Leo Kessler
DOLINA ZABÓJCÓW
ZAMACH W TEHERANIE 1943
EDELWEISS STRZELCY ALPEJSCY
W drodze
13
– Herr Obersturmbannführer!
Otto Skorzenny, dowódca specjalnego komanda SS,
odwrócił się na pięcie.
– Was? – spytał ponaglająco.
– Tam! – odparł blady, wyraźnie przestraszony o$cer
Luftwa%e, który kierował całym zrzutem. – Strefa zrzutu.
Wielki esesman z pokancerowaną bliznami twarzą po-
patrzył w kierunku, który wskazywał mu o$cer.
Samolot zwiadowczy Fiesler Storch wisiał ponad po-
krytym śniegiem i omiatanym wiatrami szczytem góry
mającej dwa tysiące metrów wysokości. Wydawało się, że
tkwi nieruchomo, ale Skorzenny wiedział, że jego pilot
poci się z wysiłku, gdy rozpaczliwie walczył z prądami ter-
micznymi powietrza. Nagle mały jednopłat położył się na
prawe skrzydło. Operacja miała się lada chwila zacząć.
Prześlizgnął się obok poszarpanego, pokrytego śnie-
giem szczytu, zaznaczając swoją obecność czarnym cie-
niem na błyszczącej powierzchni zmrożonego śniegu.
Pilot wykorzystywał prądy wstępujące, aby oszczędzić pa-
liwo. Esesman oblizał spierzchnięte usta. Jeśli pilot niedo-
kładnie określił strefę zrzutu, dojdzie do tragedii.
14
LEO KESSLER
Teraz samolot zwiadowczy wznosił się jedynie kilkaset
metrów ponad iglicą szczytu, lecąc ku ziemi leniwą, sze-
roką spiralą, tak że silnik omal nie zgasł. Skorzenny po-
czuł, jak serce zaczyna mu szybciej bić. Wiedział już z do-
świadczeń tego lata, że jeśli pilot wykona jeden fałszywy
ruch, to maszyna uderzy w poszarpany szczyt góry1. Ale
ten pilot był mistrzem. Poderwał nos samolotu, wskutek
czego zadziałał on jak hamulec i wyrzucił pierwszą �arę.
Ta zamieniła się ognistą kulę, zalewając powierzchnię
śniegu złowróżbnym różem. Pierwszy narożnik sektora
zrzutu został dokładnie zaznaczony. Na twarzy esesmana
pojawiła się lekka ulga.
Flary szybko zaznaczały na czerwono kwadrat o po-
wierzchni około dwustu metrów kwadratowych, mający
stanowić strefę zrzutu. Pilot Luftwa�e zrobił to dokładnie
i sprawnie. Niestety pas do lądowania był niezwykle wąski
i stromy. Jeśli w spadochroniarza uderzy gwałtowny po-
dmuch wiatru, może go znieść poza zbocze... Podpuł-
kownik nawet nie dopuszczał myśli o takim koszmarnym
zakończeniu. Narastający szum silników oznaczał, że spa-
dochroniarze już nadlatują.
Skorzenny uniósł do oczu lornetkę, nastawił ostrość na
zbliżający się samolot. Czterosilnikowy condor nadlatywał
na wysokości czterystu metrów i szybko schodził do pu-
łapu stu pięćdziesięciu. To była minimalna wysokość, z jakiej
mogli skakać nie najlepiej wyszkoleni spadochroniarze, a nie-
stety ten desant z takich się składał. Wszyscy wykonali do
1 W lecie 1943 roku Skorzenny i jego oddział komandosów lądowali w szybowcach na szczycie góry Gran Sasso we Włoszech, gdy próbo-wali ratować uwięzionego Mussoliniego. Jeden z szybowców się roz-bił i żołnierze odnieśli rany.
15
DOLINA ZABÓJCÓW
tej pory po osiem skoków w ciągu ostatnich dwóch tygodni
kursów spadochronowych, ale nawet najwytrawniejsi skocz-
kowie z korpusu spadochronowego generała Studenta waha-
liby się przed wykonaniem zadania, które czekało tych ludzi.
