lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

243

Upload: darek-darek

Post on 22-Jul-2016

294 views

Category:

Documents


26 download

DESCRIPTION

Książka wspaniała, autentyczna, wciągająca miękką, pamiętnikową narracją i historią która pochłania czytelnika od pierwszych zdań. Od kresowych miasteczek i okupacji sowieckiej, przez wsie i napotkanych w lasach partyzantów, po przymusową pracę na folwarku niemieckiego arystokraty i osadnictwo na Ziemiach Odzyskanych – oto historia tułaczki dwóch sióstr, Kaszmiry i Maruszki.

TRANSCRIPT

Page 1: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu
Page 2: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Lucie Di Angeli-Ilovan

Żniwo gniewu

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Page 3: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Mojej mamie Marii Karasińskieji mojej cioci Kazimierze Ganeckiej

tę książkę poświęcam

Page 4: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Prolog

Tęsknoty

Powinnam częściej dzwonić do matki. Ale zawsze wir spraw wciąga mnie i niesie wzupełnie inną stronę. Głupie usprawiedliwianie… Człowiek najwięcej wysiłku wkłada wwyjaśnianie swojej niedoskonałości… Jak to mówi dziadek Adam: No nie do końcaudaliśmy się Panu Bogu. Najczęściej usprawiedliwiam się: mężem, córką, pracą wszpitalu, inną strefą czasową… Czasem po prostu trafia się zły dzień i nie mam ochoty narozmowę z matką. A niekiedy kołacze się we mnie jakiś do niej żal o ojca, o to, że nic niewiem, że kryje coś przede mną, że… nie mam nawet jego fotografii, nie znam imienia… żesą dni, kiedy czuję się samotna, chociaż jest Grzegorz i dzieci… że zawsze brakowało miwsparcia ojca, że nie słyszałam od niego: Córeczko, jesteś piękna, Magdaleno, jaka jesteśmądra…, że nie powiedział mi: Madziu, tak, masz rację, Grzegorz będzie wspaniałymmężem. A poza tym po pięćdziesiątce zrobiłam się bardziej bojowa i sentymentalnajednocześnie, czyli stanowię absolutnie paradoksalną mieszankę wybuchową i lepiej niewylewać jej na starą matkę po drugiej stronie oceanu. Zresztą gonię jak szalona. Życie wKalifornii jest darem niebios, ale i sprawdzianem szybkości działania. Kalifornia jest jakEden, panują tu jednak inne reguły czasowe. Po pierwsze, czas płynie szybciej, po drugie,czas płynie szybciej, po trzecie wreszcie, czas płynie szybciej. Ale nie żałuję ani jednegodnia w Kalifornii, nawet cierpienie matki podczas pożegnania nie zabiło we mnie tejdzikiej radości życia właśnie tu i teraz. Kocham Polskę, kocham Francję, a teraz po prostukocham Kalifornię. Wiem, poddaję się tej banalnej estetyce: uległam kiczowatemubłękitowi nieba — jak z reklamy, nie przeszkadzają mi latające samoloty, zupełniebezkrytycznie wielbię zapach oceanu, sycę się świadomością bliskości gór, mijampięknych, uśmiechniętych ludzi… plastruję się słoneczną słodyczą tego miejsca i pławięsię w rajskim klimacie. Na przekór śmierci, cierpieniu i całej tej drugiej stronie życia,którą świetnie znam z pracy… Lubię, tak jak teraz, przyjechać do pracy pół godzinywcześniej i patrzeć na malowniczo położony Mills Memorial Hospital nad Zatoką SanFrancisco. Stąd roztacza się wspaniały widok na łuk mostu San Mateo Bridge i błękitnawądal Livermore. Czasami, zanim założę biały kitel i wejdę do szpitala, gapię się po prostu

Page 5: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

przed siebie. Tu lubię sobie chwilę pomyśleć, o wszystkim i o niczym… Zadzwonię doniej dziś. Obiecuję. A teraz pędzę.

Ruch jak zawsze. Chorzy, zdrowi, personel — każdy dokądś biegnie, niesie swojąchorobę albo niemożność dania komuś skutecznej pomocy. Dzień jak co dzień: ktoś umarł,kogoś innego wypisali do domu, są też tu tacy, którzy nic jeszcze nie wiedzą, tylko czekają.Siedzą w poczekalni i w nieświadomości oglądają kolorowe pisma. Gonię na piętro.Zatrzymuje mnie Japonka — śmieszka Linda — fizjoterapeutka:

— Magdalena, a ty jak zawsze biegasz. No, ale gdybym ja miała takie dłuuugie nogi jakty, to pewnie też pomykałabym z taką energią. A zamiast tego mam tylko japońskie krótkienóżki.

— Gonię do pięćset dwanaście, do mojej Finki. Linda — cała jesteś piękna jak ta twojaJaponia wiosną. Gdybym miała takie stópki jak ty, to mój mąż całowałby mnie w stopyczęściej niż w usta.

— Marzycielka. A myślisz, że mój mąż całuje mnie w stópki? Nigdzie mnie już niecałuje, a ja jak ta stara panna, co zawsze jest gotowa, ale nikomu niepotrzebna.

— Linda, potem cię przytulę i pocieszę, ty moja japońska mini, a teraz Irma. OK?W sali numer pięćset dwanaście, na piątym piętrze, umiera młoda Finka Irma. Bardzo

słabo mówi po angielsku. Tak jak ja ma jasne włosy. Umiera. Wiemy o tym obie, ale nigdynie rozmawiamy o śmierci. Leży jak zawsze z głową zwróconą w stronę okna. Jej twarz nicjuż nie mówi. Kiedyś Irma walczyła, teraz tylko czeka. Jej błękitne oczy wpatrzone są wbiałe żagle wolno sunące po bezwietrznej zatoce. Jej marzenia kończą się tu… w salipięćset dwanaście. Umiera w obcym kraju, w kalifornijskim Edenie — zupełnie sama.

— Piękny widok. Też lubię patrzeć na zatokę — mówię i bardziej odsłaniam zasłonę. —Zaraz rozmasuję ci nogę, poczujesz ulgę, Irmo.

— Nic już nie czuję. Najchętniej uciekłabym stąd. Chciałabym powyrywać te igły, rurkii… — odpowiada słabym angielskim Irma.

— Irma, to normalne. Jesteś zmęczona tym wszystkim.Chociaż wiem, że Irma nie rozumie mnie najlepiej, i tak opowiadam jej o tym, co się

dziś wydarzyło. Zawsze tak robię, gdy do niej przychodzę. Masuję jej fioletową nogę igadam, zagaduję jej cierpienie, jej samotność, jej strach. Gdy wychodzę od Irmy, mojeserce przypomina rozsypane puzzle.

Po siedemnastej wychodzę ze szpitala. Za plecami zostawiam swoich pacjentów, ichżycie, choroby… Mam w głowie jakiś niewidzialny przycisk, włączam go i przestawiamsię w kilka minut. Gdy tylko słyszę dzwony kościoła św. Mateusza, czuję wolność. Jadę donaszego pięknego domu na stokach San Bruno, jadę do swoich dzieci, do Pauliny, Mireli iTomka, jadę do mojej wolności, do Grzegorza, który niezmiennie od lat mówi do mnie:Witaj, moja piękna.

I rzeczywiście czuję się piękna. Grzegorz szepcze to nocami mojemu ciału, a ja ufamjego słowom, jego dłoniom, jego ciepłemu oddechowi na moich plecach. W pracy dotykamcierpienia, masuję nieszczęście, głaszczę udrękę i czuję śmierć przemykającą korytarzamiszpitala, w domu mam wytchnienie, spokój. A Grzegorz jest wszystkim tym, za czym

Page 6: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

tęskniłam jako mała dziewczynka. Długo szukałam kogoś, kto dałby mi poczuciebezpieczeństwa, pewność siebie, kto odsłoniłby we mnie kobietę, a nie dziewczynę. Całeżycie szukałam ojca. Wiem, że jest Rosjaninem. Tylko tyle. Nie wiem, czy żyje. Nic niewiem. Matka milczy… Wierzyłam, że po prostu go spotkam, że przyjdzie na klatkęschodową i zapyta, czy nie wiem, gdzie mieszka Madzia. A spotkałam Grzegorza. Wyleczyłmnie z wielu tęsknot. Ale nie ze wszystkich.

Wychowywałam się w domu kobiet. Mama Kaszmira — silna osobowość i tajemniczanatura, ciocia Maruszka, siostra mamy — subtelna, delikatna. Czasami myślałam, żebardziej pasuję do cioci, i zazdrościłam kuzynom: Olince i Markowi otwartości ich matki.Moja rodzina pochodzi z Kresów, z okolic Wilna. Zanim przyjechałam do Kalifornii,mieszkałam w Polsce. Pamiętam zupełnie inne życie niż to moje obecne — amerykańskie.Nie mogę powiedzieć, że żyłyśmy w biedzie, ale w każdym razie było nam bardzo ciężko.Kupowałyśmy z matką ziemniaki od chłopa i potem przez całą zimę i wiosnę jadłyśmy teziemniaki okraszone tłuszczem, kapuśniak albo fasolówkę. Zazdrościłam Teresce,koleżance z klasy, zielonego płaszczyka ze złotymi guzikami i kolorowych landrynek wpapierowej torebce. Wszystkiego zazdrościłam Teresce.

Na ganku, obok dziadka, stoi Mila — moja kochana suka. Zawsze wie, kiedy wracam.Mila jest najmądrzejszym psem na świecie. Wyczuwa czyjeś smutki i choroby. Gdyby byłaczłowiekiem, tobyśmy razem pracowały w szpitalu. Byłaby genialnym diagnostykiem inajlepszą przyjaciółką. Rok temu zmuszała dziadka Adama do podnoszenia nogawki spodnii cierpliwie lizała jego kolano. Myślałam, że to jakiś rodzaj zabawy, ale gdy nieprzerwanietrwało to kilka tygodni, postanowiłam zrobić dziadkowi badania. Guz. Operacja.Rekonwalescencja. Mila uzyskała status uzdrowicielki i honorowe miejsce na skórzanymfotelu dziadka. Teraz co dzień opiekują się sobą.

— Widziałaś, Magduś, jaka ona mądra? Już od piętnastu minut siedzi na ganku i czeka naciebie — mówi dziadek Adam.

— A dziadziuś jak zawsze z Milą na ganeczku. Jedliście coś?— No, niestety, nic nie jedliśmy z Milunią. Dziś sushi. Tak zarządziła Paulinka.— O wy biedaczki moje. Już pędzę robić kotlety.Na dźwięk słowa kotlety Mila macha ogonem, a dziadek dziarsko rusza w stronę kuchni

i zapomina o laseczce zawieszonej na poręczy tarasu. Już w przedpokoju słyszę słowapiosenki Susan Vegi: My name is Luca… I live on the second floor!

— Paulinka! Przycisz Susan! Zejdź do nas! — krzyczę.— Mamuś, a pójdziesz ze mną popływać? — Paulina schodzi ze schodów.— Pójdę, ale słyszałam, że głodzisz dziadka i Milę — mówię, rozstawiając w kuchni

torby z zakupami.— Mamuś, no co ty. Nikogo nie głodzę. Ale ja kocham sushi.— Wiesz, że dziadek nie je ryb… — patrzę na nią z wyrzutem. Paulina wydyma usta.

Irytuje się.— Błagam, tylko bez opowieści o Syberii i o obozach pracy, i bez martyrologii

Polaków… Bo jak się zaraz rozkręcisz, to opowiesz mi całą historię Polski, od Piastów po

Page 7: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

1956 rok. Zrobisz się patetyczna i na koniec się popłaczesz. Idę na Coyote Point pływać —wypaliła bezczelnie na jednym oddechu moja córka.

— Zaraz, zaraz, moja panno — mówię do zbierającej się z kuchni młodej arogantki.Łapię ją za rękę i dodaję, patrząc jej w oczy:

— Nie lubię tego tonu. I bez ironii, proszę. Rozmawiałyśmy tyle razy, Paulinko…Do kuchni wchodzi dziadek z Milą. Paulina delikatnie wymyka się do swojego pokoju.

Patrzymy przez chwilę na siebie porozumiewawczo. Dziadek siada przy stole.— To my z Milunią poczekamy tu na nasze kotlety. Madziu, a opowiadałem ci o tej

zielonej żabce na Syberii? Jak my tam byliśmy głodni! Pamiętam. Rąbię syberyjską tajgę.Walimy drzewa prosto do rzeki. Sypie śnieg… Zaspy jak okiem sięgnąć. Nic tylkoskostniały, beznadziejny krajobraz wiecznej zimy! Głód szarpie wnętrzności. Wydaje misię, że nie wytrzymam. Patrzę, tuż nad wodą siedzi zielona żabka. Narzucam na nią czapkę.Chwytam w palce, patrzę, a żaba… sama skóra i kości, chuda jak ja! Spogląda na mniewytrzeszczonymi ślepkami… Myślę sobie: Oj głodnaś ty, bidulo, nieszczęśnicosyberyjska… I puszczam ją wolno!

Oczywiście, że znam tę historię. Dziadek opowiada ją kilkakrotnie w ciągu tygodnia.Zawsze słucham ze zdumieniem, kręcę głową, potakuję. Rozumiem, że to, co przeżył,gdzieś tam ciągle toczy się w nim. Dziś znowu znalazłam pod jego poduszką kromkęchleba. Pocałowałam ją i położyłam z powrotem. Moja mama zawsze całowała chleb, gdyupadł jej na podłogę. Muszę do niej zadzwonić. Zrobię to dziś. Na pewno. Podaję obiaddziadkowi i idę pływać.

Znowu nie zadzwoniłam do matki. Jestem zmęczona. Grzegorz już mnie woła dosypialni. Leży uśmiechnięty. Zdejmuje okulary. Odkłada książkę.

— Zapraszam, moja śliczna. Jeszcze moment, a twój mąż zaśnie jak niedźwiedź.Zabiera mnie pod kołdrę. Zsuwa ramiączka koszuli. Całuje moje ramiona. Delikatnie

odwraca mnie na bok. Wie, że za moment zapomnę o wszystkim, że pozwolę mu badaćaksamitność moich pleców. Rysuje linię biodra i gładzi pośladki. Przywiera do mniemocno. Czuję jego oddech na karku. Zamykam oczy. Jego szept miesza się z moim corazszybszym oddechem i po chwili siedzę na jego brzuchu. Grzegorz obserwuje, jak unosząsię moje piersi. Moje włosy głaszczą jego twarz. Delikatnie odpycha mnie. Czeka, aż sięwyprostuję, aż odrzucę do tyłu głowę. Trzyma mocno moje biodra, rytmicznie płynie razemze mną. Delikatne mrowienie rozpoczyna się na udach, potem dziko ogarnia całe mojeciało. Unoszę się w rytm jego dłoni i bioder. Wiem, że jest blisko. Nie czekam. Poddaję sięswoim falom. Sycę się tą gorącą energią, która rozpiera mnie od środka i pozwala mi uciecw jakąś nierealną krainę. Grzegorz podnosi się, siada. Oplatam go udami. Patrzę w jegooczy. Jest tu. Ja też. Spotykamy się w naszej wilgoci. Mokre plecy Grzegorza już krzyczą,gonię ten wrzask najpiękniejszy i zatrzymuję go na moment, chcę go zapamiętać i potempoddaję się. Grzegorz mocno nawija na rękę moje włosy, przytrzymuje je, ciągnie do tyłu.Wie, że za moment razem wejdziemy wysoko, do końca, do kresu…

— Wstawaj, kochana, spóźnisz się do pracy. Hej, hej… — budzi mnie szept Grzesia.

Page 8: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— A ja myślałam, że teraz to kawa do łóżka, rogalik i wazonik z różą… — mówięzaspana.

— Za dużo filmów oglądasz, kochanie. I jesteś o jeden romans Danielle Steel za daleko.Robotnicy już na mnie czekają. Jadę. Wstawaj… — klepie mnie czule w nagi pośladek ijuż go nie ma. W łazience jak zamroczona szoruję zęby. Dopiero teraz czuję zapach kawy…Filiżanka stoi na parapecie, a obok niej karteczka: Niezmiennie Cię uwielbiam, anajbardziej twój boski tyłek. Grześ … Miałam szczęście, że trafiłam właśnie na ciebie…Tarcza zegarka nieubłaganie informuje, że moja klęska jest coraz bliżej. Szybko sięubieram. Maluję tylko rzęsy. I znowu gonię. Mijam w drzwiach szpitala starszą kobietę.Ukłucie w sercu. Nie zadzwoniłam. Ale w końcu matka też mogłaby do mnie zadzwonić.Ganię się za takie myślenie. Teraz moja kolej… Matka jak zawsze dumna i honorowa.Bierze mnie na krótką smycz. Zakładam kitel i biegnę do sali pięćset dwanaście, do Irmy.Sala jest pusta. Gładko zasłane łóżko. Straszy mnie śnieżnobiała kapa.

— Gdzie Irma? — pytam dyżurującą pielęgniarkę.— W kostnicy… Wiem, że ci przykro, ale sama wiesz, jak to u nas jest…Choć przeżywam to kolejny raz, znów jest mi smutno. Zawsze mi smutno, gdy

odchodzą… Znam ich przecież inaczej, znam ich chore ciała, dotykam tych ciał, czuję je wpalcach. Muszę zobaczyć Irmę… Dobrze się dogaduję z chłopakami z transportu, bezproblemu dadzą mi klucze do kostnicy. Spotykam Boba koło sali operacyjnej.

— Dasz mi na piętnaście minut klucze? — pytam pewnym tonem.— Pewnie. Tylko pamiętaj, piętnaście minut. Szef i tak kiedyś oberwie mi jaja. Może

pójść z tobą?— Dam radę, Bob. Nie jestem taka strachliwa. Dzięki. Masz u mnie dobrą kawę.— Ale nie w naszym bufecie, tam o dobrej kawie zapomniano wiele lat temu. Uważaj na

duchy.— Ale jesteś głupi, Bob — żachnęłam się.— Żartowałem — dodaje, śmiejąc się zadziornie, i już go nie ma.Trzymam klucze. Po co ja to robię? Zupełnie nieprofesjonalne zachowanie. Ale chcę

zobaczyć Irmę. Ze szpitalnej kapliczki, z wazonika przy św. Teresce od Dzieciątka Jezusbiorę gałązkę frezji i zjeżdżam w dół, do naszego Hadesu. W ciemnym pokoju bez okien,pod ścianą, w chłodzonych szufladach leżą zmarli nocą pacjenci. Fatalne jarzenioweświatło i ten upiorny dźwięk uszkodzonej lampy. Mógłby ktoś to wreszcie naprawić, docholery. Przypominają mi się wszystkie horrory, które oglądałam z dziećmi w kinie.Szukam Irmy… Jest. Otwieram jej szufladę. Irma cała zamotana w białą folię. Ktoś jejzawiązał pod brodą foliową kokardę. Pewnie Peter — bardzo ją lubił…… Irma wyglądateraz jak olbrzymi cukierek zawinięty w biały papier. Rozwiązuję kokardę… W głowie mihuczy…

— Irma… moja biedna Irma… Nie możesz mieć tej kretyńskiej kokardy… Jaka jesteś…maleńka… Nie wiem, co mam ci powiedzieć, nie wiem, czy teraz jest ci lżej… Możejesteś już na swoich fiordach… Poprawię ci włosy… Dlaczego nikt nie umył ci głowy…?To dranie… zawsze się spieszą… Śpij maleńka, śpij spokojnie…

Page 9: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Magdalena…W drzwiach stoi zdenerwowany Bob. W ogóle nie słyszałam jego kroków.— Miałaś wracać za piętnaście minut — mówi z wyrzutem.— Przepraszam, nie gniewaj się — staram się szybko przykryć Irmę, zostawiam gałązkę

frezji koło jej głowy.— Płakałaś? To ktoś z twojej rodziny? — zapytał zaskoczony.— Trochę tak, ale wcale nie płakałam, to przez to światło. Oczy pieką jak cholera.

Moglibyście naprawić te lampy. Ta na środku buczy jak rakieta kosmiczna, spokojniemogłaby wskrzesić jakiegoś stwora doktora Frankensteina.

— Zamknij porządnie lodówkę i lecimy, umarł pan Sterstein z dwieście dziewięć.— O mój Boże… A przecież czuł się lepiej, nie było nawrotów.— Nawrotów nie było, ale ponoć to było samobójstwo… Dziewczyny tak mówią w

kuchni — szepcze i zamyka ciężkie drzwi na klucz.— No akurat kuchnia jest najlepszą komórką FBI — mówię z ironią.— Możesz nie wierzyć, ale policja już tu była…— Ale dlaczego? — pytam bezradnie.— On jeszcze żył, a rodzina już szykowała pogrzeb i dzieliła łupy. Nawet nie poczekali

na ostatnie wyniki. A pan Sterstein, jak na złość, wyzdrowiał. Ponoć do jego domu, takmówiła Lili z chirurgii, już wprowadził się młody kochanek pani Sterstein, o trzydzieści latmłodszy… — Bob papla teatralnym szeptem, a ja mam mętlik w głowie.

Jakoś dotrwałam do końca dnia. Na ganku oczywiście czekają Mila i dziadek. Wchodzęciężkim krokiem do domu.

— Magduś, widzę, że miałaś zły dzień. Oj, tak ty chodź do mnie na pogadanie.Zaparzymy sobie meliski i pogadamy. Ale ty teraz nie płacz, dzieci będą się martwiły.Okularki ty załóż, te na słońce. My już jedli. To tylko krzyknij, że jesteś, i idź na górę domojego gabineciku. Oni i tak oglądają setny raz Gwiezdne wojny i jak się domyślasz,najbardziej zachwycony jest twój Grześ. Jedzą popcorn i chipsy i nawet informacja o atakuMarsjan by im nie przeszkodziła.

Dziadek przytula mnie serdecznie, Mila łasi się do mojego uda, zaczepia mnie silnąłapą. Ale jak tu się powstrzymać. Robię tak, jak mi kazał, i już siedzę w jego starymchesterfieldzie z czerwonej skóry. Beczę jak dziecko…

— Tak ty płacz, kochana, a ja ci zaparzę meliski z rumiankiem — mówi dziadek inalewa wody do czajniczka elektrycznego, który kupili mu chłopcy, żeby w nocy nie musiałschodzić do kuchni. — Ja wiem, Magduniu, wiem… Życie czasem albo przeraża, albouwiera jak ziarenko piasku w oku…

— Niech dziadziuś tak nie mówi, bo ja w ogóle nie przestanę płakać, bardzo mi pasujeto ziarenko piasku. Właśnie tak się czuję… — zaszlochałam jak bohaterka serialu rodem zWenezueli.

— Pij i płacz — mówi dziadziuś, a Mila liże moją stopę z takim namaszczeniem, jakbydorwała najlepszy smakołyk.

— Milunia, przestań, zostaw moją nogę. Gilgoczesz mnie, daj spokój — zaśmiałam się

Page 10: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

przez łzy.— Liż, Milusia, liż Madziunię, bo już uśmiech wraca, liż, ty nasza lekareczko.— Ależ wy tworzycie spółkę, zgraliście się jak skrzypce i kontrabas.— Kontrabasem jestem ja, a Mila…— Zmarła Irma… — przerywam dziadkowi.— O, biedaczka… To ta od fioletowej nóżki?— Tak. Ale nie mogę zrozumieć…— Co tu rozumieć, kochana… Tu nic nie ma do rozumienia. Na Syberii ciągle oglądałem

śmierć, teraz czekam na swoją kolej. Może już dziś na mnie przyjdzie czas. Tak to jest,wszyscy musimy kiedyś odejść. Tu nie ma żadnej filozofii. A jak nie masz wyboru, toprzyjemnie jest wierzyć, że śmierć to jedynie zmiana miejsca zamieszkania. Zmieniaszadres, rozumiesz? Po prostu. Pij meliskę, pij.

Piję meliskę dziadka Adama. Dalej nic nie rozumiem. Ale uspokajam się w jegogabineciku pełnym starych fotografii, pamiątek rodzinnych… Zostają po nas tylkoprzedmioty… Mila patrzy na mnie mądrymi psimi oczami. Odstawiam kubek. Na dole jużmnie wołają:

— Mamusiu, co robimy na kolację? Zejdźcie do nas. Jesteśmy głodniii!— Idziemy, Magduniu, idziemy na kolację, zjedzmy coś dobrego. Może zrobimy jajka na

bekonie? — pyta po szelmowsku dziadziuś i mruga okiem.— Na noc?! Dziadku! A twój cholesterol?— A co mi zostało? Dajmy poszaleć gadzinie w starych żyłach!

Grześ też miał ciężki dzień na budowie. Nie czekał na mnie. Śpi jak niedźwiedź. Niemogę zasnąć. Wszystko kołuje mi w głowie. Irma, młody kochanek pani Sterstein, melisadziadka, moja Milunia, pływanie z Paulinką na Coyote Point… Leżę na wodzie, widzęolbrzymie samoloty podchodzące do lądowania. Wydaje się, że za chwilę jakiś olbrzymmuśnie kołami pomarszczoną wodę… Sen… Śpię… Dobrze…

— Córeczko… córeczko…Zrywam się. Siadam na łóżku. Jest noc. Słyszę swoje tętnice. Grzegorz też się budzi.— Co się stało, kochana? Co ci jest?— Była tu moja mama.— Daj spokój, to sen — próbuje mnie uspokoić.— To nie był sen, Grzesiu. Dotknęła mnie. Czułam to wyraźnie. Zobacz, jak bije mi

serce…— Mama jest we Francji, kochanie. Uspokój się.— Grzesiu, nie oszalałam przecież. Wołała mnie.— To przez śmierć Irmy. Nie powinnaś się tak angażować w życie pacjentów.

Rozmawialiśmy o tym wiele razy. Do mamy zadzwonisz rano.Grzegorz przytula mnie, głaszcze po głowie.

Słyszę dzwonek. Zerkam zaspana na zegarek. Szósta rano. Grzegorz odbiera telefon.— Madziu, do ciebie.

Page 11: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Mama umarła w nocy. Dzwoniła pani Dębowska, nasza dawna sąsiadka… Nie wiem, codo mnie mówiła… W uszach mam tylko jedno zdanie: Twoja mama nie żyje . Kaszmirazmarła kilka godzin temu. Moja mama nie żyje. Nie zdążyłam z niczym. Nie zadzwoniłam,nie dowiedziałam się nic o ojcu. Nic mi nie zdradziła i teraz już się nie dowiem. Mojadzielna matka nie żyje… W ogóle tego nie przewidziałam, w ogóle o tym nie myślałam.Dziadek Adam — tak, wiem, że może umrzeć w każdej chwili, ale nie mama. Nieposklejałyśmy naszych spraw, nie wyjaśniłyśmy sobie…

Siedzę w samolocie. Lecę do Francji. Przede mną organizacja pogrzebu, spotkanie zOlinką i Markiem, odczytanie testamentu matki. Na kolanach mam Dom dusz od Paulinki.Przez ostatnie dni żyłam w kompletnym chaosie! Trzeba było natychmiast kupić bilet,załatwić nowy paszport, bo stary leżał na dnie szuflady, od dawna przeterminowany,spakować walizkę, załatwić urlop w pracy… Całkowite urwanie głowy. Nawet nie miałamczasu pomyśleć o matce! Na lotnisko odprowadzili mnie wszyscy w komplecie, tylko Milamusiała zostać w domu. Ale Mila wszystko rozumie, taki to cudowny pies. Oj mamo,mamo… Tak mi się po cichu wymknęłaś. Lecę do ciebie… Zawsze robiłaś wszystko poswojemu… Chodziłaś swoimi drogami jak dziki kot.

Page 12: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Testament

Maitre Mory jest solidnym adwokatem. Jego wspaniały gabinet znajduje się przy krętejuliczce Château d’Eau w Leers. Jak sięgam pamięcią, zawsze wchodziłam tu onieśmielona.Teraz jest podobnie. Niepotrzebnie ubrałam się w czarny kostiumik od Chanel. Mam go naspecjalne okazje, ale czuję się w nim jak w gorsecie. Czarne szpilki też nie były dobrympomysłem… Dyskretnie zsuwam je ze stóp. Jaka ulga… przesuwam je pod biurkoadwokata. Grzegorz miał rację. Gdy pakowałam swój zestaw pogrzebowy do walizki,powiedział: Kochanie. Przesadzasz. Brakuje ci jeszcze kapelusza z woalką, jak u JoanCollins… Zdecydowanie za dużo czytasz Danielle Steel. Mam niejasne wrażenie, żepowinienem również skontrolować twój zestaw filmów. Rękawiczki i kopertówka? No,moja droga, jedziesz na pogrzeb jak gwiazda filmowa. Nie wiem, czy jeszcze mniebędziesz chciała, gdy wrócisz …

Siedzę na brzegu fotela i nerwowo ściskam portfelową torebkę. Obok siedzą Marek iOlinka i zerkają na moje czarne rękawiczki. Czuję się głupio. Zdejmuję je i chowam dokopertówki. Adwokat w milczeniu bardzo skrupulatnie przegląda dokumenty. Nic się niepostarzał. Wygląda zupełnie jak kilka lat temu. Pachnie tą samą wodą kolońską.Zapamiętałam ją, bo Grześ używa tej samej. Trochę mnie to irytuje. Ten zapach kojarzy misię z naszymi nocami. Idiotyczna sytuacja, za moment usłyszę ostatnią wolę mojej matki, amoje myśli krążą wokół nagiego ciała mojego męża. Od pogrzebu minął już tydzień.Wszystko stało się tak nagle. Ciągle pamiętam głos matki i nie mogę pozbyć się tegowrażenia… Grzegorz mi nie wierzy… Czułam jej dotyk, wiem, że to nie był sen. Dlaczegonigdy nie umiała ze mną porozmawiać? Zbywała mnie… Zawsze tajemnicza…enigmatyczna… Ciocia Maruszka też coś ukrywała… W ogóle obie nie lubiły wspominaćwojny. Czasem odnosiłam wrażenie, że Maruszka chce mi coś powiedzieć, alejednocześnie chce być lojalna wobec mojej matki. Teraz niczego się już nie dowiem. Obienie żyją. Maitre Mory kończy przeglądanie dokumentów, poprawia marynarkę.

— Oto ostatnia wola pani matki, waszej ciotki:Wszystko, co do mnie należy, chciałabym przekazać Magdalenie, Olince i Markowi —

moim najbliższym, którzy zostali mi na tym świecie. Całą sumę ze sprzedaży mojegodomu we Francji przekazuję Magdalenie. Jej też daję pieniądze zgromadzone na moimszwajcarskim koncie. Natomiast moim kochanym siostrzeńcom Markowi i Olincezapisuję wszystkie bony skarbowe i akcje zdeponowane w tym samym banku. Nie są towielkie sumy, nigdy nie udało mi się zgromadzić wielkiego kapitału, ale ze szczeregoserca ofiarowuję wszystko to, co mam. Jeśli Magdalena uzna, że Olinka i Marek powinnicoś dostać z wyposażenia mojego domu, może tym swobodnie dysponować. Ale mojeksiążki kucharskie i zapiski kulinarne, kolekcja miedzianych garnków i porcelanowa

Page 13: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

zastawa obiadowa wraz ze srebrami należą tylko i wyłącznie do Magdaleny. Żółte pudłorównież należy do Magdaleny.

Jak to dobrze, że mama ofiarowała akcje Olince i Markowi. Zresztą i tak bym im cośprzekazała z wyposażenia domu. Myślałam o należącym do ich matki kredensie z orzechakaukaskiego i o niektórych książkach. Pewnie znalazłyby się też inne pamiątki po cioci. Aleo co chodzi z tym żółtym pudłem? Zdjęcia? Albo jakieś autorskie przepisy kulinarnematki… Nie mam pojęcia… Adwokat położył przede mną żółtą kopertę.

— To też należy do pani. Kaszmira prosiła, by pani najpierw przeczytała ten list, apotem otworzyła pudło. To wszystko z mojej strony. Dziękuję. Gdyby pojawiły się jakieśwątpliwości, jestem do państwa dyspozycji. Proszę mi wybaczyć, ale mam kolejneobowiązki. Madame Klara odprowadzi państwa do wyjścia.

Oszołomieni, udaliśmy się do maleńkiej knajpki niedaleko domu mamy. W pośpiechuzjedliśmy obiad i z niecierpliwością wracamy do domu. Opadają ostatnie jesienne liście.Zaczyna padać. Mój kostium wolno przemaka. Jeszcze moment i będzie tylkowspomnieniem kostiumu marki Chanel. Nie zabrałam ze sobą nic cieplejszego. Wezmę cośz domu Kaszmiry. 205 Rue Jules Guesde! Bije mi serce… Ale nie żałuję Kalifornii. Mójdom jest w Ameryce. Tu są wspomnienia… Przed nami migają czerwone światłabelgijskiej granicy. Doskonale pamiętam ten zielony żywopłot.

— Nic się nie zmienił — dotykam dużych liści, które teraz, na jesień, tak radośnie sięprzebarwiają.

— Kaszmira dbała o ogród. O wszystko dbała — dodaje ze łzami w oczach Olinka.— Ja tylko tak w kwestii formalnej — mówi Marek, podnosząc jak uczeń dwa palce do

góry.— Błagam, wejdźmy do środka, tam sobie powspominamy, wy się rozpłaczecie,

sentymentalnie przejedziecie się po wszystkich pamiątkach, a ja napiję się koniaku iprześpię się kilka minut… No i co by nie mówić, głupio wyglądamy tacy przemoczeni iprzemarznięci przed wejściem do domu. Może ktoś pomyśli, że szykuje się jakaśdemonstracja. Błagam was, kobiety! Do środka! Robi się już ciemno… Mam klucze odadwokata, ale ponoć dodatkowe są pod schodami.

Jest zupełnie ciemno. Uderza nas ciężki zapach dawno niewietrzonych pokojów. W tymzapachu jest też nuta cynamonu i jabłek… Coś mi to przypomina…

— Cholera, wyłączyli światło — Olinka jest rozczarowana.Idę po omacku w stronę kuchni. Dobrze pamiętam, gdzie matka trzymała świece i

zapałki. Po chwili miga chybotliwy płomyczek. Wszystko spakowane w kartonowe pudła.Meble okryte białymi pokrowcami. Dom już sprzedany. Koniec kropka.

— Co my zrobimy z tymi meblami? Co my z tym wszystkim zrobimy? — pytamsfrustrowana.

— Madzia, jakoś to pozabieramy, część porozdajemy, mamy jeszcze Czerwony Krzyż —Marek rozciera zmarznięte dłonie. — Zimno tu! Trzeba rozpalić w piecu! Pewnie wdrewutni zostało jeszcze trochę drzewa. Idę, dziewczyny, przyniosę też węgiel.

Po chwili w małym piecyku Continue wesoło buzuje pomarańczowy płomień. W salonie

Page 14: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

jest teraz więcej światła. Olinka przegląda poszczególne pudła i je opisuje. Marek zdjąłpokrowiec z fotela i przysunął go do kominka. Pije koniak. Idę w ciemną amfiladę pokoi.Cisza. Dom nic do mnie nie mówi… Choć świetnie znam każdy kąt, wszystko wydaje misię inne. Cisza. Mamo… daj mi jakiś znak… jeszcze raz się odezwij… Powiedz coś domnie… Porusz czymś. Proszę… Za dużo filmów oglądam, Grześ ma rację. Wracam doMarka i Oli. W salonie znowu jest ciemno. Dziwne.

— Głupia sprawa… Nie wiem, jak to się mogło stać — zaczął dziwnie zdenerwowanyMarek. — Po prostu nagle ogień zgasł… Może to Kaszmira… — dodał zmieszany.

W kominku żarzą się węgielki i drewno, ale płomienia nie ma. Przeszył mnie dreszcz.— Marku, z duchów to już dawno wyrośliśmy. Pogoda jest paskudna. Pewnie wiatr w

kominie się rozszalał i tyle — udaję opanowaną. Ola szamocze się z jakimiś szklanymirzeczami, szeleści papierami, otwiera kolejne pudła.

— Olina, a co ty się tak tłuczesz? — pyta Marek i wypija ostatni łyk koniaku.— Szukam kieliszków do koniaku, bo o nas to już nie pomyślałeś, braciszku.Marek nic nie mówi, tylko tęsknie spogląda na pustą butelkę. Nie martwi się jakoś

szczególnie. Świetnie znał ciotkę Kaszmirę i wie, że na pewno coś jeszcze znajdzie w jejkuchni.

— Magda, zobacz, co znalazłam w pudle numer siedem! — woła Ola.Podeszłam zaciekawiona. W pudle znajdowały się szklane słoiczki z przyprawami mojej

mamy.— O mój Boże… Są wszystkie. Kminek, tymianek, rozmaryn, cynamon, kardamon…

Odkąd pamiętam, zawsze z nami były. Gdziekolwiek mieszkałyśmy, słoiczki jeździły zanami — mówię wzruszona.

— Dlatego cię zawołałam. Pamiętasz, jak moja mama robiła białe, lniane czapeczki nate słoiczki?

— Maruszka wyszywała na nich malinki, truskawki, poziomki… i dała je Kaszmirze naBoże Narodzenie, ale w którym to było roku, to ja nie pamiętam… Mama marzyła o tychsłoiczkach. Widziała takie w młodości, jak była na służbie u Rosenbaumów — dodaję.

— Kaszmira była dziwna, ale nikt nie gotował tak jak ona! — Marek wrócił z kuchni. —O Chrystusie, ile bym dał za jej cepelinki, blinki, baby ziemniaczane, chłodnik i inne cudaw stylu tortu waniliowego. Ech… — rozmarzył się.

— Ja cię zaraz po prostu uduszę! Milcz, niecnoto! Przecież my tu zaraz padniemytrupem! Jakkolwiek by to brzmiało. Ale rzeczywiście, zjadłabym ragoulaj albo napiłabymsię Kaszmirowego kwasu chlebowego — Ola papla jak nastolatka i chichocze radośnie.

— Sadyści! Jak można tak dręczyć głodnego człowieka? Cicho już. Czytamy listKaszmiry.

Odsłaniamy jeszcze dwa fotele, siadamy blisko kominka, bierzemy kieliszki, pledy.Opatulamy się szczelnie i podstawiamy Markowi kieliszki w oczekiwaniu narozgrzewający trunek.

— Ale koniaczku to już nie ma, moje panie — Marek ma poważną minę.— Żartujesz? Wypiłeś wszystko?

Page 15: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Spokojnie, moje panie. Ciocia o nas nie zapomniała, wiedziała przecież, że tuprzyjdziemy. Zostawiła nam buteleczkę boskiego calvadosu! Voilà!

— Nie żartuj, Marku! W kuchni ciągle jest ten schowek? — jestem zupełnie zdumiona iszczęśliwa.

— A tak. Proszę bardzo, calvados z Normandii!— No?! — Olinka z niecierpliwością patrzy na mnie. — Otwieraj.Ostrożnie odklejam brzeg koperty, choć mam ochotę po prostu ją rozerwać. Ola i Marek

patrzą mi na ręce. Z koperty wypada jakieś stare zdjęcie. Ola przysuwa się bliżej mnie.Oglądamy je z zaciekawieniem.

— To nasza mama! Ale to nie jest nasz ojciec… Nie znam tego człowieka. Zobacz,Marku.

Na zdjęciu ciotka Maruszka z jakimś rosyjskim oficerem. Robi mi się dziwnie gorąco.Rosyjski oficer? Z fotografii zerka na nas uśmiechnięta para.

— No to czytam. Nalej nam jeszcze, Marku, za Kaszmirę… — podaję kieliszekkuzynowi.

— Ale ręce ci się trzęsą jak nałogowcowi — żartuje Marek.— Cicho. Czytam.Najdroższa Magdaleno!Literki zlewają się i drżą na papierze. Mam potężną gulę w gardle, dopiero teraz za nią

tęsknię, dopiero teraz czuję jakąś rozdzierającą tęsknotę.— To może ty popłacz, a ja poczytam — uspokaja mnie Olinka.— Nie. To list do mnie, od mojej mamy. Ja sama… Spróbuję jeszcze raz…Najdroższa Magdaleno!Może będziesz miała do mnie pretensje, że tak długo ukrywałam przed Tobą prawdę…

Może posądzisz mnie o tchórzostwo albo małoduszność, ale uczyniłam tak, jakuważałam, że będzie najlepiej dla nas wszystkich! Dziś, gdy stoję już po drugiej stronie,chcę ci wreszcie wyjawić to, co ukrywałam przed Tobą przez całe życie. Nie potępiajmnie. Błagam. Nikogo z nas nie potępiaj. Nie jestem Twoją matką, Magdaleno!

Wszystko wiruje mi przed oczami… huczy w głowie. Siedzimy jak sparaliżowani. Olama łzy w oczach. Marek zdjął pled i wstał z fotela. Rozprasza mnie to. Zbieram w sobiesiłę i czytam dalej. I niech mi potem Grześ powie, że oglądam za dużo filmów…

Nigdy nie miałam własnych dzieci. W młodości, jeszcze przed wojną, przerwałamciążę. Bóg mi świadkiem, że nie było innego wyjścia. Potem już nigdy nie mogłam miećdzieci. Była to moja klęska, ale i największy paradoks życia, szczególnie w okresiewojny. Nie mówiłam ci o tym nigdy, ponieważ nie chciałam mącić spokoju Twojej duszy.Ale masz prawo znać prawdę o sobie. Wiem, że będziesz miała dużo wyrozumiałości dlamojej przeszłości. Nic w życiu nie jest proste, nic nie jest oczywiste, niewiele sprawmożna od początku do końca zaplanować.

Los rzucił Cię daleko w świat. Chcę jednak, żebyś wiedziała, że twoje korzenie mocnotkwią w ziemi, która nasiąkła krwią milionów ludzi! Właśnie ta krew to fundament domu,który zwie się POLSKA! Dane nam było przeżyć najciemniejsze dzieje naszego narodu,

Page 16: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

który mimo całego zła ocalał, przetrwał i zwyciężył!— Nie wiem, po co ciocia tak patetycznie i patriotycznie. Nigdy bym nie przypuszczał,

że Kaszmira była taką patriotką, i nigdy nie podejrzewałbym jej o taki patos — cichoprzerywa Marek.

— A jakie to ma znaczenie? — Ola spojrzała na brata z wyrzutem. — Dziwisz się?— Nasza matka to wiadomo. Mit ojca. Może nawet mit ułański. Ale ciotka?— Czytam dalej — przerwałam im. — Los nie obszedł się z nami łaskawie. Nie

wybierałyśmy z Twoją matką tego losu, bo przecież losu się nie wybiera. On przychodzisam!

— Z jaką twoją matką? — przerwał znowu zirytowany Marek. — Do cholery, kto jesttwoją matką, Magdaleno! — Zdenerwowany Marek zaczął chodzić po ciemnym pokoju. —Przepraszam cię, Magda, w końcu to twoja sprawa, ale jakoś mnie nosi. Mam tylkonadzieję, że moją matką rzeczywiście jest Maruszka, że nie ma w tym kolejnej sensacjirodzinnej.

— Daj spokój, Maruś. Ucisz się. Boisz się czegoś? — Ola strofuje brata.— A właśnie, że się boję. Jakiejś bomby rodzinnej się boję, moja droga, bo kilka takich

już mieliśmy.— Czytam dalej:Nie miałam łatwego życia. Nie żalę się. To nie w moim stylu. Mój los to raczej wiele

klęsk i jedna wielka nagroda — Ty! Byłaś dla mnie promykiem radości od momentu, gdypierwszy raz wzięłam Cię na ręce. Żyłam w cieniu wielu śmierci aż do Twojegopojawienia się. Zostawiam Ci żółte pudło. Znajdziesz w nim: mój dziennik, zapiski zwielu lat, notatki. Zacznij od dziennika, tam jest wszystko, zwierzałam się kartkompapieru. Zawsze chciałaś napisać powieść. Myślę, że daję Ci materiał na kilka książek ifilmów. Wiem, że będziesz umiała wytłumaczyć to wszystko Markowi i Oli. Ja nie miałamnigdy odwagi, choć uchodziłam w naszej rodzinie za najbardziej dzielną osobę.Milczenie Maruszki też kiedyś zrozumiesz.

A teraz zostaw moją duszę w spokoju, a Bóg Wszechmogący niech uwolni nas odwszelkiego brzemienia, jakim obarczyło nas życie!

Zawsze kochająca Cię Twoja matka.Zawsze kochająca Cię Twoja ciotka — Kaszmira

— Ciotka Kaszmira?! — biorę w drżące palce pożółkłą fotografię. Ola i Marekpochylają się nade mną. Młodziutka ciotka Maruszka siedzi na huśtawce zawieszonej nagałęzi starej jabłoni. Ma na sobie sukienkę z marynarskim kołnierzem. Jej nogi, obute wczarne zamszaki, wiszą w powietrzu jak nóżki małej dziewczynki. Obok niej, oparty o pień,stoi wysoki rosyjski oficer w furażerce na jasnych włosach. Na odwrocie fotografiilakoniczny podpis: Twoja matka Maruszka i Twój ojciec Iwan.

— Ale numer… — Ola była cały czas zupełnie zdezorientowana.— No to mamy bombę! — krzyknął Marek.— W sumie nie jest tak źle… Obawiałam się czegoś gorszego — Ola próbowała

przekonać samą siebie.

Page 17: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— To znaczy, że jesteś naszą siostrą — stwierdził odkrywczo Marek. — No to witaj,siostrzyczko. Teraz jest nas troje!

— Zawsze było nas troje. Nic się nie zmienia. — Ola miała oczy pełne łez. — Zamknijsię.

Płaczę jak małe dziecko. Nie mogę powstrzymać łez. Olinka tuli mnie mocno. Marekduszkiem wypija z butelki calvados. Jestem zła na matkę, na ciocię Maruszkę, na całeżycie. Szlag by to trafił! Chce mi się wyć.

Page 18: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

W chaosie żółtegokartonowego pudła

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Kartonowe pudło i nie tylko…Kochana Olinko,przepraszam, że nie odezwałam się zaraz po powrocie do Stanów. Dziękuję, że daliście mispokój i czas na ochłonięcie. Kilka dni temu otworzyłam żółte pudło Kaszmiry. Niegniewaj się, że nie zrobiłam tego przy Was… ale do dziś nie potrafię się pozbierać.Pomyślałam, że powinnam sama je najpierw przejrzeć. Przywiozłam je do Ameryki i przezjakiś czas do niego nie zaglądałam… nie potrafiłam… Miałam jakiś żal do Kaszmiry, doMaruszki… Czułam się mimo wszystko oszukana i zdradzona.Muszę się posklejać. Olinko,żal mi nas wszystkich…CałujęMagdalena

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Re: Karton i nie tylko…Kochana Madzieńko!Daj sobie trochę na luz. Nie myśl tyle, bo oszalejesz. Nam jakoś wcale nas nie żal!Najważniejsze, że jesteś nasza! I tak żyliśmy jak rodzeństwo. Szczerze mówiąc, list odKaszmiry niczego nie zmienia. Nasze matki były jak nie z tego świata. Obie to doskonalewiemy. A Maruszka po wyjeździe Kaszmiry do Francji w ogóle się zmieniła… Nie ma cotego rozpracowywać i robić rodzinnej psychoterapii.Nic nie piszesz, co było w tym pudle… Nie ukrywam, że jestem bardzo ciekawa!Całuję Cię, Kochana, najpiękniejTwoja siostra Olinka

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: W chaosie kartonowym…Olinko!Nie gniewaj się, Kochana, że nie napisałam, co było w pudle. Zagoniona jestem okrutnie i

Page 19: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

działam zupełnie chaotycznie. W końcu mam dwie matki! Powiem tak na wstępie: wkartonowym pudle brakuje tylko baby i dziada! Ale już Ci opowiadam jak na spowiedzi.Zawartość żółtego pudła:1. Dziennik Kaszmiry, opasła księga składająca się z trzydziestu czterech zeszytów,prowadzony bardzo nieregularnie. Przypuszczam, że niektóre sprawy mama opisuje pobardzo długim czasie… Mam nawet wrażenie, że pisze go bardzo świadomie, po prostuwie, że kiedyś da mi go do przeczytania. Byłby arcyciekawy również dla Was! Zrobięksero i je Wam wyślę.2. Powieść, a właściwie fragmenty powieści. To dla mnie największy szok! Olinko,wyobrażasz sobie Kaszmirę jako pisarkę?! Tłumaczę to tym, że moje matki chciałypodzielić się ze światem tak ciekawą, traumatyczną i sensacyjnoromansową biografią!Grześ sugeruje, że to coś w rodzaju filmowego treatmentu.3. Przepisy kulinarne Kaszmiry. Jak się domyślasz — rarytas! Tysiące kartek, karteczek,zeszycików, notesików. Po prostu raj dla baby! Czyta się to jak najpiękniejszą książkę.Słowem — cudo! Czy Ty wiesz, że nie tylko kminek był jej miłością, ale też tymianek —dodawała tymianek do wszystkiego, co zawierało pomidory?! Przegląd kuchni polskiej,litewskiej, karaimskiej, białoruskiej, żydowskiej, ukraińskiej! I rosyjskiej, oczywiście…Nie wiem, ile czasu zajmie mi kserowanie tego, ale też Ci to prześlę.4. Zdjęcia, dokumenty. Niewiele tego, ale cenne rzeczy. Kilka zdjęć Maruszki, których Tyteż nie znasz.5. Listy. Pełno kartek, kopert — nawet nie miałam czasu zajrzeć.6. Biżuteria — kilka pierścionków, złoty łańcuszek.7. Buty — chyba jeszcze przedwojenne, piękne, ale nie wiem, dlaczego włożyła je dopudła?8. Zbiór baśni Andersena — wydanie przedwojenne, egzemplarz podpisany: „OdŁukasza”. Jeszcze się nie dowiedziałam, kto to taki. Znasz jakiegoś Łukasza związanego zsiostrami?Całuję CięTwoja siostra — Magdalena

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Re: W chaosie kartonowym…Ło! Matko Bosko!Jezusie też! Nawet Nazareński!No to mamy pudło! Czyli pasztet! Oczywiście masz rację, jestem w szoku! Przebieramnogami z niecierpliwości! Wyślij mi koniecznie — cokolwiek!Całuję CięO.PS Przesłałam Twojego maila Markowi. Wiem, że szykuje się do odpowiedzi.

