kuźnia

35
1

Upload: szeptun

Post on 22-Jul-2016

212 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Szósty fragment historii ze Snu Vendariona

TRANSCRIPT

Page 1: Kuźnia

1

Page 2: Kuźnia

KuźniaKrąg Vendariona. Jeździec Burzy.

Autor: Piotr Grochowski

2

Page 3: Kuźnia

„(…)I tak zamieszkał Sillus, ów pustynny czarodziej, mędrzec i zarazem mistrz kowalskiego fachu, w oazie zwanej Farahad Khun.

Dnia jednego przybył doń wszechpotężny władca, przez swych poddanych zwany Panem Piaskowego Zamku. Zlecił Sillusowi pracę, po równo trudną, jak i sowicie opłacaną.

Czarodziej wysłuchał, co mu rzekł władca, zastanowił się przez chwilę i odparł w te słowa:

„Panie mój, potrafię ci pomóc, a jakże. Pragniesz magicznego miecza (…)? Daj mi siedem dni, a wykuję go dla ciebie i zaklnę w nim moc pomsty. Chcesz i bohatera, co godzien będzie dzierżyć ową broń? Tedy, weź pierwszego z brzegu człeka, śmiertelnika dowolnego stanu, jakkolwiek urodzonego. Następnie proś bóstwa ziemi, wody i powietrza o błogosławieństwo – podarowanie siedmiu chwil, przez które ów śmiałek będzie musiał przejść. Jeśli przetrwa – będziesz miał herosa…”.

„Pieśni Pustynne”, przypisywane Harrukowi, fragmenty zebrane przez Benjamina Boshoffa

„Nie ma bohaterów, istnieją tylko ludzie, których los pozbawił możliwości dokonywania wyborów”.

Henning Shoonbee,

3

Page 4: Kuźnia

/Vernigrad, wybrzeże Kresowego Oceanu, wiosną roku 65./

„Czy jesteśmy jeszcze ludźmi? A może to maski, które zakładamy, role, które przyszło nam grać, stworzyły nas na nowo?”. Vincent bił się z myślami. „Nazwali nas, opisali, pragną naszej śmierci, jednocześnie dostrzegając w tym, co czynimy jakąś nadzieję…”

Górą pędziły ciężkie ciemne chmury, wiatr kąsał zajadle, od morza niósł się słony zapach sztormu. Vincent spojrzał na kraniec klifu, na skalistą krawędź, gdzie właśnie rozstrzygało się tak wiele.

Jeździec Burzy, odziany na czarno, odpiął pelerynę. Ciężki kawałek materiału nie poddał się sile wiatru, opadł u stóp właściciela. Jeździec trzymał stopę na piersi leżącego; trójząb, po którym pełzały żyłki wyładowań elektrycznych, przytknął do szyi pokonanego. Drugą ręką sięgnął pod brodę i szarpnął za sprzączkę. Cisnął pokiereszowanym złotym hełmem o skaliste podłoże. Vincent zwykł żartować z wyboru towarzysza – ciężki antyczny hełm, zdobiony czarnym grzebieniem, chroniący całą głowę, wraz z karkiem, policzkami i nosem, zdawał się całkowicie nieprzydatny podczas walki. Ale to była decyzja, kaprys Jeźdźca, a może przeznaczenie. To, co vogat szeptał swemu właścicielowi, dla innych pozostawało tajemnicą. Zresztą, wyrażenie „właściciel” nie było dobrym określeniem…

Vincent skrzywił się i spojrzał na swoje lewe przedramię, osłonięte okrągłą, drewnianą tarczą, barwioną w czerwono-czarne pasy. Jego własny vogat bezustannie zasypywał mu umysł liczbami i kombinacjami matematycznych wzorów. Opisywał mu świat, wyliczał los, kierował jego krokami…

4

Page 5: Kuźnia

– Wiesz, że nie możesz go, ot tak, zabić – krzyknął Vincent, starając się przebić przez ryk fal i szum wiatru. – Jeszcze nie teraz…

Jeździec odwrócił głowę, co stanowiło dobry znak. Miał poszarzałą twarz, pozbawioną emocji, otworzył usta, ale nie odezwał się. Wiatr targał mu czarną czuprynę.

– Wie bardzo dużo – kontynuował Vincent, idąc w kierunku przyjaciela. – Możemy ocalić wiele istnień, możemy dorwać jego mocodawców. – Wskazał na leżącego. – Ale on musi mówić…

Jeździec nadal milczał. – Ben… – Vincent delikatnie wyciągnął przed siebie dłoń i

położył ją na ramieniu towarzysza. – Każdy z nas czuje jak ty, nasze wnętrza też trawi ogień, którego nijak nie zdołaliśmy i pewnie nigdy nie zdołamy, ugasić… On jest wcielonym złem, to nie podlega dyskusjom, za swe czyny zostanie osądzony, straci żywot. Ale nie teraz, nie dziś… Ben, pomyśl, skup się. Wiem, że zdołasz postąpić właściwie…

Jeździec szepnął coś, wiatr porwał jego niewyraźne słowa. Vincent zmrużył oczy i prawą ręką delikatnie przyciągnął głowę przyjaciela tak, że ich czoła zetknęły się. Nasłuchiwał przez moment, aż dobiegł go szept:

– Siedem. Siedem chwil…

***

/Vendaria, Dystrykt Zachodniego Wybrzeża, nieopodal Doliny Carrander, latem roku 64./

Jak wiele musi się wydarzyć, by człowiek zdołał oszaleć? Jak wiele strachu, jak wiele zła musi doświadczyć, by owładnęło nim szaleństwo? Ben Shubin mocno pragnął postradać zmysły, zamiast tego widział wszystko diablo wyraźnie i miał świadomość faktu, iż dokładnie w tym momencie trzyma stopy tuż przy krawędzi Otchłani. Coś, jakaś niewyobrażalna siła

5

Page 6: Kuźnia

suszyła jego łzy, nie pozwalała im płynąć, trwał więc niewzruszony, a wokół rozpadał się jego świat.

Było zimno, choć o tej porze roku, w tej części Vendarii, to upał powinien dawać się we znaki. Przeklęty szron pokrywał wszystko, bielił piach na podwórzu, pstrzył kłosy zboża na polu za szopą; tak nierealne, jakże przerażająco prawdziwe.