Condor zatoczył szeroki łuk, a jego wielki cień z drże-
niem przesuwał się po skrzącej powierzchni śniegu jak
ogromny, cichy, czarny ptak. Otworzyły się drzwi z boku
maszyny. Skorzenny zauważył w nich maleńką ciemną po-
stać. To musiał być dowódca oddziału. Mógł sobie wy-
obrazić, co czuł ten pułkownik strzelców alpejskich, gdy
patrzył w dół na wąski pas lądowiska wyznaczony na stoku
góry poniżej. Zapewne uważał, że to samobójstwo.
Esesman znieruchomiał. Dowódca oddziału skoczył.
Rozległ się suchy trzask, jakby strzelono z bicza. Nad
skoczkiem otworzyła się biała, przypominająca kapelusz
wielkiego grzyba czasza spadochronu. Skorzenny obser-
wował przez lornetkę drobną postać walczącą z plątaniną
linek nośnych. Teraz gdy spadochroniarz miał do poko-
nania pięćdziesiąt metrów dzielących go od lądowiska,
musiał uważać, aby nie zniosło go na skraj zbocza.
– Ciągnij, człowieku! – krzyczał Skorzenny, ściskając
z całej siły lornetkę. – Ciągnij, do cholery!
Jakby w odpowiedzi na jego błagalne krzyki strzelec alpej-
ski desperacko podciągnął się na linkach spadochronu. Minął
krawędź zbocza dosłownie o kilka metrów, uderzył w sko-
rupę śniegu, potoczył się po niej i zniknął z pola widzenia.
Skorzenny odetchnął z ulgą i poczuł na plecach strużkę
zimnego potu. Teraz ruszyła cała gromada skoczków. Jeden
po drugim skakali, nie pociągając za rączki wyzwalacza spado-
chronu, czekając do ostatniej chwili, tak jak ich tego nauczono.
16
LEO KESSLER
– Jeden, dwa... trzy... cztery... – liczył głośno Sko-
rzenny, gdy elita niemieckiego Korpusu Alpejskiego lądo-
wała bezpiecznie w niewielkiej stre�e zrzutu.
A potem jako dobry katolik odmówił pospiesznie mo-
dlitwę dziękczynną.
– Sześć... siedem... osiem...
– Och, mój Boże! – krzyknął niewysoki o�cer łączni-
kowy z Luftwa�e i wysapał po chwili: – Patrzcie tam!
Dziewiątego skoczka chwycił podmuch strumienia ter-
micznego. W panice walczył dziko i bezmyślnie szarpał
linkami, próbując kontrolować czaszę, aby tylko dole-
cieć do zaznaczonego na czerwono kwadratu lądowiska.
Jednak szczęście mu nie sprzyjało.
Minął minimalnie wyznaczony obszar i Skorzenny wi-
dział przez lornetkę jego usta wykrzywione w niemym
krzyku. Spadochroniarz przeleciał obok, wtedy chwycił go
powiew wiatru i uderzył nim o powierzchnię skały. Niemal
było słychać trzask łamanych kości.
Poważnie okaleczony człowiek jednak nie rezygnował
z walki o życie, starając się wydostać ze śmiertelnej pu-
łapki. Przerażony i zafascynowany Skorzenny obserwował,
jak nieszczęśnik zsuwał się po stoku góry, jakby porwany
przez niewidzialne ręce, które szarpały go i rzucały na kra-
wędzie skały, aż jego ciało zamieniło się w krwawą miazgę.
Wreszcie linki poszarpanego spadochronu puściły swoją
o�arę, która poleciała prawie tysiąc metrów niżej.
Skorzenny opuścił lornetkę i przeżegnał się drżącą
dłonią. Operacja „Długi Nóż” źle się zaczęła. Ale dowódca
komanda nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Ze stoku
za jego plecami doleciał odgłos silnika pojazdu, który na
17
DOLINA ZABÓJCÓW
niskim biegu wtaczał się pod górę. Obrócił się na pięcie,
twarzą do bladego jak ściana o�cera Luftwa�e.
– Nie wystawiliście wartowników na dole, kapitanie?
– spytał z wyrzutem.
– Nie, Herr Obersturmbannführer – odpowiedział nie-
wysoki o�cer. – To chyba łącznik. Spodziewaliśmy się go.
– Lepiej, żeby tak było – żachnął się Skorzenny. – Ina-
czej Führer dostanie waszą głowę.