Poczta elektroniczna

Page 20: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Wiadomości wysłane. Do: [email protected]: Re: W chaosie kartonowym… /Kochana Magdaleno!Dostałem od Oli Twojego maila. Uważam, że powinnaś to wszystko porządnie przeczytać,posklejać, poukładać i… napisać powieść o naszych matkach. Kaszmira powierzyła tozadanie właśnie Tobie. Zrób coś z tym. Bardzo Cię prosimy.Powiem Ci, że nie jest mi łatwo. Nagle, po latach dowiaduję się, że moja matka miaławiele tajemnic w swoim życiu. Zawsze wydawało mi się, że Maruszka jest ze mną mocnozwiązana, że łączy nas coś wyjątkowego, że nasza relacja: matkasyn jest szczególna. Nigdynie miałem przed matką tajemnic. Nigdy.Nie rozumiem kobiet.Marek

Page 21: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Książka Magdaleny

Kaszmira

Koniec wakacji. Lato w tym roku było bardzo gorące. W ogrodzie ciotki Sabinywszystko kusi kolorami, zapachami i smakami. Ostatnie mieczyki prężą się do słońca,cynobrówki rzucają cudowne kolory na zieleń żywopłotu. Kaszmira usiadła na ławce wkącie ogrodu. Rabata rudbeki i dalii mieni się miodową żółcią. Gorąco. Bezwietrznie.Cisza.

A w głowie wszystko wiruje. Nowojelnia, Mołodeczno, Wilno, Nowogródek, Zaosie…Rodzice, siostra Maruszka i bracia: Olek i Józio. Żyd Mosiek, służba u państwaRosenbaumów, pierwsza miłość, druga… Łukasz, Szuryk… Zakradający się do jej łóżkaAron, do łóżka… dziewczynki… Rana, której nic i nikt nie wyleczy. Przychodzi w snach istraszy obciętą głową… Ucieczki, poszukiwania… Oczy matki pełne zawodu,niespełnionych oczekiwań. Lepsza córka, gorsza córka. Wilgotna namiętność oplecionawokół bioder Łukasza, gorący oddech Szuryka na plecach nad ranem… Puste łono. Ziemianiczyja, jałowa. Kaszmira była wtedy młoda, za młoda, zbyt samotna, nieposkładana,rozbita, na rozdrożu, na zakręcie, w zamieci, we mgle, nad przepaścią… Usunęła. Ciągleboli. Ciągle krwawi… Nie ma takiego dnia, żeby nie myślała, żeby nie żałowała…Szczególnie teraz, gdy Maruszka jest w ciąży.

Cieszy ją radość siostry, ale i przepełnia zazdrość, nad którą nie potrafi zapanować.Czytała jej list kilka razy. Od lipca nosi go w kieszeni fartucha. Teraz czyta jeszcze raz…

Mołodeczno, 3 lipca 1939 rokuKochana Kaszmiro!Jestem w ciąży! Cieszę się i jednocześnie jestem przerażona! Matka nic jeszcze nie wie.Zbieram się do rozmowy z nią. Wiem, że zupełnie ją to załamie, ale nic mnie to nieobchodzi. Zygmunt szaleje z radości. Jest teraz na manewrach. Gdy tylko wróci, bierzemyślub. Szykuj się, Kochana, będziesz nam świadkowała.Pewnie u Was też o tym mówią… będzie wojna. Jakoś nie mogę w to uwierzyć… Boję sięo Zygmunta. Nic jeszcze nie mówią o mobilizacji, ale to pewnie kwestia czasu. Zygmuntcoś wie, czuję to, ale nic mi nie mówi. Może w sierpniu? Jeśli w sierpniu wybuchnie

Page 22: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wojna, to zabiorą mi Zygmunta i co ja sama zrobię…? Dzieciątko powinno urodzić się podkoniec grudnia albo na początku stycznia. Wojna? Jaka wojna? Taki piękny lipiec! Takiewspaniałe lato! Tyle radości mam w sercu, tyle szczęścia. Kaszmiro, to po prostuniemożliwe.Kochana Siostrzyczko, a jak ty sobie radzisz? Kiedy Szuryk wyjdzie z więzienia?Całuję CięMaruszka

Wojna wybuchła wczoraj… a Szura wrócił z więzienia dziś rano… Dziwny list. Choćniby zwyczajny. Maruszka zawsze pisze do siostry zwyczajne listy. Informacje, suche fakty,co słychać, na co się zanosi. Co u matki, ojca, braci i Zygmunta. A ten list jest inny. Życiesamo dopisało odpowiedzi… Wojna. Wczoraj na przedmieściach Wilna Niemcy zrzucilidwie bomby. Brat Ludwiki, przyjaciółki Kaszmiry, mówił, że była jedna ofiara. Cisza.Wybuchła wojna, ale jeszcze jej tu, w Nowojelni, na Wileńszczyźnie, nie słychać, jeszczetu nie dotarła. Sosnowe lasy milczą. Puszcza Nalibocka oddycha swoim rytmem. Szurykśpi. Nic jeszcze nie opowiadał. Na pewno coś słyszał i głęboko wierzy, że bolszewicypomogą… Wszystko potoczyło się jak woda w potoku i popłynęło szalonym wirem.Maruszka będzie miała dziecko… Nie wiadomo, co się stanie z Zygmuntem. Na pewnoposzedł walczyć. Na pewno osiemdziesiąty szósty pułk wyruszył z Mołodeczna na wojnę.Na pewno Maruszka płacze. Na pewno matka modli się w kościele. Na pewno… Wczorajw Nowojelni była msza za ojczyznę. Wszyscy poszli. Wszyscy błagali Boga o pomoc.Kaszmira też tam była. Pierwszy raz od śmierci ciotki Sabiny modliła się tak żarliwie —za Zygmunta, za braci, za Polskę… Właściwie nie zna Zygmunta — widzieli się kilka razy iniewiele ze sobą rozmawiali. Zazdrościła go siostrze. Cieszyła się, że Maruszka ma kogośtak wyjątkowego, kogoś, kto tak ją kocha, ale miała jakiś żal… Zygmunt pojawił się jakksiążę z bajki: przystojny żołnierz w pięknym mundurze, na koniu, z majątkiem w Rosinie.Matka była zadowolona. Jej marzenia o dostatnim życiu córek nieoczekiwanie sięrealizowały. Wizja Maruszki jako pani na Rosinie nieco matkę uspokoiła. Kaszmiranatomiast była nieustającym powodem matczynych zmartwień, narzekań, utyskiwań i lęków.Szkoły nie skończyła, bo nie chciała się uczyć. Zrezygnowała z posady u kuzynki JuliiBeck, bo nie miała drygu do szycia na maszynie, zakochała się w niewłaściwym chłopaku,bo nie słuchała matki, a potem uciekła do Wilna z Antkiem, który swe życioweniepowodzenia topił w alkoholu i odreagowywał na kolegach i… Kaszmirze. Kaszmirasądziła, że jak pójdzie na swoje, to sobie poradzi bez matki. A teraz ma narzeczonegokomunistę i do tego Żyda — i pewnie znowu nic z tego nie wyjdzie. Po latach mniej ją boląuwagi matki.

Śmierć ciotki zmieniła Kaszmirę. Sabina zmarła w sylwestra 1938 roku i tego samegodnia Kaszmira zaczęła nowe życie. Nabrała sił, by zmagać się ze swoim losem. Przedewszystkim odnalazła swoje miejsce na ziemi — ciotka Sabina zostawiła jej dom wNowojelni koło Nowogródka i Baranowicz. Tu dostała pracę w sanatorium. Prowadzi całąkuchnię, potrafi wyczarowywać najlepsze dania, zna tajemną siłę ziół, przypraw, wie, codaje zdrowie, a czego nie powinno się jeść. Tego nauczyła się od matki. Tu znalazła

Page 23: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

przyjaciół i tu spotkała Szuryka — Żyda i komunistę, ale nie ma to dla niej żadnegoznaczenia. Szuryk to po prostu Szuryk. Nie szukała miłości. To ona znalazła Kaszmirę.Dzięki Szurykowi poznała namiętność, jakiej nigdy wcześniej nie czuła, i siłę mężczyznyowładniętego wielkim uczuciem. Gdy go aresztowano, czekała i tęskniła w pustym łóżku.Teraz siedzi na ławce w ogrodzie ciotki Sabiny i ma dziwne wrażenie, jakby żegnała się zewszystkim, co dotychczas istniało w jej życiu, jakby coś miało wrócić do niej, ale wzupełnie innej postaci.

Przed przyjazdem do Nowojelni nigdy nie śniła, a od kilku lat miewa sny, które drążą jąi nie dają spokoju, mieszkają w Kaszmirze zupełnie jak wspomnienia. Niektóre snywracają. Tych boi się najbardziej. Zaraz po śmierci ciotki miała sen, który powtórzył siępotem trzy razy. Śniła, że siedzi w kuchni. Za szybą widzi przechodzącą po podwórkuSabinę. Ciotka jest ubrana w długą koszulę nocną i idzie w kierunku kurnika. Nagleodwraca się i podchodzi do okna. Przez chwilę patrzą na siebie przez szybę. Ciotka mówicoś, ale Kaszmira jej nie słyszy. Czuje, jakby ktoś odebrał jej władzę nad ciałem. Spoglądana swoje dłonie, ale zamiast nich widzi dwa sterczące kikuty całe we krwi. Ciotka patrzyna nią spokojnie, a po chwili zaczyna pisać coś palcem na szybie. Cyfry. Dużo cyfr. Całerzędy. Najczęściej powtarza się jedynka, dziewiątka i siódemka. Potem ciotka podchodzido kurnika. Zostawia otwarte drzwi. Kaszmira widzi, jak Sabina zabija po kolei swojekochane kury. Obok niej rośnie stos kurzych trupów. Z kurnika wypływa struga krwi, którazamienia się w rzekę. Ta z kolei zalewa całe podwórko i dom… Gdy Kaszmira sięobudziła, pomyślała, że to wołanie ciotki z czyśćca, i dała na mszę za jej duszę. Ale gdysen się powtórzył, uznała to za jakieś ostrzeżenie. Nie wiedziała tylko przed czym. Gdyaresztowano Szurę, wywnioskowała, że sen dotyczy właśnie jego, ale sen znowu wrócił.Jakiś rok temu miała inny koszmar, którego nie potrafi zapomnieć. A dziś znowu go śniła…Na bagnach unosi się gęsta mgła. Puszcza Nalibocka otwiera swoją otchłań. NagaKaszmira idzie spokojnie. Nie boi się. Gęsty mech miło łaskocze bose stopy. Drogęoświetla księżyc. Snop zimnego światła prowadzi w głąb puszczy. Cisza. Dziwna cisza.Kaszmira nie słyszy żadnych odgłosów, żadnego szmeru, żadnego szelestu. Tak, jakbywszystkie zwierzęta zniknęły. Gdzie się podziały puchacze? Dokąd uciekły sarny? W którejjamie ukrył się lis? Nie słychać nawet chrzęstu łamanych gałęzi. Kaszmira szamocze się wgęstwinie. Czuje, jak na jej ciele kolce krzewu rysują swoje znaki. Powstaje cała siatkadziwacznych wzorów. Kaszmira ma pocięty brzuch. Z ran delikatnie sączy się krew.Wyciera palcem krwawe rysy. Krew ma dziwną gęstość i smakuje jak sok malinowy.Malinowa krew. Krew z malin. Maliny i krew. Chaos w głowie i paskudna cisza. Gałęzierozchylają się jak kurtyna. Bagno. Zapach torfu i sosen. Szkielety zniszczonych drzew.Kaszmira robi krok do przodu. Zasysa ją błotnista maź. Wchodzi po kolana, po uda.Zatrzymuje się. Cisza. Potworna cisza. Bagno wzdyma się. Tysiące bąbli, bagiennychbaniek, pęcherzy. I nagle nad powierzchnią wyrastają dziecięce główki. Maleńkietwarzyczki. Setki, tysiące. Nieruchome. Z zamkniętymi oczami. Bicie serca. Nareszcie jakiśdźwięk. Bicie serca. Łomot w klatce piersiowej Kaszmiry i nagle potworny krzyk, płaczwydobywający się z tysięcy małych usteczek. Wrzask, jakiego nigdy wcześniej nie słyszała.

Page 24: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

I narastające: mamo, mamo, mamo … Słowa chłoszczą Kaszmirę jak pejcz. Ucieka.Biegnie przez puszczę, przez ciemność.

— Tu jestem, Kaszmiro. Tu — męski głos, nieznany, chropowaty. Kaszmira obraca się.Nikogo nie widzi. Idzie dalej. Znowu ten sam głos. Światło, snop żółtego światła.Kaszmira kieruje się w jego stronę. Jezioro. Na środku słup. Niewysoki. A na nimdrewniany Chrystus z mołodeczańskiej przydrożnej kaplicy. Kaszmira podchodzi bliżej. Tonie Chrystus. To Szymon — kolega z dziecięcych lat.

— Mam dla ciebie sekret. Jak kiedyś. Pamiętasz? Kopaliśmy mały dołek w ziemi.Układaliśmy w nim zerwane na polu kwiatki: rumianki i szałwię… Przykrywaliśmykawałkiem szkła… I oglądaliśmy jak obraz zakopany w ziemi. Mówiliśmy, że to sekret…Robiliśmy sekrety w ziemi, tak to nazywaliśmy. Kilka dni temu byłem u ciebie…

— Ale nie wiedziałam, że to ty zrobiłeś pod moim oknem sekret. Nie wiedziałam…— Mam inny sekret. Spójrz.Korona cierniowa wbija się w czoło Szymona. Krew zalewa mu twarz. Kaszmira

krzyczy. Szymon zaczyna wyć nieludzkim głosem.Kaszmira wstała z ławki. Przeszła przez ogród ciotki Sabiny. Zerwała klika listków

mięty. Pomyślała, że obudzi Szuryka, przygotuje coś do jedzenia i napiją się razem herbaty— będzie jak kiedyś. Szura stał na ganku i przyglądał się Kaszmirze. Cieszył się, że go niezauważyła. Mógł chłonąć jej obraz. Tęsknił za nią, tęsknił za taką Kaszmirą, w ogrodzie, wsłońcu, w tych wszystkich kwiatach Sabiny.

Page 25: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Maruszka

Piętnasty września 1939 roku. Nie wiadomo, czy Zygmunt żyje. Maruszka nie ma odniego żadnej wiadomości. Tylko same domysły budowane w potwornym lęku. Wszystkomiało być inaczej… Miał być piękny ślub, wielkie wesele, spotkanie rodzin i wyjazdmłodych do majątku Zygmunta w Rosinie. Maruszka w ciągu kilku dni zaznałanieprzewidywalności losu. Nieplanowana ciąża. Pospieszny ślub. Rozstanie. Wojna.Zawsze myślała, że pożegnanie ukochanego, który idzie na wojnę, wiąże się z jakimśrytuałem czy obrzędem sakralnym. Wyobrażała sobie specjalną mszę świętą, poświęceniesztandarów, błogosławieństwo, płacz matek — i pożegnanie narzeczonych na ganku.Jeszcze pamiątkową wstążkę, chusteczkę, łzy i patriotyczną poezję. Nic takiego nie miałomiejsca. Nie było czasu na łzy, na symbole. Zygmunt przyjechał z manewrów i tego samegodnia szybko wzięli ślub. Nie było rodziców, nikogo nie było. Tylko ukochany przezMaruszkę ksiądz proboszcz i świadkowie: pani Anna, jego gospodyni, i organista. Wzakrystii proboszcz przyglądał się uważnie młodym.

— Rozumiem, że to coś pilnego. Termin mieliście ustalony na październik, a mamysierpień. Nie widzę też rodziny… Nie ma Pauliny?

— Matka nic nie wie… musimy… — Maruszka czuła się niezręcznie.— Wojna będzie — ratował sytuację Zygmunt. — Dziś jeszcze muszę być w garnizonie i

ruszamy… W każdej chwili może się coś stać. Nie chciałbym zostawić Maruszki bezmojego słowa, przed Bogiem chcę jej przysięgać. Pewnie zawiedziemy księdzaproboszcza, ale… będziemy mieli… dziecko… — dodał po chwili Zygmunt.

— No to Bogu dzięki i hosanna na wysokościach! — ucieszył się szczerze ksiądzproboszcz i zaczął wkładać świeżą białą komżę.

— To ksiądz nas nie potępia? — nieśmiało bąknęła Maruszka.— Maruszko, daj spokój — proboszcz wygładził komżę. — Ciesz się, dziecko złote.

Mam was na liście weteranów narzeczeństwa! Ileż to lat? Osiem? Dziesięć? A już siębałem, że nigdy ślubu nie weźmiecie i że potomstwo was ominie. Bóg wie, co robi! —śmiał się proboszcz.

— A ja bałam się… — Maruszka poprawiła stułę proboszcza.— Bałaś się, bałaś… Bo co? Bo niby zawsze taka święta?— No nie, ale ksiądz proboszcz wie… Nie chciałabym, żeby ksiądz pomyślał…— Maruszko — przerwał jej ksiądz — oczywiście pamiętam, że czytałaś w młodości

żywoty świętych męczenników, i nie zapomniałem, że twoim duchowym wzorem byłaświęta Bernadetta, i że do klasztoru chciałaś pójść, też nie zapomniałem, że krzyżemleżałaś w naszym kościele… Wszystko pamiętam, dziecko złote! Wszystko! I że kochałaśmoją bibliotekę, że najbardziej fascynowała cię historia Polski, że kochałaś Chrobrego.

Page 26: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Pamiętam. Wszystko pamiętam, Maruszko. A teraz idzie wojna i musisz urodzić todzieciątko… I musisz być dzielna, bo za chwilę zostaniesz żoną żołnierza, i musisz… byćodważna, Maruszko… — proboszcz miał łzy w oczach. — Pamiętaj, cokolwiek się stanie,masz u mnie schronienie. Obiecuję ci, Zygmusiu, że pomogę, jeśli trzeba będzie… No, ateraz idziemy do ołtarza, bo się kompletnie rozkleję. Na stare lata ciągle się wzruszam…— I zabrał młodych do kościoła. Zmierzając w stronę ołtarza, powiedział szeptem doZygmunta:

— W Wilnie, w centrum miasta, studenci mają kopać rowy przeciwlotnicze. Słyszałeś,Zygmusiu?

— Tak, ale… nie wiem, czy to ma jakiś sens… Ważne jest co innego… młodzi garną siędo pomocy. Ale ksiądz wie, wojna to wojna…

Maruszka czeka. Wszystko ją przeraża. Żadnych wiadomości o Zygmuncie. Dowiedziałasię tylko, że jego pułk został rozgromiony pod Piotrkowem. Niemieckie samoloty rozpętałytam piekło. Do Mołodeczna przedarła się stamtąd bliska rodzina miejscowego notariusza.Dopiero ich relacja uświadomiła Maruszce, że ta wojna jest inna, zupełnie inna. To nie jestnowe Verdun. Nie ma okopywania się, cofania, nacierania na siebie. Są bomby, pociski,śmierć zwykłych ludzi i całych miast. Kuzynka notariusza opowiadała, że miasto płonęłoniczym pochodnia. Gdy uciekali z Piotrkowa, oglądali się za siebie. Nie potrafili niepatrzeć. Nie bali się, że skamienieją jak żona Lota. Patrzyli, jak umiera ich kochane miasto.Stali przytuleni do siebie i żegnali wszystko, co było im najbliższe na świecie: ulice,którymi jako dzieci wędrowali do kościoła, do szkoły, do rodziny, przyjaciół, wszystkie tewydreptane miejsca naznaczone ich obecnością — bezpieczną, oswojoną przestrzeń, któranadawała ich życiu sens. Z dwiema walizkami i tobołkiem na plecach wędrowali kilka dni.Ciągle czuli ohydny smak dymu dochodzący z dopalających się domów, a w uszach, nawetgdy ukrywali się w lesie, mieli wycie syren. Upiorne zawodzenie śmierci, głos spełnionejapokalipsy… Bomby spadały przez cztery dni. Poszarpane miasto wyło jak dzikie, zranionezwierzę.

— Tego dźwięku nie mogę zapomnieć, nie mogę… — powtarzała przygnębiona kuzynkanotariusza. — Pierwszego września nic nie zapowiadało tego koszmaru… Słuchaliśmyradia, wydawało nam się, że gdzie jak gdzie, ale do Piotrkowa to wojna nie zajrzy. DoWarszawy tak, ale nie do Piotrkowa… Dopiero następnego dnia, o dziesiątej, nadleciałyniemieckie bombowce… Wszystko płonęło… Musieliśmy uciekać. Wszyscy uciekali.Niemcy walili w nas z samolotów. Z domu zabrałam dokumenty, jedzenie, ubranie i niewiem, zupełnie nie wiem dlaczego… dwie granatowe, porcelanowe filiżanki ze złotymszlaczkiem… Bez sensu, kompletnie bez sensu… Ale potem, w lesie złapał nas jakiś drań,straszył, że pozabija… Zabrał moje pierścionki, obrączkę, kożuch i zapytał: — Co jeszczemasz przy sobie, ty suko?! — I dałam mu te… filiżanki. Obracał je w brudnych paluchach,śmiał się grubiańsko… Ale puścił nas… Kazał nam iść… Powiedziałam mu, że te filiżankisą bezcenne, że dostałam je od mojej prababki, że są zdobione szczerym złotem… To złotogo przekonało. Życie uratowały nam dwie filiżanki przywiezione z Niemiec w połowieXIX wieku… niemieckie filiżanki… Nie mogę sobie tego poukładać w głowie. Niemieckie

Page 27: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

bombowce i niemiecka porcelana, maleńki skarb naszej rodziny… Biegłyśmy zdziewczynkami jak szalone… przez ten las… Mąż czekał na nas w leśniczówce uprzyjaciela z czasów młodości.

W domu notariusza panowała cisza. Wszyscy słuchali pani Janeczki. Nikt nie sięgał popachnące ciasto ułożone na paterze. Za oknem piękny jesienny dzień. I cisza. Notariusz,zawsze skory do dyskusji, teraz milczał. Cieszył się, że może udzielić schronienia rodzinie,że tu w Mołodecznie może im pomóc. Dyskretnie obserwował kuzynkę. Ostatni raz widziałją w lipcu. Pojechał po nią do Wilna, na dworzec kolejowy. Przyjechała z dziewczynkamina tygodniowe wakacje. Zachwycała go jej uroda. Zawsze zazdrościł kuzynowi tak piękneji eleganckiej żony. Teraz patrzył, jak Janeczce trzęsą się ręce, jak próbuje zachowaćspokój. Gdy wyciągnęła drżącą rękę, by posłodzić herbatę, zerwał się szybko docukiernicy i sam wsypał do filiżanki Janeczki łyżeczkę cukru. Bał się, że Janeczka zamoment rozsypie się jak ten cukier. Starał się ukryć strach, jakieś nieznane mu dotąduczucie grozy i powiedział, udając wesołość:

— Najważniejsze, że nic się wam nie stało, Janeczko, że dziewczynki zdrowe. U nasdużo miejsca, pomieścimy się. Dopóki wojna się nie skończy, możecie tu mieszkać.Pomożesz mi w kancelarii. Niedługo będzie po wszystkim. Na pewno. Wielka Brytania iFrancja ruszą z odsieczą. Zobaczysz… To kwestia kilku miesięcy.

— Wszyscy idą do was… całe kolumny… z Warszawy, Tomaszowa… Wszyscy szukająschronienia… — opowiadała dalej pani Janeczka i tępo patrzyła przed siebie nicniewidzącymi oczami.

— Wiem, kochana, wiem — dodała żona notariusza i częstowała wszystkich konfiturądo herbaty. — Burmistrz mówił, że może nawet w szkole zrobimy miejsce dlauciekinierów. U nas spokojnie. Jakby wojny nie było. Przyjmiemy wszystkich, pomożemy.Zastanawiałam się z panią aptekarzową, czy nie zrobić w Mołodecznie jakiejś składki,mogłybyśmy kupić jakieś jedzenie, ubrania. Jutro chcemy zrobić zebranie. Jedzcie,częstujcie się — zachęcała gości siedzących wokół stołu.

— A co z wojskiem? Co pani wie o naszych żołnierzach? Przecież w garnizonieZygmunta był też wasz kuzyn Adam… Czy żyją? — pytała zdruzgotana Maruszka.

— Słyszałam tylko, że wojsko jest teraz pod Wołkowyskiem… nie wiem, paniMaruszko… nic nie wiem, ale pod Wołkowyskiem to chyba tylko kawaleria. Wojska sąprzerzucane na południe, na Lubelszczyznę. Armia Prusy była pod Piotrkowem iTomaszowem, potem ponoć wycofała się na prawy brzeg Wisły. Tak mówił mój mąż…Tylko tyle wiem… O naszym Adasiu też nic nie wiemy… Żadnych wiadomości… Niewiem, czy żyją. To była masakra, tylu zabitych, rannych…

— Miejmy nadzieję, że wojska jakoś się przegrupują. Zachód za chwilę uderzy wNiemców, będzie pomoc i wojna się szybko skończy — dodał notariusz z udawanymentuzjazmem.

— Zygmunt żyje… na pewno… obiecał mi, że wróci… na pewno… — Maruszka byłabliska płaczu. Starała się nie wybuchnąć szlochem w domu notariusza, w obecności obcychjej ludzi.

Page 28: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Na pewno — pani Janeczka ścisnęła rękę siedzącej obok Maruszki. — Na pewnożyje. Na pewno pan porucznik żyje. Musi pani w to wierzyć, to doda mu sił. Widziałamstraszne rzeczy w Piotrkowie… Wszystko było jedną wielką płonącą pochodnią, alewydostałam się z tego piekła. Wierzyłam, że uda nam się uciec. Pani Maruszko, musi paniwierzyć.

Pani Janeczka dopiero teraz zauważyła zaokrąglony brzuch Maruszki. Nie opowiedziaławięc o zabitych dzieciach sąsiadów. Widok Stasia i Krysi prześladuje ją każdego dnia.Bomby leciały jak szalone. Kilkadziesiąt w ciągu kilku godzin. Stasia rozpoznała pozielonej koszulce ze złotymi guziczkami, nie miał głowy i lewej ręki. Tę koszulkę dostał odniej na jedenaste urodziny, w maju. Nie ucieszył się, bo uznał, że złote guziczki sądziewczyńskie, ale i tak ją nosił, bo miała zapinaną kieszonkę, do której wkładał kapsle.Krysia leżała dużo dalej. Jej dwa grube blond warkocze lśniły purpurą krwi. Pani Janeczkaklęczała przy Krysi, gładziła ją po głowie, kiwała się jak Żyd podczas modlitwy ipowtarzała: Cicho, maleńka, cicho… Wkrótce Krysia miała iść razem z jej bliźniaczkamido pierwszej klasy. Pani Janeczka pogładziła brzuch Maruszki i powiedziała:

— Pani Maruszko, musi pani wierzyć, że pan Zygmunt żyje, dla tego dzieciątka podsercem. Po prostu.

Maruszka wróciła do domu. Mirta, piękna suka Zygmunta, witała ją radośnie iposzczekiwała, kręcąc się blisko swojej pani. Psy wyczuwają ludzki smutek, dlatego Mirtanie wróciła na swoje posłanie, tylko ułożyła się blisko Maruszki. Wsuwała pysk pod jejrękę i zmuszała Maruszkę do głaskania. Mirta wie, że to panią uspokoi.

Siedząc na kanapie i gładząc psie futro, Maruszka szukała w sobie jakiejś siły.Wiedziała, że musi czekać. Zastanawiała się, czy nie odwiedzić Kaszmiry w Nowojelni,ale przecież nie mogła zostawić rodziców. Tęskniła za siostrą, za jej dystansem do świata,siłą, niezależnością. Wszystko wydawało jej się teraz jakieś irracjonalne. Cały czas czułaobecność Zygmunta. Każdy kąt mieszkania przypominał jej o nim, nocą tuliła się do jegopoduszki i chłonęła zapach ciała męża, ich zapach. Ciąża zaskoczyła ją, ale nie Zygmunta.Ta wiadomość była dla niego potwierdzeniem istnienia jakiejś szczególnej więzi międzynim a Maruszką. Groźba wojny, ciągłe manewry, narady, wyjazdy pokrzyżowały mu plany.Miał do siebie żal, że wcześniej nie zawiózł Maruszki do swojego majątku w Rosinie, żerodzina nie poznała jego przyszłej żony. Ale przywiązał się do Mołodeczna — nie lubiłstąd wyjeżdżać. Pokochał rodzinę Maruszki, brakowało mu tego ciepła. Wczesna śmierćrodziców zmieniła go. Uciekał z Rosina. Nie potrafił tam żyć bez matki. Wuj, pułkownikSmolarski, zabrał go do armii, wiedział, że Zygmunt znajdzie tu jakiś cel. Wojskowy rytmżycia wprowadza rutynę, ale i porządek, jakąś harmonię, gasi tęsknoty, zabija rozpacz.Majątkiem zaopiekowała się ukochana ciotka Zygmunta, zamieszkały tam również jej córki.Nową rodziną porucznika Rosińskiego została armia. A potem spotkał Maruszkę wzakładzie krawieckim Julii Beck w Mołodecznie i zmieniło się całe jego życie. Dyskretneuwagi ciotki na temat rodziny narzeczonej i mezaliansu zbywał kulturalnym milczeniem.Wiedział, że Maruszka zostanie jego żoną, nie wyobrażał sobie życia bez niej i nikt niemógł mu w tym przeszkodzić. Miał wiele kobiet, ale tylko dla tej jednej zrobiłby wszystko.

Page 29: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Dlatego wiadomość o dziecku przepełniła go spokojem. Ślub był dla niego ważną sprawą,którą musiał załatwić przed wyjazdem z garnizonu. Nie mistycznym przeżyciem, tylkosprawą właśnie. Chciał zabezpieczyć Maruszkę i dziecko. Wiedział, że na wojnie wszystkomoże się zdarzyć. Wszystko.

Maruszka usiadła do swojej maszyny do szycia. Podniosła stopkę, przeciągnęła nitkęprzez ucho igły, delikatnie wcisnęła pedał i wsunęła granatowy ryps, który fastrygowaławczoraj wieczorem. Maszyna ruszyła. Terkotała jednostajnie. Maruszka uspokajała się.Chciała, żeby życie było takie proste jak szycie. Wszystko można by było zaplanować,ustalić, zaprojektować i w razie czego poprawić, dociąć, zrobić dodatkową zaszewkę. Niema takiej rzeczy, której by nie uszyła. Po prostu bierze miarę i siada do kartki papieru.Szkicuje model sukni, spodni, projektuje baskinki, żaboty. Czasem zagląda do gazet,najczęściej do Mojej Przyjaciółki, zerka na zamieszczone projekty i rysuje kolorowymikredkami. Wszystkiego nauczyła się w zakładzie kuzynki Julii Beck. Miała u niej swojąpracownię i stałe klientki. Przed wojną Julia wyszła za mąż, zamknęła zakład i wyjechałaze swoim Wasylem na Ukrainę do jego posiadłości. Zostawiła Maruszce wszystko, co byłopotrzebne do szycia w domu. Maruszka obraca ryps, sprawdza szew i zaczyna doszywaćrękawy do sukni pani Zalewskiej. Maszyna terkocze.

Boże kochany, po co jej teraz ta suknia? — pomyślała. — Gdzie w niej pójdzie?

Page 30: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

17 września 1939

To było tak, jakby ktoś wbił siekierę w plecy. Szara masa z czerwoną gwiazdą rozlałasię po całych Kresach. Nie było jednomyślności. Niektórzy witali Sowietów z radością,inni zamykali drzwi, okiennice i nie wychodzili z domów przez kilka dni. Szara hołotamaszerowała ulicami, jechała ciężarówkami. Czapki bulionówki ze szpicem i czerwonągwiazdą, zniszczone szynele, czasem zamiast butów onuce z przyczepionymi do spodupodeszwami. Szara masa bez twarzy. Bezrefleksyjny tłum brudnych sołdatów,śmierdzących nieoczyszczoną ropą. Od razu robili manifestacje. Politruk przemawiał zdziką werwą, a na koniec ustawiał patefon, z którego dudniła: Moskwa moja. Przyjechalido białej Polski, jak zapewniali, ratować braci Ukraińców i Białorusinów. Po ulicachwiatr roznosił ulotkę:

Żołnierze Armii Polskiej! Pańsko-burżuazyjny Rząd Polski wciągnowszy wasw awanturystyczną wojnę pozornie przewaliło się. Ono okazało się bezsilnymrządzie krajem i zorganizować obronę. Ministrzy i generałowie, schwycilinagrabione imi złoto, tchórzliwie uciekli, pozostawiając armię i cały lud Polskina wolę losu. Armia Polska pocierpieła surową porażkę, od którego ona nieoprawić wstanie się. Wam, waszym żonom, dzieciom, braciom i siostrom zagrażaśmierć i zniszczenie. Wielka i niezwyciężona Armia Czerwona niesie na swoichsztandarach pracującym, braterstwo i szczęśliwe życie. Rzołnierze Armiipolskiej! Nie proliwacie daremnie krwi za cudze Wam interesy obszarników ikapitalistów. Was przymuszają uciskać białorusinów, ukraińców. Rządące kołaPolskie sieją narodową różność między polakami, białorusinami i ukarińcami.Pamiętajcie! Nie może być swobodny naród, uciskające drugie narody. Pracującebiałorusini i ukraińcy — Wasi pracujące, a nie wrogi. Razem z mami budujcieszczęśliwe dorobkowe życie. Rzucajcie broń! Przechodźcie na stronę ArmiiCzerwonej. Wam zabezpieczona swoboda i szczęśliwe życie. [1]

Maruszka darła te kartki na drobne kawałeczki i wrzucała do pieca. Nie wierzyła w anijedno słowo. Niby te same wyrazy, a jednak zupełnie obce. Pozmieniane litery, błędy,kłamstwa, demoniczne brzmienia, okaleczona ortografia, chora frazeologia… Świat sięrozpadał. Wiedziała, że teraz zacznie się nowa rzeczywistość. Nie miała tylko pojęcia, jakiprzybierze kształt.

Dziewiętnastego września zapukała do jej drzwi sąsiadka Alija — Białorusinka,wspaniała malarka:

Page 31: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Maruszka, musisz kupić jedzenie, zrób jakieś zapasy — powiedziała szeptem,chociaż zamknęła za sobą drzwi — i uważaj na siebie. Nie rozmawiaj z nikim oZygmuncie. Nikomu nie mów, że on ziemianin, że porucznik, że ty żona oficera. Chłop nawojnie i tyle. Nic więcej. Kapral i już.

— Jezu Chryste… — Maruszka była przerażona. — Ale przecież tyle osób znaZygmunta…

— I nie jezusuj… Oni nienawidzą religii. — Alija weszła do sypialni Maruszki,zamknęła drzwi, ale nadal mówiła szeptem: — Ubieraj się jak prosta chłopka. Schowaj teswoje cudowne kreacje. Ja już tak zrobiłam.

— Alija… Co to będzie?— Źle będzie. Polaków nie znoszą. Słyszałam od Mojsze, że nasi Żydzi będą teraz we

władzach Mołodeczna…— W jakich władzach? Przecież my mamy władzę… To jakiś obłęd… — Usiadły na

łóżku i wciąż rozmawiały szeptem.— Mówię, co Mojsze mi powiedział rano. Miałam ci to wszystko przekazać. Pomogłaś

mu, to on tobie teraz pomoże.— Nic takiego nie zrobiłam… Nauczyłam go szyć… spodnie… Jezus Maria…— Dzięki spodniom karmił całą rodzinę i bratu z Nowogródka pomagał. Mojsze Żyd, ale

porządny Żyd, choć komunista. Będą nas, Białorusinów, przeciw wam nastawiać.Ukraińców nie trzeba ustawiać, i tak was nienawidzą.

— Ale przecież mamy tylu przyjaciół…— Wiem, nasza Swietka, co się powiesiła, biedaczka… Aloszka, Jura… mąż Julii…

Wiem, ale wszystko może się zmienić. Oni dla wolnej Ukrainy zrobią wszystko…Maruszka… chcę u ciebie schować… Zdjęłam je już z blejtramów. Zawinęłabyś je wswoje bele z materiałem?

— Pewnie. Przynieś je.— Boję się. Słyszałam, że wrogo patrzą na nowoczesną sztukę, na artystów…

Minęło kilka dni i NKWD aresztowała Aliję, organistę, burmistrza, notariusza,aptekarza, nauczycieli, leśniczego, gajowego, urzędników… Zgarnęli wszystkie znanepostacie Mołodeczna. Nikt nie wiedział, co się stało z księdzem proboszczem. Po prostuzniknął. Pani Anna, jego gospodyni, również. Wszystko robili szybko i sprawnie. Listy znazwiskami musiały być przygotowane wcześniej. Ktoś musiał pomagać Sowietom jeszczeprzed wojną. Teraz Żydzi poszli na eksponowane stanowiska. W sklepach z dnia na dzieńzabrakło towarów, a potem za zapałki można było załatwić masło, śmietanę za mleko, posól trzeba było pojechać do Nowogródka, a mydło można było zrobić z jajek i sodykaustycznej. Kobiety pochowały swoje eleganckie ubrania, przestały dbać o fryzury lubmakijaż — we wszystkim można było odnaleźć coś, co z niewinnego uczyni wroga ludu.Nauczycieli wywieźli, ale przysłali swoich, sowieckich. W szkołach nastał czas językarosyjskiego i indoktrynacji. Na ścianach wszelkich instytucji królował Stalin, adziesięcioletni Jurek, który domalował Stalinowi brodę, został zastrzelony przezsowieckiego nauczyciela. Dzieci, które wojna zastała na koloniach w Druskiennikach,

Page 32: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

zostały wywiezione w głąb Rosji, to samo spotkało dzieci z kolonii w Nowojelni. Matkapięcioletniej dziewczynki oszalała, gdy usłyszała… że nie dowie się, co z jej córką. Waliłagłową w piec kaflowy. Sąsiedzi słyszeli jednostajny dźwięk przez kilka godzin. Ranostrzelił do niej enkawudzista.

Przychodzili nocą. Kłamali. Patrzyli prosto w oczy z tą szczerością rosyjskiej duszy.Donosił kolega z pracy, sąsiad, przyjaciel z lat młodzieńczych. Strach i głód skuteczniezmieniał duszę każdego anioła. Ideologia oprawców była bardzo prosta. Świat stał sięczaro-biały. Przyszli z zaskoczenia i zostali na całe lata. Powtarzali, że nie ma Boga.Nastał czas nowego zbawiciela. Nauczycielka powiedziała dzieciom, żeby poprosiłyswojego Boga o cukierki. Dzieci modliły się słowami: Ojcze nasz i Aniele Boży , i PodTwą obronę , i Zdrowaś Maryjo. Cukierki z nieba nie spadły. Wysypała je z papierowejtorby sowiecka nauczycielka.

— Widzicie, wasz Bóg nie dał wam cukierków, ale władza ludowa wam da! Józef Stalinwam da cukierki. Zastanówcie się, co to za Bóg, co nie potrafi dać dzieciom nawetcukierka?!

Do Maruszki dochodziły złe wieści. Żołnierze nie mogli bezpiecznie wracać do domów.Któregoś wieczoru pod koniec listopada 1939 roku przyszła do niej pani Lodzia Galicka.Maruszka uszyła jej wiele sukien, a tuż przed wojną piękny kostium wzorowany zdjęciem zVouge’a z jesieni 1938 roku. Dostała tę gazetę od kuzynki aptekarzowej i z czcią dołączyłado swojej kolekcji czasopism z fotografiami mody.

— Pani Maruszko, wywiozą nas… dowiedzą się i wywiozą nas. Ktoś nas w końcuzadenuncjuje.

— Niech pani tak nie mówi. Wszystko będzie dobrze. — Maruszka wprowadziłaGalicką do pokoju. Szła z trudem. Brzuch Maruszki wyglądał już jak duża piłka. Galickapatrzyła na nią z czułością.

— Jak się pani czuje? — zapytała, siadając za stołem.— Pewnie jak każda kobieta w ciąży. Bolą mnie plecy, puchną nogi, jestem ciągle senna,

a maleństwo kopie na potęgę… Ale to akurat mnie uspakaja. Nie mam czym panipoczęstować… Może zrobię herbaty… Mam mydło do prania, podzielimy się. Moja matkaje zrobiła, zaraz przyniosę… — Maruszka z trudem podniosła się z krzesła, ale Galicka jązatrzymała.

— Pani Maruszko, dziękuję, kochana, dziękuję. Niech pani nie wstaje. Potem, terazmuszę z panią porozmawiać…

— Coś się stało Zygmuntowi?— Spokojnie. Nic nie wiem o Zygmuncie, nic nie wiem też o moim mężu…— Pani Lodziu, kiedy to się skończy? — Maruszka oparła łokcie na stole i ukryła twarz

w dłoniach. — Nie mam już siły… I jeszcze to maleństwo… Na jakim świecie spojrzę muw oczy? Kiedy to się skończy?

— Nieprędko… Niech pani nie płacze… Dzieciątko też będzie płakało… PaniMaruszko, musi pani być silna. Jesteśmy żonami żołnierzy. Nie wiem, co nas czeka…Dowiedziałam się, że Sowieci mordują jeńców — powiedziała szeptem. — Po prostu…

Page 33: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

strzelają do nich. Każą się ujawnić polskim żołnierzom… a potem ich mordują…— Wiem… Ale Zygmunt żyje.— Skąd pani to wie?— Wiem… czuję to. Nigdy nie ujawniłby się Sowietom. Pani mąż też. Wrócą, tak jak

inni… — Maruszka usiadła bliżej pani Lodzi i dalej mówiła szeptem: — W poniedziałekwrócił Salik i Warzecha… Ukrywali się w lesie… Schowała ich Ryntfeldowa…

— Ryntfeldowa? Przecież jej synowie są w milicji sowieckiej? Żydzi wiernie służąbolszewikom…

— Nie wszyscy, pani Lodziu… Polacy też służą, i Białorusini, i Ukraińcy. Nie wszyscypołknęli czerwony haczyk… Ryntfeldowa schowała ich w piwnicy, w skrzyniach naziemniaki… Widziałam się z nią … Salik i Warzecha nic nie wiedzą o moim mężu…Byłam tam… w tej piwnicy… Synowie Ryntfeldowej myśleli, że poszłam po ziemniaki.Uszyłam im płaszcze na zimę… Myśleli, że matka daje mi za to ziemniaki… Zeszłyśmy nadół. Piwnica Ryntfeldów ogromna, pod ścianą wielkie drewniane skrzynie. Jakschodziłyśmy, to Chaja kaszlała, to znak, że idzie i że nie muszą się chować do skrzyń. Jeślinie kaszle, to znak, że idzie ktoś inny i muszą się ukryć. Ale zna pani Ryntfeldów, zawszerządziła tam Chaja. Wszystko trzymała w garści: interes, męża i synów. Piwnicą teżrządziła. Nie mogliśmy długo rozmawiać. Zapytałam o Zygmunta. Dowiedziałam się omordowaniu polskich żołnierzy… Niektórych przywiązują do czołgów i ciągną po bruku…Mordują też we wsiach Polaków… Chłopi zabijają panów, tak powiedziała Chaja…Ukraińcy odbijają swoje krzywdy… Białorusini też…

— Chryste Panie, jakie krzywdy? — przerwała ze łzami w oczach pani Lodzia. — Niechpani nie opowiada takich rzeczy… Przecież są jakieś zasady…

— Chaja mówi, że nie ma żadnych zasad. Żadnych. Chowamy się przed diabłem…Niektórych oficerów powiesili na drzewie… We wsi pod Grodnem… Ale nasi mężowieżyją, na pewno. Musimy w to wierzyć. Chowają się pewnie po lasach… I dotrą tu. Zobaczypani.

— A może ich wywieźli?— Może… tego nie wiemy… Ale mój Zygmunt na pewno by uciekł, wróciłby do mnie i

do dziecka… Wiem, że by tak zrobił. Chłopcy mówili jeszcze o majorze Dobrzańskim,pułkowniku Dąmbrowskim… Jeszcze we wrześniu walczyli z Sowietami. Teraz ponoćukryli się w lasach, mówią, że w Puszczy Augustowskiej, polscy chłopi im pomogli… AleSowieci już ich szukają po lasach.

— Ale tam bagna, moczary…— No i dobrze. Łupaszka ze wszystkim sobie poradzi. Nie spocznie, dopóki nie wybije

bolszewików… Nasi znają teren, a Sowieci nie. Teraz nasi to partyzanci…Lodzia Galicka wyszła od Maruszki nieco podbudowana. Dostała też trochę mydła do

prania. Wróciła do domu jakaś spokojniejsza. W nocy przyszło do jej mieszkania NKWD.Zniknięcie pani Lodzi zupełnie załamało Maruszkę.

Page 34: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

[1] Treść ulotki rozdawanej przez jednostki Roboczo-Chłopskiej Armii Czerwonej powkroczeniu na ziemie polskie, podpisanej przez naczelnego dowódcę frontu białoruskiegokomandarma Michaiła Kowalowa; pisownia oryginalna.

Page 35: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Ksiądz proboszcz

W bibliotece panuje spokój. Książki na półkach bezpieczne. Niektóre od dwustu lat mająto samo miejsce. Święty Tomasz z Akwinu zawsze na samej górze, niżej Grecy i Kant,którego Kościół nie lubi i z którym jakoś nie potrafi sobie poradzić. Ale proboszcz wsekrecie ceni Kanta i Kartezjusza. Od czasów seminarium prowadzi podwójne życie. Naco dzień wyznawca Tomaszowy, a prywatnie, w zaciszu przyklasztornej biblioteki, czcicielKanta i Kartezjusza. Dla wiary — ojcowie Kościoła, dla rozumu — Kant. Proboszcz byłzatem kapłanem ze świętym Tomaszem na plecach i zarazem miłośnikiem filozofiioświecenia z umysłem otwartym na zupełnie inne pojmowanie istoty Boga i duszy. Godziłogień z wodą. Prowadził też dziennik duszy, ale na próżno szukać w nim uniesień jak u Janaod Krzyża czy Teresy z Avilla. Dziennik duszy księdza proboszcza to obraz sporu,konfliktu, niezgody i duchowego niepodporządkowania się doktrynie Kościoła. Sekretproboszcza. Tajemnica życia. Proboszcz ukrył swój dziennik na ostatniej półce obokTomasza z Akwinu. Trzeba wysoko wspinać się po drabinie, by tam sięgnąć.

Gdy rano wkroczyli Rosjanie, poszedł do kościoła, przed ołtarz. Leżał krzyżem i modliłsię. Potem odprawił mszę za ojczyznę i wieczorem przyszedł do biblioteki. Usiadł wzielonym, miękkim fotelu i w ciszy przyglądał się swoim książkom. Właściwie miałwrażenie, że to one na niego patrzą: żywoty świętych, mistyczne doświadczenia,filozoficzne debaty, mapy, encyklopedie, słowniki, czasopisma oprawione przez panaMyślickiego w 1938 roku, cały Mickiewicz, Słowacki, Prus, Sienkiewicz, Orzeszkowa,Żeromski, Balzac, Szekspir, Dostojewski, Puszkin, Lermontow i umiłowany Tołstoj. Cisza.Spokój. Choć wszystko na świecie się pozmieniało — to miejsce pozostało jego azylem.Jeszcze na moment. Ksiądz był pragmatykiem. Miał pełną świadomość zmian, jakie niesienowy czas. Wiedział, że to okres przejściowy — jak idzie potop, to zalewa wszystko, azylbiblioteczny też. To tylko kwestia czasu.

Nieraz do biblioteki wpadała Maruszka. Lubił się z nią przekomarzać. Znał ją oddziecka. Odkąd nauczyła się czytać, była najlepszym kompanem do posiedzeńbibliotecznych. Proboszcz czytał Kanta, a Maruszka hagiograficzne opowieści omęczennikach.

— A co ksiądz czyta? — zapytała kiedyś z zaciekawieniem.— Biblię, moje dziecko, Biblię… Czytaj, Maruszko, czytaj sobie. Nie przeszkadzaj mi,

kochana — i kolejny raz w swoim życiu zagłębiał się w Krytykę czystego rozumu.Kilka lat później, gdy Maruszka została prezesem młodzieżowej organizacji katolickiej,

przychodziła tu czytać książki historyczne, później na ich podstawie wygłaszała odczyty iminiwykłady dla rówieśników. Zawsze, gdy jej słuchał, myślał, że byłaby cudowną matką.Dziś nie cieszył się, że Maruszka będzie miała dziecko, bo maleństwo przyjdzie na dziki

Page 36: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

świat ogarnięty chaosem. Czuł, że życie tu i teraz jest jakimś błędem, że wymknęło się spodkontroli Pana Boga. Nie szukał odpowiedzi, wiedział, że jej nie ma. Nauczył się od swoichfilozofów, że żyje się w wielkiej niewiedzy rzeczy. Z rozmyślań wyrwało go walenie dodrzwi biblioteki. Z trudem podniósł się z fotela. Reumatyzm dawał mu się ostatnio mocnowe znaki. Proboszcz otworzył drzwi. Do środka wtargnęło trzech mężczyzn. Proboszczmilczał. Wiedział, po co przyszli. Nocą mogli przyjść tylko oni. Tak miało być. Czuł to.Dialektyka oprawców była mu świetnie znana. Stał i milczał.