Pojawili się znikąd. Ben powinien spodziewać się, że świat o nim nie zapomni. Powinien mieć baczenie na zło, które, jak sądził, pozostawił w Memorii i innych plugawych miejscach. Zjawili się przed świtem, szybcy i doskonale przygotowani; nie nosili żelaza, żaden z nich. Przybyło kilkunastu, pod przywództwem wysokiego, barczystego złoczyńcy, zimnego mordercy.

El dopadli w salonie, później wywlekli ją na podwórko, by tam zacisnąć na jej szyi gruby sznur. Wraz z nią odeszło jeszcze jedno istnienie, miało urodzić się późną jesienią. Bliźnięta położyli obok ciała El, rączka Garetha dotykała ramienia Glorii, jakby po prostu zapadli w sen, tuż obok siebie.

Ben patrzył na to, obrazy przelatywały mu przed oczyma, pomiędzy czernią przymykanych powiek. Krwawił z głębokich ran na plecach, ze zmiażdżonych dłoni; ból szarpał go za trzewia, gdy łamali mu nogi. Leżał z opuchniętą twarzą przytkniętą do podłoża – najpierw miękkiego dywanu w salonie, później zimnych schodów na ganku i w końcu zmrożonej ziemi podwórza. Próbował coś zrobić, a jakże, ale nie miał szans. Źli znali się na swojej robocie, walczyli wręcz, w dłoniach ściskali kościane ostrza. Nie zdołał ich powstrzymać własnymi siłami, nie potrafił przywołać tych nadnaturalnych. Zresztą, sam wybrał życie pozbawione vogatu – przeklął chwałę, wyjątkowość, niebezpieczeństwo i strach. Oddalił od siebie wodę i piach.

Sprowadził zagładę na swoich bliskich. Jak wiele jeszcze musiało się zdarzyć, by zdołał oszaleć?

Przywódca morderców kucnął przy twarzy Bena, nachylił się i szepnął:

6

Page 7: Kuźnia

– Tak miało się stać, bracie. – Na rękawicach złego lśniła zmrożona biel, od całej jego postaci emanowało przejmujące zimno. Kolejne słowa, wypowiadał nieco głośniej, miał niski tembr. – To nic osobistego, wierz mi, po prostu wykonuję polecenia. Każdy ma swego pana, tak jest zbudowany ten padół… I każdy chce trwać, tak właśnie, „trwać”, bo czasami trudno jest nazwać to życiem…

Ben próbował się podźwignąć. Zły skinął na swoich ludzi, ujęli Bena za ramiona.

– Zabierzemy cię. Znajdziesz się z dala od tych przyziemnych trosk, od bólu i cierpienia. Z dala od tych zwykłych ludzi…

Ben opuścił powieki, sięgnął w głąb siebie i wyszeptał w duchu:

„Wiem, że słuchasz, wiem, jak mocno się cieszysz, wszak wszystko, to twoja wina. I rozumiem, że w ten sposób osiągniesz to, czego pragniesz. Tak się stanie, ale na moich zasadach”.

Czuł, jak wloką go po podwórcu, jego bose stopy ślizgały się po zmrożonym klepisku, gdzieniegdzie trafiając na fragmenty bruku.

„Chcę jednego i będę twój. Od teraz na zawsze. Wiem, że moc, którą posiadasz jest nieograniczona, czuję to i przyjmuję jako pewnik…”.

Coś wewnątrz mroku zalegającego duszę Bena odpowiedziało:

„Woda i ziemia, to co potrafi płynąć i to, co bywa pyłem w dłoniach”.

Szarpnął się ostatkiem sił, wyrwał jedno z ramion z uścisku ciągnącego go mężczyzny. Upadając poczuł emanację nadnaturalnej siły – krótką i gwałtowną. Coś trzasnęło i zadrgało w przestrzeni. Otworzył oczy.

Tuż obok gospodarczego budynku z czerwonej cegły, pół metra nad powierzchnią ziemi, zawisły pół-realne drzwi, mieniące się naprzemiennie czernią i czerwienią.

7

Page 8: Kuźnia

„Droga przez przestrzeń”. Ben zadrżał, przypominając sobie słowa Burzomysła o pradawnych okrutnikach chcących zbudzić przedwieczne moce, planujących przywrócenie dominacji czarnoksiężników. Jakże teraz zdawało się to oczywiste. I przerażająco prawdziwe.

Ben ochłonął. Wbił paznokcie w zmrożoną ziemię i zagarnął kilka grudek, drugą dłonią sięgnął do ciepłej plamy na udzie.

– Daję ci siebie – wychrypiał do swego vogatu. – Ty daj mi zemstę…

Z trzaskiem wyrywającym bębenki w uszach, z błyskiem oślepiającym niczym setka słońc, z niebios został sprowadzony piorun.

***

/Vendaria, Dystrykt Północny, Memoria, Rubinowa Wieża Rogera Blake’a, latem roku 61./

Vincent znalazł Bena w zachodnim narożniku wielkiego ogrodu. Pan młody siedział na kamiennym postumencie, obok pluskało źródełko, w szybach rozmieszczonych wokół odbijały się światła przyjęcia. Słychać było także muzykę; ciemnoskóra śpiewaczka zawodziła rzewnie, w jej głosie słychać było przede wszystkim miłość. Chociaż, możliwe, że to derhitańskie wino działało na zmysły Vincenta nader sprawnie…

– Uwierzyłbyś – rzucił w kierunku przyjaciela – że to wszystko można, ot tak, zbudować na dachu wielopiętrowego budynku?

Ben Shubin odwrócił głowę, spojrzał na Vincenta i uniósł ozdobny kielich.