Ale tego październikowego dnia o�cerowi Luftwa�e
nie groził gniew wodza. Kilka chwil później samochód do-
wodzenia, w barwach maskujących i ze znakami rozpo-
znawczymi, skręcił z piskiem opon i zatrzymał się kilka
metrów od pułkownika SS. Wysiadł z niego o�cer lot-
nictwa w pokrytym kurzem, sięgającym do kostek skó-
rzanym płaszczu, ze skórzaną teczką przyczepioną łańcu-
chem do nadgarstka i pistoletem w drugiej ręce, po czym
podbiegł do Skorzenny’ego.
– Porucznik Gehendeges z kwatery Führera – zamel-
dował się służbiście, stając sztywno na baczność. – Pilna
wiadomość ze sztabu. Tylko do pana wiadomości.
Skorzenny niedbale dotknął daszka wygiętej siodło-
wato czapki i chwycił za ramię młodego o�cera.
– Tam – powiedział i poprowadził go na bok, a kapitan
Luftwa�e patrzył za nimi ciekawy, czego dotyczyła ta ta-
jemnicza sprawa.
– Otwórzcie! – rozkazał Skorzenny. – I patrzcie, co robi-
cie, poruczniku, gdyż nie chcę, abyście posłali nas do nieba.
– Niech pan się nie obawia, Herr Obersturmbann-
führer – rzekł uspokajająco młody o�cer. – Znam dobrze
zasady, inaczej już dawno straciłbym rękę.
LEO KESSLER
Szybko odpiął łańcuch przyczepiony do nadgarstka, a potem otworzył zamek cyfrowy, do którego szyfr ciągle zmieniał i który znał tylko on i jego szef. Jeden fałszywy ruch i teczka mogła eksplodować. Teraz pstryknął lekko zapadką i wyciągnął z jej wnętrza pojedynczy dokument; pół arkusza papieru z nadrukiem „Ściśle tajne”, który wiózł taki kawał drogi do oddalonej austriackiej doliny.
– Tylko do pana wiadomości, Herr Obersturmbann-führer – przypomniał urzędowo i podał go Skorzenny’emu.
Była to przechwycona depesza radiowa. Skorzenny od razu się w tym zorientował, widząc plątaninę znaczków na górze dokumentu. Serce zabiło mu szybciej z podnie-cenia, gdy zaczął czytać. Jego spierzchnięte usta poruszały się bezgłośnie, kiedy próbował przeliterować tekst napi-sany w niezbyt dobrze mu znanym angielskim:
– Most immediate... Top secret...
Skończył czytać, gdy dostrzegł szczupłego pułkow-nika strzelców alpejskich, który kulejąc, szedł w podartym kombinezonie. Niósł przyciśnięty do piersi zwinięty spa-dochron, a na jego przystojnej, surowej twarzy malował się wyraz klęski. Za nim podążał szereg strzelców górskich, równie jak on przygnębionych utratą towarzysza.
Skorzenny czuł podświadomie, że ci ludzie nie przyjmą dobrze żadnego radosnego powitania, ale uważał, że wszystko to jednak się opłaciło po tych długich i nerwo-wych tygodniach oczekiwania i niepewności.
– Zaczęło się. W końcu przybyli... – powiedział Ober-sturmbannführer Otto Skorzenny.
19
– No i? – domagał się odpowiedzi Winston Spencer
Churchill; pot dosłownie po nim ściekał i zamieniał luźną
koszulę safari w ciemnobrązową szmatę. – Jakie wieści,
�ompson?
Przysadzisty mężczyzna z wydziału specjalnego zakło-
potany zmarszczył czoło i popatrzył na szefa, który właśnie
pochłaniał już drugą porcję whisky, chociaż w Kairze była
dopiero ósma rano.
– Nie za dobrze, sir – burknął, dodając w duchu, że pre-
mier wygląda na bardzo znużonego, a te cygara i whisky na
pewno mu nie pomagają.
– Wyjaśnij mi to – poprosił premier, zanurzając koń-
cówkę długiego cygara w szklance whisky, by potem ssać
je z lubością.
– Wywiad utrzymuje, że planują przeprowadzić na
pana zamach, panie premierze – powiedział i modlił się
w duchu, aby wiatrak nad jego głową rzeczywiście poru-
szał gorące powietrze.
– To nie będzie pierwszy raz, gdy wywiad się mylił.