— No co? Czytamy sobie książeczki? — odezwał się wysoki mężczyzna w skórzanympłaszczu, reszta stała z boku. — Zamiast spać u siebie, proboszcz czyta. My idziemy doksiędza, do jego domu, a tam proboszcza nie ma. W kościele też nie ma. No to my przyszlitutaj.

— Ostatnio nie śpię dobrze. Przychodzę tu poczytać — powiedział bardzo spokojnie.— No i po rosyjsku dobrze mówicie. To dobrze. To szybciej się dogadamy.— Na Puszkinie się nauczyłem. Zresztą moja matka była Rosjanką.— No proszę. Pół-Rosjanin. To jeszcze lepiej — enkawudzista usiadł w fotelu księdza,

pogładził pluszową poręcz, zostawiając ślad swojej ciężkiej ręki. — Dogadzacie sobie —rytmicznie pukał palcem w miękki plusz. — Fotelik macie jak dla króla. Z poręczą…Herbatka… — podniósł filiżankę i powąchał — z konfiturą, porcelana… no, no… żyjeksiądz jak książę.

Pozostali mężczyźni zaśmiali się grubiańsko. Enkawudzista napił się herbaty proboszcza.— Niczego sobie… Matka Rosjanka, powiadacie — otworzył swój zeszyt i przez

chwilę wertował kartki. — Zgadza się. Córka carskiego oficera poszła za polskiegobogacza. Czyli podwójna zdrada.

— To nie ma żadnego znaczenia. Moi rodzice byli… — Nie dokończył, bo enkawudzistaryknął do stojącego obok mężczyzny:

— Wowa! Pokaż polskiemu panu, kim są dla nas tacy rodzice.Wowa podszedł do proboszcza i z całej siły uderzył go kilkakrotnie w twarz. Proboszcz

zatoczył się pod półki i uderzył głową w brzeg regału. Łuk brwiowy krwawił.— No widzicie. Biblioteka też was nie lubi. — Enkawudzista wstał i podszedł do półek

z książkami.— Po co poszliście na wojnę w 1920 roku? Nic mi nie powiecie… Milczycie… Ponoć

broń chowacie w bibliotece…— Nie mam żadnej broni. Jestem księdzem.— Ale ja nie pytam, to nie ma co odpowiadać. Ja stwierdzam. Stawiam tezę,

powiedzmy, że to aksjomat. Wiecie, o czym mówię, bo lubicie filozofię. Aksjomat niewymaga żadnego komentarza. A już na pewno nie księdza. Zgadza się?

— Z niektórymi aksjomatami trzeba dyskutować — powiedział spokojnie ksiądz ibrzegiem rękawa sutanny otarł krwawiący łuk brwiowy. Enkawudzista podbiegł do niego,złapał go za sutannę i przyciągnął brutalnie do siebie.

— Wyczytałeś to u swojego Kanta? — wycedził ze złością i puścił proboszcza.— Nie trzeba Kanta, żeby… — Poczuł uderzenie w tył głowy.

Page 37: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Wowa, nie tak mocno… musimy dbać o proboszcza. — Pogłaskał księdza po głowiejak małego chłopca. — I jeszcze nam się wystraszy… A nasz ksiądz czyta Kanta i lubiKartezjusza… Nasz ksiądz to taki kościelny wywrotowiec, można nawet powiedzieć, żerewolucjonista! Musimy o takich dbać, Wowka. No to niech nam ksiądz powie, gdziechowa dwóch polskich oficerów.

— Nikogo nie chowam.— I jakieś dokumenty wojskowe są u księdza — mówił ze zwycięskim spokojem.— Nie wiem, o co chodzi.— To sprawdzimy. — Podszedł do półek z książkami. — Co my tu mamy? No tak, sama

burżuazyjna literatura… Balzac, Puszkin… — I zaczął wyrzucać książki z półek.Bez słowa podeszli do niego pozostali mężczyźni i robili to samo. Proboszcz stał oparty

o regał. Nogi same się pod nim uginały. W słabym świetle lampy naftowej patrzył naapokalipsę swojej drugiej świątyni. Stos książek rósł. Leżały na posadzce kalekie,rachityczne, powykręcane. Spadały na łeb na szyję… Pani Bovary, która nie uniosła życia uboku męża, biedny Raskolnikow, który naiwnie myślał, że zło świata można pokonać innymzłem, Iwan Karamazow z Wielkim Inkwizytorem, Anna Karenina, Cezary Baryka, IgnacyRzecki i święta Bernadetta, a także święty Augustyn, męczennicy, Platon, Arystoteles,Seneka, Homer… Enkawudzista, stojący wysoko na drabinie, spojrzał na milczącegoksiędza i powiedział z wysokości drabiny:

— A ja myślałem, że będziecie rzucać się do obrony. A wy milczycie. — Powolischodził z drabiny. — No tak. Chcecie być męczennikiem. To musimy wam pomóc —mówił i szedł w stronę księdza z książką oprawioną w skórę. Nagle proboszcz otrzymałpotężny cios w głowę. Potem jeszcze jeden i kolejny. Proboszcz przewrócił się na stosumęczonych starodruków, map. Mężczyźni okładali proboszcza ciężkimi książkamioprawionymi w skórę. Wreszcie zdjęli mu sutannę i rozebrali go do naga.

— Będziecie wyglądali jak na waszych burżuazyjnych obrazach! — ryknął Wowa otwarzy cherubinka z czerwonymi policzkami.

Jeden złapał rękę księdza, położył ją na półce, a drugi łamał księdzu palce świętymJanem. To samo zrobili z drugą dłonią. W podobny sposób połamali nogi. Róg okładkiDziejów Europy był oprawiony w srebro. Robił na ciele głębokie dziury. Jeden z mężczyznrył Dziejami Europy w ciele księdza. Krew sączyła się na mapę Królestwa Polskiego z1830 roku.

— Zobaczcie, chłopcy, jak krew polskiego pana zalewa świat — śmiał się dotowarzyszy enkawudzista. — Dlatego trzeba pozbyć się tej zarazy. No i jakoś Chrystus niezszedł z krzyża i mu nie pomógł — drwił, wskazując ręką na potężny krucyfiks wiszącyprzy wejściu do biblioteki.

— On już dawno zszedł i chodzi za waszymi plecami… — wyszeptał ksiądz.Enkawudzista podszedł do księdza i kazał mu uklęknąć. Wowa trzymał za włosy

opadającą głowę proboszcza, a enkawudzista strzelił prosto w czoło.Kartki leżących na ziemi książek zmieniały kolor. Piły krew. Mężczyźni złapali nagiego

księdza za nogi i wywlekli go na dwór. Ciepła wrześniowa noc. Cisza. Wrzucili ciało na

Page 38: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

ciężarówkę. Ciało pani Anny, gospodyni proboszcza, już tam leżało.

Page 39: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Szuryk

Szuryk powiesił na ścianie w kuchni ogromny portret Stalina. Stanął na środku iprzyglądał się z podziwem swojemu dziełu. Długo czekał na tę chwilę. Nie mógł uwierzyć,że w końcu nadeszła nowa epoka. Zawsze tylko o tym dyskutował, przekonywał innych,wygłaszał płomienne mowy, czekał na rewolucję w Polsce i nasłuchiwał wystrzału zjakiejś nowej Aurory. Wierzył w potężne komunistyczne państwo pod wodzą Stalina izgadzał się z każdym słowem zapisanym w odezwach potępiających polski rząd.Nadużywał określeń: imperialistyczny, burżuazyjny i reakcyjny. Nigdy wcześniej nierozumiał mocy tych słów. Zawsze myślał, że siła tkwi w broni i w rękach. Potem poznałpotęgę języka. Zrozumiał, że są słowa, którymi można uderzyć, ranić, a nawet skatować.Miał świadomość, że w niektórych sytuacjach pistolet zawiedzie, a słowo nie. Kula zabije,a słowo będzie dręczyć, wgryzie się w umysł i stopniowo wyniszczy, aż złamie i jeszczecoś zyska dla dobra wielkiego wodza, który zapanuje nad całym światem. Dlatego słowatakie jak: imperialistyczny i burżuazyjny dawały Szurykowi poczucie władzy nad innymi iprzewagę moralną. Te dwa wyrazy zbudowały dwa odrębne światy: burżuazyjny inieburżuazyjny oraz spowodowały podział na ich i nas, na gorszych i lepszych. To z koleipowodowało, że Szuryk doznawał uniesień porównywalnych do tych religijnych. Stawałsię nowym kapłanem, niósł nową nadzieję, zapowiadał nadejście nowego wielkiegozbawiciela. Wiedział, że uczestniczy w czymś przełomowym. Gdy wpatrywał się w portretswojego mistrza, czuł ogarniającą go falę szczęścia. Stalin patrzył na niego swymprzenikliwym wzrokiem. Do kuchni weszła Kaszmira.

— Jezus Maria! — krzyknęła. — Co ty robisz? Zwariowałeś?! Zdejmij to natychmiast!Stalin w domu mojej ciotki?! Po moim trupie! Dość już tych manifestacji. Przeżyłam jużbramę triumfalną, którą zrobiłeś na powitanie Sowietów. Kwiaty wziąłeś z ogrodu mojejSabiny… Ciotka umarłaby, gdyby to widziała… A czerwone sukno od Maruszki pociąłeśna flagi… Ale Stalina w domu, i to w kuchni, nie zniosę!

— Będzie na nas patrzył — stwierdził z dumą. — I nie wzywaj Jezusa ani Marii.Tłumaczyłem ci, kochana, że teraz… to po prostu nie ma już żadnego sensu. — Podszedł dożony, przyciągnął ją do siebie i pocałował w szyję. Zapach Kaszmiry zawsze goprzyjemnie odurzał.

— Szuryk… Ty oszalałeś… — złagodniała Kaszmira. — Ślub braliśmy przed Bogiem ijakoś wtedy religia ci nie przeszkadzała. — Lekko odchyliła głowę do tyłu i pozwalała napocałunki.

— Ślub był dla ciebie… — Szuryk całował ją w szyję z namiętnością, dotykał jej piersi,czuł ich ciepło ukryte pod ubraniem i po chwili wiedział, że już są gotowe, że są tylko dlaniego. — Widzisz, one też tak uważają… — zażartował i wsunął rękę pod bluzkę żony.

Page 40: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Nie teraz… — skarciła go kokieteryjnie, ale tylko tego pragnęła.— Dla ciebie mógłbym zrobić wszystko… wszystko… rozumiesz…? Dlaczego nie

teraz?… Teraz, kochana… — oddech Szuryka był coraz szybszy.Kaszmira nie nosi stanika, odkąd Szuryk wrócił z więzienia. Ich wzajemna

niecierpliwość nie ma wówczas żadnych barier. Znają swoje ciała. Wiedzą, jak reagują iczego pragną. Szuryk delikatnie wyjął dwie spinki z włosów Kaszmiry. Uwielbiał tęopadającą burzę, rozsypujące się serpentyny, które owija sobie wokół dłoni i mocnopociąga na znak wielkiej jedności ich ciał.

— Potem, kochany… potem… — wyszeptała i poddała się mrowieniu, które ogarniałojej uda.

Rozpięła klamrę pasa w spodniach męża. Szuryk spojrzał na nią z miłością, uśmiechnąłsię zachęcająco. Lubił ten moment, gdy Kaszmira zsuwała mu spodnie. Po chwili jej rękadotykała jego nagich pośladków, a on sunął delikatnie dłonią po jej udzie. PocałunkiKaszmiry stawały się bardziej gorące, głębokie, zachęcające do dalszej wędrówki. Byłajuż gotowa. Czekała na niego. Ale Szura nie przyspieszał, lubił przedłużać ten moment.Jego palce odszukały tę wilgotność. Droga była otwarta. Szybki oddech Kaszmiry i jejrozgrzany policzek przytulony do twarzy Szury mówiły, że Kaszmira całkowicie mu sięoddaje. Długo czekał na Kaszmirę. Latami chodził za nią jak wilk z Puszczy Nalibockiejchodzi za wilczycą, zanim ona pozwoli mu się do siebie zbliżyć. Był obok. Nie nalegał.Czekał. Chciał, żeby pokochała go tak mocno, jak on ją. Opierała się. Nie ufała. Mówiłamu, że jest od niego starsza, że jest dla niej za młody. Bał się, że jego ukochana nie zechceŻyda, ale liczył, że jeśli go pokocha, jego pochodzenie nie będzie mieć dla niej żadnegoznaczenia. Od dawna czuł, że właściwie nie jest już Żydem. Wykreślił ze swojego życiawszystko, co było żydowskie, spalił, a popiół rozrzucił na bagnach. Uwielbiał śpiewaćtylko dla niej… Nigdy nie zapomni zachwytu w jej oczach, gdy słuchała jego wykonaniapieśni Wertyńskiego. Żadna kobieta nie rozumiała tego cierpienia, które wyśpiewywał, takdobrze, jak ona.

Kaszmira oddychała szybko. Szuryk uniósł ją lekko do góry. Ona oplotła jego biodranogami. Sunęli powoli, bez pośpiechu. Zjednoczeni w wilgotnym splocie. Szuryk wspinałsię na wysoki szczyt, Kaszmira podążała za nim. Ciągle do góry, bez wytchnienia, bezprzystanku. Krzyk żony doprowadził go do celu. Zmęczony, czekał na nią i po chwili obojeopadli z sił. Szuryk gładził jej piękne, ciemne włosy. Kaszmira delikatnie wymknęła się zuścisku męża. Poprawiła spódnicę i drżącymi palcami zapięła guziki bluzki. Poszła dokuchni, podrzuciła drewna. Ogień zasyczał nowym płomieniem. Szuryk siedział już przykuchennym stole i z lubością obserwował krzątającą się po kuchni żonę.

— Jesteś piękna.— Daj spokój, Szuryk… — Poprawiła kokieteryjnie włosy i wpięła w nie spinkę. —

Zrobię nam herbaty.Łomot jego tętnic ustał. Szuryk czekał. Syczenie ognia pod kuchnią i trzask palonego

drewna wyciszały go. Kaszmira wyjęła z półki blaszane pudełko z herbatą, otworzyławieko i brała szczyptę. Do filiżanek leciały suche listki i delikatnie uderzały w porcelanę.

Page 41: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Na jej kark zsunął się nieprzypięty spinką kosmyk włosów. Szuryk chciał podejść ipoprawić go, ale wiedział, że wówczas ogarnie go nowa fala, więc się powstrzymał. Lubiłdom ciotki Kaszmiry, dobrze się czuł w tej kuchni. Mógłby tu siedzieć godzinami i patrzeć,jak żona gotuje. Zawsze miał wrażenie, że dzieją się tu czary. Na stole świeży,wykrochmalony obrus w czerwone róże. Przez moment Szuryk gładził fakturę lnu. Kupił gow Baranowiczach jeszcze przed wojną, gdy chciał jakoś rozweselić Kaszmirę po śmierciciotki Sabiny. Przywiózł też piękną suknię i pantofle, ale Kaszmira najbardziej cieszyła sięwłaśnie z tego obrusu. Była inna niż wszystkie kobiety i za to ją kochał.

— Zdejmij Stalina. Nie chcę go w kuchni. A poza tym drażni mnie jego wzrok… jestokropny — powiedziała Kaszmira i postawiła filiżanki z herbatą na stole.

— Nie mów tak — Szuryk był bardzo poważny. — Nie mów tak nigdy. Są tacy, którzy zatakie słowa by cię zabili… Rozumiesz?

Kaszmira w milczeniu usiadła przy stole. Herbata w filiżance zmieniała kolor. Zeszklanej cukiernicy zerkały na nią drobniutkie ziarenka cukru. Zanurzyła łyżeczkę wcukiernicy i posłodziła herbatę.

— Jak to jest, Szuryku, że w Nowojelni nie ma cukru, a my go mamy? — delikatniezamieszała herbatę i spojrzała na Szuryka. — Wszędzie bieda, a u nas nie… Spójrz namnie… Nic nie mówisz… To jest właśnie twój komunizm.

— Cicho. Nie mów tak głośno… — Szuryk nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć,wszystko miało wyglądać inaczej. Wiedział o tym doskonale. Miał nadzieję, że to tylkokwestia czasu. Przez lata nauczył się cierpliwości. Teraz czuł, że jest mu ona potrzebnabardziej niż kiedykolwiek. Każda zmiana wymaga ofiar. Kaszmira wstała od stołu ipodeszła do okna. Było już ciemno i znowu ścisnął mróz.

— W Nowojelni nie ma co jeść. Nie widzisz tego? — zasunęła zasłony i wróciła dostołu. — Ludzie się boją… Dzieci z sanatorium wywieźli. Nie poczekali na rodziców…Rozumiesz? Czy ty to, Szura, rozumiesz, pytam. Dokąd wywieźli te dzieci?! Powiedz mi!

— Nie krzycz tak… Cicho… Jeszcze nas ktoś usłyszy. Myślisz, że nas tu kochają?… —Herbata parzyła mu wargi. — Dobra herbata… zawsze robisz dobrą herbatę…

— Nie zmieniaj tematu… — Kaszmira była wzburzona. — Nie znam się na polityce.Nigdy się nią nie interesowałam, ale czuję, że coś ta nowa era nie nastała. Widzisz, co siędzieje? Ludzi gdzieś wywożą, Szura. W sanatorium nie ma już naszych lekarzy. Niewrócili. Rozumiesz? Nie ma ich! Gdzie są? Powiedz mi, Szuryk, gdzie są! Nikt nic niewie…

— Nie interesuj się tym i siedź cicho, Kaszmira. Zaufaj mi. Będzie dobrze. Portretzostanie. Mogę go zawiesić w pokoju. Tyle tylko mogę zrobić. Każda zmiana wymagapoświęceń. Tłumaczyłem ci to wczoraj. Proszę cię… Kaszmira… uspokój się, kochanie…

— Czy ty sobie wyobrażasz, co pomyśli moja siostra…? Co pomyśli moja matka? Copomyślą, gdy zobaczą tu Stalina?

— Na naszym ślubie nikogo nie było…— Szuryk, nie zaczynaj!— Rozumiem. Żyd i komunista nie pasuje do siostry żony polskiego oficera.

Page 42: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Nie mów tak o Maruszce… Jest w ciąży… a Zygmunt może już nie żyje… Matkachoruje… Szuryk…

— Wstydzisz się mnie?— Szuryk… kocham cię. Wstydzę się Stalina w naszym domu. Nie mogę nikogo do nas

zaprosić… Źle się z tym czuję… Po co to wszystko? Przed wojną było nam łatwiej. Byłeśpo prostu Szurykiem. Teraz niektórzy się ciebie boją… Boją się też mnie. Milkną na mójwidok… Nie potrafię tak żyć…

— To wyjedźmy do Baranowicz. Jaki sens ma to moje jeżdżenie?— Nie, Szura, nie wyjadę z Nowojelni. Tu jest mój dom. Powinieneś to zrozumieć. Tu

pochowałam ciotkę Sabinę, chcę być blisko niej. Wiesz, ile dla mnie znaczyła.— Kaszmiro, ale w Baranowiczach jest moja praca. Uruchamiam teatr. Czekałem na coś

takiego całe życie. Kiedyś, przed wojną, dyrektor tego teatru nawet nie chciał ze mnąrozmawiać, nawet mnie nie przesłuchał. Byłem dla niego tylko Żydem. Rozumiesz? Żydem!Żyd nie będzie śpiewał w teatrze — usłyszałem… Ale teraz wszystko się zmieniło… Terazwszyscy są równi. Internacjonalizm!

— Szuryku, chyba nie wierzysz w to, co mówisz? — Kaszmira złapała ścierkę i zaczęłanerwowo wycierać kurz z mebli. — Równi? To jest ta twoja równość? Internacjonalizm?Słowa, piękne słowa, Szura!

— Nie krzycz. Uspokój się. Teraz sprzątasz? Zostaw to! — odebrał jej ścierkę izaprowadził do stołu, znowu usiedli naprzeciw siebie. — Ufają mi, kochana. A tonajważniejsze. W lutym teatr ma ruszyć na nowo. Robimy premierę i uroczystą akademię.Przygotowuję chór dziecięcy. Żebyś ty słyszała, jakie te dzieciaki mają głosy… Zobaczysz,luty 1940 roku będziemy pamiętać do końca życia. Zostało mi mało czasu… Proszę cię.

— Nie ruszę się stąd — odezwała się gniewnie.Szuryk wstał od stołu. Poszedł do sieni po papierosy. Zapalił. Dym unosił się wokół

lampy nad stołem kuchennym. Szuryk nerwowo chodził po pokoju.— Nie ułatwiasz mi niczego… — powiedział, mocno zaciągając się papierosem.— To ty mi niczego nie ułatwiasz. Skomplikowałeś całe moje życie. Mam nowe

dokumenty, nie jestem Polką, nie ma mojego kraju… Gdyby się o tym dowiedziała matkaalbo Maruszka…

— Wszędzie była zmiana dokumentów. Pewnie one już dawno je mają. Kaszmira, to jesttylko kawałek papieru.

— Dla ciebie tak. Dla mnie nie. — Kaszmira zaczęła sprzątać ze stołu. — Ty zawszebyłeś bezpaństwowiec. Nie mam do ciebie o to pretensji. Rozumiem to. Ale dlatego ty niemożesz mnie zrozumieć? Ty nigdy nie miałeś swojego kraju, nie miałeś ojczyzny. Wierzyłeśw świat, którego nie ma, który nie istnieje… Wystarczy wyjść na ulicę…

— Jest. Ten świat idzie, tworzy się — powiedział z entuzjazmem Szuryk.— Jaki to będzie świat, Szuryku? Jaki? Bieda jest jeszcze większa… Ludzie znikają…— Jacy ludzie?— No to powiedz mi, gdzie jest Hela?— Nie wiem.

Page 43: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Zabrali ją?— Nie wiem, do cholery!— Co jej zrobiliście?!— Uspokój się, Kaszmira… Sam chciałbym wiedzieć.Szura zapalił kolejnego papierosa. Zarzucił kożuch i na moment wyszedł na ganek. Mróz.

Ciemność. Ręka z papierosem marzła. Zniknięcie Heleny załamało Szuryka. Gdy zamykałoczy, widział jej nagie ciało. Rozumieli się bez słów. Przychodził, kiedy chciał. Otwierałamu drzwi, zawsze gotowa. Wiedział, że zrobiłaby dla niego wszystko. Ale on jej niekochał. Lgnął do jej dzikiej namiętności, do jej fantazji, do tego gorąca, które wypełniałogo przyjemną falą i dawało chwilowe zapomnienie. Hela o nic nie pytała, niczego nieoczekiwała. Po prostu była. Szuryk czuł przenikliwe zimno. Wiedział, że powinien wracaćdo środka, ale wyjął jeszcze jednego papierosa. Zapalił go i zaciągnął się z lubością.Przestał do niej chodzić, gdy pokochał Kaszmirę. Chciał wtedy zmienić całe swoje życie.Hela też. Zaczęła romans z lekarzem z sanatorium. Udawała, że jest bardzo szczęśliwa.Znał ją — na pewno udawała. Nie rozumiał jej zniknięcia. Zupełnie nie rozumiał.Zastanawiał się, czy przypadkiem Hela nie poszła na bagna. Zawsze mu mówiła, że jakstraci sens życia, to pójdzie do puszczy i zostanie tam na zawsze. Drzwi otworzyły się i naganek wyszła Kaszmira.

— Jezu, jak tu zimno. Szura, wracaj, nie obrażaj się…— Już kończę palić. Nie obrażam się. Naprawdę.Rzucił papierosa na ziemię i wszedł do domu. Kaszmira stała w kuchni, czekała na

niego. Nie chciała się z nim kłócić, ale ostatnio wiele zaczęło ich dzielić. Bała się tego.— Nie złoszczę się — Szuryk przytulił ją do siebie. — Nie potrafię się na ciebie

złościć. Kaszmiro, jest wojna…— Jaka wojna? — przerwała i wysunęła się z jego objęć. — Przecież powiedziałeś, że

wojna jest z Niemcami. A tu nie ma wojny.— Myślisz, że jest mi łatwo? Boję się, że ktoś zacznie szperać w twoim życiu…— Boisz się? Boisz się mojej babki, prababki…? Boisz się tego, co nigdy do mnie nie

należało, czego nigdy nie miałam? Boisz się ludzi, których nigdy nie widziałam? Mojababcia wyszła za prostego człowieka. Z dworu ją wygnali. Wydziedziczyli. Nic niedostała. Ciężko pracowała. Moja matka? Wyszła za ubogiego stolarza. Na wszystkomusiała zapracować. To chyba dobry życiorys? Prababki nie zmienię. Była, istniała, miałaziemię, chłopów, służbę, srebra i pełną spiżarnię, stajnie i wielki dwór, tak mówiła mojamatka. Maruszka? Jej się boisz? Bo co? Bo jest patriotką? Bo pracowała z młodzieżąkatolicką? Boisz się Zygmunta? Boisz się polskiego oficera? — Kaszmira dygotała zezdenerwowania. Podeszła do męża i wtuliła się w niego. — Szuryku, przepraszam…Nikogo nie kochałam i nie kocham tak jak ciebie, przecież wiesz. Nie kłóćmy się. Boję się,że się od siebie oddalimy.

Szuryk nic nie odpowiadał. Nie mógł jej powiedzieć wszystkiego. Gładził ją po włosachi leciutko kołysał w objęciach. Pierwszy raz się bał. Przeszył go dziwny dreszcz. Podobnydo tego podczas ich ślubu, gdy nagle zgasły świece. Stalin zerkał na niego z portretu. W

Page 44: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

domu robiło się coraz chłodniej. Zima w tym roku znowu bardzo sroga. Wiedział okolejnych listach, ale nie mógł jej nic powiedzieć. Byli tam ich znajomi, przyjaciele.Wszystko niedługo się zacznie. Na razie go nie ruszają. Na razie jest im bardzo potrzebnyw teatrze w Baranowiczach. Zaplanował cykl akademii z udziałem chóru dziecięcego.Znalazł też świetnych recytatorów.

— Położę się na chwilę — powiedziała Kaszmira i delikatnie wymknęła się do pokoju.— Poczekaj. Zaniosę cię… — Szuryk wziął ją na ręce, położył do łóżka i szczelnie

przykrył kocem.— Zimno…— Zaraz napalę w piecu. Mamy jeszcze trochę drewna. Nie martw się. Prześpij się

chwilę.— A jakie wiersze przygotowałeś na akademię?— Nie spodobają ci się.— Szuryk… To powiedz tylko jeden.— Ale nie złość się… Powiem po polsku, ale na akademii wszystko poleci po rosyjsku.Szuryk wstał. Poprawił sweter i patrząc przed siebie, wyrecytował z pamięci:

Runą i w łunach spłoną pożarnychKrzyże kościołów, krzyże ofiarne…I w bezpowrotnym zgubi się szlakuZ ziemi lechickiej orzeł Polaków…

O, słońce jasne, wodzu Stalinie,Niech sława Twoja nigdy nie zginie…Niech jako orłów prowadzi z gniazdaPartia Kremla płonącą gwiazdą…

Na ziemskim globie flagi czerwoneBędą na chwałę grały jak dzwony…Czerwona Armia i wódz jej StalinOdwiecznych wrogów swoich obali.

Zmienisz się rychło w wielkie spaliny…Polsko, i córy twe, i syny.Wiara i każdy krzyż na mogileU stóp nam legnie w prochu i pyle [2].

Kaszmira usiadła na łóżku, oparła się o ścianę. Słyszała swoje szybko bijące serce. Niemogła uwierzyć, że w domu ciotki rozbrzmiewają takie słowa. Jeszcze dwa lata temuSabina recytowała swojego kochanego Mickiewicza. Szuryk zobaczył łzy w oczachKaszmiry, usiadł obok niej na łóżku.

— Kaszmira, przestań. Zobacz, co można zrobić z tym wierszem. Uważaj:

Page 45: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Runą i w łunach spłoną pożarnych na ziemskim globie flagi czerwone.Krzyże kościołów, krzyże ofiarne… Będą na chwałę grały jak dzwony…I w bezpowrotnym zgubi się szlaku Czerwona Armia i wódz jej Stalin.Z ziemi lechickiej orzeł Polaków… Odwiecznych wrogów swoich obali.O, jasne słońce, wodzu Stalinie, zmienisz się rychło w wielkie spaliny…Niech sława Twoja nigdy nie zginie… Polsko, i córy twe, i syny.Niech jako orłów prowadzi z gniazda wiara i każdy krzyż na mogile.Partia Kremla płonącą gwiazdą… u stóp nam w prochu legnie i pyle.

Kaszmira przytuliła się do męża. Szuryk czuł się jak zdrajca. Bolały go te słowa, raniłyjego wiarę. Bał się, że popełnił błąd. Wiele ich dzieli. Teraz dopiero to zauważył. Czuł, żebędzie coraz gorzej. Zastanawiał się, czy pogodzi miłość, namiętność z wiarą w wielkąideę, której chciałby służyć, za którą oddałby życie. Czy znajdzie w sobie siłę, bypoświęcić Kaszmirę i złożyć ją na ołtarzu nowego, lepszego świata?

[2] Tekst ukazał się w polskojęzycznej prasie w okupowanym przez Sowietów Lwowiew 1939 roku; bywa mylnie przypisywany Czesławowi Miłoszowi.

Page 46: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Zygmunt

Śnieg sypał wielkim płatkami i natychmiast zamarzał. Wiał silny, mroźny wiatr. Zygmuntbrnął z trudem. Śnieżyca mu sprzyjała, bo ulice właściwie były puste. Nie spotkał nikogoznajomego i miał nadzieję, że nikt go nie rozpoznał. Wysoki kołnierz kożucha zasłaniał mutwarz, a czapka szczelnie kryła głowę. Ulice Mołodeczna nie wydały mu się tak przyjazne,jak przed wojną. Wszystko jakby skarlało, zszarzało. Nie winił za to wczesnej zimy, to nieona odmieniła ten tak bezpieczny kiedyś świat.

Do października przebywał w lasach w okolicach Lidy razem z rotmistrzem BolesławemDąbrowskim. Wędrował z Jurkiem, kapralem z dwunastej dywizji. Mundury ukryli w lesie.Zygmunt wiedział doskonale, że nie mogą w nich wejść do Mołodeczna. Cywilne ubraniadostali od Białorusina, którego Rosiński spotkał na leśnej drodze.

— Powinienem cię zabić jak psa — powiedział chłop. — Każą nam strzelać do takichjak wy. Ale tego nie zrobię. Dobrego miałem pana, dobrego Polaka. Dzieci mi uratował,gdy topiły się w jeziorze. W sieci się zaplątały. A on, choć wielki pan, wskoczył w ubraniudo jeziora i wyłowił moje robaczki. Dał pieniądze i pracę. Dobry był. Przepadł na wojnie.Bić się z Niemcami poszedł. Może i to dobrze, bo co by teraz z nim było? Ukatrupiliby go.Mało tu chłopów, co dobrego nie pamiętają. A co było, jak Ruskie weszły do wsi?Pierwsze o co pytały to, czy pan dobry był, bo jak zły — to do rozwalenia. I Szelistikowwydał swoją panią, pomagał ją wieszać na dębie koło dworu. I jeszcze powiedział, gdzieukryły się dzieci. Durny. Ruskie zastrzeliły w tej piwniczce całą trójkę. Podziurawiłykulami z pistoletu antałki pani Sobańskiej i krew tych dzieci zmieszała się z czerwonymwinem. Dwa dni stamtąd nie wychodziły te Ruskie. Tak się poupijały, sobaki! Nawet zpodłogi je zlizywały. A obok dzieci ubite tam leżały. Tak pili sobaki! A obok… trupydzieciaków… Durny Szelistikow! Nie pamiętał, jak Sobańska od biedy go uratowała, jakjedną jego córkę wzięła do dworu, do kuchni, i nawet jedzenie pozwalała im do chałupyzanosić. Tego to nie pamiętał, gad przeklęty! I ta córka — Irgula — jak się dowiedziała, coojciec zrobił, to się powiesiła w jego chałupie. To ja tobie pomogę. Ubrania ci dam ipowiem, gdzie możesz ukryć swój mundur. A jak się spotkamy przed Bogiem, to powiedz,że ja choć białoruski chłop, to nie wydałem polskiego żołnierza. Sam jesteś?

— Nie.— No to ilu was?— Dwóch.— Dam radę. Bałem się, że z dziesięciu. Takim ostatnio też pomogłem. A ubrań już

więcej nie mam. Uważaj tylko na buty. Poznają cię po nich. Od razu widać, że wojskowe,że lepsze jakieś. Tak ty uważaj… Oficerów na drodze rozstrzelali wczoraj. Pięciu ich było,na koniach. Kazali zejść z koni, wykopać dół, potem uklęknąć. Strzelili w tył głowy i do

Page 47: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

dołu wrzucili. Zasypali. Konie wzięli i pojechali. W krzakach siedziałem. Chrustzbierałem. Serce mi waliło jak młotem. Boga się nie boją… Na takich nie ma rady.

Zygmunt zbliżał się do domu, w którym przed wojną mieszkała Maruszka. Miał nadzieję,że dziecko jeszcze się nie urodziło. Chciał zobaczyć Maruszkę brzemienną. Chciałprzyłożyć ucho do jej brzucha i wsłuchać się w odgłosy bezpieczeństwa zaklęte w cielenajukochańszej żony. Chciał być blisko tej, którą wybrał, na którą czekał latami, któranadała sens jego istnieniu i która trzymała go przez te okrutne miesiące przy życiu. Chciałopowiedzieć, co widział i o czym chciałby jak najszybciej zapomnieć…

— Nie chcę panu porucznikowi robić kłopotów — przerwał mu rozmyślania Jurek.— Dzieciaku, co ty gadasz? Nie dasz rady sam. Zabiją cię. Nie masz się gdzie podziać. I

nie mów do mnie poruczniku … Już jesteśmy blisko.Śnieg sypał coraz mocniej. Zygmunt schylił głowę i nawet nie patrzył przed siebie. Kilka

kroków przed nimi wolno szła jakaś kobieta. Była szczelnie okryta zieloną wełnianąchustą. Nagle torba, którą kobieta miała ze sobą, upadła i na śnieg wysypały się ziemniaki.Jurek spojrzał na swojego kompana, a ten tylko dał mu znak głową. Młodzieniec podszedłdo kobiety i zaczął zbierać ziemniaki. Zygmunt stał z boku. Bał się, że kobieta może gorozpoznać. Dopiero teraz zobaczył, że jest w ciąży. Przeszył go dziwny dreszcz. Podszedłbliżej.

— Maruszka?Kobieta odwróciła się. W znajomych oczach porucznik zobaczył radość.Bez słowa poszli za nią. Na progu domu Mirta jak oszalała wiła się w powitalnym

tańcu. Dopiero teraz Zygmunt i Maruszka mogli się przywitać. W milczeniu i łzach tulili siędo siebie. Powitaniu dyskretnie przyglądał się Jurek. Po chwili wszyscy ostrożnie udali siępo schodach na dół. Brzuch Maruszki już był nisko. Dziecko mogło narodzić się w każdejchwili. Zygmunt schodził pierwszy i pomagał żonie, bo każdy krok sprawiał jej trudność.Płomień lampy naftowej oświetlał wnętrze przestronnej piwnicy. Zygmunt z zadowoleniemzareagował na brak okna i od razu zauważył potężną dębową szafę. Uznał ją za genialnąkryjówkę. Poza tym w piwnicy znajdowały się też dwie spore skrzynie na warzywa, kilkamniejszych, porozrzucanych w różnych kątach, i fotel. Drzwi do piwnicy były solidne,miały dobre okucia i były zabezpieczone od wewnątrz mocnym, drewnianym skoblem.Jedynym problemem było przejmujące zimno i odrzucający zapach wilgoci.

— Panie poruczniku, mamy wspaniałą kryjówkę. A w szafie zrobię wewnętrzne drzwi— Jurek rozcierał zmarznięte ręce.

— Nie wolno nam nikogo tu sprowadzać, żadnego stolarza. Nikomu już nie ufam —powiedziała Maruszka.

— Ale ja jestem stolarzem, panie poruczniku. Przed wojną pracowałem na Targowej wWarszawie. Sam zrobię. Pełno tu desek. Wbiję kilka gwoździ. Nawet nie narobię hałasu.Narzędzia też tu znalazłem.

— Jerzy, nie wolno ci mówić do mnie poruczniku. Ustalaliśmy to. Jestem Zygmunt.Pamiętaj. Czasem jedno słowo może przynieść nieszczęście.

— Tak jest, panie… Zygmuncie. Ale jak wrócimy do lasu…

Page 48: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Jeśli nam się uda… Może na wiosnę… — Zygmunt spojrzał z czułością na Maruszkę.— A teraz zabieraj się do roboty, szykuj nam naszą kryjówkę.

Położyli się spać bardzo późno. Jurkowi Maruszka zorganizowała posłanie w swojejpracowni, obok maszyny do szycia. Maruszka spała spokojnie. Zygmunt, wtulony do jejpleców, nie mógł zasnąć. Wszystko wirowało mu w głowie. Nie wierzył, że w końcu udałomu się przedostać do Mołodeczna. Wiele ryzykował, ale gdy pod Lidą został rozbityoddział rotmistrza Bolesława Dąbrowskiego, musieli się rozproszyć i pod osłoną lasówbudować plan przedarcia się do granicy litewskiej albo na Węgry… Maruszka ociężaleprzewróciła się na drugi bok.

— Nie śpisz, kochany? — pogładziła go delikatnie po twarzy.— Nie mogę zasnąć. Czuwam przy was…— Nie możesz zapomnieć?— Nie mogę, Maruszko, nie mogę… Ciągle siedzi mi to w głowie…— Wiem, co się wydarzyło w Piotrkowie. Wiem, kochany… Słyszałam, że rozbili wasz

oddział… U notariusza schroniła się rodzina… z Piotrkowa, opowiadali, że…— Nie da się tego opowiedzieć — przerwał jej Zygmunt. — Nie ma takich słów… A

potem Sowieci… Jechaliśmy na wojnę… I nikt z nas nawet nie wyobrażał sobie, że… —Zygmunt usiadł na łóżku i oparł się o ścianę. — Zaskoczyli nas pod samym Piotrkowem.Teren był otwarty, trudny do obrony. Odparliśmy pierwsze czołgi, które pojawiły się nadrodze. Nadleciały niemieckie samoloty. Zaczęli siać w nas seriami z karabinówmaszynowych. Wtedy zaczęła się krwawa jatka! Masakra! Niemcy zaskoczyli nas ilościąsamolotów i czołgów. Nigdy nie widziałem czegoś takiego… Nigdy… Atakowali bezopamiętania, zależało im na otwartej drodze do Warszawy… Maruszko, to inna wojna…Wszędzie krew, rozszarpane ciała, pourywane kończyny, jakby przeszedł tędy jakiśmitologiczny potwór.

Maruszka tuliła męża do siebie. Maleństwo kopało w jej brzuchu, jakby chciało daćznać, że słyszy, że rozumie, jakby chciało pocieszyć ojca.

— Rusza się?… — Zygmunt cofnął rękę, zdziwiony.— Daje nam znaki. Wie, że wróciłeś. Nie bój się. Przyłóż rękę jeszcze raz…Zygmunt czuł maleńką stópkę dziecka. Brzuch Maruszki poruszał się. Zygmunt poczuł w

tym momencie, że brzuch jego żony to odrębny byt, schronienie dla maleńkiej istoty, którąsprowadzili oboje w wielkiej miłości.

— Na zły świat… przyjdzie nasze dziecko… Na jakieś szaleństwo…— Nie mów tak, kochany. Poradzimy sobie. Ty teraz musisz nabrać siły.— Jesteśmy w potrzasku, Maruszko, w kleszczach, i jeszcze nie wiem, jak nas z tego

wydostać. Myślałem, że jakoś przetransportuję cię do Rosina, ale to jest teraz po prostuniemożliwe. Jestem zupełnie bezradny… — Zygmunt wstał z łóżka i podszedł do okna.Maruszka dopiero teraz zauważyła, jak bardzo schudł.

— Zygmuś, spokojnie — jest zima, nasze dziecko niedługo przyjdzie na świat, moirodzice bardzo chorują, musimy tu zostać. Do wiosny…

Maruszka widziała, jak Zygmuntowi drżą ręce. Zginął gdzieś jego dawny spokój. Odkąd

Page 49: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wrócił do domu, widziała w nim kogoś nowego, kogo nigdy wcześniej nie znała. Zygmuntwpadał w skrajności: albo długo milczał i chodził zamyślony, albo dużo opowiadał, jakbychciał te kilka miesięcy wyrzucić z siebie wraz z wypowiadanymi słowami. Maruszka nieznała takiego Zygmunta. Słuchała. Nie zabiegała o jego uwagę. Najważniejsza była dla niejjego obecność. Czuła się z nim bezpiecznie.

Wstała z łóżka. Czuła, że jej czas się zbliża. Bolały ją plecy. Usiadła w fotelu koło okna,przy którym stał Zygmunt.

— Maruszko, źle się czujesz? — zapytał i przyklęknął przy niej.— Dobrze, muszę sobie tak posiedzieć, plecy mniej mnie bolą, jak się tak wtulę w ten

stary fotel Julii.— A co z nią?— Nic nie wiem. Od ślubu i wyjazdu z Wasylem na jego Ukrainę… nie dostałam od niej

żadnej wiadomości. Mama mówi, że pewnie ich pozabijali Ukraińcy. Wasyl był bogaty…Nie chcę o tym teraz myśleć… Opowiadaj dalej, Zygmusiu.

— Jak nasz pułk poszedł w rozsypkę, to wiedziałem, czułem, że idziemy w jakąśotchłań. W lesie, w rejonie Koła, nasz pułk przestał istnieć. Nie wiem, ilu z nas ocalało.Przedzierałem się przez lasy i tam spotkałem Jurka. Co miałem robić? Zabrałem chłopaka.Był w południowej grupie w dwunastej dywizji. Rozwalili ich pod Iłżą. Maruszko… Dąb-Biernacki nie potrafił nami pokierować.

— Ale zawsze mówiłeś, że Biernacki…— Pamiętam, co mówiłem — przerwał Zygmunt — ale okazał się… nieudolny. Mój wuj

Smolarski mówił o nim pogardliwie agronom … Nie nadawał się do planowania taktyki,to było widać od początku. Zepsuł wszystko. Nie rozumiem, dlaczego Śmigły powierzył mudowództwo nad następnym zgrupowaniem… Za późno była mobilizacja… za późno, to teżnas zniszczyło… Gdyby nam dali Kleeberga…

— Najważniejsze, że żyjesz. A Sowieci?— Na parę dni zatrzymaliśmy się u babki Wyszyńskiej. Tam dowiedziałem się, że

Sowieci wkroczyli do Polski. Maruszko… Bałem się o ciebie, jak ja się bałem… Jak siędowiedziałem, że pułkownik Dąmbrowski grzmoci Ruskich, to postanowiłem, żeprzedrzemy się z Jurkiem najpierw do Białegostoku. I tam dowiedzieliśmy się, że majorDobrzański z żołnierzami, którzy przy nim zostali, a z pięćdziesięciu ich było, poszli napołudniowy zachód, no to mi było nie po drodze. Dowiedziałem się też, że pułkownikDąmbrowski z garstką ludzi jest już w lasach na Wileńszczyźnie. A to był mój kierunek.Chciałem tłuc Sowietów i czuć, że jestem blisko ciebie. Wtedy spotkaliśmy rotmistrzaDąbrowskiego. Potem znowu wszystko się posypało… A byłem już tak bliskoMołodeczna… Ale postanowiliśmy znaleźć Łupaszkę. Późną jesienią przedarliśmy się naCzerwone Bagno, ale już ich tam nie było… I tak dotarłem do ciebie… Tu w lasach są nietylko żołnierze. Wiem, że leśne oddziały tworzą studenci, lekarze, księża. Przedostanę siędo nich z Jurkiem. To tylko kwestia czasu. Gdy byliśmy na Wileńszczyźnie, wierzyłem, żepo drodze spotkam moich kolegów z osiemdziesiątego szóstego pułku, że też tak jak ja będąchcieli iść na Ruskich.

Page 50: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Są — przerwała.— Ilu?— Wiem tylko o dwóch.— Tu, w Mołodecznie?— Salik i Warzecha…— Jezus Maria… A to wiadomość. Maruszko, gdzie oni są?— U Ryntfeldowej.— Przecież to Żydzi. Oni teraz Ruskim służą.— Nie wszyscy.— Ale synowie Chai przed wojną komunizowali.— No i co z tego? Ale Chaja nie. To dobra kobieta. Ukryła ich u siebie.— Muszę się z nimi skontaktować.— Spokojnie. Na wszystko przyjdzie czas. Teraz wracamy do łóżka. Za kilka godzin

musicie być już w piwnicy. Nikt nie może was zobaczyć. Rano pójdę do matki.Zasypiając, myślał, że to wszystko, co się teraz działo, powinno być snem. Rano po

prostu otworzyłby oczy.

Page 51: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Paulina

Nikogo nie leczą już jej zioła. Straciła moc. Pierwszy raz przekonała się o tym w BożeNarodzenie 1938 roku, gdy ciężko chorowała jej siostra Sabina. Spędzali święta wNowojelni. To było ostatnie spotkanie całej rodziny. Siedziała wówczas za stołem imyślała, że nareszcie ma wszystkich blisko siebie. Jej córki: Kaszmira i Maruszkapomagały Sabinie w kuchni. Nie wiedziały wówczas, że niedługo wyjdą za mąż. SynowieOlek i Józio prowadzili ożywione dyskusje na temat polskiej armii i przekomarzali się zojcem. Nikt nie przewidział tego, co stało się potem. Śmierć Sabiny odebrała Paulinie mocleczenia. Żaden z jej naparów już nie zadziałał. Żadna maść nie przyniosła ulgi jej siostrze.Wcześniej bez trudu pomagała cierpiącym na różę, na bóle pleców i gardła, wiedziała,które zioła zmniejszą obrzęk nóg, a które wyciszą skołatane serce. Gdy trzydziestegopierwszego grudnia 1938 roku albo pierwszego stycznia 1939 roku, bo tego nikt dokładnienie wie, umarła jej ukochana siostra, Paulina straciła swoją moc. Nie obroniła Sabinkiprzed śmiercią.

Teraz zbliżała się w jej stronę mroczna fala. Nie bała się jej, ale wiedziała, że nie możnajej zatrzymać. Nie potrafiła wytłumaczyć sobie tej ciemności, w którą wchodziła. Wszystkowymknęło jej się z rąk. Zawsze wierzyła, że świat można jakoś ogarnąć — wystarczymodlitwa i wiara w swoje siły. Niestety, wojna powywracała wszystko, poszarpała irzuciła w chaos, którego Paulina nie potrafiła już uporządkować.

Ślub Maruszki z Zygmuntem odbył się bez jej udziału, po cichu. Kaszmira wyszła zaSzuryka, którego Paulina zupełnie nie rozumiała. Bała się go. Czuła, że jest owładniętydwiema miłościami: do jej córki i do jakiejś idei, którą postrzegała jako coś złego. A tylkojedna miłość jest wieczna… Szuryk lubił rewolucyjne hasła, był jak ciasto drożdżowe,można było z niego ulepić wszystko. Bolało ją to, że wstydził się swojego pochodzenia, żeporzucił wiarę ojców. Kroczył pustą drogą, na której nie było żadnego Boga. A takawędrówka prowadzi, według niej, na manowce. I na tej drodze, obok Szuryka, stała jejcórka — to najbardziej przerażało Paulinę. Zygmunt był inny. Kochała go jak swojegosyna, bo był jak książka, z której wszystko można wyczytać. Co powiedział, tak było, coobiecał, przychodziło. I Maruszka była jego jedyną miłością. Gdy poszedł walczyć zNiemcami, Paulina wiedziała, że wróci. Błagała lasy, puszcze, moczary i bagna ołaskawość dla niego, o wskazywanie drogi w ciemności, o ochronę. Patrzyła nabrzemienną córkę i modliła się o powrót Zygmunta. Czuła, że żyje.

Gdy pod koniec września 1939 roku zniknął ksiądz proboszcz — czuła zupełnie cośinnego, przewidywała śmierć. Wzięła butelkę bimbru, słoik ogórków i poszła na plebanię.Sowieci nie chcieli jej wpuścić. Ale bimber otwiera wszystkie drzwi, których pilnująbolszewicy. Powiedziała, że tylko na minutkę, do figury świętego Józefa, pomodlić się, bo

Page 52: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

córka w ciąży. Puścili. Pili z butelki jej bimber i zagryzali ogórkami, a w tym czasiePaulina podeszła do figury i zobaczyła, że drzwi do biblioteki są otwarte. Nie bała się.Weszła do środka. Stała tam tylko minutę, może dwie i wiedziała, że musi jak najszybciejstamtąd uciekać. Wybiegła na podwórko w chwili, gdy Sowieci kończyli jej bimber.