– Nigdy w życiu… – odparł, uśmiechając się szeroko. – Ale, co ja tam wiem…

Vincent dosiadł się, pociągnął łyk z przyniesionej butelki i, spoglądając na nią, rzekł:

8

Page 9: Kuźnia

– Przednie trunki, zacna muzyka, przepiękna panna młoda… Kawał przyjęcia…

Ben pokiwał głową.– Więc to początek – zawyrokował Vincent. – Ale i zarazem

koniec…Ben kiwnął ponownie.– Decyzja została podjęta.– Nie chce o tym mówić, stary. – Ben wzruszył ramionami. –

Stało się. Basta.Vincent uniósł głowę, poszukał wzrokiem środka ogrodu,

tam, w ekskluzywnej altanie, tańczono, śpiewano, składano życzenia. Wydawało się mu, że dostrzega Ellę, burzę płowych włosów, biało-złotą suknię…

– Jak moglibyśmy z nią konkurować…– Nie jesteście w stanie – odparł Ben i upił kolejny łyk.

Przestał się uśmiechać.Milczeli przez dłuższą chwilę, słuchając muzyki i pluskania

wody. Ciszę przerwał Vincent:– Więc po prostu zamieszkacie gdzieś. Gdzieś z dala od tego

wszystkiego…– Taki mam zamiar.– Tej nawałnicy nie jesteś w stanie przeczekać…– Taki mam zamiar. – Ben zacisnął usta. – Przeczekać…– Jesteś Jeźdźcem Burzy, któż inny miałby ją powstrzymać?– To tylko miano, Vince, dzieło Kasslicha stworzone, by

nieść informację. To maska, zasłona. Macie prawdziwego „Burzomysła” w swych szeregach…

Vincent przymknął powieki, przywołał obraz Rogera Blake’a. Niewiadomo dlaczego, w owej wizji, staruszek uśmiechał się szyderczo.

– Trwa wojna, przyjacielu. Zasady zmieniają się, wywracają na lewą stronę… A jeśli „to” nie pozwoli ci odejść?

Ben zmrużył oczy i opróżnił kielich. Wyjaśnił:– Blake od początku mówił o wolnej woli, na tym budował

cały nasz mit, cały plan. Potrzebujecie żołnierzy wierzących w

9

Page 10: Kuźnia

sens tego boju, a ja już jakiś czas temu straciłem serce do walki.

Następnie wyjął z kieszeni mały skórzany mieszek. Zważył go na dłoni.

„Vogat”, przeszło Vincentowi przez myśl.Ben rozsznurował mieszek i powoli wysypał ciemny piach do

sadzawki przy źródełku. – Woda i ziemia, to co potrafi płynąć i to, co bywa pyłem w

dłoniach.Vincent patrzył, raz na wodę, raz na przyjaciela, milcząc.

Ten dokończył:– Od początku chodziło o zachowanie kontroli. To my

rządzimy swym losem, to my opowiadamy sagi. Stanie się, jak zechcemy.

Przez kolejną chwilę wisiała między nimi cisza, coś, jakby zapowiedź narastającej pustki.

– Życzę ci tego, Ben, z całego serca – rzekł Vincent, patrząc przyjacielowi prosto w oczy i kładąc mu dłoń na ramieniu. W myślach dodał:

„Ale nijak nie jestem w stanie w to uwierzyć…”.

***

/Vendaria, Dystrykt Północny, Memoria, 7. 09. 59 r./Czekali w wąskiej, oświetlonej tylko wątłym światłem

księżyca, alejce; tej, która skracała drogę Bena o dobre kilkanaście minut. Trasę znał na pamięć, pokonywał ją wielokrotnie, najczęściej po pijaku, czasem otumaniony zielnym dymem – od barowej alei, prosto do „Inez”, hoteliku, ulokowanego w starej kamienicy.

Czekali, tylko na pozór spokojnie, bo choć nie odzywali się, widać było ich podniecenie. Zmysły Bena stępiały od mocnych trunków, ale potrafił to dostrzec – nie mogli doczekać się, aż zaatakują. Chudzielec trzymał w dłoniach kawałek rurki,

10

Page 11: Kuźnia

solidnie wysportowany typ w kapeluszu uzbrojony był w pałkę, zbliżony doń wzrostem brodacz dzierżył jakieś paskudnie długie ostrze, najniższy nie miał przy sobie broni. Do czasu.

Ich stroje były znoszone, przybrudzone i zahartowane w ten unikalny uliczny sposób – przez ostatnie miesiące Ben, chcąc nie chcąc, poznał ów światek. Tworzyli go różnej maści szubrawcy, dziwki, ich opiekunowie, gangsterzy ze środka „miejskiego łańcucha pokarmowego” i skorumpowani strażnicy.

„Sam jestem sobie winien”, zawyrokował w myślach. Może to alkohol powodował tę obojętność? Ben nie był pewien, ale miał świadomość, że do tej pory, nigdy jeszcze, nie znajdował się tak blisko krawędzi…

– Wiesz co robić, jak mniemam? – Najniższy wymierzył palcem w skórzanej rękawicy w stronę Bena – Ładnie proszę, nie utrudniaj…

Ben rozłożył ręce.– Wszystko jest wasze – wymamrotał, dziękując losowi, że

napastnicy zechcieli rozmawiać. Więc jednak to tylko…Jego rozmyślania przerwał grzechocący odgłos. Najniższy

drab, najpewniej przywódca, sprawnie poruszył nadgarstkiem, otwierając motylkowy nóż. Postąpił trzy kroki i znalazł się tuż przed Benem.

– Dokładnie tak. „Wszystko” jest nasze. – Wyszczerzył zęby, spojrzał z ukosa na swoich ludzi i rozkazał: – Chcę jego kości i jego flaki…

Pod Benem ugięły się nogi, żołądek podszedł mu do gardła. Pociemniało mu przed oczami, gdy zaczęli go okrążać.

Pierwszy cios wyprowadził chudzielec, zamachnąwszy się rurką. Ben poślizgnął się, mieląc nogami jakieś śmieci i cudem uniknął uderzenia. Ten z pałką sapnął i machnął bronią. Tępy ból w okolicach prawego żebra uzmysłowił Benowi, ze drab jest niezwykle silny. Zza pleców chudzielca wyłonił się brodacz, unosząc ostrze. Ben zatoczył się i oparł dłoń na wilgotnej ścianie.

11

Page 12: Kuźnia

Nie było czasu na pertraktacje, prośby czy błagania. Chcieli jego krwi. Mimo to Ben sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki i wymacał skórzaną portmonetkę, natrafił palcami na kilka zmiętych banknotów i … mieszek, zawiniątko wypełnione złotym piaskiem. Przypomniał sobie, cholera: quańska knajpa, kilka partyjek „Żaru” i niezwykła wygrana.