Wiesz o tym najlepiej, �ompson. Jak często przychodzili
z czymś takim i mylili się?
20
LEO KESSLER
– Tak, zdaję sobie sprawę, sir – odparł inspektor, lecz
jego przygnębienie się pogłębiało. – Ale to zawsze działo
się w domu, gdzie lepiej kontrolowaliśmy sytuację. Teraz
będziemy na obcym terytorium i wie pan, że wiele się
może wydarzyć, nawet jeśli ci ludzie byliby do nas przy-
jaźnie nastawieni, a przecież nie są.
Wielki przywódca uśmiechnął się.
– �ompson, ty nie jesteś typowym Anglikiem. Ty je-
steś szowinistą do n-tej potęgi. Właśnie ściągamy ich króla
z tronu, zmuszamy tego playboya, jego syna, aby go za-
stąpił, dzielimy ich kraj na strefy okupacyjne. A ty uwa-
żasz, że powinni nas kochać! Niesamowite!
Zaciągnął się głęboko cygarem.
Ale to nie uspokoiło inspektora �ompsona.
– Jankesi traktują tę groźbę bardzo poważnie – nie
ustępował. – Kair jest pełen tych facetów z FBI, gotowych
nawet latać. I można postawić ostatniego dolara, że Wujek
Joe będzie miał tysiące żołnierzy na straży.
Churchill pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Och, mój drogi �ompsonie, ale oni pochodzą z in-
nego świata niż nasz, są przyzwyczajeni do przemocy i re-
akcji na nią. Czy jesteś innego zdania?
Inspektor nic już nie odpowiedział. Zamiast tego po-
patrzył na Churchilla, którego czarna od potu koszula aż
świeciła. Wiedział, że ten próbuje go prowokować, a on
nie miał na to ochoty. Sytuacja robiła się zbyt poważna.
– W porządku – rzekł premier. – Powiedz mi, jak to
wygląda. Jaką tam mamy ochronę?
– Krótko mówiąc, kiepską, sir. Jest tam jedna kompania
piechoty, która strzeże ambasady, ale z tego, co słyszałem,
21
DOLINA ZABÓJCÓW
armia brytyjska raczej zajmuje się polerowaniem mosięż-
nych sprzączek i obszywaniem mundurów, i nie będzie
specjalnie kłopotać się pana bezpieczeństwem.
– Mówisz jak w malignie, panie policjancie – odpowie-
dział Churchill z niewinnym uśmieszkiem. – A tego nie
chcę słyszeć od byłego ochroniarza, �ompson!
O�cer wydziału specjalnego udał, że ostatnich słów nie
słyszał.
– Co do samej ambasady – kontynuował – to podobno
łatwo się do niej dostać. Jednonogi karzeł z chorym sercem
mógłby wspiąć się tam na mur i biegać po nim dookoła,
nie zwracając niczyjej uwagi. A do tego trzeba pamiętać,
sir, że to miejsce aż roi się od szpiegów.
Cień wątpliwości pojawił się na twarzy Churchilla. Ty-
dzień temu ten człowiek przeleciał osiem tysięcy kilome-
trów, aby zbadać zagrożenia i odwołać spotkanie, jeśli Bry-
tyjczycy nie zapewnią odpowiedniej ochrony z powietrza,
by strzec go przed ewentualnym samobójczym atakiem
wroga. Pospiesznie stworzono dywizjon spit�re’ów, aby
tylko wprawić w błogi nastrój Stalina.
– Ale mamy plan maskujący, �ompson – powiedział
premier, ssąc z lubością końcówkę cygara.
– Plan maskujący? – powtórzył pogardliwie o�cer.
– Z całym szacunkiem, ale kogo ma ogłupić? Wyślemy
kilku o�cerów z kwatery głównej w Kairze z pieniędzmi
i pozostawimy ich blisko tureckiej granicy, aby przeciwnik
myślał, że chce pan nakłonić Turcję do przystąpienia do
wojny? To nie przyniesie efektów, sir. W tej sytuacji wy-
starczy, że wróg sprawdzi, gdzie w tym momencie prze-
bywa głównodowodzący i jego sztab.