— Dobry bimber! Ruski najlepszy, ale polski też dobry. Namodliłaś się?— Na zdrowie. — Skinęła głową i odeszła szybkim krokiem, spluwając ukradkiem w

ich stronę.Serce Pauliny łomotało jak szalone. Wpadła do domu. Zamknęła drzwi na klucz, na

skobel, na łańcuch. Chory Bazyl podniósł się z łóżka.— A ty co? Zwariowałaś? Po co nas tak zamykasz?! — krzyknął do niej i dodał po

cichu: — Durna baba, ot durna…Paulina weszła do jego pokoju. Zamknęła drzwi. Zasłoniła okna. Bazyl rozkaszlał się.

Spurpurowiał, oczy mu się załzawiły. Paulina zaczęła klepać męża po plecach. Widocznieprzynosiło mu to ulgę, bo po chwili atak przeszedł. Paulina podała mężowi dwie łyżkisyropu z cebuli, ułożyła Bazyla w łóżku, poprawiła poduszki, naciągnęła kołdrę. Chciaławyjść, ale mąż ją zatrzymał.

— Okna zasłoniłaś, pozamykałaś nas. W oczach masz taki dziwny błysk. Co jest?— Proboszcza nie ma.— A to mi nowina… — powiedział ironicznie, bo od kilku dni wszyscy w Mołodecznie

o tym wiedzieli.— Nie żyje.— A niby skąd ty to wiesz? — zapytał i wystraszył się, bo wiedział, że jeśli Paulina tak

powiedziała, to tak jest. W takich sytuacjach czuł dziwną trwogę. Jeszcze się nie zdarzyło,by jego żona nie miała racji. Paulina potrafiła leczyć, znała język ziół, wiedziała, jak trzebamasować obolałe miejsce, ale miała też przeczucia — tylko nie wobec własnych dzieci.Bazyl zupełnie tego nie rozumiał.

— Wiem — powiedziała i wyszła do kuchni.Miała przed oczami bibliotekę. Stosy pozrzucanych z półek książek. Okaleczonych:

przestrzelonych albo podziurawionych bagnetem. Niektóre były rozszarpane jakby kłamidzikiego zwierza. Zastanawiała się, ile wysiłku kosztował taki szał niszczenia, ilenienawiści. Dostrzegła plamy krwi. Ktoś próbował je sprzątnąć, wytrzeć, zamazać, ale nieudało się. A gdyby nawet to się powiodło, zapach unoszący się w powietrzu świadczył otym, że wydarzyło się tu coś strasznego. Na podłodze zauważyła czarny guziczek odsutanny. Wtedy zakłuło ją w sercu. Guzik przemówił. Czekał na kogoś takiego jak ona.Wykrzyczał Paulinie wszystko. Wiedziała, że tu zabito księdza. Po prostu wiedziała.Dygotała. Czuła śmierć. Zaczęła więc Pod Twą obronę… Modlitwa zawsze ją uspokajała.

Bazyl nadal był chory. Nic mu nie pomagało. Mijał kolejny miesiąc. Dlatego niepojechali na ślub Kaszmiry. Paulina nie mogła zostawić męża w takim stanie i dokuczałojej coraz bardziej biodro. Maruszka też nie pojechała — to były ostatnie tygodnie jej ciąży.Kolejny raz zostawiła Kaszmirę samą. Źle się z tym czuła. Bazyl w przeszłości pił i niestronił od kobiet. Razem z małą, kilkuletnią wtedy Kaszmirą, wyciągała go z karczmy i

Page 53: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

odbierała jego zaliczki, pensje od pracodawców, ratując w ten sposób dom przed biedą.Najstarsza córka zawsze ją wspierała, rozumiały się. Tylko ją nauczyła języka ziół. Tylkojej zdradziła kilka sekretów gotowania. Maruszki nie interesowała kuchnia, wolała sięuczyć i czytać książki. Kaszmira natomiast nie lubiła szkoły i szybko zasłużyła na mianowagarowicza. Paulina oddała ją więc na służbę do Rosenbaumów, Żydów z Helenowa,zgodnie z zasadą: jeśli nie nauka, to praca. Kaszmira miała wtedy trzynaście lat. URosenbaumów stało się coś złego, ale córka nigdy jej o tym nie opowiedziała — straciłado niej zaufanie. Dlatego Paulina zawsze wyrzucała sobie tę decyzję. Chciała ukaraćkrnąbrną uczennicę, ale straciła coś cenniejszego. Na zawsze. Czasu niestety nie da sięodwrócić. Oddaliły się od siebie. Przestały ze sobą rozmawiać. Maruszka zawsze byłaprzy niej, mieszkały ze sobą aż do zaręczyn z Zygmuntem. Kaszmira szukała swojegomiejsca w życiu. Wyjazdy i powroty. Rozstania i powitania. Swoje porażki wypłakiwała wsamotności, nie zwierzała się matce, nie szukała u niej pomocy. Paulinę to bolało, raniło jejuczucia, ale szanowała niezależność córki, jej dumę i odwagę. Gdyby Maruszka przeszłatyle co Kaszmira, załamywałaby się po stokroć i bezustannie uskarżała na swój los. AKaszmira milczy. Właśnie to milczenie zabija Paulinę. Chciałaby jej pomóc, ale córka niedaje jej szansy. Zacięła się jak zamek w drzwiach i nie dawała się obrócić w żadną stronę.To prawda — Paulina nie potrafiła ukryć rozczarowania życiowymi wyborami córki. Ganisię za to teraz, po latach. Ale człowiek rodzi się tylko ten jeden raz i nie może niczegoodwrócić. Często zastanawiała się, czy Kaszmira nie była zazdrosna o Maruszkę. Paulinasądziła, że jest sprawiedliwa wobec swoich dzieci, że serce ma jednakie… Tak myślałacałymi latami. A jej dzieci i tak były o siebie zazdrosne. Olek myślał, że Paulina bardziejkocha Józia, bo był najmłodszy, a jego mniej, bo był — jak to mówiła — nieusłuchany.Józio zawsze czuł się gorszy, bo Paulina, nawet gdy dorósł, traktowała go jak nieporadnemaleństwo. A on tak bardzo pragnął, żeby matka zaczęła do niego mówić: Józefie .Niestety, pozostał Józiem na zawsze i to nie pozwalało mu tak do końca dorosnąć.Kaszmira była przekonana, że Paulina bardziej kocha Maruszkę, bo ta sprawia jej mniejkłopotów. A Maruszka była zazdrosna o Kaszmirę, bo czuła, że matka mimo wszystkobardziej ją podziwia i szanuje. Tylko Bazyl nic sobie z tego wszystkie nie robił. Całymilatami pił i bardzo solidnie wykonywał swoją stolarską robotę. Miał zresztą inne problemyna głowie. Kochał kobiety, a one kochały jego. Odmówić nijak nie potrafił. A starał siębardzo. Wbrew samemu sobie ulegał, zanurzał się z jakąś dziką energią w ten zakazanyżywioł, a potem nie radził sobie z wyrzutami sumienia. Co spojrzał na Paulinę i dzieci, togo gniotło, więc szedł do karczmy utopić udręki sumienia w alkoholu. Wszystkie jegoromanse były przelotne aż do czasu, gdy wyjechał do Królewca. Wtedy tak naprawdępierwszy raz zdradził Paulinę, bo pokochał inną kobietę i nie były to tylko miłosne figle.Gdy wrócił do Mołodeczna, tęsknił za kochanką przez kilka lat. Chudł, nie spał, ciąglemyślał i wspominał. Wtedy zaczął jeszcze więcej pić. Myślał, że zapomni, ale takiejmiłości się nie zapomina. Paulina i tak wiedziała. Żony po prostu wiedzą takie rzeczy. Onic nie pytała. Nie robiła awantur. Złagodniała. Przestała walczyć. Poddała się. Wrócił doniej, do dzieci. Najważniejsze, że wrócił. To jej wystarczyło. Zawsze było ciężko. Zawsze

Page 54: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

walczyła. Na samym początku ich małżeństwa bardzo często nie miała czym nakarmićdzieci. Jedli ziemniaki, a Bazyl pił. Ta scena sprzed lat co jakiś czas do niej wraca. Paulinagotuje cały garnek kartofli, potem wysypuje je na świeżo upraną ściereczkę.

— Nie marnujcie mi ziemniaków! Delikatnie zdejmujcie skórkę — upominała dzieci ipróbowała nakarmić małego Józia, wtykając mu w usta wyschniętą pierś. Dzieci zjadałynawet maleńkie okruszki. Tę ubogą ucztę przerywa głos sąsiadki.

— Paulina! Idź w tej chwili po Bazyla! — W otwartych drzwiach widać było tylko jejgłowę.

— Wejdź do środka, nie stój tak, bo ci diabeł łeb ukręci tymi drzwiami. A gdzie goponiosło? — zapytała, wyjmując pierś z ust maleństwa. Kropelka mleka spadła na czołochłopczyka. Paulina zdęła ją wskazującym palcem i włożyła do buzi malucha. — Nie mago już czwarty dzień — dodała przygnębiona.

— A u Szwarca siedzi, cholera jedna! — ryknęła sąsiadka.— To niech siedzi do sądnego dnia! — powiedziała gniewnie Paulina. — Nie mam siły

się użerać z tą gadziną przebrzydłą! Jest już ciemno, nigdzie nie idę!— Nie masz siły, Paula, ciemno jest?! Głupia baba jesteś! — denerwowała się znajoma.

— Oni tam sobie piją pod szynkę i kiełbasę! Widziałam na własne oczy! Zamówili nawetskumbrie i pieczonego pstrąga! A ty tu co?! Kartofle?! Pod Bogiem ci mówię!

— Ja mu dam skumbrie! Oj, zapamięta on te skumbrie do końca życia! Maruszka, weźJózia! Idę do gospody! — krzyknęła Paulina, jakby w nią piorun strzelił. Poprawiła fartuch,zawiązała go mocniej, nałożyła chustkę. — Kaszmira, dawaj do mnie, idziemy! Menuchaświętej pamięci mówiła: A pijaka pilnuj i czasem daj mu w łeb! No to ja go zarazprzypilnuję! — i dodała bojowo: — Idziemy! Ja mu tak dam w łeb, jak jeszcze nikt nacałym świecie!

Mała Kaszmira nie lubiła chodzić z matką i wyciągać ojca z karczmy albo od Antka. Ajuż najgorzej było, gdy Bazyl z pijanicą Aloszką się bratał. Pili i płakali, żalili się na swójlos i śpiewali pieśni razem z kucharkami Szwarca:

Zwiniać, zwiniać zwonczyki blizieńka,siadaj siadaj dziewońka nizieńka.A chto ż tabie kosańku razczesza,a chto ż tabie serdeńka paciesza.Oj da asypajecca wiszniowy sad,czas tabie Hanusieńka na pasah.

Oj razczeszuć kosańku dziewańki,oj pacieszyć serdeńka mileńki,matula hałowańku prybiare,bo użo stajać koniki na dware.

Zapadali się obaj w jakąś niemoc i wewnętrzną żałobę. Potrzebowali samotności,wracali do swoich domów i przez kilka dni tylko leżeli i gapili się w ścianę… Mała

Page 55: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Kaszmira wstydziła się tych pijanych spojrzeń w karczmie. Mdliła ją ta koszmarnamieszanka smrodu pijanych mężczyzn i jedzenia, które tu podawano. Biegła nocą zaPauliną, posłuszna, i obiecywała sobie, że nigdy nie będzie miała takiego męża, że ucieknieod takiego, że porzuci drania… że nie będzie taka jak mama… że jak dorośnie, to będziedamą jak pani prezesowa Barańska, i że będzie nosić piękne suknie z aksamitu wyszywaneperełkami…

— Pospiesz się, Kaszmiro! Dawaj do przodu! Wchodzimy razem! — krzyknęła Paulina.— Ale ja nie lubię…— Chodź, córeczko. Tu nie ma nic do lubienia. Taki los kobiety. Też tak kiedyś będziesz

biegać. Takie przeznaczenie. Ucz się. Kobietom zawsze ciężej. Im szybciej to zrozumiesz,tym lepiej — mówiła do córki i głaskała ją czule po głowie. Przykucnęła przy dziewczyncei patrzyła jej prosto w oczy. — Nie chciałam dla was takiego losu. Myślałam, że wasochronię, ale nie udało mi się, córeczko…

Paulina płakała i tuliła twarz do płaszczyka Kaszmiry. Mała obejmowała ją i głaskała pogłowie. Róże na matczynej chuście miały złote obwódki.

— Nie płacz, mamusiu, taki los kobiety. Zobacz, jaką masz piękną chustę, jak ty w niejślicznie wyglądasz. Nie płacz. Idziemy. Chodź.

W gospodzie u Szwarca pijacki gwar. Bazyl nie zauważył żony i córki. Kaszmiraschowała się za drewnianym filarem.

— Ty łachudro! Ty draniu! Ty pijanico! Życie mi złamałeś! — krzyczała już od drzwizrozpaczona Paulina i biegła jak oszalała w stronę męża.

— Panowie, a oto i moja hrabini ze Sławińskich! Ale krwi nieczystej hrabini… —wybełkotał Bazyl.

Paulina złapała butelkę ze stołu i z całej siły uderzyła męża w głowę. Ten bezwładniespadł z dębowej ławy. Kompani zamarli ze zdumienia. Jeden odważniejszy krzyknął:

— To teraz hrabiowie tak walą po łbie biednych ludzi!— Kaszmira, podejdź! Złap dół mojego fartucha i trzymaj mocno! — krzyknęła Paulina i

zaczęła nerwowo zgarniać ze stołu cały zestaw kulinarny: pieczonego pstrąga, chleb namiodzie, kaszankę, bliny, salceson, kiełbasę. Sprawnym ruchem zawiązała fartuch. Szwarczaniemówił. Górecki leżał bez ruchu na podłodze.

— Kaszmira, bierz jeszcze lemoniadę! — rzuciła jej przez ramię i wybiegły na ulicę,zostawiając za sobą pijacki krzyk.

Do domu wpadły zdyszane. Górecka podeszła do stołu, wysypała zawartość fartucha ipowiedziała:

— Dzieci, zjedzcie sobie to, czego nie dojadł wasz ojciec darmozjad. Zrobię wamjeszcze miętowej herbaty.

Nalała wodę do czajnika. Otworzyła słoik z miętą, którą zbierała latem. Łzy napływałyjej do oczu. Sypała na oślep suche listki. Nie chciała, żeby dzieci widziały, że płacze, więcodwróciła się do nich tyłem.

Co ja zrobiłam? — myślała, czekając na wrzątek. — Ciągle jestem młoda, a czuję sięjak stara baba. Nie mam już siły, nie mam na nic siły… Przecież moje życie mogłoby

Page 56: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wyglądać inaczej.Nagle do domu wpadł oszalały Bazyl. Miał zakrwawione czoło i podarte spodnie.

Ledwo trzymał się na nogach. Stanął w kuchni, oparł się o piec i wybełkotał pijackimgłosem:

— I co? Myślałaś, że mnie zabiłaś, durna?— A myślałam! I żałuję, że cię nie utłukłam.Podbiegł do niej, złapał ją za włosy i zaciągnął do pokoju. Paulina upadła na podłogę

koło stołu.— Weźcie jedzenie i uciekajcie do drugiego pokoju. Maruszka, bierz Józia na ręce.

Kaszmira, zamknij drzwi na klucz i nie wychodźcie, dopóki wam nie pozwolę. Ale już! —krzyknęła, wchodząc pod stół. Dzieci posłusznie uciekły do pokoju. Górecki próbowałzłapać Paulinę, ale ta wymykała mu się bez trudu. W końcu usiadł zziajany przy stole.

— No, moja hrabini! Jaśnie pani! I tak cię dopadnę. A teraz dawaj coś do jedzenia!Zeżarliście wszystko? Daj mi tej kiełbasy.

— Nic nie dostaniesz — podeszła do stołu i wepchnęła sobie do ust cały wielki kawałkiełbasy.

— Ty suko! Patrzcie ją, pani hrabina, a jak chłopka żre — kpił z żony. — Wielka mipani! A twoja matka złajdaczyła się z parobkiem. Potomkini rodu Sławińskich, a dowiejskich czworaków poszła żyć. Durna baba! No to ją matka ukarała, odcięła odpańskiego stołu! A ty w tatusia się wdałaś.

— Ojca i matki mi nie tykaj! Daleko ci do nich!— Co nie tykaj! A nie widziałaś powozu, w którym jechała twoja babka?! Sławińska

nawet nie patrzyła w twoją stronę?! Z głodu zdychałyście, a stara nic wam nie dała. Suka!Przeklęła wszystkich! Ździra!

— Milcz!— Co milcz?! Do pralni cię oddała matka, do ciężkiej roboty! Mamusia kochana.— Na moje nieszczęście! Bo ciebie, draniu, tam poznałam! Pijaka przebrzydłego!— Takie przeznaczenie, moja droga, gorzkie… babka nas przeklęła… — bełkotał Bazyl.— To nie przez babkę, tylko przez ciebie.Bazyl położył głowę na stole i zasnął. Paulina zapukała do pokoju dzieci. Wybiegły i

tuliły się do niej. Mały Józio spał na łóżku sióstr.— Już po wszystkim. Śpi. Wy też się kładźcie. Nie bójcie się, maleństwa moje kochane.

Już po wszystkim — mówiła do nich szeptem.— Mamo, to po co wzięłaś go na męża? — pytała mała Maruszka.— Po co? Po co? W koło Macieju o to samo pytasz. Przeznaczenie i już. Kładźcie się, to

wam coś opowiem — obiecała i usiadła na łóżku koło Józia. Dzieci delikatnie wsunęły siępod cieniutką kołderkę.

— Wywróżyłam sobie ojca w noc andrzejkową — zaczęła Paulina.— Takiego pijaka?! — pytał zdumiony Oluś.— A bo to ja wiedziałam, że to pijak będzie? Ojciec pijak, ale ma dobre serce. Słaby to

chłopina, gorzale nie potrafi się oprzeć. Ale kocha was nad życie — tłumaczyła dzieciom.

Page 57: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Po co mama go tak usprawiedliwia? — pytała nieśmiało Kaszmira.— Bo człowiek nie jest tylko zły. Zawsze ma w sobie też ziarenko dobra. Bóg mądrze to

przemyślał. Zasadził w człowieku dwa ziarenka: czarne i białe. Ale hoduje je samczłowiek, Bóg już mu nie podpowiada, które trzeba więcej podlewać. To jak w ogródku uMenuchy. Pamiętacie jeszcze świętej pamięci Menuchę…?

— Tak. Czasem śni mi się Menucha i mówi, że moim mężem będzie książę i że będęśmiać się i płakać — bardzo poważnie odpowiedziała Maruszka.

— Oj Maruszko, Maruszko, sen mara, Bóg wiara… To w takim razie módl się do PaniOstrobramskiej o księcia… na białym koniu… — śmiała się do córki.

— Mamo, Maruszka zawsze przerywa — skarżył się Oluś. — Co z tymi ziarenkami?— No i Bóg zasadził w nas te dwa ziarenka i my sami musimy zdecydować…— To nasz tata podlewał tylko to czarne? — wszedł jej w słowo wystraszony Oluś.— Nie mów tak, tata też jest kochany. Pamiętasz, jak nam zrobił latawiec? Jak obronił

nas przed lisem w lesie? I tak pięknie śpiewa — mówiła z wyrzutem do brata Kaszmira iszybko dodała: — Wywróżyłaś go sobie? Dziwne. Wszystkie dziewczyny od Hydzikówwróżyły w andrzejki i do dziś siedzą, stare panny!

— Dziewczyny leją w andrzejki wosk albo kładą pod poduszkę bukiet ziół, które mogązwabić przyszłego męża — Paulina zaczęła spokojnym tonem, jakby opowiadała dzieciomjakąś bajkę na dobranoc. — Ale zioła nie mogą być zbierane na cmentarzu ani poddrzewem, na którym ktoś się powiesił. Nadają się tylko takie, co przy drodze rosną albopod oknem, albo blisko przydrożnej kapliczki. Muszą się wśród nich znaleźć: bylica,rosiczka, szałwia, łopian i ruta. Taki bukiet z suszonych ziół położyłam pod poduszkę iposzłam spać. Obudził mnie śpiew mężczyzny. Podeszłam do okna, a tam na podwórku stoiktoś w czerwonej koszuli z gitarą. Zawstydziłam się i szybko zasłoniłam okno. Za kilka dnido naszej pralni przyszedł stolarz… w czerwonej koszuli. Serce mi ścisnęło! I za rok byłmoim mężem… Nie wiedziałam, że pił… — zapłakała. — Bóg mi świadkiem, że niewiedziałam… A potem nic już nie mogłam zrobić… Takie to gorzkie przeznaczenie…

Dzieci zasnęły. Paulina nakryła je kołdrą. Podeszła do okna i patrzyła gdzieś w głuchąciemność. Potem z wielkim trudem podniosła z krzesła pijanego męża i poczłapała z nimdo pokoju. Rozebrała go. Przykryła kołdrą. Usiadła na łóżku i w ciemności pokoju, wsmrodzie pijanego męża kołysała się jak osierocone dziecko i płakała…

Czy Ty mnie słyszysz, Matko Ostrobramska, czy Ty mnie w ogóle słyszysz? — mówiła wduchu i łykała łzy.

A potem, gdy Kaszmira dorosła, Paulinę ogarnęła zazdrość, z którą przez kilka lat niepotrafiła sobie poradzić. To nie była zazdrość o Bazyla, ale o siostrę Sabinę, która zabrałaKaszmirę do siebie, do Nowojelni, i pomogła jej znaleźć pracę. Wtedy pierwszy razPaulina poczuła, czym jest prawdziwa zazdrość. To Sabina stała się powiernicą Kaszmiry.To Sabina dała Kaszmirze schronienie, którego ona nie potrafiła udzielić córce, choć taksię starała. To Sabina poznała siłę dorosłości Kaszmiry… Gdy w listopadzie 1938 rokudostała list od siostry z zaproszeniem na Boże Narodzenie do Nowojelni, nie byłazadowolona. Do tej pory to tu, w Mołodecznie, były święta, to ona dyrygowała rodziną.

Page 58: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Ale spakowała rodzinę i pojechała. Cieszyła się, że nareszcie zobaczy Kaszmirę. Już naganku domu Sabiny zrozumiała wszystko. Siostra źle wyglądała, kaszlała i miała w sobiecoś, co przypomniało Paulinie pogrzeb męża Sabinki Jakuba. Ogarnął ją niepokój.

Wieczerza wigilijna była wspaniała, pamiętano o wszystkich tradycjach kultywowanychw ich rodzinie. Nikt wówczas nie przypuszczał, że to ich ostatnie wspólne spotkanie. Niktnie wierzył, że za kilka miesięcy wybuchnie wojna, że cały ten kaleki, ale jednak jakośposklejany świat, zostanie z dwóch stron zalany cierpieniem, którego nikt sobie nie będzieumiał w żaden sposób wytłumaczyć. Gdy wszyscy poszli na pasterkę, Paulina została zSabiną i razem sprzątały po wieczerzy wigilijnej.

— Jestem chora — powiedział Sabina, nie odwracając się od miednicy z gorącą wodą,w której myła naczynia.

— Widzę, słyszę… Kaszlesz, jakbyś miała gruźlicę. Zrobię ci naparu z malin, lipy irumianku, z miodem i czosnkiem… Zrobię ci syropu z cebuli… — trajkotała, jakby chciałasłowami zagłuszyć nadchodzące nieszczęście.

— Jestem chora, Paulino — przerwała jej siostra. — Nie pomogą twoje zioła, Paulino.Czuję to. Śni mi się Jakub… od dawna i często… — Sabina wyprostowała obolałe plecy,wylała ostrożnie wodę z miednicy i zaczęła wycierać ściereczką mokre naczynia. Paulinaw milczeniu zbierała okruszki ze stołu.

— Ale to nic nie znaczy… Sen mara, Bóg wiara! — krzyknęła z pokoju, choć doskonalewiedziała, co oznaczają sny, w których przychodzi Jakub. Wolała udawać, że nie wie.Sabinka stanęła na progu i patrzyła na krzątającą się siostrę.

— Obie wiemy doskonale, że to wiele znaczy — powiedziała ze spokojem. — Jakubprzychodzi tylko wtedy, gdy ma się stać coś złego.

— Może Zygmuś ma rację i wybuchnie wojna? Ot co… nic więcej.— Paulino… przede mną nie musisz udawać… To ty masz moc. Ja nie. Choć bardzo bym

chciała. Maryna cię wiele nauczyła, ale bez mocy nic by nie było. Bóg dał ją tobie.— Opuszcza mnie, Sabinko… opuszcza… — Paulina usiadła w fotelu koło okna.

Złożyła lnianą ściereczkę i gładziła mereżkę zrobioną dawno temu przez ich matkę.Wypukłość wzoru uspokajała ją, Paulina czuła pod palcami aksamitność nitki…

— Sabinko… mamy już swoje lata, moje dzieci już są dorosłe, Maruszka wychodzi najesień za mąż, Bazyl mniej pije, siedzi w domu. Wszystko jakby się uspokaja. I teraz mocmnie opuszcza… Jak walczyłam z życiem, to miałam jej więcej… Teraz już nikogo nieleczę… Czasem… mam jeszcze przeczucia, ale… tylko czasem.

— To co ci teraz mówi twoje przeczucie?— Że jesteś bardzo chora… — Paulina rozłożyła na kolanach białą ściereczkę i

ponownie precyzyjnie ją składała, znowu gładząc matczyną mereżkę.— Ale co czujesz? Spójrz na mnie, Paulino… Proszę… zostaw tę ścierkę… Co czujesz?— Że odchodzisz… Widzę to w twoich oczach, Sabinko… widzę… — wzruszenie

chwyciło ją za gardło.— To mnie lepiej zrozumiesz. Nie płacz… nie płacz… — Sabina usiadła na kanapie, na

którą rano zarzuciła piękną żakardową kapę w kolorze czerwonego wina. — Siadaj.

Page 59: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Usiądź przy mnie. Pogadajmy sobie jak kiedyś… Nie uciekaj ode mnie… Wiem… Myślisz,że zabrałam ci Kaszmirę. To nie tak. Ja ci ją przywróciłam. Kiedyś to zrozumiesz. —Paulina położyła głowę na kolanach siostry, Sabinka gładziła jej siwiejące coraz mocniejwłosy. — Ona zawsze będzie robić to, czego ty byś nie zrobiła. Jest silniejsza od ciebie,ode mnie, od nas wszystkich. Jest inna. Ma siłę do dźwigania wszystkiego. Dlatego tak sięszamocze na tym świecie. Zapiszę jej dom. Tu znalazła swoje miejsce.

— Myślałam, że dom należy do rodziny Jakuba — Paulina podniosła głowę i wtuliła sięw ramię siostry.

— Dom należy do mnie, a potem będzie własnością Kaszmiry.Siostry siedziały wtulone w siebie. Rozmawiały aż do powrotu wszystkich z pasterki.

Sabina opowiedziała Paulinie wszystko to, co powinna wiedzieć. O Rosenbaumie, którynocą przychodził do łóżka małej Kaszmiry, o jej ucieczce przed złem, które chciał w niąwlać. O wielkiej miłości do Łukasza, o jego ojcu, który pieniędzmi chciał wygonićKaszmirę z życia syna. O Antku, który miał być jej nową miłością, a okazał się oprawcą,który bił ją do nieprzytomności. O dziecku, które nie mogło przyjść na ten świat… O snach,w których jest krew i śmierć. O uciekaniu, o wędrowaniu, o cierpieniu, którego nigdynikomu nie objawi… A także o Szuryku, który oszalał z miłości do Kaszmiry.

— Będzie coś między nimi? — spytała Paulina.— Będzie, ale Szuryk jest jak piękna, nieodgadniona, wszechogarniająca Puszcza

Nalibocka, która jednak ma swoje bagna i moczary… Ale niczego nie zatrzymasz. Jak ktośzdecyduje, że idzie w puszczę, to idzie… — Sabina rozkaszlała się, znowu miała gorączkę.

— Zrobię ci naparu…— A zrób mi tych swoich ziółek… lżej mi teraz.— Dziękuję, że mi to opowiedziałaś.— Zrobisz z tą opowieścią, co chcesz, ale będziesz wiedziała.

Kilka dni później Sabina zmarła. Potem wybuchła wojna i na ten chory świat przyszedłw styczniu 1940 roku wnuk Pauliny Marek.

Page 60: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Narodziny

Maruszka nigdy nie czuła takiego szczęścia i lęku zarazem. Bała się rodzić w domu.Matka nie mogła jej pomóc, bo chorowała już od dłuższego czasu. Sąsiadka, paniChowańska, namawiała ją więc na szpital. Gdy tylko poczuła pierwsze skurcze, udała siętam. Zygmunt był zdruzgotany, nie mógł w żaden sposób pomóc żonie. Pierwszy raz w życiubył tak bezradny.

Przy wejściu do szpitala Maruszka spotkała Fanię, koleżankę z dzieciństwa. Wpierwszej chwili w ogóle jej nie poznała. Opatulona grubą, czarną chustą, w kożuchu nieprzypominała tej pięknej żydowskiej dziewczynki, z którą Maruszka biegała po ulicachMołodeczna. Ale oczy nigdy się nie zmieniają. Został w nich ten sam blask, ten sam błyskserdeczności, który zapamiętała z zabaw w chowanego w synagodze. Zakradały się tamprawie codziennie, a rabin Mowsze nigdy nie powiedział im złego słowa. I tak pewnegorazu, gdy wszedł do synagogi, ku swemu zdumieniu usłyszał radosne dziecięce śmiechy izobaczył dwie ganiające się małe dziewczynki.

— A co wy tu robicie? — zapytał dobrodusznie.— Chowamy się — odpowiedziała sześcioletnia Fania.— A przed kim wy się chowacie?— Przed… Bogiem — palnęła dumna z siebie pół roku starsza od Fanii Maruszka.— A to ciekawe, co mówisz. A jak ty masz na imię?— Jestem Maruszka, właściwie to Maria, ale mama mówi Maruszka. A to jest Fania,

moja najlepsza koleżanka — dziewczynki usiadły w ławce i machały nogami. RabinMowsze usiadł obok nich.

— A po co ty, Maruszko, chowasz się przed Bogiem? — zapytał bardzo poważnie.— Co, głupoty gadam?… Ja tak czasami plotę trzy po trzy… Mama tak mówi —

Maruszka spojrzała niepewnie na rabina.— Nie uważam tak. Wszystko ma zawsze jakieś znaczenie… Zaciekawiło mnie to. No

bo po co chować się przed Bogiem?— No właśnie. Dlatego powiedziałam, że głupoty gadam. Bo ja… Powiem rabinowi

prawdę — Maruszka wstała z ławki i stanęła naprzeciw siedzącego Mowsze. — My tu sięz Fanią po prostu bawimy. A Bóg jest dobry i nie ma się co przed nim chować. On…powiedział nam… że my możemy się tu bawić.

— A to ciekawe, Maruszko. Bardzo ciekawe — rabin był wyraźnie poruszony.— Rabin zły na nas? — zapytała Fania.— Faniu, skoro Bóg wam pozwolił bawić się w chowanego w synagodze, to co może

rabin Mowsze? Nic nie może — uniósł bezradnie ręce do góry i mrugnął zawadiacko doMaruszki. — A jak Bóg wam to powiedział?

Page 61: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Pięknie, bo on kocha wszystkie dzieci — zatrzepotała gęstymi, długimi rzęsamiFania.

— Bo Bóg jest miłością, tak słyszałam w kościele, ksiądz Józef tak mówi.— Ma rację ksiądz Józef. Tak właśnie jest.— To niech rabin przeprowadzi się do naszego kościoła i zamieszka z księdzem

Józefem.— Nie mogę, Maruszko.— Wiem, wiem… Mama mi mówiła, że Bóg ma różne domy. Rabin pilnuje tego domu,

ksiądz Józef naszego kościoła, batiuszka cerkwi, a kenesy pilnują Karaimi. A dlaczego sięrabin śmieje? Znowu głupoty gadam?

— Maruszko — Mowsze ocierał łzy i śmiał się serdecznie. — Maruszko, Mario…przychodźcie się tu chować, bardzo was proszę. Faniu, masz wspaniałą koleżankę.

— Ale ona nie jest Żydówką — Fania wyszeptała do ucha rabina. Mowsze pochylił sięnad uchem Fani i też wyszeptał: — Rabin Mowsze to wie. A jakie to ma znaczenie dlaBoga? Rabin myśli jak ksiądz Józef. Bóg kocha wszystkie dzieci.

Potem szybko ich drogi się rozeszły. Rodzina Fani przeprowadziła się do Miru i od tegoczasu dziewczynki się nie spotkały. Dopiero w 1940 roku w styczniu przed szpitalem.

— Maruszka? — Fania podeszła bliżej i nie wierzyła własnym oczom.— Fania? Co ty tu robisz?— A co ty tu robisz, Maruszko?— Za chwilę urodzę… — Maruszka podtrzymywała swój brzuch.— A wody?— Jeszcze nie odeszły. Ale mam już skurcze. Faniu, spotkajmy się za jakiś czas. Nie

mam siły na rozmowę. Przed wojną był u nas twój brat Szymon. Opowiadał o swoichstudiach, o mostach, które będzie budował… Przepraszam cię… źle się czuję…

Fania podeszła do niej bliżej, złapała ją pod rękę i powiedziała szeptem:— A musisz tu rodzić?— Nie mam innego wyjścia? Mama bardzo choruje, nikt mi nie pomoże.— Chcą zlikwidować ten szpital. W każdej chwili mogą to zrobić… Już wywieźli

niektórych pacjentów… Polaków… Tu jest… niebezpiecznie.— A skąd ty to wiesz?— Pracuję tu od wczoraj, przydzielili mnie do tego szpitala…Maruszka nagle poczuła dziwne gorąco między udami. Strugi ciepłej wody płynęły jej

po nogach. Fania złapała ją pod rękę.— Idziemy. Wody odeszły. Zaraz będziesz rodzić. Nie ma wyjścia.— Boję się…— Pomogę ci. Kogo powiadomić? Mamę?— Tak. Mieszka cały czas na Grodzkiej… Boli…— Zaraz minie. Oddychaj. To skurcze. Idziemy.Szły długim szpitalnym korytarzem. Po bokach było widać pozamykane drzwi. Na końcu

tylko jedno okno. Każdy krok sprawiał Maruszce wielki ból.

Page 62: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Kim ty tu jesteś, Faniu?— Nie pytaj. Wolę, żebyś mnie pamiętała z naszej synagogi.W szpitalu nie było już polskiej obsługi. Zostali tylko Sowieci i Żydzi. Wszędzie słychać

rosyjski. Maruszka miała mokre nogi. Szła z wielkim trudem. Fania w biegu zdjęła kożuch iprzewiesiła go sobie przez ramię. Dopiero teraz Maruszka zauważyła, że Fania jest wsowieckim mundurze. Ból narastał. Maruszka nie wiedziała, co się dzieje. Faniawprowadziła ją do wielkiej sali. Jacyś żołnierze jej salutowali. Maruszka nie miała jużsiły. Wszystko wokół niej wirowało.

— Co ja zrobiłam? Co ja najlepszego zrobiłam? Po co tu przyszłam? Jezus Maria…Faniu, kim ty jesteś? — szeptała sama do siebie.

— Zamknij się — syknęła do niej Fania — jeśli chcesz żyć. Zamknij się… bo ci dzieckozabiorą.

— Kim ty jesteś? Kim jesteś do cholery?! — Maruszka miała oczy pełne łez.— Cicho bądź, bo nas ktoś usłyszy… Za dużo gadasz. Jak byłaś mała, też ciągle

paplałaś. Teraz się zamknij. Milcz. I nie rycz mi tu.W głębi otworzyły się drzwi i stanął w nich postawny oficer sowiecki w białym kitlu.

Palił papierosa. Dym wypełniał salę. Fania wyprostowała się jak struna i zasalutowała.— Towarzyszu kapitanie, lejtnant Izamieszkina melduje swój powrót z miasta. Mamy

rodzącą.— Dawaj ją tu. Polka?— Tak jest.— Jeśli Polka, to niech pocierpi. Nic jej się nie stanie. Polskie suki szybko wypuszczają

swoje szczenięta. Rodzić się im zachciało. — Podszedł do stołu koło szafy z lekami izgasił papierosa w wielkiej papierośnicy, w której było śmierdzące cmentarzysko tytoniu.

— Melduję, że odbiorę poród, a towarzysz kapitan niech idzie odpocząć. Wódkiprzyniosłam z miasta.

— Izamieszkina, ty to zawsze wiesz, czego mi potrzeba — zaśmiał się i poklepał ją poramieniu. — Będę u siebie.

Wyszedł.Gdy zamknęły się za nim drzwi, Fania wzięła Maruszkę za rękę i podprowadziła ją do

łóżka. Bez słowa pomogła jej się rozebrać. Maruszka drżała. Nogi jej dygotały. Skurczebyły coraz częstsze i coraz bardziej regularne. Przejmujący ból na moment pozwolił jejskupić się tylko na dziecku.

— Kładź się i przestań się bać. Pomogę ci. Nie zdążymy już z lewatywą, ale poradzęsobie.

— Co ty tu robisz?— Nie ruszaj się. Nie utrudniaj mi — Fenia rozłożyła nogi Maruszki. — Masz już duże

rozwarcie. To twoje pierwsze dziecko?— Tak.— To rób wszystko, co powiem. Nie zaciskaj nóg… Nie płacz już… Zaufaj mi. — Fania

umyła ręce, założyła świeży kitel i podeszła do Maruszki. — Oddychaj głęboko, idzie

Page 63: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

nowy skurcz. Jak powiem przyj , to mocno wypychaj dziecko. Jakbyś… Jakbyś robiła…Dobra… uważaj… oddychaj…

— Ale kim ty jesteś… — wyszeptała Maruszka. — Faniu… powiedz, proszę… Niezabierzesz mi dziecka?…

Fania już nie słuchała Maruszki. Widziała główkę dziecka. Wydawała krótkie komendy. Ipo chwili wyjęła maleństwo. Odcięła pępowinę i pokazała Maruszce zdrowegochłopczyka. Oblepione krwią i śluzem maleństwo krzyczało głośno w stronę matki.

— Jaki piękny. Dziękuję. Dziękuję, Faniu… — wyszeptała zmęczona. Fania szybko i zwprawą obmyła chłopczyka, zawinęła go w białą pieluchę i podała Maruszce.

— Leż. Nie ruszaj się. Jeszcze łożysko. Nie bój się… Spokojnie… Nie zasypiaj. Niewolno. Jeszcze moment… Pamiętaj, nie znamy się. Nikt nie zabierze ci dziecka. Dopilnujętego.

Po chwili było po wszystkim. Szczęśliwa Maruszka leżała na sali z dwiema innymikobietami. Patrzyła na swoje maleństwo. Nie pamięta, jak się tu znalazła. Nie wiedziała,ile minęło czasu. Za oknem było ciemno. Przy piersi leżał jej synek. Spokojnie ssał mleko.Czasem otwierał jeszcze niewidzące oczy. Na moment wszystko się zatrzymało. Minął ból.Minął strach. Nie było żadnej wojny. Bliskość nieporadnego dziecka zbudowała w niejnowy świat — na ten moment, na tę chwilę. Czuła się silna, jak nigdy dotąd. Wyjęła pierś zust małego. Kropla mleka spadła na jego policzek. Delikatnie starła ją palcem.

— Jesteś. Jesteś, synku — powiedziała czule do niemowlęcia i przytuliła je mocno dosiebie. Skrzypnęły drzwi i stanęła w nich Paulina. W oczach miała łzy. Podeszła do córki,pocałowała ją w czoło i wpatrywała się w maleństwo.

— Piękny, Maruszko… To największy cud na tej ziemi… — powiedziała wzruszona. —Fania miała rację — masz pięknego synka…

— Była u ciebie? — wyszeptała.— Tak… ale nie rozmawiajmy o tym teraz… dla waszego dobra… Dziwne rzeczy dzieją

się na świecie, to i ludzie… Porozmawiamy o tym potem, Maruszko, potem…— Dzieci zabierają…— Nie bój się. Nie zabiorą ci synka. Będzie dobrze — pochyliła się nad uchem

Maruszki i wyszeptała: — Jutro rano wracasz do domu.Przytuliły się mocno. Maruszka skorzystała z tej bliskości i najciszej, jak tylko potrafiła,

powiedziała do matki:— Wrócił… Piwnica…Paulina wyprostowała się. Łzy płynęły po jej twarzy. Wzięła na ręce wnuka. Tuliła

maleństwo i płakała. Wiedziała, że zostało jej mało czasu. Biodro bolało bardziej niżkiedykolwiek. Noga ciągle puchła, gorączkowała od dłuższego czasu. Chciała nacieszyćsię wszystkim. Zdążyć jeszcze. Powrót Zygmunta wcale jej nie uspokoił. Teraz dopierozaczną się poważne problemy. Wizyta Fani zasiała w niej niepokój. Wszystkiego by sięspodziewała, ale nie tego, że Fania zostanie sowieckim oficerem. Podała Maruszcemałego. Bez słowa pożegnała się z nią i poszła do Zygmunta.

Maruszka leżała z synkiem przy piersi. Za szpitalnym oknem widziała wirujące płatki

Page 64: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

śniegu. Nie mogła zasnąć. Czekała na poranek. Wtedy zabierze Marka do domu, doZygmunta.

Nagle w szybę coś stuknęło. Po chwili jeszcze raz. Maruszka delikatnie odłożyła śpiąceniemowlę i podeszła do okna. Śnieg sypał mocno gęstymi płatkami. Na dole, pod drzewemstał mężczyzna opatulony w barani kożuch łudząco podobny do tego, który nosił jej ojciec.W pierwszej chwili pomyślała, że to Bazyl, ale ojciec od miesięcy nie wstaje już z łóżka.A więc Zygmunt. To był Zygmunt. Maruszka wzięła synka na ręce i podeszła do okna. Mążpodniósł rękę na pożegnanie i zniknął w ciemności, w tej śnieżycy, która chociaż razokazała się tak łaskawa.

Page 65: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Listy niewysłane

Nowojelnia, 17 lutego 1940 rokuKochana Mamo!Nie mogę przyjechać na pogrzeb ojca. W ogóle nie powinnam się pokazywać wMołodecznie. Tak będzie lepiej dla i Was, i dla nas. Wiem, że potępiasz moje życie i nieakceptujesz Szuryka. Ja sama potępiam swoje życie… Sama nie zgadzam się z własnymlosem. Znowu miałaś rację. Znowu stało się tak, jak mówiłaś. Mamo, jestem w miejscu, wktórym nie chcę być. Moje życie jest teraz jak but, który uwiera. Chodzisz, ale noga boli.Nie chcę, żebyś widziała, jak żyję. Nie byłabyś zadowolona. Ja też nie jestem.Kocham Szuryka, tego dawnego. Tego szalonego artystę, pięknego młodzieńca z burzączarnych loków. Kocham Szuryka z czasów, gdy żyła Sabina… Śpiewał tylko dla mnie.Mamo, żebyś Ty słyszała, jak on śpiewał Wertyńskiego… Może nawet sam Wertyński niema takiego głosu, takiej duszy jak Szuryk! Nikt nigdy mnie tak nie kochał. Chcę, żebyś otym wiedziała. O nic nie pytał, nie szpiegował mojego losu. Pokochał to, co we mnie byłotakie, jakie było. Rozumiesz, Mamo? Nie musiałam opowiadać mu o tym… że ja ciągle odczegoś uciekam, że ja ciągle w drodze… Ale nie znalazłam przy nim spokoju. Nie. Żyjęteraz w strachu. Ale silniejsza jestem i potrafię tak żyć. Nauczyłam się.Wiem, że chciałaś mnie dobrze wychować. Ukarałaś mnie za nieposłuszeństwo i wysłałaśna służbę. Ile miałam wtedy lat, Mamo? Dwanaście, trzynaście? Nie wiedziałaś, że tam jestAron. Skąd mogłaś wiedzieć, że Aron Rosenbaum przyjdzie do mnie w nocy? Skąd mogłaświedzieć, że zakradnie się do mojego łóżka? Skąd mogłaś wiedzieć, że każe mi sięrozebrać? Że rozpuści moje ciemne, gęste warkocze i rozłoży je na moich nagichmłodziutkich piersiach? Skąd mogłaś wiedzieć, że zrobi ze mną to, czego nie powinienrobić z małą dziewczynką? Milczałam. Ale milczałam… do Ciebie. Mamo… Słyszałaśkrzyk tego milczenia? Stworzyłam sobie szczelny kokon. Bezpieczną kryjówkę. Może niepowinnam była Ciebie słuchać, ale zrobiłam, jak mi podpowiedziałaś — odeszłam odmężczyzny, którego kochałam. Bolało. Bardzo bolało. Uciekłam od Łukasza do Wilna zpierwszym lepszym. Antek był właśnie takim pierwszym lepszym. Obiecał, że się mnązaopiekuje, że pomoże. Szybko okazało się, że to ja musiałam się nim zaopiekować.Pracowałam, a Antek pił i bił. Mocno bił… Lubił patrzeć na cierpienie. Nic mu się wżyciu nie udawało. Ale jak bił i gwałcił, to czuł, że nad czymś panuje, że ma władzę, że cośma pod pełną kontrolą. Ale mylił się. Obudził we mnie gniew. Odeszłam. Dopiero wNowojelni u Sabiny zauważyłam, że jestem w ciąży. Nie pozwoliłam przyjść na świat temudziecku. Boli do dziś, Mamo, bardzo boli… Wraca w mrocznych snach… I dusi, wbija kły,sączy moją krew.Nigdy nie odnalazłabym się w pracy w restauracji ani w sanatorium, gdyby nie Ty.