– Mam złoto! – rozdarł się. – Mam cholerny złoty pył i mogę mieć go jeszcze więcej. Nie wiem, kto wam zapłacił…

Ten z rurką trafił Bena w udo, a pałkarz prawie zmiażdżył mu głowę, nim najniższy drab krzyknął:

– Dosyć!Ben jęknął z bólu, dotknął dłonią pulsującego uda, przełknął

ślinę i zaczął mówić, szybko, roztrzęsionym głosem:– Nie wiem, czemu chcecie mnie skrzywdzić, ale jeśli chodzi

o złoto, mam tyle – wyciągnął przed siebie mieszek – i znam system gry, rozgryzłem, jak cholerni Quanowie to robią i mogę zdobyć więcej.

Nie atakowali, Ben zacisnął pięści i rozluźnił je, czując delikatny dotyk nadziei. W myślach krążył wokół zadymionej sali gier w Małym Quan. Powracały wspomnienia.

Najniższy drab skinął na brodacza, ten pochwycił mieszek z dłoni Bena i podał go przywódcy. We dwóch zajrzeli do środka.

Herszt wydął wargi, zmrużył oczy i splunął. Chwycił mieszek za dno i wysypał zawartość, wprost na bruk. Ben wytrzeszczył oczy – zamiast złotego piasku, w zawiniątku znajdował się zwykły, pospolity piach.

Los zadrwił z Benedicta Shubina. Oszukał go, zwiódł po raz kolejny.

– Kości i flaki – wycedził najniższy. W jego głosie czuć było wściekłość. – Dajcie mi je…

Rzucili się. Natarli, wszyscy na raz, podczas gdy Ben stał jak osłupiały, nieprzerwanie wpatrując się w kupkę piasku.

„Woda i ziemia”, przebiegło mu przez myśl. Rozejrzał się, ze zdziwieniem dostrzegając, jak czas zwalnia swój bieg. Wyciągnięta broń przeciwników, światło księżyca tańczące po

12

Page 13: Kuźnia

ostrzu brodacza, gniewne krzyki rozciągnięte w niskie mrukliwe tony – wszystko było cholernie nierealne.

Zamknął oczy i odruchowo zasłonił się przed ciosem, czując w dłoniach niespodziewaną obecność zimnego metalu. Powoli zacisnął palce na czymś przypominającym drzewce. Spojrzał, ale nim zdołał skupić wzrok na trzymanym przedmiocie, błysnęło oślepiająco. Mlecznobiałe światło zalało alejkę; grzmotnęło, aż zatrzęsły się ściany.

Ben stracił równowagę i bardzo wolno upadł na plecy. Poczuł szarpnięcie, ale nie wypuścił metalowego przedmiotu, trzymał go przed sobą.

***

Minęła dłuższa chwila, choć Ben nie potrafił dokładnie określić, ile czasu trwało oślepienie. Mrugnął kilkukrotnie i zaczął rozpoznawać otoczenie. Szumiało. Alejkę zalewały strugi deszczu, w górze nadal grzmiało. Błysnęło po raz kolejny.

Metalowe drzewce trzymał na sztorc, ku górze. Na ich końcu dygotał człowiek, Ben wzdrygnął się, rozluźnił uścisk i przebite ciało zwaliło się na bok, a broń, bo teraz już nie miał żadnych wątpliwości, czym był ów przedmiot, w jednym mgnieniu oka zniknęła. Rozpłynęła się w blasku kolejnej błyskawicy.

Powiódł wzrokiem wokół. Trzej pozostali napastnicy leżeli, jeden pod ścianą, dwaj na samym środku alejki. Ich kończyny drżały, ciała wyginały się w spazmach.

Nim minął moment, znieruchomieli. Ben domyślił się, że zabrała ich śmierć…

Z trudem, drżąc, dotarł do najbliższej ściany, oparł się o cegły i przymknął oczy. Oddychał. Zmysły płatały mu figle – temperatura spadała, by zaraz, w mgnieniu oka wzrastać, tak, że czuł się jak w łaźni. Świat tracił kolory, by po chwili stać się

13

Page 14: Kuźnia

wyrazistym, a barwy atakowały mu wzrok, wwiercając się w mózg swą intensywnością. Obłęd.

Jakoś dotarł do hotelu. Wielu spośród kroków nie pamiętał, ale zdawało mu się, że poprzez zalane deszczem zaułki śledził go drobny, niski człowiek w obszernym płaszczu, stukający laską o brukowane podłoże. Nie atakował, tylko patrzył i podążał śladem Bena, a potem zniknął.

Alkohol, quański dym, oszustwo i życzenie wyprucia flaków oraz cudowne ocalenie i własnoręcznie zadana śmierć – było tego zbyt dużo, jak na jedną noc. Nawet dla Bena Shubina. Zasnął, a jego głowę opanowały diabelskie sny – zresztą, nie po raz pierwszy.

***

/Vendaria, Nowe Patras, latem 54 roku./– Byłem kiedyś inżynierem, panie dobrodzieju – rzekł pijak o

poszarzałej twarzy, spoglądając na Bena bardzo uważnie i nad wyraz przytomnie. – Co nieco wiem o tym całym bagnie.

Z radioodbiornika ustawionego na kontuarze dobiegał wyraźny głos spikera:

„ Jak państwo usłyszeli, według obecnego stanu wiedzy naukowej, nie da się jednoznacznie ocenić drugiej misji. Póki co, gdyż raport kolejnej komisji jest przygotowywany. Pozostaje nam czekać. Żegnam się z państwem i zapraszam na chwilę zadumy, przy kojących dźwiękach muzyki…”

Dokładnie wtedy, gdy zostało to zapowiedziane, w głośniku dał się słyszeć wstęp zagrany na pianinie, później przyłączyły się instrumenty dęte. Ben rozejrzał się po zadymionym barze, który powoli wypełniał się klientelą. Wyjął z kieszeni marynarki zegarek i obliczył, że czasu starczy mu na jeszcze jedną szklaneczkę morlandzkiej. Uniósł palce, barman dostrzegł go i pokiwał głową.

