laif 11 luty-marzec

57
AC/DC, AMY WINEHOUSE, DEPECHE MODE, U2, PINK FLOYD, LINKIN PARK, MARYLIN MASON, METALLICA, NIRVANA, QUEEN, THE POLICE - CHCESZ... POCZYTAĆ O GWIAZDACH? WEJDŹ NA POSITIVO.PL NASZA PŁYTA: PINK KONG A NEW HOPE E LECTROPOCHODNE Nowe szaty króla * massive attack * * groove armada * Rockowy cyrk A takze: Jaga Jazzist ? Etamski ? Joy Orbison Dinky ? Pink Bazooka ? Hot Chip ? Bpitch . 1-2 (75-76) luty 2010 --------------------------- 4,95 pln (w tym 7% VAT) 4,95 pln cena z płyta tylko INDEKS 379891 4,95 pln (w tym 7% VAT) 1-2 (75-76) luty-marzec 2010 śmigajcie na parkiet * novika *

Upload: laifpl-laifpl

Post on 18-Feb-2016

256 views

Category:

Documents


2 download

DESCRIPTION

Lutowo-marcowe wydanie popularnego magazynu muzycznego Laif.

TRANSCRIPT

AC/DC, AMY WINEHOUSE, DEPECHE MODE,

U2, PINK FLOYD, LINKIN PARK, MARYLIN MASON,

METALLICA, NIRVANA, QUEEN, THE POLICE - CHCESZ...

POCZYTAĆ O GWIAZDACH? WEJDŹ NA POSITIVO.PL

�������������������� ���������������������

NASZA PŁYTA: PINK KONG A NEW HOPE ELECTROPOCHODNE

Nowe szaty króla

* massive attack * * groove armada *

�������������������� ���������������������

RockowycyrkA takze: Jaga Jazzist ? Etamski ? Joy Orbison

Dinky ? Pink Bazooka ? Hot Chip ? Bpitch

.

1-2 (75-76) luty 2010

--------------------------------------------------------------

4,95 pln (w tym 7% VAT)

4,95 plncena z płyta tylko

INDEKS 379891

4,95 pln (w tym 7% VAT)

1-2 (75-76)

luty-marzec 2010

śmigajcie na parkiet

* novika *

3

WYDAWCA Media Advertising Sp. Z o.o. ul. Obrzeżna 4/19, 02-928 Warszawa REDAKTOR NACZELNY Przemek Karolak [email protected] REKLAMA Ilona Kaczmarska [email protected] tel. 0 507 090 252 Piotr Pośpiech [email protected] tel. 0 510 270 071

WYDANIE ONLINE [email protected] PROJEKT GRAFICZNY PRZYGOTOWANIE I SKŁAD Positivo Consulting DRUK Zakłady Graficzne „Taurus” ADRES REDAKCJI ul. Obrzeżna 4/19, 02-928 Warszawa

WSPÓŁPRACOWNICY Jarek „dRWAL” Drążek, Bartek Gil, Paweł „r33lc4sh” Hadrian, Marcin „Harper” Hubert, Łukasz Iwasiński, Filip Kalinowski, Maciek „Lexus” Kasprzyk, Angelika Kucińska („Hiro”), Kasia „Novika” Nowicka, Piotr Nowicki, Tomek Rawski, Sebastian Rerak, Jacek Skolimowski („Machina”), Maciek „Maceo” Wyrobek

Redakcja nie odpowiada za treść reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skracania i redagowania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych bez zgody Wydawcy jest zabronione.

26 hot chip

ZNOWU NA PARKIECIE

28 bpitch

ZAŁOGA ELLEN

SPIS T

REŚCI 7 joy orbison

NOWA TWARZ BASOWYCH BRZMIEŃ

10 the raah project

GENIALNY DUET Z AUSTRALII

16 klub roku

TYM RAZEM STOŁECZNE “PIĄTKI”

18 groove armada

WRACAJĄ EPICKĄ PŁYTĄ 32 jaga jazzist

NORWESKI KLIMAT

37 novika

TAŃCZY I FIKA

46 pink bazooka

ODPALONA EP-KA

49 recenzje muzyczne

MNOSTWO PREMIER

62 laifquest

DINKY NIE MOŻE JEŚĆ CEBULI

Dlaczego fani g

rup w rodzaju

MGMT, Passion Pi

t czy

Friendly Fires

nie mogliby

posłuchać Groov

e Armady?

Sądzę, że to, co

robimy, może

spodobać się ta

kże im.

Uważają, że Berlin jest nudny, i porównują go do podstarzałej damy, która wypiła o jeden drink za dużo

Okładka płyty jest dziwna, więc słuchacze zrozumieją, że album nie jest o miłości. Choć z drugiej strony krążek może być doskonałym prezentem na walentynki (śmiech).

<----

<-------

24 massive attack

KONIEC BRISTOL SOUNDU?

40 etamski

HIPHOPOWY SURREALIZM

43 nasza płyta

PINK KONG PRZY NADZIEI

<------

Zima zła nie odpuszcza, i z tego, co mówią mądrzy ludzie w piśmie, jeszcze trochę z nami posiedzi. Pew-nie do wiosny;) Ale my niezrażeni srogimi mroza-mi i śnieżnymi zaspami dzielnie, jak zwykle zresz-tą, staramy się donosić wam o rzeczach istotnych, przynajmniej w materii muzycznej. Jakoś tak się złożyło, że początek roku obfituje w premiery pły-towe, i to poniekąd w pewnym sensie przełomowe. Hasłem, które ciśnie mi się na klawiaturę, jest zmiana. Czym powodowana? Tego mogę się tylko domyślać. Dwie formacje powracają skrajnie różnymi wydawnictwami. Legendy parkietu, prekursorzy akceptowalnej przez masy elektroniki – duet Groove Armada zaskoczył dość po-sępnym dziełem pełnym epickiego rozmachu i mrocznych klimatów, któremu bliżej do natchnionej muzyki gitaro-wej niż parkietowych szaleństw. Z kolei ojcowie bristol soundu – formacja Massive Attack – gatunku, który na dobrą sprawę się skończył, zanim na dobre zaczął świę-cić tryumfy, powrócili do źródeł tej wrażliwości. Nagra-li krążek, który równie dobrze mógłby powstać 15 lat temu. I w jednym, i w drugim przypadku decyzje te są dość zaskakujące. GA pokusiła się o brzmieniową woltę, a MA przygotował krążek, który mógłby być triphopo-wym wzorcem z Sevres. I tu pojawia się fundamentalne pytanie: czy warto decydować się na zmianę formuły, czy trwać przy tej doskonale znanej? To ocenią słuchacze. My oceniamy w recenzjach.Poza tym polecamy świeżutkie wydawnictwa mroźnych Norwegów z Jaga Jazzist, parkietowych wyjadaczy Hot Chip oraz zaskakująco tanecznej Noviki. Z serii profile oficyn wydawniczych warte uwagi – w tym numerze ber-liński BPitch Control kierowany przez Ellen Alien.Do lutowego numeru dołączamy drugą odsłonę wydaw-nictwa „Pink Kong” prezentującego wszystko, co mieści się w gatunku zwanym electro, ale i czasem bezkarnie z niego wyłazi.Aha, i zgodnie z tym, co obiecywaliśmy w świątecznym numerze, trochę wygładziliśmy naszą makietę. Mamy nadzieję, że się wam spodoba. Dodatkowo, od nowego roku postanowiliśmy, że będziemy dwumiesięcznikiem, co oznacza, że nie poddajemy się kryzysowi, ale zmieniamy jedynie cykliczność. Choć, coś nas drapie pod lewą stopą, że nie na długo;) Zatem widzimy się w kwietniu.

Zmiany, zmiany,zmiany---------------------------------------->

---------------------------------------------------------->

PISZCIE:[email protected]

* edytorial *

5

*

Ze stadionów na ulicę

W kolekcji Nike Sportswear ważną wartością jest ewolucja. Opracowywanie

produktów-ikon przy użyciu innowacyjnych materiałów i wytyczających

trendy wzorów to jeden z priorytetów firmy. Richard Clarke,

global creative director Nike Sportswear uważa, że

nieustanna koncentracja firmy Nike na wyni-

kach i innowacyjności odgrywa kluczową

rolę w tworzeniu nowych środków

wyrażania stylu. Odzwierciedleniem takiej

idei jest nowa kolekcja Nike Sportswear

na wiosnę 2010. Jej główną bohaterką

jest bluza N98 Track Jacket. Nazwa

ta jest skrótem od „National 1998”

(reprezentacja narodowa 1998).

Wzór bluzy oparto na stroju firmy

Nike dla brazylijskiej drużny

piłkarskiej. To prawdziwa ikona

sportowego stylu nawiązująca

do tradycji klasycznej bluzy

lekkoatletycznej z suwakiem

z przodu. Zespół Nike

Sportswear przygotował

nowy model N98 jako

sztandarowy produkt,

integrując go z całą linią.

Bluza N98 będzie nierozer-

walnie dopełnieniem Mis-

trzostw Świata w 2010 roku.

Szykując się do piłkarskich

emocji, poszukaj jej w najlep-

szych sklepach Nike już na

początku wiosny.

*

v

6

v

INFORMER

Trochę bida się robi, bo nasz niezmien-ny do dziś temat żartów i słownych swawoli, czyli nowy album grupy Mas-sive Attack, właśnie przestał być tak wdzięcznym dostarczycielem rozrywki. Krążek „Heligoland” trafił po prawie dwóch wiekach oczekiwania na póki sklepowe, a my zachodzimy w głowę, z czyjej teraz opieszałości w produkcji płyty będziemy się nabijać. Coś nam się zdaje, że chyba skoczymy nad Se-kwanę do miasta kochanków i wieży z nitów. Ale nie Uffie chodzi nam po głowie (ona tak naprawdę nigdy nie nagra debiutanckiej płyty, to pewne, jak również to, że nigdy do nas nie przyjedzie z występem – raz miała to zrobić, ale się obraziła i podobno zaprzysięgła samemu Lucyferowi, że do kraju Lachów nie zawita). Coś nas swędzi pod brodą, że tro-chę możemy poczekać na nowy album pijackiego duetu Justice. W tamtym roku pohuczeli o tym, że kończą prace, mniej koncertowali i podobno bardzo się starali. Ojciec wszystkich bangerowców, czyli Pedro W., w rozmowie z nami prze-konywał, że płyta ukaże się jeszcze zimą, a tu wprawdzie mróz nie odpuszcza, ale ani widu, ani słychu. Jedynie w sieci pojawił się fake zatytułowany „Beginning Of The End”, który na pewno nie jest nową kompozycją Justice, a szkoda, bo śmieszny. Na osłodę poszukajcie sobie już prawdziwego nagrania innych Francuzików, którzy w przeciwieństwie do bohaterów tego niusa, nie piją, bo noszą kaski na głowach. Kawałek nazywa się „The Crash” i jest przedsmakiem ścieżki dźwiękowej gotowanej przez chłopaków bez twarzy z Daft Punk do filmu „Tron Legacy”.

Tak się martwiliśmy, jak z egzotycznego spa wypuścili Grooveridera za praktyki zielar-skie albo wtedy gdy Sister Bliss z Faithless dokonała przełomowej analizy gospodarczej, wskazując globalne ocieplenie za przyczynę kryzysu, albo gdy Felix Da Housecat oskarżył Hella, że ten mu zajumał bezczelnie piosenkę – martwiliśmy się, że już nic równie pasjo-nującego nas nie spotka. Ot, kretinos. Coś tak czuliśmy, że z dziwnym wcieleniem Karin Driejer Andersson, połowy duetu The Knife, jako Fever Ray, chyba nie jest najlepiej. To, że dziewczyna wygadywała jakieś głupoty o powrocie do natury, nie-specjalnie nas ruszało, ale jak zaczęła robić sobie dziwny make-up, to już trochę zaczęło nas zastanawiać. Długo nie trzeba było czekać, talent Karin eksplodował podczas wręczania jakichś tam szwedzkich nagród muzycz-nych. Fever Ray wyszła w zwiewnym czerwonym wdzianku z zakrytą głową, odebrała nagrodę, po czym ukazała wszystkim swoją prawdziwą twarz. Chyba w tych swoich obrządkach pogańskich za długo zabawiała się świecz-ką, bo na buzi dużo wosku jej zostało. Musiało to też boleć, bo zamiast ładnie dygnąć i podziękować, wydawała z siebie dziwny pomruk. Nie od dziś wiadomo, że dzieci nie powinny bawić się zapałkami.

Figura woskowa

Francuskie numerki

vv

7

Tradycja pseudonimów będących wariacjami na temat wielkich świata show-bizu już od lat ma się dobrze. Od Counta Bass D po Eltrona Johna młodzi gniewni muzycznego światka przekręcają i wykręcają nazwiska ciut bardziej znanych celebrytów. Choć Joy Orbison nie jest siostrzeńcem ani bratankiem amerykańskiego piosen-karza, to jego wujek właśnie miał naj-większy wpływ na dźwiękowe fascy-nacje dwudziestodwuletniego angola. Na długo przed osiągnięciem doro-słości umuzykalniony krewny wpro-wadzał Petera O’Grady’ego w tajniki drum’n’bassu i UK garage’u. Od 13. roku życia młody Orbison zabrał się do didżejki, by chwilę później spró-bować swych sił w wypełnianiu ko-lorowych kwadracików Fruity Loop-

sa. Muzyczne fascynacje lokujące się gdzieś pomiędzy disco a dubstepem splótł w swoich produkcjach w rów-nie taneczną, co eksperymentalną, międzygatunkową fuzję. My Bloody Valentine w odtwarzaczu Brytyjczyka towarzyszą Beach Boysi, a grime’owy brud łagodzi funkowa motoryka.Pierwszy singiel Joya swoje miej-sce znalazł pod skrzydłami prekur-sorskiego na polu dubstepu labelu Hotflush Recordings. Dzielące wi-nyl z numerem „Wet Look”, „Hyph Mngo” otworzyło Brytyjczykowi drzwi do elektronicznego światka na oścież. Znany ze swoich electro produkcji Bok Bok ramię w ramię z basowym „technikiem”, Shedem chwalą producencką maestrię mało-lata, a Four Tetowi i José Jamesowi,

jako pierwszym, udało się skapto-wać Orbisona do remikserskiej robo-ty. Wydana w dopiero co założonym wraz z Impeyem własnym labelu Doldrums (którego promomix autor-stwa opisywanego angola polecamy znaleźć w odmętach Internetu) druga dwunastka Brytyjczyka potwierdza, że szum wokół jego osoby nie był przesadzony, a będący kręgosłupem jego produkcji 2-step nie umarł wraz z nadejściem swojego zbasowanego potomka. Wujek z całą pewnością jest dumny ze swojego wychowanka, a i Roy mógłby pewnie przyklasnąć poczynaniom dzielącego z nim na-zwisko Joya.

Tekst Filip Kalinowski

Foto Mat. promo

Wystarczył jeden numer, by o pochodzącym z południowego Londynu Joyu Orbisonie w słowach zachwytu rozpisywali się dosłownie wszyscy. XLR8R i Resident Advisor nie szczędzili komplementów małoletniemu angolowi, podczas gdy Carl Craig, Todd Edwars

i Martyn wyrazy szacunku oddawali w swoich setach. Czy 2-step dzięki produkcjom Petera O’Grady’ego naprawdę ma szansę wrócić na klubowe parkiety?

JoyOrbison

***

v

8

v INFORMER

Czasem tak się w życiu dzieje, że na pewne sprawy nie mamy wpływu. Ot, budzisz się rano, nie poznajesz osoby, która śpi obok ciebie, co samo w sobie nie jest aż takim szokiem, jak to, że ta osobliwa piękność za chwilę przed-stawia ci się imieniem Krystian, albo idziesz sobie przez miasto i nagle słyszysz swój utwór w reklamie dużej sieci serwujących hamburgery i szejki. Tak właśnie stało się w przypadku elegancików z Franz Ferdinand (a z plote-czek, to jak panowie byli w Warszawie ostatnio, to po koncercie poszli sobie na piwko do Kulturalnej, a potem na kiełbasę do Zakąsek/Przekąsek). Otóż, okazało się, że wytwórnia, która dystrybuuje Szkotów w kraju Wujka Sama, bez pytania o zdanie sprzedała jeden z ich ka-wałków firmie gotującej Big Maki. Lider zespołu Alex Kapranos dał upust swojej złości, oczywiście poprzez ćwierkanie na Twitterze, i napisał: „Brudne dranie, głu-pie aroganckie pieprzone cioty z mózgami świń. Prędzej zjem krowi placek niż cholernego McDonald’sa”. Cieka-we, czy smakowały mu kiełbaski w Zakąskach?

American dream

Pamiętacie, jak swego czasu nasz nadwiślań-ski gwiazdor o czerwonych włosach chciał nazwać swoje dziecko Champs Elysees czy inne – Saint Germain de Pres, i nawet nazwał – przyznajemy się bez bicia, że pewności nie mamy, a i nie chce nam się tego sprawdzać. Albo jak gruchnęła plota, że syn M.I.A. bę-dzie nosił dumne imię Ickit. To betka, nasza redakcyjna faworyta (serio, nie nabijamy się, wiele byśmy dali, żeby móc się z nią poprzy-tulać), co też łatwego imienia nie ma – Róisin Murphy tuż przed gwiazdką powiła zdrową córeczkę, która ochrzciła Clodagh. Na po-czątku jakoś nie mogliśmy się przekonać, no bo jak będzie brzmiało zdrobnienie: Clod? Dagh? Dada? Ale potem doszliśmy do wnio-sku, że to bardzo ładne imię – takie silne, w sam raz dla operatora koparki albo górnika przodkowego. Ciekawe, czy ktoś kiedyś na-zwie swoje dziecko LAIF?

W imięmiłości

vv

9

Wirtuoz, który nawet na marchewce jest w stanie zagrać dowolny menu-et Ravela, człowiek, który wszystko nagrywa i potem odgrywa, mistrz orkiestrowej elektroniki – Matthew Herbert postanowił uraczyć swoich fanów... trzema płytami. Na pierw-szej śpiewa, co może być dość za-bawnym doświadczeniem, na drugiej są dźwięki, które wydawało ileś tam osób zamkniętych w jakimś klubie, a na trzecim nie wiadomo, co będzie, może będzie śpiewał z tymi ludźmi? Najciekawsze z tego wszystkiego są tytuły tych krążków: „One One”, „One Club” i „One Pig”, czyli odrzu-cając powtarzające się „one”, dostaje-my tytuł całego tryptyku „One Club Pig” – w wolnym tłumaczeniu „Jedna klubowa świnia” vel „Jeden świński klub”, ewentualnie „Jedna świnia klubu nie czyni”. Ciekawe, co pan Herbert miał na myśli.

Trzy jedynki

Panie i Panowie uprzejmie do-nosimy (albo informujemy, le-piej brzmi), że Paul Daley i Neil Barnes po prawie dekadzie milczenia wracają do świata ży-wych. A kto zacz? No jak? Le-ftfield przecież!!! Na razie ogło-sili, że zagrają latem na kilku festiwalach, ale zapytani o nowe wydawnictwo enigmatycznie odparli, że to wcale nie jest ja-kie niemożiwe. Ćwierkają wró-belki w zimowych karmnikach, że jest duża szansa na występy duetu w naszym pięknym kraju nad Wisłą.

Powrót

Reklama

v

FUNDATA

19 lutego

Club Collab x Motor City Drum EnsembleDwie uznane marki warszawskiego życia nocnego – Club Collab i De-troit Zdrój – wspólnie prezentują je-dyny polski występ najgłośniejszego deep-house’owego artysty ostatnich miesięcy – Motor City Drum Ensem-ble. Pod tym pseudonimem ukrywa się młody producent ze Stuttgartu. Brudne, głębokie, ale i ciepłe miejskie brzmienie to jego znak rozpoznaw-czy. Warto wspomnieć, że chłopak zaczynał od kawałków hiphopowych, i to charakterystyczne dla rapu lat 90. brzmienie daje się słyszeć w jego klubowych produkcjach.

DATA: 19.02; MIEJSCE: 1500M2 – WARSZAWA; START: 21.00; WJAZD: 10–15 ZŁ

12–14 lutego

Little DragonTrzy występy uroczej Yukimi Nagano z formacją Little Dragon, pełne ciepłych, syntetycznych dźwię-ków, na pewno pozwolą zapomnieć wam o podłej pogodzie za oknem. Po warszawskim koncercie za-bawa z cyklu Warsoul Sessions, którą animuje nasz autor i wielki pasjonat melodii z duszą Maceo.

DATA: 12–14.02; MIEJSCE: ESKULAP – POZNAŃ, POWIĘKSZENIE – WARSZAWA, HIPNOZA – KATOWICE; START: 20.00; WJAZD: 35–45 ZŁ

10

Reklama

SUPMAK OIDAR

!!!EZRETE W AWYTANRETLA

www.RADIOKAMPUS.waw.pl

RADIOKAMPUS.indd 1 2009-05-05 12:09:08

www.RADIOKAMPUS.waw.pl

v

31 marca

Method ManJeden z ojców założycieli legendarnego projek-tu Wu Tang Clan, człowiek, który na jednym wdechu potrafi zarapować pół książki telefo-nicznej, nie dostając przy tym zadyszki – wielki Method Man przybywa w nasze gościnne pro-gi. Debiutował w 1994 roku albumem „Tical”, ostatni krążek „4:21 The Day After” ukazał się w 2006 roku. Artysta współpracował z całą li-czącą się amerykańską śmietanką słowa rapowanego. Wystąpił też w kilku filmach („Copland”, „Powrót do Garden State”, „Straszny film 3”). Na roz-grzewkę polecamy remiks utworu Mefa „Release Yo’ Delf” popełniony przez... Prodigy.

DATA: 31.03; MIEJSCE: STODOŁA – WARSZAWA; START: 20.00; WJAZD: 99–120 ZŁ

5 marca

Roni SizeKról połamanego rytmu, jak widać, wyjątkowo polubił nasz kraj, bo pojawia się u nas częściej niż jakikolwiek inny artysta. Tym razem klubowy secik przy-gotuje pospołu z nawijającym MC Jakesem. Kto nie widział tego duetu w akcji, ma czego żałować. I ma okazję swoją stratę nadrobić w marcu w Pieksie.