Page 66: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Nauczyłaś mnie języka przypraw, proporcji w łączeniu mąki, mleka, jaj i cukru orazsposobu pieczenia mięs. Dlatego w Nowojelni wszyscy tak mnie pokochali. Pan Majewskimówi, że Kaszmira leczy jedzeniem. Czy ja jestem do Ciebie podobna? Czy jestempodobna, Mamo? Jak myślisz, Mamo?Teraz żyję wbrew sobie. Pierwszy raz nie mogę uciec. Pierwszy raz muszę siępodporządkować. Czy Ty to rozumiesz? Ja muszę poddać się czemuś, czego nie chcę, zczym się nie zgadzam, co mnie boli, uwiera jak ziarenko piasku w oku, jak włos w gardle,jak… Uciekłam od Arona, Łukasza, od Antka… a od Szuryka mi nie wolno. W kuchniSabiny króluje teraz Stalin. Szura właściwie modli się do jego portretu. Gotuję pod okiemStalina. Jestem żoną bolszewika, jestem sowiecką żoną, jestem bardzo posłuszną żoną.Mam wszystko to, czego pewnie Wy nie macie w Mołodecznie. Mam też sowieckipaszport. Zawsze wieczorem obiecuję sobie, że jutro ucieknę… Szura jest czuły, ale już niedla mnie. Szura jest czuły dla wszystkiego, co sowieckie. Szuryk już nie śpiewa tak jakdawniej. Teraz uczy innych śpiewać o miłości do Stalina. Organizuje widowiska teatralne,w których występują dziecięce chóry i dorośli recytatorzy, którzy powiewają czerwonymiflagami… A wszystko to w jego wymarzonym teatrze w Baranowiczach. Sam pewnie nieprzypuszczał, że taki będzie ten jego teatr. Nic z tego nie rozumiem, Mamo. Wchłonęli mitego dawnego Szuryka, połknęli i wypluli jakąś nową, obcą mi istotę. Wyrzygali mi innegoSzuryka.Śmierć ojca przeżywam na swój sposób. Wiesz najlepiej, że się nie rozumieliśmy. Kochałmnie. To prawda, ale byliśmy po obu stronach jakiejś barykady. Walczyłam ramię w ramięz Tobą o nasz dom, a on z nami o swoją wolność bez nas. Złagodniał na stare lata jak dzikikocur, co to już nie ma siły gonić myszy i pozwala innym na kuchenne harce. Żegnam go,pogodzona z jego niewiernością wobec nas, choć nie bez żalu… Wybacz mi, Mamo… Narazie nie potrafię tego zmienić.Mamo, nie wiem, czy wyślę ten list. Raczej dam go Raczynowi, który często jeździ doMołodeczna. Właściwie piszę go do samej siebie. Szuryk udaje, że nie widzi, co siędzieje… Każe mi milczeć i o nic nie pytać. Może piszę ten list, bo śmierć ojca mnieprzeraziła. Może… Nie martw się o mnie. Jutro się pozbieram. Jak zawsze. Kaszmira

Mołodeczno, 1 marca 1940 rokuKochana Siostrzyczko!Domyślam się, że naprawdę nie mogłaś przyjechać na pogrzeb ojca. Jeśli Ciebie nie było,to musiały Cię zatrzymać jakieś bardzo ważne sprawy. Powiem Ci, że wszystko muwybaczyłam. Przyszłam odwiedzić Rodziców z Mareczkiem. Ojciec tak się cieszył na jegowidok… ale przed śmiercią nikt nikogo nie uchroni… Ojciec zmarł podczas naszej wizyty.Pogrzeb był skromny. Największy kłopot mieliśmy z wykopaniem grobu. Ziemia zmarzniętana kamień. Mróz trzyma cały czas — nawet teraz. Poprosiłam o pomoc Mośka. Uznałam, żeskoro przyjaźnił się z ojcem przed wojną, załatwiał mu pracę, to mogę go poprosić opomoc. On teraz ważna figura! Sowietom służy. Przyszedł z dwoma sowieckimiżołnierzami i wykopali nam grób. Stałam i patrzyłam, jak bolszewicy kopią na mrozie gróbdla naszego ojca. Bimbru musiałam im dać. Wyobrażasz sobie, co czułam? Ale nic nie

Page 67: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

mogłam zrobić. Nie wiedziałam, że Mosiek weźmie kogoś do pomocy. A Mosiek jak toMosiek — jak załatwiał pracę ojcu, to brał procent, jak wykopał grób, to bimbru chciał inarzędzi stolarskich ojca. Nie dałam mu wszystkich. Powiedziałam, że ojciec sprzedał, jaksię rozchorował. Dałam mu tylko tarniki, dwa strugi i jedno dłuto. Skłamałam, że tylko tozostało. Nikt nie wie, że żołnierze kopali ten grób. Matka by umarła, a mój Zygmunt…Wolę nie myśleć. Ale co ja miałam robić. Musiałam sama wszystko przygotować dopogrzebu.Mama choruje coraz bardziej. Teraz ona leży w łóżku. Mam wrażenie, że położyła się iczeka na śmierć. Ale ta nie przychodzi wtedy, kiedy chce człowiek. Nie może chodzić isłabnie. Jakby ktoś odebrał jej siłę do życia. Biegam teraz między dwoma domami.Zastanawiam się, czy się z Mareczkiem nie przeprowadzić na Grodzką. Byłoby mi łatwiej.Zima trzyma jak nigdy wcześniej. Nie ma czym w piecu palić… Brakuje jedzenia…Przeniosę się do mamy — będę ją miała bliżej i razem będzie nam raźniej.Jestem szczęśliwa, Kaszmiro. A Ty wiesz, kiedy jestem szczęśliwa i dlaczego… To daje miwięcej siły…Pani Chowańska, moja sąsiadka, mówi, że lepiej nie wysyłać listów, tylko przekazać przezkogoś. Jak tylko się dowiem, że ktoś jedzie do Nowojelni, to dam mu list. Napisz do mnie,nie mam od Ciebie żadnych wieści.Całuję CięTwoja siostra Maruszka

Nowojelnia, 11 czerwca 1941 rokuKochana Maruszko!Mama czuje się lepiej. To był dobry pomysł, że ją zabrałam. Tobie teraz lżej, możeszspokojnie zająć się swoją rodziną. Mama ma w Nowogródku dobrą opiekę, a w szpitalujest zdolny chirurg, co prawda Rosjanin, ale o dobrym sercu. Kto wie, może latem naszaPaulina zacznie znowu chodzić. Operacja za kilka dni. Jeżdżę do niej codziennie. Niemartw się, Kochana.Pobyt z mamą oczyścił mnie z wielu ran przeszłości. Kiedyś Ci o tym opowiem. Nigdy niezdawałam sobie sprawy, że mama wszystko rozumiała, że po cichu cierpiała, wiedząc, cosię ze mną dzieje… Czuła tak wiele spraw… Wyjazdy do Nowogródka są teraz dla mniepretekstem do oderwania się od Szuryka. On w Baranowiczach pracuje w teatrze iprowadzi Dom Pioniera, a ja mogę spokojnie jeździć do Nowogródka. Byłam tu ostatnio w1937 roku z Sabiną, szukałyśmy razem śladów Mickiewicza. Pamiętasz, jak nasza ciotkatrzymała się kurczowo wiadomości, że jesteśmy spokrewnione z matką poety, jak czytała onim wszystkie książki, ile jego wierszy znała na pamięć… Ach… brakuje mi czasemSabinki.Nie martw się. Wychowuj spokojnie Mareczka i dbaj o siebie, Maruszko, druga ciąża towielki dar dla Ciebie. Ktoś powiedział, że dzieci, które rodzą się w trudnych czasach, sąsilniejsze i mądrzejsze. Ta myśl niech Cię wspiera. Modlę się, żebyś urodziła drugiegosyna. Kobietom jest zawsze trudniej. Muszą stoczyć wielką bitwę o życie. A późniejsklejają porozbijane kawałki i robią to tak, że nikt nawet nie zauważy, że stoczyły jakąś

Page 68: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

batalię. Teraz dopiero zastanawiam się, czy mądrość kobiety, która ma rodzinę, objawia siętym, że potrafi ona z wielką pokorą zostać z mężczyzną dla dobra swoich dzieci, czy teżtym, że ma w sobie tytaniczną moc do ucieczki i jest gotowa wieść samotne życie z dziećmiprzy boku? Czy szczęśliwsza byłaby Paulina, gdyby uciekła od naszego ojca? Czy wtedymoc by jej nie opuściła? Może to przy ojcu wypalała się jak świeca. Świat kobiet to laspytań, im dalej w głąb, tym bardziej gęstnieje mrok…Chciałabym, żebyś urodziła syna, Maruszko. Ja chyba nigdy nie będę miała dzieci… Czujęto. Kiedyś o tym też sobie porozmawiamy.Całuję Cię, SiostrzyczkoKaszmira

Page 69: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Mosiek

Maruszka szła na cmentarz. Opatulona szczelnie chustą, brnęła przez śnieżne zaspy.Przed wojną miasto zawsze było odśnieżane. A teraz — wszystko jest inne niż kiedyś.Niestety, mróz trzyma mocno, ziemia jest jak kamień. Potrzeba kogoś do kopania grobu.Maruszka poprosiła o pomoc Mośka, bo grabarza z rodziną wywieźli dwa dni temu. Ktośdoniósł, że to burżuj, bo ma w Mirze kamienicę. Prawda był taka, że pan Kaszlin zeswoimi synami — bliźniakami Adamem i Stefanem — kupił przed wojną sklep, a niekamienicę, i chciał w Mirze założyć zakład pogrzebowy. Nie zdążył, bo do Polskiwkroczyli Rosjanie. Pan Kaszlin był dobrym grabarzem. Zawsze elegancki i dyskretny.Kopał z synami głębokie doły i potrafił je na życzenie pięknie wymurować albo wyłożyćdrewnem. Ojciec nauczył go szacunku do zmarłych i innowierców. Zawsze mu powtarzał,że nie ma znaczenia, dla kogo kopie grób, każdy, kto ma być w nim pochowany, jest takisam, bo taka sama ziemia go przyjmuje. Przy kopaniu grobu zabraniał synom żartów iwygłupów. Karcił surowo, gdy jako dorastający chłopcy nie potrafili się czasempowstrzymać od niewybrednych żartów. Gdy zmarła pani Żarnecka, siostra młynarza, towysypali do grobu worek mąki, gdy umarł szewc, to wmurowali trzewiki, w grobierestauratora zostawili widelec, a nauczycielowi wkopali do grobu kilka książek. Uważali,że zmarły powinien mieć jakiś kontakt ze światem. Gdy dorośli, zaczęli pomagać przyubieraniu ciał. Annie Lichockiej wpięli we włosy świeże kwiaty, ponieważ za życia byłakwiaciarką. Mąż pani Lichockiej omal nie zemdlał z wrażenia. Jego leciwa żonaprzypominała Ofelię ze spektaklu w teatrze w Baranowiczach. Twórczych grabarzyobroniły córki pani Lichockiej. Stwierdziły, że mama wygląda pięknie, a kwiaty tylko jąodmładzają.

I tego dnia Paweł Kaszlin postanowił, że kupi od Żyda sklep w Mirze. Kwota byłaniewielka, bo sklep w całości musiał zostać wyremontowany. Kaszlin pojechał z synami doMiru, zapłacił Szymonowi Wissmulowi odpowiednia kwotę i powiedział do synów:Zróbcie tu remont i załóżcie swój zakład. Róbcie tu swoje nowoczesne pogrzeby. A mniezostawcie w Mołodecznie.

Bliźniacy nawet nie zdążyli z remontem, bo wybuchła wojna. Ustalili z ojcem, żepoczekają na rozwój wypadków. Czuli, że nadchodzą ciężkie czasy dla grabarzy. Ale nawetnie przypuszczali, że już niedługo będą takie groby, do których nikt nie zawoła grabarzy. Żeludzie sami sobie będą kopać doły, a ziemię zasypią spychacze…

Maruszka w oddali widziała już cmentarz. Cieszyła się, że śnieg przestał padać. Niestetynie czuła się najlepiej. Piersi jej twardniały. Ściąganie pokarmu bolało. Sutki obrzmiały,ale nie chciała wracać do szpitala. Paulina robiła jej napary z ziół i kazała odciągać mleko.Przed wyjściem na cmentarz nakarmiła Mareczka, ale nowy pokarm znowu zalegał w jej

Page 70: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

piersi. Silny ból nie pozwalał jej zapomnieć o tym, że od dwóch miesięcy jest matką.Macierzyństwo ją zaskoczyło. Nie sądziła, że tak zmieni jej ciało. Kiedyś jej piersi byłytylko dla Zygmunta. Wtulał się w nie i żartował czasem: Witajcie, moje ślicznotki. A terazbędę was całował. Te przemowy męża bawiły Maruszkę do łez. A potem Zygmunt oswajałje ze sobą. Czekał, aż się wyprężą, aż stwardnieją od wilgoci jego ciepłego języka.Czasami Maruszka miała wrażenie, że największe spełnienie przynoszą jej właśnie tepieszczoty. Uwielbiała, gdy Zygmunt rozbierał ją i wyłuskiwał ostrożnie jej piersi. Jużwówczas czuła mocne, gorące i wilgotne skurcze, które doprowadzały do drżenia całegociała. Od dwóch miesięcy jej piersi są spokojem ich dziecka, zapewniają mu poczuciebezpieczeństwa.

Dochodząc do bramy cmentarza, poczuła ciepło rozchodzące się po piersiach. Pokarmulał się, zmoczył jej bluzkę, ale przyniósł ulgę. Ból nieco ustąpił. Mosiek podszedł doMaruszki. Na głowie miał grubą baranią czapkę.

— No, Maruszka, to my się widzimy na smutno. A widzisz, jak to jest. Ot, my zBazylkiem lubili sobie popić, pogadać, pośpiewać, zapalić dobrego papieroska, a tuwojna, a tu choroba, i nie ma Bazylka. Nie ma.

— Tak lepiej dla ojca. Cierpiał już bardzo, a leków nie było. Ale Mosiek sam nie darady. Ziemia jak kamień. Myślałam, że Mosiek weźmie kogoś do pomocy.

— Mosiek wziął! Mosiek głupi nie jest! Pewnie, że sam bym rady nie dał. O, tam sąmoje pamagiery — powiedział i wskazał ręką na dwóch sowieckich sołdatów, stojących wgłębi cmentarza. Maruszka zamarła i wyszeptała:

— Jezus Maria…— No i po co Maruszka się boi. A tu nie ma się czego bać. Ruskie to Ruskie. Bimbru im

dasz, to ci wszystko wykopią, nawet dwa albo trzy groby. Nie bój się, Maruszka. To bidytakie. Ze wsi chłopaki na wojnę zabrani. Karabiny na sznurku mają i ponoć… — pochyliłsię do ucha Maruszki — ponoć… nie mają w karabinach nabojów. Widzisz, niestraszni oni.Ten po lewej, Aloszka, to gotował ostatnio w nocniku od aptekarzowej, bo myślał, że togarnek. Jak wywieźli rodzinę aptekarza, to Aloszka z kolegami miał zabrać wszystko z ichdomu, co zostawili. Na licytację. Nocnik mu przypadł do gustu, bo malowany w czerwoneróże, lejtnant pozwolił mu go zabrać. I za gotowanie się zabrał, bidak jeden. Ja do niegowczoraj przyszedł, mówię: Aloszka, dawaj tu, jest robota, kopiemy grób dla mojegoprzyjaciela, bimbru dostaniesz. Patrzę, a na kuchni stoi nocnik i paruje. Pytam: Aloszka, aco ty gotujesz w nocniku? A Aloszka na to, że to nie nocnik, że to garnek — Mosiekopowiadał to i cały trząsł się ze śmiechu, w ciemnych oczach pojawiły się łzy i z trudemskończył swoją opowieść: — Wylał całą zupę psom sąsiada. Ale nocnik zostawił. Duraktaki. Nie bój się.

— Mosiek, co by ojciec powiedział… że mu Ruskie grób kopali?— Bazylek? Bazylek śmiałby się do łez. Niech Maruszka pomyśli…— Nie ma co myśleć — przerwała mu Maruszka. — Idziemy kopać. Trudno. Matka mnie

zabije, to rzeczywiście może niech oni kopią drugi grób.— O, i humorek wrócił — zaśmiał się Mosiek.

Page 71: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Nie wrócił, ale z Mośkiem to tak zawsze… Co ja mam robić? Niech Ruskie kopią.Muszę ojca pochować.

Maruszka poszła z Mośkiem po żołnierzy. Wskazała im miejsce pochówku i przezchwilę patrzyła, z jakim trudem rozbijali ziemię, by wykopać grób.

Mróz był straszny. Postanowiła, że jeszcze trochę poczeka i popatrzy na postępy wpracy. Mosiek szybko się zmęczył, odłożył kilof, poprawił baranią czapę, zacisnął mocnopas w kożuchu i podszedł do niej.

— No, tyle wystarczy — powiedział, wyraźnie z siebie dumny.— No Mosiek żartuje chyba?! Prawie nic nie wykopane, a Mosiek gada, że wystarczy —

zdumiała się Maruszka.— Maruszka nic nie rozumie. — Mosiek wziął ją pod ramię i podprowadził do bramy

cmentarza. — Ja teraz pracuję w biurze. Nie mogę tak z sołdatami machać łopatą. To odemnie dla Bazyla szacunek… Dobry był chłop. Tylko on mnie rozumiał. Wszyscy drwili zemnie, że ja Żyd, że procent od wszystkiego biorę, tylko Bazyl wiedział, że na tym polegałamoja praca. Ja dla Bazyla wszystko teraz zrobię. Maruszka mi nie ufa, bo ja dla Ruskichpracuję? — Był zmartwiony, przygnębiony, czuł jej niechęć do siebie, i to go bolało.

— Niech Mosiek da spokój. To Mośka sprawa…— Ale ja obiecałem Bazylowi, że wam pomogę. — Powiedział to z głębi serca,

najszczerzej jak tylko potrafił. Ojca Maruszki zawsze traktował jak brata.— A niby w czym ma Mosiek nam pomagać?— A no w tym, że jak się czegoś dowiem, dam wam znać. Bo ja… — Mosiek podszedł

bliżej i dodał szeptem: — Bo ja… znam listy…— Jakie listy?— No na wywózkę.Maruszka zdrętwiała ze strachu, ale nie dała tego po sobie poznać. Poprawiła chustę i

chciała pożegnać się z Mośkiem.— To ja ten bimber załatwię. Niech Mosiek do mnie przyjdzie wieczorem. Idę synka

nakarmić. Długo mnie już w domu nie było. — Zbierała się do wyjścia, ale Mosiek jązatrzymał i mówił dalej:

— Maruszko, nie bój się. Nie ma was na listach. Nikogo z was… — ostatnie zdaniepowiedział dziwnym tonem i dodał: — Ale pomyślcie o paszportach. Może byście sobiezrobili… dla bezpieczeństwa… ruskie papiery?

— Niech Mosiek mnie zrozumie — złapała go serdecznie pod rękę. — Teraz trudneczasy i lepiej nikomu nie wierzyć, nawet starym przyjaciołom…

— Ale ja dobry przyjaciel. Czy Mosiek kiedykolwiek zrobił wam krzywdę?— Nigdy…— A co ci Bazyl mówił?— Że mam liczyć na Mośka, że w razie czego, tylko Mosiek pomoże…— Dobry Bazylek — ucieszył się Mosiek. — To nie bój się. A jak tu kiedyś będzie tylko

Sowietskij Sojuz? To lepiej mieć ruskie paszporty. Pomyślcie o tym…— Porozmawiam z mamą. Dziękuję. Niech Mosiek przyjdzie do nas wieczorem, to

Page 72: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

porozmawiamy i bimbru dam.— A może Maruszka… mi da narzędzia stolarskie Bazyla?— Niech Mosiek przyjdzie do nas wieczorem, to porozmawiamy — powtórzyła.Maruszka wracała do domu właściwie biegiem.Teraz nie przeszkadzał jej ani śnieg, ani zaspy. Biegła wystraszona. Zastanawiała się,

czy Mosiek wie o Zygmuncie, czy mama powiedziała ojcu, że wrócił. Teraz wolała, żebyZygmunt poszedł do lasu, do partyzantów, żeby znalazł z nimi kontakt. Byłby tambezpieczny.

Page 73: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

W chaosie żółtegokartonowego pudła

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Żółty karton IIKochana Olinko,w Kalifornii jak zawsze życie płynie w rytmie wschodów i zachodów słońca. A ja terazpłynę w rytmie naszych rodzinnych wykopalisk. Żółte pudło mojej matki jest jakby bez dna.Ostatnio opisałam Ci zawartość pudła, ale wczoraj znalazłam jeszcze kilka luźnych kartek,powkładanych w zeszyty Kaszmiry, i kilka zdjęć.Jest we mnie jeszcze jakiś żal, jakaś tęsknota, jakieś poczucie braku… Nie potrafię tegonazwać, Olinko, nie potrafię… Ale przeczytałam cały dziennik Kaszmiry. I teraz dopieromogę ci go skserować i wysłać. Oj, poczytasz Ty sobie, Kochana, oj, poczytasz… I pewniejak ja sobie popłaczesz… A nawet nie raz zaklniesz siarczyście. Niektóre zdarzeniawydają mi się zupełnie niewiarygodne. Ale przecież muszę ufać wspomnieniom Kaszmiry.Muszę? Nie wiem, Olinko. A może ona to specjalnie napisała, żebym jej wybaczyła?Wiesz, trudne życie, skomplikowana biografia, zawiłe polskie losy, kipisz wojenny, kipiszuwikłań historycznych — taka mikstura do połknięcia na rodzinne rany.Zaczęłam pisać powieść. I, o dziwo, sprawia mi to wielką radość. Maruś miał rację, żepowinnam to zrobić… Jakoś procentuje moja miłość do książek, do czytania i piątka zpolskiego! Pamiętasz moje opowiadania ze szkoły średniej? Teraz jest mi łatwiej, bo mamdzienniki Kaszmiry. Po prostu siadam i układam to, przerabiam, dodaję, kasuję,doklejam… Olinko, to niesamowite! Siedzę w Stanach i piszę powieść o naszych matkachpochodzących z Kresów. Stany, Kresy. Oj, wybuchowa to dla mnie mieszanka, ale ożywczai dająca jakąś harmonię. Wyślę Ci do przeczytania, ale jakąś większą całość, na raziepowstało tylko kilka rozdziałów.Mam jeszcze pytanie. Olinko, czy Maruszka opowiadała Ci coś o Rosenbaumie?Całuję Cię, Kochana Siostrzyczko.Twoja M.PS Nie no, muszę Ci to wysłać. Jak znalazłam ten przepis, to najpierw się rozbeczałam, apotem ruszyłam do kuchni i choć Wigilii nawet nie widać na horyzoncie, to i takprzygotowałam porcję śliżyków! Z mleczkiem makowym! Znalazłam ten przepis na żółtejkartce. Kaszmira dorysowała kredkami koszyczek wiklinowy ze śliżykami. Przeskanowanąkartkę masz w załączniku.

Page 74: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

ŚLIŻYKIPotrawa wigilijna. Można ją przygotować wcześniej, ale najsmaczniejsza jest w dniuupieczenia. Przygotowanie śliżyków wymaga czasu, serca i cierpliwości. Do ciasta możnadodawać jajko, ale ja tego nie robię. Drożdże rosną lepiej, gdy im jajko nie przeszkadza.Jeśli mam zły dzień, to dodaję tylko jedno żółtko — niech śliżyki też sobie powalczą.Niektórzy dodają też szczyptę soli. Ja nie. I już.Składniki na ciasto:3 szklanki mąki,20 g świeżych drożdży,2–3 łyżki cukru,1 szklanka mleka.Drożdże rozcieram z łyżeczką cukru i ciepłym mlekiem. Nie wolno dolać gorącego mleka,bo drożdże nie znoszą upałów! Zwiędną i nie urosną! Dodaję trochę mąki. Odstawiam dowyrośnięcia. To kocham w śliżykach — rosną jak dzieci i pachną jak niemowlęta. Potemdodaję resztę składników i wyrabiam ciasto. Długo. Śliżyki kochają masaż! Następnieprzykrywam kulę ciasta ściereczką i znowu czekam, aż wszystko zacznie żyć! Rozdętą jakarbuz kulę ciasta znowu zagniatam i robię wałeczki, potem tnę je nożem jak na kopytka.Ślicznotki kładę na blachę i piekę na złoty kolor przez dziesięć minut w piekarnikuustawionym na sto osiemdziesiąt stopni.Teraz najważniejsze — masa makowa!30 dag maku,1 litr przegotowanego mleka,3 łyżki masła,1 szklanka miodu,10 dag migdałów i orzechów włoskich,5 dag orzechów laskowych,4 łyżki rodzynków,1/2 szklanki cukru,3 żółtka,1 laska wanilii,olejek rumowy.Mak to nauczyciel pokory. Trzeba go umyć, sparzyć i gotować przez dziesięć minut namalutkim ogniu. Natasza gotowała go przez czterdzieści minut! Trzeba go też odsączyć itrzy razy zemleć. Nigdy dwa, a nie daj Bóg jeden. W rondlu stapiam masło z miodem,dodaję posiekanych orzechów, obrane ze skórki migdały, mak, olejek rumowy, wanilię,mieszam i zestawiam z ognia. Ucieram żółtka z cukrem i mieszam je z ostudzonym makiem.Masę makową (takie mleczko makowe) wlewam do szklanej wazy i ozdabiam śliżykami.Śliżyki i masę makową można też podawać osobno.

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Re: Żółty karton II

Page 75: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Madzieńko Kochana!Aleś mi frajdę zrobiła śliżykami!Kojarzę, że Maruszka dodawała do mleka trochę wody… A ja, niewierna, zarzuciłamprzygotowywanie kresowych potraw… I już nie pamiętam żadnego przepisu. Ale terazobiecuję poprawę. W tej recepturze doskonale widać osobowość ciotki Kaszmiry!Magduś, Maruszka opowiadała mi o Rosenbaumie jakieś niestworzone historie. Nie wiem,ile w tym prawdy, ale to był chyba jakiś psychopata. Mama mówiła o nim: swołocz!Podobnie Marek. Wiesz, Maruszka nie powiedziała nam tego wprost, ale domyślam się, żeRosenbaum zrobił krzywdę Kaszmirze. Może ją molestował, może straszył… Nie wiem,ale coś musi być na rzeczy, bo ponoć jakieś trzy kobiety, zaraz po wkroczeniu Rosjan doPolski w 1939 roku, powiesiły go zupełnie nagiego i obcięły mu przyrodzenie. Potemwszyscy gadali, że to prześladowanie Żydów, ale Maruszka twierdziła, że to była kara zajego grzeszne życie. Tyle słyszałam od mamy. Pamiętam też, że Kaszmira nigdy nie chciałarozmawiać o tym, co się działo na służbie u Rosenbaumów. Odnoszę wrażenie, żeRosenbaumowie to jej trauma.Pisz, Kochana, tę naszą rodzinną książkę. Błagamy z Markiem, prześlij nam cokolwiek!Dzieciństwo naszych matek — to dopiero musi być historia! Ale pewnie na zupełnie innąopowieść…Czekam z niecierpliwością na dziennik Kaszmiry!Całuję Cię, Kochana.Twoja Siostra OlinkaPS 1 Robię się taka sentymentalna na stare lata… Oglądam zdjęcia, które nam przesłałaś, iryczę jak rozhisteryzowana nastolatka.PS 2 Czytam wszystko, co mi wpadnie w ręce o Kresach Wschodnich. Jak będziesz wPolsce, to zabierzesz ode mnie książki i moje notatki.

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Żółty karton i nie tylko…Kochana Olinko,piszę i piszę. Powiem Ci, że chyba puściłam się na zbyt głęboką wodę. Ale staram się, jakmogę… Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. Czy ktoś będzie chciał to wydać? Tyle książeknapisano już o wojnie… Czasami ogarniają mnie wątpliwości i niewiara. Postanowiłamjednak pisać dalej.Teraz jeszcze bardziej tęsknię za matką. Tyle spraw zostało niedomkniętych. Może gdybymwcześniej wiedziała o tym, co się stało, to inaczej potoczyłyby się nasze wspólne losy.Brakuje mi jej, Olu, brakuje… Teraz wyrzucam sobie te wszystkie odkładane na inny czastelefony, listy… Wczoraj znowu przeglądałam zdjęcia. Niewiele tego. … Ale wiesz, coznalazłam? (Właściwie z powodu tego czegoś piszę teraz do Ciebie, Kochana). W żółtympudle były także sowieckie papiery Twojego ojca! Czyli ujawnił się i poddałpaszportyzacji. Pewnie zrobił to dla dobra Maruszki i Marka. Może myślał, że w tensposób uchroni Waszą rodzinę od wywózki? Przeskanuję je dziś i Ci wyślę. Olinko,

Page 76: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

będziesz miała kolejną pamiątkę po ojcu. W tych dokumentach jest małe zdjęcie Zygmuntawykonane specjalnie do paszportu. Z fotografii zerka na mnie młody przystojny mężczyznaz czupryną jasnych włosów. O czym myślał, gdy robili mu to zdjęcie? Co wówczas czuł?Czy się czegoś bał? Przecież to zdjęcie pstrykali mu na pewno sowieccy urzędnicy.Początkowo myślałam, że jest ubrany w żołnierski szynel. Ale przecież w tamtych czasachbyłoby to niemożliwe. Pewnie zaraz po ujawnieniu NKWD aresztowano by go — nawetgdyby powiedział, że jest tylko szeregowym żołnierzem. Nie narażałby naniebezpieczeństwo Twojego brata i matki. Z opowieści Maruszki wynika, że Zygmunt byłbardzo odpowiedzialny. A przecież dotrwał do czerwca 1941 roku, do wojny ZSRR zNiemcami. Grzegorz mówi, że to typowy męski płaszcz z tamtego okresu. Jako miejsceurodzenia wpisane jest Mołodeczno, a nie Rosin. Czyli ktoś musiał podpowiedziećZygmuntowi, że lepiej będzie wpisać bardziej rosyjskie Mołodeczno. Kto? Jakiś urzędnik?A może urzędnikiem był ktoś ze znajomych? Może Mosiek? Jeśli ktoś go znał, to przecieżwiedział, że Zygmunt stacjonował przed wojną w Mołodecznie, że był oficerem… Wydajemi się, że Zygmunt doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co zrobił, ujawniając się.Wszystko miał dobrze zaplanowane.Trzymajcie się ciepło.Magda

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do:[email protected]: Re: Żółty karton i nie tylko…Kochana Madzieńko.Dziękuję Ci, Kochana!Sowieckie papiery mojego ojca są dla mnie kolejną relikwią. Wszystkie pamiątki po nimsą bezcenne. Jestem typowym pogrobowcem, mam swoje traumy, przed którymi Maruszka,mimo wielkiej miłości, nie umiała mnie uchronić. Wiem, że tworzę mit Zygmunta, żeidealizuję wszystko, co jest z nim związane. Marek patrzy na przeszłość ojca trzeźwo.Mnie przychodzi to z wielką trudnością. Musiałam jakoś okopać się w swoim życiu iokopałam — mitem ojca. Ale dobrze mi z nim. Czuję się bezpieczniej i mam jakiś punktodniesienia, jakiś wzór, mam wyznaczoną jasną drogę, po której odważnie idę przez życie.Zastanawiam się tylko, dlaczego paszport ojca był u Kaszmiry, dlaczego nie miała go mojamatka? Może gdy Kaszmira wyjeżdżała do Francji, zabrała wszystkie wojenne pamiątki?Może już wówczas planowała napisać coś o naszej rodzinie? Jeśli Maruszka dała tedokumenty ciotce, to pewnie obie miały jakiś plan. Tylko tak to sobie tłumaczę. Dlaczegonie wiedziałam o paszportyzacji? Może dla Maruszki nie miało to żadnego znaczenia albonie pasowało do rodzinnej legendy? Nie wiem. Najważniejsze, że mam kolejną pamiątkępo ojcu.Madziu, przyślij nam coś do czytania… Błagam. Nie każ tak długo czekać!Twoja Olina

Poczta elektroniczna

Page 77: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Wiadomości wysłane. Do: [email protected]: Re:Re: Żółty karton i nie tylko…Kochana Olciu,Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech… — tak śpiewała kiedyś Kora z Maanamu, to teraz jaCi tak zaśpiewam. Wyślę, jak będę gotowa. I basta! Za mało jeszcze tego wszystkiego.Kilkanaście rozdziałów zaledwie naszkicowanych, liźniętych tylko. Jak będę miała jakąświększą całość, to dam znać.W szpitalu tyle pracy… Zaganiana jestem jak pies Pluto — tylko uszami macham dlaochłody… Ostatnio mam dużo pacjentek z drenażem limfatycznym. Nie wiem, ile w życiuwykonałam już tych zabiegów… Pewnie tysiące… Ale zawsze rzucają mnie na kolana.Barry, mój szef, cudny skądinąd meloman muzyki poważnej, zawsze zapisuje do mniewszystkie kobiety po mastektomii. Jeszcze trochę i będę specjalistką od jednego zabiegu.Dziś się zbuntowałam i zapytałam Barry’ego, dlaczego nie da części zabiegów Lindzie.Odpowiedział mniej więcej coś takiego: Magdaleno, twoje słowiańskie rączki zdziałają tunajwięcej. Linda robi to po japońsku — czyli precyzyjnie, metodycznie i sprawnie. JakoPolka wiesz najlepiej, jak Japończycy grają Chopina — niby wszystko bez zarzutu, aleczegoś brakuje. Nie mam dreszczy, gdy słyszę Preludium e-moll w wykonaniu Japończyka.Ciarki mi nie chodzą po plecach. A jak zagra to ten wasz Zimerman, to odpływam. Dlategowolę, żebyś Ty wykonywała te zabiegi.Olu, niby komplement od szefa, ale się wkurzyłam. Minęło mi od razu, gdy wróciłam dogabinetu. Siedziała tam i czekała na mnie młoda Amerykanka Anna Godeman. Piękna,młoda dziewczyna po mastektomii lewej piersi. Olu, widok takich kobiet boli mnie,kłuje… Każdy taki zabieg wiele mnie kosztuje. Wiem, jak one cierpią. Obnażają przedemną swój strach. Wtajemniczają mnie w swój mrok. Dotykam miejsca, które jestzgliszczem tego, czym było kiedyś. Moje ruchy muszą być powolne, delikatne. Masuję polepo bitwie, po wojnie. Zmiażdżone, wyrwane z korzeniami, jałowe na zawsze. Skóra pomastektomii jest bezosobowa, nie nosi znamion płci. Zawsze wtedy myślę, że ktoś kiedyścałował tę nieobecną pierś, że ssało ją jakieś maleństwo… Masowałam to miejsce AnnyGodeman, a jej z oczu płynęły łzy. Zawsze tak jest przy pierwszym drenażu. Oczywiście,mogłam jej opowiedzieć o rekonstrukcji piersi, o wielu kobietach, które przeszły przez tengabinet i żyją. Ale tym razem nie umiałam. Milczałam. Tyle lat pracy w szpitalu niezbudowało mi grubej skóry. Po chwili ja też się popłakałam. Anna Godeman spojrzała namnie i przytuliła się, właściwie wtuliła się we mnie, jakby chciała się schować.Trwałyśmy tak dłuższą chwilę i lekko kołysałyśmy się w takt jakiejś niesłyszalnej muzyki.Olu, kocham swoją pracę, ale czasem nie rozumiem życia. Zupełnie.M.

Page 78: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Książka Magdaleny

Po raz pierwszy

Zygmunt szedł z Jurkiem do leśniczówki. Upał był nie do wytrzymania. Słońce paliłoniemiłosiernie i ani jednej chmury na niebie. Niemcy bombardowali od kilkunastu godzin.Maruszka z Markiem i grupą sąsiadów zostali w schronie na polu Lisowskich — panAntoni z dumą nazywał tak swoją ziemiankę. Zbudował ją w 1935 roku, po tym jak jegoojciec tuż przed śmiercią przekazał mu w testamencie wszystkie pola. Za namową księdzaproboszcza, z którym serdecznie się przyjaźnił, zajął się uprawą warzyw. I tak powstała teżwspaniała ziemianka, która po 1939 roku okazała się doskonałą kryjówką. Gdy rozpocząłsię niemiecki atak, pan Lisowski zabrał całą swoją rodzinę do schronu i posłał syna poMaruszkę, a ta zabrała jeszcze sąsiadów. Pan Antoni obiecał proboszczowi, że jeśli cośzłego się wydarzy, to zaopiekuje się Maruszką. I dotrzymał słowa.

Zygmunt z Jurkiem nie zatrzymywali się. Przemieszczali się w potwornym upale.Niemieckie samoloty pojawiały się teraz sporadycznie i nie zrzucały wielu bomb. Mieliinformację z Wilna, że w leśniczówce ktoś będzie na nich czekał, dostaną broń, dołączą dopartyzantów i nareszcie będą walczyć. Salik i Warzecha, których ukrywała Chaja, dotarlitam dzień wcześniej. Wszyscy korzystali teraz z ogólnego zamieszania. Rosjanie bylizdezorientowani. Nie spodziewali się tak silnego ataku Niemców. Dwudziestego piątegoczerwca prawie całe niebo zasłonięte było przez niemieckie samoloty. Zygmunt wiedział,że żona jest bezpieczna z panem Antonim. Lisowski obiecał, że jak tylko atak ustanie,przewiezie Maruszkę do ciotki Antosi, do Hab. O Paulinę się nie martwił. Wierzył, że podopieką Kaszmiry nic jej nie grozi. Czuł, że ciężkie chwile czekają Szuryka — teraz losŻyda komunisty jest właściwe przesądzony. Nie znał Szuryka. Widzieli się tylko raz napogrzebie Sabiny. Był po drugiej stronie barykady. Zygmunt zupełnie nie rozumiał,dlaczego Kaszmira wyszła za takiego człowieka. Nie docierały do niego tłumaczeniaMaruszki i Pauliny.

Upał odbierał Zygmuntowi siłę. Droga się dłużyła. Teraz dopiero do niego dotarło, żewłaściwie Hitler go uratował. Znaleźli się z Maruszką na sowieckiej liście osób dowywózki. Ostrzegł ich Mosiek. Zygmunt myślał, że uciekną do Hab albo do Rosina, ale

Page 79: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

atak Niemców na Rosję ich wybawił. Szykowali się już do ucieczki, gdy rozpoczęły sięnaloty. Paradoksalnie przywitał hitlerowców z radością. Pewnie błędem było ujawnieniesię i paszportyzacja, ale wierzył, że w ten sposób ochroni rodzinę. Mosiek mówił, żebypodał się za zwykłego żołnierza. Prawdopodobnie się mylił. Z rozmyślań wyrwał go Jurek.

— Panie poruczniku, to co teraz będzie? Z kim my będziemy walczyć?— Z kim się da, Jurku, ze wszystkimi… — upał dawał mu się we znaki, znowu bolała go

głowa.— Sami? Przeciw bolszewikom i Niemcom? Nie damy rady…— Jerzy, naszym obowiązkiem jest wierzyć, że sobie poradzimy. Nic nie wiemy o

naszych w lesie… Nie wiadomo, ilu ich jest, ile mają broni, jakie działania sąprzewidziane. Dziś się wszystkiego dowiemy, mam nadzieję. Najważniejsze, Jerzy, żebędziemy znowu walczyć. Boję się zupełnie czegoś innego… Teraz do lasów uciekniewielu Ruskich, myślę, że Żydów też…

— To będzie kilka partyzantek? Jezu, to my się tu w tych lasach powybijamy. Przecieżtam są już Ukraińcy…

Zygmunt nie miał ochoty na dalszą rozmowę z Jurkiem. Miał wrażenie, jakby płynąłprzez morze, bo szli wąską drogą pomiędzy dwoma polami, na których rósł młody owies.Wiatr poruszał zbożem, a ono w blasku słońca przypominało taflę wody. Wszystkowyglądało tak, jakby nie było żadnej wojny, jakby na świecie panował spokój, któryobwieszczały śpiewające niczego nieświadome ptaki.

— To słowiki czy skowronki? — Jurek chciał przerwać milczenie, które panowałomiędzy nimi podczas tej wędrówki.

— Nie wiem. Co mnie teraz obchodzą słowiki — odciął się Zygmunt.Nagle usłyszeli dźwięk nadjeżdżającego z tyłu motoru.— Nie odwracaj się. Idziemy dalej — nakazał Zygmunt.Motor zbliżał się do nich i po chwili padła niemiecka komenda.— Stać! Ręce do góry!Zatrzymali się i powoli odwrócili. Podnieśli ręce. Dwaj żołnierze z karabinami

wysiedli z motoru. Podeszli do nich. Żar lał się z nieba.— Dokumenty!— Nie mamy dokumentów, zabrali je nam Rosjanie — powiedział Zygmunt. Ostatni raz

miał okazję rozmawiać po niemiecku u ciotki Smolarskiej, gdy przed wojną odwiedziła jązaprzyjaźniona Niemka baronowa Ziettental. Tańczył z nią fokstrota na balu w Rosinie irozmawiał na błahe tematy, by podtrzymać kurtuazyjną konwersację.

— Ukraińcy? — niemiecki żołnierz celował do nich z karabinu.— Nie. Jesteśmy Polakami.Drugi żołnierz dokładnie przeszukał Zygmunta i Jerzego. Nie znalazł nic oprócz jedzenia,

które mieli w plecaku, i rękawic z czerwonym sercem. Niemiec oglądał je dokładnie.— Co to jest?— Rękawice. Prezent od żony — Zygmunt czuł, jak pulsują mu skronie.— Po co latem rękawice? — zaśmiał się Niemiec.

Page 80: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— To taki talizman. Zawsze noszę je przy sobie — Zygmunt patrzył na jego piękne,błyszczące skórzane oficerki.

— Wy Polacy zawsze tacy romantyczni — powiedział z sarkazmem i dodał: — Dokądidziecie?

— Po lekarza, moja żona jest w ciąży.— Do lasu? Po lekarza? — zakpił drugi Niemiec.— Nie wyglądasz na chłopa i znasz niemiecki. A może jesteś partyzantem? Może

oficerem? — Niemiec był zirytowany. Atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa.Nagle Jurek zerwał się do ucieczki. Nie odbiegł daleko. Niemiec w lśniących oficerkach

puścił za nim serię celnych strzałów z karabinu. Jurek upadł bezwładnie. Pot spływałZygmuntowi po plecach. Odwrócił głowę w stronę błyszczącego zboża. W spokojnymfalowaniu owsa widział ruch ciała Maruszki, gdy pierwszy raz tańczyli razem na weselujej koleżanki. Wirowała w pięknej sukni. Uśmiechała się. Na policzek opadał jej piękny,ciemny lok, niesfornie wysuwający się z misternej fryzury. Padły trzy strzały. Niemcywsiedli na motor i odjechali. Łan zboża kołysał się nad Zygmuntem. Krew popłynęła popolnej drodze i wsiąkła w rękawice z czerwonym sercem.

Naloty ucichły. Maruszka klęczała przy świeżym grobie Zygmunta. Trzeba było goszybko pochować. Potworne upały przyspieszały rozkład ciała. Z ulic Mołodeczna całydzień usuwano zwłoki — gorzki owoc bombardowań i walk. Teraz dopiero dogasałypożary. Wiedziała, że coś się stało. Czuła to. W schronie pana Lisowskiego nie było czymoddychać. Za dużo ludzi znalazło się w środku. Mareczek płakał. Sąsiedzi denerwowalisię, że ktoś ich usłyszy. Atmosfera była nie do wytrzymania. Ktoś miał pretensje doMaruszki o to, że zabrała psa. Mirta jakby rozumiała trudną sytuację swojej pani iposłusznie leżała przy jej nogach. W nocy pan Lisowski i jego synowie wyszli na polesprawdzić, co się dzieje. Niczym błyskawica wybiegła za nimi Mirta. Długo nie wracali.Pojawili się dopiero nad ranem.

— Możemy wracać do domów — oznajmił pan Lisowski.Wszyscy zbierali się z wielkim entuzjazmem. Oprócz Maruszki. Od razu zauważyła, że

nie ma Mirty.— Gdzie jest mój pies?— W domu, Maruszko… — pan Lisowski nie wiedział, jak ma jej to wszystko

opowiedzieć, jak przekazać, że znalazł ciała Zygmunta i Jurka na skraju lasu, jak wyrazićto, że płakał nad nimi, jakby to byli jego synowie.

— W jakim domu? — Maruszka już wiedziała, czuła… Zaczęła nerwowo gładzić swójduży brzuch. Dziecko poruszało się w jej brzuchu. — Gdzie on jest? Gdzie mój najmilszy?Co mu zrobili?! — nachodziła ją fala gniewu.

— Maruszko, nie płacz. Jesteś w ciąży… nie płacz… nie … — gładziła ją po głowiepani Lisowska.

— A właśnie, że będę płakać! Będę wyć!… Nie ma go… Wiedziałam… Czułam… Poco on poszedł do tego lasu… Po co? — Maruszka osunęła się na kolana. MaleńkiMareczek przytulił się do matki.

Page 81: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Nie pamięta, jak dostała się do domu ani kiedy Lisowski wykopał pod oknem jej domugrób dla Zygmunta i Jurka. Pamięta tylko, że klęczała na kocu, na którym leżał Zygmunt.Krwi nie było dużo. Maruszka myła męża małą ściereczką. Nie płakała. Siedziała napodłodze. Ułożyła jego głowę na swoich nogach. Jej brzuch go dotykał. Dzieciątko kopało.Gładziła włosy Zygmunta. Nie płakała. Tuliła go w ciszy.

Pochowała go bez trumny, zawiniętego w koc. Nie dało się inaczej. Martwiła się, co tobędzie jesienią, zimą…

— Będzie tam marzł… — żaliła się pani Chowańskiej.Maruszka wstała z podłogi. Ciepła noc jej sprzyjała. Na świeży grób Zygmunta zaczął

padać drobny deszcz. Po dusznych, upalnych dniach przyniósł ulgę. Podniosła głowę dogóry, zamknęła oczy. Deszcz padał jej na twarz. Chłodne krople gładziły jej policzki.

Niczego nie zmieni. Niczego nie odwróci. Wszystko toczy się dalej. W niezmiennymrytmie. Świat nie zatrzymał się nawet na moment. Maruszka otarła twarz. Jeszcze razpochyliła się nad grobem Zygmunta i wróciła do domu. Była spokojniejsza. Mareczek spał.Delikatnie zamknęła drzwi do jego pokoju. W domu panowała cisza i ciemność. Usiadła wfotelu i po chwili zasnęła. Obudziło ją nad ranem skrzypnięcie drzwi i wyraźne kroki.Maruszka otworzyła oczy. Drzwi do pokoju Marka były otwarte. Z trudem wstała z fotela.Do porodu jeszcze dwa miesiące, ale już nie czuła się najlepiej. Mareczek spał. Kołyskaporuszała się jeszcze przez moment. Wydawało jej się, że zamykała drzwi. Okno byłolekko uchylone. Biło jej serce. Miała wrażenie, że przed chwilą był tu Zygmunt.

— Chryste Panie… W głowie już mi się miesza… Jak ja to wytrzymam… Zygmuś, jak jato wytrzymam…? Kto cię zabił, kochany? Niemcy? Rosjanie? Kto mi ciebie odebrał? —mówiła sama do siebie. Spojrzała przez okno. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień.Mirta leżała przy grobie Zygmunta z pyskiem na gliniastej ziemi. Czekała. Pies nie rozumieporządku śmierci. Jej absurd jest nie do pojęcia dla człowieka, a co dopiero dla psa, nawettak mądrego, jak Mirta.

Page 82: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Po raz drugi

Niemcy zrzucili pierwsze bomby dwudziestego czwartego czerwca 1941 roku, aledopiero w sobotę dwudziestego ósmego czerwca w Nowogródku rozpętało się piekło.Wszystko płonęło. Temperatura była nie do wytrzymania. Potworny czerwcowy upałzmieszał się z żarem bijącym od płonących budynków. Paulina leżała w szpitalu i czekałana Kaszmirę, choć domyślała się, że dojazd do Nowogródka jest teraz właściwieniemożliwy.

Dużo myślała o córce. Tęskniła za nią. Próbowała uporządkować w sercu tamtą sprawę.Minęło tyle lat, ale pamiętała wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj. Kaszmira została wdomu, ale patrzyła zazdrośnie na Maruszkę wychodzącą do szkoły i niechętnie pomagałamamie w praniu. Stała się krnąbrna, opryskliwa i buńczuczna. Zbuntowała się przeciwcałemu światu. Wówczas coś w Paulinie pękło. Czuła, że serce rozrywało się jej nastrzępy, ale nie płakała… Mosiek pomógł jej wszystko załatwić. Jestem jak zepsuty zamekw drzwiach, zacięłam się i ani w lewo, ani w prawo… — pomyślała wtedy. A rankiemrzuciła córce na łóżko niedzielne ubranie.

— Dokąd idziemy? — zapytała Kaszmira zaskoczona.— Zobaczysz.Wyszły z domu na skrzypiący mróz.Na placu pod kościołem Paulina podeszła do dorożki i kazała wieźć się do Helenowa.— Mamo, dokąd jedziemy? — dopytywała Kaszmira.— Jedziesz do Rosenbaumów na służbę — odpowiedziała stanowczym tonem Paulina.— Obiecałaś, że nigdy nie oddasz mnie na służbę! — krzyknęła z rozpaczą Kaszmira.— Bez krzyków mi tu! Skoro nie chcesz się uczyć, musisz na siebie zarobić.— Obiecałaś mi! Obiecałaś! — histeryzowała Kaszmira.— Uspokój się natychmiast! Postanowiłam i koniec.— Dobrze. Taka jesteś?! Nigdy do ciebie nie wrócę! Nigdy! Rozumiesz?! Nienawidzę

cię! Nienawidzę! — krzyczała jak oszalała Kaszmira. Paulina siedziała w dorożce zkamienną twarzą. Starała się nie słyszeć bolesnych słów córki. Patrzyła na migające domy,ulice, drzewa…

Zatrzymały się po jakimś czasie obok piętrowego brązowego domu. Paulina wyciągnęłaz chusteczki pieniądze i zapłaciła dorożkarzowi.

— Poczekam na panią, dołoży Górecka trochę i zawiozę z powrotem. Poczekam. NiechGórecka idzie.

— Nie garb się! — upomniała surowo Kaszmirę. — Stój prosto, bo jeszcze pomyślą, żenie nadajesz się do pracy! To niech Waluś zaczeka. Dziękuję.

Paulina uderzyła kołatką. W drzwiach stanęła pokojówka. Wzięła córkę za rękę, ta

Page 83: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wyrywała się w pierwszej chwili, ale w końcu stanęła obok.— My do pani Rosenbaum. Z córką na służbę… — powiedziała.Kobieta wprowadziła je do bocznego saloniku. Kaszmira rozglądała się po ścianach

obitych zieloną tapetą w złote łodyżki, oplatane dzikim winem. W kącie stał olbrzymi zegarz kurantem. Okrągły stół nakryty był pięknym, grubym, żakardowym obrusem. Rozglądaniepo pokoju przerwał głos pani Rosenbaum.

— To jest ta dziewczynka? Nie wygląda na trzynaście lat.— Ale jest bardzo silna! — zapewniała Paulina.— Jak się nazywasz, moje dziecko? — zapytała pani Rosenbaum i pochyliła się nad nią.— Kaszmira Górecka… — dziewczynka nieśmiało patrzyła jej w oczy.— Jeszcze nigdy nie słyszałam takiego imienia…— Katarzyna Mirosława — tłumaczyła zdenerwowana Paulina. — Kasia i Mira! Takie

połączenie…— A udźwigniesz kankę z mlekiem?Kaszmira spoglądała na Paulinę i na wszelki wypadek kiwała głową.— Potrafisz zrobić coś w kuchni?— Tak, lubię gotować, sprzątać i opiekować się swoim braciszkiem Józiem…— No dobrze. Zostaniesz u nas. Będziesz pomagać w kuchni i przy Shanie. Dostaniesz

pokoik i jedzenie. A pani będę płaciła raz w miesiącu. Proszę pożegnać się z córką.Paulina pochyliła się nad córką i szepnęła jej do ucha:— Bądź grzeczna i pracowita. Nie przynieś mi wstydu. Nie myśl, że tylko tobie jest

przykro. Do zobaczenia.Podziękowała Rosenbaumowej i wyszła. Dusiło ją w gardle przez całą drogę, ale

rozpłakała się dopiero po powrocie do domu. Ciągle dudniły jej w głowie krzyki córki —Dlaczego mi to zrobiłaś, dlaczego?…

Huk padających bomb przerażał Paulinę. Pielęgniarka przychodziła teraz do niejczęściej. Nie podawała leków, bo w szpitalu brakowało ich od kilku dni, ale sama jejobecność uspokajała Paulinę. Nie czuła się wówczas samotna.