14

Page 15: Kuźnia

– Nic nie ustalą – mruknął pijak, wyraźnie kierując swoją uwagę w stronę Bena. – Bo przecież chodzi o to, że wszystko już dawno, od samiusieńkiego początku, jest jasne…

Barman postawił przed Benem świeżą szklankę, napełnił ją do połowy, wskazał na pijaka i pokręcił głową.

– Josep wie, co mówi… – Mrugnął okiem. – Pracował przy pierwszej Semilunie. Przynajmniej tak twierdzi. Czasami da się go słuchać. Właśnie się zastanawiam, czy dzisiaj to jeden z tych dni, czy może już mam go wywalić.

Ben uśmiechnął się pod nosem. Humor mu dopisywał, bo planowane spotkanie zapowiadało się na bardzo owocne. I to musiał być szczęśliwy dzień. Wskazał na pustą szklankę w ręce pijaka.

– Proszę mu nalać. Zaryzykuję wysłuchanie „inżyniera”. Pijak wydął wargi i pokiwał głową. Podziękował skinieniem.

Ben upił łyk i zapytał:– Co pan robił przy pierwszym lądowaniu?– Wszystko i nic, bo to była jedna wielka prowizorka. Na

pokaz. Bałagan. Katastrofa. Od początku było wiadomym, że się nie uda. Skazali tych chłopców na śmierć. Tak właśnie było.

Ben westchnął.– Musi pan uważać, bo takie uwagi mogą sprowadzić

niebezpieczeństwo. Z lekka zalatuje to wrogą propagandą…Pijak zamrugał i skrzywił się.– Zalatuje? To cuchnie. Wszystko to cuchnie przeokropnie. –

Mówiący uspokoił się nieco i ściszył głos. – Programy rakietowe i wysyłanie ludzi w niebo to bzdura. Niepotrzebne ofiary…

– Semiluna-2 wylądowała – warknął Ben. – Mam wrażenie, że jednak niewiele pan z tego rozumie. Nawet, zakładając, że pana „techniczna kariera” nie jest kłamstwem.

Pijak obruszył się.– Mówię prawdę. Byłem tam, pracowałem i starałem się

najlepiej jak umiałem. Panie dobrodzieju, niech pan spojrzy, co mi po tej pracy zostało… – Pokazał otwarte dłonie. – Właśnie to. Nic. Bo jak się roztrzaskali na tej skale, jak nie wrócili, to cały

15

Page 16: Kuźnia

projekt trzeba było ukręcić, wyciszyć. Pieniędzy z odprawy starczyło mi na rok, a potem nie chcieli mnie nigdzie przyjąć. Już oni się o to zatroszczyli.

– „Oni”?– No a jakże. – Pijak mówił praktycznie szeptem, nachylając

się w kierunku Bena. – Władze. I podobnie zrobili z tą drugą, gównianą misją.

Ben zmrużył oczy.– Czemu niby „gównianą”?– Bo gówno znaleźli. Na tej drugiej przeklętej skale nie ma

ani vertusa, ani blevisa. Fiasko. Porażka i wstyd. – Pijak wypił duszkiem trunek podarowany przez Bena, odetchnął i dodał: – Zamiast potęgi, surowców i otwartej przyszłości, dostaliśmy fety, parady i bohaterstwo narodowe. Jak mnie cholernie cieszy, że dzięki moim słabościom – mówiąc to, pijak poruszył szklanką – cała ta szopka zdołała mnie ominąć. Jedno wielkie kłamstwo.

Ben zagryzł zęby.– A co do ofiar – pijak otwarł usta – to tak mi się

przypomina, że w tej drugiej Semilunie było trzech, a wróciło dwóch pierwszych. Nie dowie się tego pan dobrodziej słuchając radiowego pierdolenia, ale ludzie wiedzą. Słyszeli o wypadku, o zmiażdżonym chłopcu. Tego nawet oni nie są w stanie ukryć.

Ben Shubin nie odezwał się, kręcąc głową wyjął z portfela banknot i wsadził go pod swoją szklankę. Wolno nałożył kapelusz na głowę i chwycił płaszcz, leżący na stołku obok. Pijak, „inżynier Josep”, zapatrzył się w jakiś zadymiony punkt pod sufitem, mamrotał coś pod nosem.

Ben otworzył usta, ale nadal milczał. Przyjemny jak dotąd dzień nie wydawał się już taki beztroski, powróciły wspomnienia i oczywiste wnioski, uprzednio wciśnięte gdzieś na dno duszy. A wizja spotkania i płynących zeń korzyści wcale nie wywoływała już euforii.

„Pieniądze, kobiety, sława i dobre imię – tylko tego chciałem”.

16

Page 17: Kuźnia

Ben pragnął, żeby jego życie było tak zwyczajne, proste i łatwe. Wychodząc z baru próbował ułożyć sobie w głowie myśli, ale nie był w stanie.

„Oni” stawali się tak realni, a całe „jego” życie zaczynało tracić kontury.

***

/Vendaria, Dystrykt Północny, Theron, Centrum Kosmiczne Ber Eydena, 13. 07. 51./

– SL-2 do Theron, zgłaszam Kod Żółty. Powtarzam: Kod Żółty.

Pierwszy Operator Saul Den Bracken przeniósł wzrok z ogromnego, naściennego ekranu na głośnik, pokiwał głową, bardziej do siebie niż do kogokolwiek ze zgromadzonych w sali kontrolnej, i odpowiedział.

– Theron do SL-2. Słyszymy was głośno i wyraźnie, ale muszę poprosić o potwierdzenie ostatniego komunikatu…

Trzaskający nieczystościami głos ponowił:– Kod żółty. Powtarzam: Kod Żółty. Theron, mamy tu

problem…Den Bracken odetchnął, w myślach przewertował

najistotniejsze dyrektywy, wdusił zielony przycisk na osobistej klawiaturze i zbliżył usta do mikrofonu. Zaterkotało. Po rozległej sali poniósł się jego głos:

– Mamy Kod Żółty. Nieprzewidziane komplikacje od Semiluny-2, proszę wszystkich o maksymalne skupienie. – Powiódł wzrokiem po blisko stu pracownikach programu siedzących lub stojących przy swoich stanowiskach. Niektórzy zastygli z papierosami w palcach, inni z kubkami w połowie drogi do ust, pochyleni przy biurkach lub wyprostowani.