DATA: 5.03; MIEJSCE: PIEKARNIA – WARSZAWA; START: 22.00; WJAZD: 30–40 ZŁ

31 marca Stodo�a / WarszawaStart koncertu o 20:00Bilety: eventim.pl, ticketpro.pl, ticketonline.pl, sklep VERT (Pozna�),bilety kolekcjonerskie – klub Stodo�a

with Streetlife & MathematicsSupport: Cilvaringz with DJ Sueside & Ledr P

23 kwietnia

PendulumKto widział ich show na Open’erze, ten wie, że panowie nie wylecieli sroce, a ra-czej ptaszkowi kiwi, spod ogona. Swo-im energetycznym występem przyćmili niemal wszystko, co działo się tamtego dnia na dużej scenie, ba, znaleźli się i tacy, którzy dali sobie zakrętkę od sło-ika w ucho wsadzić, dowodząc, że to właśnie Pendulum było największym wydarzeniem całego festiwalu. Dlate-go wycieczka na ten występ należy do kategorii obowiązkowych. Choć będzie to koncert „klubowy”, więc na rozmach i fantazję muzyków byśmy nie liczyli, i tak warto zmierzyć się z potężną daw-ką klubowych dźwięków poddanych rockowemu porządkowi. Już za chwilę ukaże się kolejny krążek formacji zaty-tułowany „Immersion”. Dzień później Pendulum zagra w Centrum Stocznia Gdańska.

DATA: 23.04; MIEJSCE: STODOŁA – WARSZAWA; START: 20.00; WJAZD: 49–59 ZŁ

FUNDATA

Festiwalowe latoMili Państwo, czas najwyższy organizować sobie letni wypoczynek przy mu-zyce. Łapcie za kalendarze i planujcie. Możecie wierzyć nam na słowo, w tym roku w naszym pięknym kraju pojawią się takie gwiazdy, że aż cały czas czu-jemy mrowienie w trzewiach, jak sobie tylko o nich pomyślimy. Oczywiście, będziemy wam dawkować te emocje, żebyście nie pomdleli nam przy lektu-rze LAIFa. Zaczynamy od Krakowa – 4 i 5 czerwca na miejskie Błonia po-wróci Selektor Festival. Karnet do nabycia za dwie stówki, bilet jednodniowy wart jest 135 złociszy. Potem skok nad morze do Gdyni na Open’era (1–4 lip-ca). Na razie organizatorzy potwierdzili czterech artystów, takich jak: Pearl Jam, Kasabian, Mando Diao i Tinariwen – szału nie ma, ale nie martwcie się, za chwilę będzie się działo;) Karnet – 350 zł, bilet jednodniowy 155 zł. Proponujemy zostać nad morzem, bo za chwilę w Szczecinie Boogie Brain (22–25 lipca) – w tym roku naprawdę warto pojechać, bo mamy tam dla was małą niespodziankę, ale o tym na razie sza... Niestety, organizatorzy sierpnio-wych eventów trochę nie pomyśleli i daty płockiego Audiorivera (6–8 sierp-nia) pokrywają się z mysłowickim Offem (5–8 sierpnia), na którym wystąpić mają m.in.: Fenesz i Matmos. A jeszcze przecież jeden z naszych faworytów, czyli katowicki Tauron Nowa Muzyka (tu szczegóły na razie nie są znane). Krążą również plotki o tym, że w tym roku Plateaux Festival przeniesie się do stolicy... To co? Kończymy zimę i zaczynamy lato?

23 kwietniaStodo�a/ WarszawaStart koncertu o 20:00Bilety: ticketpro, ticketonline, eventim, shortcut, bilety kolekcjonerskie – kasa klubu Stodo�a

Rave przeplatany funkiem, trochę break beatu i hip-hopu. Czyli każdy znalazł coś dla siebie. Gość ostatniej tego-rocznej imprezy pod hasłem Stereo Stock Jason Cohen z duetu Slyde pokazał, że gatunki muzyczne można śmia-ło łączyć.Zanim jednak gwiazda wieczoru stanęła za konsolą, klu-bowe towarzystwo rozgrzewali Harper z Boogie Mafia oraz FatAl z SoundFellas. Udało im się nakręcić impre-zową atmosferę w niedawno otwartym warszawskim klu-bie Karmel. Taneczna rozgrzewka pozwoliła zapomnieć o chłodzie i deszczu grudniowej nocy.Londyńczyk Jason Cohen, związany z kultową breakbe-atową wytwórnią Finger Lickin’, nie zawiódł zebranej publiczności – zagrał istny miks stylów i gatunków mu-zycznych. 4 grudnia publiczność bawiła się, zebrana wokół central-nie ustawionego, ogromnego baru, nad którym górowała konsola.Między bawiącymi się klubowiczami przechadzały się ho-stessy, które rozdawały nagrania muzyków grających pod-czas całego cyklu Stereo Stock. Jak zawsze imprezę wspierał Stock 84 – najbardziej znana marka brandy na świecie, która w połączeniu ze spritem była najczęściej wybieranym drinkiem wieczoru.

ze Slyde’emStereo Stock

*

14

A oto garść waszych opinii:

Pamiętam jeszcze 1955 klub Jacka Sienkiewicza, „Piątki” uważnie przejęły pałeczkę po tamtym miejscu – Arek z Warszawy

Sorry, Ghettoblaster niezmiennie kojarzyć mi się będą z 55. Szkoda, że już tam nie będą grali. Ale i tak będę zaglądać – Baśka z Warszawy

Vinyla już nie ma, kluby na Racławickiej dogorywają, M25 cyklicznie się budzi, tylko na „Piątki” wciąż można liczyć – Łukasz z Konstancina

15

*

KLUB 55

Położony w Pałacu Kultury i Nauki, w samym centrum Warszawy, słynie z imprez z muzyką elektroniczną, funkiem, hip-hopem i graniem na żywo. Środowe Jam Session, prowadzone

przez popularnych warszawskich instrumentalistów, niezmiennie przyciągają tłumy.

W piątki „Piątki” zamieniają się w Nowy Jork z lat 80, oferując mieszankę funku i oldschoolowego hip-hopu, serwowanych przez mistrzów gatunku. Soboty to klubowa

elektronika z popularnymi w całym kraju cyklami – Easybooking, detroitZDRoJ! czy Hungry Hungry Models. Rezydenci 55 – Krime, Łąki Łan, Kosakot, Mike P, bshosa czy dr dip regularnie grywają w klubach całej Polski. Pomimo swojej popularności miejsce zdecydowanie odcina się od komercyjnych trendów na rynku muzycznym. Zagraniczni

artyści zapraszani do „Piątek” to wybitni przedstawiciele gatunków, a nie gwiazdy mediów branżowych. Do tej pory klub miał zaszczyt gościć m.in.: Carla Craiga, Jazzanovę, Dixona, Chicken Lips, Wighnomy Bros, DJ Formata, Tobiasa, Jackmate’a, A Skillza, Andre

Galuzziego, Italoboyz, Butane’a, Someone Else’a, The Bloody Beetroots, Donnache Costello, Shadowdancera i wielu innych.

Niepowtarzalne wnętrze, starannie dobrana selekcja alkoholi, będąca w stanie zaspokoić nawet najbardziej wytrawnych smakoszy. W trakcie tygodnia 55 to miejsce goszczące

ważne wydarzenia z całego zakresu szeroko pojętej kultury niezależnej, pokazy filmowe, konferencje, cyklicznie zmieniające się wystawy sztuki, zapoczątkowane przez autora

fresków na ścianach Andrzeja Świętanowskiego czy obrazów i malowideł Olki Osadzińskiej, w weekendy zamienia się w premium night club, z ekskluzywnymi line-upami, didżejami

i live-actami i wizualizacjami.

ADRES: Klub 55, Pałac Kultury i Nauki, Plac Defilad 1 www.klub55.pl

KLUB ROKU

*

16

* groove armada *

Zawodowe live-acty to wyspiarska specjalność, podobnie jak zespoły, które potrafią muzykę klubową wynieść na poziom

stadionowej balangi, przyćmiewając rockowych konkurentów. Chemical Brothers, Basement Jaxx, Faithless zawsze potrafiły dać czadu, bujając kilkunastutysięczną publikę i wspaniale

wieńcząc plenerowe festiwale muzyki tanecznej.

Superstylistykana parkieciei na sofie

***

17

*

Groove Armada to gwiaz-dorzy właśnie takiego kalibru – wymarzeni i kosztowni headlinerzy

dla każdego promotora i organizato-ra letniej balangi. Jak sami przyznają, ich muzyka stała się soundtrackiem do życia przynajmniej jednego (jeśli nie więcej) pokolenia klubowiczów. Ludzi, którzy na przełomie wieków bawili się przy „Superstylin” czy „I See You Baby”, co najmniej roman-tycznie przytulali przy „At The Ri-ver” lub kolebali się przez miasto, słu-chając „Purple Haze”. Część z nich może miała nawet okazję być osobiś-cie na koncercie GA i całkiem praw-dopodobne, że posiadają zripowaną lub oryginalną płytę DVD z zapisem koncertu w Brixton Academy, którą ostatnio ciężko kupić. Wszystko to dlatego, że duet Andy Cato & Tom Findlay miał od zawsze patent do pisania muzy wpadającej w ucho, bujającej nie tylko w klu-bie, lecz także na koncercie, stylowej i zawsze dalekiej od ob-ciachu. Ich pierwszy wy-pusk „Northern Star”, wydany w 1998 roku przez znaną i lubianą przez didżejów Tum-my Touch, przeszedł bez większego echa. Album zrobiony w tydzień, w studiu z jednym samplerem, mikse-rem i styntezatorem był, zgodnie z za-łożeniami, nieskomplikowany, ale też zbyt prosty, by narobić trochę szumu. No, może poza „At The River”, który ponownie został wydany na następ-nym krążku i w reedycjach debiu-tanckiego albumu nie występuje. Ale już druga, mająca 11 lat (tak, tak!) płyta „Vertigo” okazała się pierwszym złożem hitów i napędziła grupie fa-nów. Otwierającym krążek nume-rem funkowym „Chicago” zaczynali przez następne bodajże osiem lat wszystkie koncerty, jazdą obowiązko-wą były także: „If Everybody Looks The Same” i wspomniana wyżej bal-

ladka „o rzece”. Ten ostatni szlagier oparty został na przeboju z lat 60. „Old Cape Cod” Patti Page, na który wpadniecie, przyglądając się powtór-kom „Szklanej Pułapki 2” (wesoło rozbrzmiewający w katakumbach lotniska). To pierwsza i nie ostatnia korzyść z bycia łowcą starych nagrań i sampli, co było i jest domeną Toma Findlaya. Gość lubi sobie poszperać w stertach winyli i ma podobno kilka stałych miejsc, m.in. na Ibizie, w San Francisco i Nowym Jorku, gdzie za-wsze ustrzeli coś miłego dla ucha. „Vertigo” to także „I See You Baby”, który po energetycznym podkręceniu przez Fatboy Slima stał się imprezo-wą petardą, muzycznym motorem reklamówki Renault oraz podkładem dla wielu programów w TV i ma-łym przekleństwem dla GA, którzy z założenia nie tworzyli tandety dla mas. W efekcie undergroundowy al-

bum wszedł do TOP 20 na Wyspach, a klimatyczny chillout stał się trade-markiem tandemu, zaś utwory duetu zaczęły obowiązkowo pojawiać się na wszystkich kompilacjach z muzą do-wntempo. Dwa lata później świat usłyszał „Go-odbye Country” zawierający dyskote-kowy ragga wymiatacz „Superstylin”, przebojową balladę „My Friend” i ro-dzynki pokroju hiphopowego space-rownika „Suntoucher” czy trochę za-pomnianego rasowego deep-housiaka „Healing”. Zanim stworzyli producencki duet, obaj organizowali imprezy, na któ-rych serwowali w jednym pokoju materiał taneczny, a w drugim – chil-loutowy. Tak też podobno grali na trochę bardziej wypasionych „do-mówkach” organizowanych także

w willach na Ibizie. Funkowy, gro-ove’iasty i ździebko bardziej popo-wy „Love Box” był jeszcze bardziej skoczny niż poprzednik. Neneh Cherry i Richie Havens wspomogli go wokalnie, a brzmieniowo muzyka zaczęła delikatnie skręcać w stronę disco i śmiem twierdzić, że już wte-dy Andy i Tom czuli, że wyspiarskie trendy zaczną kręcić się wokół reviva-lu ejtisów, co dobitniej zaznaczyli na „Soundboy Rock”. Mnie „Love Box” zaskoczył tym, jak całkiem świeżo brzmi obecnie, i chyba podoba mi się bardziej niż przed laty. „Soundboy Rock” to już czasy „no-wożytne”, czyli po kryzysie, jaki do-padł grupę, gdy Andy przeprowadził się do Barcelony. To trochę oddaliło ich od siebie, do tego doszły pieluchy, zmęczenie materiału i przed nagra-niem „Soundboy Rock” przeżywali kryzys. Produkcja albumu różniła się

od poprzednich: panowie zaczęli pracować razem dopiero na fi-nalnym etapie robienia płyty. Wcześniej wysy-łali sobie groove-’y i MP3 e-maila-mi. Na albumie zaśpiewała An-

gie Stone, ale jej piosenka „Feel The Same” ukazała się tylko w limitowa-nej edycji 10 tys. sztuk. Najnowsza płyta zatytułowana „Black Light” pierwotnie miała ukazać się jesienią i miała pokazać ciemniejszą stronę zespołu, mniej taneczną, inspirowaną dokonaniami Davida Bowiego i New Order. Two-rząc ją, panowie pisali równolegle drugą płytę, bardziej house’ową. Ale wstrzymali moment jej wydania. Po pierwszych przesłuchaniach „Black Light” wydaje się nadzwyczaj fra-pująca, momentami z rockowym zacięciem, bardziej ejtisowa, gorzka i zdaje się sentymentalna, ale... lepiej posłuchajcie sami.

Tekst Piotr Nowicki

Foto Kartel Music

TWÓRCZOŚĆ DUETU JEST NA SWÓJ SPOSÓB EKLEKTYCZNA,

ENERGETYCZNA I ORYGINALNA W IŚCIE WYSPIARSKIM STYLU

*

18

Rockowycyrk

19

*

Nowy album, nowi wokaliści i przede wszystkim nowe brzmienie. Na aktualnym etapie kariery Groove Armady rewolucja wyparła ewolucję.

Płyta „Black Light” może okazać się zaskoczeniem przez duże Z. Jak przekonuje Andy Cato, w nową

dekadę wkracza Groove Armada wersja 2.0.

? „Black Light” to pozycja nr 6 w dyskografii Groove Ar-

mady. Szóstka będzie dla was szczę-śliwą liczbą?GA Tego nie wiem (śmiech). Myślę jednak, że „Black Light” to najlepszy album w naszej karierze. Jest wyjąt-kowy z wielu powodów – nowego brzmienia, nowych koncepcji itp. Właśnie zaczęliśmy grać pochodzą-ce z niego piosenki na koncertach w Australii i ludzie wydają się nimi zachwyceni. Chyba zgodziliby się z nami w ocenie całego materiału.

? Według waszych zapowiedzi nowy album jest także nieco

mroczny. Zdecydowały o tym jakieś szczególne względy?GA Nie, właściwie to zawsze na pły-tach Groove Armady gdzieś obok ca-łej tej głośnej muzyki czaiły się rzeczy inne, dziwne, klimatyczne. To, że na „Black Light” wypłynęły one na po-wierzchnię, jest konsekwencją tego, że tym razem stworzyliśmy zestaw piosenek (z naciskiem na słowo „pio-senek – przyp. aut.). Rozbudowanych piosenek z emocjonalnymi tekstami. Właśnie połączenie tekstów z mocną muzyką, która w założeniu ma być grana na żywo, przyczyniło się do nie-co mroczniejszego nastroju całości.

? A co ze zwolennikami parkie-towych bangerów? Dostaną coś

dla siebie?GA Im chyba nie dogodzimy. „Black Light” zdecydowanie nie jest klubo-wą płytą. Didżeje nie mają na niej wiele do szukania, a słuchacze ocze-kujący powtórki z „Soundboy Rock” mogą poczuć się rozczarowani. Z ko-lei jednak wielu ludzi, którzy dotąd nas nie słuchali, powinno zaintereso-wać się tym longiem. Grając na kilku dużych festiwalach, przekonaliśmy się, że materiał z niego znakomicie sprawdza się na wielkich scenach.

? I faktycznie może podobać się rockowej publice. Weźmy taki

numer, jak singlowe „Warsaw” – hymnowy klimat, stadionowe brzmienie...

***

*

20

GA Tak, zdecydowanie. Nagrywając „Black Light”, postawiliśmy sobie za cel dotarcie do nowych odbior-ców. Dlaczego fani grup w rodzaju MGMT, Passion Pit czy Friendly Fi-res nie mogliby posłuchać Groove Ar-mady? Sądzę, że to, co robimy, może spodobać się także im. Zgadzam się z tobą, nowe kawałki mają w sobie sporo z rocka, ale też nasze koncerty od zawsze były na swój sposób roc-kowe. Teraz gramy rockowe koncerty i mamy rockowy album. Doszło więc do synchronizacji (śmiech).

? Rzuciłeś nazwami kilku forma-cji, które zyskały wielką popu-

larność zupełnie niedawno. Ktoś może wam zarzucić kokietowanie kapryśnej publiczności, a więc po prostu koniunkturalizm.

GA Tak mogą mówić tylko ci, którzy nigdy nie widzieli nas na żywo. Kon-certy są szalenie istotną częścią naszej działalności, a od samego początku, w czasach kiedy nikt tego jeszcze nie praktykował, graliśmy z pełnym ban-dem – z gitarą, basem, bębnami... Nie jest to więc dla nas pierwszyzna, ale teraz zaciągnęliśmy wreszcie cały ten rockowy cyrk także do studia. Jeśli ktoś chce więc nas za to krytykować, nich weźmie poprawkę na to, co robiliśmy wcześniej.

? Kilka słów o wokalistach, z jaki-mi współpracowaliście na „Black

Light”GA Postanowiliśmy przestać pracować z legendarnymi postaciami, bo robili-śmy to od lat. Lepiej dać szansę nowym talentom i stąd chociażby udział w na-graniach Nicka Littlemore’a z Empire Of The Sun, którego znaliśmy z jego innej grupy, Pnau. Spędziliśmy z nim sześć bardzo dramatycznych dni w stu-diu. Dramatycznych, bo na swoje nie-szczęście, a dla naszej korzyści, w mię-dzyczasie zerwał ze swoją dziewczyną i był tak wkurzony, że napisał całkiem niezłe teksty. Pracujemy też teraz z Sa-int Savior, która zaśpiewała m.in. w „I Won’t Kneel”. Ona będzie frontmenką na naszych koncertach, przyjmie na sie-bie rolę serca zespołu, podczas gdy my skupimy się tylko na muzyce.

? Podkreślacie, że praca w studiu była wolna od presji ze strony

wydawcy. To chyba komfort dany dziś nielicznym. Przy całym tym kryzysie w przemyśle muzycznym wytwórnie naciskają na wykonaw-ców, ponieważ oczekują określonego produktu.GA Zgadza się i dlatego nam pracowa-ło się znakomicie, bo nikt nie wywierał na nas presji. Gdybyśmy wciąż nagry-

wali dla Sony, to album, taki jak „Black Light”, nie miałby szansy się ukazać. Tymczasem nowy wydawca pozwolił nam skoncentrować się na realizacji własnej wizji, bez upierdliwego upra-szania się o kawałki do radia. Właśnie dzięki temu udało nam się osiągnąć cel i wykreować oryginalne brzmienie, przy zachowaniu pełnej kontroli nad tym, co robimy. Nowy materiał powi-nien być rozpoznawalny od pierwszej do ostatniej minuty. Sprawdzi się także na scenie, niezależnie od tego, czy wy-stąpimy przed piętnastoma czy piętna-stoma tysiącami ludzi.

? Grasz na PlayStation?GA Nie (śmiech), tak naprawdę

to nie.

? Ale pewnie domyślasz się, dlaczego o to pytam?

GA Tak, pijesz do naszego występu w świecie wirtualnym PlayStation. Dziwna sprawa, czułem się nader osobliwie. Zagraliśmy jednak koncert w Londynie, który został sfilmowany i przetransmitowany do wirtualnego wymiaru, gdzie słuchały nas awatary użytkowników PlayStation. Podob-no przyszło na niego dwa razy tyle osób, co liczba ostatecznie go oglą-dających. Nie rozumiem, dlaczego nie dało się powiększyć lokalu, skoro jest i tak w całości wykreowany, ale zasady rządzące wirtualnym światem są mi zupełnie obce.

?Twoim zdaniem ważne jest, by próbować nowych form pro-

mocji?GA Wszystko zależy od zamiarów. Gdybyśmy chcieli docierać wciąż do tego samego grona odbiorców, to nie musimy podejmować podobnych eksperymentów. Aby jednak tworzyć wciąż nową, interesującą muzykę,

NOWY MATERIAŁ POWINIEN BYĆ ROZPOZNAWALNY OD PIERWSZEJ

DO OSTATNIEJ MINUTY

FestiwalProdukcja w studiu, koncerty, występy w charakterze didżejów w klubach – wszystkiego tego było im za mało, dlatego pano-wie zrobili sobie własny festiwal Lovebox Weekender, czyli lip-cowe imprezy w Victoria Park. „Lovebox to dziwne doświad-czenie – mówi Tom – dwa dni są wspaniałe, a przez następne 363 kombinuje się, jak zrobić ten festiwal fajniejszym następ-nym razem i choć nie ma z tego wielkiej kasy, to jednak lubimy to robić”. Impreza zażarła i wpisała się w życie kulturalne angielskiej stolicy. Gromadzi do 40 tys. lu-dzi, co jest niezłym wynikiem, biorąc pod uwagę to, że dzieje się w środku miasta. Duet trochę boleje, że nie jest w stanie zapro-sić na występy wszystkich swoich ulubionych gwiazdorów, gdyż ich pozycja, jako niezależnych promotorów i organizatorów, jest gorsza, gdyż są poza układem.

***

21

*należy starać się docierać do nowych słuchaczy. To z kolei wymaga pewnej elastyczności w promocji. Jeszcze nie tak dawno zakładanie profilu na Fa-cebooku czy słuchanie muzyki z iPo-da mogło się wydać dziwaczne. Teraz zaś działamy nawet w świecie wirtu-alnym!