22
LEO KESSLER
– Ambasada? – spytał Churchill.– Właśnie, sir. I po co tam przyjechał kucharz? Ponieważ
ambasada spodziewa się ważnego gościa – czyli pana. – Po-
kazał palcem na Churchilla. – Zobaczą szofera, służącego
i kucharza i już będą wiedzieli, że nie jest pan daleko. Nawet
najbardziej naiwny szpieg domyśli się, o co chodzi. Po dwu-
dziestu czterech godzinach pańskiego pobytu w tym miejscu
wszyscy będą wiedzieć, gdzie się znajduje premier Wielkiej
Brytanii. Musi pan pamiętać, że mamy tam spędzić prawie
trzy tygodnie. A to jest więcej czasu niż potrzeba na zapla-
nowanie i przeprowadzenie na pana zamachu.
Przerwał i czekał, aż jego słowa dotrą do Churchilla.
Przez chwilę, która zdawała się trwać wieczność, nie
było słychać nic poza słabym szumem obracających się
skrzydeł wentylatora pod su�tem i regularnym stukotem
butów strażników przechadzających się przed budynkiem.
Premier, wyglądający jak przerośnięty Budda, zagłębiał się
we własnych myślach, gdy ssał w zadumie końcówkę cy-
gara i rozważał sytuację.
– Ale ja muszę tam pojechać, �ompson – odezwał się
wreszcie. – Nie wiesz, w jak wielkie sprawy się zaangażo-
waliśmy. Nie jesteśmy już tak silni jak kiedyś. Mój szef
sztabu twierdzi, że beczka z rezerwami jest prawie wy-
skrobana do dna. Nie możemy kontynuować wojny, ko-
rzystając tylko z własnych zasobów. Musimy odnieść zwy-
cięstwo w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku
lub mieć na nie choć cień nadziei, nawet jeśli pogrąży to
naszych byłych sojuszników. I Bóg jeden wie, �ompson,
że trzyma nas razem tylko wola zwycięstwa. A co potem?
Co będzie dalej?
DOLINA ZABÓJCÓW
Inspektor nic nie odpowiedział. Odniósł wrażenie, że
najpotężniejsza osoba w całym imperium brytyjskim nie
zwraca się do niego, lecz do publiczności ze swojej klasy,
tych rodzin angielskich – Sackville’ów, Cecilów, Chur-
chillów i reszty – które zarządzały połową świata, oceniały
jego działania i przyjmowały jego wyjaśnienia, ponieważ
był sprawnym menadżerem.
– Anglia może się trochę zachwiać, nawet mając po
swojej stronie wielkie bataliony – powiedział. – Może już
wkrótce giganci Wschodu i Zachodu podadzą sobie ręce,
by wprowadzić strategię aliantów, której nie pochwalimy,
ale która ochroni nas przed naszym przeznaczeniem. To
jednak nie musi się zdarzyć. Ja... ja nie po to zostałem pre-
mierem króla, aby pozwolić na coś, co mogłoby oznaczać
koniec imperium brytyjskiego.
Głos premiera wznosił się coraz wyżej i �ompson czuł,
jakby wbrew sobie, że przechodzą go ciarki. Jakże często
słyszał ten głos przemawiający przez radio, gdy był on je-
dyną nadzieją w czasie tych ponurych lat, które na szczę-
ście już przemijały.
Premier spojrzał na swego ochroniarza z żarem
w oczach.
– �ompson, pojedziemy tam, nawet jeśli będzie to
niebezpieczne. Pojedziemy tam dlatego, że musimy. Nawet
jeślibyśmy mieli tam zginąć z rąk zabójców.
Inspektor skłonił głowę, uznając swoją porażkę. Nie
było innego wyjścia. Winston Spencer Churchill, premier
Wielkiej Brytanii, już podjął decyzję...
24
Padał śnieg. I był to pierwszy śnieg tego roku, miękki, delikatny i cicho otulający ziemię. Cały dzień przy dźwię-kach dzwonków austriackie chłopki sprowadzały z zielo-nych hal do dolin ciężko stąpające mleczne krowy, które spędziły lato w górach. Teraz w odległej wiosce było cicho. Chłopi pochowali się w swych kolorowych domach i pa-trzyli na kaskady spadających płatków śniegu, wiedząc, że niedługo ten śnieg odetnie ich od reszty kraju.
