goethe herman i dorota

Download Goethe Herman i Dorota

If you can't read please download the document

Upload: piotrsosnowski-1

Post on 01-Oct-2015

235 views

Category:

Documents


5 download

DESCRIPTION

Goethe

TRANSCRIPT

Johann Wolfgang von GoetheHerman i Dorotatum. Ludwik JenikeI. Kalliope*Klska i wspczucie*Jakom yw, nie widziaem i rynku i ulic tak pustych!Miasto jak wymiecione! jak gdyby wymare! Zaledwo,Zda si, kilkudziesiciu mieszkacw naszych zostao.Co to moe ciekawo! W te pdy kady wybiega,By przypatrzy si rzeszy tych biednych zareskich wygnacw.To do grobli, przez ktr przechodz, godzina jest drogi,A ludziska wylegli, pomimo skwaru poudnia.Wol siedzie tu w chodzie, ni widzie smutn niedolTych poczciwcw, co cz zaledwo unisszy chudoby,Ziemi ojczyst rzucili i cign przez nasz dolinDobrze ono, zrobia, e syna wysiaa tam do nichZ jadem, napitkiem, odzie i troch bielizny znoszonej,By obdzieli tuaczw, bo dawa jest rzecz zamonychJak ten chopak powozi! Jak dzielnie prowadzi gniadosze!Doskonale wyglda kolasa nowa; wygodnieCzworo zasi w niej moe, a pity wonica na kole.Dzi pojecha sam Herman; ot, wanie skrci za wgie!Tak przemawia do ony, przed bram swego zajazdu,Zacny waciciel gospody pode Lwem Zotym, na rynku.Na to odrzeka mowi rozumna i rzdna gosposia:Ojcze, nie lubi ja zwykle rozdawa zuytej bielizny,Bo to skarb jest domowy, i dosta jej za pienidzeW razie potrzeby nie mona. Lecz dzi wyszukaam najchtniejKilka calszych poszewek, i koszul te troch wybraam;Bo mwiono, e dzieci i starcy uciekli pnago.Ale wybacz mi, ojcze, em nawet i ciebie zupia,A szczeglniej, e daam ten szlafrok we wzory indyjskie,Na flaneli; wszak by wytarty i wyszed ju z mody.Z dobrotliwym umiechem odpowie jej na to gospodarz:Szkoda mi tego szlafroka; prawdziwy by wschodnioindyjski,Chocia niemodny w istocie. Ha, dzi wymagaj od czeka,Aby cay dzie boy w surducie chodzi i w butach,Lub w kapocie przynajmniej; pantofle i szlafrok wyklte.Patrz wtrcia gosposia ju oto niektrzy wracaj,Co widzieli wygnacw; zapewne przej ju musieli.Jak opyleni s wszyscy, i jak im twarze paaj!O, nierada bym po to na taki upa biec w pole,Aby widzie cierpienie! Mnie dosy tego, co sysz.Na to zacny jej m po chwili odrzeknie z przyciskiem:Rzadko taka pogoda na takie niwo przypada.Ani wtpi, e plon zdymy sprztn szczliwie,Bo bez chmurek jest niebo, a wiatr od wschodu powiewa.Znak to staej pogody, a zboe dawno dojrzae;Jutro rano, da Bg, obfite niwo zaczniemy.Gdy tak mwi, wzrastaa gromada mczyzn i niewiast,Co wracajc z nad grobli, skwapliwie ku domom pieszyli.Jecha take z crkami, w odkrytej landauskiej kolasie,Mony kupiec, waciciel nowego domu na rynku. Wic zaludniy si wkrtce ulice miasteczka, bo sporoRkodzielni w nim byo i rnych rzemios moc wielka.I tak para maonkw gwarzya przed bram zajazdu,Nad tumami przechodniw niejedn czynic uwag.A nareszcie czcigodna niewiasta pocza w te sowa:Patrz, tam idzie ksidz pleban, a z nim nasz ssiad, aptekarz;Oni wszystko widzieli i chtnie nam to opowiedz.I przyjanie podeszli przybysze, witajc maestwo,I zasiedli strudzeni przed bram na awach drewnianych,Kurz strzepujc z obuwia i twarze wachlujc chustkami.Pierwszy, po przywitaniach, rozpocz aptekarz do kwano:Ludzie zawsze s ludmi, sabymi jeden w drugiego!Kady pogapi si lubi, gdy blini nieszczciem dotknity.Lec, by si przypatrzy pomieniom niszczcym dobytekLub cierpieniu zbrodniarza, gdy kat na stracenie go wiezie.Teraz oto znw biegn, by ujrze tych biednych wygnacw,Niepamitni, e moe i na nas, prdzej lub pniej,Taka dola wypadnie. Gorszca to lekkomylno!Ale mu na to odpowie rozumny i zacny ksidz pleban,Chluba miasta caego, modzieniec bliski mskoci.Zna on ycia koleje i zna potrzeby suchaczw,I gboko przejty witego Zakonu sowamiWiedzia, jaki ich wpyw na ludzkie myli i sprawy,Cho nieobce mu byy i wieckie pisma co lepsze.On wic rzek: Nie potpiam ja adnej skonnoci czowieka,Jak go obdarzya troskliwa matka-natura;Bo gdzie rozum nie siga, tam nieraz popd bezwiednyatwo wszystkiego dokona. To gdyby nie owa ciekawo,Czek nie wiedziaby czsto, jak piknie wszystko na wiecieW jedn cao si splata. Szukajc tego, co nowe,atwo w drodze si spotka i z tym, co jest poyteczne;Potem zapragnie dobrego i przez nie sam si uzacni.Lekkomylno w modoci weso mu jest towarzyszk,Kryjc niebezpieczestwo i lad zacierajc cierpienia.Ale godzien szacunku jest m, co w latach dojrzaychZdoa rozum stateczny wyrobi z modzieczej swobody,Co w nieszczciu, jak w szczciu, niezomny gorliwie si krztaI zastpi potrafi czym innym to, co utraci.Lecz niecierpliwa gosposia niemiao przerwaa mu mow;Jak tam byo? Powiedzcie, bo trawi nas wielka ciekawo.Wtpi odpar jej na to aptekarz gosem powanym Bym rozweseli si prdko potrafi po tym, com widzia.Trudno bo opowiedzie sowami t ndz dotkliw.Jeszcze na ce z daleka ujrzelimy gst kurzawI, jak okiem zasign, wdrowcw tum nieprzejrzany.Lecz zaledwomy weszli na drog poza wzgrzami,W wielk wpadlimy cib powzek, jedcw i pieszych.Duo nam biedy, niestety, przed wzrokiem si przewino,Duo dowodw, jak ciko z ojczyst rozsta si strzech,A jak sodko ocali w nieszczciu ks chleba i ycie.Smutno patrzy, gdy wszystko, co w domu zasobnym stanowiad gospodarczy, jeeli uytym zostanie waciwie,Gdzie po wozach i karach zmieszane ley w rozsypce:Ponad szaf spoczywa rzeszoto i kodra weniana,Pociel w jakim korycie, a przecierado na lustrze.Zwykle czowiek utraca przytomno w niebezpieczestwie,e pochwyca drobiazgi, a to, co kosztowne, zostawia.Tak i tutaj niejeden niebacznie, cho zabiegliwie,Lichym sprztem na prno obcia i konie i woy,Stare deski wywoc i beczki, dziciorki i kojec.I kobiety, i dzieci stkay pod cikim brzemieniemKoszw i worw adownych rupiemi bez adnej wartoci;Bo niechtnie si czowiek rozstaje i z lich drobnostk.Wrd tumanw kurzawy przesuwa si pochd wygnacwBez porzdku i adu. Jednemu, co konie mia gorsze,Wolniej jecha si chciao, drugiemu pieszy co ywo.Wic si krzyki rozlegy duszonych niewiast i dzieci,Gosy bydlt wszelakich, zmieszane z psw ujadaniem,I znw jki bolesne staruszkw i chorych, co w grzeNa chwiejcych si wozach siedzieli w poduszkach i kodrach.Wtem si koo zamao i jeden z wozw tych run,Wyrzucajc daleko na pole z wielkim zamachemTych, co byli na wierzchu, za nimi skrzynie i paki.Lea wz poamany i ludziom zabrako pomocy,Bo ich inni mijali popiesznie, sob zajci.Wic pobieglimy do nich, a byli tam starcy i chorzy,Co ju w domu zaledwo znosili wiek i cierpienie,A tu w pyu tumanach na skwarnym socu leeli.Odrzek na to wzruszony gospodarz zajazdu pode Lwem:Oby Herman ich znalaz i zdoa posili i odzia!Nieradbym ujrze ich; mnie boli widok cierpienia.Zaraz po pierwszej wieci o losie biednych tych ludzi,Mymy dla nich posali okruchy naszego dostatku,Aby wspomc cho kilku. Lecz rzumy smutne te myli,Bo obawa i troska zbyt atwo serce ogarnia.Wejdmy raczej do domu, do owej izby chodniejszejOd pnocy. Mateczka starego przyniesie nam wina;Bo to dobry, jak wiecie, jest trunek na wszelki frasunek.Tu nam pi niedogodnie, bo muchy topi si w szklankach.I powstali, i weszli do izby, cieszc si chodem.Wkrtce wniosa gosposia klarowny jak kryszta napitek,W szlifowanej butelce, na czystej cynowej podstawce,I zielone kielichy, jak trzeba do wina reskiego.Wic zasiedli we trzech przy stole okrgym, wieccym,Co na potnych sta nogach; i zaraz w kieliszki stuknliZacny gospodarz i pleban, sam tylko aptekarz prnowa,Przeto rzek mu gospodarz uprzejmym sowem zachty:Pije, miy ssiedzie! Wszak dotd nas Pan Bg askawieOd nieszczcia zachowa, to raczy zachowa i nadal.Od owego poaru, co tyle nam szkody wyrzdzi,wita jego prawica widocznie we wszystkim nas chroni;Miaaby miasto kwitnce na now wystawi zagad?Na to zacny ksidz pleban powanie rzek i agodnie:Tej si wiary trzymajcie, bo ona w szczciu rozwag,A w nieszczciu pociech i bog daje nadziej.I znw wtrci gospodarz rozumne i mskie te sowa:Jakem czsto podziwia oysko Renu wspaniae,Gdy zawita do przyszo w podrach moich za chlebem.Zawsze zda mi si wielkim; lecz nigdy przypuci nie mogem,e uroczy ten brzeg za wa nam posuy od wroga.Wic gdy broni nas rzeka, gdy broni rami wspbraciI opieka Wszechstwrcy, to ktby zwtpi o jutrze?Ju ustaj walczcy i wszystko wry nam pokj;Nieche przy jego obchodzie, gdy zagrzmi trby i dzwony,Gdy wspaniale Te Deum przy wtrze organu zadwiczy,I nasz Herman przed wami, czcigodny ksie plebanie,Wesp z zacn dziewic na lubnym stanie kobiercu.Aby ta uroczysto, pamitna dla kraju caego,Odtd i dla mnie si staa rocznic i witem domowym.Tylko nierad spostrzegam, e chopiec nasz, w domu tak czynny,Jako leniwo si garnie na zewntrz, e stroni od ludzi,I usuwa si nawet od dziewczt modych i taca.Rzek i ucha nastawi. I sycha byo ttnienieKopyt koskich przed domem i guchy turkot powozu,Ktry szybko i grzmico pod bram zajazdu si wtoczy.II. Terpsichore*Herman*Ledwo wszed do gocinnej komnaty dorodny modzieniec,Pleban rzuci na wzrokiem badawczym i bystrym zarazem,ledzc ca postaw i wzicie si jego i ruchyOkiem znawcy, co atwo do gbi umysu przenika;Potem zwrci do niego z umiechem te sowa poufne:Co-bo w tobie spostrzegam dziwnego! Nigdym ci jeszczeTak wesoym nie widzia i tak ruchawym, jak dzisiaj.wawy wracasz i rzeki, bo pewnie dary matczyneRozda midzy ubogich i zebra plon bogosawiestw.Na to odrzek spokojnie modzieniec sowem powanym:Czym rozsdnie postpi, sam nie wiem; ale mi serceTak uczyni kazao, jak zaraz dokadnie opowiem.Dugo, matko, zwlekaa, szukajc i znw przebierajcMidzy starymi szmatami, wic pno dostaem, co trzeba.Gdym nareszcie wyruszy za bram i wjecha na drog,Wracajcych spotkaem mieszkacw z onami i dziemi.A tuaczw gromady daleko byy za miastem.Wycignitym wic kusem jechaem ku wiosce ssiedniej,Gdzie wygnacy odpocz i szuka mieli noclegu.Kiedym tak szybko i prosto po nowym puci si trakcie,Z dala ujrzaem tam wz, z potnych tarcic spojony,Zaprzony w dwa silne i rose woy robocze,Obok ktrych kroczya dziewczyna jaka i zrcznieKierowaa zwierzty, wstrzymujc je lub popdzajc.Ledwom zrwna si z ni, dziewczyna ku umie podesza,Mwic