„Taaak. Każdy twierdzi, że nie chce problemów, że lubi spokojną, zaplanowaną pracę, ale podświadomie czeka na taki właśnie moment”. Zapadła prawie kompletna cisza, zakłócana

17

Page 18: Kuźnia

tylko szumem pracującej aparatury. Den Bracken delikatnie się uśmiechnął i dodał:

– Pragnę jednak przypomnieć, iż Kod Żółty nie oznacza bezpośredniego zagrożenia dla misji. – Saul wiedział, że zawsze warto odpowiednio stopniować napięcie, ale sam strach i niepewność bywają najgorszymi motywatorami. – Wiecie, co macie robić… Teraz!

Ruszyli. Chwycili za pióra, kartki i słuchawki telefonów. Zaczęli wymieniać między sobą uwagi. Den Bracken skinął na Bernhalla, odnalazł wzrokiem Boba Nykkarta i pokazał mu siedem palców. Następnie sięgnął po papierosa, zaciągnął się nim i wypuszczając dym zwrócił się do kapitana misji:

– Theron do SL-2. Mamy was na głośnikach. Mówcie…W odpowiedzi, z głośnika dały się słyszeć trzaski, szmery a

za moment głuche uderzenie. Następnie przemówił Petr Blomerus, jego estijski akcent był nie do pomylenia z żadnym innym:

– Tu SL-2. Wygląda na to, że mamy problem z korytarzem wyjściowym, a dokładnie z włazem Z-405.

Ludzie od hydrauliki pokiwali głowami, a Bernhall podniósł jedną rękę, drugą przywołując ich do stanowiska Pierwszego Operatora.

– Sprecyzujcie. Dajcie mi więcej danych. – Den Bracken wpatrywał się z uwagą w lśniący lampkami naścienny ekran, szukając wspomnianego miejsca na schemacie lądownika.

– Korytarz został zablokowany przez minimalne wgięcie kadłuba – wyjaśnił Blomerus. – Cały czas uderzają w nas odłamki. Korytarz jest drożny, ale właz Z-405 nie otworzy się do końca.

Hydraulicy byli już obok. Kiwali głowami, zaglądając do swoich notatek. Den Bracken kontynuował:

– Chyba będzie szybciej, jeśli przedstawicie mi wasze spojrzenie…

– Jesteśmy w trzydziestym obrocie. Powtarzam, w trzydziestej fazie obrotowej, zaraz wejdziemy w dwudziestą

18

Page 19: Kuźnia

dziewiątą. To sporo czasu, ale właśnie teraz musimy skorygować kwestie dotyczące kolejności wychodzenia na powierzchnię…

Den Bracken zaczął rozumieć wagę problemu. „Kolejność. Kolejność, czyli cholerna polityka”. W Semilunie-2 siedziało trzech kosmonautów, a statek był

tak ciasny, że o jakiejkolwiek rotacji nie było mowy. Nykkart podsunął mu pokreślony schemat, którego pobieżna analiza tylko potwierdzała najgorsze podejrzenia.

***

/Pokład Semiluny-2, dwudziesta czwarta faza obrotowa./

– Theron do SL-2. Czynniki zewnętrzne zmuszają nas do korekty pierwotnego planu. Kapitanie Blomerus, bezpieczeństwo załogi, a co za tym idzie, sukces misji, są najważniejsze.

Komunikator umieszczony w hełmie nareszcie zaczął nadawać. Ludzie na dole musieli mieć twardy orzech do zgryzienia, Ben dobrze o tym wiedział.

– Oto kolejność wychodzenia – kontynuował operator z Theron. – Przeanalizowaliśmy wszystkie dane i na ten moment to jedyna możliwość. Operator Robyn Bernhall przejmie komunikację, tuż po tym jak przeczytam nazwiska, wyjaśni wam kwestie techniczne. Czy to jasne?

Kapitan Blomerus potwierdził krótkim: „Tak”. Theron odezwał się ponownie:

– Pierwsza Stopa: Shubin, Benedict. Następnie, jako Druga Stopa: Den Bruere, Guido. Na końcu Blomerus, Petr. Potwierdźcie.

Wszystko się zmieniło. Wszystko. Benowi lekko zaszumiało w głowie, choć powinien być

przygotowanym na taką ewentualność. On, prosty zastępca,

19

Page 20: Kuźnia

zmiennik, od czterech miesięcy w zespole, miał jako pierwszy postawić stopę na drugiej Semilunie? Miał się wepchnąć przed syna senackiego mówcy, przed bohatera wojennego spod Stirru?

„Ależ się wściekną, oj… Za dwadzieścia obrotów tej kupy złomu, jeśli nie powtórzy się dramat z czterdziestego piątego, dowództwo vendaryjskiej armii pełne będzie solidnie wkurwionych ludzi…”.

Ben uśmiechnął się pod nosem. I tak nie miał pojęcia, czy przeżyją lądowanie, ale otwierająca się przed nim perspektywa tych wszystkich przemówień, wystąpień, bankietów i kobiet…

„Kobiety, o niech mnie”, szepnął w duchu. „Najlepsze ślicznotki zawsze lecą na tych pierwszych. O tak”.

***

/Vendaria, Dystrykt Południowo-Wschodni, nieopodal Pennyketh , lata czterdzieste./

Nad dolinę nadciągnęły ciężkie opasłe chmury. Ich brudnogranatowa barwa zapowiadała burzę.

– Co jest tam, powyżej? – spytał Bennie. – Tato, co kryje się w tej ciemności?

Anselm Shubin wzdrygnął się. Spojrzał na syna, powoli odłożył klucz, i przekrzywiając głowę odparł:

– O co pytałeś?Chłopak potrząsnął płową czupryną. Zamrugał.– Tylko się zastanawiałem, czy będzie padało… I chyba

jednak będzie. Nie zdążymy z „Bestią”…Anselm zmarszczył czoło, przez dłuższą chwilę świdrował

syna wzrokiem.– Tato… Nie zdążymy… – W głosie Benniego zabrzmiało

zniecierpliwienie.