Żołnierze z oddziału szturmowego Edelweiss sie-dzieli przygarbieni w kuchni zarekwirowanego gospo-darstwa, z twarzami czerwonymi od ciepła, jakie biło od pieca obłożonego zielonymi płytkami aż do samego bel-kowanego su�tu, i zmarzniętymi dłońmi obejmowali gliniane kubki z gorącym grogiem, który dawał dodat-kowe ciepło. Niewiele rozmawiali, czekając oczywiście, aż ich dowódca, pułkownik Stürmer, rozpocznie odprawę. Sam pułkownik, dowódca elitarnej grupy rozpoznawczo--szturmowej strzelców górskich, miał już swoje lata. Dwa-dzieścia lat wspinaczki w Europie, Azji i Ameryce Połu-dniowej nauczyło go, że nigdy nie powinien poganiać swoich ludzi, ani w górach, ani w obozowisku. Pośpiech
25
DOLINA ZABÓJCÓW
oznaczał bowiem niebezpieczeństwo, a tego dnia ludzie
potrzebowali trochę czasu, aby odzyskać siły po jeszcze
jednym zuchwałym lądowaniu na stromym zboczu gór-
skim. Wielu z nich miało bolesne zadrapania i powykrę-
cane stawy. Jego zastępca, major Gottfried Greul, przedo-
stał się przez zdradzieckie zbocze z zapałem, który uczynił
zeń idola młodzieży z Hitlerjugend. Ten jego niegasnący
zapał wzbudzał nienawiść międzynarodowych zespołów
wspinaczy wysokogórskich, z którymi wcześniej zdobywał
szczyty. Teraz, po upadku z dwudziestu metrów na śnieg,
starał się rozruszać prawy bark, machając nim energicznie.
Wprawdzie ludzie byli wyczerpani, jednak Stürmer
wiedział, że w ciągu dwudziestu czterech godzin będą go-
towi do zdumiewających wyczynów. Większość, poza
dwoma młodziutkimi porucznikami – Hagerem i Wil-
lemsem – których niedawno przydzielono do oddziału
Szarotek, była z nim na wojnie od samego początku. Naj-
pierw był Narwik w 1940 roku, kampania w �ńskiej tun-
drze w 1941 roku, potem atak na Elbrus w 1942 roku,
gdy wspinali się na samotny szczyt północnego Kau-
kazu, z dala od głównych pozycji Wehrmachtu. Stürmer
popatrzył na podkomendnych, którzy siedzieli wokół
niego w kuchni, i uświadomił sobie, że wszyscy byli in-
dywidualistami, samotnymi mężczyznami szczęśliwymi
jedynie wtedy, gdy znajdowali się w otoczeniu wspania-
łych gór. Nie przyjmowali oni łatwo dyscypliny, jaka
panowała w zbieraninie żołnierzy z regularnej armii. Do-
bierano ich starannie i wszyscy byli przedwojennymi zawo-
dowymi alpinistami – bawarskimi czy austriackimi chło-
pakami, którzy zaczynali się wspinać i jeździć na nartach,
26
LEO KESSLER
gdy tylko stawiali pierwsze kroki. W całej armii niemiec-
kiej nie znalazłoby się lepszego oddziału. Jeśli jakakolwiek
jednostka Wehrmachtu mogła wykonać najtrudniejsze za-
danie wyznaczone przez Führera, to właśnie oddział sztur-
mowy Edelweiss.
Stürmer odstawił na stół kubek z grogiem i od-
chrząknął. Ludzie patrzyli na swego szczupłego, wysokiego
dowódcę z wyczekiwaniem i napięciem.
– Koledzy – zaczął Stürmer nieco zbyt pospiesznie.
– Führer zaszczycił nas nowym zadaniem.
– I już mamy kłopoty – rzucił żartobliwie Byk Jo Meier,
najstarszy rangą podo�cer w oddziale. – Czy mogę prosić
o szybkie przeniesienie do sekcji kwatermistrzostwa?
Stürmer i pozostali uśmiechnęli się, słysząc nieco zu-
chwały komentarz wielkiego Bawarczyka, poza majorem
Greulem, który nadął się od razu jak balon meteorolo-
giczny i powiedział ponurym tonem:
– Nie życzę sobie uwag tego typu, sierżancie Meier.
Trzeba mieć trochę szacunku dla naszego ukochanego
wodza.