gosem agodnym: Nie dziwcie si, gdy nas koniecznoZnagla prosi o pomoc, bo wiele ten moe, co musi.Na tym wozie spoczywa maonka dziedzica, z dzieciciemDzi powitym; jeeli w kuferku waszym jest ptno,To zostawcie je mnie, przez mio Boga i blinich. Tak mwia dziewica, a jam jej odpar skwapliwie:Dobrym ludziom, zaprawd, natchnienie z nieba przychodzi,e czstokro przeczuj niedol wspbraci. Mnie wanieMatka dzi w takim przeczuciu na drog dobraa zapasy. I rozpiem tumoczek, i daem jej szlafrok ojcowy,i koszule, i ptno; a ona, dzikujc, odrzeka:W szczciu nikt nie uwierzy, e cuda si dziej na wiecie,Bo w niedoli dopiero widomie zacne si sercaKu cierpicym skaniaj. Niech Bg wam przysug nagrodzi! Wic poniosa mj dar do chorej, a ta, ucieszona,Przerzucaa zapasy. Dziewica wtedy jej rzeka:pieszmy do wsi na nocleg, gdzie spocz moemy wygodniej.I skina mi gow uprzejmie, i dalej ruszya.Jam samotny pozosta, z rozterk w myli, nie wiedzc,Czy pojecha do wioski i tam porozdawa jedzenieMidzy ubogich, czy tutaj nieznanej owej dziewicyWszystko odda, z wezwaniem, by sama rozdzia zrobia.Ale wkrtce powziem stateczny zamiar, i wtedyPogoniem za nimi i rzekem: Dobra panienko,Matka mi w powz woya nie tylko star bielizn,Lecz i zapas ywnoci; niemao jej u mnie w tumoku.Wic j zoy zamierzam do waszych rk; wy rozdacieWszystko wedug potrzeby, a ja bym si rzdzi domysem. Na to dziewica: Uczyni sumiennie, jako dacie;Niech dobroczynny wasz dar prawdziwie zgodniaych posili. Rzeka tak. A jam szybko otworzy tumok i wyjSzynki potne, i chleby, i wino, i piwo, a ona,Wszystko to razem zoywszy na wozie, u ng poonicy,Odjechaa I jam te popieszy z powrotem do miasta.Ledwo Herman zakoczy opowie, aptekarz rozmownyZabra gos i zawoa: Szczliwy, kto w dniach niepokojuSam na wiecie, bez ony i drobnych dziatek gromady,Co si tul do niego i trwonie wzywaj pomocy!Dzi niedobrze by ojcem. Ja dawno ju mam odooneRzeczy najkosztowniejsze i troch gotowych pienidzy,Na przypadek ucieczki. Niech tu prowizor zostaniePrzy aptece; najatwiej si schroni, gdy czek niezwizany.Na to Herman si wnet odezwa z przyciskiem: Ssiedzie,Nie podzielam ja wcale tych obaw waszych przesadnych.Czy szlachetny to m, co w smutku albo w radociMyli tylko o sobie, nie dzielc doli, niedoli,Z tymi, ktrych pokocha? Ja wanie dzi bym si prdzejDo maestwa nakoni; bo w takich czasach kobiecieTrzeba opieki, a znw mczynie weselej z niewiast.Dobrze mwisz, Hermanie rzek ojciec za to ci lubi;Tak rozsdnych wyrazw ju dawno-m z ust twych nie sysza.Ale matka w te sowa schwycia wtek rozmowy:Synu, e suszno z tob, niech wiadczy przykad rodzicw;Mymy si take pobrali nie w chwilach radoci, lecz w smutku.Pomn, lat temu dwadziecia, w niedziel, podczas posuchyWybuch straszny w poar, co miasto obrci w perzyn.Ludzie wito spdzali po wsiach, po karczmach i mynach,Gdy krzyknito na trwog. Pomienie si szybko szerzyy,Chonc w prawo i w lewo to domy, to spichrze ze zboem,Bo nie byo tam komu ratowa, i wody zabrako.Zgorza rynek, a z nim domostwo naszych rodzicw,Z caa prawie chudob. Jam z paczem noc przesiedziaa.Strzegc skrzy ocalonych, i gratw, i wizek z pociel.W kocu zmorzy mnie sen, a gdy o chodzie porannymWschd mnie soca rozbudzi, ujrzaam dym i poog,Mury wp obalone i czarne, sterczce kominy.Serce si w piersi cisno; lecz soce weszo wspaniale,Budzc w duszy zwtpiaej otuch. Zerwaam si szybkoI pobiegam ku gruzom naszego domu, zobaczy,Czy nie znajd swych kur, bo byam jeszcze dziecinn.Kiedy tak przeaziam przez belki i zgliszcza dymiceI stanam ze smutkiem na gruzach rodzinnej siedziby,Ty nadchodzi, ojczulku, z przeciwnej strony, szukajcKonia, co ci go poar zasypa; gownie tlejceWkoo stajni leay, lecz zwierza nie byo i ladu.I tak chwil na siebie patrzylimy smutnie i zawo,Bo runa przegroda dzielca nasze podwrza.Potem ty mnie uje za rk, mwic: Elbieto,Co tu robisz? Odejdmy, bo gruz podeszwy ci spali.I chwycie mnie w p i niose przez swoje podwrze,A do bramy sklepionej, co jedna, nietknita poarem.Staa tak jak dzi stoi, i mimo wzdragania si mego,W czoo- mnie pocaowa i rzeke te sowa znaczce:Patrz, mj dom jest zniszczony. Dopom mi go odbudowa,A ja za to nawzajem i twemu ojcu pomog. Jam ci nie zrozumiaa; a matka twoja do ojcaPrzysza w swaty, i wkrtce si zwizek skojarzy serdecznyNieraz dzi jeszcze radonie wspominam ow poogI wspaniay wschd soca, bo day mi ma dobrego.Wic ci chwal, Hermanie, e z tak ufnoci dziecicMwisz nam dzi o mioci, pomimo czasw burzliwych,I e chciaby si nawet oeni, nie baczc na wojn.Na to znw si gospodarz odezwa skwapliwie i ywo:Dobre s to zasady, i twoja opowie, mateczko,Sowo w sowo prawdziwa. Lecz zawsze: co lepiej, to lepiej!Nie kademu sdzono zaczyna zawd z niczegoI mozoli si w yciu, jak nam to za modu przypado.Ile szczliwszy jest ten, co dom rodzicielski zasobnyBierze w dziedzictwo i tylko ju myli o jego ozdobie.Kady pocztek jest trudny, lecz najtrudniejszy podobnoW gospodarstwie, bo coraz si zwiksza na wszystko droyzna.Wic spodziewam si, synu, e wkrtce sobie wybierzeszJakie dziewcz posane i w dom je ojca wprowadzisz.To modzieniec uczciwy, jak ty, wart ony majtnej,A przyjemnie to bardzo, gdy razem z serca wybranW dom ci w kufrach i koszach dostatek wchodzi wszelaki.Nie na prno si krzta troskliwa matka, gromadzcDla swej crki wypraw w bielinie cienkiej i szatach;Nie na prno j chrzestni sprztami darz srebrnymi,A grosiwo na posag gromadzi ojciec w szkatule;Bo tym wszystkim dziewica ma kiedy ucieszy modziana,Co wrd wielu j wybra na ycia swego wsplniczk.Potem, jake to mio, gdy onka w nowym swym domuWasne sprzty znajduje i w kuchni, i w izbach; gdy sobieko wasn pociel umoci i wasnym obrusemSt nakryje. Zaprawd, daleko to lepiej i skadniej.Kiedy panna posana, bo biedn w kocu m gardziI na rwni j ceni ze sug, co przysza z wzekiem.Zatem, synu kochany, pocieszyby staro rodzica,Gdyby wprdce do domu mojego wprowadzi wybran,Ot tak crk ssiada, z zielonej tej kamienicy.Bogacz to niepoledni, a handel i wyrb rkodzieCoraz go czyni moniejszym; bo kupiec na wszystkim zyskuje.Ma on tylko trzy crki, dziedziczki caego majtku.Starsza ju zarczona, jak wszystkim wiadomo: lecz redniaI najmodsza s wolne, cho moe ju nie na dugo.Gdybym na twoim by miejscu, to chwycibym jedno z tych dziewczt,Jak przed laty dwudziestu chwyciem twoj mateczk.A potulnie i skromnie odrzecze ojcu modzieniec:Tak, w istocie, mylaem i ja zabiega o jednZ crek naszego ssiada; to razem si z nimi chowaemDzieckiem jeszcze, i czsto igralimy z sob na rynku,Gdziem obroni je nieraz od dzikiej chopcw swawoli.Ale dawno to ju, bo gdy podrosy dziewczta,W domu zosta musiay, od pustej stronic zabawy.Panny bogate i adne; wic nieraz u nich bywaem,Jako stary znajomy i zgodnie z waszym yczeniem;Ale jako mi z nimi nie byo nigdy swobodnie.Zawsze co przyganiay; to krj surduta mojego,To znw sukno zbyt grube, to wos nieskadnie trefiony.Wic zapragnem i ja ustroi si, jak te kupczyki,Co w niedziele i wita w bawatach tam si pyszniy.Strojny w modn fryzur, wybraem si do nich w gocin,Kiedym wszed, chichotay panienki; lecz jeszczem ja tegoZrazu nie wzi do siebie. Najmodsza, Mincia, siedziaaPrzy klawikordzie, piewajc wiatowe jakie piosenki.Jam niewiele rozumia z jej sw; to tylko syszaem,e Tamino si kocha w Paminie. Zaledwo skoczya,Nie chcc niemym by wiadkiem, poczem si pyta skwapliwieO piosneczki osnow i o te obie osoby.Wszyscy chwil milczeli; a ojciec drwico rzek do mnie:Brawo, Hermanie! Jak widz, znasz tylko Adama i Ew.Wtedy panny parskny ju gono i chopcy za nimi;Jam w kopocie upuci kapelusz, a chichy i miechyTrway cigle Zgniewany i kwany wrciem do domu.Surdut w szaf schowaem i wosy-m przyczesa palcami,I przysigem, e noga ju moja tam nie postanie.Miaem suszno, zaprawd, bo panny to prne, zalotne,I, jak sysz, w swym kku przezway mnie czuym Taminem.Ale matka mu na to: Hermanie, ty nie powinienBra tych artw do serca; to one dziemi s jeszcze.Mincia dobra dziewczyna i w gruncie sprzyja ci szczerze;Zawsze si pyta o ciebie. T wybierz, synu kochany!Lecz niechtnie, cho skromnie, odrzecze jej Herman: Sam nie wiem,Czemu przykro doznana tak bardzo mi w myli utkwia,Ale za nic bym w wiecie ju nie chcia sysze jej piewu.Na to unis si ojciec i rzek te gniewne wyrazy:Mao z ciebie rodzicom pociechy. Wszak zawsze mwiem,Widzc, jako si garniesz do koni tylko i roli:To, co Herman nasz robi, potrafi kady parobek;A ja rad bym si przecie przed ludmi dzieciciem pochlubi.Matka mnie pocieszaa, gdy w szkole bywa ostatni,e to z wiekiem si zmieni. Tymczasem widz ze smutkiemBrak ambicji w tobie i dziwne jakie zdziczenie.Gdyby mnie tak za modu uczono, jak ciebie, to pewnoBybym dzisiaj czym wicej, a nie oberyst pode Lwem.Ledwo skoczy peror, modzieniec powsta w milczeniuI ku drzwiom si posun, a ojciec gosem gromicymPosa za nim z gorycz te sowa: Znam ci, e hardy!Id i pracuj jak chop; lecz wara, aby mi kiedyW dom wprowadzi synow prostaczk albo ubog!Wiedz, e umiem y z ludmi, i zawszem si stara dla gociBy usunym i wszystkim dogadza jako naley.Wic wymagam nawzajem, by kiedy mi przysza synowaTrudy te osodzia, wet za wet oddajc teciowi.Niech mi na klawikordzie przygrywa, niech z miasta caegoWybr si towarzystwa wieczorem u mnie gromadzi,Jak w niedziel si schodzi w ssiada domu. Tu HermanLekko klamk przycisn i z cicha si wymkn z pokoju.III. Talia*Obywatele*Tak dalszego gromienia unikn modzian przezorny:Ale ojciec, jak krewko rozpocz, tak cign i dalej:Czego nie ma w czowieku, ju tego nikt mu nie nada;Wtpi te, czy si speni serdeczne moje yczenie,By przecign syn ojca; a czyme bdzie rodzina,Czym i caa spoeczno, gdy nikt nie postara si o to,eby, szanujc co dawne, popiera i krzewi, co lepsze.Wszak-ci czowiek nie grzyb, co tam, gdzie z gruntu wyronie,Musi zmarnie i zgni, bez ladu swego istnienia.Zaraz zna po domostwie, jakiego waciciel jest ducha,A po miejskim porzdku, czy zwierzchno grodu sprysta.Gdzie i mury, i wiee niszczej, gdzie si po rowachKupy mieci walaj i boto zalega ulice.Gdzie popsuty jest bruk, a nikt o naprawie nie myli,Gdzie podwaliny