? Pytanie na czasie: jak będziesz pamiętał mijającą dekadę?

GA Na pewno nie z jakichś kon-kretnych płyt, bo moje prywatne rankingi zmieniają się co pół godzi-ny. Na pewno ważnym zdarzeniem ostatnich lat był wspomniany przez ciebie kryzys w branży. Pod koniec dekady miałem jednak poczucie, że oto żyjemy w złotym wieku muzyki. Przy odrobinie chęci można znaleźć dla siebie mnóstwo ekscytujących dźwięków. Wystarczy poszperać w Internecie lub iść na klubowy koncert. Nie brak wcale nowych talentów. To, że gramy nadal i eks-perymentujemy z nowym brzmie-niem, jest poniekąd konsekwencją tego wszystkiego, co nas teraz ota-cza. W dużej mierze właśnie dla-tego powołaliśmy do życia Groove Armadę wersję 2.0.

? Sądzisz, że otwierają się przed wami nowe możliwości?

GA Tak, ponieważ możemy komu-nikować się z ludźmi bez pośrednic-twa wytwórni czy kilku zaufanych ludzi z radia. To świetne! Pokona-liśmy tyle ograniczeń, że przemysł przestaje nam być potrzebny. Pro-blemem jest tylko nadmierny tłok. Działają tysiące zespołów, a ludzie co tydzień oczekują czegoś nowego. Trudno w tym nadmiarze wyłowić coś dobrego, zwłaszcza kiedy cią-gle wybucha jakaś nowa histeria. Niektórzy wykonawcy rozpadają się, nim zdołają spełnić pokładane w nich nadzieje.

? Być może to tajna informacja, ale czy umowa, jaka jeszcze do

niedawna łączyła was z Bacardi, zakładała także dostawę firmo-wych produktów?

GA (Śmiech) Tak, ale może lepiej, że już się skończyła, bo w ciągu roku jej obowiązywania dostałem dość rumu i wódki, by nasycić się za wszystkie czasy. Chociaż nie powiem, ta wódka sprawiała mi przyjemność.

? Jesteś koneserem?GA „Koneser” to może za duże sło-

wo, ale lubię wódkę. To nasz ulubiony napój w zespole. Lubimy bardzo grać w Polsce, bo u was można dostać marki niedostępne w wielu miejscach. Pamię-

tam, jak raz grałem w Polsce jako didżej. Promotor klubu, w którym wystąpiłem, okazał się koneserem wódki. Spędzili-śmy więc rewelacyjną noc, ale poranek następnego dnia był koszmarny.

? W takim razie jak najwięcej świetnych nocy i jak najmniej

koszmarnych ranków!GA Dzięki (śmiech).

Tekst Sebastian Rerak

Foto Kartel Music

*

22

Aż się wierzyć nie chce... Nowy album Massive Attack przeszedł ze sfery powtarzanych półgębkiem spekulacji w realny wymiar. Koniec świata! A właśnie, właśnie, „Heligoland” jest pozycją

numer pięć w dyskografii bristolczyków, wydaną w siedem lat po poprzednim długograju. Pięć dodać siedem równa się...

dwanaście! Jak 2012.

* massive attack *

Nowe szaty króla***

23

*

Oto więc kolejny niezbity dowód dla zwolenników apokaliptycznych scena-riuszy, że za dwa lata w

Ziemię pierdyknie tajemnicza plane-ta, która do tej pory przechytrzała astronomów, sprytnie przebierając się za generała Hermaszewskiego. A jeśli uważacie, że wodzę was teraz za nos, miast przejść do konkretów, to zwracam uwagę, że wasi triphopowi idole robili to samo przez ostatnie siedem lat.„Ludzie nas często pytają: Co jest z wami, bristolczykami? Pracujecie w ja-kichś pięcio-sześcioletnich cyklach. Ale w naszym przypadku nie jest to spowo-dowane okresami bezczynności” – tłu-maczy Daddy G. „Po wydaniu 100th Window pozostawaliśmy w trasie przez rok. Potem ukazał się zbiorczy album Collected i znów ruszyliśmy z koncer-tami. W roku 2008 roku powierzono nam kuratelę nad festiwalem Meltdown w Londynie, co również pochłonęło nam trochę czasu. Dodaj do tego tra-sę Phantom, ale na niej mieliśmy już przygotowanych sporo kawałków na album”. W międzyczasie dwaj faceci w czerni zastosowali tyle zmyłek i uników, że ostatni wierni w kościele św. Mezza-niny musieli czuć się równie ogłupiali, co angielska defensywa na Mundialu 1986 roku w chwilę po przedryblowa-niu przez Boskiego Diego. Ktoś kiedyś widział, jak 3D i Daddy G wychodzą ze studia w towarzystwie różnych zna-nych person, mówiono, że na nowym longu zachrypi Tom Waits, co niestety okazało się typowym bulszitem. Ang-licy zagrali oczywiście masę koncertów oraz skomponowali muzykę do kilku filmów. „Nie możemy sobie pozwolić na zbyt długie próżniactwo” – zapew-niał Daddy. „Zarówno w wymiarze ar-tystycznym, jak i finansowym”. Przy innej okazji nasz bohater nie omieszkał dodać, że codziennie zapieprza przez jedenaście godzin i jeśli akurat nie na-grywa lub nie projektuje okładki, to można go zastać przy malowaniu przy-domowego garażu.Jednocześnie jednak nikt już chyba nie brał za pewnik kolejnych wyznaczanych

dat publikacji płyty widmo. Wydawało się już, że ojcowie chrzestni bristol so-undu powalczą o rekord niesłowności, ustanowiony przez dziewczyny z Gun-s’n’Roses. „Album powstawał dziesięć miesięcy” – uspokajał na finiszu prac Daddy G. „Mieliśmy go wydać już rok temu, ale potem pojechaliśmy w trasę z nowymi utworami, a po powrocie po-stanowiliśmy je w większości przerobić. Ot i cała historia”.Nierychliwy, acz cierpliwy Massive At-tack robił więc swoje w studyjnym zaci-szu. Kilka z szumnie odtrąbionych ko-laboracji rzeczywiście doszło do skutku i tak, oprócz stałego gościa, jamajskiego szamana Horace’a Andy’ego, w premie-rowych utworach odzywają się: Hope Sandoval, Martina Topley-Bird, Damon Albarn, Tunde Adebimpe i Guy Garvey. Ponadto w nagraniach uczestniczyli m.in. gitarowy Portishead Adrian Utley oraz perkusista Jerry Fuchs, który nie-dawno zginął śmiercią tragiczno-kurio-zalną. Szczególnie interesująco jawi się jednak rewelacja, jakoby premierowy materiał poddać miał remiksowi Burial. Jeśli wieść ta ma pokrycie w rzeczywis-tości, to ci, którzy pamiętają elektro-niczno-dubowe wariacje spod ręki Mad Professora, które znalazły się na zbiorku „No Protection”, mogą pewnie liczyć na replay z elektryzujących wrażeń.W momencie kiedy piszę ten artykuł, fani zespołu, którym należy się medal za ofiarność, znają już „Heligoland” na

wylot i mają wyrobioną opinię na jego temat. Poprzednik albumu, „100th Window”, skutecznie podzielił słucha-czy, niezdolny do detronizacji kultowe-go „Mezzanine”. Wiadomo, że Trójwy-miarowy i Tatko G nie zejdą poniżej pewnego poziomu, więc to, co ponow-nie popełnili w chwilach przypływu weny, jest nadal brzmieniem z Bristolu, a nie brzmieniem z brystolu, ale czy na-prawdę warto czekać aż tyle lat, by król przedefilował w nowych szatach przed poddanymi? Niewykluczone. Niczego nie można już być pewnym, kiedy na-wet Metallica nagrała wreszcie porząd-ny album.Na razie o Massive Attack głośno głów-nie za sprawą wideoklipu do utwo-ru „Paradise Circus”, w którym bez specjalnych skrupułów wykorzystano fragmenty pornosa z epoki przeddepi-lacyjnej. „Orgazm to ten niemierzalny punkt w czasie” – nawija w teledysku odtwórczyni głównej roli w tym obra-zie, dziś szacowna emerytka. „Mistycz-ny moment, który tak naprawdę nie istnieje w tym wymiarze”. Z życzeniami podobnych wrażeń dla słuchaczy „He-ligoland” wasz cyniczny redaktor po-zostaje w sceptycznym grymasie. Jeśli nie huknie nas po łbach nowe dzieło Massive Attack, to może zrobi to owa tajemnicza planeta...

Tekst Sebastian Rerak

Foto EMI Music

ANIOŁYW ostatnich latach Massive Attack szczególnie upodobało sobie igraszki z „zabawką dużych dzieci”, czyli polityką. Dla poparcia idealistycznych deklaracji duet brał m.in. udział w różnych benefitowych koncertach (m.in. na rzecz pale-styńskich dzieci poszkodowanych przez umiłowanie pokoju państwa Izrael), ale także w szczególny sposób wsparł inicja-tywy innego rodzaju. Jako że społeczno-politycznemu zaan-gażowaniu można dawać upust na wiele sposobów, Robert „3D” Del Naja zaangażował się w tworzenie muzyki do filmów dokumentalnych, podejmujących tzw. niewygodne tematy. Były to: „In Prison My Whole Life” poświęcony Mumii Abu-

***

*

24

Z premedytacją odrzucili szemrane łatki – nie potrzebowali koniunkturalnych sztuczek. Pogodzili się z gorzką prawdą, że popowe refreny to nie zawsze popowe nakłady – nie muszą się sprzedawać w setkach tysięcy. Chociaż w sumie, kto wie, bo

wydanym właśnie albumem „One Life Stand” Hot Chip deklarują zmasowany atak na listy przebojów.

* hot chip *

Miłość na jedną noc*--------------->

***

25

*też produkują masowo, spokojnie), to koncertami właśnie. A tu Hot Chip są już ścisłą czołówką w przedziale, po-wiedzmy, okołomłodzieżowym. Ilość przyciąga jakość. To nie jest labora-toryjnie wyliczone, błyszczące show. Z autorskich numerów kpią swobod-ną improwizacją, cudze nieobliczalnie reinterpretują (poszukajcie ich wersji „Nothing Compares 2 U”). Nie bez powodu zagraniczna prasa nadużywa w recenzjach ich występów live dwóch

przymiotników.„Niespodziewane” i „ekscytujące”. Taki też jest ten cover Vampire Weekend przygotowany przy współudziale Petera Gabriela, bo ta-kim wypada kombinować.Kiedy dzieciaki masowo pociły się do „Over And Over” i „Boy From School” – wciąż największych hitów grupy – po-koleniowy rytm wybijał symboliczny glowstick. Electro odchylenie Hot Chip przypłacili łatwym awansem między sezonowe gwiazdy. „Nu rave? Nie ma czegoś takiego jak nu rave, to sztucznie wykreowany twór” – pomstował swego czasu Alexis Taylor, frontman. „Wiele zespołów, które w żaden sposób nie mają nic z tym nurtem wspólnego, go-dziło się na taką etykietkę, bo w swoim czasie była pomocna. My się nie dali-śmy nabrać”. Słusznie. Z sezonowych histerii historii nie będzie, a oni chcieli tak uniwersalnie, niezależnie od mody i ponad podziałami. I jeszcze wycelo-wać w playlisty, bez prychania z nie-smakiem. Kylie chciała pomóc, ale nie starczyło talentu. Joe Goddard: „Kylie napisała dla nas piosenkę, ale to był jakiś żart. Szczerze? Uważam, że żad-na z niej kompozytorka”, bo ambitnie marzy im się współpraca z Brianem Eno. I nie mniej odważnie – przekucie nerdowskich disco tęsknot w main-streamowe hity. Z koncertowej pozycji dawno zdali sobie sprawę, o popowej,

przystępnej, kuszącej melodiami płycie mówiło się w obozie Hot Chip mniej więcej od roku. Wrócili z trasy gigant i od razu zabrali się do pisania. Al Doy-le zapowiadał: „To będzie bezpośredni, zwarty album. Spójna wypadkowa na-szych zainteresowań: od disco, przez techno, po klasyczny pop”. I słowo się rzekło, momentami bywa wybitnie kla-sycznie w formie. I w treści powiedzmy, że też. Taylor: „Tytułowe nagranie jest o sytuacji, kiedy z opcji na jedną noc

rodzi się miłość na całe życie”. Prawie pedagogicznie i ku pokrzepieniu serc.

Jeśli nie płyty, to coSzukajcie Hot Chip nie tylko na regu-larnych albumach. Dyskografię zasad-niczą uzupełniają prestiżowe kompila-cje, „DJ Kicks: Hot Chip” sprzed dwóch lat i „Bugged Out Mix by Hot Chip” z maja 2009 roku. Fonograficznym rarytasem jest wydana w 2008 roku EP-ka nagrana wspólnie z Robertem Wyattem, ekscentryczną ikoną ekspe-rymentalnego songwritingu.

Skąd oni są?Zaczęło się jakoś na początku dekady. Hot Chip, które znamy dziś, konse-kwetnie ewoluowało z półakustyczne-go projektu dwóch kumpli ze szkoły, Alexisa Taylora i Joe Goddarda. Pa-nowie poszerzyli duet o dodatkowe zespoły, kiedy okazało się, że intelek-tualiści też czasem tańczą. Zespół za-debiutował pełnowymiarowo pięć lat temu albumem „Coming On Strong”, pierwszą sławę przyniosła kolejna pły-ta, „The Warning” (to też pierwsze wydawnictwo nagrane w obecnym składzie). „One Life Stand” to czwarty album Hot Chip.

Tekst Angelika Kucińska

Foto EMI

TO NIE JEST LABORATORYJNIE WYLICZONE, BŁYSZCZĄCE SHOW

Tyle że takie szczyty to już zbytek łaski. Tak, to oni pogardzili Kylie, ale mimo wszystko – i niezależnie od

finansowego/medialnego powodzenia nowego albumu – są dziś jednym z naj-ważniejszych i największych popowych zespołów młodego pokolenia. Jak to się robi? Jakkolwiek blado nie wypadłoby to na tle fluoro odzieży – trzeba pracy. Hot Chip to jeden z intensywniej pra-cujących zespołów ostatniej dekady. Płyta za płytą, trasa za trasą, krew, pot i łzy na najważniejszych parkietach świata i nadpobudliwy lider, który nawet gdy robi sobie wakacje w imię szczęścia w rodzinie, to i tak słychać go gościnnie z każdej modnej płyty. Opłaca się. Lubią się upierać, że żadne z nich gwiazdy, wychodzą z domu bez kamuflażu, a paparazzi jeszcze długo poczekają na zlecenia. Ale sprawdźcie koncerty. Wyprzedane do ostatniego miejsca. Największe sale. Swoją drogą, to też symptomatyczne dla nowej fo-nografii – rynku płytowego już prawie nie ma, a fizyczny nośnik to gadżet dla romantycznych i sentymental-nych. Potęgę dzisiejszych gwiazd mie-rzy się inaczej – jeśli nie singlami (te

*

26

Berlińska wytwórnia Bpitch Control to nie tylko jeden z czołowych niemieckich labeli, lecz także jedno z najważniejszych miejsc na mapie świata muzyki elektronicznej. Jej katalog jest wyjątkowo eklektyczny, znajdziemy w nim produkcje spod znaku electro, breakbeatu, house’u

i techno – wszystko ze stemplem „wydane w Berlinie”.

* bpitch *

Wizytówka z Mitte***

27

*

Przesłuchując jej wydawnic-twa i czytając o Ellen Alien – szefówce oficyny – zasta-nawiało mnie czy faktycz-

nie Bpitch można nazywać najbar-dziej berlińską wytwórnią Berlina? Czy takie określenie to jedynie fajnie sprzedająca się marketingowa ściema, tak jak przekonywanie przez poznań-skiego cukiernika, że to właśnie on sprzedaje najprawdziwsze marcińskie rogale. Wytwórni płytowych, szcze-gólnie tych z taneczną elektroniką, jest przecież w Berlinie od metra. Nie na próżno jednak przy logotypie z nazwą znajduje się napisane pozy-cjonujące hasło: Berlin Stadt. To po prostu słychać. Najbardziej wyraźnie w produkcjach szefowej, począwszy od albumu „Stadkind” i tytułowego singla, ale i w kolejnych, późniejszych

produkcjach innych artystów. Przy czym nie jest to tylko techno i elec-tro, jak klasyfikowano z początku brzmienie Bpitch, bo obecnie jest to bardzo eklektyczna muzyka. Ellen mówi o niej, że jest jasna i świetli-sta jak Berlin. Daje swoim artystom wolną rękę, bo wierzy, że w tym mie-ście ludzie myślą o kreatywności, nie o pieniądzach. Mimo że muzy-ka labelu dobrze się sprzedaje, Ellen uparcie utrzymuje, że nie chce być na listach przebojów. Obserwując jej roz-wój, jako artystki, widać i słychać, że mimo popularności jej oraz wytwórni i pojawiających się podejrzeń o sym-patyzowanie z mainstreamem, panią Fraatz stać na ucieczkę z szufladki i klatki ludzkich przyzwyczajeń. To także jej sposób na sterowanie wy-twórnią, czyli poszerzanie stylistyki i kręgu producentów przez 10 lat istnienia. To ważne, w przypadku gdy wytwórnia wychodzi z under-groundu w elektroniczny mainstre-am i gdy w związku z tym pojawia się niebezpieczeństwo „przegrzania” koniunktury i trendu. Faktem jest, że Bpitch przestała być wytwórnią un-dergroundową i przeszła do ligi świa-towej podobnie jak koloński Kom-pakt. Początki były skromne: po tym gdy skończyła z pierwszym labelem Braincandy, który okazał się niewy-pałem, ze względu na słabą dystry-bucję, wystartowała z cyklem imprez pod hasłem Pitch Control. Po dwóch latach doszła do wniosku, że aby zachować klimat w muzyce, można wydawać kompilacje, i jako kobieta przedsiębiorcza założyła Bpitch. Fa-scynacja duchem rodzinnego miasta, w którego rozwijaniu sceny techno czynnie uczestniczyła, dodała przed-sięwzięciu energii i dynamiki, czego efektem było ponad 50 wydawnictw

podczas pierwszych trzech lat działalności. Obecnie ten

biznes to nie tylko pozy-skiwanie i wydawanie

muzyki, lecz także organizacja im-prez z udziałem

artystów zakon-traktowanych z labe-

lem, odpowiednie wizualizacje, se-rie ubrań, w których projektowaniu bierze udział artystka, i bezustanna, towarzysząca temu promocja miasta. Ellen jest współautorką rozmaitych przewodników po Berlinie, czy to drukowanych w pismach, czy wyda-wanych na płytach, i jeśli miałbym doradzić wam muzyczny soundtrack do wycieczek po Berlinie, to albumy i kompilacje Bpitch idealnie się do tego nadają. To przejmujące wido-kówki, refleksyjne, ale w głębi ducha optymistyczne. Ładnie brzmiące, bo Ellen lubi ładną muzykę, ale nie tan-detną. Na szczęście.Poniżej parę słów o tych, którzy te obrazki tworzą.

Paul Kalkbrenner Mocarz. Najlepszy narrator wy-twórni, co pokazał na płycie „Self” – znakomitym technicznym albumie z melancholijnym klimatem, mini-malnymi bitami i ciekawymi opowie-ściami. Na wcześniejszym „Superim-pose” zaprezentował bardziej ponurą muzykę, chwilami mroczną i moc-ną, w której można doszukiwać się wpływów Detroit techno. Wydany w tym samym 2001 roku „Zeit” był dla odmiany lżejszy, a przy okazji za-łożę się, że operowania kolorami od Paula z pewnością uczył się później

*

*

*

Paul Kalkenbrenner

Modeselektor

*

28

Gui Boratto. Twórczość Kalkbrenne-ra to teoretycznie minimalna forma, ale z maksymalną dawką emocji, zderzenie czasem nieprzystających pomysłów, inspiracji i dobre rzemio-sło. Ostatnie kilkanaście miesięcy to szum medialny wywołany filmem „Berlin Calling”. Zagrany przez nie-go tytułowy bohater Icarus i jego dramatyczna historia nie są odbiciem przeżyć Kalkbrennera. Całą muzykę skomponował oczywiście Paul, prócz jednego utworu, który zrobił Sascha Funke (a jakże!). Praca nad scenariu-szem i filmem trwała kilka lat, ale dopiero przed zdjęciami wyszło, że najlepiej Icarusa zagra właśnie Kal-kenbrenner. Aktorski debiut wypadł przyzwoicie, choć nie porywająco, a z powodu filmu Paul był ostatnimi czasy mocno zajęty. Pokłosiem obra-zu był także album z muzyką i, choć wydany w 2008 roku, nie zawierał nowych nagrań. Nie lubi wypuszczać płyt w pośpiechu, a ostatnio za często nie bywał w studiu i własna muzyka przestała mu się podobać. Woli ciszę i czytanie książek.

Sascha FunkePodobnie jak szefowa wytwórni, urodzony berlińczyk. Zaczynał od imprez we wschodniej części miasta, które organizował wraz z Kalken-brennerem. Podobno grali na nich do

upadłego, a że nie mieli zbyt wielu płyt, więc zdarzało się, że puszcza-li jeden krążek po kilka razy danego wieczoru. Z wytwórnią współpracuje od 10 lat, prócz singli ma na koncie albumy „Bravo” i „Mango” oraz kom-pilację „Boogebytes”. Jego muzyka jest oczywiście funky i czuć w niej po-pową nutę, która przywodzi na myśl brzmienie Kompakt (tam zresztą Sascha wydał pierwszy krążek). Jest w niej dużo kolorów, czasem trochę melancholii i w większości przypad-ków charakteryzuje ją minimalowa formuła. Hipnotyczny „Mango” na-daje się bardziej do słuchania i tań-czenia, ale Sascha przyznaje, że świa-domie obrał taki kierunek. Mr Funke kolekcjonuje bilety parkingowe, prócz Berlina uwielbia Prowansję – tam po-wstawały pomysły do jego ostatnie-go albumu. Jest fanem piłki nożnej, współtworzył team piłkarski Bpitch Control. Przez lata cierpiał na fobię przed lataniem i musiał przejść tera-pię (serio!). Zeszły rok upłynął mu pod znakiem zaledwie paru remiksów – czyżby szykował nowy album?