– Tak jest, panie majorze – odparł grzecznie Byk i za
plecami o�cera puścił oko do swojego przyjaciela Japa Ma-
dada, pomarszczonego skośnookiego mężczyzny, który po-
jawił się na świecie w 1920 roku jako owoc romansu córki
niemieckiego technika z wyprawy amerykańsko-niemiec-
kiej na Nanga Parbat i kochliwego przewodnika – tragarza
z plemienia Hunzów.
– Może jednak masz rację, Jo – powiedział Stürmer,
starając się zapanować nad sytuacją. – Wielu zgodziłoby
się z tobą, że mamy kłopoty. Widzicie, chłopcy, jutro rano
27
DOLINA ZABÓJCÓW
wyruszamy na misję, która zaprowadzi nas prawie tysiąc
kilometrów poza linie przeciwnika.
Nawet major Greul, zawsze skory do działania, nie
potra�ł ukryć zaskoczenia, które odmalowało się na jego
grubo ciosanej twarzy.
Przez chwilę Stürmer przyglądał się podwładnym
i czekał, aż ochłoną po tej pierwszej, zaskakującej wiado-
mości. Ciszę przerywał trzask palących się w piecu polan.
Nawet jeśli ludzie byli zaskoczeni, to nie widać było po
nich strachu. To dobry znak, powiedział sobie Stürmer.
Mógł polegać na takich żołnierzach.
– Jutro rano, koledzy, lecimy z Wiednia do Charkowa.
Tam będzie na nas czekał bombowiec Condor z Ober-
sturmbannführerem Skorzennym. Samolot zabierze nas
przez południową Rosję i Kaukaz, nad Morzem Kaspij-
skim do pewnego miejsca w Persji.
– Persja! – zawołał ktoś gorączkowo. – Ale Persja...
Stürmer uniósł dłoń, chcąc uciszyć hałas.
– Cierpliwości, chłopcy. Wszystko wyjaśnię w swoim
czasie. Mówiłem o miejscu zwanym Rud-i Sat, które leży
na granicy zasięgu condora. Zostaniemy zrzuceni na spa-
dochronach na północnym stoku jednego ze szczytów
pasma Elburs. – Mówiąc to, nieśmiało uśmiechał się do
swoich ludzi. – Teraz znacie powód tych miesięcznych
ćwiczeń ze spadochronami.
– Widzicie! Czułem to od razu! – krzyknął jak zawsze ży-
wiołowy Jo. – Gdyby tylko mógł pan zobaczyć moje pośladki!
– Nie, dziękuję, Meier. Pozwolisz, że zrezygnuję z tego
przywileju. A teraz możecie zapytać, po co to wszystko.
– Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Dlaczego Persja?
28
LEO KESSLER
Zawahał się na chwilę, gdyż nienawidził okłamywania
swoich ludzi, ale wiedział, że trzeba dochować tajemnicy
i ujawnić cel ich akcji w ostatniej chwili.
– Powiem wam tyle. Ostatniego roku Brytyjczycy i Ro-
sjanie zajęli Persję, która w zasadzie była proniemiecka.
Zrzucili z tronu szacha i posadzili na nim osiemnastolet-
niego młokosa, swoją marionetkę, i obecnie Anglicy pocią-
gają za sznurki. Teraz przez ten kraj prowadzi szlak przerzu-
towy zaopatrzenia, jakie zachodni alianci wysyłają Iwanom.
Amerykanie i Angole pchają tamtędy czołgi, ciężarówki
i działa – cały sprzęt wojenny dla Iwanów. Dostaliśmy
rozkaz przecięcia tej strategicznie ważnej linii zaopatrzenia.
Stürmer poczekał kilka chwil, aż ucichną gorączkowe
rozmowy podwładnych, po czym podszedł do zakrytej
mapy ustawionej na zlewie w kuchni, pod ręcznie rzeź-
bionym krucy�ksem, który wisiał na ścianie jako jedyna
dekoracja.
– Zasłonić okna – rozkazał.
Kilku ludzi poderwało się z zydli i otworzyło okna,
wpuszczając przy okazji do środka lodowate powietrze,
po czym zamknęli drewniane okiennice, kilku innych
ustawiało na wyszorowanym na połysk kuchennym stole
lampy naftowe.
Pułkownik jeszcze raz rozejrzał się dla pewności po
kuchni. Wszystko chyba było w najlepszym porządku.