przegnie, a domy prno czekaj,By waciciel je podpar: tam miasto le jest rzdzone.Przykad dobry powinien i zawsze z gry, bo atwoLudzie si do niedbalstwa wdraaj i do nieadu,Jako ebrak przywyka do swych obszarpanych achmanw.Ot dlatego pragnem, by Herman wkrtce si udaW podr, eby zobaczy przynajmniej Strasburg i Frankfurt,I do Manheimu zawita; albowiem kto ujrzy te grodyWielkie i schludne, ten pewnie upikszy kiedy zapragnieI rodzinne swe gniazdo, cho ono ubogie i mae.Czy cudzoziemcy nie chwal w miasteczku naszym bram piknych,Odnowionej wityni i wiey wieo bielonej?Czy nie zwracaj ich oczu wyborne bruki, kanayDobrze kryte i w wod zasobne, aby od ogniaPomoc bya gotow? A wszak to wszystko zdziaanoJu po owym poarze straszliwym. Ja sam zasiadaemW radzie miejskiej sze razy, i wdziczni mi dotd ziomkowie,em gorliwie si krzta okoo zacztej roboty,Podniecajc ochot i w innych radnych. Ju nawetWkrtce ma si rozpocz budowa nowej wirwki,Co poczy nas z gwnym gocicem. Ale si lkam,e nie wstpi w te lady synowie nasi: bo jedniMyl tylko o marnych byskotkach i o zabawie,Drudzy w domu bezczynnie gnuniej, siedzc za piecem.Takim jest i nasz Herman, i pono takim zostanie.Na to zaraz odpara mu matka rozumna i dobra:Zawsze, ojczulku kochany, dla syna zbyt jeste surowy,A to wcale niedobrze. To trudno nam wszystko przerobiWedug myli; jak Bg zarzdzi, tak przyj naley.Chowa dzieci poczciwie, a reszt zostawi czasowi;Bo to ludziom natura przerne daje przymioty,A kademu z tym dobrze i kady te po swojemuSzuka szczcia. Wic nie aj tak srodze biednego Hermana:Rzdny z niego gospodarz, oszczdny i pracowity,A i do rady nie bdzie ostatnim. Tylko nie trzebaCig nagan odbiera mu wiary w siebie i w przyszo,Jako ty dzi uczyni. I wnet popieszya za synem,By pocieszy go sowem kojcym i rad serdeczn.Ledwie wysza z pokoju, z umiechem odezwa si ojciec:Dziwne-bo te kobiety, we wszystkim podobne do dzieci!Wiecznie chciayby tylko gaskania, pieszczot i pochwa;Ale tymczasem prastara to prawda i mdre przysowie,e kto naprzd nie idzie, koniecznie cofa si musi.A po chwili si znowu aptekarz odezwa z powag:Zgoda na to, ssiedzie. I ja te si zawsze staraemDy ku postpowi, gromadzc, co nowe a dobre.Ale na co si zdao zabiega i skrztnie pracowa,Gdy na kadym si kroku oblicza przychodzi z kieszeni?Czowiek kurczy si musi, i cho zapragnie lepszego,Nie dosignie go nigdy, bo rodki jego za sabe,A potrzeby wzrastaj, i o to si wszystko rozbija.Bybym zrobi niejedno, lecz zawsze lkaem si kosztuW takich czasach niepewnych. Ju dawno mi si umiechaDom mj w modnej sukience, z szybami czystymi jak kryszta;Lecz kto zdoa dorwna kupcowi, co ma i majtek,I dokadnie zna drogi, jakimi do celu i trzeba?Patrzcie tylko, jak pysznie wyglda ta kamienica!Jak tam rzeba si biaa odrzyna od ta zielonego!Wielkie w oknach ma szyby i jak zwierciada byszczce,Wic zupenie zamia przylege gmachy na rynku:A jednake, po owym poarze, dom mj z aptekI gospoda pod Lwem trzymay prym przed innymi.Tak i ogrd mj syn szeroko na okolic;Kady si zatrzymywa i przez czerwone sztachetyPstre karzeki podziwia i inne posgi kamienne,A gdym kaw uraczy przybysza w tej grocie wspaniaej,Ktra teraz, niestety! ju w gruzach lega i pyle,To z rozkosz spoglda na barwy wietne, promienneRnowzorych muszelek i na szkaratne korale.Potem oko nciy misterne znw malaturyW sali; na nich panowie i panie, w piknym ogrodzie,Koniuszczkami paluszkw przeliczne kwiaty zrywaj.Dzi nie spojrzy nikt na to. Ja sam niechtnie tam chodz.Bo to teraz ma wszystko by inne i niby gustowne.Jak mawiaj; wic biae sztachety, a awki drewniane,Gadkie i niewytworne; zocenia i rzeby wyklte.No, i jakbym si przecie nie wzdraga i za postpemI odnawia niekiedy rupiecie: ale si lkamDotkn tego, bo kt opaci dzi zdoa robot?Ot, niedawno pragnem pozoci witego Michaa,Co mi zdobi aptek, i smoka pod jego stopami.Lecz musiaem si wyrzec ochoty: zrazia mnie cena.IV. Euterpe*Matka i syn*Tak prawili mczyni, rozmow si bawic; a matkaWysza naprzd za dom, popatrzy, czy syna nie znajdzieNa kamiennej aweczce, gdzie lubi siadywa wieczorem.Gdy go tu nie zastaa, poniosa kroki ku stajni,Sdzc, e si tam krzta okoo dzielnych ogierw,Ktre kupi rebcami i sam starannie wychowa.Ali rzek jej parobek: Nasz panicz poszed do sadu.Wic pucia si wawo przez dugie a wskie podwrze,Zostawiajc na boku stodoy i puste spichlerze,Prosto ku ogrodowi, co murw miasteczka dosiga;Wesza, cieszc si myl i wzrokiem wszelakiej rolinie,Poprawiaa podpory, na ktrych spoczy gazieGrusz i jabo, bogatym owocw plonem schylone,Zdja kilka gsienic ze zwojw bujnej kapusty,Bo kobieta zabiega i kroku nie zrobi daremnie.I tak dosza nareszcie, przy kocu wielkiego ogrodu,Do altany cienistej, pokrytej bluszczem: lecz synaTam nie byo, a furtka przymknita w murze miastowym(Co j ktry tam pradziad, sawetny burmistrz, przed latyPrzebi sobie pozwoli) wiadczya, e wyszed a w pole.To i matka w te pdy przez such fos granicznPrzesza i szybko dya w kierunku, kdy winnicaPia si stromo pod gr, paszczyzn zwrcona ku socu.I wkroczya na szczyt, radujc si win urodzajem,Ktrych grona pkate powabnie spod lici byszczay.Ocieniona i rwna droyna sza rodkiem winnicy,A wchodzio si tam po stopniach z ciosu wykutych.Wic na prawo i lewo chyliy si grona biaaweI czerwono-niebieskie, wielkoci takiej, jak nigdzie,Przeznaczone na wety wytworne dla goci przedniejszych;Dalej na stoku pagrka ujrzaa szczepy, cho drobne,Lecz szlachetne, co rodz gatunki rzadkie i cenne.I tak, idc pod gr, zawczasu ju si cieszyaPor jesienn i dniem, gdy pord radoci oglnejWinobranie si zacznie i grona si wo do kadziI udepcz, gdy moszcz si spuci i w beczki przeleje,A wieczorem blask ogni si sztucznych rozejdzie dokoa,Koczc wito powszechne. Lecz mocno j to zadziwio,e, cho trzykro woaa Hermana, echo jej tylkoOdpowiedzi zabrzmiao, od wieyc miejskich odbite.Nie przywyka go szuka, bo modzian nigdy dalekoPoza dom nie wychodzi bez wiedzy troskliwych rodzicw;Wic nie tracia nadziei, e spotka go jeszcze gdzie w drodze.Drzwiczki bowiem i dolne, i grne na szczycie winnicyByy otwarte. I wesza gosposia na czyste ju pole,Co szerokim rozogiem cigno si grzbietem pagrka.Jeszcze dotd kroczya po wasnym gruncie, i radaSpogldaa na rol i bujnie konice si faleZotych kosw, co plon obfity ecom wryy;I tak idc cieynk po miedzy, miaa na okuWielk grusz na wzgrzu, granic ich posiadoci.Kto j zasadzi, na pewno nie wiedzia nikt, lecz j z dalaWida byo, i drzewo syno z wybornych owocw.Pod nim zwykle niwiarze w poudnie na obiad siadaliI pastuchy szukay pod cieniem jego ochody,Na aweczce ubitej z kamieni polnych i darni.Nie mylio jej serce: modzieniec, oparty na doni.Siedzia tam w zamyleniu, do matki plecami zwrcony.Wic podesza cichaczem i z lekka mu rami dotkna,A gdy gow odwrci, dostrzega z w jego oku.Matko rzek pomieszany znienacka mnie zasza! I piesznieOtar z oczu ez lady. A ona mu na to troskliwie:Czego paczesz, mj synu? To rzecz niezwyka u ciebie;Powiedz, co ci udrcza, e szukasz sobie ustroniPod t grusz samotn i zami zalane masz oczy?I, skupiwszy rozpierzche marzenia, odrzecze jej modzian:Dzi zaprawd by trzeba mie w piersi serce spiowe.By nie uczu niedoli tuaczw tych nieszczliwych:Czowiek chyba bezmylny w tym czasie o wasne si dobroI o dobro ojczyzny nie troska. To, com dzi widzia,Srodze mnie zasmucio; wic w pole wyszedem wzruszonyI spojrzaem na cudn, rozkoszn t okolic,Kdy plon ju dojrzay ku snopom z pokonem si chyliI obfito owocw zasobne nam wry komory.Ale bliskim jest wrg, a lubo nurty nas RenuStrzeg od jego napaci, to czyme wody i gryDla tych tumw, co na nas gniotc spadaj nawa?To to oni bez wzgldu zwouj i modych i starych;Nie lkajc si mierci, za hufcem hufiec poda.A ja miabym sromotnie pozosta w domu za piecem,Aby ycie ocali, gdy inni je nios w ofierze?Matko droga, niedobrze si stao, e w brance do wojskaMnie pominito w tym roku. No, prawda, e jestem jedynak,e gospodarstwo i wielkie, i pracy wymaga nie lada;Lecz zaszczytniej by przecie i dla mnie byo tam walczyNa granicy, ni tutaj bezczynnie czeka niewoli.Tak honoru mu gos powiada, i w gbi si piersiDzielno mska obudza i ch suenia krajowi.Gdyby modzie si nasza rzucia hurmem do broni,Walczc ze zgraj przybyszw, to pewno obca by stopaNie dotkna tej ziemi i nikt zabiera by nie miaW naszych oczach jej podw bogatych, nikt obelywychMom rozkazw wydawa, a ony i crki uwozi! Ow, matko, ja dzisiaj powziem zamiar niezomny,e bez zwoki uczyni, co honor mi kae i serce;Bo kto dugo rozmyla, nie zawsze wybiera najlepsze.Ju do domu nie wrc i zaraz si stawi u wadzy,By to rami i ycie powici usudze ojczyzny.Nieche ojciec mi wtedy zarzuci, e wysze uczuciePiersi mej nie oywia, e nie mam szlachetnych dnoci!.Lecz znaczco mu na to odpowie matka rozsdna,Ciche zy wylewajc, bo atw bya do paczu:Synu, co ci si stao, co umys tak ci zmienio,e nie wynurzasz si matce otwarcie i szczerze, jak zawsze?Gdyby z boku kto obcy usysza tw mow, to pewnieZamiar by twj pochwali i nazwa szlachetnym natchnieniem,Uwiedziony pozorem i brzmieniem piknych frazesw.Ale ja ci to gani; bo, widzisz, znam ci dokadnie.Ty ukrywasz co w sercu i inne zupenie masz myli;Wiem, e odgos ci trb i bbnw tak bardzo nie nci,e nie pragniesz w mundurze zawraca gowy dziewcztom,Bo sdzono ci raczej, cho dzielny jeste skdind,Domu swego pilnowa i pole uprawia spokojnie.Wic mi powiedz otwarcie: skd zamiar taki powzie?Ale syn jej powanie odrzecze: Mylisz si, matko;Dzie nierwny jest dniowi. Modzieniec dojrzewa na maI w zaciszu si lepiej wyrabia nieraz do czynu,Ni wrd wrzawy wiatowej, co ju niejednego zepsua.Cichy byem i jestem, lecz w piersi mojej uderzaSerce, co ywo odczuwa bezprawie wszelkie i krzywd,A z atwoci potrafi oceni i rzeczy wiatowe:Silne przy tym mam rami i prac pochwali si mog.Jednak susznie mi dzisiaj zarzucasz brak otwartoci,Bo ze wstydem wyznaj, e z domu mnie ojcowskiegoNie wygania pragnienie obrony ojczyzny od wroga.Marne byy to sowa, i ukry tylko przed tobMiay inne uczucie, co serce moje zapenia.Lecz nie wstrzymuj mnie, matko; bo