JahcooziTo kolorowe, multikulturowe trio przy-jaciół to nowy nabytek Bpitch. Żywio-łowa, śpiewająca i pisząca teksty MC Sasha Perera urodziła się w Londynie, wymyślający bity producent Robot Koch jest Niemcem, a pełen spokoju basista i brzmieniowy manipulator Oren Gerlitz mieszka w Tel Avivie. Właśnie wydana nowa płyta jest me-lodyjna, pełna przestrzeni, groove-’iastych bitów i melodyjnych ballad. Podobnie jak poprzednie, eksploruje

tereny awangardowego dubu i glitch podanego w popowej konwencji. Mają za sobą osiem lat wspólnego grania, produkcje dla wielu labeli, dwa pełne albumy (pierwszy będący zlepkiem różnych pomysłów, drugi z bardziej dopracowanymi ideami) oraz sympa-tię nie tylko berlińskiej publiczności, lecz także krytyków z nieżyjącym już Johnem Peelem na czele. Często także współpracują z innymi (m.in. Asian Dub Foundation, Buraka Som Siste-ma, Cassy, Luomo czy King Canni-bal). Dają energetyczne koncerty.

Kiki Joakim Ijäs – architekt, grafik i pro-jektant urodzony w Helsinkach, od 1994 roku rezyduje w Berlinie. Po sukcesie na Marlboro DJ Competi-tion, w którym oczarował samych Masters At Work, zamienił projek-towanie domów na regularne granie w klubach Tresor, Pfefferbank i WMF. Z Bpitch od 2001 roku, autor pierw-szej kompilacji „Boogybytes”. Podob-no nieźle gotuje i – jak mówi – go-towanie przypomina granie – masz składniki i musisz użyć ich tak, by zadowolić ludzi. Na zeszłorocznym albumie „Kaiku” mieszanie ingre-dientów: techno i house’u wyszło

całkiem smacznie, ale szaleństwa zmysłów nie oczekujcie, choć był czas na przygotowywanie numerów, bo to raptem drugi longplay artysty

*

*

*

*

Jahcoozi

Sascha Funke

29

*

po pięcioletniej przerwie. Kiki jest kolekcjonerem winyli (ma ich około 15 tysięcy) i żongluje nimi podczas setów, ale przez ostatni rok prefero-wał live-acty, w czasie których impro-wizował z mikrofonem, syntezato-rem i automatem perkusyjnym. Lubi dubstep i – jak twierdzi – dlatego na jego ostatniej płycie jest tyle subbaso-wych pochodów. Prócz remiksów dla innych zadebiutował w roli współ-producenta na albumie Anji Schne-ider. Uwielbia grać w Panorama Bar i Watergate (a kto nie lubi?).

Modeselektor Gernot Bronsert i Sebastian Szary (ra-zem od 1995 roku) – para czołowych producentów fuzji breakbeatu, electro i techno w Niemczech. Łączą funk, humor ze „sprytnym” samplingiem i brzmieniem tanich syntezatorów. Na początku dość sporą gromadkę fanów zjednali sobie głównie występami, po-tem przyszły dwie autorskie płyty dla Bpitch „Hello Mum!” – eklektyczny z electro-techniawą zabarwioną hip--hopem i „Happy Birthday” – mega-ragga-elektro-petarda z udziałem ta-kich gości, jak: Thom Yorke, Apparat, Paul St. Hilaire i Otto von Schirach, z którymi machnęli... cover Scootera „Hyper, Hyper”. Thoma Yorke’a pa-nowie poznali, robiąc remiks utworu z solowej płyty. Jak sami wspominają, wspólne nagranie było dla nich wiel-kim zaszczytem (zresztą wyszedł im razem przebojowy numer), a znajo-mość zaowocowała niezłym szpanem – występami na trasie z Radiohead. Gernot i Seba nie pozostali wierni Ellen i w zeszłym roku zmontowali składak dla Get Physical – konkuren-cyjnego labela. Chłopcy zawsze byli niepokorni. Uważają, że Berlin jest nudny, i porównują go do podstarza-łej damy, która wypiła o jeden drink za dużo. Choć, jak sami przyznają, nie wyobrażają sobie innego miejsca, w którym mogliby mieszkać. O sobie mówią, że wcale nie są muzykami, bo używają samplerów i elektronicz-nej perkusji. Rok 2009 spędzili na koncertach z Apparatem jako projekt Moderat.

Thomas Muller Nowa twarz w wytwórni. Francuz mieszkający w Berlinie. Wniósł do labela odrobinę surowego, technicz-nego brzmienia. O ile jego pierwsze EP-ki można było przyjmować z mie-szanymi odczuciami, bo były to wy-dawnictwa nierówne, o tyle „Mindre” to konkretna i godna polecenia pozy-cja, a jej brzmienie dowodzi, że pro-ducent „wsiąkł” w Berlin i nasłuchał ię dobrych wzorców.

Fritz Zander i Sven VTDuet nazywający się Zander VT ma na koncie kilka EP-ek w Bpitch oraz jej sublabelu Bpitch: Memo. Serwuje muzę o raczej tanecznym charakte-rze. Sven zaczynał od jungle’u i d’n’b, został dziennikarzem magazynu „De:bug”, a potem postanowił pokazać, co potrafi jako DJ i producent. Zaczął od regularnych występów w WMF, w któ-rym grywa do dziś. Fritz produkował remiksy dla Gigolo i WMF Records i współtworzył projekt The Whitest Boy Alive. Zaczął także wydawać pod własnym nazwiskiem (EP-ka „Keep Focused”), a w twórczości solowej sta-wia na organiczny minimal.

We Love Nowa nadzieja. Giorgia Angiuli i Piero Fragola stworzyli duet w ze-

szłym roku, dokooptowali młodego producenta Marco Plazzo i spłodzi-li album pełen elektroakustycznych brzmień spiętych electropopowym mianownikiem o dużej zawartości „berlińskiej” melancholii. Wyższy poziom italo-disco? Raczej klubo-wej neoromantyki made in Italy. No

i jeszcze do tego cała sceniczna maskarada jak u Daft Punk...

Agf/Delay Płyty eksperymen-

tującego z popem techniczno-awan-gardowego mał-

żeństwa to sygnał ze strony Ellen Allien, że wi-

dzi swoją wytwórnię nie tylko jako platformę dla muzyki mniej lub bardziej tanecznej. Produkcje w tym stylu to także dobre towarzystwo dla... nowych produkcji samej sze-fowej, która nie boi się wyjść poza przypisywaną jej dotychczas styli-stykę (vide ostatnia płyta). Wyda-je się, że takich producentów, jak Agf/Delay, powinno być w katalogu Bpitch więcej. Świetnie urozmaica-ją propozycję artystyczną wytwór-ni. Niby jest wielu artystów, którzy eksperymentują z elektroniką i mu-zyką pop, podobnie jak ten duet, ale brakuje im chyba „berlińskiego powietrza”, które jest czynnikiem nieodzownym, by trafić do Bpitch. Ten luft czuć między nutami, mimo przenosin państwa Luomów do Finlandii. Zatem można być człon-kiem rodziny Bpitch, nie mieszkając w niemieckiej stolicy, ale trzeba się z nią oswoić i nią przesiąknąć.

Przez wytwórnię przewinęli się także m.in.: Mark Broom (ten od imprezowej łupanki), Ben Klock, Thomas P. Heck-mann. O supertriu Moderat, które two-rzy Aparat, oraz Modeselektorze już na łamach LAIFa pisałem, podobnie o sze-fowej oraz „miłośniku” Jay Haze, czyli Fuckpony. Dlatego ich sylwetek w tym tekście przypominać nie muszę.

Tekst Piotr Nowicki

Foto Mat. promo

*

*

Thomas Muller

*

30

* jaga jazzist *

Ucieczka przed banalnąjednoznacznością

31

*

Jak mało który norweski zespół grupa realizuje zapotrzebowanie na bezpieczny muzyczny środek, między blazą dzieciaków, którzy w swoich łóżkach

śnią o Annie czy Erlendzie Øye, a snobizmem członków Mensy drapiących brody do

improwizatorów z Rune Grammofon. Jaga Jazzist powraca krążkiem „One-Armed Bandit”.

Lars Horntveth marzył o swoim zespole, jak więk-szość chłopaków, zaraz po rozstaniu się z marzeniem

o zostaniu strażakiem. Mało który niedoszły ogniomistrz już przed trzydziestką na karku może powie-dzieć, że przez ponad połowę swo-jego życia utrzymał w ryzach od-noszącą sukcesy na całym świecie dziesięcioosobową orkiestrę, i to z dwójką rodzeństwa w składzie. Pierwsze próby Jaga Jazzist w po-łowie lat 90. bardziej niż na nie-śmiałych wprawkach polegały na wspólnym słuchaniu klasycznych płyt jazzowych. Z wnoszonych przez rozpalonych emocjami nasto-latków inspiracji sięgających post--rocka, elektroniki, jazzu i awan-gardy z wolna powstał oryginalny amalgamat pobrzmiewający w ory-ginalnym brzmieniu zespołu już od debiutanckich minialbumów „Jævla Jazzist Grete Stitz” i „Magazine EP”. W pięknych okolicznościach nordyckiej idylli już te pierwsze wydawnictwa wygoniły A&Rowców największych wytwórni zza biurek do walki o podpis pod kontraktem nastolatków z małej mieściny pod Oslo, nad którą unosi się duch po-bliskiego obozu koncentracyjnego. Gdy opadł kurz, okazało się, że z tarczą wyszedł z tej bitwy lokalny oddział Warnera. Ciągłe koncerto-wanie po kraju i znakomicie przy-jęty debiut „A Livingroom Hush”, wydany w 2001 roku, sprawiły, że o Jaga Jazzist szeroko rozpisywała się lokalna mainstreamowa prasa. Fiordy jadły im z ręki. Podobno tylko niektórzy lokalni jazzmani podśmiewali się protekcjonalnie z sukcesu gołowąsów z Jaga Jazzist. Dla nich była to banda dzieciaków, która chciała grać jazz, ale im nie wychodziło. Na Wyspach rozgłos przyszedł po wykupieniu od Smalltown Super-sound przez Ninja Tune praw do wydania płyty na całym świecie. Podobno o wszystkim przesądziła

***

*

32

wizyta na jed-nym koncer-cie, z których Jaga Jazzist już wtedy słynęli. Brytyjska prasa pokochała ich. Pochwalne re-cenzje zamieścili wszyscy od „NME” po „Observer”. Rok 2002 zamknęli nagrodą BBC Jazz Awards w kategorii „Album roku”, pokonując Wayne’a Shorte-ra i Keitha Jarretta. Nieźle jak na płytę, która premierę na Wyspach miała w listopadzie. W tym czasie Norwegowie już od kilku miesię-cy mieli u siebie na półkach drugą płytę, „The Stix”. Album, który,

podobnie jak debiut, dotarł do Top 5 listy sprzedaży płyt. Chwilę póź-niej na świecie wybuchł prawdziwy boom na muzykę ze Skandynawii. Jaga Jazzist, jeden z zapalników owego boomu, postawiono w jednej linii z Bugge’em Wesseltoftem i Nil-sem Petterem Molværem, wręczając sztandar z napisem „nu jazz”. Na-rzucanie takich kategorii na niewie-

le mających ze sobą wspólnego w y k o n a w c ó w bardzo szybko obraca się prze-ciwko wszyst-kim. Strywiali-zowani łatkami artyści zmagają

się z nimi przez następne lata. Za odpruwanie swojej Jaga Jazzist zabrali się na kolejnej płycie „What We Must”, wydanej w 2005 roku. Tam przeniesienie akcentów na rozwiązania bliższe rockowi zjed-noczyło kontestatorów takich ucie-czek z rozgoryczonymi fanami Tortoise, którzy zaliczyli czołowe zderzenie z progresywną rzeczywi-

PRZYGOTOWANIA DO NAGRAŃ ZACZĘLI OD TYGODNIA PRÓB W WIEJSKIEJ

CHACIE W SZWEDZKICH KNIEJACH

33

*stością wydanego w 2004 roku albumu „It’s All Around You”.Tymczasem dla Jaga Jazzist „What We Must” było tym, czym wszystko, co ro-bili do tej pory – salwowaniem się przed banalną jednoznacznością, apatyczno-ścią przyzwyczajeń. Podczas gdy za bra-wurą poprzednich albumów kryła się mimo wszystko dyscyplina cierpliwie pi-sanej partytury, tamten album był inny. Był pierwszym doświadczeniem z mu-zyką powstającą w wyniku fizycznych zmagań z instrumentami podczas prób i prac w studiu, a nie intelektualno-for-malnych wysiłków za biurkiem. Na nową, czwartą płytę Jaga Jazzist trze-ba było czekać, aż wszyscy wyszumią się w swoich projektach pobocznych. Lars Horntveth mówi, że to cena, jaką trze-ba zapłacić za konsensus w tak dużym zespole. Sam popełnił niedawno drugi album sygnowany własnym nazwiskiem, bo o ponadpółgodzinnej suicie „Kaleido-scopic”, nagranej z 41-osobową Narodo-wą Orkiestrą Łotewską pod batutą Terje Mikkelsena, trudno powiedzieć, że to płyta solowa. To na tyle zresztą wymy-kający się klasyfikacjom album, że nor-weski muzyczny establishment nomino-wał ją do Spellemannprisen – nagród, którym prestiżem bliżej do Grammy niż Fryderyków, w kategorii „open”.„One-Armed Bandit” samym twórcom przywodzi na myśl skojarzenia z Feli Ku-tim i Frankiem Zappą. Podobno tylko jeden numer bezpośrednio inspirowany jest tym pierwszym. Po usłyszeniu czte-rech zwiastunów na Soundcloudzie Ninja Tune obstawiam promującego całą płytę tytułowego singla, który nader wyraź-nie zdaje się przesiąknięty zmysłowym i żywym punktowaniem choćby „Expen-sive Shit” z 1975 roku. Rygor kompozy-cji, która ponownie najpierw powstała za biurkiem Larsa Horntvetha, pozwala wyszumieć się każdemu muzykowi, po-zostawiając jednocześnie drzwi otwarte Michałowi Fajbusiewiczowi, gdyby ten zdecydował się zmienić soundtrack do swoich kowbojskich inscenizacji.Przygotowania do nagrań zaczęli od ty-godnia prób w wiejskiej chacie w szwedz-kich kniejach. Okazjonalne koncerty przez ostatnie cztery lata były jedyny-mi momentami, kiedy mieli możliwość

*

34

poczuć wspólnotowego ducha. Ty-dzień ten, na zasadzie obozu mobi-lizacyjno-integrującego, miał owego ducha ponownie wywołać. „One--Armed Bandit” miał być powrotem za stół mikserski Jørgena Træena, który poza wyprodukowanym przez Marcusa Schmicklera (Plu-ramon) „What We Must” szlifował wszystkie poprzednie wydawnictwa Jaga Jazzist. Chwilę po tym jak już komplet tracków trafił w jego ręce, nabawił się szumów w uszach. Poza oczywistym dramatem osobistym dla zespołu oznaczało to utratę ważnego, sprawdzonego w każdych warunkach zawodnika. Z pomocą przyszedł John McEnti-re, któremu delegacja Jaga Jazzist przywiozła materiał. Efekt może być naprawdę ciekawy. Jaga Jazzist zapewniają, że byłoby głupotą z ich strony, gdyby człowiekowi odpowie-dzialnemu za brzmienie Tortoise zawieźli materiał podobny do Tor-toise – zespołu, do którego co naj-mniej sympatii nigdy nie ukrywali. Wygląda na podświadomą walkę z kolejnymi skrótami myślowymi. Płyta ma ujrzeć światło dzienne jeszcze pod koniec stycznia. Po-przeczka postawiona jest wysoko, bo w swojej klasie Jaga Jazzist rów-nych sobie nie mają. Ich muzyka iskrzy pomysłami, ale jest lekka i strawna, mądra, ale nie przeinte-lektualizowana, efektowna, ale nie kabotyńska.W tym samym czasie ruszą w ży-wioł, w którym zawsze sprawdzali się najlepiej, czyli w trasę. Pierwsza w karierze wizyta w kraju hana-mi i trzy koncerty w październiku 2009 roku spotkały się z ekstatycz-nym przyjęciem. Japońscy recen-zenci zgodnym chórem uznali je za najlepsze występy 2009 roku. W Polsce byli i po „The Stix” (wypchany po brzegi śp. Jazzgot) i „What We Must”. Być może jesz-cze w tym roku uda im się odwie-dzić nas po raz kolejny.

Tekst Bartek Gil

Foto Isound

Oprócz romansującego ostatnio z neoklasycyzmem Horn-tvetha, który gra na gitarze, klawiszach, klarnecie i sakso-fonach (sopranowym i tenorowym), a także odpowiada za aranże piosenek behemotów z Turbonegro, Jaga Jazzist tworzy dziś prawdziwy konglomerat osobowości.

Starszy brat Martin to perkusista o posturze i fryzurze przypominającej złote czasy Wikingów, który również na-grywa solowe płyty, też dla Smalltown Supersound. Siostra Line, solidnie odżywiona, nie bez powodu zwa-na płucami zespołu, to dmiąca w tubę i okazjonalnie róg fletmistrzyni, do tego autorka opowiadań i mózg jedno-osobowego projektu Sepultuba. Mathias Eick w Jaga Jazzist głównie obsługuje trąbkę, kontrabas, klawisze i wibrafon. Właśnie zadebiutował so-lowym albumem w ECM. Wcześniej pojawiał się na EC-Mowych wydawnictwach Jacoba Younga, Manu Katche’a czy Iro Haarli. Eick nazywany jest najważniejszym skandy-nawskim trębaczem od czasów Molvaera. Występujący ponownie z Jaga Jazzist gitarzysta Harald Frøland, na co dzień projektant grafiki, w ciągu kilku lat przerwy zdążył między innymi pograć z meteoryczną sensacją sprzed kilku lat Serena Maneesh, nauczyć się śpiewać i wydać własny album jako Black Feather. Basista Even Ormestad nagrywa z Hanne Hukkelberg, norweską odpowiedzią na Emilianę Torrini. Andreas Mjøs, najczęściej obsługujący wibrafon, gra w noise’owo-metaliczno-elektronicznym Killl, produkując jednocześnie słodkie piosenki Susanny i jej Magicznej Orkiestry. Puzonista Erik Johannessen występuje z Loud Jazz Band czy Trondheim Jazzorkester, gdzie dzieli scenę choćby z Terje Rypdalem (kolejnym ECMowym weteranem, swe-go czasu członkiem grup Jana Garbarka i Lestera Bowie) czy Jonem Balke, ale nie pogardził też rolą sidemana na ostatniej płycie popowej szansonistki Marii Meny. Dwa ostatnie nabytki w zespole Stian Westerhus i Øystein Moen wywodzą się ze sceny improwizowanej, razem two-rzą 2/3 freejazzowego zespołu Puma. Westerhus, jako gi-tarzysta Fraud, jest laureatem BBC Jazz Award w kategorii „innowacja”, ostatnio zadebiutował solowym albumem dla Rune Grammofon.

***

35

*

* novika *

Właśnie ukazała się druga płyta Noviki zatytułowana „Lovefinder”. Po zadumanym debiucie „Tricks Of Life” zostało

wspomnienie. Przy pomocy takich tuzów producenckiego stołu, jak: Michał „Fox” Król, Bogdan Kondracki, Max Skiba czy Emade,

Kaśka odważnie szturmuje parkiet.

Koniec leniwejniedzieli

***

*

36

? Na płycie „Tricks Of Life” czuć było jakiś ból, „Lovefinder”

jest dużo bardziej optymistyczny.N Moja pierwsza płyta solowa była szczególna – przelałam na nią swoje różne emocje, ale i potrzeby muzycz-ne, które zbierały się we mnie przez długi czas. A ten ból, o który pytasz, wynikał z moich relacji z mężczyzna-mi, które zawsze obfitowały w skraj-ne emocje. Stąd też w tekstach poja-wiły się refleksje na temat związków oraz siły uczuć. To może banalne, co powiem, ale moje życie dzieli się na przed dzieckiem i po dziecku. Nie chodzi mi o to, że nagle doznałam ja-kiegoś oświecenia, ale prawdą jest, że człowiek w takich momentach zmie-nia swój pogląd na wiele spraw. Jako mama szybko wróciłam do pracy, na Open’erze wystąpiłam z zespołem, gdy mała miała półtora miesiąca, po-

tem grałam z Beats Friendly. Ogólnie, pojawienie się dziecka wiele zmieniło, życie stało się jeszcze bardziej dyna-miczne, ale mimo zmęczenia dawało niezłego powera (śmiech). Dlatego nie miałam nastroju na smutne, melan-cholijne piosenki. Siłą rzeczy, w spo-sób bardzo naturalny, chciałam zrobić płytę, która będzie właściwie zaprze-czeniem tamtej – od razu wiedziałam, że okładka będzie biała, nie ciemna, że utwory będą dynamiczne. Poza tym moją perspektywę muzyczną zmieniło koncertowanie z debiutanckim mate-riałem. Zawsze podczas występów był taki sam scenariusz – ludzie najpierw byli zasłuchani, zaciekawieni, a kiedy zaczynaliśmy utwór „Tricks”, nagle pojawiał się szał. Chciałabym zagrać koncert, który byłby takim jednym wielkim szałem. Dlatego też pomyśla-łam o dynamicznym materiale.

? Długo pracowałaś nad płytą?N W sumie dosyć długo. By-

łam pewna, że ukaże się jeszcze w 2009 roku, ale zdałam sobie sprawę, że lata parzyste są dla mnie zdecydowanie korzystniejsze, jeśli chodzi o wydawanie płyt – tak sobie to przeanalizowałam (śmiech). I pod-świadomie czułam, że data premie-ry się przesunie. A pracowałam nad nią długo, bo zaprosiłam dużo gości. Nie chciałam decydować się na jed-nego producenta. A jak kombinujesz z wieloma osobami, to niestety tak się dzieje, że ktoś wyjeżdża, ktoś cho-ruje, poza tym ja nie mam w domu studia, więc trochę się to wszystko rozchodziło w czasie. Zdziwiłbyś się, w jakich dziwnych miejscach praco-wałam nad tą płytą, w knajpach czy w samochodzie, kiedy pisałam teksty (śmiech).