— Spokojnie, pani Paulino. Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Córka na pewnodojedzie. To taka dzielna dziewczyna. Niech się pani nie martwi.

— Boję się, że nie zdążę się pożegnać, że odejdę w tych płomieniach… Muszę siępożegnać z Kaszmirą.

— Pani Paulino, nie można tak myśleć. Trzeba mieć nadzieję. Na razie nasz szpitalomijają bomby.

— Czuję ogień.— Każdy z nas czuje. Niemcy bombardują już od kilku dni — pielęgniarka usiadła na

łóżku Pauliny. Pogładziła jej siwe włosy. — Wszystko będzie dobrze. Musimy toprzetrzymać. Tak jak Sowietów. Byli tu i już uciekają. Całymi watahami idą w lasy. Damyradę. Zobaczy pani. Nie wolno się poddawać. Jak weszli Sowieci, to kazali nam zdjąćhabity i opuścić dom zakonny. Ale nie poddałyśmy się. Każda z nas znalazła pracę i dalejsłuży innym. Bez habitu czy z habitem niesiemy to, w co wierzymy, i dalej jesteśmy razem.

Page 84: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Na łóżku obok przebudziła się pani Maryla, którą przywieźli dwa dni temu i od razuamputowali jej nogę zmasakrowaną po bombardowaniu.

— A ja od pierwszej minuty wiedziałam, że siostra jest zakonnicą.Nagle cała sala się zatrzęsła się. Bomba musiała uderzyć w lewe skrzydło szpitala.

Siostra Małgorzata szybko wybiegła na korytarz. Nie było widać ognia, ale po korytarzachroznosił się już gęsty dym. Wzmagały się jęki najciężej chorych. Dało się słyszeć odgłosytłuczonego szkła i spadających przedmiotów.

Siostra po chwili wróciła do sali i krzyknęła od progu:— Zbieramy się! Szybko!— Nie możemy się ruszyć… — Paulina z panią Marylą spojrzały na nią z wielką

bezradnością i przerażeniem.— Przepraszam… Oczywiście… Zaraz znajdę jakiś wózek i was przewiozę. Leżcie i

czekajcie na mnie.Gęsty dym już wdzierał się do sal. Małgorzata błyskawicznie przedarła się do sali

operacyjnej, by tam znaleźć jakiś wózek. Niestety, ktoś ją ubiegł. Postanowiła wejść napierwsze piętro i tam poszukać pomocy. W tym momencie kolejna bomba uderzyła wszpital. Część piętra zawaliła się i odcięła Małgorzacie drogę do Pauliny i Maryli. Zamiastuciekać z innymi, zastygła na moment w modlitwie, by po chwili znowu szukać sposobudotarcia do chorych, którzy pozostali w salach.

Kaszmira biegła dobrze już sobie znanymi uliczkami Nowogródka. Bywała tu codziennieod kilku tygodni. Szuryk miał rację, trafiła w istne piekło. Po placu Radziwiłłowskim nicnie zostało. Dookoła tylko zgliszcza i ogień. I jakby na przekór wszystkiemu te potworneczerwcowe upały. Na dodatek do Nowogródka zaczęli ściągać okoliczni chłopi na szaber.Kaszmira myślała, że to tylko plotki, ale sama widziała, jak grupa mężczyzn plądrowałazbombardowany sklep państwa Malinowskich. Nie wytrzymała i podeszła do nich.

— Co wy tu robicie?— A gówno cię to obchodzi! — krzyknął do niej młody chłopak, pakując do worka

warzywa i jakieś puszki, które wygrzebywał z gruzu.— Ale to własność państwa Malinowskich…— Nie ma Malinowskich, i państwa też nie ma. Wszystko teraz wspólne. Bolszewicy

mieli rację. Wszystko jest teraz nasze. Nie ma panów. A zresztą i tak ktoś tu był przed namii co mógł, pozabierał. Pewnie Żyd.

— No! Teraz to Żydy w dupę dostaną! I bardzo dobrze! Niemcy zrobią za nas porządek.Wiem, co robią z Żydami w Warszawie. Kuzyn mi opowiadał. A u nas najwięcej tegotałatajstwa! — krzyknął drugi mężczyzna, który wkładał do worka rozsypane ziemniaki.

— Nie można tak mówić. Wszyscy dostaniemy w dupę! — Kaszmira żałowała, że wdałasię z nimi w dyskusję.

— Ale Żydzi dostaną najbardziej. I bardzo dobrze. Sowietom tyłki lizali, a przed wojnąwielkie paniska z nich były!

— Ale może… — Kaszmira usiłowała im coś wytłumaczyć.— Ty, lalunia! — odwrócił się do niej starszy mężczyzna. — Spierdalaj! A może ty

Page 85: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

jakaś Żydówa jesteś?!Kaszmira odeszła szybkim krokiem. Z daleka zauważyła płonące lewe skrzydło szpitala i

jeszcze przyspieszyła. Uspokoiło ją tylko to, że matka leżała na parterze w prawymskrzydle.

Kolejne samoloty. Znowu uderzenie. Jedno. Drugie. Trzecie. Kaszmira padła na ziemię.Nie podnosiła głowy, aż niemieckie bombowce nie odleciały. Wreszcie wstała, ale wkolanie poczuła piekący ból. Ogień trawił kolejne budynki. Kaszmira zbliżała się już doszpitala. Dopiero teraz zauważyła, że jej kolano krwawi. Zdjęła z głowy chustkę iprzewiązała szybkim ruchem krwawiące miejsce. Przed szpitalem stały dwie rosyjskieciężarówki wojskowe, na które pakowano sprzęt szpitalny. Część pacjentów i personeluczekała na kolejny transport. Kaszmira zauważyła wśród nich znajomą postać siostryMałgorzaty. Natychmiast do niej podbiegła.

— Siostro, co z moją matką?— Wszystko w porządku — odpowiedziała po rosyjsku, wzięła ją na bok i wyszeptała:

— Teraz rozmawiajmy tylko po rosyjsku. Pełno ich tutaj. Przyjechali godzinę temu izabierają sprzęt i resztę lekarstw.

— Ale co z moją matką?— Jest na sali. Musisz ją jakoś stąd wydostać. Słyszałam, że Ruscy chcą rozstrzelać

wszystkich Polaków, którzy są teraz w szpitalu. Przez ostatnie dni wywozili z Nowogródka…

— Teraz? Jak były bombardowania?— Tak… Biegnij. Musisz natychmiast zabrać stąd Paulinę. Nie wiem, jak się tam

dostaniesz…Kaszmira już nie słuchała. Wbiegła do szpitala i od razu została zatrzymana przez

rosyjskiego oficera. Wpuścił ją, gdy pokazała swój sowiecki paszport. Kaszmira rozejrzałasię i stwierdziła, że prawe skrzydło były odcięte. Nie pozostało jej nic innego, jak dostaćsię na salę, w której leżała matka, przez okno, ale bała się, że będzie miała kłopot zwydostaniem się na zewnątrz, bo przy drzwiach stali żołnierze i pilnowali sprzętumedycznego. Wtedy zauważyła przewieszony przez poręcz schodów lekarski kitel. Szybkozałożyła go na siebie i pewnym krokiem wyszła ze szpitala.

Paulina przebudziła się. Leżała spokojnie. Czuła, że ma wysoką gorączkę. Stąd tasenność. Czekała. Zawsze w takich sytuacjach mówiła sobie: Co ma być, to będzie. Albojuż jest i tylko czeka, żeby się wypełnić … Wiedziała, że coś się stanie, bo przed chwiląprzyszła do niej we śnie Sabinka. Siedziały w jej ogrodzie na ławce, którą zrobił Jakub.Wyglądały jak małe dziewczynki, bo obie miały uplecione warkocze, słomkowe kapelusikii białe, lniane sukienki haftowane ręką ich matki z mereżką dookoła rękawów. Alerozmawiały jak dojrzałe kobiety.

— Przytul się do mnie — powiedziała serdecznie Sabina i zmrużyła oczy od blaskusilnego wakacyjnego słońca.

— Nie mogę, ciągle boli mnie biodro. Zrobili mi operację. Zobacz — Paulina podniosławysoko sukienkę, by pokazać siostrze obolałe biodro. Pod bandażami było widać wielką

Page 86: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

ranę. Sabina dotknęła jej, a właściwie włożyła w nią palec.— Nie wierzysz mi? — zdziwiła się Paulina.— Ale to nie jest twoje biodro. To twoje serce…Paulina opuściła sukienkę, a Sabina zniknęła.Gdy Paulina się obudziła, podniosła lekko kołdrę i zobaczyła sporą plamę krwi. Ale nie

było już kogo wołać. Siostra Małgorzata, która miała znaleźć dla niej wózek, gdzieśprzepadła. Paulina nie mogła się ruszyć. Huk bomb i wystrzałów dochodził do niej jakbyzza jakiejś ciężkiej zasłony. Przestał jej przeszkadzać. Dym wypełnił już salę. Wyglądał jakmgła w Puszczy Nalibockiej, dlatego Paulina się go nie bała. Nagle ktoś otworzył drzwi.Huk walących się schodów był teraz wyraźny. Paulina nie mogła unieść się na łóżku, alezauważyła ogień. Długie, czerwone języki lizały ściany, podłogi i zbliżały się nieubłaganie.W drzwiach stanął Zygmunt.

— Niech się mama nie boi… — powiedział i wszedł do góry po płonących schodach.— Zygmunt! Uważaj na siebie! — krzyknęła. Nagle usłyszała walenie do okna. Nie

mogła odwrócić głowy. Znowu poczuła senność i jakąś dziwną lekkość.Ciężarówki odjechały. Kaszmira waliła w szybę z całej siły. Widziała leżącą na łóżku

matkę i otwarte drzwi, przez które ogień przedostawał się do środka. Rozejrzała siędookoła, złapała wielki kamień i rozbiła szybę. Paulina nawet się nie poruszyła. Kaszmiraz wielkim trudem podciągnęła się na parapecie, włożyła rękę przez wybitą szybę, raniącsię odłamkami szkła, i otworzyła okno. Zeskoczyła do sali. Paulina miała zamknięte oczy.

— Mamo! Mamo! Uciekamy! Szybko! — krzyczała.Paulina poruszyła się.— Masz gorączkę, mamo… masz gorączkę… — gładząc rozpaloną twarz matki,

Kaszmira czuła jakąś przerażająca bezradność.— Wybaczyłaś mi? — zapytała Paulina.— Mamo… błagam, uciekajmy… — Kaszmira z trudem podnosiła matkę. Dopiero teraz

spostrzegła, że Paulina leży we krwi.— Czy mi wybaczyłaś, Kaszmiro?— Co ja miałam ci wybaczyć…? Mamo… To ty mi wybacz… Za późno przyszłam… za

późno… Wszystko robię w życiu nie tak… — Kaszmira płakała, tuliła do siebie matkę ibezradnie płakała.

— Kaszmiro… nie wiedziałam, co zrobił ci Rosenbaum… Nie wiedziałam… Miałaśtrzynaście lat… Chciałam dać ci karę, bo się nie uczyłaś… Głupia byłam… Tak bardzochciałabym zacząć od początku… Poprawiłabym wszystkie błędy, ochroniłabym ciebie,córeczko… Był tu Zygmuś… Poszedł na górę. Dlaczego wtedy mi nie powiedziałaś? Takiciężki kamień nosiłaś sama… Nie płacz…

Płomienie już niemal ich dosięgały. Kaszmira ostrożnie ściągała matkę z łóżka. CiałoPauliny bezwładnie opadło na szpitalną podłogę. Cały czas sączyła się z niego krew.

— Zostaw mnie, córeczko. Uciekaj, kochana…— Zaraz cię stąd zabiorę. Muszę tylko jakoś przenieść cię do okna. Zaraz coś wymyślę.— Zostaw mnie… zostaw, kochana… Już mi lepiej… Uciekaj… Dam sobie radę… Nie

Page 87: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

martw się…Kaszmira złapała matkę pod ręce i przesuwała się w stronę okna. Głowa Pauliny opadła

na piersi.— Mamo!

Szuryk znalazł Kaszmirę niedaleko szpitala. Siedziała na zgliszczach i patrzyła tępymwzrokiem przed siebie. Jej ręce krwawiły. Zdjął swoją koszulę. Rozdarł ją na strzępy iowinął nimi dłonie żony. Wsiedli do ciężarówki i nie zważając na ostrzał, przedostali siędo Nowojelni.

Szuryk pojechał po Kaszmirę, bo pierwszy raz w życiu czuł, że stanie się coś złego. Aleciała teściowej już nie znalazł. Sufit zawalił się i wszystko płonęło.

W Mołodecznie, w Baranowiczach, w Mirze… Wszędzie byli już Niemcy.

Page 88: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Po raz trzeci

W domu zrobił Kaszmirze opatrunek. Według jej wskazówek zaparzył szałwii irumianku. Przemył rany na dłoniach, za pomocą igły usunął z ran resztki szkła. Chociażbyło gorąco, Kaszmira drżała, a on ją przytulał. Jak kiedyś.

Ostatnio oddalili się od siebie. Ich drogi rozchodziły się każdego dnia. Przestali ze sobąrozmawiać. Początkowo myślał, że to ze względu na brak dziecka. Kaszmira nie mogłazajść w ciążę, ale nie powiedziała o tym Szurykowi. O innych sprawach z przeszłości teżmu nie wspomniała. Tajemnice stały się jej tarczą. Chroniły ją. Narosło między nimi wieleżalu i niedomówień. W końcu on zajął się organizacją pracy w Domu Pioniera ibaranowickim teatrze. Ona opiekowała się matką i jeździła do Nowogródka.

Portretu Stalina nie zdjął. Uważał, że w końcu Kaszmira przełamie się i zrozumie, ile dlaniego znaczy ta idea. Ale nie przełamała się i nie zrozumiała. Nie chciała niczegorozumieć. Uważała, że nie ma tu nic do rozumienia. Nienawidziła jego świata. Mówiła, żejest to rzeczywistość nie do przyjęcia. Płakała, ale nie tak jak dawniej z rozkoszy —płakała z niemocy.

Rzeczywiście, nikogo z rodziny nie było na listach. Szuryk chronił ich — tu wNowojelni i tam w Mołodecznie. Ale na początku czerwca wszystko wymknęło mu się zrąk. Sam znalazł się w niebezpieczeństwie, ale nic jej nie mówił. Uważał, że jakoś z tegowybrnie. Zawsze uważał, że nie do końca ją rozumie. W chwilach niemocy mówił, że jejzupełnie nie rozumie. Czuła wówczas satysfakcję. Mógł uciec z innymi, ale został. Dla niej.Wiedział, co Niemcy robią z Żydami. Nie bał się getta. Bał się o nią. Najbardziej bał się onią. Niektórzy namawiali go na ucieczkę do lasu, ale on nie chciał być partyzantem.Wiedział, że do Puszczy Nalibockiej poszło wielu Żydów. Jeszcze rano się wahał. Ale niemógł zostawić Kaszmiry samej w Nowogródku. Pojechał po nią.

— Noś to na sercu. Niech cię chroni — Kaszmira założyła mu krzyżyk na szyję.— Ale ja nie wierzę w Boga.— On wierzy w ciebie, to wystarczy. Tak powiedziałaby moja mama. Nieważne, jaki to

Bóg, z jakiej świątyni… Niech cię chroni, Szura… Ktoś powiedział, że jak nosi siękrzyżyk na piersi, to Niemcy nie zabijają… Dziękuję ci…

— Za co?— Za Nowogródek… i za … — nie dokończyła. Wyszła do ogrodu. Maciejka pachniała

jakby na przekór wszystkiemu.

Rano wstał jak zawsze o szóstej. Nalał wody do miednicy i przez moment przyglądał sięswemu odbiciu w wodzie. Krzyżyk na szyi kołysał się spokojnie. Szura zdjął go i odwiesiłna haczyku obok ręcznika. Zanurzył ręce w wodzie i poczuł lodowaty chłód. Gdy myłtwarz, usłyszał mocne stukanie do drzwi. Wytarł twarz ręcznikiem, ale nie spieszył się.

Page 89: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Wiedział, że to po niego. Drzwi do sypialni były zamknięte. Pomyślał, że Kaszmira jeszcześpi. Ale nie spała. Czekała na niego w kuchni. Wstała zaraz po nim. Cicho wymknęła się zsypialni. Znowu pukanie. Mocniejsze.

— Uciekaj — powiedziała.— Nie — Szura stał w sieni w spodniach i bez koszuli.— Błagam cię. Jesteś taki młody… Uciekaj, Szura. Przez ogród do lasu. Ubieraj się

szybko.— Są już wszędzie. W ogrodzie też. Nie ma sensu — powiedział spokojnie.Szura wiedział, jak działają, znał ich procedury. Nie wiedział tylko, czy to Sowieci czy

Niemcy. Położył rękę na klamce. Kaszmira podbiegła do niego i próbowała zasłonić sobądrzwi. Ponownie rozległo się głośne pukanie. Szuryk odsunął Kaszmirę i otworzył drzwi.Snop porannego słońca oślepił go, ale bez trudu rozpoznał niemieckich żołnierzy. Na gankustał wysoki mężczyzna w cywilnym ubraniu.

Jechali ciężarówką przez las. Szuryk nie miał na sobie koszuli. Nie zdążył jej na siebiezałożyć. Dopiero teraz uświadomił sobie, że zostawił w domu krzyżyk od Kaszmiry.Próbował odtworzyć tę sytuację. Chciał się umyć, więc się rozebrał i powiesił krzyżyk nahaczyku. Potem usłyszał pukanie, a właściwie walenie do drzwi. Kaszmira czekała wkuchni. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko i teraz wraz z innymi Żydami jedzieciężarówką pod obstawą niemieckich żołnierzy, a krzyżyk został w domu. Krzyżyk z obcymmu Bogiem.

Ból głowy. Kotłowanina myśli. Szybkie bicie serca. Znane i nieznane twarze. Niektórzylamentują, modlą się. On nie. Milczy. Rozmowa z Kaszmirą. Jej ciemne oczy. Zdania, którenie wiedzieć czemu, prześladują go. Kotłują się w jego głowie.

— Noś to na sercu. Niech cię chroni.— Ale ja nie wierzę w Boga.— On wierzy w ciebie, to wystarczy. Tak powiedziałaby moja mama. Nieważne, jaki to

Bóg, z jakiej świątyni… Niech cię chroni, Szura… Ktoś powiedział, że jak nosi siękrzyżyk na piersi, to Niemcy nie zabijają…

Przez chwilę czuł się jak mały chłopiec, który wierzy w siłę talizmanów. Przez momentogarnął go lęk. Czy jego życie mogło zależeć od jakiegoś krzyżyka? Bzdura. Ganił siebie zatakie naiwne myślenie. Już kiedyś dostał od dziadka hamsę. Też nosił ją na szyi. Nieuchroniła go przed wieloma nieszczęściami. Przestał ją nosić wiele lat temu. Nie wierzy wamulety. Teraz wierzy tylko w miłość. Tylko w Kaszmirę. W nic więcej.

Las. Smród paliwa. Słońce. Palące, gorące słońce. Czuł tylko, że to koniec.Cały czas miał ją przed oczami. Nie płakała. Wyła jakimś nieludzkim głosem. Krzyczała.

Niemiec uderzył ją w twarz. Widział, jak upadła. Nie mógł już nic zrobić. Już tłoczył się zinnymi Żydami w ciężarówce. Widział, jak przez chwilę biegła za samochodem. Zrozumiał,że cały czas go kochała. Na swój sposób, ale kochała. Dlatego teraz się nie bał. Minęli jużdawno sanatorium, w którym pracowała. Wiedział doskonale, dokąd prowadzi ta droga.Znał tu każdą ścieżkę. Nie rozmawiał z innymi Żydami. Znali się wystarczająco dobrze.Nawet nie zastanawiał się, czy dobrze go ktoś wspomina. Nie interesowało go, kto jest kim

Page 90: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

i po czyjej był stronie. Wszystko się zamieszało w jednym kotle i nie ma teraz żadnegoznaczenia. Jeśli Niemcy działają podobnie jak Rosjanie, to Szuryk wiedział, gdzie jedzie ipo co. Nie lamentował z innymi. Nie modlił się. Jechał w milczeniu. Minęli brzozowy las.Ciężarówka zatrzymała się. Niedaleko stały jeszcze trzy samochody wypełnione Żydami.

Wysiadali, poganiani przez żołnierzy. Ta sama metoda. Wykopane doły. Niemcy niczymsię nie różnili od Rosjan… Szuryk nie był tym zaskoczony. Jeśli będą strzelać w tył głowy,to nawet nie poczuje. Wpadnie do rowu. Potem zasypią doły piachem. Potem jest nicość.Potem jest piach. Stojąc przed dołem, myślał o butach, które kupił Kaszmirze przed wojną.O pięknych butach na obcasie, z paseczkiem, który żona zapinała wokół szczupłej kostki.

Wstała z piaszczystej drogi. Już nie płakała. Wróciła do domu. Zamknęła drzwi. Usiadłaprzy stole w kuchni. Tylko tu potrafiła zebrać myśli. Tylko w domu Sabiny i Jakuba. Musisię pozbierać. Musi jechać do siostry. Musi jej pomóc. Musi się nią zaopiekować.Maruszka jest taka krucha, bezradna. Niemcy już tam pewnie są. Wszędzie już są Niemcy.Została sama. Znowu jest sama. Znowu będzie uciekać. I znowu odnajdzie ją siła. Onazawsze odnajduje Kaszmirę. Płynie skądś jakąś dziką falą i pcha Kaszmirę do przodu.

Chciał z nią zostać. Został dla niej. Mógł przecież uciec. Nie umiała mu wtedy okazać,ile dla niej znaczyło to, że przyjechał po nią do Nowogródka, że szukał ciała jej matki.Siedziała i czekała na niego. Cały czas czuła ciepło gorączki Pauliny. Szura po jakiejśgodzinie przybiegł do niej.

— Nie mogę wyciągnąć Pauliny… Zasypało ją. Najpierw myślałem, że ją znalazłem, aleto była jakaś kobieta bez nogi. Już nie żyła. Musimy wracać… Proszę cię… Nie będą nanas czekać. Nic już nie poradzimy.

Wiedziała, że wrócił do niej. Czuła, że nie chciał, by była sama. W domu milczała.Pozwoliła mu opatrzyć swoje ręce. Pozwoliła zabandażować rany.

Przyszedł do niej we śnie jeszcze tej samej nocy. Stał w brzozowym lesie. Na szyi miałkrzyżyk. Szedł po łące kwitnącej… krwią.

Page 91: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Podróż

Kaszmira nie spała od dłuższej chwili. Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Partyzancirozebrali tory i trzeba było czekać wiele godzin w polu. Lasy czerwienieją jesiennymiblaskami. Ostatni gest dobroci Natury, która za kilka tygodni odbierze nadzieję najakiekolwiek kolory na tym świecie. Maruszka śpi z Olinką przytuloną do piersi. ObokMareczek. Widok siostry z dziećmi ciągle jest dla Kaszmiry czymś nowym, ale kocha goponad wszystko. Teraz mają tylko siebie. Muszą się trzymać razem, jak w dzieciństwie.Kaszmira przygląda się śpiącej siostrze z wielką czułością. Maruszka, mimo tragicznychprzeżyć, wypiękniała. Dopiero teraz, w tym pociągu, Kaszmira uświadomiła sobie, że jejsiostra już dawno nie jest młodą dziewczyną, tylko dojrzałą, piękną kobietą. Zmieniły sięjej rysy twarzy… Wszystko się zmieniło. Nie ma już tamtego Mołodeczna. Miasto istnieje,ale po śmierci tak wielu mieszkańców zmieniło się, stało się zupełnie inną przestrzenią.Nie uciekły stamtąd, po prostu wyjechały. Opuściły rodzinny dom i wyruszyły do Rosina,do majątku Zygmunta niedaleko Krakowa. Spakowały najważniejsze rzeczy, zabrały dziecii rozpoczęły tułaczkę po dworcach kolejowych. Jadą w nowy świat po nowe życie w tejzawierusze wojennej. Obie są wdowami. Obie okaleczone ostatnimi przeżyciami, aleciągle młode i na przekór śmierciom bliskich i cierpieniom — piękne. Kaszmira zawszemyślała, że jej siostra jest delikatna jak jedwab, nieporadna życiowo, a ostatni rok pokazałwielką siłę Maruszki. Nigdy nie myślała o niej jako o matce, a teraz nie wyobraża sobie jejw innej roli. I na zawsze pozostanie w niej widok siostry z dziećmi nad grobem Zygmunta,gdy odjeżdżali z Mołodeczna. Trzy istoty złączone jakąś niewidzialną mocą, moknące wjesiennym deszczu i pochylone nad rozmokłą ziemią. I Mirta, która od miesięcy nieopuszczała tego miejsca. Czekała i czeka. Nie zabrały jej ze sobą. Nie mogły przerwać jejczekania. Została pod opieką państwa Lisowskich i Chowańskich.

Pociąg zatrzymał się na stacji. Kaszmira delikatnie obudziła siostrę. Olinka zaczęłapłakać. Maruszka ze spokojem ją utuliła i na moment zapomniała o koniecznym pośpiechu.Kaszmira przywołała ją wzrokiem do porządku. Pozbierały swoje bagaże i po chwili stałyna peronie. Pińsk. Na dworcu niewiele ludzi. Maruszka stanęła z boku z dziećmi ibagażami, a Kaszmira podeszła do kasy.

— O której odjeżdża jakiś pociąg do Krakowa albo do Warszawy?— Za tydzień.— Za tydzień?!— Tory zbombardowane. Przecież jest wojna. Może gdzieś bliżej?— My do Rosina…— Rosin? Nie znam. A gdzie to?— Między Krakowem a Tarnowem…

Page 92: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— To za tydzień, o szóstej rano.Kaszmira odeszła od kasy, sfrustrowana. Rozbroił ją serdeczny uśmiech Mareczka, który

cały czas pilnie ją obserwował i machał do niej rączką. Nie wiedziała, co teraz mająrobić. Przecież trzeba nakarmić dzieci, wieczorem położyć się spać. Przypomniała sobie,że gdzieś niedaleko jest wieś Haby, a tam mieszka ciocia Antonina. Na pewno przyjmie jena kilka dni. Ale jak się tam dostać? Wróciła do bileterki.

— A jak dojechać do Hab?— Do Habów?— Tak. Więc jak dostać się do Habów?— No pociągiem to na pewno nie. Rano musiałaby pani pójść na targ i poprosić

jakiegoś chłopa z wozem. To was przewiezie. A teraz… — zerknęła na Maruszkę z dziećmii tobołkami. — A teraz to tylko… Na stacji przeczekajcie do rana… Jak wszyscy.

I jak wszyscy ułożyły się ze swoimi tobołkami na stacji. Zimno nie dawało zasnąć. Naszczęście nie padał deszcz. Opatuliły dzieci, w co tylko mogły, i czekały do rana pod gołymniebem. Kaszmira chodziła wzdłuż peronu i naiwnie wierzyła, że dzięki temu szybciejskończy się noc. Maruszka z maluszkami spali na tobołkach w nienaturalnych pozach.Podobnie jak reszta podróżnych. Kaszmira patrzyła na przemarzniętych, zmęczonychwędrowców, którzy pewnie tak jak one jadą po prostu gdzie się da. Teraz dopiero naszły jąwątpliwości. Może lepiej było nie słuchać snów Maruszki i zostać w Mołodecznie? Alesen zawsze niesie jakąś informację — wierzyła w to głęboko. Zygmunt kazał jechać domajątku w Rosinie. To wyjechały… Zresztą nie chodziło jedynie o ten sen. Potrzebowałyjakiejś zmiany. A one przychodzą tylko, gdy się jest w drodze. Maruszka nigdy nie była wRosinie, nigdy nie widziała się z rodziną Zygmunta. Wybuchła wojna i wszystko potoczyłosię jak lawina. Może tam nikogo nie ma, może nie ma już nawet Rosina? W Mołodeczniemimo wszystko były bezpieczne, a teraz nic nie jest pewne. Nie wiadomo, czy w Habachmieszka jeszcze Antosia z rodziną.

Czas płynie inaczej od wejścia Sowietów. Przyspieszył. Wszystko jest jakby mocniejsze,bardziej wyraziste. Minął rok od śmierci matki, Szuryka, a Kaszmira ma wrażenie, jakby tobyło przed chwilą. Nie może też zapomnieć spotkania z Shaną Rosenbaum…

Teraz, w październiku 1942 roku, czas zatoczył koło. Niemcy likwidowali getto wMołodecznie. Wywozili Żydów do obozu albo od razu rozstrzeliwali. Tylko nielicznymudało się uciec z transportu. Shana nigdy by nie uciekła, nie miała tyle odwagi. Wypadła zpociągu zupełnie przypadkowo. Pociągnęła ją za sobą Ita. Shana wpadła w gęste błoto ikrzaki. Umazała twarz błotem i czekała do zmroku. Ita wyszła za wcześnie i dostała serię wplecy. Kaszmira przechodziła koło torów. Miała tu swój skrót do domu. W krzakachzaszeleściło. Dostrzegła dziewczynę. Uklękła. Udawała, że sznuruje buty.

— Kim jesteś?— Jestem… Shana… Shana Rosenbaum…Fala nieprzyjemnego gorąca uderzyła w Kaszmirę. Nie było czasu na tłumaczenia.

Musiała działać szybko.— Wrócę tu wieczorem — powiedziała, wstając.

Page 93: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

I wróciła. Wszystko zorganizowała. Niezastąpiony pan Lisowski miał zabrać Shanę dolasu, gdzie ukrywała się grupa Żydów. Nie było czasu na rozmowę. Państwo Lisowscynalali ciepłej wody do wielkiej balii i Kaszmira zaczęła myć Shanę. Smród byłnieporównywalny z niczym.

— Od razu cię poznałam. Służyłaś u nas. Kaszmira… — Shana skuliła się w balii. —Kaszmira… Tęskniłam za tobą. Czekałam na ciebie tyle dni, miesięcy, lat…

Kaszmira milczała i mydliła plecy Shany. Nie wiedziała, co ma jej odpowiedzieć.Przeprosić, że musiała uciekać po śmierci pani Rosenbaum?

— Wiem, że mnie pamiętasz… Nie mogłabyś mnie zapomnieć. Jak przyszłaś na służbę,miałam pięć lat, ty trzynaście. Wiem, dlaczego uciekłaś…

Kaszmira polewała Shanę czystą wodą. Rosenbaumówna była wychudzona. Jej skóramiała brzydki odcień. Gdy kąpiel się skończyła, Shana stanęła w balii naprzeciw Kaszmiryi zaczęła nucić:

Była sobie mała Shana,Co ssie palec od rana,Wyrywa sobie często włosy,Bo nie może znaleźć kosy!Shana nie lubi jeść makaronuI pluje nim po całym domu.Krzyczy, płacze i jęczy.I ktoś pomyśli, że się męczy.

Łzy płynęły same. Wrócił na moment tamten strach. Zapach gabinetu Arona Rosenbauma.Intensywna zieleń mosiężnej lampy. Kaszmira okryła nagie ciało Shany prześcieradłem odpani Lisowskiej i pomogła jej się wytrzeć.

— Wiem, dlaczego wtedy od nas uciekłaś… — córka Rosenbaumów wyszła z balii iprzytuliła się do Kaszmiry jak małe dziecko. — Wiem… Musiałaś uciekać… Nie mam dociebie żalu… Ale tęskniłam… Potem… on… przychodził do mnie…

Pan Lisowski nie dowiózł Shany do lasu. Niemcy rozstrzelali ich zaraz za Mołodecznem.Robili nocną obławę na Żydów, którzy uciekli z transportu.

Kaszmira nie chciała sobie nawet tego tłumaczyć. Od dawna pewnych spraw nieroztrząsa. Idzie do przodu. Teraz poczuła się senna. Przycupnęła koło Maruszki i dzieci, izasnęła.

— Jestem tu… — usłyszała szept.Obok, na trzech złożonych blisko siebie walizkach, leżała Shana. Miała znowu piękne,

czarne włosy poskręcane w serpentyny. Kaszmira chciała pogładzić ją po tych włosach.Rosenbaumówna uśmiechnęła się. Nie miała zębów. Ktoś szarpał Kaszmirę.

— Słyszałem, że panie do Habów chciały?Kaszmira otworzyła oczy. Stał nad nią starszy mężczyzna.— Tak… tak. My do Habów. A która to godzina? Jest ciemno… — Maruszka też się

Page 94: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

przebudziła.— Po piątej. To jadą panie ze mną?— Tak… już się zbieramy. — Kaszmira trzęsła się z zimna. Dzieci obudziły się i zaczęły

płakać.— Przed stacją jest mój wóz.— A za ile pan nas weźmie? — Maruszka tuliła dzieci do siebie.— Teraz nie ma za ile? Teraz jest wojna. Za tyle, ile powiem.— No właśnie o to pytam.— Dużo was, bagaży pełno i to małe ciągle ryczy.— To małe to Olinka. A płacze, bo Niemcy zabili jej ojca… — powiedziała

wojowniczo Maruszka.— Jeszcze przed jej narodzeniem… — dodała Kaszmira, licząc na jakieś odruchy

współczucia.— Pani kochana, teraz to dzieciaki często rodzą się po śmierci ojca. Takie czasy.— No to ile pan od nas weźmie?— Ten pierścionek mi się podoba… Za pierścionek was zawiozę — chłop spojrzał na

rękę starszej siostry, która nie namyślając się długo, zdjęła pierścionek i wcisnęła go wwielką dłoń chłopa.

Jechały wozem. Brak snu dokuczał Kaszmirze. Shana nie dawała jej spokoju. W pamięciprzesuwały się obrazy z dzieciństwa. Maruszka spała z dziećmi. Shana, Shana… Kaszmiraposzła na służbę do Rosenbaumów, gdy Shana miała pięć lat. Dziewczynka byłaszczuplutka i miała dziwny kolor cery, zupełnie niedziecięcy. Wyglądała jak poszarzałakartka papieru albo brudna bielizna. Niby była dzieckiem, a czasem patrzyła na Kaszmiręjak dorosła kobieta. Niby nic nie rozumiała, a czasem odnosiło się wrażenie, że Shanawszystko ma pod kontrolą i o każdym wszystko wie. Godzinami siedziała na małymkrzesełku i ssała w skupieniu chudy paluszek, a drugą rączką nawijała pasmo włosów,które po chwili z wielką precyzją wyrywała. Shana wówczas nie płakała, tylko mocnomrużyła oczy. Potem z triumfem obserwowała swoje trofeum. Dotykała je z dziwnączułością, wnikliwie się weń wpatrywała i po chwili rzucała na piękny, wzorzysty dywanRosenbaumów, który ze zrozumieniem przyjmował martwe, samotne włosy małej Shany iwtapiał je w meandry bordowo-złotych arabesek. Córeczka Rosenbaumów miała koło uchałysinkę — mały, jasny, błyszczący placyk. Pierwszego dnia Kaszmira była zaskoczonawidokiem tego łysego miejsca na głowie i zachowaniem dziecka, ale potem przywykła dowszystkiego, do krzyków dziewczynki podczas karmienia również. Dziwiła się tylko,dlaczego nikt na to nie reaguje. Gdyby Shana była Józiem, to Kaszmira z Maruszką napewno opowiedziałyby o tym matce i coś by razem wymyśliły. Pani Rosenbaum wyglądałatak, jakby świat składał się tylko z ssania palca, wyrywania włosów i krzyków. Zawszebyła spokojna i wszystko wydawało jej się oczywiste. Tylko ona karmiła córkę.Codziennie przynosiła do pokoju wazę z gorącym koszernym rosołem z makaronem,sadzała Shanę na wysokim krzesełku i zamykała drzwi. Po chwili słychać było potwornewrzaski dziewczynki. Potem pani Rosenbaum otwierała drzwi i wychodziła z kamienna

Page 95: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

twarzą, a Kaszmira biegła posprzątać. Pokorny arabeskowy dywan Rosenbaumów zawszebył usłany białym makaronem. Kaszmira klękała nad tymi dziwnymi wzorami i cierpliwiezbierała wszystkie odłamki rosołowych pocisków. A mała Shana nadal siedziała nawysokim krzesełku, ssała chudy paluszek i wyrywała włosy. Kaszmira zastanawiała siękiedyś, czy Shana ją lubiła czy po prostu przywykła do jej obecności. Razem chodziły naspacery, czasami bawiły się, ale przede wszystkim Kaszmira czuwała przy małej w nocy.Shana często nie mogła zasnąć. Leżała, nie zamykała oczu i ssała palec. Obserwowałapokój i ziewającą Kaszmirę. Senna Kaszmira nie potrafiła milczeć, więc zagadywała małą,żeby coś się działo i żeby nie zasnąć.

— Chcesz, to opowiem ci bajkę.— Nie chcę i nie ziewaj, bo powiem mamie.— To opowiem ci o mojej siostrze Maruszce.— Nie.— To może zaśpiewam?— Dobrze. Niech będzie śpiewanie. Bajek nie lubię. To zaśpiewaj o mnie.— Ale ja nie znam piosenki o tobie.— Znasz, znasz, tylko sobie przypomnij.Za pierwszym razem Kaszmira nie potrafiła ułożyć piosenki, ale drugiej nocy poszło jej

już lepiej.

Była sobie mała Shana,Co ssie palec od rana,Wyrywa sobie często włosy,Bo nie może znaleźć kosy!

— Dlaczego kosy? — spytała zdumiona Shana.— Nie wiem.— Jak to nie wiesz? No dobra, to śpiewaj dalej. Bardzo podoba mi się ta piosenka i ta

kosa też. Kaszmira, a może kosa jest do nosa?— Shana, nie. Kosa jest ostra jak osa.— O, widzisz, Kaszmira, bardzo dobra odpowiedź. Śpiewaj dalej.

Shana nie lubi jeść makaronuI pluje nim po całym domu.Krzyczy, płacze i jęczy,I ktoś pomyśli, że się męczy.

— Bo ja się męczę tym jedzeniem — rozpłakała się Shana.— Cicho… bo twoja mama usłyszy… Przyznam ci się do czegoś… Ja też nie cierpię

rosołu! — wyszeptała Kaszmira, przytulając szczuplutkie ciałko Shany. Kłamstwo dającewolność… Córka Góreckiej kochała rosół, ten aromatyczny z ulicy Grodzkiej z czteremalistkami laurowymi… Łzy same napłynęły do oczu…

Page 96: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Ale moja mama mówi, że rosół jest zdrowy.— Pewnie, że jest zdrowy. Rosół jest bardzo zdrowy. — Kaszmira robiła wszystko,

żeby ukryć łzy.— A dlaczego jest zdrowy? — pytała szeptem zaciekawiona Shana.— Jak zaśniesz, to rano ci opowiem na spacerze.— Zasnę, ale jeszcze raz zaśpiewaj mi moją piosenkę.Kaszmira męczyła się tylko kilka nocy. Potem śpiewała kolejne wymyślone piosenki o

życiu Shany, opowiadała o zdrowiu płynącym z jedzenia i mała zasypiała. Shananajbardziej lubiła opowieść o torcie waniliowym, o przecinaniu placków biszkoptowych,o nakładaniu kremu i zapachu wanilii, który niesie najpiękniejsze sny, bo osładza serce iduszę małych dziewczynek.

Spacery po parku z Shaną były dla Kaszmiry wspomnieniem beztroski dzieciństwa.Radosne piski dziewczynki przypominały jej śmiech Maruszki i brata. Zabawa wchowanego dawała jej najwięcej radości — szczególnie w dniu, w którym spadł pierwszyśnieg. Ganiały się z Shaną pomiędzy krzewami i płoszyły gromady gilów z czerwonymibrzuszkami. Chowały się za ośnieżonymi drzewami i naśladowały głosy ptaków. Potemkładły się plecami na śniegu, poruszały nogami i rękami, wstawały i podziwiały śnieżnepłaskorzeźby przypominające ptaka lub anioła. Kaszmira czuła wówczas, że znowu jestdzieckiem, ale za moment przypominały jej się surowe słowa matki o tym, że już jestdorosła i że musi sama na siebie zarabiać.

Któregoś grudniowego wieczora Kaszmira pomagała Nataszy polerować naczynia.Flanelową szmatką głaskała błyszczące patery.

— Jak myślisz, Natasza, będę mogła pojechać do domu na Boże Narodzenie? — pytałakucharkę, chuchając na naczynie.

— A bo ja to wiem?! Rosenbaumowie nie obchodzą Bożego Narodzenia…— Nie będzie choinki?! — pytała zdumiona Kaszmira.— No widzisz, Kaszmira, jaka ty durna. Żydzi mają inne święta. Oni obchodzą Chanukę!

Też piękne święto! Każdego dnia po zmroku zapalają kolejną świecę. I tak przez osiem dni.Zaczynają od prawego końca świecznika. A ósmego dnia śpiewają piękną pieśń:

Maoz cur jeszuati, lecha nae leszabeach,Tikon bejt tefilati, Weszam toda nezabeach.Leet tachin matbeach, micar hamenabeach.Az egmor, beszir mizmor chanukat hamizbeach.

— Ale pięknie śpiewasz! Natasza, jesteś Żydówką? — pytała zachwycona i zdumionazarazem Kaszmira.

— No co ty! Ja prawosławna przecież, Białorusinka, ale ojciec zawsze mówił, że trzebaszanować innych bogów i uczyć się czegoś od innowierców. U Rosenbaumów mam dobrze,niczego mi nie brakuje, a pieśni ich są takie piękne… — mówiła rozmarzona Natasza.

— A o czym jest ta pieśń?— Aleś ty ciekawska. Zawsze masz tyle pytań — irytowała się Natasza. — O czym jest?

Page 97: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Kaszmira, wszystkie pieśni żydowskie są o Bogu. O miłości do Boga, o tym, że Bóg jestwszechmocny.

— My też mamy takie pieśni… ale… — dodawała nieśmiało Kaszmira. — Myślisz, żemnie puszczą do domu?

— Ot, gadanie. A ty, Kaszmira, w koło Macieju o tym domu. Może cię puszczą! Czortznajet!

— Boże, to oni nie znają barszczu z uszkami? I nie dzielą się opłatkiem, nie mają siankapod bieluchnym obrusem?

— Nie mają. Ale jedzą pączki, faworki i wszystko co na oleju, co z mleka i serów. Napamiątkę Judyty, co obcięła głowę wrogowi.

— Znam Judytę. Mama mi kiedyś opowiadała tę historię. Podoba mi się ta Judyta, jestsilna i niezależna. Też chciałabym być kiedyś taka.

— Oj, Kaszmira, Kaszmira, jak tobie Judyta się podoba, to ty będziesz miała ciężkieżycie…

— Nie boję się ciężkiego życia. Już mam ciężkie — odparła hardo dziewczyna.— Każdy ma takie ciężkie, jakie może unieść. Życie jest na naszą miarę, jak ubranie.

Pamiętaj. Ale jak się nie boisz, to dobrze.— Puszczą mnie do domu, Nataszko?… — zapytała nieśmiało dziewczyna.— A paszła ty już spać! — krzyknęła Nataszka i uderzyła Kaszmirę flanelową ścierka w

ramię.Wieczorem, gdy już układała Shanę do snu, opowiedziała jej, jak obchodzi się Boże

Narodzenie. Mała Shana nigdy nie słyszała o takim świecie, więc Kaszmira opowiadała,jak to jest, kiedy stroi sie choinkę.

— A na choince wszystko wieszasz, co tylko chcesz! — mówiła do zasłuchanejdziewczynki. — Orzechy w srebrnym papierze, kolorowe cukierki, malutkie rajskiejabłuszka i specjalne ciasteczka. Moja mama piekła je zawsze kilka tygodni przed świętamii chowała do blaszanego pudełka. Ale podjadałyśmy je z siostrą i czasami nie dotrwały doBożego Narodzenia. A kolędy znasz?

Shana patrzyła na Kaszmirę zdumionymi oczami. Słuchała tej opowieści jaknajpiękniejszej bajki. Kaszmira wzięła Shanę na kolana i cichym, słodkim głosemzaśpiewała: Bóg się rodzi, moc truchleje … Shana przylgnęła do Kaszmiry i poddała sięrytmowi cudownej bożonarodzeniowej pieśni. Zamknęła oczy i zasnęła. Kaszmiradelikatnie wyjęła jej paluszek z ust i jeszcze przez chwilę nuciła kolędę i kołysała małąShanę. Wtedy otworzyły się drzwi i weszła pani Rosenbaum…

— Połóż ją natychmiast do łóżka — powiedziała surowo. — Możesz pojechać do domuna Boże Narodzenie, ale nigdy więcej nie opowiadaj takich rzeczy w moim domu! Izabraniam ci śpiewania kolęd Shanie. Mój mąż odszedł od naszego Boga, ale ja jestem muwierna.

Wspomnienia Kaszmiry o Shanie przerwał woźnica. Zeskoczył z wozu i krzyknął:— No, to jesteśmy na miejscu!Siostry wysiadały ociężale. Dygotały z zimna. Dzieci grymasiły. Kaszmira znosiła z

Page 98: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wozu toboły.— A ty co taka zamyślona? — szepnęła Maruszka.— Nie mogę zapomnieć o Shanie, nie potrafię tego wszystkiego jakoś poukładać. Śniła

mi się, że… Zapnij Mareczkowi płaszczyk, zobacz, jak marznie.— Kaszmira, nie poukładamy tego jeszcze długo. Za nami tyle śmierci, a przed nami

same niewiadome. Módlmy się, żeby ciotka Antosia nas przygarnęła…

Page 99: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Orest

Podchodził blisko chaty kilka razy o różnych porach dnia. Zastanawiało go, kim są i skądprzyjechały. Dwie młode kobiety, dwoje małych dzieci i żadnych mężczyzn. Dlatego nie bałsię. Widział, że wszystko robią same. Wyższa jest silniejsza. Rąbie drzewo i nosi wodę zestudni. Niższa, szczuplejsza, rzadko wychodzi z chaty. Orest zapalił papierosa. Schował sięza gęstym świerkiem. Znał tu każde drzewo, a każde drzewo znało Oresta. W zeszłym roku,gdy skończył dwadzieścia lat, wyprawił tutaj swoje urodziny, tu, koło tego świerku.Rozłożył na pniu białą ściereczkę i położył na niej kawałek chleba, który upiekła musiostra. Złożył sobie życzenia, a potem rozsypał okruszki dla ptaków i posypał pod świerk.Wtedy właśnie Orest nabrał przeświadczenia, że las go kocha. Pusta chata, w którejzamieszkały nieznajome, najpierw była tylko jego kryjówką. Gdy w zeszłym roku, wsierpniu 1941 roku, Niemcy zabrali wszystkich Żydów, Orest zaczął tu przychodzić.Czasami nawet spał w tej chacie i systematycznie wyjadał resztki zapasów ukryte wpodłodze w sieni. Gdy okoliczni mieszkańcy plądrowali pozostawione przez Żydówdomostwa, tej skrytki nikt nie znalazł. Tylko Orest. On potrafił znaleźć każdą kryjówkę.Wiedział, gdzie są partyzanci ukraińscy, sowieccy, polscy, żydowscy… Dużo wiedział, alenikt go nie chciał słuchać. Wszyscy mówili: Orest głupi, Orest durny. A on się niebuntował. Tak było mu lepiej, wygodniej. Niech tak sobie myślą. Do lasu go nie chcą, choćsilny, młody, sprytny i zwinny. Wszystko przez matkę. Głupia Polka. Zniszczyła mu życie.Zamknęła drogę do lasu. Na zawsze.

— Małanka! — krzyknął do siostry, gdy wszedł do chaty.— Cicho, Orest, nie krzycz tak. Zioła mi wystraszysz. Zupy sobie nalej. Na kuchni stoi.

Jeszcze ciepła — nie przerywała czyszczenia ususzonej mięty.— A ty wiesz, co to za kobiety na końcu wsi zamieszkały? — Orest podniósł pokrywę

garnka i chochlą nalał sobie zupy do miski.— A ręce umyłeś? — skarciła go siostra.— Przestań. Wiesz czy nie? — usiadł koło siostry przy stole. Małanka wsypywała

mieszanki ziołowe do lnianych woreczków.— Co wiem?— No kto tam mieszka?— Przeszkadzasz mi… Gdzie mieszka? Orest, zawracasz mi głowę. Zjedz i idź narąbać

drzewa.— Małanko, proszę cię… Powiedz mi, kto mieszka w chacie po Szmulu i Ester?— Dwie Polki.— To akurat wiem.— Siostry.

Page 100: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— O, widzisz. A skąd one?Małanka zawiązała ostatni lniany woreczek i ułożyła go w drewnianej skrzynce.

Pogładziła brata po głowie i powiedziała:— Ori, aleś ty ciekawski. No dobrze. Więc tak. To rodzina Antosi. Przyjechały z

Mołodeczna, spod Wilna. Słyszałam, że to wdowy. Niemcy ubili im mężów. U pani Antosiciasno. Wiesz, ile tam ludzi mieszka. Już dwie kołyski podwieszali pod sufitem. No aleAntosia nie chciała do chaty po Szmulu ani po żadnym innym Żydzie. Wolała zostać naswoim, choć ciasnota. Jak przyjechały te siostry, to już nie dawali rady u Antosi. To siostrytam poszły. A Antosia biega tam do nich co rusz i one do niej. Widać, że to jakaś bliskarodzina.

— Ciekawe, po co tu przyjechały?— Ori, jak to po co? Teraz lżej żyje się na wsi. W mieście bieda, że aż piszczy. Bliskich

straciły, to do rodziny przyjechały. Jak ja bym miała jakąś rodzinę, to też bym pojechała…Zawsze to raźniej.