gdy daremne yczeniaTumi w piersi, to niech i ycie zakocz daremnie,Wiem bo o tym dokadnie, e nic nie poradzi jednostka,Gdy si og do czynu nie zerwie i si zjednoczy.Dobrze mwisz, Hermanie, odrzeka matka agodnie;Tylko nic nie ukrywaj przede mn: powiedz mi wszystko.Bo mczyni z natury namitni i gwatowni,A spotkawszy przeszkod, zbyt atwo si z tropu zbijaj;Gdy niewiasta, przeciwnie, obmyla rne sposobyI manowcem si zrcznie dostaje nieraz do celu.Wic mi wyznaj otwarcie, dlaczego tak mocno wzruszony,Jako nigdy dotychczas, dlaczego krew w twoich yachKry szybko i zy poniewolnie si cisn do oczu?Wtedy, folgujc boleci, modzieniec gono zapaka,Do matczynej si piersi przytuli i rzek rozrzewniony:Sowa ojca, zaprawd, niesusznie dzi mnie dotkny,Bo szanowa rodzicw przywykem z modu, i zawszeCeni umiaem rozsdek i dobro tych, co w dziecistwiePotrafili powanie kierowa moimi krokami.Wic znosiem cierpliwie od wsptowarzyszw igraszekFigle, arty i psoty, a nawet podstpn zoliwo,Nigdy si na nich nie mciem za ciosy swawolne i plagi;Ale niech no si ktry poway ojca wyszydzi,Gdy w niedziel z kocioa wychodzi krokiem mierzonym,Niech no wymia wsteczk u czapki, lub szlafrok indyjski,Co tak piknie go stroi, a dzi darowany ubogim:Wtedy w gniewie straszliwym ciskaem pici i wciekleNapadaem szydercw, i biem kuakiem na olep,e zaledwo, skrwawieni, spod ciosw si moich wymknli.I tak krzepko wzrastaem, i wielem znosi od ojca,Ktry nieraz zy humor odbija na mnie ajaniem;Bo gdy zajcie mia w radzie, lub przykro jak na miecie,Zwyklem ja pokutowa za winy jego kolegw.Czsto sama mnie przecie, mateczko, aowa musiaa.Alem milcza z pokor, i w sercu chowaem wspomnienieTylu dobrodziejstw rodzicw, co na to tylko pracuj,eby dla nas gromadzi wszelaki dostatek i zasb,Sami sobie ujmujc, by co oszczdzi dla dzieci.Lecz nie tylko dostatki stanowi szczcie na wiecie,Nie stanowi go ziemi rozlege i bujne obszary;Bo starzeje si ojciec, a z nim starzej i syny,Nie zaznawszy radoci i z trosk wieczyst o jutro.Spojrzyj, matko, na pikne te niwy, na plony bogate,Na winnice, ogrody i gumna: wszystko to nasze.Ale gdy rzuc wzrokiem na dom, na moje okienko,Kdy mi w cichej izdebce dzie za dniem ycie upywa,Kdy tyle wieczorw spdziem i nocy i rankw Wtedy samotnym si czuj; ta izba, te pola, te any,Wszystko smutne i puste: mnie, matko, brak towarzyszki.A odpowie mu na to rozsdna matka w te sowa:Synu, pewnie gorcej nie pragniesz kochanki i ony,Jako pragn synowej rodzice Twoi. To zawszeDo zalotw godziwych obojemy ci nakaniali,Lecz od dawna to wiem i dzi mnie serce ostrzega,e swatanie daremne, jeeli w chwili waciwejPrzed modzianem nie stanie dziewica dla przeznaczona.Ot, synu, poznaj, e wybr stanowczy uczyni:Wic nie ukrywaj przede mn, co matki przeczuciem odgadam:Serca twojego wybran jest owa dziewczyna-wygnanka.Tak, nie mylisz si, matko odrzecze Herman; to ona!J wybraem, i jeli jej dzisiaj w dom nie wprowadz,To na zawsze utraci j mog w zamieszce wojennej;A daremnie mi wtenczas umiecha si bdzie swym plonemPikne ojca dziedzictwo, daremnie dom nasz i ogrd;Nawet twoje pieszczoty, o matko, mnie nie pociesz.Mio, czuj to dzi, wszelakie zwizki rodzinneTarga, a nowe kojarzy; nie sama tylko dziewicaOjca i matk porzuca, by i za mem wybranym;I modzieniec wyrzeka si domu, gdy ukochanLos mu srogi wydziera. To ojciec sowo stanowczeWyrzek, i odtd wasz dom przestaje by moim, jeeliNie przyjmiecie w swe progi wybranej serca mojego.Ale matka roztropna i dobra znw si odezwie:Wy, mczyni, stajecie naprzeciw siebie jak skay,Niewzruszeni i dumni, i aden nierad ustpi,aden rki wycign ze sowem pokoju i zgody.Jednak, mwi ci chopcze, nie trac jeszcze nadziei,e przygarnie j ojciec, jeeli poczciwa i dobra,Cho uboga. Wszak wiesz, e nieraz groba gwatownaZ ust mu wyjdzie niebacznie, lecz rzadko j bardzo wykona;Tylko sowa dobrego wymaga, i susznie zaprawd,Bo jest ojcem. A zreszt on zwykle bywa gniewniejszymW poobiednich godzinach, gdy wino rozgrzeje mu gow;Wtedy innych nie sucha i trzyma si swego uparcieLecz gdy wieczr si zblia i w toku przyjaznej rozmowyWiele zda si przewinie, to zwykle i on agodnieje,Czujc krzywd zrzdzon drugiemu w zbytecznej ywoci.Pjdmy szczcia sprbowa, bo tylko odwaga zwycia,A potrzeba nam te pomocy naszych przyjaci.Tam w tej chwili zebranych, szczeglniej ksidza plebana.Tak prawia wymownie, i sama powstajc z kamienia,Pocigna za sob i syna. W milczeniu obojeZ wolna ciek schodzili, o wanym swym mylc zamiarze.V. Polyhymnia*Obywatel wiata*Ale trzej przyjaciele siedzieli jeszcze pospou,Przy duchownym aptekarz, a z nimi gospodarz uprzejmy,I rozmowa si wawo ta sama jeszcze toczya.Wic powanie z kolei odezwa si zacny ksidz pleban:Nie chc sprzecza si z wami, bo wiem, e czowiek powinienKu lepszemu si zwraca, i tak te bywa, e pragnieTego, co wysze i lepsze, lub tego, co nowe przynajmniej.Lecz unikajcie przesady, bo obok owego deniaDaa nam jeszcze natura i cze dla dawnych zwyczajw,Przywizanie do tego, co kady zna od modoci.Wszystko jest dobre, co tylko rozumne i naturalne.Czowiek wiele poda, cho mao mu w rzeczy potrzeba.Bo i ycie jest krtkie, i los miertelnika niepewny.Nie potpiam ja ma, co pchnity wewntrznym popdem,Morza i ldy przebiega i zyskiem godziwym si cieszy,Skrztnie dla siebie i drugich gromadzc owoce swej pracy;Ale godzien jest dla mnie szacunku i rolnik spokojny,Co cichymi krokami po glebie stpa ojczystejI uprawia j pilnie, i w pocie czoa pracuje.Jemu ziemia si co rok nie zmienia, ani mu drzewoNowosadzone od razu gazi kwiatem nie zwieczy.Cierpliwoci mu trzeba i myli trzewej a czystej.Zawsze rwnej, spokojnej, pod sterem zdrowego rozsdku.Garstk ziarna on tylko powierza ziemi rodzajnej.Szczup ledwie gromadk hoduje zwierzt domowych,Bo wycznie rozsdek czynami jego kieruje.Szczliw, kogo natura umysem takim obdarzy!On nas ywi sw prac; lecz dwakro szczliwszy od niegoObywatel miasteczka, co przemys czy z rolnictwem!Jemu obcy jest kopot, co dni ziemianina zatruwa,Nie zakca mu ycia i dza owa miast wielkichDorwnania bogatszym, co trawi zwaszcza niewiasty.Wic bogosawcie wy raczej spokojne syna pragnienia,I synow, gdy sobie wybierze dziewczyn podobn.Tak zakoczy ksidz pleban. A wtem do izby gocinnejWesza matka ze synem i rzeka, stajc przed mem:Ojcze, nieraz, pamitasz, gawdzc mwilimy z sobO radosnym tym dniu, gdy Herman do domu naszegoSerca wybran wprowadzi, i samimy mu przeznaczaliT lub ow, jak zwykle troskliwi o syna rodzice.Ot nadszed ten dzie, zesao mu niebo dziewic,Ktr szczerze polubi i wybra stanowczo za on.Wszak mawialimy zawsze: niech serce jego rozstrzyga;Sam pragne niedawno, by ywo i rano pokochaDobr jak dziewczyn. I oto wybia godzina!Uczu mio nasz Herman stateczn, jako przystoi;Wic zamierza polubi wygnank ow, co dzisiajJ napotka za miastem, lub zosta na zawsze bezennym.I odezwa si syn: Mj wybr, ojcze, jest czystyI stanowczy: zarczam, e crk wam bdzie nalepsz.Milcza ojciec. A wtem duchowny wsta i dobitnieRzek do niego te sowa: O losie czowieka zazwyczajJedna chwila rozstrzyga, bo choby myla najduej,Zawsze, co postanowi, to bdzie dzieem momentu.Niebezpieczn jest rzecz zanadto si waha w wyborzeI postronn rachub zamca swobod uczucia.To Hermana ja znam od lat dziecinnych: on nigdy,Nawet w wieku chopicym, nie siga po to i owo;Ale czego poda, to zawsze osign i trzyma.Nie lkajcie si przeto, e nagle dzi si pojawiaycze waszych spenienie, cho w innej zapewne postaciNi roilicie sobie; wszak dary wszelakie Bg zlewaNa nas rk ojcowsk, w tym ksztacie, jakiego nam trzeba.Wic dziewic, ku ktrej dobremu synowi waszemuSerce si z piersi wyrywa, ocecie bez uprzedzenia.Szczliw modzian, gdy pierwszej kochance zaraz mu wolnoRk poda, gdy tai uczucia w sobie nie musi.Tak, postrzegam to jawnie, e los si jego rozstrzygn,Bowiem mio prawdziwa modzieca w ma przemienia.Herman nie jest zmiennikiem; wic jeli celu nie dopnie,Lata mu najpikniejsze upyn w tsknocie i smutku.A odezwie si na to aptekarz sowem rozwanym.Ktre, z dawna tumione, wstrzymywa, cho z ust mu si rwao:Zawsze si trzyma naley we wszystkim drogi poredniej.*piesz si powoli* tak brzmiaa dewiza cesarza Augusta.Chtnie gotwem suy w potrzebie kochanym ssiadomSabym moim rozumem, ku wsplnej naszej korzyci,A szczeglniej modziey potrzeba kierunku i rady.Wic pozwlcie, niech pjd wybada ow dziewczynI rozpyta si o ni u ludzi, ktrzy j znaj.Nikt nie podejdzie mnie, rcz, bo umiem ocenia wyrazy.Ale zaraz mu na to skwapliwie Herman odrzecze:Tak uczycie, ssiedzie; badajcie j. Ale ja pragn,Aby z wami pospou si wybra szanowny ksidz pleban;Dwaj tak zacni mowie wiadectwo niech dadz niezbite. Drogi ojcze! To ona nie z rzdu owych zalotnic,Co to kraj przebiegaj, szukajc przygd i zyskw.J z domostwa cichego wygnaa ta wojna nieszczsna,Ktra wszystko dokoa pustoszy i z posad porusza.Wszak to dzisiaj dostojni mowie yj w niedoli,I ksita, i krle w tuaczce szukaj schronienia.Tak i owa dziewica, z rwiennic swoich najlepsza,Uj musiaa z ojczyzny; lecz wasnych nieszcz niepomna,Innym jeszcze pomaga, cho sama bez adnej pomocy.Wielka niedola, zaprawd, ogarnia ziemi dokoa;Czyby spyn nie miao i szczcie z owej niedoli?Czy sprowadzajc mi w progi kochank i on poczciw,Wojna da mi nie moe, co niegdy ojcu da poar?Wtedy agodnie gospodarz te sowa wyrzek znaczce:Jake dzisiaj, mj synu, swobodnie obracasz jzykiem!To od wielu ju lat nie bye taki wymowny.Ot dozna mi przyszo, co zwykle ojcom zagraa,e za synw yczeniem ujmuje si serce matczyne,Zbyt ulege i sabe, a jeszcze i ssiad si skaniaKu przymierzu, gdy idzie o szturm do gowy rodziny.Ha, co robi? Nie myl daremnie wam stawia oporu,Bo przeczuwam, e tutaj na zy si zanosi i dsy.Wic zbadajcie dziewczyn, i jeli zacna, niebawemJ przywiecie. A syn mu na to radonie odpowie:Przed wieczorem wam jeszcze przybdzie crka najlepsza,Jakiej pragnie mczyzna, gdy ywi w piersiach myl zdrow.Oby tylko i dla niej uroso std szczcie prawdziwe,Oby w was odnalaza, nieboga, straconych rodzicw!Ale po co odwleka? Zao konie i zarazZacnych naszych przyjaci na trop sprowadz dziewicy;Tam