? Miałaś jakiś koncept tego al-bumu?

N Teraz podobno są czasy pojedyn-czych piosenek. Ale powiem ci, że mia-łam taki pomysł, żeby ułożyć te utwory w jakąś historię, ale problem był taki, że początkowo każdy z tych kawałków był inny, więc układając płytę, dopaso-wywaliśmy je do siebie stylistycznie, żeby grały ze sobą i dało się tego słu-chać jako całość. Żadnego przesłania czy ukrytego sensu w tym nie ma. Na początku byłam mocno zagubiona. Nie wiedziałam, od czego zacząć i jak to wszystko ogarnąć. Kopa dał mi Mi-chał (Fox – przyp. red.), który zaprosił mnie na swoją płytę. Zrobiliśmy jeden kawałek, na którym zaśpiewałam, tak jak to robię w klubach – trochę moc-niej i głośniej. Odkąd pamiętam, czy to Bogdan Kondracki, czy Smolik nama-wiali mnie, żebym śpiewała subtelnie, prawie dysząc. Trochę zaczęło mnie to nudzić. Dlatego postanowiłam sobie, że album musi być żywiołowy. Koniec zwiewnej Kasieńki, Leniwej Niedzieli i śpiewania na siłę delikatnie.

? Tytuł albumu może być jedno-znacznie odczytany – Novika

szuka miłości (śmiech).

***

37

*

N Zdaję sobie z tego sprawę, ale po pro-stu podobało mi się brzmienie tego sło-wa, poza tym pierwszym utworem, któ-ry zrobiliśmy, był właśnie „Lovefinder”. Pamiętam, jak rozmawialiśmy na Free Formie i wtedy powiedziałeś mi o tej swojej interpretacji (śmiech), uwierz mi, że później zaczęłam się zastanawiać, czy może faktycznie z tego nie zrezygnować. Tylko okazało się, że każdy inny tytuł, który wymyśla-łam, był trochę na siłę, więc zostałam przy „Lovefin-derze”. Okładka płyty jest dziwna, więc słuchacze zrozumieją, że al-bum nie jest o mi-łości. Choć z dru-giej strony krążek może być doskonałym prezentem na walentynki (śmiech).

? Ale teksty w większości krę-cą się wokół tego wzniosłego

uczucia...N O, nie do końca. Ja bym powiedziała pół na pół. Na przykład „Forever Girl” to utwór o japońskiej dziewczynce, w stylu kawaii, albo utwór „Round The Bar”, który opowiada o potrzebie pój-ścia na balangę i totalnego zmiażdże-nia się z przyjaciółmi – nigdy w życiu

nie sądziłam, że mogę nagrać o czymś takim piosenkę, a sprawiło mi to wiel-ką frajdę. Albo kawałek „Too Much” jest pozornie o niczym, ale użyte sło-wa konstruują pewną siatkę emocji, oczywiście niekoniecznie moich. Albo na przykład „Perfect Beach” powsta-ła w mojej głowie od razu z tekstem. Byliśmy na wakacjach z Lexusem, jeź-dziliśmy skuterem i szukaliśmy super-

plaży, takiej, na której nie byłoby ludzi, wiesz – piękny czysty piasek, ale... nie mogliśmy jej znaleźć. To był początek piosenki, potem sobie ją nuciłam i tak powstał ten utwór.

? Masz jakieś oczekiwania zwią-zane z tą płytą? Podbój list

przebojów?N Nie mam żadnych. Żeby to źle nie zabrzmiało, ale ja naprawdę bardzo dłu-go działam na naszym rynku muzycz-nym i na pewne sprawy patrzę bardzo

realistycznie, ale też dzięki temu udaje mi się zrobić więcej rzeczy, których nie udaje się innym. Wiem, jaka jest wszę-dzie sytuacja finansowa, i nie czekam na nie wiadomo co, tylko ładuję swoją kasę i zamiast tracić pół roku na zasta-nawianie się, kto mi zrobi moją stronę internetową, robię ją sama. Na początku myślałam nawet, że sama wydam płytę i tylko zdam się na czyjąś dystrybucję.

Jednak gdy Kayax wyraził tak żywe zainteresowanie moim materiałem, trochę odechciało mi się aż tak ry-zykować (śmiech). Mam świadomość, że poza kilkoma stacjami radiowy-mi raczej nie usły-

szę swoich kawałków w eterze. Żeby te utwory hulały, to musiałyby być po pol-sku i musiałyby być tak zaaranżowane, żeby od razu zaczynały się od wokalu i po niecałych 3 minutach się kończy-ły. Ale mam takie swoje jedno marzenie związane z tą płytą. Chciałabym wy-dać przyzwoitą EP-kę z remiksami tych utworów. Są świetne, jeden z nich zrobił nawet Hot Toddy z Crazy P.

Tekst Przemek Karolak

Foto Jacek Poremba

TO MOŻE BANALNE, CO POWIEM, ALE MOJE ŻYCIE DZIELI SIĘ NA

PRZED DZIECKIEM I PO DZIECKU.

***

*

38

* etamski *

*--------------->

*--------------->

słuchawkii zamknięte oczy

Surrealizm

Większość przedstawicieli rodzimego hip-hopu od lat powiela te same tanie pozy i schematy. Etos osiedlowych meneli,

infantylne frazesy ulicznych moralistów albo tandetny lans i szpan.

***

39

*

Z kolei do głosu dochodzą wy-rastający ponad subkulturo-we klisze, funkcjonujący na obrzeżach gatunku czy też

luźno, w bardzo indywidualny sposób z niego czerpiący artyści – warto wspom-nieć tu choćby błyskotliwych ironistów w klimatach Anticonu – Napszykłat, proponujący zupełnie autorską, poetyc-ko-surrealistyczną wizję projekt KOT czy abstact-hiphopowy Co. Szczególną pozycję w tym pejzażu zajmuje Etam-ski. Autor wydanego w 2008 roku al-bumu „Zabrudzony garnitur” powraca z nową EP-ką, zatytułowaną „Kosmos”. Krążek przynosi porcję wyśmienitych, skupionych, precyzyjnie poszatkowa-nych kolaży. „Płyta opiera się na elek-tronice, samplingu, muzyce konkretnej, free jazzie. Jednak jej korzenie tkwią głęboko w podziemiach hip-hopu, co na pewno jest wyczuwalne i czego nie ukrywam” – tłumaczy sam artysta.

Opowiedz o sobie, początkach fa-scynacji muzyką i ewolucji twoich zainteresowań, dotychczasowym muzycznym dorobku...Od dziecka wykazywałem zaintereso-wanie muzyką. Od rodziców dostałem mały akordeon, który towarzyszył mi przez całe dzieciństwo, jednak nigdy nie chciałem grać podręcznikowo. Nie uczyłem się, po prostu bawiłem się graniem, kombinowałem. Później do-szedł komputer, na którym poznałem muzykę od strony producenta, i to mnie najbardziej kręciło. Razem ze starszym kuzynem robiliśmy bity i ry-mowaliśmy do tego, ja z czasem zrezy-gnowałem z zabawy w MC i zająłem się na poważnie produkowaniem mu-zyki. Moje korzenie to hip-hop, który doprowadził mnie do poznania róż-nych gatunków muzycznych, nauczył mnie doceniać każde źródło dźwięku – to jest właśnie piękne w tej muzyce. Zacząłem coraz bardziej szperać, słu-chałem wszystkiego, ciężko mi było trzymać się jednego kierunku, zawsze siedziałem w takim chaosie, czasem było to męczące, na każdą muzykę re-agowało się inaczej, a ja nie potrafiłem usiedzieć bez słuchania muzyki. Był

punk, jazz, hip-hop, funk, ta cała masa muzyki z lat 60., pionierzy elektroniki, cała awangarda... każdy ten kierunek wywarł na mnie ogromny wpływ. Gdy miałem mniej więcej 16 lat, powstała EP-ka „Antykwadrat”, z perspektywy czasu bardzo naiwna, ale myślę, że po-trzebna. Udowodniłem sobie, że mogę złamać schemat, mogę zrobić coś in-nego, to mnie kręciło i weszło w krew

– myślę, że „Zabrudzony garnitur” jest esencją tego okresu (wyszedł w 2008 roku, ale pracę nad nim zaczą-łem dużo wcześniej). Teraz po prostu wszystko idzie swoim torem, wciąż po-szukuję, poznaję, ale chłonę to wszyst-ko nieco rozważniej. Najważniejsze, żeby było naturalnie, nic na siłę.

Zdaje się, że ostatnio szczególnie fascynuje cię free jazz. Na twoim myspace’owym profilu, w rubryce inspiracje, widnieją jedynie: Max Roach, Sun-Ra, Ornette Coleman, Contemporary Jazz Quintet. Czy myślisz, że twoja aktualna twór-czość wyrasta z podobnego ducha? Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie, jedno jest pewne, nie robię free jazzu, bo to całkiem inna muzy-ka. Co nie znaczy, że moja muzyka nie może wyrastać z podobnego ducha. Free jazz mnie mocno inspiruje, wy-warł na mnie ogromny wpływ i wiele mu zawdzięczam. Na MySpace wypisałem cztery płyty, których ostatnio bar-dzo często słucham, dają mi kopa. „Astro Black” i „Scien-ce Fiction” na pewno znalaz-łyby się w moim topie.

Spytam szerzej – my-ślisz, że współcześni mu-zycy składający dźwięki

na swych laptopach, działający w obszarze eksperymentalnej elek-troniki i hip-hopu w jakiś sposób nawiązują do free jazzu? Przy-znam, że sam kiedyś napisałem, iż J Dilla w swej fantazyjnej wi-zji czarnej futurystyki jawi się ni-czym Sun-Ra samplera...Jeśli chodzi o samego Sun-Ra – ten człowiek wywarł ogromny wpływ na

współczesną muzykę, miał wizję, usku-teczniał ją, jest bardzo inspirującą po-stacią, również dla mnie. Chyba jedną z ważniejszych. Gdzieś tam w sferze inspiracji te nawiązania do free jazzu są na pewno, bo wielu się do tego przy-znaje, zresztą jeśli ktoś ma skłonności do eksperymentów, na pewno otarł się o tę muzykę, tak po prostu musi być, bo to zjawisko, które zdecydowanie przyczyniło się do rozwoju muzyki.

Czy wobec fascynacji jazzem nie brakuje ci fizycznego kontaktu z „żywym” instrumentem? Nie sądzisz, że taki sposób tworzenia wyzwala zupełnie inne, niemożli-we do osiągnięcia za pomocą kom-putera emocje?

MOJE KORZENIE TO HIP-HOP, KTÓRY DOPROWADZIŁ MNIE DO POZNANIA

RÓŻNYCH GATUNKÓW MUZYCZNYCH (...)

*

40

Miałem epizod z trąbką, która teraz leży i jest praktycznie nieruszana, w pewnym sensie ciekawość została zaspokojona, czasem pogram dla przyjemności, ale mój żywioł to sampler i gałki. Siedze-nie w zaciszu, kombinowanie, dłubanie, klawisze, pady, słuchanie, nagrywanie – w tym się odnajduję. Kiedyś trochę żałowałem, że nie gram na instrumen-cie, teraz uważam, że lepiej się skupić na produkcji. Jedyna prawdopodobna opcja to granie z innymi muzykami, takie kolaboracje mnie interesują. Mia-łem próby z Mateuszem i Łukaszem Rychlickimi z Kristen – to było dla mnie coś zupełnie nowego, świeżego i bardzo chciałbym w przyszłości coś takiego zre-alizować. Próby przerwaliśmy, bo Kri-sten nagrywa teraz płytę, jednak mam nadzieję, że jeszcze do tego wrócimy.

Nie chciałbym szufladkować mu-zyki na siłę, ale nie sposób nie zauważyć eksplozji – nazwijmy to – instrumentalnego abstract hip--hopu w ostatnich latach. Prefu-se 73, Flying Lotus, Lukid, Nosaj Thing – to tylko kilka z komento-wanych w ostatnim czasie nazw. Jak się na to zjawisko zapatru-jesz? Znasz tych twórców? Czujesz z nimi jakieś pokrewieństwo?Zwał jak zwał, ale fakt, że coś ostatnio wybuchło. Prefuse’a trudno nie znać, bo to już klasyk. Flying Lotusa poznałem dopiero w zeszłym roku. Lukida i No-saj Thinga znam tylko z MySpace. To wszystko bardzo dobra muzyka, wno-sząca coś zupełnie nowego. Jeśli chodzi o moją muzykę, podobieństwo pewnie jest zauważalne, ja jednak nigdy nie przywiązywałem się do określonych nurtów, mam taki status wiecznego poszukiwacza, pewnie poobracam się w tym temacie jakiś czas, ale kto wie, co będzie później. Nie inspiruje mnie muzyka ludzi, którzy tworzą podobnie,

praktycznie nie słucham tego, wolę po-słuchać Wu-Tang Clana albo Toma Wa-itsa (śmiech).

Wykorzystujesz sampling, są w two-jej muzyce elementy typowe dla glit-chu. Dla niektórych środowisk te strategie miały pozaestetyczny, ide-ologiczny wymiar; bywały manife-stacją kontrkulturowej postawy. Jak to jest w twoim przypadku? Twoja twórczość to tylko dźwięki czy niesie jakieś zamierzone treści, może ma znamiona działań subwersywnych?Nie przywiązuję się do żadnych idei, raczej staram się trzymać dystans, wtedy czuję prawdziwą wolność – tego nauczył mnie buddyzm zen. Każda ideologia, nawet ta teoretycz-nie dobra, niesie wiele ograniczeń, które powodują, że nie potrafimy się poczuć zupełnie swobodnie, a ja cenię sobie swobodę, nie lubię, jak coś mi się narzuca. Za każdym razem staram się głównie skupić na muzyce, budo-wać nią klimat, operować dźwiękiem w taki sposób, by jak najdokładniej wyrazić to, co aktualnie mi przycho-dzi do głowy. Chcę być jak najbardziej

szczery, nie chcę nic robić na siłę, sta-ram się polegać na intuicji.

A jak ważną rolę w twojej twórczo-ści odgrywa groteska? Chyba dziś nieco mniejszą niż w przypadku „Zabrudzonego garnituru”?Groteska to trochę niebezpieczne na-rzędzie, łatwo przez nią popaść w ba-nał, kicz, efekciarstwo, taką dziwność na siłę, która potrafi całkowicie ze-psuć wyobrażenie o twojej muzyce. Dla mnie w tej kwestii mistrzem jest Bruno Schulz, który w bardzo wyra-finowany sposób operował groteską i tego typu instrumentami. Jeśli zro-bisz to z wyczuciem, może powstać coś wyjątkowego, unikalnego. Zawszę staram się do tego dążyć i kontrolo-wać poziom, w pewnym momencie mówię dość albo szukam innych roz-wiązań. Klimat dla mnie jest bardzo ważny, robię muzykę instrumentalną, w takiej muzyce tylko poprzez kli-mat, który nią budujesz, możesz wy-razić cokolwiek. To prawda, że grote-ska była bardzo ważnym elementem surrealistycznej płyty „Zabrudzony garnitur”, natomiast EP-ka „Kosmos” nie potrzebuje tego tak bardzo, ma trochę inny charakter, bardziej meta-fizyczny, to taka typowa muzyka na słuchawki i zamknięte oczy.

TTekst Łukasz IwasińskiFoto Archiwum artysty

„KOSMOS” (...) TO TAKA TYPOWA MUZYKA NA SŁUCHAWKI I ZAMKNIĘTE OCZY

41

** nasza płyta *

Z okazji ponownego zaproszenia na LAIFową składankę postanowiliśmy nie ograniczać się do znanych pseudonimów i zaprosić do zabawy ich młodszych (przynajmniej stażem) kolegów. Co ich łączy? Entuzjazm, z jakim wchodzą do swoich (w większości domowych) studyjek i poświęcają się dłubaniu przy dźwiękach. A różni? Wszystko inne. Być może lutowy Pink Kong jest bardziej eklektyczny niż ten, który mogliście znaleźć w magazynie półtora roku temu. Ale gwarantuję, że nasz kociołek da się zjeść do syta i nawet mlasnąć jęzorem na zakończenie. Oto skad-niki tej smakowitej po-trawy:

POL RAX feat. JULEE – GORĄCOCałość otwiera znany już z poprzedniego pingla Pol Rax w due-cie z Julitą na wokalu.

Koniec świata za dwa lata, więc zostało mało czasu na eksperymenty z brzmieniem. Od miesiąca nie milkną dyskusje na temat przyszłych

nurtów na parkietach – mądre głowy zasypują się pomysłami, czy będzie to bardziej powrót do frencza, disco, techno czy może rejwu. Na stronie electroclash.pl już dawno przestał być opisywany li tylko electroclash –

wiedzą o tym zresztą sami czytelnicy. Przykładamy uszy do popularnych (i mniej popularnych) blogów muzycznych, łapiemy nowinki,

z ciekawością również obserwując ruch na rodzimej scenie, zwłaszcza tej nieśmiałej, dopiero się wykluwającej. Bo, jak to mówią, młodzież to

przyszłość narodu i sól w oku naszej ziemi.

Miłośnik disco i serii „07 zgłoś się” już wcześniej miał okazję kooperować z Julee (cover „Love Is The Drug”). Pol współpracuje z wytwórnią Seek Records (elo Modfunk), która wydała m.in. EP-kę „For You”. Nie brakuje mu czasu na inne muzyczne przyjemności – jest właśnie w trakcie kończenia tłustych podkładów na płytkę pewnego oldskul-rapowego projektu. Nazwy na razie nie zdradzę, ale stay tuned – na pewno nius pojawi się na electroclash.pl. myspace.com/polrax

KNAJPENTERRORI-STEN – LOVERATSJest ich dwóch – ros-somak (Mateusz Rosiński) i pan muzyk (Łukasz Rajchel). Zjed-noczyli szyki, gdy w rodzimej Zielonej Górze zaczęli odczuwać zbyt dużą

***

*

42

suszę zabawową. Po kilku latach doprowadzili do tego, że przed wejściem na ich imprezy ustawiają się kole-jki jak w „Zmiennikach”. Oprócz kręcenia tłumami tworzą swoje dźwięki, zarówno remiksy (brali się już do Joy Division, Black Sabbath i Rotofobię), jak i au-torskie utwory. myspace.com/knajpenterroristen

PINK BAZOOKA – NURSERYGdy pojawiali się na naszej pierwszej LAIFowej kom-pilacji, byli dopiero na początku drogi – dziś mają debiutancką EP-kę wydaną nakładem Saturator Label (tytuł jest zbyt enigmatyczny, żeby go tu zacytować – ale wejdźcie na stronę, to go poznacie). Dla przypom-

nienia – na duet składają się Lady Pinky (prawdziwa dama na wokalu) oraz SZUm (vel Szupla, muzyka i chórello). „Nurs-ery” to wciągająca wyliczanka, która została nagrana dwa machnięcia ogonem temu. pinkbazooka.commyspace.com/pinkbazooka

PUZIA – DŻIUSRobert Purzycki, odkąd pamięta, jest pasjonatem muzyki. Zakręcony na punkcie wszystkiego, co powstało przy użyciu prądu i klawiszy. Produkuje, didżejuje i współtworzy kolektyw Stellar Stories. Kręcą go wszystkie nowinki muzyczne, z ciekawością śledzi trendy w nurcie electro, z których lubi czerpać (naparstkiem oczywiście, a nie łychami) inspiracje do swoich nowych produkcji. „Dżius” z założenia miał być pozytywnym wajbem o kolorze jasnopomarańczowym – więc tytuł całkiem trafiony (zatopiony). myspace.com/puzia

VEIN CAT – BET ON YOUKrólewicz Vein i jego nieodłączny giermek Roland. To już trzeci LAIF z jego muzycznym udziałem. I drugi

pod szyldem Elec-troclash Polska. Od ostatniego razu zdążył pojawić się na kilkudziesięciu scenach klubowych w Polszy, wydać „Fold EP” (Saturator Label) i stworzyć garść coraz bardziej rozwalającej na łopaty (i grabie) nu-merów. „Bet On You” jest jednym z jego najświeższych dzieci – specjalnie dla was w wersji podrasowanej. veincat.commyspace.com/veincat

POST50UND – TVTVTVKajetan Łukomski – człowiek orkiestra, któremu nieobcy jest fach didżejski, graficzny czy muzyczny. W jego ostatnich kompozy-cjach można wyczuć pewną dozę sympatii do mocno przetworzonych sampli, chropowatych i potraktowanych jak gi-tary syntezatorów, krót-kich, „podwodnych” plim-plamów oraz 8-bi-towych wtrętów. „TVT-VTV” swoją premierę

ma właśnie na łamach LAIFusa – cieszcie się i weselcie ci, którym się spodobał, bo jest to zapowiedź nowego autor-skiego materiału przewidzianego na gorące lato 2010. last.fm/music/post50UND

AURORA SURREALIS – GHETTO FUNKAurora Surrealis to projekt tudzież ego Michała Wolskiego, warszawskiego muzyka związanego z kolekty-wami LiquidSoundSys-tem i Fünfte Strasse. Koncertując w ramach touru minicroMUSIC, odwiedził sporą część naszego pięknego kraju. Aurorowy pro-jekt poświęcony jest zorzom polarnym oraz dźwiękom starych i nowych syntezatorów. myspace.com/aurora-surrealis

43

*

AXMUSIQUE – NT ORDERNasz debiut 2009 roku. Krzysiek & Krzysiek, dumni łodzianie trafili na języki przy okazji premiery singla w Brennnessel Records (labela prowadzonego przez Kamp!inosy), choć na łamach electroclash.pl pojawili się dużo wcześniej. „NT Order” to melancholijne oblicze duetu – dźwięki powstały w czasach fascy-nacji deepem. Na żywo są koncertowymi zwierza-kami zdzierającymi z siebie ubranie (Krzysiek) i głos (Krzysiek). myspace.com/axmusiquebrennnessel.pl

DJ DRAQ – NIGHTTa bardziej uzdol-niona artystycznie połowa adminostwa electroclash.pl, czyli naczelny grafik (to spod jego łapy wyszło nasze wszędobylskie logo), didżej i ostat-nio coraz częściej dźwiękozlepiacz. Wrocławianie mogą go znać jako jed-nego z założycieli grupy imprezowego (ws)parcia Plug/Play.