20

Page 21: Kuźnia

– Co ma być, to będzie – odparł Anselm, kładąc dłoń na skórzanym siedzisku motocykla. – Na pewne sprawy, po prostu nie mamy wpływu. Może przejdzie bokiem?

Chłopak zasępił się, ale trwało to dosłownie moment. Taki już był – złe myśli, niepowodzenia, czy kłopoty, nie imały się go zbyt mocno. Anselm był rad – od chwili, gdy zostali sami, złe rzeczy przydarzały się dosyć często, trzeba było umieć sobie z nimi radzić.

– „Bestii” deszcz nie straszny, tato. – Chłopak mrugnął okiem.

Anselm pokiwał głową, wybrał kolejny klucz z metalowej skrzynki i schylił się, oceniając stan naprawy.

– Tato?– Mówiłem…– Nie chodzi mi o burzę. – W głosie Benniego znów pojawiła

się nutka powagi. – Chcę cię spytać o tatuaż. Wiem, że nie chcesz o tym mówić, ale jestem już na tyle duży, że powinienem posłuchać o wojnie…

Anselm wyprostował się, otarł czubek nosa wierzchem dłoni i odezwał się:

– To nie działa w ten sposób, Ben. Nikt, nigdy nie jest wystarczająco dorosły, aby słuchać o wojnie. Nikt z dorosłych nie jest wystarczająco dojrzały, by opowiadać o niej. Nikt z tych, którzy ją przetrwali – nie chce się nią dzielić… To zamknięty pakunek… A słowo „powinienem” pasuje tu jak pięść do nosa.

Gdy to mówił, gdzieś na dnie duszy coś mu zaciążyło, a przed oczami przeleciały mu obrazy, niczym klatki filmu: błota Równiny Bersud, mokry piach u stóp klifów pod Vinantium, martwe drzewa Czerwonej Puszczy oraz krew, krew i krew. Anselm był pewien, że Bennie pragnął opowieści o bohaterstwie, o towarzyszach broni, o sukcesach na polu bitwy. Prawda była zgoła inna – Anselm walczył w wojnie kontynentalnej po przegranej stronie, jako sojusznik Cezaryjczyków, musiał uciekać. Ocalał i jak wielu wybrał drugą

21

Page 22: Kuźnia

szansę w Vendarii. Zdołał przetrwać, los nagrodził go rodziną i spokojnym życiem, może niezbyt dostatnim, ale bezpiecznym.

– Tato – szepnął chłopak. – Nie chcę słuchać o śmierci, o bólu. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak dużo poświęciłeś, żebyśmy teraz mogli… – Bennie szukał słowa, w końcu rozpromienił się. – Żebyśmy mogli po prostu naprawiać motocykl. Wiesz…

– Wiem. Na moment zapadła cisza.– Wiedz, Bennie – rzekł Anselm – że walka i wojna są jak

burza. Opowiadamy o niej, czekamy na nią z niepokojem ale i fascynacją… Dopóki nie zagrzmi, nie zabłyśnie, nie mamy pojęcia, czym będzie, ale kiedy już deszcz zmoczy nam kark, jest za późno… Nie ma odwrotu…

Syn zamrugał. – Można się schować, tato – odparł. – Przed burzą można się

schronić.Anselm wpatrzył się w horyzont, w odległy punkt, w linię

wzgórz. Odezwał się po chwili:– Pytałeś o tatuaż. Chłopak pokiwał głową.– To siódemka. – Anselm podwinął rękaw i spojrzał na

przedramię, na runiczny zapis i symbol oddziału. – Wyraża braterstwo broni. Przypomina mi o kilku ludziach z mojej drużyny. O dobrych chwilach. Tę siódemkę zrobił mi Blady Pietro, sprytny Hildeńczyk. Przed wojną był grafikiem, całkiem zdolnym. Siódemka… Jest taka opowieść, antyczna, o zakazanych czasach, o znaczeniu chwil, liczb. Sama historia nie jest istotna. Chodzi o to jak ją napisano: każdy rozumie ją na swój sposób…

– Opowiesz mi?– Kiedyś, Ben. Muszę ją sobie dobrze przypomnieć. Ważne

jest, co ja z niej zrozumiałem, dlatego poprosiłem Pietro o wytatuowanie liczby.

– Co zrozumiałeś?

22

Page 23: Kuźnia

– Że wszystko, co nas spotyka, ma jakiś sens, każda chwila. Wszystko jest „po coś”. Nawet to, co złe.

Nie zagrzmiało, w oddali próżno było szukać błyskawic. Po prostu, z nieba zaczęły spadać pierwsze krople. Bennie chwycił za róg brezentu i sprawnie naciągnął go nad motocykl. Anselm wrzucił narzędzia do skrzynki i otoczył syna ramieniem.

– Chodźmy się schować.

***

/Vernigrad, wybrzeże Kresowego Oceanu, wiosną roku 65./

Wzrok Jeźdźca Burzy przywodził na myśl bezdenną pustkę, ział Otchłanią, nie miał w sobie krzty człowieczeństwa. Vogat kierował jego poczynaniami, Vincent wiedział to doskonale. Był przerażony, bo twarz bezwzględnego bohatera, nosiciela śmierci i zemsty, jakim widzieli go inni, dla Vincenta nadal była obliczem przyjaciela i towarzysza – Benedicta Shubina, zwykłego chłopaka z Pennyketh.

„Każdy z nas się zmienił, założył maskę. Jedni nosili ją dłużej godząc się ze swoim losem, inni krócej – odrzucając przeznaczenie, a może lękając się konsekwencji ”.

– Będzie cierpiał – mruknął Jeździec, ale zaraz potem dodał, a w jego głosie można było usłyszeć nagłą zmianę: – Cierpienie jest nieuchronne, jak i wiele innych rzeczy na tym padole…

Vincent odetchnął, dosłyszał różnicę, rozpoznał głos swojego przyjaciela.

„Może dla Jeźdźca nie jest jeszcze zbyt późno? Może Ben gdzieś tam tkwi, pod skorupą, pancerzem, który narzuciły nań wszystkie nieszczęścia, a który każda ze śmierci przyozdobiła wojennymi barwami”.

– Nie zabijesz go teraz…Ben pokręcił głową.– Czy wiesz kim on jest? Kim jest naprawdę?