niech sami si rzdz rozwan myl i czynem,Ja za, ojcze, przysigam, e poddam si ich wyrokowiI nie zobacz kochanki, dopki moj nie bdzie.Rzeki i wyszed, a starsi radzili jeszcze statecznieTo i owo, wszechstronnie i mdrze rzecz roztrzsajc.Herman pobieg do stajni, gdzie para dzielnych gniadoszwStaa, jedzc spokojnie ze obu owies i siano.piesznie konie okiezna i przewlk przez sprzczki srebrzoneMocne rzemienie z surowca, a potem, lejc przytwierdziwszy,Na podwrze je wywid, gdzie ju parobczak usunyLekki powz wytoczy, i wnet te konopne postronkiNa orczyki zaoy, a sam, usiadszy na kole,Chwyci za bat i szparko zajecha przed bram gospody.Wic gdy miejsca wygodne zajli ksidz i aptekarz,Powz si szybko potoczy, turkocc wesoo po bruku,A mijajc kolejno wieyce miejskie i mury,Skrci ku drodze wirowej, pod gr jadc i na d.A gdy Herman z daleka zobaczy wie wioskowI dokoa chaupy, w zielonym wiecu ogrodw Stan tam postanowi, wstrzymujc rczy bieg koni.Ocienione powanie gami lip rozoystych,Co wyniole od wiekw szczytami si piy ku niebu,Byo bonie obszerne, pokryte mikka muraw.Miejsce zabawy dla mieszczan i wsi pobliskich mieszkacw.Tu w parowie wytryska obfity zdrj pod drzewami;Schodki wiody do niego, a wkoo awki wygodneStay, wkrg otaczajc kamienne oysko krynicy.Ot w miejscu tym Herman przystan i rzek do przyjaci:Chciejcie wysi, ssiedzi, i idcie dalej, by zbada,Czyli godn mej rki jest owa dziewica-wygnanka.atwo j pozna moecie, bo wdzikiem jej adna nie zrwna,Lecz opisz wam jeszcze jej skromne a schludne ubranie:Na czerwonym podkadzie, co pier sklepion ujmuje,Stanik czarny otacza jej kibi smuk i wiotk;Rbek nienej koszuli, marszczony w kryz, okalaWdzicznie brod okrg; nadobnie gwk przystrajaWarkocz bujny i gruby, upity srebrnymi szpilkami;W gstych zwojach pod stanem faluje spdnica niebieska,Osaniajc dziewic po kostki, ksztatnie i skromnie.Ale o jedno was prosz: nie mwcie z ni sami w tej sprawie,Tylko drugich badajcie, suchajc, co oni powiedzA gdy si ju dowiecie wszystkiego, razem uradmyCo przedsiwzi wypada; tak sobie mylaem przez drog.Skoczy. A przyjaciele wysiedli i poszli ku wiosce,Kdy szeroki gociniec zalega dobytek na wozach,Kdy w ogrodach i domach i gumnach roili si ludzie,Koo koni i byda mczyni, koo bielizny,Rozwieszonej na potach, niewiasty i zwinne dziewczta,A w strumyku na ce, igrajc, pluskay si dzieci.Tam to, kroczc powoli przez tumy ludzi i zwierzt,Dwaj wysacy patrzyli dokoa w prawo i lewo,Czy nie ujrz gdzie owej dziewicy, wybranki Hermana:Lecz nie byo jej nigdzie, a ciba coraz wzrastaa.Wtem przy wozach si wszczy niesnaski jakie i swary,Gosy mczyzn groce i niewiast krzyki piskliweEchem brzmiay w dolinie. A starzec jaki powanyDo zwanionych przystpi, i wnet si haas uciszy,Gdy nakaza milczenie i tak przemwi do rzeszy:Czy nieszczcie nas jeszcze i tyle nauczy nie mogo,Bymy jedni dla drugich umieli by z pobaaniemI, do zgody pochopni, urazy w niepami puszczali?Tylko szczliwym uchodz zatargi; w nas utrapieniePrzecie wpoiby winno bratersk jedno w poyciu.Nie zazdromy wic sobie nawzajem przytuku w tuaczce,Owszem, dzielmy si wszystkim, a Bg miociw nam bdzie.Tak przemwi w ma, i wszyscy, milczc pokornie,Jli krzta si znw okoo dobytku i zwierzt.Ale zacny ksidz pleban, gdy sysza te sowa gromice,Cho agodne i ciche, przystpi i rzek do staruszka:Ojcze, wielka to prawda! Gdy w dni szczliwych koleiLud si ywi z tej ziemi, co ono mu swoje otwieraI hojnymi plonami corocznie za prac go darzy,Wtedy nie ma kopotu, bo kady dla siebie najmdrszyI najlepszy; wic nikt nie ceni ludzi rozumnych.Lecz gdy burza znurtuje powszednie drogi ywota,Niszczc zasiew i plon; gdy me, niewiasty i dzieciWygna z domowej zaciszy w nieznan dal i tuactwo:O, zaprawd! Natenczas si kady za mdrym obejrzyI nie pjd na wiatr zbawienne sowa rozwagi. Wycie, ojcze, zapewne sotysem czy sdzi gromady,e kojcy wasz gos od razu pojedna zwanionych;Jako Jozue niegdy lub Mojesz lud IzraelaPrzez pustyni prowadzi, tak wy wiedzcie te tumy.Na to sdzia w te sowa z powag si ozwa: Zaprawd,Chwile, w ktrych yjemy, ciekawe s i pamitne:Dzie dzi starczy za lata, tak wszystko si skupia nawalnie.Dobrzecie nas porwnali do ydw, bo i nam przeciePan Swj wyrok karzcy objawi w pomieniach i gromach.Kiedy potem ksidz pleban, prowadzc dalej gawd,Pyta zacz o losy i starca, i caej gromady,Schyli si do nieznacznie aptekarz i rzek mu na ucho:Pogadajcie tu z sdzi i zwrcie rozmow na dziewcz;Ja tymczasem wybiegn poszuka jej, a gdy j znajd,Zaraz do was powrc. Gdy na to kiwn ksidz gow,Zwinny ssiad polecia na zwiady przez pola i ki.VI. Klio*Duch wieku*Skoro wic pleban poufnie obcego sdzi zapytaO gromad, czy dawno rzucia domowe siedziby,Ten mu odrzek: Zaiste, niemae s nasze cierpienia,Bomy si do dna dobrali goryczy wszelkiego rodzaju,Tym straszniejszej, e wkrtce zawiody nas wszystkie nadzieje.Komu silniej si pier nie wzniosa bogim uczuciem,Gdy blask soca nadziei jutrzenk zajania nad wiatem,Gdy chodziy posuchy, e ludzie radz o sobie,O swobodzie powszechnej, o prawach i bratniej rwnoci.Wtedy kady wyglda nowego ycia; te wizy,Co sobkostwa je duch narzuci krajom i ludom,Rozpryskiwa si zday, i wszyscy z tskn nadziejSpogldali na Zachd, ku wielkiej wiata stolicy.Czy nazwiska tych mw, zwiastunw wieci radosnej,Saw nie rozbrzmieway na caym ziemi obszarze?Czy nie przybyo kademu otuchy w sercu i wiary?Nas, ssiadw najbliszych, ogarn zapa oglny.Rozpocza si wojna, cigny tumnie zza RenuZbrojnych Frankw zastpy; lecz niosy nam przyja, nie walk,Wznoszc drzewa wolnoci i dajc ludom rkojmiWasnych rzdw swobodnych. Wic wszyscy w szale uniesieJli gromadzi si tumnie okoo nowego sztandaruI tak owi przybysze podbili mczyzn dzielnoci,Potem serca niewiecie pont i wdzikiem rycerskim.Lejsze si nawet wyday ciary wojny niszczcej,Bo nadzieja przed nami igraa w zudnej postaci,Wabic umys i wzrok ku szlakom tym nowo odkrytym.Cudne byy to chwile, bo w nich wydao si bliskimI moliwym to wszystko, co szczytem jest dobra i prawdy;Rozwizay si usta, wic starce, modziece i meGono, z podniosym uczuciem, o sprawie postpu mwiy.Ale wkrtce si niebo ciemnio. O zysk i o wadzWalka straszliwa wybucha; zaczto mordowa si wzajemI ssiadw ciemiy. Wic zdziercze tuszcze upiy,Wielcy w wielkich rozmiarach, a mali w maych. KademuSzo o grabie chwilow, bo jutra nikt nie by pewien.Cika to bya niedola; ciemistwo roso z dniem kadym,A okrzykw boleci w rozgwarze nikt nie dosysza.Wtedy zacito ponura owada umysy i wszyscyO tym tylko myleli, jak pomci siebie i drugich.I zwrcio si szczcie na nasz stron. Przybyszepiesznie uchodzi musieli. O, wtedy poznalimy z bliskaCa wojny okropno; bo wrg zwyciski niekiedyBywa jeszcze szlachetnym i wzgldnym, choby z pozoru;Wic oszczdza mieszkacw, gdy co dzie s mu potrzebni.Lecz w ucieczce ju nie zna hamulca; bronic si mierci,Wszystko pustoszy lub grabi, i dzika go wcieko ogarnia,Nie ma dla niego witoci; zwierzcej chuci jedynieFolg daje, i krew, i ryk rozpaczy go ciesz.Ale i w naszych si mach ockno zemsty pragnienie;Tumnie za or chwycili i jky dzwony na trwog,I zmieniy si w bro spokojne narzdzia rolnicze;Widy i kosy i cepy ocieky krwi napastnikw;Nie dawano pardonu, tak wielk bya zawzito.O, bodajem ju nigdy nie ujrza podobnej wciekoci!Dzikie zwierz mniej straszne, ni czowiek w lepym obdzie.Nieche nikt o swobodzie nie prawi, o rzdach narodu:Ledwo znikn zapory, a wnet rozpasa si w ludziachWszelkie zo, co je dotd w zarodzie prawo tumio.Zacny mu odpowie mu na to ksidz pleban z przyciskiem,Jeli ludzi surowo sdzicie, nie mog was gani,Bocie od nich doznali utrapie wszelakich niemao.Lecz signijcie pamici w te smutne dni upynione,A znajdziecie tam pewno niejedno dobre, niejedenCzyn szlachetny, co moe zbudzia go tylko do yciaZa przygoda; albowiem w nieszczciu czek dobry dopieroSta si moe dla drugich anioem opieki i zbawc.Ale starzec sdziwy z umiechem odrzeknie te sowa:Pocieszacie mnie oto, podobnie jak po poareKto pogorzelca pociesza, e moe kdy, wrd gruzwDomu swego, odkopie kawaki zota i srebra,A on szuka cierpliwie i cieszy si tym, co odnajdzie.Tak i ja z przyjemnoci wspominam czyny chwalebneW owych czasach spenione. Widziaem, jak dawne si wrogiKu obronie wzajemnej czyy; widziaem rodzicwmier ponoszcych za dzieci; widziaem jako modzieceW mw nagle wyrosy, a jako starce modniay;Dzieci nawet i pe niewiecia, saba zazwyczaj,Mstwa daway dowody i wielkiej dzielnoci umysu.Jeden zwaszcza opowiem wypadek: Moda dziewicaSama z dziewczty zostaa w mieszkaniu swoim, albowiemZ mczyzn kto yw wyruszy ornie przeciw wrogowi.Wtem na dom jej napada znienacka oddzia ruchawki,i rabujc, dociera niebawem do komnat niewiecich.Tam, ujrzawszy dziewic nadobn w gronie panienek,Tuszcza z chuci zwierzc na drce naciera ofiary.Lecz dziewica odwana jednemu z nich paasz wyrywa,Tnie go w gow i ciele u stp swych ciko rannego;Inni, lkajc si moe zasadzki, piesznie uchodz.Skoro duchowny usysza pochwa tak, natychmiastMyl mu przysza o owej dziewicy, wybranej Hermana,Czy nie ona to bya, i wanie zapyta mia starca,Gdy przystpi aptekarz i szepn ksidzu na ucho:Przecie e j na koniec znalazem pord tej ciby,Podug opisu jedynie. No, pjdcie zobaczy j sami,A i sdzia niech idzie, by co nam o niej powiedzia.Ale gdy si zwrcili ku niemu, starca nie byo,Bo go kdy wezwano do rady, czy na rozjemc.Wic sam pleban ju tylko bez zwoki poszed z ssiademPoza poty, gdzie ten figlarnie wskaza mu otwr.Patrzcie, zawoa, to ona! Spowija wanie dziecitkoI poznaj dokadnie w kartun i owe poszewkiW pasy niebieskie, co dzi je Herman powiz dziewczynie;Wida, e szybko i dobrze umiaa dar spoytkowa.Znaki to ju niepochybne, a opis take si zgadza;Bo na czerwonym podkadzie, co pier sklepion ujmuje,Stanik czarny otacza jej kibi smag i wiotk;Rbek nienej koszuli, marszczony w kryz, okalaWdzicznie brod okrg; nadobnie gwk przystrajaWarkocz bujny i gruby, upity srebrnymi szpilkami,A, cho siedzi, nietrudno dopatrzy, e suszna jest wzrostem,I pod stanem ku ziemi faluje spdnica niebieska,Osaniajc dziewic po kostki, ksztatnie i