał, ze strachem oczekując wyroku.Załzawionymi oczyma potoczył wróż po zebranych i spojrzał na ciasno stłoczoną gromadkę przetowłosych dziewcząt. Długo, jakby z namysłem, przyglądał się każdej twarzy, oczy raz po raz ocierając z napływających łez. Złe przeczucie ogarnęło wszystkich, kobiety uderzyły w głośny płacz. Nareszcie kapłan podniósł rękę na znak, że chce przemówić.— Objawiły mi bogi sposób jedyny, w jaki można odwrócić ich gniew. Ale sposób tak straszny, że zaiste nie wiem, czy spełnić się go uda!Jęk rozległ się w tłumie, ale po chwili parę głosów zawołało:¦—Co za sposób? Mówcie!Wróż znów spojrzał na dziewczęta.— Dla przebłagania gniewu bogów jedna z cór naszych, dzieweczka o sercu nieskalanym, poświęcić się musi i życie swe dobrowol-me w ofierze złożyć!Zwarły się ciaśniej dziewczyny, jęknęły głośniej kobiety, ale wśród mężczyzn ruch się jakiś zrobił. Podpierając się kijem wystąpił naprzód jeden z najstarszych mieszkańców. Troska schyliła mu głowę, żal tłu. mił głos, ale słowa były wyraźne:— Dla dobra... nas wszystkich... Dla odwrócenia klęski... ja córę swą najmłodszą, Boże, poświęcam!Wstrząsnęła wszystkimi ofiara starca, ale wróż głową jeno po. kręcił:— Dobrowolną ma być ta ofiara! Nie wy za córkę macie mówić! "Wydzierając się z objęć rówieśniczek wybiegła Bożena, Bożą dlakrótkości zwana, i do nóg ojca upadła.— Pobłogosławcie, ojcze! Ja pójdę za nas wszystkich z dobrej woli!Wśród ogólnego płaczu prowadził żerca Boże na sąsiednią polankę, gdzie obrządek miał być

spełniony. Lęk ściskał mu serce. Nie praktykowany był już zwyczaj składania ofiar z ludzi i sam niebył pewny, czy dobrze dokonać jej potrafi. Czy powtórzy należne zaklęcie? Czy uda mu się zadać cios, od razu wyzwalający ducha dziewczyny, by zaniósł prośby ludu do bogów?Z drżeniem kazał uklęknąć Bożenie na samym środku polany i stanął za nią, szepcząc odpowiednie modlitwy. Z nagła wzniósł w górę ofiarną maczugę kamienną, zamknął oczy i opuścił ją z całym rozmachem na głowę Boży. Ale zdało mu się, że maczuga, oporu żadnego nie napotykając, pada aż na ziemię, skąd nagle plusk jakiś i szmer dobiega. Słysząc okrzyk tłumu wróż otwiera oczy, patrzy: zniknęła dziewczyna, ale za to u stóp jego strumyk się wybija z ziemi, tocząc się wśród polanki w stronę osady. Ofiara Boży została przyjęta, a gniew bogów odwrócony!Czcią wielką otaczano przez wieki pamięć jej, a źródełko do dziś nosi nazwę Boży Dar.

ZJAWY TOPIELCÓW KOŁO JĘCZYDOŁUNa północ od Kołbacza, w pobliżu jeziora Miedwie, leży niewielka osada o dziwnej nazwie Jęczydół. Stara to nazwa, sięgająca czasów pogańskich.Przed wiekami na zboczu wzgórza znajdowało się wejście do jaskini. Okoliczni mieszkańcy ukryli tu posąg Trygława, któremu przed wprowadzeniem chrześcijaństwa oddawano cześć w gontynie, wznoszącej się ongiś na miejscu dzisiejszego klasztoru w Kołbaczu.Podziemna jaskinia pogańska mieniła się w blaskach pochodni od srebra i złota, przyozdobiono ją bowiem skarbami, wyniesionymi skrycie z dawnej świątyni.Nadal składano tu dary Trygławowi i wyznawcy starej religii cieszyli się widząc, że dary znikają. Bóstwo przyjmujące podarunki musiało być dla nich łaskawe.Znikały jednak również i nagromadzone skarby. Początkowo tłumaczono sobie, że to Trygław przenosi je potajemnie w bardziej bezpieczne miejsce, a w odpowiedniej chwili wskaże swym wyznawcom nową kryjówkę.Wśród wiernych znalazł się jednak ktoś niewierny i wysypał cała jaskinię miałkim popiołem. Nazajutrz znaleziono ślady stóp ludz-ch koło skarbca świątyni.Wśród wyznawców Trygława zawrzało. Uczynili zasadzkę i niebawem przychwycili trzech mnichów, skradających się z "workamj po skarby Trygława.Nie pomogły prośby i błagania. Na pół żywych ze strachu winowajców zawleczono nad jezioro Miedwie, uwiązano kamienie u szyi i wtrącono w odmęty. Od tej pory wśród ciemnych, wzburzonych fal jeziora słychać nieraz jęki trzech topielców.Podanie mówi, że nie zaznają oni spokoju,, dopóki nie złożą w jaśkini wszystkich skradzionych skarbów. Ale trafić do niej nie mogą ponieważ wejście jaskini dawno się już zawaliło.Skarżą się więc biedne duchy i lamentować będą aż do dnia, gdy ktoś odkopie wreszcie wejście do ostatniej świątyni podziemnej boga Trygława.