Choć jego wcześniejsze produkcje z powodzeniem nadają się na klubowe parkiety, tym razem Draq sku-pia się na budowaniu specyficznego klimatu i napięcia, zagłębiając nas w tajemniczą muzyczną opowieść. myspace.com/djdraqisreadytofuck

YUMMY CAKE – KARMELMiłośnicy różowych landrynek i kosmic-znych wcieleń Iza-beli Trojanowskiej powracają po tuningu i z nowym materiałem. W magicznym studiu zostały podraso-wane także starsze utwory – i do nich

właśnie należy „Karmel”, który zyskał na klimacie rodem z „Automatic Lover” Dee D. Jackson. Czas zatem założyć srebrny kombinezon i tupaniem księżycowych botków przyspieszyć nadejście wycze-kiwanego debiutu. myspace.com/yummycakeyummycake.pl

RAVE DANDIES – THUNDER B.A.R.T.O.Didżej, producent oraz mashupowy królewicz. Pro-jekt Rave Dandies zadedykowany jest brytyjskiemu rejwowi, który dodatkowo polany został sosem współczesnej sceny klubowej. Pinkkongowy „Thun-der” to mieszanka nowojorskiego heavy bassu oraz rave’u i acid house’u z początku lat 90. Bądźcie czu-jni – w 2010 roku pojawi się kole-jne alter ego B.A.R.T.a – The Phantom, który zostanie wydany za granicą przez Top Billin i Sense-less Records.myspace.com/monsieurbartomyspace.com/rave-dandies

INVENT – HOUSE OF BASSDotychczasową karierę Inventa można by podsumować jednym zdaniem: „no patrzaj, taki młody, a taki zdolny”. Trzeci DJ w Polsce (w 2007 roku był wtedy słodką osiemnastką), turntabler i im-prezowicz. „House Of Bass” jest hołdem dla miami bassu, do którego Invent, jako fas-cynat wielu gatunków, musiał jednak dodać swoich 12 groszy – stąd dość oryginalnie brzmiące wobble, powykręcane gałki i filtry. djinvent.blogspot.commyspace.com/nat-bornspinna

Tekst, koordynacja projektu, gimnas-tyka buzi i języka – Ewa Klej (Vira)Grafa, robienie do-brej miny do do-brej gry – Kacper Piątkowski (Draq).

������������������� ���������������������

�������������������� ���������������������

*

44

* pink bazooka *

kanonada Różowo-czarna

45

*

Nowy wystrzał z Różowej Bazooki obył się może bez wielkiego huku, ale pocisk w postaci sześcioutworowej EP-ki ma swój kaliber i siłę rażenia. Pozostaje jeszcze pytanie o zasięg, ale

przy wcale niecherlawej kondycji electroclashowego podziemia warszawiacy mają na pewno dla kogo

grać, harcować, różowić i bazuczyć.

***

Skończ z tym hipisowskim gównem

„Wpada w ucho, fajnie wygląda zapisa-na. Taki konkretny cios w nos” – mówi o nazwie Pink Bazooka męska połowa duetu, Bazooka Boy alias Szu A.K.A. Szupla vel Dj SZUm. „Pink kojarzy się ze słodyczą, a Bazooka to coś mocne-go. Taka nazwa idealnie pasuje więc do tego, co robimy”. W stołecznych klu-bach, ze szczególnym uwzględnieniem ojczystego Saturatora, zespół występuje stosunkowo od niedawna, co nie znaczy jednak, że pojawił się znikąd, jako jesz-cze jedno koedukacyjne duo na obsłu-giwany męską ręką klawisz i niewieści wokal. Bombardier Szu może pochwalić się długim stażem w muzycznym pod-ziemiu – był członkiem industrialnej Dysmorfofobii, organizował głośny fe-stiwal Weź To Wyłącz, wcielał się w ku-ratora niekonwencjonalnych wyziewów fonograficznych jako mózg wytwórni Zgniłe Mięso Records. Obecnie, oprócz Pink Bazooki, ma na głowie organizację imprez electro, niezależną manufakturę Saturator Label oraz dwa inne składy – Two Stupid Dogz oraz ceniony w wielu kręgach zespół znany jeszcze do niedaw-na jako Bauagan Mistrzów (Szupla: „Po czterech latach zabiegania o zmianę na-zwy, dopiąłem wreszcie swego i dosłow-nie od tygodnia gramy po prostu jako Bauagan”). Pomysł na zmontowanie clashowego projektu przyszedł mu do głowy, gdy pewnego wieczora zobaczył na scenie Mariannę, znaną dziś także jako Lady Pinky. Repertuar wykonywa-ła wówczas odległy od zainteresowań Szupli. „Marianna śpiewała jazz i robi to zresztą do dziś” – wyjaśnia. „Powali-ła mnie jednak porywającym wokalem i ekspresją, której nie mogła do końca wyrazić w takiej muzyce”. Po koncercie nakłonił ją więc, by dała sobie spokój z „hipisowskim gównem”. Tak wygląda-ły faktyczne narodziny Pink Bazooki. Przy okazji Szu zapewnia, że różowa peruka, w jakiej można wypatrzyć Pinky na electro-gigach, nie jest kamuflażem mającym uniemożliwić jej identyfikację przez wykładowców z pewnej warszaw-skiej szkoły wokalnej.

*

46

Punki tęsknią do kolonijnych dyskotekPo niespełna dwóch latach, owocnych w koncerty i udziały we wszelakich kompilacjach, Pink Bazooka popełniła pierwsze samodzielne wydawnictwo, wspomnianą EP-kę. Czy może raczej minialbum, bo na krążku jest ponad 35 minut muzyki. Cztery utwory do-czekały się wcześniej publikacji w tej czy innej formie (m.in. „Miauuuuu”, obecne na laifowym cedeku z wakacji 2008), dwa po-zostałe to zupeł-ne premiery. „Od kilku miesięcy mamy w zasadzie gotowy mate-riał na pełnowy-miarowy album. Mogliśmy go wydać teraz, ale wolałem, by naj-pierw ukazała się taka EP-ka. Choćby po to, aby część nakładu rozesłać w ce-lach promocyjnych – do klubów, roz-głośni itd.”. Materiał z EP-ki trzyma electroclashową linię, wolny od nale-ciałości taneczno-house’owych, które rozpanoszyły się ostatnimi czasy. Jest chropawo i przebojowo zarazem – tu ładna harmonia wokalna, tam znowu punkowy zgrzyt. „Na pewno najbliżej nam do electroclashu, choć muzyka jest względnie spokojna” – przekonuje autor wszystkich kompozycji. „Mam duszę punkowca, ale tego rodzaju ekspresja daje raczej upust w Two Stu-pid Dogz. Bazooka z kolei powstała nie tylko jako projekt sceniczny, lecz także z myślą o tworzeniu muzyki, której można słuchać w domu dla odprężenia”. Tej czynności powinny sprzyjać synthpopowe melodie, z któ-rych Różowej Bazooce także zdarza się korzystać. Jak przekonuje jednak Szu, zamykający EP-kę kower OMD „Enola Gay” nie jest jednak wyrazem uwielbienia dla syntetycznych lat 80. „Tę piosenkę nagraliśmy na jedno z wydań kompilacji Pink Kong. Pamię-tałem ją jeszcze z czasów kolonijnych dyskotek. Oczywiście zarówno ja, jak i Pinky przeszliśmy przez fazę lat 80. i tamta muzyka wywarła na nas

LUDZIE POWINNI WIEDZIEĆ, ŻE JEST W STOLICY KLUB

PROMUJĄCY KULTURĘ NIEZALEŻNĄ

pewien wpływ, ale popowy element jest obecny w tym, co robimy głównie dlatego, że jako klawiszowiec gram po prostu melodie, jakie powstają mi w głowie. Pewnie wpadają w ucho, ale przede wszystkim swobodnie jadą z całością”.

DIY – wybór i konieczność

Polski electroclash działa w podziemiu. Na uboczu klubowego obiegu hula cał-

kiem bujna scena – sporo wykonawców, cykliczne imprezy (jak choćby Dirty Discotheque i Danced To Death pod przewodnictwem wodzireja Szupli), działające DIY (net)labele. Sytuacja dość hardcore’owa i pewnie dlatego nie została jeszcze zaanektowana przez la-musów spijających reklamowe fluidy z anteny radia. Blisko tego twardego rdzenia clashu jest i Pink Bazooka. „W Polsce tak to właśnie funkcjonuje, jest parę klubów, gdzie można zagrać live acty. Powstaje też dużo naprawdę do-brych produkcji, choć niestety rzadko się ukazują, ponieważ brakuje niezależ-nych wydawców. Grupa odbiorców też nie jest wielka, choć z drugiej strony na imprezy do warszawskiego Satura-tora, potrafiło przyjść średnio po trzy-sta osób. W sytuacji kiedy większość życia klubowego skupia się w centrum, jest to pewien sukces”.Nieformalne przykazanie niezależno-ści różowi bombardierzy realizują pod auspicjami Saturator Label, a więc wy-twórni współtworzonej przez Szuplę. „Całe życie siedziałem w undergroun-dzie i nadal tam pozostaję. Nawet mając możliwość wyjścia na powierzchnię, nie skorzystałem z niej. Jest tyle fajnych pro-jektów, których ludzie nie mają szansy usłyszeć, więc uznaliśmy, że raz na jakiś

czas trzeba pozbierać do kupy nagrania grup występujących w Saturatorze i dać ludziom do ręki płytę. Po to powstał Saturator Label. Ludzie powinni wie-dzieć, że jest w stolicy klub promujący kulturę niezależną, a przy okazji poznać coś nowego i posłuchać fajnej muzyki”. Pytanie, czy duża płyta PB także będzie saturatorowym samizdatem? „Zawsze mogę ją wydać sam, ale wolałbym zro-bić to w jakimś cenionym niezależnym labelu. Może i zagranicznym, zwłaszcza

że często zwraca się nam uwagę, że nagrania Pink Bazooki brzmią, jakby były produ-kowane na Zacho-dzie. Duża płyta pewnie niedługo się ukaże i będzie z a m k n i ę c i e m pierwszego etapu

naszej historii. Jaki będzie to materiał? Raczej utrzymamy dotychczasową kon-wencję i nie wychylimy się poza pewne schematy. Elementem spajającym pozo-stanie oczywiście wokal Marianny, bo to on dodaje nam charakterystyczno-ści”. W zanadrzu nadaktywny Szu ma jeszcze jeden projekt, NooMooN, czyli alter ego Bazooki w wydaniu bliższym regularnemu zespołowi z sekcją i gitarą. „NooMooN to wielka zagadka. Mam gotowe cztery tracki na komputerze, ale poza moim remiksem jednego z nich – nie ujrzały jeszcze światła dziennego. Trzeba nad tym projektem popraco-wać, bo chciałbym zebrać pełny skład. Będzie to spora zmiana w stosunku do Bazooki, o wiele spokojniejsza muzyka. Na razie nie mogę jednak się tym za-jąć, bo i tak robię tysiąc rzeczy naraz”. No właśnie, zastanawiać może, czy przy tylu innych zobowiązaniach przo-downik pracy undergroundowej może poprowadzić PB do świetlanej, różowo--czarnej przyszłości. „Zapału i chęci nie brakuje, problemem jest niedobór cza-su. Gdyby nie ta przeszkoda, to pewnie mielibyśmy już na koncie ze trzy płyty”.

Tekst Sebastian Rerak

Foto generetionstrange.com

4747

*

*

*Pojawia się i znika. Nie chciała być dłużej trybikiem w maszynie, więc zrezygnowała z posadki w pewnym magazynie

okołomuzycznym. Żeby zasłużyć na jej pochwałę trzeba nagrać więcej niż dobrą płytę albo przynajmniej wyglądać jak gogusie z Kings Of Leon.

ANGELIKA KUCIŃSKA

LoneladyNerve Up

Warp/Sonic

pop/postpunk

***Za pretensjonalnie smutnym

pseudonimem schowała się Julie Campbell, nowa podopieczna Warp,

dziewczyna orkiestra. Samotna młoda dama szuka wsparcia w przeszłości – al-bum oparła na suchym, nerwowym ryt-mie pamiętanym z płyt postpunkowych legend. Ale rwane gitary ugłaskała manie-ryczną melancholią melodii – te z kolei kojarzą się już raczej z Kate Bush i PJ Ha-rvey (głównie, i to z okolic „Stories From The City, Stories From The Sea”). Jest w tym dziwnym połączeniu coś fascynu-jącego, chociaż boli, że każdą z piosenek niesie ten sam patent i na półmetku pły-ta ma już niewiele do zaoferowania. Poza natarczywym brnięciem w rymy o tym, że go nigdy nie zapomni. Zapomnij.

TindersticksFalling Down A Mountain4AD/Sonic

alternatywa

****Wszystkie kryzysy za nimi. Milczeli pięć lat, silniejsi nowym składem wrócili dwa lata temu. Ryzyko porażki „The Hungry Saw” – poprzedniego albumu Tindersticks – wyeliminowali fani, jak się okazało, tłumnie czekają-cy na nowe piosenki i nowe koncerty. Udało się. Słychać tę cudownie odzy-skaną pewność siebie na „Falling Down A Mountain” – płycie bezkarnie zróżni-cowanej, niepodporządkowanej już żad-nym oczekiwaniom. Szorstki blues, noir soul, knajpiane gitary, raczej wachlarz środków niż nastrojów, bo to album es-tetycznie niejednorodny, ale emocjonal-nie spójny. Nieszczególnie rewolucyjny, niczego nie wywraca, raczej umacnia w niektórych kręgach wciąż niezagrożoną pozycję grupy. Z naciskiem na te nie-

które kręgi właśnie. Bo – wbrew tra-gizmowi tytułu – na szczyt będą

się już chcieli z nimi wdrapać tylko ci najwierniejsi i naj-

wytrwalsi fani.

Xiu XiuDear God, I Hate MyselfKill Rock Stars

alternatywa

******Szuszusteczka. Za 40-minutowy spazm z niemocy. Za nieskoordynowane gitary i nierozsądne kliki. Spiętrzone zgrzyty i desperacki śpiew przez zaciśnięte zęby domagają się niemal fizycznej reakcji, na-wet gdy układają się w jeden z najbardziej przebojowych kawałków w dyskografii Xiu Xiu. Eksperyment spuszczony z estetycz-nych smyczy. Melodramat bez grama dystansu. Wszystko już było? Nieobliczalne jest nieobli-czalne tylko raz? Z cza-sem cudza premedytacja przestaje obchodzić – życie. Poddaję się, bo nie wiem, jak on to robi, ale z płyty na płytę Jamie Stewart obchodzi mnie bardziej.

Adam GreenMINOR LOVEROUGH TRADE/SONIC

RETRO POP

*****Nie ma głupich żartów, szo-winistycznych bzdur i prostac-kich rymowanek (może trzy, ale zabawne). Z pierwszych płyt Ada-ma Greena został już tylko wodewi-lowy blef. I nowojorskotupeciarskie melodie. Na niegdysiejszy menelski urok nabierali się niedomyci chłopcy, wreszcie Adam Green nagrał płytę dla dziewcząt – romantyczną i subtelną, ale nie bez stylowej przekory naczelnego kpia-rza NYC. Żebyśmy wczuły się bardziej, drogie fanki – płyta powstała w planowanym z zimną krwią, totalnym odosobnieniu, bo Green postanowił wiernie oddać traumę swoich społecznych lęków. Biedaczek z mizantropią – kupuję to i jego teorię fatalnego zauroczenia. I te niezdarne pląsy w klipie do singlowego „Buddy Bradley”. Ale poważ-nie. Nawet odstawiając na bok dziewczyńskie słabości, obiektywnie i bez gorączek – Adam Green nie tyle zmiękł, co dojrzał jako kompozytor. Jeszcze niedawno miotał się pomiędzy błyszczącym retro a drwiarskim folkiem, jakby nieskutecznie i na siłę walcząc z lokalnym kultem The Moldy Peaches (macierzysta grupa współtworzona z charyzmatyczną Kimyą Dawson, pierwsza nazwa ruchu anti-folk). „Minor Love” to vintage perfekcyjnie skrojony, wyluzowany i naturalny. Adam czaruje i puszcza oko. Jeszcze mógłby mi się oświadczyć.

*

48

*

48 *

*Ona śpiewa, on gra, związani z kolektywem Beats Friendly, autorzy audycji Miastosfera w Radiu Roxy. Pierwszy duet didżejski, który współgra także w życiu prywatnym. Jak córa podrośnie to zmontują kolek-

tyw Beats Family. Kiedy Novika pisze piosenki, Lex jeździ na motorze.

NOVIKA & LEXUS

Groove ArmadaBLACK LIGHT

KARTEL MUSIC

HOUSE LEGENDS GO ROCK

****Mariaż rocka z elektroniką to nic nowego. Jednak

tak drastyczny zwrot tuzów sceny house’owej w stronę gitar i stylistyki lat 80. może szokować. Po dość przeciętnym

albumie „Soundboy Rock” potrzebna była im zmiana. Kolejna porcja house’owo-lounge’owych uniesień przeszłaby bez echa, a nowe

wcielenie duetu zapewne podzieli fanów. Po pierwszych szarpanych dźwię-kach płyty musiałam sprawdzić, czy oby nie zaszła pomyłka. Na szczęście dalej

jest mniej radykalnie, bo gitary zaczynają współgrać z beatem, a wokale wkraczają na pierwszy plan z prostymi melodiami o wielkiej mocy. Wszystko jakby żywcem wyjęte z czasów chwały Davida Bowie’ego, New Order czy Roxy Music (Brian Ferry nawet dał się namówić na featuring!). Tylko tu i ówdzie wkracza współczesna elektronika. W kilku utworach zaśpiewał Nick Littlemore z Empire Of The Sun, ale poza „Just For Tonight”, do złudzenia przypominającym „We Are The People”, udało się uniknąć kalki albumu Australijczyków. Ciekawie brzmi nowa wokalistka Saint Saviour, której powierzono sin-glowy „I Won’t Kneel” z refrenem ocierającym się o Dolly Parton (sic!). Atrakcji jest wie-le, być może za wiele, przez co płycie brakuje oddechu. Produkcyjnie nieco męczą skom-presowane ściany dźwięku czy ordynarnie pompujący beat, ale w zamyśle mają zapewne uwiarygodnić naszą podróż w czasie do przełomu lat 70. i 80. Ta płyta to wyzwanie dla recenzentów. Pełno tu sprzeczności, jak w tytułowym „czarnym świetle”.

Novika

Hot ChipOne Life Stand

EMI

electronic pop

**** i pół

Hot Chip to fenomen naszych czasów. Produkcyjnie czerpią z este-

tyki berlińskiej, ubierają się, jakby szli na ryby, wokalnie dotykają folku, a wy-chodzi z tego nowoczesny pop. „One Life Stand” jest albumem stonowanym. Są momenty wyśmienite, jak porywa-jący „Thieves In The Night” czy uroczy „Alley Cats”. Ale są też niewybaczalne skuchy w postaci skażonego auto-tunem „I Fell Better” czy zalatującej świętami ballady „Slush”. O ile wcześniej podnio-słe momenty były subtelnie przemycane, o tyle tutaj – podbite pianinkiem czy smykami – niemalże wylewają się z więk-szości aranżacji. Teksty głównie kręcą się wokół miłości, również tej braterskiej („Brothers”). Po pięciu mózgach odpo-wiedzialnych za „Ready For The Floor” można się spodziewać, że każdy z dzie-sięciu numerów będzie wbijał w ziemię.

Novika & Lexus

Lindstrøm & ChristabelleReal Life Is No CoolSmalltown Supersound

space pop

*****Nie ulega wątpliwości, że Hans-Peter Lindstrøm to jedna z ważniejszych postaci współ-czesnego disco. To producent o ugruntowanej renomie i ze sporą rzeszą wielbicieli. Jedni kochają go za alternatywne podejście do muzyki tanecznej, inni za kosmiczne przestrzenie, jeszcze inni za revival formuły disco w wyjątkowym stylu. Czy swoim najnowszym wydawnictwem będzie w stanie zaspokoić potrzeby wszystkich zain-teresowanych? Po singlowym „Baby Can’t Stop” założyłem zdecydowanie tanecz-ny i popowy kierunek, obawiając się nieco o to, że zmęczony monumentalnymi dziełami, takimi jak „Where You Go I Go Too”, zapragnie zostać Moroderem na-szych czasów i z wtórującej mu wokalistki zrobi współczesną Donnę Summer. Na szczęście po odsłuchaniu całego albumu miałem już pewność, że proporcje zostały zachowane. „Real Life Is No Cool”, nagrane wspólnie z Christabelle (niegdyś zna-ną jako Solale), to płyta, która łączy w sobie wszystko, z czego znany był do tej pory Norweg, choć to pierwsza w pełni tak bardzo popowa i piosenkowy album. Lindstrøm i Christabelle to dwie skrajnie różne osobowości. On ceniący sobie ra-czej zorganizowaną i usystematyzowaną pracę, ona – obywatelka świata, ze spon-tanicznym i nieco chaotycznym podejściem do rzeczywistości. Podobno teksty pi-sała na kolanie, a niektóre wokalne partie nagrywała na prosty mikrofon, krzątając się po domu. Zaskakujące, że z takiego połączenia wyszła płyta kompletna i spój-na. Do tego bezpretensjonalna i w uroczy sposób prosta.

Mr. Lex

4949

*

Boogie Mafioso, członek kolektywu Beats Friendly oraz Euro-radiowiec.Za deckami Zwierzak, a poza tym funkowy romantyk na tropie perfekcyjne-go (stutonowego) beatu i groove’u. Podobno trochę wie.