skromnie.Tak, niewtpliwie, to ona. Wic pjdmy dowiedzie si jeszcze,Czy jest rwnie cnotliw i dobr, jak urodziw.Na to rzecze ksidz pleban, badajc spojrzeniem siedzc:e uja modziana, zaprawd, to mnie nie dziwi,Bo uroda jej zaj potrafi i wzrok dowiadczony.Jake cenny to dar, gdy komu matka naturaDaa posta nadobn; on nigdzie obcym nie bdzie,Kady chtnie go przyjmie, przytuli i szczerze ukocha.Pewny jestem, ssiedzie, e Herman znalaz dziewczyn,Co w przyszoci uwieczy mu ycie i staro ozdobi,Wiern doni niewieci wspierajc go zawsze i wszdzie.Takie ciao bez skazy jest czystej duszy znamieniem.Lecz rozwany aptekarz z namysem odpowie w te sowa:Czsto pozr zawodzi. Nie lubi ufa wzrokowi,Bom dowiadczy ju nieraz, e dobrze mwi przysowie:Beczk soli z czowiekiem naley zje, by go pozna.Wic starajmy si naprzd wybada ludzi poczciwych,Co j znaj dokadnie, a potem osdmy, co warta.Chwal tak ostrono, odezwie si na to duchowny,Bo nie swatamy dla siebie, a swata dla innych rzecz trudna.Wic ruszyli pospou na sdzi starego spotkanie,Ktry krokiem mierzonym ulic wraca wioskow.I do niego przezornie ksidz pleban wyrzek te sowa:Ojcze, mymy ujrzeli w ssiednim ogrodzie dziewczynPod jaboni, jak skrztnie robia sukienki dla dzieciZe starego kartunu, co pewno dostaa go w darze.Podobaa si nam, bo wida zabiega i dobra.Mwcie o niej, co wiecie; pytamy w celu chwalebnym.Gdy do potu si sdzia przybliy, by zajrze przez otwr,Rzek: Dziewczyn t znacie. Jeelim wspomnia niedawnoo rycerskiej niewiecie, co siebie i drugie umiaaOd niesawy obroni to ona! Silna a dobra,Jest dla wszystkich cierpicych anioem pociechy w strapieniu,Chocia sama boleje; bo zgina jej narzeczony.Szlachetnego modzieca unioso razem z innymiPierwsze tchnienie wolnoci; lecz mierci przypaci w ParyuWalk przeciw swawoli, w obronie swobody i prawa.Skoczy starzec. Przybysze, egnajc, skadali mu dziki,A ksidz pleban wydoby czerwieca (srebrn monetDawno ju porozdawa pomidzy rzesz tuacz),I podajc go sdzi, powiedzia: Oto grosz wdowi;Chciejcie biednych obdzieli, a Bg niech dar ten pomnoy.Ale wzdraga si starzec i rzek: Zdoalimy trochGrosza zabra w ucieczce i troch niezbdnej chudoby;Sdz, e nam wystarczy wszystkiego do chwili powrotu.Wtedy odpar ksidz pleban, wciskajc mu pienidz do rki:Niech si nikt nie ociga z jamun w tych czasach, i niechajNikt nie odmawia przyjcia ochoczo niesionej ofiary.Dzi nikt nie wie, jak dugo posiada bdzie swe mienie,Ani zdoa przewidzie, czy prdko przeminie nawaa,Co go roli pozbawia, ogrodu i wszelkich zasobw.Oj, to prawda! zawoa z kolei ruchliwy aptekarz; Gdybym tylko mia jeszcze pienidze, rozdabym wszystkie,Grube i drobne, bo wielu zapewne jest tutaj w potrzebie.Lecz i tak was nie puszcz bez daru; niechaj tym razemStanie ch za uczynek. I wyj kapciuch skrzany,I wysypa na papier co byo na dnie tytuniu.Wic dzikowa mu sdzia, a on swj knaster wychwala.Ale pleban go nagli. Wracajmy, rzek, bo tam HermanNiecierpliwie nas czeka, spragniony wieci pomylnej.I zdyli pod lipy przy zdroju, kdy modzieniecSta o powz opary. Ogniste konie parskay.Grzebic ziemi kopytem; a Herman patrzy przed siebieI w zadumie nic widzia przyjaci, a si zbliyli,Czynic znaki radosne, ochoczo a gono woajc.Gdy podeszli, ksidz pleban pochwyci modziana za rkI odezwa si pierwszy; Niesiemy dobre nowiny.Oko twoje i serce wybray trafnie; dziewicaGodna ciebie i zacna. Wic zawr konie ku wiosce,Bymy z ni pomwili i zaraz zabra j mogli.Lecz modzieniec sta smutny, i bez oznaki radociSucha wieci pomylnej; a rzek z westchnieniem gbokim:Rczo-my przyjechali, z nadziej w sercu, a moeSmutno wraca nam przyjdzie do domu, z zawodem i wstydem.Kiedym czeka tu na was, uczuem w sercu zwtpienie.Czy sadzicie, e ona dlatego musi pj z nami,I jest biedn wygnank bez dachu, my za bogaci?Wszak i ubstwo, gdy zacne, szlachetn dum si rzdzi.Skromn zdaje si by dziewica w swoich daniach,wiat jej stoi otworem: a trudno przypuci, zaiste,eby takiej kobiety dotychczas nikt nie oceni,eby serce jej byo zamknite dla uczu mioci.Nie zdajmy tak szybko, bo atwo zdarzy si moe,I wrcimy z odpraw. Najbardziej tego si boj,Czy nie przyrzeka ju rki innemu. O! ZawstydzonyOdej wtedy bym musia z niewczesn moj ofiar.Ju ksidz pleban si mia odezwa, chcc go pocieszy.Gdy towarzysz-gadua pochwyci mow w te sowa:Juci takiego kopotu nie byo czasy dawnymi,Bo si wtedy rzecz kad robio jako statecznie.Skoro ojciec upatrzy stosown dla syna dziewic,Wprzd uprosi poufnie jednego z przyjaci rodziny,By na zwiady si uda do domu owej panienki.Wic, witecznie przybrany, pan swat w niedziel si ktrWybra odwiedzi ssiada, ogldnie toczc rozmowNaprzd w zwrotach oglnych, a potem j zgrabnie kierujcManowcami rnymi na crk, i chwalc modziana.Mdrej gowie do sowa: wic atwo zrczny wysaniecZbada zdoa rodzicw i dalej rzeczy kierowa.Jeli le si powiodo, to mody unikn odkosza:Gdy przeciwnie, to swat, co takie maestwo skojarzy,By na wieczne ju czasy w ich domu gociem najdroszym.Teraz wszystko inaczej, bo razem z wiel innymiI ten zwyczaj si zmieni; dzi kady swata sam siebie.Niech wic przyjmie i sam harbuza w razie odmowyZ rk okrutnej kochanki, i niech si wstydzi dziewczyny.Bd jak bd! na to rzecze modzieniec (mao on suchaSw aptekarza, bo ju dojrzay zamiar mia w myli) Sam rozmwi si z ni i wyrok stanowczy usyszZ ust dziewczcia. Co ona mi powie, to przyjm z pokor.Chciabym ujrze raz jeszcze spojrzenie jej oka czarnego,I t kibi toczon, co obj j pragn gorco,I te usta, co maj rozstrzygn przysz ma dol.Wic zostawcie mnie, prosz. Pojedcie sami do domu,By powiedzie rodzicom, e syn ich wybra rozumnie:Ja piechot powrc t ciek koo winnicy,Moe radonie i wawo, prowadzc serca wybran,Moe gucho i smutnie, sam jeden si wlokc do domu.Rzek, i lejce powierzy opiece zacnego plebana,Ktry zrcznie je uj i usiad na miejscu wonicy.Lecz aptekarz si waha i jako lkliwie spoglda.Chtnie rzek wam powierzam staranie o duszy i sercu,Ale ciao i koci nie sdz, by byy bezpieczneTam, gdzie rka duchowna prowadzi wodze wiatowe.Na to odpar z umiechem ksidz pleban: Siadajcie bez trwogi,Powierzajc mi ufnie zarwno ciao, jak dusz;Umiem dobrze powozi, bo kiedy, bawic w Strasburgu.Czsto z modym baronem jechaem lekkim wolantem,Sam kierujc nim zwykle i tumy ludu mijajc.Pocieszony na poy, aptekarz siad do powozu,Z min tak, jak czek, co myli zawczasu o skoku;I ruszyli popiesznie, bo konie dyy do stajni,A spod kopyt si rczych tumany pyu wzbijay.Herman dugo sta w miejscu i patrzy w gbokiej zadumie,Jak kurzawa si w gr kbia i nika w oddali.VII. Erato*Dorota*Jako wdrowiec, co dugo wpatrywa si w tarcz soneczn,Zanim znika na niebie, dostrzega wszdzie przed wzrokiemWidmo soca promienne; czy spojrzy w krzewy cieniste,Czy na ska janieje mu ono w blasku jaskrawym:Tak przed wzrokiem Hermana nadobne ksztaty dziewicyWdzicznie si przesuway, jak gdyby sza miedz przez pole.Ale modzian si otrzs z widziade marnych i zwrciOczy swoje ku wsi; lecz wkrtce si zdumia na nowo,Bo i tutaj zobaczy wynios posta dziewczyny.Silnie wpatrzy si w ni: nie bya to adna uuda,Lecz Dorota w istocie. Kroczya, niosc dwa dzbany,I zmierzaa do zdroju. Wic modzian zastpi jej drog,Omieliwszy si wnet i tak do zdziwionej przemwi:Znw was tedy spotykam, panienko, gdy ludziom strapionymPomoc nie popieszacie. Lecz czemu wy jedna po wodA do zdroju idziecie, gdy inne j czerpi ze studzien?Prawda, e przewyborna, i pewno niesiecie j chorej.Mile witaa modzieca dziewczyna i rzeka uprzejmie:Ju nagrodzi mi Bg t drog dalek do zdroju,Gdy zacnego szafarza rozlicznych darw spotykam.Pjdcie sami zobaczy, co lito wasza zdziaaaI odbierzcie podzik od tych, co ulgi doznali.Ale ebycie te wiadomi byli, dlaczegoTu zaczerpn przychodz w naczynie wody krynicznej,Powiem wam: w naszej wsi ludziska nam studnie zmciliNierozwanym pawieniem i koni i byda przy zdroju,Ktry wody dostarcza mieszkacom; rwnie zbrudzoneWszystkie we wsi koryta, bo tam znw pior i pucz.Kady tylko o sobie i o potrzebie najbliszejDzi rozmyla, a nikt nie patrzy nastpstw pniejszych.Tak mwia dziewczyna i zesza po schodach szerokichWraz z towarzyszem; oboje usiedli na zdroju cembrzynie.Ona z jednym si dzbanem schylia po wod, on z drugim,I ujrzeli swe lica odbite w zwierciadle krynicy.Dajcie mi napi si, wesoo rzek modzian dziewczynie.Ona podaa mu dzban. I razem siedzc, poufnieO tym i owym gwarzyli, a ona si wreszcie ozwaa:Skde tdy wam droga wypada, bez koni, kolasy,I opodal od miejsca, gdziem was po raz pierwszy ujrzaa?Zadumany spoglda ku ziemi Herman, a potemPodnis wzrok i namitnie nim obj swa towarzyszk;Ale nie mia jej prawi miosnych sw, bo jej okoTak rozumnie patrzyo, e mwi kazao rozumnie.Wic opamita si szybko i rzek poufale a cicho:Powiem wrcz, bo i na c ukrywa, e tu przybyem,Aby z sob was zabra do domu moich rodzicw.Jam jedynak, i skrztnie w zarzdzie im mienia pomagam:Do mnie pola nale, do ojca dom, a mateczkaGospodarstwo wewntrzne ochoczo i z adem prowadzi.Ale wiecie zapewne, jak czsto miejska czeladkaZwyka grzeszy niedbalstwem, jak czsto zmienia j trzeba.Dawno te matka ju pragna mie przy swym bokuKogo, coby ja mg wyrczy jak crka rodzona,Pomagajc nie tylko ramieniem, lecz myl i sercem.Ot kiedym was dzi na drodze ujrza tak waw,Kiedym sowa z ust waszych usysza rozumne i zacne,Tom obojgu rodzicom zachwali was wedug zasugiI przychodz zaprosi. wybaczcie mow jkliw.Nie wstrzymujcie si rzeka dziewczyna mwcie mi wszystko,Nie obra si wcale, i owszem, wdziczna wam jestem.Wic rodzice mnie wasi do suby zgodzi by radzi,Liczc na to, em jest zabiega i niezbyt prostacza.Krtkie to bardzo danie, i krtka te moja odpowied.Chtnie pjd za wami, gdzie gos przeznaczenia mnie woa,Bom zrobia ju swoje: przywiozam chor do wioski,Gdzie si zczya z rodzin. I inni ju si zebrali,Marzc o rychym powrocie, jak zwykle biedni wygnacy.Lecz co do mnie, zaprawd, nie udz si tak nadziej,Wiem, e po smutnych dniach smutniejsze jeszcze nastpi;Bo rozprzgy si wizy spoeczestw i nic ich nie spoi,Chyba wsplna i cika niedola, ktra nas czeka.Jeli w domu poczciwym dzi znale mog przytuek,Pod kierunkiem szanownej