— Źle ci ze mną?— Orest. Jesteś moim bratem. Mam tylko ciebie… — Małanka posmutniała. Podeszła

do kuchni. Odcinała nożem resztę suszących się nad paleniskiem wiązanek ziół.— Ciągle myślisz, że to ja zabiłem naszą matkę?…Nie odwróciła się w stronę brata. Przecinała kolejny sznurek. Nigdy nie da mu po sobie

poznać, co myśli. Jej myśli są tylko dla niej i niech tak zostanie. Na zawsze.— Co myślisz? — naciskał Orest.— To są Polki. Orest. Polki. A ty nienawidzisz Polaków.— Dziwisz się? Zamordowali nam ojca.— A on mordował Polaków. — Małanka przyniosła do stołu wiązanki ziół i delikatnie

zaczęła odrywać kwiatostany, liście.— Nigdy nie rozumiałaś ojca. On to robił dla nas. Dla Ukrainy.— Nie rozumiałam, bo zabijał niewinnych ludzi. I ślepo wierzył we wszystko, co mówił

Bulba.— Nic nie rozumiesz. Tylko słuchasz, co te zioła do ciebie gadają. — Orest nalał sobie

drugi talerz zupy, był bardzo wzburzony.— Daj mi spokój. Nareszcie znaleźliśmy miejsce, gdzie możemy spokojnie mieszkać.

Nikt nas o nic nie pyta. Ludzie przychodzą do mnie po zioła. Leczę ich, jak potrafięnajlepiej. Nie pytam, czy Polak, czy Ukrainiec, tylko wypytuję o chorobę, co boli, jak boli.Dużo tu prawosławnych, to czuję się bezpieczna. A nawet jeśli ktoś o nas coś wie, towidocznie milczy. I trzymaj się tego, bo możemy być następni po ojcu. Mało to polskichpartyzantów w naszym lesie? I nie czepiaj się moich ziół. To one nas chronią. Nikt nam niezrobi krzywdy, bo ja pomagam innym. Wierzę w to głęboko. Ojca nigdy nie rozumiałam.Tak, to prawda. Modlę się za niego codziennie, Orest… Żeby Bóg mu wybaczył… I niewiem, Orest, nie wiem, czy mu to wszystko wybaczy…

Orest nerwowym ruchem odsunął talerz. Wstał od stołu i wybiegł z chaty. Małanka niewołała za nim. Ulżyło jej. Cieszyła się, że wyszedł. Obawiała się, że kiedyś przez niego

Page 101: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

coś się stanie.

Dzięki matce mówili bardzo dobrze po polsku, może nawet lepiej niż po ukraińsku. Topomogło im w Habach. Lubią ją tu. Uratowała tylu od krwawych biegunek, od gangreny, odwrzodów. Zwierzęta też potrafiła wyleczyć. Nadal bała się ciemności. Nie chodziło wcaleo śmierć ojca, któremu Polacy odrąbali ręce i nogi, bo Mykoł gorsze rzeczy robił i tonajczęściej dzieciom. Małanka bała się ciemności od dzieciństwa. Ojciec wychowywał ichbardzo surowo. Nie chciał, żeby się uczyły. Uważał, że wiedza zabija instynkt przetrwania.To matka nauczyła ich czytać i pisać, po polsku też. Umiała go przekonać, że to koniecznedla dobra sprawy. Miał słabość tylko do niej, więc szybko jej wybaczył. Oresta bił zakażde przewinienie. Małankę zamykał w ciemnej piwnicy, do której potem wrzucał jakszczeniaka zbitego do krwi Oresta. Następnie chłopiec musiał ojca przeprosić i pocałowaćw rękę. Szybko nauczyli się z bratem nie płakać. Zauważyli, że ojciec wówczas bardziejich szanował i skracał czas kary. Małanka miała nawet wrażenie, że Mykoł podziwiałOresta, bo chłostany — milczał. Ojciec mówił wówczas o nim zuch ! Orest miał iść zojcem do lasu w czterdziestym pierwszym, jak wkroczyli Niemcy. Nie zdążył. A potem gonie chcieli, bo matka Polka — tak mu powiedzieli. Nie chcieli syna Mykoła. A prawdabyła taka, że samego Mykoła nie chcieli, a w listopadzie 1941 roku Polacy załatwilisprawę za nich. Małanka dowiedziała się o tym od Miszy. Kochał się w niej. Miałgangrenę. Leczyła go. Gdy umierał, opowiedział jej wiele rzeczy. Kazał brać matkę, brata iuciekać. Ale wszystko potoczyło się inaczej. Orest szalał z rozpaczy, że go nie zabrali dolasu. A matka leżała w piwnicy. Na głowie miała worek po cebuli, szczelnie zawiązanywokół szyi. Wisiała na grubym sznurze. Znalazła ją Małanka. Odcięła sznur i położyłamatkę na podłodze. Orest mówił, że popełniła samobójstwo, bo nie potrafiła wytłumaczyćsobie śmierci ojca. Brat Miszy opowiadał, że to zemsta bulbowców, bo Mykoł chciałprzejść na stronę Bandery. A Małanka myślała, że to zrobił Orest. Pamiętała, jak wdzieciństwie zabijał zwierzęta. Bez emocji. Ona leczyła, on zabijał. Wszystkim się różnili.

Do chaty weszła pani Antosia i dwie młode kobiety z rozpalonym od gorączkichłopczykiem na rękach. Małanka odłożyła zioła i podeszła do nich.

— Małanko, nie pukam, nie stukam, bo cała w strachu jestem. Pomóż nam, kochana.— A co tam, pani Antosiu?— Mareczek ma biegunkę, krew idzie. Kaszle. Dusi się. Nie dajemy rady same.

Kaszmira zna się na ziołach, ale żadne nie zadziałały.— Dawajcie tu chłopczyka. Na stół go połóżcie. Siadajcie w kuchni.Małanka rozebrała Mareczka. Długo masowała mu brzuch i bardzo dokładnie oglądała

jego skórę. Potem przyniosła wiązankę ziół. Włożyła ją do miednicy i zalała gorącą wodą.Nakryła białą, lnianą ścierką i kazała Markowi włożyć pod nią główkę i wdychać ziołowynapar. Następnie podała dziecku łyżkę jakiejś mikstury.

— Słabnie mi… — powiedziała szeptem zmartwiona Maruszka. — Nie wiem, co mamrobić.

— Spokojnie, jeśli nie zwróci, to zadziała moja mikstura. Niech się pani nie martwi.Proszę wyjść na podwórko, pochodzić sobie i pomodlić się, żeby zadziałało. A ja

Page 102: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

przygotuję jeszcze ziołową kąpiel.— To ja pomogę, popatrzę, jak pani leczy — powiedziała Kaszmira.— Ja żadna pani. Jestem Małanka. Wszyscy tak na mnie mówią.— A to Maruszka i Kaszmira. Chłopiec ma na imię Mareczek, jest synem Maruszki —

przedstawiła rodzinę Antosia. — To ja też przy tej kąpieli pomogę.Kobiety szybko zabrały się do pracy. Antosia stała przy Marku i kładła kompres na

rozpalone czoło. Kaszmira z Małanką przyniosły balię średniej wielkości i zaczęłyprzygotowywać ziołowy napar. Maruszka wyszła na zewnątrz i usiadła na ławie przedchatą. Wydawało się jej, że ktoś na nią patrzy. Rozejrzała się. Z prawej strony stałszczupły, wysoki przystojny chłopak z burzą kruczoczarnych włosów. W pierwszej chwiliMaruszka wystraszyła się, bo z daleka przypominał Szuryka. Nie zauważyła go, gdywychodziła na podwórko.

— Wystraszył mnie pan. Dzień dobry — powiedziała, kładąc rękę na sercu.— Nie ma się czego bać, jestem Orest, brat Małanki, dzień dobry. Coś się stało?— Mój synek się pochorował.— Małanka wyleczy. Niech się pani nie martwi. Mieszkacie tam przy lesie?— Tak.— Nie boicie się?— Czego mamy się obawiać?— No nie wiem… Partyzanci potrafią nawet w nocy wejść do chałupy… A same tam

mieszkacie?— No niezupełnie… — Maruszka zaczęła się denerwować, czuła się przepytywana.

Wstała z ławki i zaczęła iść w stronę drzwi. — Przepraszam, muszę wracać do środka.Pewnie już tam na mnie czekają.

— Mógłbym czasem wam pomóc. Drzewa mogę narąbać, wodę ponosić.— Dziękuję. Na razie radzimy sobie same — odparła i zniknęła za drzwiami.Zanurzanie Mareczka w zimnym wywarze zbiło gorączkę. Zadziałała również mikstura,

którą Maruszka poiła synka co pół godziny. Reszty cudu uzdrowienia dokonała ryżankaugotowana również według przepisu Małanki. Mareczek już po dwóch dniach poczuł sięlepiej. Kaszmira i Antosia postanowiły pójść do Małanki i jej podziękować. Zabrały zesobą słoik miodu i pęto kiełbasy. Na podwórku przywitał je Orest. Był wyraźniezawiedziony, że nie ma z nimi Maruszki.

— Została w domu z dziećmi. Szyje też coś dla pani Maklakowej.— Szyje? — zdziwił się Orest.— Maruszka jest krawcową. Przed wojną miała swoją pracownię — wyjaśniła

Kaszmira.— Mogę wam w czymś pomóc?— Przyjdź jutro narąbać nam drzewa.— Przyjdę! — ucieszył się. — A wy pewnie do Małanki, ale jej nie ma. Poszła do

chorych. Stary Walecki jest umierający.— Z Waleckim będzie dobrze, on tak od pięciu lat umiera. To podziękuj siostrze od nas.

Page 103: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Nasz Mareczek zdrowieje. A to dla was… — Antosia podała Orestowi jedzenie i poszłydo domu. Przez chwilę nie rozmawiały. Dopiero gdy oddaliły się od chaty Małanki,Kaszmira odezwała się:

— Ciociu, ten Orest jest… jakiś dziwny. Niby urodziwy młodzieniec, a w oczach majakby niepokój.

— Lepiej się nim nie interesuj. Jest taki, jaki jest. Uważaj na niego — powiedziałapoważnie ciotka. — Niektórzy mówią, że po śmierci rodziców pomieszało mu się wgłowie. Jego ojciec… był blisko związany z Bulbą — Antosia ściszyła głos. — Gdy wczerwcu 1941 roku Hitler zaatakował, to Mykoł razem ze swoim odziałem wyrzynaliuciekających Sowietów i ich rodziny. Niemcy im nie przeszkadzali, stali z boku i tylkosobie patrzyli… Było im to nawet na rękę. Ukraińcy posprzątali im trochę w lasach.Wyłapywali niedobitków z Armii Czerwonej i mordowali sowieckich partyzantów.Pozabijali wielu ważnych bolszewickich funkcjonariuszy. No i nienawidzili Polaków. I tuzaczął się problem Mykoły, bo jego żona, a matka Oresta, była Polką…

— Wszystko poplątane na tym świecie… Wszystkich teraz trzeba się bać…— A żebyś wiedziała, moja kochana… Takie czasy — westchnęła ciotka. — Trzymajcie

się rodziny. Teraz jesteśmy w gorącym kotle. Wcześniej byli tylko Sowieci i Ukraińcy, a itak było ciężko, ale teraz… złe czasy, Kaszmirko, bardzo złe.

— A skąd ciocia to wszystko wie?— Mamy w lasach swoich ludzi… Ale lepiej nic nie wiedzieć. Jak nie wiesz, to nic nie

wygadasz. Stara zasada. A na Oresta uważaj. To dziwny chłopak. Mam coś dla ciebie…— Dla mnie?Ciotka wyjęła jakieś maleńkie zawiniątko. Kaszmira ostrożnie rozwiązała sznurek i

wydobyła zawartość.— Mój pierścionek! — krzyknęła radośnie jak mała dziewczynka.— Oddał, łachudra przebrzydły! — Dochodziły już do chaty Antosi. — Dopiero

niedawno się przyznał… przy kielichu. Gadzina śmierdząca smarem piekielnym! Marianposzedł do niego coś załatwić — Antosia strzepywała błoto z butów przed wejściem dochaty. — Zabrał kwaterkę bimbru. Bo to Galiński nic za darmo nie zrobi, taki szlachetny!Narąbali się jak meserszmity w godzinę, bo Galińska wyjęła jeszcze swój bimber. IGaliński pochwalił się, jak to was z dworca w Pińsku zabrał, jak zimno było, jak on wasuratował od zawieruchy jesiennej i prosto do mnie przywiózł. Bohater wojenny! Wreszciewyciągnął pierścionek i powiedział, że dostał to od ciebie za przewiezienie. Jak Galińskado niego skoczyła, to zaczęła walić go po łbie czym popadło! Naszemu Mariankowi też siędostało, bo lała na oślep. I przyniosła dziś ten pierścionek. Wstyd jej za męża, ale wiesz,jak to jest, męża się nie wybiera, męża się ma!

Page 104: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Leśni

Marian — syn Antosi — załatwił maszynę do szycia. Kupił ją za worek mąki na targu wPińsku. Maruszka szalała z radości. Gładziła maszynę jak przyjaciela i paplała:

— Będziemy sobie szyć, malutka.— Znowu coś po Żydach… — stęknęła Antosia. — A co ty będziesz szyć? Wiesz, jak to

na wsi… kobiety same sobie szyją wszystko i bez maszyny.— Dla cioci uszyję, dla Marianka, dla całej rodziny.I się zaczęło. Maruszka rozpoczęła od przerabiania starych rzeczy. Do sukienki doszyła

kołnierzyk, skróciła płaszcz, wujkowi zrobiła na zimę spodnie z sukna, które znalazła wchacie, a dzieciakom uszyła wszystko: od spódnic, kaftanów, katanek do koszul nocnych.

O jej umiejętnościach wkrótce dowiedziała się cała wieś. Pierwsza przyleciałaGalińska z sukienką do przeróbki.

— Sama bym w rękach zrobiła, ale czasu człowiek nie ma, tyle roboty w obejściu. Damci, Maruszko, miodu, a ty mi ją taką piękną zrób na święta.

Potem pojawiła się stara Zarzycha z płaszczem do kościoła, żeby rękawy skrócić. PanGrzyb ze spodniami do zwężenia, bo chłopina schudł niemiłosiernie. I tak Maruszkę przymaszynie zastał późny grudzień. Na nic nie miała czasu, tylko szyła, kroiła, skracała izwężała. Dzięki temu nie było kłopotu z jedzeniem, bo każdy coś w podzięce przynosił.Siostry szybko zapomniały o niedostatkach ostatnich miesięcy i postanowiły, żeprzeczekają w Habach jeszcze dwa, trzy miesiące, a potem pojadą do majątku Zygmunta.

Zima 1942 roku dała się wszystkim we znaki. A styczeń 1943 był wyjątkowo mroźny,więc Orest pojawiał się u sióstr częściej. Zrobił nową drewutnię, narąbał drzewa i niewiedzieć kiedy, stał się stałym bywalcem chaty na końcu wsi. Interesowała go tylkoMaruszka. Zrobiłby dla niej wszystko. Najpierw szybko zaprzyjaźnił się z jej dziećmi.Potrafił bawić się z Mareczkiem drewnianymi konikami, śpiewał ukraińskie pieśni iopowiadał wesołe historyjki o zwierzętach w lesie. Pewnego ranka układał drewno kołopieca, klęcząc w pobliżu kuchni. Gdy Maruszka przechodziła obok, żeby nastawić garnek zwodą, Orest delikatnie złapał ją za rękę.

— Ja to zrobię. Idź szyć.Maruszka poczuła dawno zapomniane gorąco, ale natychmiast głos rozsądku przywołał

ją do porządku.— Orest, nie możesz wszystkiego za mnie robić — roześmiała się serdecznie. — Nie

jestem żadną królewną.— Jesteś — powiedział bardzo poważnie, wstał i podszedł bardzo blisko Maruszki. —

Dla ciebie…— Zaraz dzieci wrócą z Kaszmirą… — Maruszka odwróciła się, podeszła do stołu i

Page 105: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

udawała, że porządkuje pozostawione na nim naczynia. — Ale bałaganiarze. Nie sprzątnęlipo sobie.

— Nie chcesz mnie?— Orest, co to za rozmowa? — zdenerwowała się. — Lubię cię. Po prostu lubię. Nic

więcej sobie nie wyobrażaj.— Nie chcesz Ukraińca?— Wiesz co, Orest… — podeszła do niego, wzięła go za rękę i zaprowadziła do stołu.

— Siadaj. Posłuchaj. Powiem to tylko raz i nigdy więcej nie będziemy wracać do tegotematu.

Mój mąż leży w grobie, ale nie ma godziny… rozumiesz… nie ma godziny, żebym o nimnie pomyślała. I gdybym była teraz w Mołodecznie, to choć pada śnieg, klęczałabym przyjego grobie. Gdyby nie moje dzieci, Orest, to już dawno położyłabym się koło niego. Czy tyto rozumiesz? Czasem jestem tak samotna, że mogłabym wyć głośniej niż te wilczyce wwaszym lesie, ale muszę się pozbierać dla dzieci. Nie szukam nowego mężczyzny. Wybaczmi. Nie szukam. Jeszcze Zygmunt we mnie nie ostygł. Jeszcze ciągle pamiętam jegopocałunki. Rozumiesz?

Orest zerwał się z krzesła i wybiegł jak szalony z chaty. Przez otwarte drzwi sypał dośrodka gęsty śnieg. Maruszce serce biło jak szalone. Pierwszy raz bała się Oresta.Pierwszy raz poczuła wielki niepokój. Obiecała sobie, że koniecznie porozmawia o tym zKaszmirą. Ale wir spraw związanych z dziećmi i szyciem zakręcił nią w zupełnie innąstronę. Zresztą Orest znowu przychodził i zachowywał się tak, jakby się nic nie stało.

Wszyscy oprócz Kaszmiry przyzwyczaili się do jego obecności. Ona bez truduzauważyła, jak Orest patrzy na Maruszkę. Zaniepokoiło ją to i gdy wieczorem pomagała jejprasować rzeczy uszyte dla Mariana, zapytała:

— Czym zapłacisz Orestowi za pomoc? Nie mamy pieniędzy, a jedzenia u nas akurat nanaszą czwórkę.

— Niczym. On nic nie chce za pomoc — odpowiedziała Maruszka, nie przerywającsobie pracy.

— Jeśli młody mężczyzna nic nie chce za pomoc…Maruszka odstawiła ciężkie żelazko ciotki Antosi i spojrzała hardo na starszą siostrę.— A ja myślę, że przeszkadza ci to, że on do mnie przychodzi, że dla mnie to wszystko

robi.— Nie mów tak. Po prostu martwię się… Orest jest…— Wiem. Orest jest dziwny, inny. Nie martw się. Mam swój rozum. Dam sobie radę. Nie

tylko ty jesteś zawsze taka mądra — Maruszka od razu pożałowała tych słów.Kaszmira zamilkła. Było jej przykro. Nie miała już ochoty na rozmowę z siostrą. Nagle

usłyszały pukanie do drzwi. Spojrzały na siebie zdziwione. Podeszły do drzwi i usłyszałyznajomy głos Mariana.

— Otwórzcie. To ja. Prowadzę do was gości.Do środka wszedł syn Antosi, cały oblepiony śniegiem, i trzech mężczyzn z belą białego

materiału. Maruszka zauważyła, że na nogach mają wojskowe oficerki.

Page 106: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Oni szukają krawcowej — Marian spojrzał porozumiewawczo na Maruszkę.— Zapraszam, niech panowie wejdą.Mężczyźni strzepali śnieg z butów i ubrań, zdjęli czapy z baraniego kożucha i weszli do

ciepłej kuchni.— Potrzebujemy ochronnych kombinezonów — powiedział po rosyjsku wysoki,

barczysty mężczyzna i dodał: — Do leśnego kamuflażu. Mamy swój materiał. Dawaj,Stiopa, pokaż krawcowej — zwrócił się do stojącego blisko Mariana młodego chłopaka.

Maruszka z Kaszmirą zamarły. Syn Antosi był również przerażony. Stiopa położył nastole belę białego materiału. Spod rozpiętego płaszcza na moment ukazał się pas z kaburąpistoletu. W kuchni panowała przerażająca cisza.

— Ale… ja nie szyję, już nie szyję… — wydukała po rosyjsku Maruszka.— Boicie się, bo my Rosjanie. Wiem. Nie lubicie nas. Ale my wam krzywdy nie

zrobimy. Choć za Polakami to jakoś specjalnie nie przepadamy — zaśmiał się do kolegów.— Uszyjecie, my odbierzemy i nikt nas tu więcej nie zobaczy. Las wszystko przyjmie iukryje.

— Ja mam dzieci… Gdyby ktoś doniósł Niemcom…— A gdyby tu przyszli polscy partyzanci, to co byś zrobiła? — zdenerwował się

barczysty mężczyzna.— Ale nie przyszli. Przyszliście wy. I moja siostra nie może dla was szyć. Nie

rozumiecie tego? — odezwała się Kaszmira. — Jak nie rozwalą nas Niemcy, to dostaniemykulę w łeb od…

— Od waszych partyzantów — dodał szybko Stiopa. — Ale my ich nie widzieliśmy wlesie… Żydzi są, ale waszych nie ma — zaśmiał się ironicznie.

— Żydzi też nasi — Kaszmira czuła, jak nogi zaczynają jej drżeć.— No popatrz, mamy tu jakąś patriotkę. Pięknie. Patriotyzm dobra rzecz. Ale Żydzi są

nasi, moja droga — mężczyzna podszedł blisko Kaszmiry, złapał jej brodę i popatrzyłgłęboko w oczy. — Zapomniałaś, że Żydzi lubią Sowietów, a za Polakami to raczej nieprzepadają. I ja tak sobie myślę, śliczna panienko, że tacy Żydzi to by was od razurozwalili, choćby za to, że mieszkacie w chacie po Ester — popchnął ją lekko do tyłu.Stiopa zaczął się irytować.

— Groźny, dawaj, rozwalmy je. Za dużo tego gadania.— Myślisz, że jesteś taka sprytna? — znowu odezwał się do Kaszmiry.— Nic nie myślę. Niemcy wybiją całą wieś. Nie rozumiecie tego? — Kaszmira oparła

się o stół, by ukryć drżenie rąk.— Maruszka… proszę cię… — odezwał się Marian, patrząc błagalnie na kuzynkę.

Dopiero teraz zauważyła, że trzeci mężczyzna, który do tej pory milczał, cały czas trzymaprzy plecach syna Antosi pistolet.

— Nic was las nie zmienił — ironizowała Kaszmira. — Myślicie, że wszystko do wasnależy.

— Groźny, nie gadaj, tylko strzelaj, i tak nas wysypią — powiedział spocony Stiopa.— Cicho, ja tu dowodzę! Milcz, durny chamie! — krzyknął Groźny.

Page 107: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Dobra, ile tego ma być? — powiedziała przytomnie Maruszka.— Dużo — uspokoił się Stiopa.— Ile?— Trzydzieści dziewięć.— Jakie rozmiary?— Jak na nas. Dlatego my przyszliśmy. Dwanaście takich na mnie, dwadzieścia na

Stiopę i reszta na Milczka. Muszą mieć kaptury i kieszenie.— Na jutro uszyję jeden. Przyjdź obejrzeć. W nocy.— Poruczniku, wracamy — odezwał się zadowolony Stiopa.— Wybaczy mi pani grubiaństwo — Groźny spojrzał na Maruszkę. — W lesie nie ma

kobiet, to człowiek chamieje.— Może podarujmy sobie teraz te uprzejmości. Jakie to ma znaczenie? I tak kiedy

chcecie, możecie mi przystawić do głowy pistolet. Najłatwiej szantażować bezbronnekobiety. Przy kobiecie to każdy z was bohater… — Maruszka już się uspokoiła.

— Musiałem… — próbował się usprawiedliwić porucznik Groźny.— Człowiek nic nie musi, człowiek może — wtrąciła się Kaszmira. Rozłożyła na stole

materiał i rzuciła w ich stronę: — Idźcie już. Marian, zostań, pomożesz nam.Partyzanci nałożyli czapy i wyszli. W kuchni zapanowało milczenie. Siostry usiadły przy

stole i tępo wpatrywały się w belę białego materiału. Marian stał obok i nie potrafiłpowiedzieć słowa. Czuł, że nie ma co tłumaczyć, opowiadać, jak wpadli do niego do chatyz pistoletem…

— No to teraz trzeba się modlić, żeby nas wszystkich tu nie pozabijali… — powiedziałazdesperowana Maruszka i dodała: — Teraz to możemy dostać kulę w łeb od Ukraińców,Polaków, Żydów i od samego Pana Boga, jeśli też jest partyzantem w naszym lesie…

Page 108: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Lalka

Wielkie nożyce kroją biały materiał. W chacie słychać monotonny dźwięk cięcia.Maruszka postanowiła, że od razu skroi wszystkie kombinezony i do wieczora uszyje jedendla Groźnego. Kaszmira zajęła się Olą i Markiem, a po śniadaniu pobiegła z ciotką Antosiądo Małanki, sprawdzić, czy rzeczywiście Orest jest chory. Marian bał się, że chłopakdomyśli się, co i dla kogo szyje Maruszka. Uznali, że muszą się zabezpieczyć. Maszynafurkotała jednostajnie. Maruszka z wielką cierpliwością układała materiał pod metalowąstopką. Nigdy nie przypuszczała, że spod jej rąk wyjdą ubrania Sowietów. Dopiero porozmowie z Kaszmirą przyszło opamiętanie i zdrowy rozsądek. Pod wieczór wszystko byłojuż gotowe i siostry w napięciu czekały na partyzantów. Późną nocą zapukali do chaty.Stiopa został na zewnątrz. W chacie sióstr panował spokój. Porucznik był bardzozadowolony. Dopiero podczas przymiarki Maruszka zauważyła jego urodę. W jakimśstopniu przypominał jej Zygmunta — podobna figura i spojrzenie. Groźny wydawał jej siędziwnie znajomy. Bez Stiopy był szarmancki, pełen ujmującego męskiego uroku. Porucznikrobił wszystko, by zatrzeć złe wrażenie, jakie zostawił po sobie.

— Gniewa się pani na mnie? — odezwał się, gdy stali blisko siebie. Maruszka gładziłamateriał, zbierała zaszewki.

— Tak, mam w sobie gniew. Na pana, na Sowietów, na Niemców, na wojnę, na to, że mizabili męża… Niech pan się odwróci… — Zrobiła kilka nowych zaszewek przy kapturze.— Niech się pan nie rusza, jeszcze chwila…

— Jest wojna. Ja też straciłem całą rodzinę. — Groźny był zwrócony plecami doMaruszki, żałował, że nie widzi teraz jej oczu. — Wasi partyzanci zabili moje córki iżonę… Rzucili granaty na ciężarówkę… Myśleli, że to wojsko, a to były nasze rodziny.Uciekali przed faszystami w czerwcu 1941 roku…

— Wasi, nasi, my, oni, wy… jakie to ma znaczenie, wszystko się kotłuje na wojnie…Każdy teraz to wróg… — Maruszka zrobiła ostatnie poprawki. — Gotowe. Niech panidzie. Na jutro uszyję wszystkie na pana wymiar. Jeśli nas ktoś do jutra za was niesprzątnie… I nici mi przynieście, bo mam niewiele, nie starczy mi na pewno.

— Dałem tu trzech swoich ludzi. Nie zauważycie ich nawet. Pilnują. Nie bójcie się. A todla was — Groźny położył na stole węzełek. W środku było jedzenie i kilka zabawek.Maruszka nie ucieszyła się. Wolałaby, żeby nic nie przynosili.

— To zapłata za dzisiejszy dzień. Na koniec przyniesiemy wam dużo jedzenia —powiedział Groźny i po chwili już ich nie było.

Kolejne dni upłynęły na ciężkiej pracy i nocnych spotkaniach z Groźnym. Kaszmirawidziała radość siostry, gdy wchodził porucznik. Zauważyła, jak oboje przedłużająspotkania, jak śmieją się, rozmawiają, żartują. Wydawało jej się, że Maruszka czeka na

Page 109: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

porucznika, że szycie jest też zabijaniem czasu, który dłużył się do jego przyjścia. Nierozumiała siostry, nie pojmowała jej odmiany. Groźny, recytujący Oniegina , wzbudził wniej mieszane uczucia. Kaszmira zastanawiała się, ile w tym gry z jego strony, ile jakiegośtaktycznego planu i co tak naprawdę chce zrobić porucznik. Nie rozmawiała o tym zsiostrą. Czuła, że każda jej uwaga spotkałaby się z niezrozumieniem.

Piątego dnia Maruszka wyszła razem z Groźnym na podwórko. Śnieg nie sypał, ale mróztrzymał mocno. Porucznik przytulił do siebie dygoczącą z zimna Maruszkę i po chwilipoczuła delikatny pocałunek we włosach. Na moment wróciły wspomnienia jakiegośutraconego spokoju. Maruszka w miłym odrętwieniu wtuliła się mocniej w ramię Groźnegoi nagle zauważyła w krzakach koło domu parę błyszczących oczu.

— Nie odwracaj się. Ktoś na nas patrzy — powiedziała szeptem.— Wracaj do domu. Ja sobie poradzę. Jutro odbiorę wszystko, co zostało. Sprzątnij

porządnie chatę… Każdą nitkę… Każdy skrawek materiału.Maruszka wróciła przerażona do domu. Zaryglowała drzwi, osunęła się po nich na

podłogę i płakała. Kaszmira nie pytała o szczegóły. Wystarczyła jej opowieść o parze oczu.Przez chwilę pomyślała, że to może jakieś zwierzę, ale wcale jej to nie uspokoiło.Przytuliła siostrę i od razu zabrały się ostro do pracy. Wysprzątały całą chatę i ukryłyresztę kombinezonów. A z samego rana zobaczyły wóz Oresta. Kaszmira narzuciła grubąchustę i wyszła przed chatę.

Brat Małanki zatrzymał konia, ale nie zsiadał z wozu. Nie uśmiechał się jak zwykle.Miał w sobie coś mrocznego, tak jak przy pierwszym ich spotkaniu w chacie Małanki.

— Widzę, Ori, że już wyzdrowiałeś.— Nie mam już gorączki. A co? Pomóc wam w czymś? — Orest patrzył gdzieś przed

siebie, jakby w ogóle nie widział Kaszmiry.— Nie. Dziękuję. Ostatnio wszystko nam porobiłeś, a wodę sama mogę przynieść. A

gdzie jedziesz tak rano?— A na targ do Pińska — odparł i złapał mocniej lejce, szykując się do odjazdu.— To do zobaczenia, pozdrów od nas siostrę.Nic nie odpowiedział. Kaszmira stała przez chwilę i patrzyła na odjeżdżający wóz

Oresta. Został jej w sercu niepokój. Z chaty wyszła Maruszka.— Dokąd pojechał?— Powiedział, że na targ… Dziwny był…— Na targ?! Chryste Panie! Na jaki targ?! Przecież dziś nie ma targu, jest środa…— Pokaż mi to miejsce. Szybko! — krzyknęła Kaszmira.Maruszka zaprowadziła Kaszmirę do krzaków koło wielkiej sosny. Na śniegu widać

było wyraźne ślady po walonkach. Ktoś tu stał i obserwował chatę. Na pewno nie byli topartyzanci Groźnego. Siostry w milczeniu obejrzały miejsce i pędem wróciły do chaty.

Maruszka usiadła na łóżku i zaczęła znowu płakać.— Uspokój się natychmiast! Nie ma co teraz histeryzować, tylko trzeba działać. Po co go

kokietowałaś?— Kogo?!

Page 110: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Jeszcze mnie pytasz, kogo? Trzeba było wcześniej pomyśleć. Ciotka nas przed nimostrzegała…

— To co, miałam być dla niego nieuprzejma? Przychodził, pomagał, nosił wodę, sprzątałna podwórku… dzieci go tak polubiły… Nie dałam mu żadnych powodów. Naprawdę. Comiałam robić? To moja wina, że się zakochał?! Rozmawiałam z nim. Mówiłam, że niejestem dla niego…

— Rozmawiałaś o tym z Orestem? Chryste Panie…— Pojechał do Niemców… — Maruszka przestała płakać i tępo patrzyła przed siebie.

— Na pewno widział u nas partyzantów… Myślę, że nas obserwował… nie tylko tejnocy… Kaszmiro, co robimy?

— Jeszcze nie wiem… Wieczorem oddamy im kombinezony i niech tu nigdy niewracają…

— Przepraszam cię… Przepraszam… Ciągle robię jakieś głupoty… Przepraszam… —Maruszka wtuliła się w siostrę.

— Za co?— Za Groźnego… Głupia jestem…— Jesteś po prostu samotna, Maruszko… bardzo samotna…Wieczorem pojawili się partyzanci. Zabrali wszystko, zostawili jedzenie i bez zbędnych

rozmów opuścili chatę sióstr. Nie było z nimi Groźnego. Kaszmira odczuła wielką ulgę, alei niepokój. Zaczęła zastanawiać się, czy nie powinny uciekać z Habów, wracać do domu,do Mołodeczna. Zebrała jedzenie od partyzantów i zaniosła je do spiżarni. Maruszkaposzła do pokoju dzieci. Nie spały jeszcze. Leżały w łóżku i czekały na nią. Teraz dopieroobejrzała zabawki, które przyniósł porucznik. Drewniany samochodzik i lalkę. Mareczekprzytulił się do matki i powiedział:

— Ola nie chce tej lalki.— Dlaczego?— Bo ona nie żyje.— Mareczku, lalki żyją długo — Maruszka nakryła pierzyną zasypiającą Oleńkę. —

Jutro o tym porozmawiamy. Zobacz, Ola już śpi. Ty też już zasypiaj.— Musimy zrobić pogrzeb — ziewał Marek.— Jutro rano porozmawiamy. Dobrej nocy, synku.Wzięła lalkę i wyszła z pokoju dzieci. Usiadła w kuchni, podkręciła mocniej lampę i

dokładnie obejrzała zabawkę. Była to starannie wykonana typowa gałgankowa lalka zbiałymi, wełnianymi włosami. Miała sukienkę w kolorowe kwiatki na granatowychszelkach i białą bluzkę z batystu. Nic szczególnego. Lalka jak lalka. Odłożyła ją na stół. Pochwili wzięła ją do rąk z powrotem. Coś nie dawało jej spokoju. Zdjęła lalce sukienkę izauważyła plamę z zaschniętej krwi na bluzce. Rzuciła lalkę na podłogę i pobiegła dospiżarni. Zaczęła wyrzucać wszystkie rzeczy, które dostały od partyzantów. Po chwili napodłodze zrobiło się pobojowisko mąki, kiełbasy, suszonego mięsa, kaszy…

— Co ty robisz? Uspokój się! — krzyknęła do siostry Kaszmira. — Oszalałaś? Co się ztobą dzieje? Maruszko!

Page 111: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Nie możemy tego u nas trzymać!— A to dlaczego? Co będziemy jedli?— Damy sobie radę. — Maruszka pełzła na kolanach i przesuwała rozsypaną żywność

w stronę sieni.— Co ci się stało? Wstań z kolan. Zwariowałaś?— A pomyślałaś, skąd oni to mają? Od kogo oni to mają? Przecież mieszkają w lesie…

— Maruszka brała w garść mąkę i rzucała nią przed siebie.— Maruszko, jest wojna… Nie wiem… może… Uspokój się, kochana… — Kaszmira

uklękła obok siostry.— A może zamordowali jakąś rodzinę? Może taką jak nasza i wynieśli to z ich domu?— Maruszko, uspokój się… proszę cię… Dobrze. Wyrzucimy to. Rano to wyrzucimy.

Wstań, kochana… — podniosła siostrę i strzepała z kolan resztki rozsypanych wiktuałów.— Rano musimy zrobić pogrzeb lalki — powiedziała Maruszka.— Jakiej lalki?Maruszka wzięła ze stołu lalkę i podała ją siostrze.— A takiej!Kaszmira od razu zauważyła plamę krwi i bez trudu zrozumiała, o co chodziło siostrze.

W milczeniu sprzątnęły podłogę i położyły się spać.Rano obudziło je walenie do drzwi. Niemcy byli już w całej wsi i robili rewizję. Kazali

wychodzić wszystkim na podwórko. Maruszka z Kaszmirą złapały dzieci, opatuliły je wkożuchy i wybiegły z chaty na mróz. Wszystko toczyło się jak we śnie. Młody oficerpodszedł do Kaszmiry, zabrał dokumenty i wypytywał o partyzantów. Niczego nie znaleźli,ani śladu partyzantów. Odjechali. W domu wszystko poprzewracane, pierzyny rozprute,reszta jedzenia wyrzucona na podłogę. Maruszka z Kaszmirą postanowiły, że mimo zimymuszą stąd uciekać, bo nie są już tu bezpieczne. Wysprzątały całą chatę, przygotowałytobołki, zrobiły jedzenie na drogę i z samego rana poszły do Antosi się pożegnać.

— Chrystusie! Dziewczynki kochane, co wy robicie? Na taką zimę? Nie dacie rady —płakała ciotka.

— Poradzimy sobie. Jakoś dojedziemy do Rosina. A tam rodzina Zygmunta wynagrodzinam wszystkie trudy i jeszcze może wam kiedyś pomożemy. Niech ciocia nie płacze —Kaszmira gładziła siwe włosy zapłakanej Antosi.

— Wiem… Rozumiem… To Marianek was do Pińska zawiezie. Koń podkuty, to możeciejechać. Dzisiaj piątek, to pewnie będzie jakiś pociąg.

Nagle do chaty wpadł zdyszany Marian i krzyczał od progu:— Matko, Oresta zabili i Małankę! Chryste! Jaki potworny widok!Antosia z Kaszmirą bez słowa poszły do ich chaty. Ktoś musiał ich pochować, a nikogo

tu nie mieli. W całym domu unosił się zapach krwi. Orest leżał na podłodze koło łóżka, aMałanka — na stole w kuchni. Wszystko wokół było zniszczone. Jakby przeszło tędytornado. Słoje z lekarstwami rozbite, suszone zioła rozdeptane, pudełka z maściamipootwierane. Na kuchni przewrócony gar z zupą. Wszystko powyrzucane z szaf, komód,półek. Orest cały był pokłuty. Nawet twarzy nie oszczędzili. Bagnet albo ostre noże, może

Page 112: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

jakiś szpikulec stolarski. Krew płynęła nie tylko z ran, lecz także z nosa i z uszu. Antosiazapaliła pod kuchnią. Nagrzała wody. Umyły Oresta białymi ścierkami Małanki. Założyłymu czystą koszulę, którą wygrzebały z pobojowiska w pokoju. Dopiero przy Małance obiesię rozpłakały. Leżała na stole. Przywiązali ją sznurem do blatu. Pewnie chcieli, żeby sięnie ruszała. Nogi miała rozstawione. Kaszmira delikatnie uniosła poszarpaną sukienkę.Krocze Małanki było rozerwane, a wewnętrzna strona ud — zakrwawiona. Może jągwałcili? Może wkładali jej jakieś przedmioty? Może strzelili do środka? Brzuch byłposzarpany. Na twarzy Małanki leżała ikona. Musieli ją zdjąć ze ściany w kuchni.

Nie można było wykopać grobu. Ziemia twarda jak kamień. Marian zawołał Galińskiegoi męża Zarzychy i po kilku godzinach udało im się wykopać płytki grób. Antosia spojrzała ipowiedziała:

— Kopcie głębiej… Nie można ich tak pochować, bo zwierzęta z lasu nalezą ipoogryzają biedaków. Mało to takich historii słyszałam ostatnio?

— Tak za darmo to ja tyrać nie będę — powiedział Galiński i odłożył łopatę.— Boga to ty się Galiński nie boisz, to ja wiem już od dawna. Ale jak cię zaraz tą łopatą

wygrzmocę, to spać nie będziesz przez tydzień — Antosia była gotowa do boju. — Dożony twojej zaraz pójdę i powiem, jaki z ciebie łachudra.

— Niech Antosia da spokój. Tylko sobie żartowałem — złapał za łopatę i ruszył znowudo pracy.

— Ja też żartowałam, Galiński. Bo jak tak sobie myślę, że ty dobrze pamiętasz, jakcierpiałeś na wiosnę przez swoje wrzody. I jestem pewna, że bardzo dobrze pamiętasz, ktocię wyleczył z tej ropy, co z tych wrzodów ciekła.

— Niech Antosia już przestanie. Wiem, wiem… Małanka była dobra dziewczyna, ale tenOrest…

— No ale Panem Bogiem to ty, Galiński, nie jesteś i Oresta ty nie osądzaj. Nie do ludzito należy. Bogu zostaw, co boskie. A pochować Oresta trzeba i basta.

Trumny nie było. Marian zbił szybko dwie skrzynie z desek i w nich pochowalirodzeństwo. Mareczek włożył do grobu lalkę i Galiński zasypał wszystko razem.

Siostry wyjechały jeszcze tego samego dnia.

Page 113: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Labniz

Pociąg zatrzymał się w Białymstoku, ale nie wolno było wysiadać. Wzdłuż peronu staliniemieccy żołnierze. Ludzie zaczęli się awanturować. Zrobiła się bardzo nerwowaatmosfera. Młody chłopak próbował wydostać się przez okno, ale natychmiast dosięgła goseria z karabinu. Po tym nikt już nie próbował ucieczki. Nagle pociąg znowu ruszył.

— Miałyśmy tu przesiąść się na pociąg do Warszawy… albo do Krakowa… —wyszeptała wystraszona Maruszka.

— No to się nie przesiądziemy… — Kaszmira patrzyła, jak pociąg mija nieznane jejmiasto.

— To jak my teraz dojedziemy do Rosina?— Nie wiem. Musimy czekać — Kaszmira zaczęła się denerwować. — Dokąd my

jedziemy, do cholery?— Chyba do Olsztyna lub, jeśli panie wolicie, do Allenstein — odpowiedział starszy

pan siedzący obok Maruszki.— Do jakiego Olsztyna? — irytowała się Maruszka.— Do Prus Wschodnich — dodał starszy pan. — Pewnie na roboty… Panie to jakoś

ujdą z życiem, ale ja… No to nieźle nam się zaczął ten czterdziesty trzeci rok…Maruszka zamarła. W jednej sekundzie cały jej plan legł w gruzach. Nie ma żadnego

Rosina, nie ma majątku Zygmunta, nie ma rodziny. Teraz zaczyna żałować, że wyjechały odciotki Antosi. W pamięci mignął jej obraz zamordowanej Małanki i od razu wróciłorozsądne myślenie. Z Habów trzeba było wyjechać. Dokądkolwiek. Pociąg się nigdzie niezatrzymywał. Jechał bardzo szybko. Sypał gęsty śnieg. Kaszmira tuliła w ramionach śpiącąOleńkę, a Mareczek siedział grzecznie obok niej i wpatrywał się w okno. Pasażerowieprzestali rozmawiać. Jechali w milczeniu.

Starszy pan miał rację — pociąg zatrzymał się na stacji Allenstein. Do wagonu weszłokilku niemieckich żołnierzy. Wszyscy pasażerowie musieli natychmiast wysiadać. Naperonie ustawiono ich w dwuszeregu. Skontrolowano dokumenty. Niektórych skierowanona natychmiastowe badania. Najpierw wybrano młodych mężczyzn. Potem samotne kobiety.Krzyki i lamenty stopniowo zanikały. Niektórych uciszano krótką serią z karabinu.Kaszmira od razu zauważyła, że omijają kobiety z dwojgiem, trojgiem dzieci. Czuła w tymjakieś zagrożenie.

— Daj mi jedno dziecko — szepnęła do Maruszki.— Po co?— Daj. Może nas nie rozdzielą.W ich stronę szedł wysoki mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu. Kaszmira w

ostatniej chwili złapała Oleńkę na ręce. Mężczyzna zauważył to, przyspieszył kroku.

Page 114: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Najpierw długo przypatrywał się Kaszmirze.— Twoje dziecko? — zapytał po chwili dobrą polszczyzną.— Moje.— Gdzie ostatnio pracowałaś? — znowu bacznie jej się przyglądał.— W sanatorium… Prowadziłam kuchnię… W Nowojelni koło Nowogródka…— To pójdziesz ze mną. Możesz zabrać dziecko — i przypiął szpilką małą kartkę do jej

płaszcza.— Mam jeszcze siostrę… — szybko dopowiedziała.— Która to? — był wyraźnie zainteresowany.— Tu stoi… Też ma jedno dziecko — Kaszmira wskazała Maruszkę i Mareczka.— Co potrafi?— Szyje na maszynie. Była krawcową.— Bardzo dobrze — był wyraźnie zadowolony i bez zastanowienia przypiął kartkę

również Maruszce.— Pojedziecie do mojego folwarku. Ty będziesz pracowała u mnie, a ty — wskazał na

Maruszkę — pojedziesz do mojej siostry. Teraz stójcie tu, nie ruszajcie się i czekajcie namnie — znowu przez chwilę przyglądał się siostrom i dodał: — Nie ma co uciekać. Niema dokąd uciekać. Wszędzie wojsko. Chyba chcecie, żeby wasze dzieci żyły?

I odszedł.Maruszka z Kaszmirą stały w miejscu na trzęsących się nogach. Wszyscy pasażerowie

byli podzieleni na grupy. Teraz dopiero zerknęły na przypięte kartki. Heinrich Weintraumb-Labniz. Nim zdążyły cokolwiek powiedzieć, mężczyzna wrócił z dwiema eleganckimikobietami.

— Jedziemy. Ty — wskazał na Kaszmirę — ze mną. Chodź.Kaszmira posłusznie stanęła obok. Zabrała swoje dwie walizki i węzełek. Miała oczy

pełne łez. Ale robiła wszystko, by nie wybuchnąć płaczem. Oleńka jakby wszystkorozumiała, przytuliła się mocno do ciotki i zerkała na matkę.

— A ty z moją siostrą.Maruszka podeszła z Mareczkiem do dwóch kobiet. Siostry patrzyły na siebie w

milczeniu. Niczego się tak nie bały, jak tej rozłąki. Nie rozumiały, co mówi do nich starszakobieta.

— Nie płaczcie. Nic się wam nie stanie. Będziecie blisko siebie. Mój majątek jest zarazobok majątku brata. Nikt wam nie odbiera dzieci. Po co tyle łez? Heinrich też nie zrobiwam krzywdy.

Maruszka z Markiem odjechali bryczką, a Kaszmira z Olą — małą ciężarówką zczterema innymi Polkami. Pilnowała ich młoda dziewczyna. Mówiła bardzo dobrze popolsku. Od razu dała im po kromce chleba z marmoladą.

— Nie bójcie się. Nic się wam nie stanie — odezwała się do wystraszonych kobiet. —Pan Weintraumb jest sprawiedliwy. Wszystko tu należy do niego, wszystkie lasy i pola.Wszyscy we wsi pracują dla niego. Zbudował nawet domy dla robotników. A pozostałedwa folwarki należą do Brunhildy, jego siostry. Roboty tu dużo, ale będziecie miały gdzie

Page 115: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

mieszkać i co jeść. Teraz i tak jest zima. Pracy będzie niewiele, ale już za dwa miesiącezacznie się gorący okres.

Wieś Labniz liczyła około dwustu pięćdziesięciu mieszkańców. W większości były torodziny robotnicze pracujące w folwarku Heinricha. Wszystko było tu zadbane,uporządkowane i bardzo nowoczesne. Właściwie wieś przypominała maleńkie miasteczko.Była tu szkoła, karczma, sklepiki, protestancka świątynia, kuźnia, mieszkał tu lekarz,nauczyciel, pastor, listonosz, kowal, stolarz, szewc, organista. Cała wieś od 1939 roku byłazelektryfikowana. Wszystko kręciło się wokół Heinricha, który pełnił też funkcję sołtysa ikolatora kościoła. Bardzo dużo od niego zależało. Znany był z wielkiej pracowitości i dlabardzo wielu mieszkańców wsi był wielkim autorytetem. Wzbudzał podziw, bo nie bał siępracy fizycznej. Wszystkiego doglądał sam. Po robotników do Allenstein też jeździł sam,czym budził niemałe zdumienie. Znał dość dobrze język polski, bo począwszy od 1934,każdego roku od maja do września zatrudniał do pracy w polu polskich żniwiarzy. MajątekHeinricha był typowym majoratem i od początku XIX wieku przechodził z ojca nanajstarszego syna, ale, poniekąd wbrew regułom, Heinrich w 1937 roku przekazał częśćmajątku swojej siostrze Brunhildzie, którą kochał najbardziej na świecie.

Heinrich miał słabość do kobiet, o czym poza jego siostrą właściwie nikt nie wiedział.Mimo swoich pięćdziesięciu siedmiu lat nadal był bardzo przystojny — wysoki, szczupłyblondyn o granatowych oczach, które zmieniały swój odcień w zależności od pory dnia inatężenia światła. Dopiero kilka miesięcy temu zaczął lekko siwieć. Kiedy jego synowie zpierwszego małżeństwa, którzy teraz walczą na froncie, byli mali, Heinrich zatrudniałjeszcze guwernantkę francuską i nauczyciela muzyki. Dwór Weintraumba właściwieprzypominał pałac. I tak też nazywano go we wsi: mówiono w pałacu, do pałacu, zpałacu… Prowadziła do niego stara brzozowa aleja. Prostokątny, murowany dwórzbudowano na początku XIX wieku w stylu klasycystycznym. Czterospadowy dach byłpokryty czerwoną dachówką wypalaną w Bawarii. Na wysokości piętra znajdowały sięcztery pilastry zwieńczone tympanonem. Całość tworzyła imponującą budowlę z okazałymtarasem. Mówiło się, że jest to jeden z piękniejszych dworów w Prusach Wschodnich.Pozornie Heinrich uchodził za bardzo szczęśliwego człowieka. Przeżył jednak tajemnicząśmierć pierwszej żony i równie tajemniczą śmierć trzeciego syna — maleńkiego Heinricha.Te dwa zdarzenia bardzo go zmieniły. Mówiono w Labniz, że stał się jeszcze bardziejnieprzystępny.