HARPER

*

*

Elite ForceRe:VampedU&A

tech-funk/breakbeat

***** i pół

Elite Force (dla znajomych sHack, a dla urzędów Simon Shackle-ton) to jeden z twórców muzyki klubowej – tej w najbardziej he-donistycznym, „podsufitowym” wydaniu. Mimo stale zmieniają-cych się brzmieniowych mód produkcje sHacka zawsze prezentują się świeżo, imponująco i porywająco. Szef wytwórni U&A, ojciec chrzestny tech-funku, a także specjalista od zestawiania motoryki techno z potęgą muzyki breakbeat i house’owym hedonizmem, już dawno powinien być tam, gdzie ci wszyscy, którzy sami go wnie-bogłosy wychwalają. Czyli choćby Sasha, Fatboy Slim, Laurent Garnier czy inny Zabiela. Mam nadzieję, ze przyczyni się do tego „Re:Vamped” – najbardziej ekscytujący klubowy projekt początku 2010 roku. Elite Force proponuje tutaj nawet nie tyle własne re-miksy, tudzież re-edity (re-fiksy, re-ruby, mash-upy itd.), co na bazie istniejących już nagrań – swoich, a także innych artystów – two-rzy zupełnie nowe, wgniatające w ziemię utwory, finalnie brzmiące niczym autorskie produkcje sHacka. W jednym kotle mieszają się beaty, sample i acapelle ze Stanton Warriors, Plump DJs, starego do-brego Propellerheads, Bassbin Twins, Meata Katie’ego, grupy Blaze i słynnego „Do You Remember House”, Hijacka czy np. Rolanda Clarke’a. Największe wrażenie wywiera jednak to, co Elite Force wyczynia tutaj z nagraniami dubstepowymi (Bar9, Datsik), przeku-wając je w coś, czego scena klubowa jeszcze nie słyszała.

Kacezet & DreadsquadStara szkoła

Superfly

Polacy nie gęsi, swój digital dancehall mają

**** i pół

Na krajowej scenie reggae takie płyty trafia-ją się rzadko. W dodatku tak zrealizowane, i tak

brzmiące. Autorzy „Starej szkoły” nie biją tu pokłonów Marleyowi i nie ekscytują się Gentlemanem. Za to otwarcie przyznają, że składają hołd takim „starym mistrzom”, jak: King Jammy, Winston Riley, Yellowman, Sister Nancy czy Eek-a-Mo-use. Marek Bogdański aka Dreadsquad perfekcyjnie, ale i ra-dośnie wskrzesza tutaj brzmienie cyfrowego „slengtengowego” dancehallu lat 80. Nie jest to jednak żadna podróbka, ale jego własne, skoczne i balangowe ujęcie tematu. Kacezet, czyli Piotr Kozieradzki, wręcz kipi wokalną energią. W błyskotliwy sposób bawi się konwencją, a także polskim słowem, pokazując tym sa-mym, że w tym gatunku można być efektywnym i efektownym również w języku Słowian. Bez wielkiego budżetu, bez impo-nujących dreadów, bez tych wszystkich „dża”, „jes aj rastafaraj” oraz sztucznych pokłonów dla ostatniego etiopskiego cesarza, Kacezet & Dreadsquad nagrali znakomitą, wysoce rozrywkową i przebojową płytę, przy której bujać się powinna cała, nie tylko

reggae’owa Polska.

Gil Scott-HeronI'M NEW HEREXL/SONIC

PRZYPOWIEŚCI SŁUSZNEJ TREŚCI, CZYLI HUMANISTYCZNY MIEJSKI BLUES W CZASACH ZER I JEDYNEK

*****Nie ma co sugerować się tytułem, bo choć to jego debiut w barwach firmy XL, ten amerykański artysta tworzy już od 40 lat. Przez ten czas zapracował sobie na takie tytuły, jak: „legenda muzyki soul”, „ojciec chrzestny rapu” czy „czarny Bob Dylan”. Jak się jednak nie wydaje płyt od ponad dekady, wówczas rzeczywiście można poczuć się nowicjuszem. Szczególnie gdy kilka ostatnich wiosen spędza się w zakładzie kar-nym – za posiadanie substancji, których posiadać się nie powinno. To właśnie w więzieniu Scott-Heron przystał na propozycję nagrania nowego albumu i wydania go w barwach bry-tyjskiej firmy XL. Za sprawą jego studyjnych wyczynów „I’m New Here” zabrzmiał niczym mroczny, gęsty industrialny blues, wyrosły na hip-hopie (krążek otwiera i zamyka cytat z Kanye’a Westa, który sam kiedyś samplował naszego bohatera), ale świadomy również nowych elektronicznych miejskich brzmień. Oszczędna, ale bardzo sugestywna muzyka doskonale współgra z osobistymi tekstami i głosem artysty. Głosem już nie tak sprawnym, jak w latach 70., ale wciąż niezwykle ciepłym, a dzięki owemu zmęczeniu, wyrażanemu często poprzez bluesowe frazowanie, jeszcze bardziej autentycznym i poruszającym. I choć artysta w swej karierze nagrywał już lepsze, ważniejsze bądź bardziej zbuntowane i zaan-gażowane społecznie płyty, chyba nigdy wcześniej z taką czułością nie pochylał się nad człowiekiem i słuchaczem. Jeszcze bardziej budujący jest morał płynący z „I’m New Here” – bez względu na to, jak bardzo się w życiu zbłądzi, zawsze z tej drogi można zawrócić. Bez wątpienia to jedno z najważniejszych wydawnictw 2010 roku, wypatrywane nawet przez tych, którzy nigdy wcześniej twórczością Amerykanina nie byli zainteresowani.

*

50

*

50

EmouSPRING IS FAR TO COMEECHO

PIOSENKI DO RYTMICZNEGO KOŁYSANIA

*****Lubię takie zaskoczenia. Zupełnie nieznany mi wcześ-niej wykonawca objawia talent swą nie pierwszą już płytą. Po odrobieniu zaległości nowa produk-cja, powstała po pięciu latach przerwy, przetrąca nogi zarówno dwóm poprzedniczkom, jak i... formacji Faithless. Wcześniejsze wydawnictwa kręciły się gdzieś w klimatach Massive Attack i Portishead z dublounge’ową produkcją, zaś nowy krążek Mario Reinscha może wydawać się klubowy! Już choćby otwierający numer tytułowy – wokalny progressive, choć nie pierwszej świeżości, to dzięki nieco drama-tycznemu klimatowi i kojącemu wokalowi autora, wypada świetnie. Kolejne numery przynoszą wokalne popisy rockowego gardła Jana Schmidta i współ-pracującej z Emou Minouche Petrusach. Męski wokal został osadzony w bardziej dynamicznych, lekko breakowych i głębszych numerach („So Beautiful”, „My Ruin” – oba przywołujące z pamięci twórczość Tricky’ego), zaś żeński – w utworach lżejszych, bardziej nastrojowych, jak „Don’t Need No” mocno kojarzący się z numerami Dido, śpiewanymi w Faithless. W uroczy sposób, z bitem na 4/4 i dubową kodą, pląsa „The Sun Is Blinding” (Minouche) oraz „Scoundrel Days” – najbardziej rozchwiane emo-cjonalnie break-electro, a zarazem cover piosenki A-Ha z ich drugiego albumu. Cała bita godzina to jazda na emocjach, czasem emo-progresywnie, czasem bardziej kojąco, a mimo nieco depresyjnego klimatu płyta świetnie relaksuje i stanowi alternatywę dla

wspomnianego Faithless.

Niedoszły romantyk, naginacz prawdy i gubernator własnego przewodu pokarmowego. Zamiłowa-nia do majsterkowania nauczony od gnomów. Dzięki premii od charyzmy stał się bardem-gramo-

fonistą. Z LAIFem od zarania dziejów.

DRWAL*

*

Liquid SoulCoctailsIboga

psy-progressive

**** i pół

Pomysł na kompilację pro-sty – wziąć świetny, poprzedni album „Love In Stereo”, dołożyć kawałek z debiutanckiego „Sythetic Vi-bes” oraz utwory z EP-ek, a na koniec wrzucić coś niepublikowanego oraz kil-ka „prac na zlecenie” – po zmiksowaniu mamy ogromny, bo dwupłytowy, koktajl. Aby wymienić najlepsze remiksy, musiał-bym wypisać właściwie cały CD1 (szcze-gólny piątal dla Martina Rotha, Jerome Isma-Ae, Protoculture, Perfect Stranger czy dinozaura System 7). Zresztą S7, formacja Steva Hillage’a, pojawia się w archiwalnym „Space Bird”, który kilka dobrych lat temu na transowe wyżyny wyniósł twórca tego koktajlu. CD2, poza kolejnymi remiksami, przynosi cztery własne kawałki Nicola Capobianco, trzy wybrane z archiwum producenta oraz nowość „Lost Gravity” o klasycznym psy--progowym brzmieniu.

AstroNivoInstrumental Value

Tribal Vision

psy-techno

***Od ponad roku czekałem na debiutancki album. Po serii EP-ek, singli i tuzinie kawałków na różnych kompilacjach nareszcie się zja-wił i... czekał blisko miesiąc na pierwsze przesłuchanie! Tak się bałem rozczarować. Dlaczego? Cóż, w ostatnich produkcjach izraelski duet, Guy Astrogano i Niv Konfotry, niebezpiecznie zminimalizował ilość transu na rzecz techno i już tak nie zachwycał, jak na przełomie lat 2008–2009. Jednak nadszedł ten dzień i tak jak przeczuwałem, zawiodłem się. Sucho, minimalnie, transu jak na lekarstwo, za to ster-ty opiłków surowego, zimnego, nudnawego minimalu. Za drugim razem zacząłem, prócz bitu, dostrzegać przestrzenie; choć oszczędne są wyczuwalne, tak jak wprasowane między wysuszone pierdnięcia, rytmu basy. Za trzecim razem znów było lepiej, ale już wiedzia-łem, że więcej nie da się „usłyszeć”. Nie omieszkałem sprawdzić, lecz ucho nie chciało się oszukać. Nie ma sensu wyróżniać jakiegokolwiek kawałka, płyta jest dość spójna, psy-mi-nimalowa z kilkoma odchyłkami w stronę bardziej umięśnionego progressive’u. Jednak to za mało, bym miał ochotę do niej szybko wracać. Aby było jasne, nie twierdzę, że to zła płyta, produkcyjnie i aranżacyjnie jest wyśmienita, jednak wszystko rozbija się o ten drobny szczegół, zwany gustem, no i to „nakręcone wyczekiwanie”.

JaiaRe:WorksTribal Vison

psy-progressive

*****To się nazywa dobry start!

Po rozejściu z Jeanem--Michaelem Blanche-

tem, po francu-skim debiucie „Blue Energy”

(1998) i solowym, przełomowym „Fiction”

(2005/Digital Structures), Yannis Kamarinos związał się na

dłużej z topową czeską wytwórnią. Na dobry początek współpracy Francuz po-zbierał swe najlepsze kawałki w sprawdzo-nych remiksach. A więc mamy tu takich gwiazdorów, jak: AstroNivo, Vibrasphere, Marin Roth czy Blue Planet Corporation. Na osobną wzmiankę zasługuje „Serial Groover” – w miksie własnym, wzbo-gaconym o żywą trąbkę i po nerwowym złamaniu przez fiński break-progresywny duet Kiwa. Na dokładkę jest także frencz--transowy klasyk z połowy lat 90. – „The Milky Way” Aurora Borealis, zaś web wer-sja oferuje dwa dodatkowe remiksy. Mam nadzieję, że wkrótce usłyszymy długogra-jący tuzin świeżych jaj, który będzie jesz-cze lepiej smakował.

5151

*

*

*Niezależny krytyk i dziennikarz muzyczny. Rzecznik prasowy dwóch edycji festiwalu Cream-fields. Faworyzuje niemieckie produkcje, toleruje drum’n’bass,nie lubi hip-hopu (z małymi wyjątkami).

PIOTR NOWICKI

Kasper BjørkeSTANDING ON TOP OF UTOPIAHFN MUSIC

ALTERNATIVE/DISCO/POP

*****Tworzy dwutorowo: produkcje techno i minimal (jako Kasper Bjørke & His Friendly Ghosts) oraz al-ternatywne odmiany disco pod własnym nazwiskiem. To druga płyta, na której prezentuje odmianę elektronicznej muzyki pop: amalgamat stylów, podszyty beztroską melan-cholią. Muzyka jest lekka, ale w głowie pozostaje. Jeden z kryty-ków wspomniał o kombinacji organicznych brzmień połączonych z taneczną stylistyką bliską labelom Get Physical i DFA. Dodałbym chwytliwe melodie i lajtową skłonność do zgrabnego eksperymentowa-nia z gatunkami. Podstawą są disco i funk, które właściwie stanowią oś większości kom-pozycji na płycie, a warianty elektronicznego sosu przyprawiają utwory różnymi smaka-mi. Czy w sentymentalnym „Young Again”, ejtisowym „Efficient Machine” (z Tomasem Hoffdingiem z WhoMadeWho na wokalu), nowocześniejszym instrumentalu „Melmac”, wreszcie tajemniczym „Great Kills” z wiolonczelą oraz „Heaven” – coverze Stonesów – Bjørke wykazuje się pomysłami, dobrym gustem i producenckim talentem.

Martin SchulteOdysseiaLantern

deep techno/minimal/ ambient

****Od czasów pierwszych albumów spod znaku Basic Channell/Chain Reaction przestrzenne brzmienie, oparte na am-bientowych otchłaniach, dubowej mo-toryce i minimalnej w formie, zyskało wielu naśladowców. Marat Shibaev, 22--letni producent z Rosji, umie czaro-wać odbiorcę. Obezwładniający bezruch, w który wpra-wiają prosty bit oraz rozmyte zdarzenia dźwiękowe, i towarzy-szący mu hipnotyczny stan pozwalają na tytuło-we odyseje. To jego drugi al-bum i nieprzypadkowo powstał podczas długich jesiennych-zimo-wych wieczorów. Można zarzucić artyście zasłuchanie w produkcje Maurizio, Flu-xion i reszty twórców deep house i techno, zarażonych minimalowym wirusem. Nie wiem, czy świadomie Marat ucieka przed tym w finałowych numerach, bo muza staje się mniej eksperymentalna i chłod-na, a nabiera tanecznego pulsu.

JPLS The DepthsMinus

dark minimal

**** i pół

Dawno nie słyszałem tak ponurego al-bumu. Dwanaście i pół minuty na start to faktycznie „Reset”, który odbiera na-dzieję. Kombinacja klimatów drone i am-bient z ulotnymi, industrialnymi hałasa-mi buduje świat opuszczonej, fabrycznej dzielnicy, mrocznego labiryntu, z którego chciałoby się uciec. Rozpoczynający „Zero Point”, stłumiony i przetworzony dźwięk jakiejś golarki elektrycznej, pobudza wy-obraźnię. Ciemność rodzi strach i poczu-cie nieznośnej niemocy. Co za pysznie koszmarna płyta! Ma tylko jeden man-kament: jednostajny, przejmujący, mo-notonny nastrój może deprymować zdo-

łowanego odbiorcę, który broniąc się przed zaciśnięciem mrocznej

pętli, zaczyna się uodparniać na muzę i – niestety – nu-

dzić. Gratuluję tym, którzy wytrwają do końca, nie po-

padając we frustrację i w zwątpienie! Brawa

także dla scenarzysty i reżysera tego mrocznego spektaklu!

ReagenzWorkshop

ambient/IDM/deep house

*****Move D wrócił po 15 latach do współpracy z Jonahem Sharpem. Poprzedni krążek Reagenz cechował zimniejszy, abstrak-cyjny, IDMowski i ambientowy klimat. Nowa płyta jest cieplejsza, co słychać już w pierwszym, deephouse’owym nu-merze z beztroskim riffem akustycznej gitary i „międzyplanetarnymi” wyciecz-kami Sharpa. „DJ Friendly” to podraso-wany kawałek z pierwszego albumu, to też house, z charakterystycznym pulsem „sonaru”. „Shibuya Day” niczym wol-no płynąca rzeka przecina delikatnym pulsem taneczne rytmy, ale już w „Keep Building” wracamy do deephouse’owej formy. „Freerotation” usypiający falowa-niem i „Du bist hier” z ambientowymi szumami i mało wyrazistym rytmem tenże zestaw zamykają. W ostatnim nu-merze panowie raźniej pokręcili gałkami i dzięki temu, mimo prawie 24 minut, brzmi interesująco. Pomysły podobne jak przed laty, ale oprawione w brzmienia bę-dące bardziej „trendy”.

*

52

*

52

*

*Didżej, koneser, tastemaker, twórca cyklu Warsoul Sessions w warszawskim Powiększeniu. Miłośnik czarnej muzyki

we wszelkich odmianach – od jazzu, funku, soulu i afrobeatu po hip hop, broken beat i futurystyczną soultronikę. Bardziej niż nazwy gatunków, pociąga go szczerość, świeżość i wyobraźnia w komponowaniu dźwięków.

MACEO

AmetsubThe Nothings Of The NorthProgressive Form

IDM

******Co prawda rzadko zachwycam się glit-chowymi produkcjami z gatunku IDM, ale wyjątkowo mroźna zima sprawiła, że sięgnąłem po dźwięki, które stano-wią doskonałą ilustrację do intensyw-

nych opadów śniegu i wprowadzają mnie w niemal hipnotyczny stan.

Pochodzący z Tokyo Ametsub jako 22-latek zadebiutował

w 2006 roku albumem „Linear Kryptics”, któ-

ry przyniósł mu uznanie w kręgach inteligentnej elek-

troniki. „The Nothings Of The North” jest poniekąd kontynuacją

wypracowanego stylu, choć o bar-dziej eterycznym brzmieniu. Mniej tu trzasków i urywanych dźwięków, a więcej harmonii i oddechu. Kompo-zycje utrzymane są w dużo wolniej-szym tempie, wydają się mniej nerwo-we i intensywne, za to przepełnia je cudowna melancholia i tajemniczość. Ametsub w mistrzowski sposób wyko-rzystuje elementy muzyki klasycznej, jazzu, dubu, ambientu, a nawet popu. Akustyczne brzmienie fortepianu, jaz-zowe szczoteczki, skrawki ludzkich głosów, delikatnie zarysowane beaty i cała masa drobnych szczegółów, któ-re stopniowo odkrywa się za każdym przesłuchaniem – to wszystko sprawia,

że świat Japończyka jest niczym żywa mate-

ria, która mieni się różnymi odcie-

niami, w za-leżności od tego, pod

jakim kątem się na niego spoj-

rzy. Soczysta, szeroko-pasmowa produkcja potęgu-

j e doznania i sprawia, że od płyty naprawdę trudno się oderwać. Tego rodzaju emocje towarzyszyły mi, gdy po raz pierwszy w wieku 11 lat zoba-czyłem skandynawskie fiordy. W tym roku i my mamy iście norweską zimę, a najlepszą ścieżkę dźwiękową do niej skomponował... młody Japończyk. Przyznaję, brzmi to nieco absurdalnie, ale komponuje się idealnie.

KidkanevilBasho Basho

First Word

abstract beats

*****Trzeci album brytyjskiego beatmakera, to najbardziej eksperymen-

talne i bezkompromisowe z jego dotychczasowych wydawnictw. Całko-wicie pozbawiony wokali i potencjalnych hitów „Basho Basho” zachowuje ty-

pową dla artysty potęgę brzmienia instrumentów perkusyjnych, zarazem dryfując w coraz bardziej abstrakcyjne rejony. Ambientowe pejzaże zwinnie unikają monotonii, dzięki wypasionym beatom, które zostały zlepione zarówno z akustycznych i elektro-nicznych próbek wykorzystanych w idealnych proporcjach. Główną inspirację stanowi tu kultura japońska. Oprócz tradycyjnych instrumentów Dalekiego Wschodu, znajdziemy tu również próbki rodem z gier Nintendo, a także szczątki głosów mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Podkłady rytmiczne nie zachowują ciągłości, często niespodziewanie się urywają, pozostawiając przestrzeń wypełnioną marzeniami sennymi. Niezwykle oryginal-na wizja staje się z płyty na płytę coraz trudniejsza w odbiorze, ale zarazem coraz bardziej fascynująca. Kidkanevil za pomocą dźwięków kreśli poetyckie obrazy, które oddziałują na wyobraźnię. Konsekwentny rozwój i doskonalenie formy to cechy będące domeną niewie-lu twórców współczesnej elektroniki. Po „Basho Basho” nie mam już żadnych wątpliwości co do tego, że pan Kidkanevil jest jednym z nich. Oby tak dalej!

Trus’MeIN THE REDPRIME NUMBERS

DEEP HOUSE/SOUL/FUNK

****Historia Davida Jamesa Wolstencrofta z Man-chesteru brzmi jak bajka. Chłopak zapisał się na sześciomiesięczny kurs produkcji dźwięku, po którego ukończeniu zasiadł przed komputerem i w 20 minut sklecił kawałek, który zawojował parkiety undergroundowych klubów na całym świecie. Mowa o utworze „Nards”, który był błyskotliwym popisem misterne-go samplingu i doskonałego wyczucia groove’u. Po kilku niskona-kładowych singlach przyszedł czas na prawdziwą próbę. Wydany pod koniec 2007 roku debiutancki longplay „Working Nights” po-twierdził klasę artysty znanego jako Trus’Me. Liczne zachwyty i po-równania do takich tuzów, jak Moodyman, nie były przesadzone. Nowe dzieło „In The Red” to dojrzała pozycja, co jednak nie jest komplementem. Urok wcześniejszych dokonań Trus’Me tkwił w brudnym, niedoskonałym brzmieniu i umiejętności recyclingu starych płyt winylowych, co nadawało jego muzyce swoisty sznyt, którego na drugiej płycie brakuje. Niektóre brzmienia i beaty przypominają patenty z „Working Nights”, jednak tym razem forma jest o wiele bardziej przejrzysta, a przez to chwilami niestety nieco monotonna. Oczywiście trudno nie docenić wkładu tak znamienitych gości, jak: Amp Fiddler, Paul Randolph czy Dam Funk, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że zdominowali oni koncepcję autora. „Put It On Me” mogłoby znaleźć się na solowym albumie Ampa, „Bail Me Out” brzmi jak większość utworów Dam Funka, a tytu-łowy „In The Red” to nieco mniej efektowna wersja „Nards”. „Sucker For A Pretty Face” to kopia funkowego brzmienia Prince’a z lat 80., zaś dwa ostanie numery to jedynie wy-pełniacze, które nie powalają. Nie zaryzykuję stwierdzenia, że płyta jest nieudana, bo ma kilka niezłych momentów, ale gdyby to ona była debiutem Wosltencrofta, nie zdobyłaby aż tak wielkiego uznania. Doceniam próbę eksperymentu z bardziej żywym brzmieniem, ale liczę na to, że Trus’Me powróci jeszcze do samplowania starego disco.

5353

*

*

*Didżej i producent, członek kolektywu Beats Friendly. Obecnie utanecznia utwory innych swoimi remiksami. Możecie usłyszeć go na falach Radio Euro. Zastanawia się czy chce zostać nowym Gillesem Petersonem...