niewiasty, przyjm go rada;Zawsze dziewcz tuacze, samotne, wtpliwej jest sawy.A wic id za wami: pozwlcie tylko te dzbanyOdnie do wsi i tam poegna moich przyjaci.Zobaczycie ich take; niech oni mnie wam oddadz.Modzian sucha z radoci roztropnej mowy dziewczcia,Sam nie wiedzc, czy ma jej wyzna wszystko, czy milcze.Ale uzna za lepsze zostawi j w bdzie chwilowo,Pki w domu rodzicw mioci jej nie pozyska.Zreszt trwoya go take obrczka na palcu dziewczyny;Wic zamilcza i tylko skwapliwie sowa jej chwyta.Powracajmy mwia Dorota bo ludzie to gani,Gdy dziewczta za dugo u studni wieczorem zostaj,Cho tak mio jest gwarzy przy szmerze ywej krynicy.I powstali oboje, i jeszcze raz si przejrzeliW czystym zdroju zwierciadle, z uczuciem sodkiej tsknoty.Milczc potem uja obydwa dzbany za uchaI kroczya schodami pod gr. Herman szed za ni,Proszc j, aby poow ciaru jemu oddaa.Dajcie pokj odrzeka tak lepiej trzyma si wag.Zreszt przyszy mj pan i dzi nie powinien mi suy.Nie spogldajcie tak smutnie, jak gdyby mj los by wtpliwy!Suy niech si nauczy zawczasu kada niewiasta,Bo przez suebno jedynie do rzdw w kocu doj moe.To dziewczyna od modu rodzicom suy i braciom,Cae ycie jej schodzi na mudnym zajciu i pracy.Na krztaniu si wiecznym dla drugich, rzadko dla siebie.Niech szczliw si mieni, gdy wczenie przywyknie do znoju,Gdy powica si umie wytrwale dla swojej rodziny.Jako matce, zaprawd, potrzeba jej cnoty wytrwania,Skoro niemowl zakwili, dajc pokarmu, i zbudziOsabion i senn, gdy z trosk troska si zejdzie.Takim trudom nie sprosta dwudziestu mczyzn zczonych.Tak mwia, przechodzc z milczcym swym towarzyszemPoprzez ogrd, a pod stodo, kdy leaaChora. I weszli i oboje. Tymczasem ze strony przeciwnejPrzyby sdzia, prowadzc za rce dwie drobne dzieciny,Ktre w cibie zginy, a teraz odszuka je starszy.Wic si dziatwa cisna do matki naprzd z pieszczotI do maego braciszka, ktrego jeszcze nie znaa;Potem wesoo skoczya ku swojej Dorotce, dajcZ krzykiem chleba lub buki, owocw, a pi przede wszystkim.Ona dzban pochylia. Napiy si dzieci, napiaI poonica, i sdzia skosztowa wody zdrojowej,Chwalc smak jej wyborny. Wtem rzeka powanie dziewczyna:Drodzy moi! Ju dzi zapewne po raz ostatniT przysug wam wiadcz. Niechtnie was rzucam, zaprawd,Ale w chwilach tuactwa ciarem s jedni dla drugichI rozproszy si trzeba w obczynie, gdy wraca nie mona.Oto modzian, co hojnie przez moje was rce obdarzy,Dzi przybywa tu sam, by zabra mnie z sob do domu,Ku usudze bogatym i zacnym jego rodzicom.Ja z nim pjd, bo kady pracowa musi na siebie.Wic bywajcie mi zdrowi! Ty, matko, ciesz si dzieciciem,Co tak mdrze ju patrzy, a gdy je przyciniesz do piersiW tych powijakach wzorzystych, to wspomnij o dawcy szlachetnym,Ktry odtd i mnie opiek przyrzeka uczciw.I wy, mu czcigodny dodaa, zwrcona do sdzi Przyjmcie podzik, e ojcem bylicie mi w kadej przygodzie.I uklka przy ou, caujc paczc niewiast,A ta cichym j szeptem egnaa i bogosawia.Wtedy gos zabra sdzia i rzek do Hermana z powag:Susznie, chopcze, do dobrych zaliczy si moesz szafarzy,Co to dbaj, by mie w domostwie czeladk dobran.Czstom bardzo widywa, jak ludzie koniom i byduBacznie si przygldaj przy kupnie i przy zamianie;Lecz czowieka, co wszystko w porzdku trzyma, gdy dzielny,A marnuje i niszczy, gdy sam niezaradny lub prniak,Tego bierze si zwykle na chybi trafi do domu.Ty stanowisz wyjtek, bo wybra rozwanie dziewczyn,Ktra wiernie i skrztnie rodzicom twoim si sprawi.Bdcie dla niej dobrymi, i wiedzcie, e ona we wszystkimWam gospodyni zastpi, i crk, i siostr yczliw.Skoczy. Kilka tymczasem przybyo krewnych do chorejI chwaliy Dorot, rzucajc znaczce spojrzeniaNa Hermana. Jeeli szeptaa jedna do drugiej Pan w oblubieca si z czasem przedzierzgnie, to nasza dziewczynaDobrze si tam pokieruje. A Herman wzi j za rk.Pjdmy, rzek, bo ju wieczr zapada, a droga daleka.Wic niewiasty Dorot caowa jy, i ledwoZ obj ich si wydara: a tu rozalone dzieciakiZ krzykiem i paczem okrutnym do sukni jej si przypiy.Cicho, dzieci! ozwaa si wtedy ktra matrona Ona idzie do miasta i stamtd przyniesie wam ciastek,Ktre braciszek w przelocie w cukierni tam dla was zamwi,Gdy go bocian przynosi. Wic dziatwa pucia DorotkI odesza dziewczyna z Hermanem. Dugo chustkamiZ oddalenia wieway kobiety, na znak poegnania.VIII. Melpomena*Herman i Dorota*Tak oboje kroczyli ku socu, co na zachodzieW czarne chmury si kryo, gromami groce i deszczem,A spoza gstej zasony pomienne ciskajc wejrzenia,Tu i wdzie po anach wiecio smugiem jaskrawym.Byle ta nawanica powiedzia Herman gradobiNie przyniosa ze sob, bo pola pikny plon wr.I cieszyli si razem wysokim, chylcym si kosom,Ktre im niemal sigay po gowy. Dziewczyna za rzeka:Chciejcie mnie przede wszystkim zapozna teraz cho trochZe skonnociami rodzicw, bo szczerze dogodzi im pragn.Suga zado uczyni najlepiej, gdy wol zna pana;Wic powiedzcie mi, prosz, jak uj sobie oboje?Na to swej towarzyszce statecznie odrzek modzieniec:Macie suszno, i chtnie objani was, ile potrafi.Matce atwo dogodzi; krztajcie si tylko po domuZabiegliwie i wawo, jak dobrej przystoi gosposi,A zjednacie j sobie, i z serca was pewnie pokocha.Ojciec bardziej wybredny, u niego i pozr co znaczy.Ceni wielce i to, co zdobi ycie czowieka,Pragnie oznak zewntrznych nalenej mu czci i mioci,I pozyska go snadnie, kto tego dopeni potrafi.Na to odrzeka radonie Dorota, kroku zdwajajc,Bo ciemniao na polu: Da Bg, obojgu dogodz;Matki bowiem yczenia z wasnego speni popdu,A zewntrzna ogada nieobca mi take od modu,Wic rodzica waszego otocz czci i staraniem.Ale kto mi poradzi, jak z wami postpi naley,Z wami, synem jedynym, i chlebodawc wygnanki?Tak mwia, gdy wanie stanli pod grusz na wzgrzu.Cudnie ksiyc na peni przywieca z niebios wyyny;Noc zapada; ostatnie ju blaski soca zagasyI kupiy si wkoo na kach kby pomroczneSprzecznych wiate i cieni. W tym miejscu, tak mu pamitnym,Herman rad by usysze pytanie owo. Wic siadszyNa aweczce z dziewczyn, pochwyci do jej i odrzek:Porad si serca swojego, a co ci powie, to uczy.Wicej wyzna jej nie mia, cho pora zwierzeniom sprzyjaa,Bo odmowy si lka i czu obrczk zowrog.I siedzieli tak chwil przy sobie w milczeniu gbokim;A ozwao si dziewcz: Jak ksiyc wieci nam jasno,Blaskiem rwnym dziennemu! To widz w dali domostwaI tam w szczycie okienko, ktrego bym szyby zliczya.Co widzicie rzek modzian to moich rodzicw siedziba,A okienko naley do mego pokoju pod strychem.Ale pieszmy do domu, bo cika zblia si burza.I powstali oboje, i szli przez yta wysokie,I dosigli winnicy, gdzie ciemno wdrowcw obja.Herman z wolna po stopniach sprowadza sw towarzyszk;Lecz na drodze nierwnej zachwiaa si z naga dziewczyna,I padajc, spocza na chwil w objciach modziana;Pier zetkna si z piersi i czoo z czoem. On stan,Niby posg z marmuru. Potg woli wstrzymany,Nie przycisn jej silniej, cho poczu bicie jej serca,Cho mu twarz paajc owion oddech dziewicy.Ona w art obrcia wypadek i rzeka z umiechem:Za to wrba, gdy komu przed progiem zwichnie si noga;Wic spocznijmy tu troch, by matka was nie zajaa,e wiedziecie jej w dom kulaw suc niezdar.IX. Urania*Powikanie*Muzy! wy, ktre zawsze sprzyjacie mioci prawdziwej,Ktrecie dotd szczliwie dzielnego wiody modzianaI w objcia mu trafem rzuciy oblubienic:Dopomcie i nadal, by zczy par nadobn,Rozegnajcie te chmury, co zwisy nad jej gowami!Lecz przede wszystkim powiedzcie, co teraz w domu si dzieje.Niecierpliwie wchodzia ju po raz trzeci do mczyznMatka, srodze stroskana, bolejc, e burza nadciga,To znw ganic przyjaci, e przyszli, nie owiadczywszySyna owej dziewczynie. A cierpko ozwa si ojciec:Przesta zrzdzi! To widzisz, e sami jestemy w kopocie.Na to ssiad aptekarz po chwili wyrzek te sowa:W takich razach niepewnych z wdzicznoci zawsze wspominamNieboszczyka rodzica, co jako chopca mnie jeszczeCierpliwoci nauczy, e dzi i ladu gorczkiNie zostao ju we mnie, e umiem czeka, gdy trzeba.Kiedym razu pewnego w niedziel stan przy oknie,Wygldajc powozu, co nas mia zawie pod lipyDo krynicy gdym biega po izbie tam i na powrt,Tupic niesfornie nogami, ju ju rozpaka si gotw,Ojciec wzi mnie spokojnie za rk i rzek dobrotliwie:Spojrzyj tam naprzeciwko; czy widzisz warsztat stolarza?Co dzie tam si uwija zabiegy majster z czeladzi.Ale przyjdzie ten dzie, e trumn tobie sporzdzI przynios w twe progi w dom z deszczuek spojony,Co zarwno przyjmuje cierpliwych i niecierpliwych. Na te sowa ojcowskie ujrzaem ju w duchu, jak ludzieCzarn mi trumn gotuj, i odtd czekaem cierpliwie.Na to odpar agodnie ksidz pleban: mier nie przeraaMdrca ni cnotliwego. Pierwszego zwraca ku yciuI naucza go dziaa; drugiego krzepi nadziejSzczcia w przyszym ywocie; dla obu staje si yciem.Ojciec niesusznie postpi, e mier wam w mierci pokaza.Modziecowi naley wysawia staro dojrza,A starcowi wiek mody, by obaj w tym kole wieczystymMogli sobie podoba. Tak ycie w yciu si spenia.Wtem otwary si drzwi i wesza para modziecza,I dziwili si wszyscy wspaniaej urodzie obojga;Drzwi si zday za niskie, gdy razem stanli na progu.Herman sw towarzyszk przedstawi naprzd rodzicom.Oto, rzek, jest dziewczyna, o ktrej mwilimy rano.Ojcze, przyjm j askawie, bo ona godn jest tego;A ty, matko kochana, wypytaj j zaraz dokadnie,By wiedziaa, co umie i co powierzy jej mona.Potem ksidza proboszcza wzi na bok i rzek mu na ucho:Ojcze wielebny, zechciejcie mnie szybko wywie z kopotuI rozwiza ten wze, ktrego si lkam spltania.Jam nie powiedzia jej nic o mojej mioci: wic mniema,e zgodziem j tylko na sug dla moich rodzicw,I obrazi si moe, gdy teraz o wszystkim si dowie.Lecz nie godzi si zwleka, niech wnet z ust waszych usyszyPrawd szczer. Wic proboszcz obrci si ku zgromadzonym.Ale dusz dziewczcia bolenie dotkny tymczasemSowa ojca, wesoo i w dobrym rzucone zamiarze.Dziecko moje! zawoa z radoci spostrzegam, e HermanGust ma wcale wytworny. I jam tak niegdy do tacaNajadniejsze bra zawsze, a potem pikn wrd piknychW progi domowe wprowadzi, t oto moj mateczk.Bo w wyborze kochanki mczyzna uczci powinienWasny godno, i w tym najatwiej pozna, kto zacz on.Lecz i