Skryli się przed wścibskimi spojrzeniami. Zadowolony zdjął
zasłonę okrywającą tajną mapę, którą na polecenie Skorzen-
ny’ego przygotowali więźniowie w obozie koncentracyjnym.
– Północna Persja – oznajmił, kładąc dłoń między mi-
niaturami Morza Kaspijskiego i Czarnego. – Okupowana
29
DOLINA ZABÓJCÓW
przez Rosjan do zeszłego roku. Tutaj leży Teheran, stolica
państwa, z główną drogą na północ prowadzącą do Ka-
zwinu, dalej biegnącą skrajem pasma Elburs i przez gra-
nicę radziecką do Baku. A teraz, chłopcy, to jest główna
trasa wykorzystywana przez Rosjan do transportu dóbr,
które otrzymują od aliantów zachodnich w Teheranie, i to
właśnie ją mamy przerwać.
– Ale jak mamy tego dokonać, panie pułkowniku?
– wyrwał się z pytaniem młody porucznik Willems i zaraz
potem zaczerwienił się z powodu własnej śmiałości.
– Przede wszystkim jest nas zaledwie dwudziestu, wliczając
w to mnie i porucznika Hagera.
– Chyba osiemnastu i dwie połówki – powiedział głoś-
nym szeptem Byk Jo.
Reszta zaśmiała się, gdyż nowi o�cerowie wprawdzie
znali się na wspinaczce, ale musieli jeszcze sporo się na-
uczyć o grupie szturmowej Edelweiss.
– To jest dobre pytanie, Willems – odparł Stürmer.
– Jak grupka ludzi, taka jak nasza, może zatrzymać wielki
ruch pojazdów kołowych, który jest nadzorowany przy-
najmniej przez jedną radziecką dywizję?
Podszedł do mapy i dotknął jej ponownie.
– Tutaj znajduje się wioska Alamut, w środku Do-
liny Asasynów. A teraz, koledzy, muszę trochę odwołać
się do historii Persji. Czy wiecie, że w jedenastym wieku,
w tej odległej części kraju, pewien niezbyt przyjemny fa-
natyk religijny, Hasan-i Sabbah, stał się władcą tej doliny?
W czasie walk na tle religijnym udało mu się w każdym
razie zbudować twierdzę, pierwszą z wielu, którą nazwał
Orlim Gniazdem. Zgromadził wokół siebie sporą grupę
30
LEO KESSLER
fedainów, którzy byli gotowi wykonywać każdy rozkaz,
korzystając ze wszelkich dostępnych środków. Aby zmusić
ich do wykonania najtrudniejszych zadań, odurzano ich
haszyszem – stąd nazwa hasziszijja, czyli asasyni. Gdy znaj-
dowali się pod wpływem haszyszu, wmawiano im, że prze-
niesieni zostali na trzy dni do raju i mogą zażywać roz-
koszy z tyloma kobietami, ilu zapragną.
– Wydaje mi się, że dołączyłem do złej armii – oznajmił
rozmarzony Jap. – Taki los podoba mi się bardziej niż na-
szego oddziału.
Stürmer zaśmiał się.
– Ale nie wiesz, co ci asasyni musieli zrobić po tych
trzech dniach raju. Nigdy nie dowiadywali się, że prze-
bywali w sekretnym ogrodzie swego imama, gdzie dostar-
czano im narkotyki i kobiety. Wszystko przypominało
piękny sen. Ale sen o takiej mocy, że asasyni naprawdę byli
przekonani, że przebywali w raju. W rezultacie ani strach,
ani tortury nie mogły odwieść ich od celu, jaki wyznaczał
im ich przywódca duchowy.
– A był nim? – spytał chłodno Gruel, który bardzo nie
lubił wszelkich odniesień do kwestii seksu.
– To bardzo proste. Mordowanie przeciwników przy-
wódcy nizarytów, bo tak ich też nazywano, i rozsze-
rzanie ich wpływów na cały muzułmański świat. Ze swych
zamków terroryzowali sporą część Bliskiego Wschodu
i kres ich rządom położyli dopiero Mongołowie, którzy na-
jechali dolinę i zabili ich przywódcę razem z blisko dwuna-
stoma tysiącami jego fanatycznych zwolenników. W dru-
giej połowie trzynastego wieku asasyni przestali się liczyć
jako gracze polityczni.