RAWSKI

BlakrocBlakrocV2

męska muzyka

****Blakroc zawiera wszystko to, co może składać się na hasło „męska muzyka” – i to właśnie w tych nagraniach tkwi i bębni prawdziwa dusza, a nie, jak część muzycz-nych snobów by chciała, w niby-kosmicznych jękach z Antypodów, miłych, bo miłych, ale bez jaj. Jedyne, co jest czarne u pomysłodawców tego pomysłu, to nazwa. Białasy z The Black Keys to, jak wszyscy wiemy, zwolennicy korzennego bluesowo-rockowego brzmienia, które samo w sobie już uszczęśliwia fanów alternatywy. Ale żeby magia zadziałała, potrzebny był drugi składnik, czyli przedstawiciele specyficznego gatun-ku ludzi – raperzy (do tego znakomici lub co najmniej znani). Jeżeli chodzi o formę zaproszonych, to właściwie nie ma zaskoczeń – absolutnymi mistrzami są: Raekwon, Pharoahe Monch i RZA (psychodeliczny szaman), dobrze wypadają Billy Danze, Q-Tip i Mos Def (zgadnijcie: rapuje czy, tak jak zwykle, śpiewa?). Kilka pytań ciśnie się na usta, na przykład: co tu robi mistrz kanciastej nawijki – Jim Jones? Są też objawienia, jak Noe – człowiek, nad którym nie wiadomo, czy wisi przekleństwo czy błogosławieństwo, albowiem ma iden-tyczny głos i flow, jak Jay-Z. Z jednej strony kto by nie chciał, ale jak tak człowiek dłużej pomyśli... Jasnym punktem jest też pojawienie się w kilku utworach wo-kalistki Nicole Wray – jej głos nadaje życia kompozycjom i często porządkuje chłopięce zabawy. Jedy-ne, co można zarzucić tej płycie, to przede wszystkim niewykorzystanie w pełni zaist-niałej sytuacji i odczuwalną, zbytnią impro-wizację. Słychać lekkie podejście do tematu naszych milusińskich raperów, trochę zbyt pewnych swoich umiejętności i sprawności we fristajlu oraz – co tu dużo mówić – upa-lonych mocno, bo sądząc po filmach z sesji nagraniowej, nawijacze stawiali na aurę za-istniałą podczas sesji studyjnych.

These New PuritansHidden

Domino

Kamp! meets BRWP

****Kolejna płyta z wytwórni Domino, choć jej specjalnym fanem nie jestem. Owszem, zaku-piłem Wild Beasts oraz w mieszkaniu znajdę pudełka po Arctic Monkeys i The Last Sha-dow Puppets (skompletowanie ich z płytami zajmie dłuższą chwilę...), ale do fanatyzmu mi daleko. Zachęcony ogólnoświatowym haj-pem wokół Purytan nabyłem ich nowy al-bum. Łatwo i przyjemnie nie jest, obstawiam, że prezentując fragment płyty w swojej au-

dycji, popsułem niedzielny wieczór kilku słuchaczom (tu uprzedzę żarty – to nie byli wszyscy słuchacze Radia Euro, bo jest ich znacznie więcej, i to w różnych zakątkach świata). Być może marszowa rytmika i instrumenty dęte kojarzą się zdecydowanie bar-dziej z wojną niż tłem do wieczornego wypoczynku, ale nie da się TNP odmówić po-mysłu na płytę. Jeżeli nadal sobie nie wyobrażacie, jak brzmią, to może wizja zderzenia Kamp! z Batalionem Reprezentacyjnym Wojska Polskiego coś wam podpowie. Warto przecierpieć, można pochwalić się znajomym, że trzyma się rękę na pulsie.

Four TetTHERE IS LOVE IN YOUDOMINO

FOUR TET MUSIC

*****Czasem dobrze jest spóźniać się z od-dawaniem recenzji, bo wtedy, chcąc nie chcąc, recenzent załapie się na świeżyn-kę i może brylować nowinkami wśród porządnych kolegów, którzy swoje dzie-ła oddali już znacznie wcześniej i teraz muszą patrzeć na pomniki intelektu sprzed dwóch miesięcy. Otóż właśnie taka sytuacja przytrafiła się mnie, za-tem po celebracji własnej osoby prze-chodzę do recenzji, nad którą specjalnie długo nie trzeba się zastanawiać. Każde wydawnictwo opatrzone nazwą pro-jektu Kierana Hebdena to wydarzenie, bo dzięki unikalności swojej produk-cji znalazł się w komfortowej sytuacji – to on wypracował swój styl, niemal gatunek muzyki, zatem nie może być do nikogo porównywany, co najwyżej inni mogą być porównywani do niego. „There Is Love In You” to ciąg rytmów, mikrodźwięków, brzęknięć i minimelo-dii. W pierwszym momencie nie robi wrażenia, a im dłużej się tego słucha, tym głębiej jest się wciągniętym w ten wir pozornego chaosu – ukrytego pięk-na. Wszystko tu takie ładne i o miłości – zakochał się, czy co?

*

54

*

54

JambassaMACCHINE PARLANTIA QUIET BUMP

DUB

*****Jakiś czas temu wpadła mi w ręce kompi-lacja z włoskim dubem. Jako że generalnie lubię włoskie tjuny, co objawia się przez moje wzbudzające zdziwienie zamiłowanie do piosenek Franka Sinatry, postanowiłem sprawdzić, co tam też włosi porabiają. Nie-stety, byłem mocno rozczarowany tym, że tamtejsi wokaliści gardzą swym rodzimym, jakże pięknym językiem i za wszelką cenę próbują przypominać Jamajczyków. Jednak moją uwagę przykuły dwa kawałki, które dość mocno wyróżniały się na tle pozostałych produkcji. Były nie tylko inne, lecz także po prostu bardzo dobre. Oba autorstwa duetu Jambassa. Postanowiłem więc nawiedzić stronę netlabelu A Quiet Bump, który to wziął sobie za cel promowanie południowowłoskiej sceny dubowej. Szybko doklikałem się do

linka umożliwiającego pobranie ostatniej EP-ki duetu... No a teraz o tej właśnie płycie. Siedem bardzo różnych kawałków solidnie wyprodu-

kowanej elektroniki, a w każdym inny gość na wokalu, i do tego każdy z innej bajki. Od śmierdzącego indie, mocnego emo

w wymowie i sposobie śpiewania „Dreada Dan Dread”, po wręcz dancehallowe „Combo Combo Thing”. Nie

brakuje też iście berlińskiej wycieczki z wokalistką rodem z Lipska – „Like Silence”. Niestety, także

na tej płycie zabrakło mi makaroniarskiej mowy (po włosku są tylko dwa kawałki), choć nie wpłynęło to spe-

cjalnie na mój odbiór tejże płyty. Pozostałe kawałki w więk-szości bronią się same. Zwłaszcza wspomniany już „Like Silence”

i „Unravel” – oba ze świetnie zaśpiewanymi kobiecymi wokalami.

*

*Człowiek o wielu mózgach – producent, promotor, a nawet didżej.

Fan połamanych rytmów i głębokiego basu. Współzałożyciel Redekonstrukcje Sound System. W wolnych chwilach podróżuje

i wypada z samolotu ze spadochronem.

REELCASH

Easy Star All StarsEasy Star's Lonely Hearts Dub BandEasy Star

dub

******Easy Star to nowojorski label, który podczas piętnastoletniej działalności stał się ojcem dwóch największych sukcesów w mu-zyce reggae pierwszej dekady XXI wieku. Mowa o dubowych co-ver albumach „Dub Side Of The Moon” (dubowa wersja „Dark Side Of The Moon” Pink Floyd) i „Radiodread” („OK Compu-ter” Radiohead), które przez wiele tygodni zajmowały pierwsze miejsca na reggae’owej liście przebojów magazynu „Billboard”. Do tej dwójki dołączyło niedawno trzecie wydawnictwo. Ponie-waż panowie z Easy Star wprowadzili do reggae idee koncept

albumu, postanowili w końcu sięgnąć do źródła. Do pierwszej tego typu płyty w historii muzyki popular-

nej – „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” Be-atlesów. Efekt jest piorunujący, zwłaszcza że do

współpracy udało im się zaprosić czołówkę reggae’owych wokalistów. Gościnnie po-jawili się m.in. U-Roy, Luciano, Max Ro-

meo, Matisyahu i Bunny Rugs.

V/ASteppas Delight 2: Dubstep Present To FutureSouljazz

dubstep

*** i pół

Aż dziw bierze, że zainteresowałem się tą płytą. Z zasady omijam z daleka kom-pilacje, które reklamują się na zasadzie: „all the big-gest riddims from the world of dubstep”. Po pierwszych trzech ka-wałkach już myślałem, że będzie można wieścić upadek tejże muzyki. Na szczęś-cie humor poprawił mi „Focus” Duska, którego bardzo lubię, i, o dziwo, Benga ze swoim „On The Edge”. Kolejnych ka-wałków słuchało mi się już całkiem przy-jemnie, choć dlaczego na tej kompilacji znaleźli się LD, Brackles czy Gemmy, to wciąż nie pojmuję. Resztę tego, co mi nie weszło, powiedzmy, że jestem w stanie zrozumieć, mimo że, moim zdaniem, to kupa. Choć, tak jak już wspomniałem wcześniej, parę numerów naprawdę po-prawiło mi humor. Mile zaskoczyło mnie też to, że Souljazz spojrzał na kontynent i znalazł na tej płycie miejsce dla Portu-galczyków z Octa Push i hiszpańskiego Relocate, co obok wymienionych już paru numerów, ratuje w moich oczach wizerunek mocno imprezowego dubste-pu zaprezentowanego na tej kompilacji. Trójka z plusem.

V/AWarp 2010

Warp/Sonic

elektronika

****Warp wydając kompilację „Warp 2010”, po-

stanowił sprzedawać ją w atrakcyjnej cenie 4,99 $ (widać, można tanio płyty wydawać, jak się chce). Muzycznie oczywiście totalny bajzel. Dokładnie taki sam, jak w katalogu wytwórni. Jest i infantylna, rozjechana elektronika, zwana won-ny, w postaci choćby Flying Lotusa, jak też postpunkowe (lubię to określenie, choć chyba nie używam go poprawnie) wycieczki na gitarę elektryczną i przesadnie wyzuty z emocji wokal w kli-macie electroclash (Dresden In Dresden). Generalnie na płycie można znaleźć cały przekrój, głównie nowych artystów ze staj-ni Warp, i to ma być przedsmak tego, co czeka fanów labela w najbliższych miesiącach. Warto się z tą płytą zapoznać, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy i czy jest sens, by w tym roku zaglądać na stronę warp.net.

5555

*

*Od lat pisuje do magazynów kulturalnych i muzycznych („Glissando”, „Przekrój”, „Dziennik”). Radiowiec, niegdyś związany z Radiostacją i Radiem Copernicus, a obecnie z projektem Radio Simulator. Didżej grywający zarówno szeroko pojętą muzykę eksperymentalną, jak i dobry pop.

JACEK SKOLIMOWSKI

*

Wooden VeilWooden Veil

Dekorder

psychode-lia, etno,

industrial

****Gdzieś między improwiza-

cją a rytuałem, muzyką etniczną i industrialną, Berlinem a Nowym Jor-

kiem, oryginalnością i wtórnością – tak można umiejscowić debituancki album „Wooden Veil”. Trzon formacji tworzą japońska wokalistka Hanayo (znana na-grań z Merzbow, Schneider TM) i nie-miecki basista Marcel Turkovsky (Ma-sonne, Snake Figures Arkestra, UUhuu), a ich inspiracje sięgają zarówno mocnej fali psychodelicznego folku (Sun City Girls, No-Neck Blues Band), jak i leci-wego krautrocka (Faust, Amon Duul). Takie utwory, jak „Gravity Problems” czy „Church Scream”, to ponure i radykalne pejzaże dźwiękowe, „Yinglis” i „Shive-rings” przypominają pogańskie obrządki, a „Moon And Hamburg” i „Red Desert” to ledwie kilka piosenek, które na chwilę pozwalają złapać oddech. Koncert Wo-oden Veil musi być niesamowitym do-świadczeniem.

SILVERWATERRER

IMPROWIZACJA, KAMERALISTYKA

*****Ponadgodzinny track zarejestrowany na żywo i nieco podrasowany przy miksie. Na pierwszym planie Chris Abrahams, na drugim Tony Buck, a na trzecim Lloyd Swanton. Każda minuta ich gry jest coraz bardziej wciągająca: psychodeliczne partie Hammonda rozpływają się w próbach sonorystycznych, chaotyczne uderzenia w fortepian układają się w prosty temat, schowany w tle bas porządkuje kompozycję, gęste afrykańskie ryt-my nabierają rockowego wyrazu, a potem dołącza jeszcze jazgotliwa gitara. Narracja płynnie swobodnie i nie narzuca dynamiki gry, tylko pozwala na pracę nad brzmie-niem, teksturą dźwięku oraz układanie warstw utworu i synchronizowanie ich ze sobą. Nasuwają się skojarzenia ze składami Milesa Davisa, kompozycjami Steve’a Reicha, sejsami Can, poszukiwaniami Tortoise, a nawet piosenkami Tindersticks. Nie ma miej-sca na hochsztaplerkę!

The Necks

Oren AmbarchiIntermission 2000-2008Touch

noize, improwizacja, ambient

****Ma na koncie kilka znakomitych, elektroakustycznych solowych płyt dla wy-twórni Touch, sesje z Keithem Rowe i Fenneszem czy wspópracę z grupą Sunn O))). Ale na „Intermission 2000–2008” wybrał pięć niepublikowanych i mniej znanych włas-nych utworów. „Intimidator” to wspólne wyciszone nagranie z Antonym Paterasem na fortepian, misy tybetańskie i elektronikę, „Iron Waves” to próbka jego umiejętności remikserskich i wokalnych, „Moving Violations” – pokaz elektronicznych możliwości brzmieniowych na podstawie drone, w „The Strouhal Number” zmierza w delikatniej-szą i melodyjną stronę, a w zawiłym „A Final Kiss on Poisoned Cheeks” stopniowo buduje napięcie, a potem rozkłada swoją muzykę na czynniki pierwsze.

Tetuzi Akiyama & Toshimaru NakamuraSemi-impressionismSpekk

improwizacja

****Intrygujący zapis sesji gitarzy-

syty Tetuzi Akiyamy oraz Toshimaru Nakamu-

ry. Tradycyjnie cisza ważniejsza jest niż sam dźwięk, który

często sprowadza się tylko do przenikliwych fal

sinusoidalnych albo cyfrowych błędów. Natomiast dokładnie na-

pisane melodie i zwarty rytm wypierają swobodne akordy. Oczywiście ta formuła grania została wyczerpana kilka lat temu i przeanalizowana nie tylko przez pryzmat kultury japońskiej. Może te trzy blisko 20-minutowe nagrania nie są obciążone żadnym kontekstem kulturowym i poka-zują ponadczasowy urok tej muzyki.

v

56

v

DO USŁYSZENIA W REDAKCJI

NovikaLovefinderKayaxklubpopI bardzo ładna płyta wyszła naszej ulubionej współpracownicy. To do-brze, bo gdyby nagrała słaby album, to mielibyśmy nie lada problem z jego oceną, ba, musielibyśmy zmierzyć się również z doborem odpowiednich słów, żeby ta nasza krytyka nie była zbyt bolesna. A tak, mamy z głowy. Po dość zamotanym stylistycznie debiucie, widać, że Novika w końcu znalazła swój kierunek. Jaki? A taki

novikowy właśnie. Nie ma co się silić na jakieś porównania albo łatki, „Lo-vefinder” to bardzo dobrze skrojony krążek. Do tańca i do biegania. Spójny (mimo kilku producentów) i treściwy. Kasia zaskakuje sposobem śpiewania – pełnym, odważnym i zdecydowa-nym. To już nie leniwa niedziela to imprezowy piątek!

LAIF Kru

DeadbeatRadio Rothko The Agriculture Recordsdub minimal technoZnany i ceniony adiunkt w katedrze dubologii stosowanej przygotował wykład na temat:„Dub techno – hi-storia, a stan obecny”. Swoje wywo-dy oparł o muzykę autorów dobrze znanych, czyli Von Oswalda & Co (jako Basic Channel, Rhythm And Sound, Quadrant, Maurizio), Mo-nolake, Substance, naśladowców pokroju Deepchord oraz tych mniej popularnych, którzy niestrudzenie kontynuują schedę po berlińskiej szkole tworząc współcześnie bardziej lub mniej udane klony oryginalnego, przestrzennego soundu. Wśród nich znaleźli się min Mikkel Metal (Kom-pakt i Echocord), Stephen Hitchell (Echospace), 2562 (Tectonic), duet Pendle Coven i paru innych. Kom-pilacja Deadbeata nie jest tak sztur-mowa jak pamiętny miks Scion dla Tresora (zawartość po części podob-na), tu przeciwnie – spokojne pul-sowanie zaczyna i wieńczy całość, żywsze, mocniejsze, bliższe techno granie, mamy tylko w środku. Szcze-gólnie upajająco i międzygwiezdnie wypada końcówka, potwierdzając wysoki poziom wykładu pana ad-iunkta. Berliński sound stał się ka-nonem w techno niczym klasyczne metalowe granie w rocku. Inspirował i inspiruje, może nudzić i uwodzić. Ja mam do niego słabość, wy też?

Piotr Nowicki

vv

5757

NOWY!PE�EN ENERGII

SOLOWY ALBUM NOVIKI!

Massive AttackHeligolandEMIpure ristol soundOjcowie trip-hopu – gatunku, który jest wręcz modelowym przykładem skoń-czonej formuły, nagrali materiał, który z powodzeniem mógłby się ukazać 15 lat temu. Ktoś bystry może zapytać: a jaki mieli nagrać? No właśnie, i tu dochodzimy do sedna sprawy. Panowie przez siedem lat zwodzili słuchaczy umiarkowanie dawkując wiadomości o nowej płycie. A to niby podawali ty-tuł, a to nie komentowali spekulacji, co do gości zaproszonych do współpracy (wyobraźnie najbardziej rozpalał oczywiście król atmosferycznych dźwięków podszytych niskim basem, czyli Burial), a to znów z konsekwencją godną pozazdroszczenia przekładali kolejne daty premiery. Aż w końcu stanęło, że 3D i Daddy’ego G producencko wesprze niepokorne dziecko popowych me-lodii Damon Albarn. Co ciekawe, część nowego materiału była „ogrywana” podczas występów na żywo, co tylko potęgowało napięcie, bo kompozycje były więcej niż dobre. Aż w końcu ukazał się album studyjny. „Heligoland” jest kwintesencją brystolskiego brzmienia. Tu nie ma żadnych kompromi-sów, dziwnych rozwiązań czy silenia się na coś, co trip-hopem nie jest. Kto spodziewał się interstylistycznego szaleństwa albo łudził się, że MA zmienią swoje posępne oblicze, srogo się zawiedzie. Ten album śmiało można uznać za klasykę gatunku.

LAIF Kru

V/APlus 8 100Plus 8minimal techno

Zastanawiałem się jak Rysiek uczci jubileusz Plus 8. Nowa, limitowana EP--ka, może jakiś album? Tymczasem otrzymaliśmy wydany wyłącznie cy-frowo zestaw przemiksowanych 22 utworów z dwudziestoleniej historii wytwórni. Klasykom, które po latach właściwie bronią się same, gromada zacnych producentów (od Kena Ishii po Tiefschwarz) dodała szlifu, uno-wocześniając brzmienie i nie pozbawiając – w znakomitej większości przy-padków –urody. Pewnym mankamentem może być stylistyczna monotonia, bo całość została wpasowana w jednostajny, minimalowy wzorzec. No ale cóż – mimo, że po latach nuży mnie takie traktowanie materii to jednak coś (być może atrakcyjność materiału wyjściowego) spowodowało, że począt-kowy sceptycyzm zamienił się w uznanie. Nie będę omawiał tutaj wszyst-kich 22 remiksów, ale dla idących na skróty mam radę: zacznijcie słuchać od utworów ze środka składanki – remiksów Ambivalent, Danilo Vigorito, Alexa Under, Skoozbot. Kompilacja podsumowuje przeszłość, ale stawia też pytanie – czy w czasie najbliższej dziesięciolatki label wyda nowe nagrania i czy później będzie co remiksować?

Piotr Nowicki

*

58

Jakoś tak się składa, że na nasze błyskotliwe pytania odpowiadają głównie panie, co oczywiście, jest

bardzo miłe, sympatyczne i ogólnie fajne. Cóż, widać jest w nas coś takiego, że trudno nam się oprzeć (rednacz ciągle się o coś opiera;).

W tej odsłonie swoimi impresjami dzieli się z nami ognista Chilijka,

królowa technicznych popisów i house’owych wygibasów – Dinky.

* laifquest *

CD czy winyl?I to, i to.

Jakie jest najczęściej zadawane ci pytanie?„Skąd masz takie dziwne imię?”

Najgłupsza prośba, jaką usłyszałaś podczas grania?Grałam kiedyś „Contemplation” King Britta, podeszła do mnie wtedy dziewczyna i zapytała, czy mogę puścić jakiś house.

Spanie czy ranne wstawanie?Uwielbiam poranki.

Jaką płytę zabrałabyś na bezludną wyspę?„Calling Out Of Context”Arthura Russela.

Mięso czy warzywa?Mięsooooooo!

TV czy DVD?DVD

Jakiej muzyki nie lubisz?Deutsche Schlager jest okropna.

Kto to jest Kubica?Nie mam zielonego pojęcia.

Jaka jesteś?Delikatna, ale silna.

Kim chciałaś zostać jak byłaś mała?Pianistką

Szpinak czy brukselka? Szpinak z sosem sezamowym

Twoja pierwsza miłość? Luke Skywalker

Czy jest coś po śmierci? Mam nadzieję.

Pecet czy Mac?Mac

Kawa czy herbata?Herbata

Najgorsza impreza, na której grałaś?Mam fatalną pamięć, jeśli chodzi o kiepskie imprezy. Po

prostu ich nie pamiętam (śmiech).

Wierzysz w UFO?Tak

Pies czy kot?Kotek

Cebula czy czosnek?Zdecydowanie czosnek, cebula źle wpływa na mój

brzuch.