23

Page 24: Kuźnia

Vincent potaknął, spojrzał na rosłego mężczyznę leżącego u ich stóp. Pokonany miał na sobie czarny uniform, zniszczony przez brutalną walkę, w kilku miejscach jego tułowia widniały zwęglone rany, krew plamiła mu twarz.

– Zwą go Szronem i dostąpił zaszczytu rozmowy z najwyższymi dostojnikami Legionu. Spodobał się im, jak widać. Może nas wprowadzić… Wiemy także, jak bardzo jest niebezpieczny. Nie obawiaj się, nie pozwolimy mu umknąć…

– Chcę czegoś w zamian – rzekł Ben. – Oddam wam mordercę, dołączę do was, stanę się waszym czempionem, poprowadzę do walki innych, ale chcę czegoś w zamian…

Vincent zmrużył oczy i słuchał. Gdy Ben się odezwał, ponownie brzmiał jak Jeździec Burzy:

– Czas byśmy przenieśli walkę na własny front, musimy wyjść z cienia, pokazać nas samych takimi, jakimi jesteśmy... Jakimi chcielibyśmy być… Musimy mieć możność opowiedzenia naszej sagi.

Vincent zgodził się, nim dobrze zrozumiał, o czym mowa. Cieszył się, szczerze, młodzieńczo, sentymentalnie – być może ufał, że mając Bena blisko, zdoła go ocalić, że zdoła oszczędzić mu dalszego bólu. Był mu to winien, wszyscy, począwszy od Burzomysła, byli mu winni…

Później zastanawiał się, czego właściwie zażądał Jeździec Burzy. Słowa wypowiedziane na krawędzi wietrznego klifu miały dopiero nabrać swojego znaczenia.

Odziany w czerń bohater, jego przyjaciel, rzekł wtedy: – Potrzebny mi głos…

***

/Budynek Vendaryjskiej Agencji Bezpieczeństwa, Nowe Patras, 29.04. 65./

24

Page 25: Kuźnia

W głosie Toeriena słychać było niezwykłe podniecenie. Brion Kroeger poprawił słuchawkę w dłoniach i warknął do telefonu:

– Zwolnijcie, Toerien, do cholery… Nie jestem w stanie zrozumieć waszych słów…

– Jest na każdym kanale… Nie ogląda pan uroczystości? Dzisiaj się rozpoczyna…

Brion zmarszczył czoło.– Mówicie o starcie Ligi? Jeśli to jakiś chory żart…Toerien wciągnął powietrze.– Czyli pan nie wie… Ceremonia rozpoczęcia Ligi zapewne

trwa, ale cała Vendaria, pewnie i Kontynent, oglądają coś zupełnie innego. Psiakrew, musieli się włamać do jakiegoś telewizyjnego centrum…

W biurze rozdzwoniły się telefony, Brion słyszał ich terkot dobiegający spoza cienkich ścianek. Zielony aparat usytuowany na stoliku pod oknem, póki co, milczał, ale w powietrzu zawisła aura dziwacznego napięcia i oczekiwania.

Brion nie musiał już o nic pytać.– Zamaskowani, szefie… – Toerien sapnął nerwowo w

słuchawce. – A tak właściwie, to jeden z nich, Jeździec. Jeździec Burzy…

Brion Kroeger chwycił cały aparat, nawinął kabel na przedramię i dopadł do drzwi. Otwierając je wrzasnął:

– Telewizor! Włączcie mi to!Agenci Bylinsky i Groomlake siedzący najbliżej dużego,

oklejonego drewnem odbiornika, stojącego w holu, rzucili się, wykonać polecenie. Któryś z nich, jako pierwszy zdołał wdusić przycisk. Trzasnęło, później, ekran pojaśniał, a poprzez chwilowe zakłócenia przebił się czarnobiały obraz.

Brion zatrzymał się na progu swojego pokoju i patrzył.Słońce już schowało się za miejskim horyzontem. Na dachu

jakiegoś memoriańskiego wieżowca – budynki w tle były nie do pomylenia, charakterystyczne w swej postrzępionej, na poły abstrakcyjnej formie – stał człowiek. Jego sylwetka rzucała cień

25

Page 26: Kuźnia

na mur, dach zalany był światłem – stał wyprostowany, odziany w czerń, z tym dziwacznym, antycznym, złotym hełmem na głowie.

Mówił. W pewnym momencie cisnął hełmem na żwir, którym

wysypany był dach. Brion zmrużył oczy. Słuchawkę trzymał na wysokości piersi, ale i tak usłyszał siarczyste przekleństwo Toeriena.

Więc jego asystent także rozpoznał twarz Jeźdźca. Zresztą, kolejne słowa Zamaskowanego nie pozostawiły wątpliwości:

– Nazywam się Benedict Shubin. Byłem Vendarianinem, uczniem, żołnierzem, bohaterem, wyrzutkiem. Byłem jednym z was.

Brion przytknął słuchawkę do ust i ucha.– Mam nadzieję, że ktokolwiek to rejestruje – wycedził. – Oczywiście, szefie – potwierdził Toerien. – To wiele

zmienia, nieprawdaż?Brion patrzył na ekran telewizora, analizował kolejne słowa

swojego przeciwnika.– Czymże byłby świat, Toerien, bez ciągłych zmian? –

Zamyślił się. – Nie było go od…– Od sześćdziesiątego pierwszego, szefie.– Niebywałe. – Brion pokręcił głową. – A teraz tłumaczy

wszystkim, jak gdyby nigdy nic, na czym to wszystko polega. Co za tupet, co za zuchwałość…

– Co zrobimy?Brion milczał. Zielony aparat w jego biurze właśnie zaczął

dzwonić, charakterystycznym, władczym tonem. W tym czasie Jeździec Burzy skończył mówić. Światła na dachu zgasły, na ekranie pojawiły się zakłócenia, a później twarz zdenerwowanego prezentera.

Brion Kroeger uśmiechnął się i odpowiedział:– Potrzebujemy mocnej karty, musimy odpowiedzieć na to

wyzwanie. Tak się jednak składa, że mam kilka dobrych pomysłów.

26

Page 27: Kuźnia

szeptun.blogspot.com

27