ty si, dziewczyno, zapewne nie bardzo wzdragaa,Bo to chopiec jak dbczak, i atwo pokocha go mona.Na to dziewczyna, dotknita drwicymi na pozr wyrazy,ywym spona rumiecem, lecz jeszcze gniew wstrzymywaa,Gdy, nie kryjc boleci, po chwili rzeka do starca:Syn wasz na takie mnie arty zaprawd nie przygotowa,Kiedy obraz mi kreli rodzica. Wiem, e umiecieMdrze z kadym wychodzi i wedle zasugi go ceni;Ale litoci, jak wida, nic macie nad biedn sierot,Ktra ten prg przestpujc, pragna wiernie wam suy,Skoro z gorzkim szyderstwem zwracacie uwag na przedzia,Co od syna waszego i od was wygnank rozcza.Wprawdzie staj przed wami uboga, lecz umiem si ceni.Czy szlachetno pozwala na wstpie samym urgaNiezasuonej niedoli i niemal wypdza mnie z domu?Herman sta jak na mkach i skin na ksidza plebana,By rozproszy niepewno i prawd stroskanej wyjawi.Ale m dowiadczony przybliy si tylko i spojrzaNa dziewczyn, z trudnoci tumic gniew utajony,Bo rozkaza mu duch nie zaraz wywodzi j z bdu.Wic odezwa si do niej: Zaiste, udzia si, dzieci,Jeli si zdoln mniemaa do suby midzy obcymi;Nie wiesz chyba, co znaczy zaleno i co obowizekDobrowolnie przyjty. Najcisz rzecz dla sugiNie jest praca i znj, lecz umie znosi cierpliwiePrzykre pana dogryzki i czsto niesuszn nagan,Albo pani gwatowno, gdy nieraz si gniewem uniesie.Tego snad nie potrafisz, jeeli te arty niewinneTak obeszy ci srodze; bo zwyczaj to pospolityPrzeladowa dziewczyn, e jej si podoba modzieniec.Skoczy pleban, a dziewcz odrzeko, gorzkie zy ronic:O, nie pojmuje przenigdy rozumny m, gdy zapragnieW utrapieniu nam radzi, e sowo jego nie zdoaZwolni piersi zbolaej z ciaru, jaki j gniecie.Wy jestecie szczliwi, wic art nie moe was rani;Lecz cierpicy uczuje najlejsze szyderstwa dotknicie.Nie, zaprawd, obuda nie zdaaby tutaj si na nic;Lepiej by szczer od razu, ni pniej aowa nie w por.Rozsta z wami si musz, odszuka biednych wygnacw,Ktrych w nieszczciu rzuciam, na siebie tylko pamitna.Taki zamiar mj stay; wic wyzna wam mog otwarcie,I nie dlatego szyderstwo ojcowskie mnie ywo dotkno,em uraliwa i dumna, jak sudze by nie przystoi,Lecz e w sercu si moim naprawd zbudzio uczucieDla modziana, co dzi wydwign mnie z cikiej niedoli.Bo, gdy rozsta si ze mn, mylaam o nim statecznieI o szczliwej dziewczynie, co moe j nosi ju w sercu;A gdym znw go ujrzaa u studni, to mi si zdao,e zjawisko niebiaskie zstpio ku mnie, i chtniePoszam za nim, cho tylko na sug do was mnie zgodzi.Wprawdzie, wyzna to musz, szeptao mi serce przez drog,e zasu na moe, gdy stan si domu podpor;Ale teraz dopiero poznaam, jak to zdradliwie,Przy kochanym tajemnie tak blisko wci si znajdowa;Teraz widz dopiero, e biednej dziewczynie dalekoDo zamonego modziana, chociaby bya najlepsz.Wypowiedzie to wszystko musiaam, bycie poznali,Czemu umys si mj tym artem dopiero roztrzewi.W por przysza przestroga i w por si tajemnicaZ piersi wyrwaa, gdy ze uleczy jeszcze si daje.Rzekam. A teraz w tym domu, gdzie wstydzi si musz skonnoci,Ktr wyznaam otwarcie, ju nic mnie duej nie wstrzyma:Ani noc, co si paszczem okrywa ciemnych obokw,Ani grzmot szalejcej opodal burzy gwatownej,Ani deszcz, co na dworze rzsistym leje strumieniem,Ani wicher i grad; to wszystko nieraz znosiamW smutnej naszej ucieczce, uchodzc przed wrogw pogoni.Pjd tua si znw i, jakom przywyka od dawna,Rozsta si z tym, co mi drogie. egnajcie! Zosta nie mog.Tak mwia dziewczyna i szybko si ku drzwiom cofna,Z zawinitkiem pod pach, tak jako przyniosa je z sob.Ale matka obiema rkami uja j silnieW p, i rzeka zdziwiona: Co znacz, powiedz, zy twoje?Nie, nie puszcz ci std; ty syna mojego wybrana.A z niechci si ozwa gospodarz, czoo zmarszczywszy:Tak odbieram nagrod za wzgldn sw pobaliwo,e sam koniec mi dnia zatruwa lament niewieci?Bo nieznone s dla mnie zy kobiet i krzyki niesforneTam, gdzie troch rozsdku zaatwi by mogo rzecz ca.Dosy tego: nie mog na takie patrzy cudactwa!Rbcie sobie co chcecie; dobranoc ja spa si poo.I odwrci si wnet ku izbie, kdy maeskieStao oe i gdzie spoczywa przywyk po pracy.Ale syn go zatrzyma i wyrzek bagalne te sowa:Ojcze, chciejcie poczeka i nie gniewajcie si na ni!Jam tu winien wszystkiemu, jam sprawi to zamieszanie,Ktre sowy zudnymi przyjaciel nasz jeszcze powikszy.Mwcie, ojcze wielebny, bo wam powierzyem t spraw;Nie zrzdzajcie na prno niesnasek i skoczcie rzecz ca!To nie godzi si wam urga biednej dziewczynie!Lecz z umiechem mu na to odrzecze zacny ksidz pleban:Jakime, powiedz, sposobem wydoby z niej byo wyznanie,e ci kocha, i jak odsoni jej umys dziewiczy?Czy chwilowa si troska nie staa rozkosz dla ciebie?Teraz przemw ty sam, nie trzeba tu obcej pomocy.Wic si Herman przybliy i rzek do paczcej te sowa:Nie poauj tych ez, bo one nam szczcie przyniosy.Jam nie po to si przecie do studni wybra za miasto,Aby sug ugodzi, lecz by pozyska tw mio.Lecz niemiay mj wzrok nie umia dostrzec od razuSerca twojego skonnoci; widziaem tylko yczliwo;Dosy szczcia mi byo wprowadzi ci w progi rodzicw.A dziewczyna spojrzaa z uczuciem w oczy modziana,Gdy mionie j obj ramieniem i w czoo caowa.Innym pleban tymczasem tumaczy wszystko, jak byo,A Dorota przed ojcem nadobnie gow skonia,I caujc go w rk pokornie, cho stary j cofa,Rzeka: aska mi wasza zarwno pewnie przebaczyzy poprzednie boleci, jak teraz zy rozrzewnienia.Niech si tylko oswoj z tym nowym dla mnie uczuciem,A dotrzyma wam crka, co suga wierna przyrzeka.I uciska j ojciec serdecznie, zy ukrywajc,Utulia j matka, i obie niewiasty pakay.Ale zacny ksidz pleban uchwyci naprzd do ojca,I pamitk dnia lubu, obrczk, z palca mu cign(Nie tak atwo to poszo, bo palec by pulchny i gruby);Potem od matki wzi drug i wnet zarczy kochankw,Mwic: Niech zote obrczki raz jeszcze zwizek skojarz,Rwnie trway jak tamten. Modzieniec kocha dziewic,A dziewica wyznaje, e modzian miym jest dla niej.Wic zarczam was dzieci i bogosawi na przyszo,Zgodnie z wol rodzicw i wobec wiadka zacnego.I przystpi do pary, winszujc, ssiad aptekarz.Lecz gdy pleban na rk dziewczyny obrczk chcia woy,Ujrza drug na palcu, t sam, ktr z frasunkiemHerman dostrzeg przy studni, i rzek partem te sowa:Jak to? Wic po raz wtry zarczasz si? Byle ten pierwszyNie wystpi z protestem, gdy staniesz przy lubnym otarzu.Na to rzecze dziewczyna: Pozwlcie mi, niech tej pamitceChwilk jedn powic! Zasuy na to zaisteTen, co w piercie mi da i nie powrci z obczyzny.On przewidzia to wszystko, gdy mio go wrzca swobodyI pragnienie udziau w dnociach nowych i czynachDo Parya powiody, gdzie mier go spotkaa przedwczesna.Bd szczliw, rzek wtedy. Ja id, bo wszystko na ziemiTeraz si burzy i wre, i wszystko dy do zmiany.Starych pastw podwaliny od dawna w posadach wstrznione,Wasno si z wacicielem, rodzice z dziemi, brat z bratem,Z przyjacielem przyjaciel, kochanek z kochank rozstaj.Wic i ja ciebie egnam, a kiedy i gdzie si spotkamy,Kt przewidzi? Rozmowa ta moe ostatnia ju z tob.Susznie mwi, e czowiek jest tylko pielgrzymem na wiecie,A w tej chwili jest obcym u siebie nawet. Ta ziemiaNie naley ju do nas, ni mienie nasze rodzinne;Grzmi dokoa i huczy, jak gdyby wiat si z chaosuMia wyoni na nowo i w inne oblec si ksztaty.Ty zachowaj mi serce, i obymy kiedy si zeszli,Odnowieni duchowo, pod swobd zdobytych sztandarem.Lecz gdy Bg da inaczej, to obraz mj piastuj w pamici,Aby dobre i ze zarwno znosia z odwag.Jeli nowy ci los i nowy zwizek pocignie,Przyjm go wdzicznie, pokochaj, co godne czystej mioci;Ale z lekka ju tylko, ostronie stop dotykajGruntu, bo, co posidziesz, utraci moesz powtrnie.Tak mi mwi z rozwag, i ju nie ujrzaam go wicej.Wszystkom pniej stracia i tysickrotnie mylaamO yczliwej przestrodze. I teraz, kiedy tak bogowit mioci przede mn janieje jutrzenk nadziei,Sowa te tkwi mi w pamici. O, daruj luby, e nawetDo tw w doni trzymajc, dr jeszcze. Tak rozbitkowiLd si stay pod nog niepewnym i chwiejnym wydaje.Tak prawia dziewczyna, obrczk na palec wkadajc.Ale z msk jej na to czuoci rzek narzeczony:Tym silniejszym niech bdzie nasz zwizek. Wrd wstrznie oglnychStjmy mnie przy sobie i przy tym wszystkim, co nasze;Bo kto w czasach niepewnych niepewnie myli i dziaa,Ten pomnaa z dol i szerzej j tylko roznosi;Lecz kto sta si wol kieruje, ten wiat sobie tworzy.Nie przystoi nam dzi na fale przewrotu si way;To, co nasze, trzymajmy; bo chwaa narodom, co dzielnieBroni Boga i prawa, rodzicw, on swych i dzieci.Ty jest moj; wic pragn posiada teraz, co moje,Bez frasunku i trosk. A jeli dzi albo kiedyWrg napadnie nasz kraj, to sama podasz mi or.Wiedzc, e piecz troskliw otaczasz dom i rodzicw,Chtnie piersi nastawi w obronie witej nam sprawy.Gdyby kady tak myla, to sia odparaby si,I cieszyyby nas owoce bogiego pokoju.-----Ta lektura, podobnie jak tysice innych, dostpna jest na stronie wolnelektury.pl.Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostpna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/goethe-herman-i-dorota.Utwr opracowany zosta w ramach projektu Wolne Lektury przez fundacj Nowoczesna Polska.Ten utwr nie jest objty majtkowym prawem autorskim i znajduje si w domenie publicznej, co oznacza e moesz go swobodnie wykorzystywa, publikowa i rozpowszechnia. Jeli utwr opatrzony jest dodatkowymi materiaami (przypisy, motywy literackie etc.), ktre podlegaj prawu autorskiemu, to te dodatkowe materiay udostpnione s na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa Na Tych Samych Warunkach 3.0 PL (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/).Tekst opracowany na podstawie: Johann Wolfgang von Goethe, Herman i Dorota, tum. Ludwik Jenike, oprac. Zygmunt Zagrowski, Krakowska Spka Wydawnicza, Krakw 1928.Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Fundacj Nowoczesna Polska. Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Wsppracy Polsko-Niemieckiej. Eine Publikation im Rahmen des Projektes Wolne Lektury. Herausgegeben mit finanzieller Untersttzung der Stiftung fr deutsch-polnische Zusammenarbeit.Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromaska, Pawe Kozio, Paulina Otusek, Paulina Ousek.