Kaszmirą zajęła się Elza. To jej Heinrich powierzał opiekę nad nowymi robotnikami.Ufał jej doświadczeniu i intuicji. Większość kluczy do pomieszczeń gospodarskich równieżznajdowała się w jej rękach i najważniejsze, Elza zarządzała kuchnią.

Elza była bardzo szczupła, siwe włosy miała upięte w ciasny kok, nosiła dobrzeskrojoną suknię z czarnego aksamitu. Kobieta wyglądała na pięćdziesiąt lat, a dopiero coobchodziła sześćdziesiąte drugie urodziny. Niestety nie mówiła po polsku, znała tylkopojedyncze słowa. Pokazała Kaszmirze jej maleńki pokoik. Stało tam jedno żelazne łóżko zmateracem, mała komoda i krzesło. Wszędzie panowała sterylna czystość. Kaszmiraostrożnie położyła zmęczoną Olinkę i usiadała na krześle. Nie rozumiała, co po niemiecku

Page 116: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

mówi do niej Elza. Była tak senna, zmęczona, że marzyła tylko o tym, żeby przytulić się doOlinki i zasnąć. Elza wyszła i po chwili wróciła z młodych chłopakiem, który postawił wpokoju piękną drewnianą kołyskę i powiedział po polsku:

— Pani Elza mówi, że to po zmarłym dziecku pana Weintraumba. Połóż spaćdziewczynkę i zejdź na kolację.

W pierwszej chwili ta kołyska przeraziła Kaszmirę, ale w tej sytuacji nie mogłagrymasić. Ola mocno spała. Delikatnie przełożyła ją do kołyski, nakryła kołderką i zeszłana dół do dużej sali dla służby przy kuchni. Przy długim stole siedzieli robotnicyWeintraumba. Jerzyk, młody Polak, który przed chwilą przyniósł kołyskę, wskazał jejmiejsce i powiedział:

— To Krysia i Zochna z Warszawy zgarnięte podczas łapanki. To Jan i Elżbieta zElbląga, nie podpisali folkslisty. To Albert z Grudziądza, a to Olena i Oksana z Ukrainy.Olena, nalej zupy nowej.

— A ja z Ukrainy — zaśmiał się młody mężczyzna.— Nie zapomniałem o tobie — szybko zreflektował się Jerzyk. — No to już teraz

poznałaś Iwana, a obok siedzi Anatolij — Rosjanin. Mamy jeszcze Saszkę, ale nie wróciłjeszcze ze stodoły, bo kończy naprawy. No i ja: Jerzy, jestem z Krakowa, z Podgórza, zWęgierskiej. Te cztery dziewczyny, które przyjechały z tobą, to pewnie już znasz: Jadzia,Danusia, Marysia i Ula. Teraz kolej na ciebie.

Kaszmira odłożyła łyżkę. Czuła skupiony na sobie wzrok pozostałych osób. Powiedziałakrótko:

— Zgarnęli nasz pociąg w Białymstoku. Jestem Kaszmira, pochodzę z Mołodeczna kołoWilna.

— A to prawda, że jesteś tu z dzieckiem? — zapytała Olena.— Tak. Mam dwuletnią córeczkę. Śpi teraz.Z apetytem jedli pachnącą boczkiem grochówkę. Kaszmira sądziła, że będą tu słabo

karmieni. Była tak głodna, że mogłaby całą porcję zjeść w minutę, ale powstrzymywała się,jadła powoli, rozsmakowywała się każdą łyżką. Czuła majeranek. Od razu przypomniałajej się matka. Wszyscy jedli i po cichu rozmawiali.

— Dziwne… że Weintraumb zgodził się na robotnika z dzieckiem… — burknął porosyjsku Anatolij do Ukrainek.

— Gdybyś miał taką twarz, to też byś mógł tu być z dzieckiem, nawet z dwojgiem albopięciorgiem — zaśmiał się grubiańsko Iwan.

— Dziwisz się, że Heinrich ją wziął? — zapytała Olena szeptem.— Jak się jej przyjrzałem, to się już nie dziwię… — Iwan zjadł ostatnią łyżkę zupy. —

Zupełnie niczego sobie… No to się będzie działo…Ukrainki zachichotały. Też kończyły swoje jedzenie. Kaszmira nie wytrzymała, pochyliła

się w stronę Iwana i powiedziała po rosyjsku:— Wolałabym, żebyście o mnie rozmawiali ze mną. Jak chcecie coś jeszcze wiedzieć, to

zapytajcie mnie. Chętnie odpowiem.— A skąd znasz tak dobrze rosyjski? — wydukał zaskoczony Iwan. — Myślałem, że…

Page 117: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Polacy nie znają rosyjskiego…— Ci z Krakowa, Warszawy — powiedziała spokojnie — pewnie nie znają, ale ci z

Wilna i okolic znają. Znam też trochę ukraiński i białoruski, żona mojego brata jestBiałorusinką i tak jak ona — wskazała na siedząca obok Ukrainkę — ma na imię Olena. Zato nie znam niemieckiego i mam nadzieję, że mi trochę pomożecie.

— Pewnie. Jakoś sobie poradzimy… — odparł ciągle zaskoczony Iwan.Teraz śmiały się wszystkie Polki, a Zosia, pochyliwszy się nad stołem, powiedziała:— No trochę tego rosyjskiego to my znamy, ale widać Iwana poraziłaś i nie wiem, czy

dojdzie o własnych siłach do swojego pokoju… Odważna jesteś. Iwanowi tak między oczyrzucić…

— A co to? Do Iwana nie wolno mówić? — zdziwiła się Kaszmira.— No, nasz Iwan to nasz car — chichotały kobiety.Do sali weszła Elza i kazała kończyć kolację. Stanęła przy stole i powiedziała bardzo

stanowczym tonem:— Od jutra Rosjanie, Białorusini i Ukraińcy nie będą jedli przy tym stole. Pan

Weintraumb zabronił. Nie mają też prawa wchodzić do jadali.Wszyscy zamarli. Zapanowała cisza. Kaszmira nie zdążyła dojeść zupy. Kilka łyżek

jeszcze zostało. Spojrzała tęsknie w swoją miskę. Niestety, Jerzyk już zaczął sprzątać i jejreszta zupy powędrowała na tacę.

— A to dla dziecka — powiedziała Krystyna. — Elza kazała dać małej kubek mleka ipajdę chleba z marmoladą. Po mleko możesz przychodzić rano o szóstej do obory. Elzapozwoliła.

Wręczyła jej małą tacę z jedzeniem. Reszta robotników wychodziła w milczeniu zjadalni.

— Nie jest tu tak źle…— Nie chwal dnia przed zachodem słońca… Jesteśmy tylko robotnikami i to nie z

własnej woli… — Krystyna mówiła szeptem i sprzątała okruszki chleba ze stołu, zbierającje maleńką miotełką do miseczki. — Nie zapominaj, że jest wojna… Wszystko tu jestmylące… Bądź czujna. Teraz jest zima, to nie ma tyle pracy, ale nie łudź się, znajdą jąnawet w najcięższe mrozy. U Weintraumbów nic się nie zmarnuje. Nic też nie ma za darmo.Jego synowie to lotnicy i wierni żołnierze Hitlera. Przekonasz się sama.

— A jego żona? — Kaszmira pomogła Krystynie znieść resztę naczyń do zmywaka. Elzazobaczyła, że Kaszmira pomaga w kuchni, powiedziała coś do Jerzego, a ten podbiegł iszybko przetłumaczył Kaszmirze:

— Elza mówi, że bez jej pozwolenia nie wolno pracować w kuchni. Ale jest późno, todokończ mycie z Krystyną i sprzątnijcie podłogę. My idziemy do spiżarni po jedzenie najutrzejszy dzień. Jak wrócimy, wszystko musi być zrobione. Rano masz być gotowa dopracy.

— A co z dzieckiem?— Moja droga, dziecko to twój problem… — Jerzy spojrzał na nią groźnie. — Nie

jesteś tu na specjalnych prawach. Jesteś… taka sama jak my. Niczym się nie różnisz. A to,

Page 118: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

że jesteś…— Zamknij się, Jurek — przerwała mu Krystyna i spojrzała na niego porozumiewawczo.

— Idź do Elzy, bo znowu dostaniesz karę.Jurek jak porażony prądem poleciał za Elzą. Kaszmira stała koło zmywaka nieco

zdezorientowana.— Przepraszam, nigdy więcej się to nie powtórzy. To taki odruch. Ja całe życie

pracowałam w kuchni…— Elza wszystko wie. Ale powiem jej. Moja rada: nigdy nie wybiegaj przed szereg,

nawet jeśli… — Krystyna skończyła mycie naczyń. — Masz — wręczyła czyste ścierkiKaszmirze i poleciła szybko osuszyć wszystko i poukładać w kredensie.

— Co ja mam zrobić z dzieckiem? — dopytywała Kaszmira, polerując miski i łyżki.— Nie wiem. Tu nigdy nie było dzieci… Musisz sobie sama radzić.— Ale Ola ma niespełna dwa lata… — Kaszmira równiutko układała miski na

ozdobionych piękną gipiurą półkach białego kredensu. — Ale tu pięknie…Kaszmira była szczerze zachwycona. W jakimś stopniu ta potężna jadalnia z kuchnią

kojarzyła jej się z tą u Rosenbaumów. A było to jedyne miejsce w ich domu, które ciepłowspominała.

Kochała tam każdy szklany słoik z nakrętką dumnie przykryty białą, płócienną, haftowanąserwetką. Kucharka Rosenbaumów Natasza wyjmowała ze słoiczka na przykład liścielaurowe, ostrożnie zakręcała słoik i przykrywała pokrywkę, a Kaszmira mogła obwiązaćsłoiczek wstążeczką i odłożyć go na półkę z przyprawami. Szklane słoiczki z białymi,haftowanymi czapeczkami zawierały pieprz, wanilię, kardamon, cynamon, paprykę…Kaszmira doskonale rozpoznawała zawartość każdego słoiczka. Szybko nauczyła sięodróżniania tymianku od bazylii, kaszy jaglanej od gryczanej, maku od sezamu.

Gdy wchodziła rano do kuchni, zerkała na półkę z przyprawami i mówiła:— Dzień dobry, piękne siostrzyczki. Już jestem. — I biegła dalej do pracy.Teraz Kaszmira podziwiała wspaniałą kuchnię Weintraumbów. Nigdy nie widziała

takich wspaniałości — kredensów, sreber, porcelany.— Musisz zabierać córkę ze sobą i czymś ją zająć — przerwała jej rozmyślania

Krystyna. — Nie ma tu niańki dla twojego dziecka — dodała ostrym tonem.— A żona Weintraumba? Mieszka tu? — zapytała Kaszmira.— Na twoim miejscu nie interesowałabym się tym… — Krystyna szorowała zlew i nie

patrzyła na Kaszmirę. — Zresztą niedługo sama się przekonasz dlaczego…— Ale o co chodzi? — Kaszmira kończyła układanie naczyń.— Pani Weintraumb jest bardzo chora. Zaniemogła po śmierci synka i nie wstaje z łóżka,

jest sparaliżowana. To druga żona pana Heinricha. Jest niewiele młodsza od ciebie i… —Krystyna nie dokończyła, bo do jadalni weszła Elza. Była niezadowolona, bo podłoga niezostała jeszcze sprzątnięta.

— Co to za żółwie tempo?! — powiedziała stanowczo. — Za pięć minut wszystko mabyć gotowe.

Gdy Elza wyszła, Kaszmira zapytała:

Page 119: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— A o co chodzi z tymi Rosjanami w jadalni?— Nie wiem… Chyba coś się dzieje na froncie, bo Elza od rana chodzi wściekła. Nie

możemy słuchać radia. Ale dowiem się jutro… — powiedział szeptem Krystyna i szybkododała: — Pewnie szkopy od Ruskich w dupę dostają…

Page 120: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Heinrich

Kaszmira szybko przekonała się, że nawet zimą w folwarku jest dużo pracy. Codzienneobowiązki w chlewniach, w oborach i w kurnikach uświadomiły jej, kim są robotnicy ijaką spełniają funkcję. Już o szóstej rano musiała być przy krowach, a potem czas leciałniczym błyskawica. Kolacja, sen, pobudka, praca, jedzenie i tak dzień za dniem. Nawet wniedzielę pracowała, chociaż mniej, ale jednak o szóstej rano musiała być w oborze razemze śpiącą w jej ramionach Olą. Kładła ją na sianie, na pledzie, który dostała od Elzy, szłado krów, a mała albo spała jeszcze kilka godzin, albo sama bawiła się drewnianymizabawkami, które zrobił dla niej Jerzyk. Czasami podchodziła do swojej ulubionej krowy,którą nazwała Rysią, i rozmawiała z nią. Kaszmira musiała też pomagać Krystynie przyrobieniu paszy dla kaczek i kur. Pracowała dwanaście godzin dziennie i nie wolno jej byłoopuszczać terenu folwarku. Za nieposłuszeństwo Heinrich miał odsyłać do obozu wDziałdowie. Zrobił to ponoć tylko raz. Do ubrań Kaszmira musiała doszyć kwadraty zliterą „P”. Brak oznakowania kosztował zawsze dwie marki. Dlatego wszyscy polscyrobotnicy pilnowali swojej literki „P”. Weintraub płacił po dwadzieścia pięć marekmiesięcznie. Wszyscy mówili, że to bardzo dużo i trzeba się cieszyć, że w ogóle cośdostają. I tak minął styczeń.

Elza była zadowolona z jej pracy i któregoś dnia poprosiła o pomoc w kuchni. Ukrainkikipiały z zazdrości, a reszta Polek robiła kąśliwe uwagi. Dawały jej do zrozumienia, żejest na specjalnych prawach. Kaszmira starała się nie przejmować złośliwościami istopniowo do nich przywykła.

O szóstej zameldowała się w kuchni. Ola spała na jej rękach. Elza wydała jej dokładniepoliczone produkty i nakazała przygotowanie zupy jarzynowej oraz gulaszu z kaszągryczaną. Kaszmirę zawsze uderzał chłód Elzy, jej zdystansowanie i pewnego rodzajuwyniosłość. Jednak przekonała się już wiele razy, że to tylko fasada, za która kryje się teżwiele współczucia dla robotników. Gdy kilka dni temu Iwan wbił sobie widły w stopę izwijał się z bólu na sianie, Elza wbiegła do stodoły i natychmiast opanowała sytuację.

— Iwan! Nie ruszaj się! Nie krzycz! Uspokój się! Chłop jesteś czy baba?! — krzyknęłana progu. — Anatolij, szybko do mnie! — zawołała. — A wy do roboty. Nie ma się cogapić. Nie widzieliście nigdy, jak człowiek cierpi?! Ruszać się! Wracajcie do swoichprac!

Przerażony Anatolij stał koło Elzy i cały czas nie mógł uwierzyć w to, co się stało.— Zrobimy tak — Elza klęczała koło nogi Iwana. — Jednym ruchem wyjmiesz widły.

Potem szybko zdejmujemy but i skarpety. Ja szybko przewiążę nogę, żeby zatamować krew.Nie gap się tak! Rób, co ci każę!

Niestety, Anatolij zemdlał, a Elzie pomógł Jerzyk, który z wprawą zatamował krew.

Page 121: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Wiedział dokładnie, gdzie zacisnąć apaszkę Elzy. Ta stała i patrzyła na niego z podziwem.— Jerzy, zrobiłeś to jak prawdziwy lekarz — powiedziała z nieukrywaną serdecznością.Mimo szybko udzielonej pomocy, trzeba było przewieźć Iwana do szpitala. Heinrich

oprócz bryczek miał jeszcze piękne auto marki Hanomag. Rzadko z niego korzystał.Uważał, że to zbytek. Czasami, gdy jechał do Królewca, wsiadał do czerwonego hanomagai żartował, że dopiero teraz jest prawdziwym hrabią. Na co dzień jeździł zwykłą bryczką.Gdy Iwan miał wypadek, Elza kazała Jerzykowi przenieść go natychmiast do auta i zawieźćdo szpitala w Allenstein. Widać było jej przerażenie. Ale gdy tylko samochód zniknął wbrzozowej alei, zawołała Krystynę i nakazała bardzo chłodnym tonem, jak zawsze unoszącgłowę:

— Jak wrócą, posprzątaj w samochodzie. Porządnie! Żeby nie było ani jednej kroplikrwi! Jak coś znajdę, nie dostaniesz kolacji.

Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby podobna groźba Elzy kiedykolwiek się spełniła.Gdy spotkała się z Kaszmirą o szóstej rano w kuchni, widok śpiącej Oli zrobił na niej

duże wrażenie. Delikatnie pogłaskała ją po głowie i powiedziała szeptem:— Połóż ją na pledzie, który leży na ławie. Potem możesz zrobić jej ciepłego mleka. W

czwartym słoju jest owsianka. Nasyp małej, zagotuj, niech zje dobre śniadanie. A ty sięuwijaj.

Kaszmira niewiele zrozumiała. Cały czas miała kłopoty z językiem niemieckim, ale jużrozpoznawała pojedyncze słowa: pled, owsianka, mleko — te wyrazy nie były jej obce.Wtedy też zauważyła jakąś tęsknotę w spojrzeniu Elzy. Rozumiała ją bardzo dobrze. Takpatrzą kobiety, które nigdy nie miały dzieci, tak patrzą kobiety, które nie mogły mieć dzieci.Potem dowiedziała się od Krystyny, że Elza jest starą panną. Całe życie oddałaWeintraumbom. Opiekowała się synami Heinricha i zarządzała domem. To ona dobierałaguwernantki i nauczycieli muzyki. Przed wojną była znaną pianistką, ale artretyzm nazawsze zamknął jej karierę. Szukała jakiegoś celu w życiu i tak trafiła do dworuukochanego kuzyna Heinricha, który powierzył jej muzyczną edukację swoich synów. Niezdążyła wyjść za mąż, bo jak mówiła, miała zawsze dużo odpowiedzialnej pracy. Pośmieci trzeciego syna Heinricha, który zmarł zaraz po narodzeniu, troskliwie zaopiekowałasię zapadającą na zdrowiu Christą — drugą żoną Weintraumba. I tak Elza zawsze miała naoku nie tylko cały dwór i robotników, lecz także rodzinę Weintraumbów.

Elza wyjechała na zakupy, a Kaszmira ułożyła Olinkę na pledzie i ruszyła do pracy wkuchni. Wszystko tu miało swoje miejsce. Najbardziej fascynowały ją duże miedzianegarnki wypolerowane niczym lustra i zawieszone nad kuchnią. Kaszmira przyglądała się teżpotężnym szklanym słojom, które kryły w sobie różne odmiany kasz, groch i cztery rodzajefasoli. Zdjęła jeden z większych garnków, nalała do niego wody, wrzuciła opłukane kości ipostawiła na kuchni. Szybko obrała warzywa. Kochała ten spokój. Na moment zapomniałao wszystkim, co tak bolało w ostatnich latach. Spokojne tykanie wielkiego zegara, którystał koło drzwi, wyciszało ją. Woda już bulgotała, syczało drewno pod kuchnią. Kaszmirawrzuciła ziele angielskie, liście laurowe, warzywa. Po chwili rozpoczęły się początkoweakordy aromatu jej przypraw. Na moment wrócił obraz pracy w restauracji w Wilnie. Ile

Page 122: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

by dała, żeby znów znaleźć się w kuchni obok szefa — Bawarczyka Fursta. Ile by dała,żeby znowu otworzyć liścik, który dostała na pożegnanie wiele lat temu…

Kaszmiro!Nie piszę najlepiej po polsku. Poprosiłem o napisanie tej kartki moją gospodyniępanią Lenę Krzycką. Nie pogniewasz się na pewno.Dużo nowego wniosłaś do naszej kuchni. Od początku wiedziałem, że jesteś kimśwyjątkowym. Gdybym był młodszy, to zakochałbym się w Tobie bez pamięci!Ale mam sześćdziesiąt lat. Wiele w życiu widziałem, dlatego ucieszyłem się, żeuciekasz od tego draba Antka! Kaszmiro, zawsze możesz do nas wrócić. Zawszebędzie tu dla Ciebie miejsce. Pieniądze to reszta Twojego wynagrodzenia ipremia za Twoje przepisy! Tort Kaszmir, jak wiesz, nadal jestnajpopularniejszym deserem w naszej restauracji. Walter Makowski prawie sięrozpłakał, gdy usłyszał, że odeszłaś.Bądź zdrowa!Jan Furst

Do kuchni wszedł Heinrich. Widziała go pierwszy raz od czasu przyjazdu do folwarku.Pachniał dobrą wodą kolońską. Aromat roznosił się po całej kuchni i mieszał z zapachemgotującego się wywaru z jarzyn i kości. Ziele angielskie, liść laurowy, seler i zapachświeżego wetiweru, tak charakterystycznego dla francuskich wód kolońskich, mieszał się wdziwny, niepokojący aromat. Doskonale znała wetiwer — zawsze pachniał nim dyrektor jejsanatorium. Kaszmira powitała Weintraumba i zabrała się do krojenia mięsa na gulasz. Niepatrzyła na gospodarza. Krystyna ostrzegała ją, że nie wolno tego robić. Heinrich nalałsobie herbaty z czajniczka przygotowaną przez Elzę. Pił małymi łykami i przyglądał siępracującej Kaszmirze. Nóż był tępy, krojenie mięsa szło Kaszmirze z trudem. Zaczęłaszukać osełki. Otwierała ostrożnie szuflady. Szukała. Na próżno.

— Znowu tępy nóż? — zapytał Heinrich.— Tak, proszę pana.— Lewa szuflada… Tu, koło mnie… Chodź…Kaszmira podeszła do kredensu, przy którym stał Heinrich. Czuła jego wzrok na sobie.

Otworzyła szufladę. W kartonowym pudełku leżały różnej wielkości ostrzałki. Heinrichpodszedł bliżej. Stanął za plecami Kaszmiry. Gdy pochyliła się, by wziąć osełkę, poczułasilny ucisk w pasie. Heinrich przywarł mocno do jej pleców i złapał ją za piersi. Kaszmiraodskoczyła.

— Nie uciekaj — powiedział spokojnie. — To nie ma żadnego sensu.— Zaraz przyjdzie pani Elza… Ktoś może tu wejść… — Kaszmira próbowała jakoś się

ratować.Stanęła przy blacie, zwrócona plecami do okna. Miała teraz lepsze pole widzenia i

sądziła, że jakoś wymknie się z kuchni, ale szybko oceniła swoją sytuację jako

Page 123: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

beznadziejną. Ola spała na ławie wyścielonej pledem. Kaszmira nie chciała jej obudzić.Heinrich dopiero teraz zauważył śpiącą dziewczynkę.

— I nie krzycz przypadkiem. Obudzisz dziecko. A tego byś nie chciała. Prawda? —Heinrich szedł w stronę drzwi, ale nie spuszczał oczu z Kaszmiry. Przekręcił klucz. —Żeby nam nikt nie przeszkadzał… — powiedział bardzo spokojnie.

— Proszę pana… — Kaszmira czuła huk swoich tętnic. — Ja…— I po co się odzywasz? Nic nie mów. Tak będzie lepiej. Możemy się tu szarpać, ale po

co…?Podszedł blisko Kaszmiry. Wyjął spinkę z jej ciemnych włosów i delikatnie je rozpuścił.— Nie zastanawiałaś się, dlaczego cię wziąłem, i to z dzieckiem? — zapytał i delikatnie

pocałował ją w szyję. Zapach jego wody kolońskiej mdlił Kaszmirę. Milczała. —Grzeczna jesteś. No widzisz, świetnie się zrozumiemy. Zobaczysz. Ale gdybyś chciała byćnieposłuszna, to… — Rozpiął jej bluzkę. Sutki Kaszmiry stwardniały od razu. Przez chwilęgładził je, a potem zaczął lekko masować jej piersi. I patrzył głęboko w oczy Kaszmiry,jakby czekał na jakąś reakcję. Ale Kaszmira nie dała żadnego z oczekiwanych przez niegosygnałów. Miała tępe spojrzenie. Znała takich mężczyzn. Wiedziała, po co przychodzą iczego chcą.

— Wiesz, co robię z niegrzecznymi robotnicami? Wysyłam je do Soldau, doDziałdowa… — znowu ujął mocno jej piersi. — Teraz może tego nie chcesz, ale jeszczebędziesz za tym tęsknić. Zobaczysz — pochylił się i lekko ugryzł jej sutki. — Dobrzepachniesz, twój zapach mi odpowiada… Niektóre kobiety źle pachną.

Na blacie obok Kaszmiry leżał nóż. Mogła go bez trudu użyć, ale to nie miałoby żadnegosensu. Przez głowę przeszedł jej obraz Oli, Maruszki i Mareczka. Musiała czekać. Heinrichwsunął rękę pod jej spódnicę. Po chwili poczuła, jak wdziera się w jej bieliznę, jakwwierca się kciukiem do środka.

— Jeszcze jesteś sucha — wysapał — ale zaraz będziesz wystarczająco wilgotna.Odwróć się. Na blat.

Kaszmira posłusznie odwróciła się i pochyliła nad blatem. Słyszała, jak odpina spodnie.Podniósł jej spódnicę. Zdjął bieliznę. Złapał za włosy. Odchylił mocną jej głowę.

— Wiesz, dlaczego cię wziąłem? Bo jesteś podobna do…Nie dokończył. Puścił jej włosy. Poczuł w sobie tę siłę, która kazała mu z całej mocy

zaatakować nowy teren i zdobyć go. Kaszmira widziała za oknem Krystynę i Olenę, któreszły z bańkami po mleko do obory. Heinrich sapał, stękał. Zegar na ścianie tykał jakbygłośniej. Na szczęście Weintraumb nie sprawiał jej bólu. Właściwie nic nie czuła. Heinrichnie był już młodym, jurnym mężczyzną. Po chwili po nogach Kaszmiry spłynęła gorącasperma. Niewiele jej było. Heinrich zapiął spodnie.

— Wytrzyj się — rzucił jej kuchenną ścierkę — i ubierz. Pamiętaj. Wszystko tu należydo mnie. Ty też.

Przekręcił klucz w drzwiach i wyszedł. Dopiero teraz zaczęła płakać. Namoczyłaścierkę w zlewie i drżącymi rękoma zaczęła wycierać uda i łydki. Nic nie mogła zrobić.Ola spała. Kaszmira tęskniła za siostrą i za Mareczkiem. Starła z podłogi kilka kropel

Page 124: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

spermy, wypłukała ścierkę i położyła ją na piecyku. Szybko naostrzyła nóż i cięłapeklowane mięso z jakąś dziką siłą. Najpierw na paski, a potem w drobną kostkę. Łzykapały na rękę z nożem. Wiedziała, że wszystko, co najgorsze, dopiero przed nią. Zbieraław sobie siłę. Jak wiele lat temu, gdy postanowiła, że ucieknie od Antka. Mięso na gulaszbyło gotowe. Szukała dobrej przyprawy. Zdjęła garnek z gotową zupą. Przyprawiła ją soląi pieprzem. Zegar tykał. Ola cały czas spała. Do kuchni wróciła Elza, a za nią wszedłJerzyk z koszami pełnymi zakupów.

— Pięknie pachnie — powiedziała i podeszła do garnka, wzięła łyżkę i spróbowałazupy. — Bardzo dobra. Poradziłaś sobie. To dobrze. Jerzy, zanieś wszystko do spiżarni.

Chłopak posłusznie wziął kosze i zniknął w drzwiach. Elza podeszła do tacy zczajniczkiem. Spojrzała na filiżankę z niedopitą herbatą. Wzięła tacę i podeszła doKaszmiry.

— Był tu pan Weintraumb?— Tak.— Umyj to ostrożnie. Uważaj, to droga porcelana.Elza od razu zauważyła jakiś niepokój w oczach Kaszmiry. Stanęła z boku i udawała, że

układa w komodzie serwety. Przyglądała się Kaszmirze. Widziała, jak drżą jej ręce.Podeszła bliżej z lnianą ścierką, miała wrażenie, że czuje zapach wody kolońskiejHeinricha.

— Zaparz świeżej herbaty i zanieś do gabinetu pana Weintraumba.Teraz zobaczyła w jej oczach strach i już nie miała wątpliwości. Wiedziała, po co

Heinrich tu przyszedł. Zdawała sobie sprawę z tego, co się tu działo. Spojrzała na śpiącedziecko. Znowu się zaczęło — pomyślała.

Kaszmira przygotowała już herbatę. Jej ręce nie przestawały drżeć. Elza wzięła od niejtacę. Wiedziała, że Kaszmira jej nie zrozumie, ale powiedziała:

— Zostań w kuchni. Przygotuj kaszę. Ja sama zaniosę herbatę. I milcz. Tak będzienajlepiej dla wszystkich. Nic nie mów. Nikomu nic nie opowiadaj. I tak ci nie uwierzą.Jesteś tylko robotnicą i należysz do niego. Jak się odezwiesz, odeśle cię do Działdowa. Jaktamtą Polkę Irenę. Głupia była. Za dużo gadała. Skarżyła się Chriście i Ukrainkom… Tyjesteś mądra, ty masz dziecko. To milcz.

I wyszła z kuchni. Kaszmira faktycznie niewiele zrozumiała, ale miała niejasnewrażenie, że Elza jej pomogła. Intuicja podpowiedziała jej, że musi milczeć. Postanowiła,że nikomu nic nie powie. Do końca dnia polerowała parkiety i srebra. Wieczorempoprosiła Jerzyka o kilka lekcji niemieckiego.

Długo nie mogła zasnąć. W pamięci przesuwał się obraz Arona Rosenbauma. Miaławtedy czternaście lat, może piętnaście. Zamknęła drzwi na klucz i położyła się spać wswoim małym pokoiku na poddaszu. Obudziło ją jakieś szarpnięcie. Otworzyła oczy. Stałprzed nią Rosenbaum.

— Wstawaj… idziemy… — Rosenbaum złapał ją z całej siły za rękę i wyprowadził nakorytarz. — Do mojego gabinetu — syknął.

Zerwała się do ucieczki, ale Rosenbaum złapał ją po chwili i jak małego psa wrzucił do

Page 125: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

gabinetu.— Jaka dzika jesteś… Lubię takie dzikie suczki… Rozbieraj się. Dość tych ceregieli,

moja panno.Ściągnęła koszulę. Stanęła przed nim naga. Bezbronna jak nigdy wcześniej.— Będę przychodzić do ciebie, kiedy będę chciał i ile razy będę chciał. Jak będziesz

odstawiała komedię, to powiem, że otrułaś moją żonę. Mam tu słoiczek, mam jeszcze kilkatabletek. Komu uwierzą? Jak myślisz?… No, podejdź bliżej. Polubiłem twoje piersi…Widzisz, jak twardnieją? Lubią mnie. Świeże maleństwa. Czekały na mnie…

Rosenbaum pochylił się nad nią, lizał jej sutki i lekko pogryzał. Posadził Kaszmirę nastole. Klęknął przed jej kroczem. Wkręcił się językiem jak wąż.

— Drżysz. To dobrze. To bardzo dobrze. Teraz zejdź ze stołu i zdejmij mi spodnie.Posłusznie odpinała spodnie i zsunęła je do samej podłogi. Zerknęła na mosiężną lampę

z zielnym kloszem. Cała dygotała. Rosenbaum chwycił jej lewą rękę.— Dotknij. Czujesz? Mocniej… Mocniej, mówię…Przerażona czuła, jak w jej ręce pęczniał członek Rosenbauma. Prawą ręką złapała

lampę i korzystając z chwili nieuwagi, uderzyła z całej siły w głowę odpływającego wrozkosz Arona. Rosenbaum padł nieprzytomny na dywan. Nie zastanawiała się, czy gozabiła, zbiegła naga do swojego pokoju. Szybko ubrała się, spakowała walizkę i uciekła wciemność.

Całe życie uciekała. Gdy była jeszcze młodą kobietą, wiele lat przed wybuchem wojny,wyjechała do Wilna z Antkiem bokserem. Życie z nim szybko zamieniło się w kolejnąmękę. Dręczył ją złymi nastrojami, katował kłamstwami o lepszym życiu i w końcupijaństwem, które tak dobrze znała z domu rodzinnego. Najpierw starała się stworzyćspokojny dom. Gotowała, sprzątała, czekała na poobijanego nieszczęśnika, opatrywałajego rany i tuliła nocą gorycz porażki na wileńskim ringu. Potem kompletnie pijanegoprzeciągała do łóżka, rozbierała i zostawiała w pijackim zamroczeniu. Aż w końcuzamykała się w pokoju, by uniknąć bicia. Nie czuła, że jest w wymarzonym Wilnie. Znowuwróciła na ulicę Grodzką, znowu chowała się przed pijackim krzykiem, jak kiedyś wdzieciństwie.

Któregoś wieczoru Antek wrócił zupełnie trzeźwy, ale miał w sobie jakiś przeklętymrok. Patrzył spode łba, milczał. Usiadł przy stole i czekał na jedzenie. Nauczyła sięodpowiadać milczeniem na jego milczenie. Postawiła przed Antkiem talerz zupy i samausiadła naprzeciw.

— Co dziś robiłaś? Pewnie się modliłaś… No i co sobie wymodliłaś?Milczała. Nie patrzyła na niego. Zgarniała na łyżką kaszę jaglaną, łowiła kawałki

marchewki w zupie.— Żałujesz, że przyjechałaś ze mną do Wilna? Żałujesz. Nic ci nie dałem. A bo to

widzisz, jestem wielki cham. Antek cham najlepiej żyje sam! — zaśmiał się grubiańsko iodchylił na krześle. — Chciałem cię mieć. Nikt nie wierzył, że pójdziesz w moje ręce. Aposzłaś. Nie musiałem się nawet bardzo starać. Obserwowałem cię w szpitalu. Ludziegadali, że młody Łukasz Bagiński cię zostawił, a potem gadali, że stary do ciebie

Page 126: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

przychodził. Prawda to?Milczała. Nigdy nie opowiadała Antkowi o swoim życiu. Nigdy. Nic by nie zrozumiał.

Czuła, że wezbrała wtedy jakaś zła fala… Antek wstał i podszedł bliżej.— Milczysz? A byłoby lepiej, żebyś coś opowiedziała swojemu Antkowi. No to jak

było z tym starym Bagińskim?Goniła łyżką ziarenko czarnego pieprzu w talerzu. Antek stanął za nią, złapał ją za włosy

i wsadził jej głowę w talerz z zupą. Z trudem wyrwała się z jego uścisku i odskoczyła.— Boisz się? Tak. Boisz się mnie. To bardzo dobrze! — Antek oparł się o stół. Jego

spojrzenie ją przeraziło. Otarła twarz ręką, poprawiła włosy i z udawanym spokojem natrzęsących się nogach poszła do pokoju. Antek dopadł ją, chwycił za rękę i szarpnął. Jakpiórko poleciała w jego stronę.

— Milczysz, suko! No to sobie milcz. A ja i tak wiem, że nawet stary Bagiński cięgrzmocił! No to teraz pokaż mi, jak go dosiadałaś.

Pchnął ją w stronę łóżka, ale upadła z hukiem na podłogę. Podniósł ją, rzucił na materac,przewrócił na brzuch, zadarł spódnicę, usiadł na jej nogach i rozpiął sobie spodnie.

— Nie ruszaj się!Zerwał jej majtki i brutalnie gwałcił rozdygotane ciało. Najpierw czuła potężny ból, a

potem zapach zupy na swoich włosach. Gniew zawsze przychodził do niej później, alezagnieżdżał się głęboko i na długo. Antek zapiął spodnie i wyszedł z domu. Długo jeszczeleżała na łóżku. Mdliło ją od zapachu spermy. Postanowiła wtedy, że ucieknie. Znowu.Teraz nawet nie może uciec.

Page 127: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

U Schillerów

Folwark siostry Heinricha nie jest nawet ćwiartką jego majątku. Dlatego Hildi — jak doBrunhildy zwraca się jej brat — miała tylko kilku robotników. W przeciwieństwie doniego nie była tak gospodarna. Rozpieszczała jedyną córkę Agnesę i syna Hansa. Lubiłastroje i biżuterię. Miała słabość do swojego mercedesa — często jeździła nim naprzejażdżki ku zgorszeniu brata i Elzy. Wybaczano jej tę próżność, ponieważ na co dzieńtryskała cudownym humorem i potrafiła wyciągnąć Heinricha z najgłębszego smutku. Toona po śmierci syna Weintraumba pielęgnowała go w ciężkiej depresji i to ona odegnała odniego myśli samobójcze, gdy oskarżano go o przyczynienie się do śmierci pierwszej żony.Tylko Hildi mogła go skarcić za napastowanie kobiet i przywracać, choć na jakiś czas,porządek w jego sumieniu. Gdy hrabia von Haslov powiedział o niej kiedyś, że jest głupiajak krowa i że współczuje Heinrichowi takiej siostry, ten wyzwał von Haslova napojedynek i bardzo szybko zakończył żywot nieszczęśnika o ciętym języku.

W przeciwieństwie do Heinricha Brunhilda nie interesowała się polityką i nie wstąpiłado Narodowosocjalistycznej Ligii Kobiet. Zapytała tylko:

— A czy to konieczne? — i wypuściła dym z papierosa umieszczonego w długiej,czarnej lufce, uśmiechając się przy tym niczym Marlena Dietrich, którą naśladowałaczasem przed lustrem.

— Führer do niczego nie zmusza, ale to byłby wyraz wielkiego poświęcenia dla kraju —usłyszała.

— To cudownie! Bo ja już się raz poświęciłam, oddałam syna na wojnę, jest lotnikiem ipewnie teraz coś dla Führera bombarduje.

Ratowała ją zawsze sława wojenna męża — weterana pierwszej wojny, jednego znajlepszych lotników Luftwaffe, i nienaganna opinia o bracie.

Niestety, nie udało jej się ominąć Hitlerjugend. Gdyby mieszkała w dużym mieście, topewnie jakoś uwolniłaby spod ich władzy syna, ale na wsiach, i to jeszcze w PrusachWschodnich, było to po prostu niemożliwe. W Labniz i innych okolicznych wioskach doHitlerjugend i Jungvolk należał właściwie każdy chłopiec. A w 1939 roku, gdy sobotyustanowiono dniem młodzieży — Staatsjugendtag, to żaden członek Hitlerjugend niechodził do szkoły na lekcje. Obietnica wolnych sobót podziałała więc na resztę chłopców itak w kilka dni szeregi organizacji zostały zasilone. Zresztą z czasem członkostwo wHitlerjugend stało się obowiązkiem. Hildi początkowo sądziła, że to niewinne zabawychłopców: wyjazdy na obozy, musztra, wycieczki rowerowe do Kłajpedy przez mierzeję,nocowanie w namiotach, zawody sportowe. Ale gdy zobaczyła syna w mundurzeHitlerjugend, z przepaską na ramieniu, ze swastyką, świętującego urodziny Hitlera,zrozumiała, że nie są to żarty. Niestety, nie mogła już nic zrobić. Z bólem serca

Page 128: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

obserwowała dramat nieporadnego Hansa, który nie mógł skoczyć w dal dwasiedemdziesiąt pięć ani przebiec sześćdziesiątki w dwanaście sekund. Leopold kazałJohanowi zrobić w ogrodzie skocznię i bieżnię do ćwiczeń. Hans skakał, biegał, płakał —trwało to tygodniami, ale nie poddawał się. Zaliczył. I dostał swój pierwszy sztylet —jeszcze w okresie Jungvolku. Szczęśliwy, śpiewał: Horst Wessel Lied:

Już trąbka gra, to apel nasz ostatniDo boju gotów jest już każdy z nasHitlera flagi wkrótce wioną ulicamiDawnej niewoli już się kończy czasChorągiew wznieś, szeregi mocno zwarte…

Czasami Brunhilda wyrażała swoje obawy, a nawet niechęć do faszyzmu, ale wówczasbyła szybko nawracana przez brata i męża. Pierwszy odwoływał się do jej uczućrodzinnych, drugi, zresztą dość naiwnie, do rozsądku Hildi. Ale prawdziwym lękiemprzepełniała ją wielka pasja syna do lotów szybowcowych i gdy w październiku 1938 rokuzdobył licencję pilota, postanowiła modlić się w jego intencji, czym wzbudziła serdecznyśmiech swojego męża Leopolda.

— Ale módl się, Hildi, tylko zanim wypijesz szklaneczkę burbona… Bardzo cięproszę… — żartował, gdy oznajmiła mu to czternastego października wieczorem w ichsypialni.

W grudniu tego samego roku roku Hildi przygotowywała się do rautu. Siedziała przedswoją toaletką z kryształowym lustrem, poprawiała makijaż, piła burbona i oczywiściepaliła papierosy — uwielbiała je. Do pokoju wszedł Hans w mundurze Hitlerjugend.

— Synku, mój skarbie, zamierzasz tak pojawić się na raucie? — powiedziała, nieprzerywając sobie rysowania brwi.

— Mamo, to dla mnie zaszczyt. Idziemy ku nowym, silnym Niemcom. Służę naszemunarodowi i Führerowi.

— Wolałabym, kochanie, żebyś był bardziej śródziemnomorski niż germański — zaczęłapudrować policzki.

— Mamo, niemieckie dziewczęta się nie malują, nie oglądają zakazanych filmów, niepalą papierosów i… — Po chwili namysłu dodał: — I nie piją alkoholu. A Dietrich tozdrajczyni. Nie powinnaś oglądać jej filmów.

— Kochanie — Brunilda spokojnie rozczesywała włosy — na szczęście jestem jużdorosłą kobietą.

— Ale jesteś niemiecką kobietą. Jesteś niemiecką żoną i niemiecką matką!— Jestem Brunhilda Schiller z domu Weintraumb — odwróciła się w stronę syna. —

Jestem twoją matką i żoną twojego ojca — bohatera pierwszej wojny. Kocham palićpapierosy. Kocham burbona. Kocham filmy z Marleną Dietrich i powiem więcej…Chciałabym być taka jak Marlena Dietrich.

— Jesteś od niej piękniejsza, mamo.— Skarbie… — zaśmiała się uroczo i przytuliła syna. — Nie o urodę chodzi, nie o

Page 129: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

aktorstwo…— A o co?— Hans, podaj moją szkatułę — dyplomatycznie zmieniła temat. — Wybierzemy razem

biżuterię na ten wieczór. Ojciec mówi, że powinnam założyć rubiny. Co ty na to?— Mamo… Herman Göring powiedział, że nasz naród musi się stać narodem lotników.

Będę… pilotem Luftwaffe. Chcę wyjechać do Berlina, do… Luftkriegsschule!Hildi wypuściła z rąk szkatułę i klejnoty posypały się na lśniący parkiet. Tamtego dnia

pierwszy raz odczuła siłę niemieckiego państwa.Niebawem Hans przyjechał w mundurze Luftwaffe z przyjacielem Lotharem i wszystko

w jej domu zmieniło się. Agnesa i Lothar pokochali się od pierwszego wejrzenia. Hans byłszczęśliwy, że jego przyjaciel i jednocześnie mistrz odnalazł się bez trudu w jego rodzinie.Hildi bardzo lubiła Lothara. Imponował jej tym, że mimo nacisków nie wstąpił do NSDAP.Był świetnym pilotem. Sokoli wzrok i geniusz taktyki — to go broniło. W październiku1941 miał już na koncie pięćdziesiąt dziewięć zestrzelonych samolotów. W 1942 roku wciągu czterech lotów strącił dziesięć, a w Afryce w kilkanaście minut — pięć. Lepszy odniego był tylko Klaus Rothke. Dlatego w sprawie partii zostawili go w spokoju. Hansnatomiast wstąpił do NSDAP w 1941 roku. Ta informacja przygnębiła Hildi. Pierwszy raznie odpisała na list syna.

Mąż Brunhildy żył swoim życiem. Przede wszystkim polował, czytał książki i przekładałHomera. Długo nie potrafił sobie wytłumaczyć, że niestety nie nadaje się już do wojska.Rana po pierwszej wojnie uniemożliwiała mu chodzenie i sprawiała co jakiś czas ogromnyból. Nie chodziło mu nawet o służbę Führerowi, ale o samą wojnę, o miłość do latania.Hans niejako wypełnił tę lukę, spełnił jego oczekiwania i marzenia. Był jego dumą. Samaideologia nazistowska, szczególnie po 1938 roku przerażała go, ale nie upubliczniałswoich poglądów, nie rozmawiał o tym nawet z Hildi. W skrytości serca cenił niezależnośćżony i sądził, że jej próżność, płochość, nawet jakaś niedojrzałość intelektualna — jakmniemał — może mogą ją nawet chronić. Od czasu do czasu pozwalał sobie nadyscyplinujące rozmowy w stylu:

— Hildi, mój skarbie, prosiłbym cię, żebyś nie wypowiadała się na temat polityki ubarona.

— Leopoldzie, traktuję te słowa jako żart. Mój kochany, czy ja mówię nieprawdę?Göring jest obrzydliwym morfinistą, wszyscy o tym wiedzą. Czy to jakieś kłamstwo? Czyto jest polityka?

— Wolałbym, żebyś również nie wypowiadała się na temat marszałka. Znowu ma być napolowaniu. I może będziemy musieli pojechać na kolację… Pomyślałaś, co by się stało,gdyby baron powtórzył twoje słowa? Nawet w jakimś żarcie, jak zwykł to robić…

— Wszyscy o tym mówią. Wszyscy o nim plotkują. Jest próżny niczym kobieta. Czy tywiesz, że baronowa Essling pytała mnie, czy nie sprzedałabym Hermanowi mojegonaszyjnika ze szmaragdami po mojej prababce?

— Kochanie… proszę cię… i nie pij tyle burbona…— Masz mi cały czas za złe, że byłam pijana, że skrytykowałam Goebbelsa? Żadna nie

Page 130: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

może mu odmówić. Czy ty wiesz, ile kobiet przeszło przez jego łóżko? I ten nasz moralnyFührer na to pozwala?

— Uspokój się, Hildi. Wolę, gdy milczysz. Masz szczęście, że nikt nie słyszał twoichwywodów o Goebbelsie… Dla dobra naszego syna i narzeczonego Agnesy.

Ten ostatni argument zawsze wyciszał Brunhildę, ale tylko burbon koił jej niepokoje.Leopold nie miał za złe Hansowi wstąpienia do partii. Nie był nawet specjalnie

zaskoczony jego decyzją. Uważał, że syn już w Hitlerjugend był podatny na perswazjęideologiczną. Sądził wówczas, że praca w drużynie wyleczy go z kompleksów młodości,dlatego w ogóle nie podzielał obaw Hildi. Jego syn był wychowywany przede wszystkimprzez kobiety i to uwrażliwiło go w jakiś dziewczęcy sposób na świat. Schiller, jeśli tylkobył w domu, obserwował Hansa z wielkim zrozumieniem i jakimś żalem, a nawetwspółczuciem. Widział w nim małego chłopczyka, którego wszyscy traktowali jak nowąodmianę dziewczynki. Hildi siedziała z nim w swoim pokoju, czytała mu książki, aczęstokroć zamiast po baśnie sięgała po swoje romanse. I codziennie przeglądali razem jejszkatułę z klejnotami. Brunhilda zakładała mu czasem dla żartu jeden ze swoichnaszyjników i długie klipsy.

— Agni — wołała do córki — spójrz, jaki piękny jest twój braciszek! Jak mu do twarzyw moich szafirach. Pasują mu do koloru oczu.

Widok Hansa w klejnotach matki zawsze rozczulał Agnesę. Podbiegała do braciszka,brała go na ręce, obsypywała pocałunkami i jak lalkę zabierała do swojego pokoju.Uwielbiała zabawy z bratem. Zbierali kwiaty, łapali motyle siatką, którą Leopoldprzywiózł im ze Szwajcarii, ustawiali lalki na kredensie, robili domowy teatrzykkukiełkowy i bawili się w dzidziusia. Agnesa wsadzała wówczas brata do wózka, woziłago po ogrodzie i udawała, że jest jego matką. Hans miał gaworzyć jak niemowlę, płakać idomagać się jedzenia. Zabawa, z pozoru niewinna, z czasem stała się niebezpieczna, bopewnego razu wózek załamał się pod ciężarem sześciolatka i Hans dość boleśnie upadł namarmurową posadzkę. Leopold widział w tym zupełnie inne niebezpieczeństwo,kategorycznie zabronił tej zabawy i jeszcze tego samego dnia zabrał syna na polowanie,które zakończyło się fiaskiem, ponieważ chłopiec dostawał histerii podczas każdegostrzału do upatrzonego przez ojca zwierzęcia. Leopold żałował, że nie miał wpływu najego wychowanie. Jako inwalida często przechodził leczenie, rehabilitację, wyjeżdżał zdomu na całe miesiące i tracił cenny czas, który chciał spędzać ze swoim małym synkiem.Wstąpienie Hansa do Hitlerjugend traktował więc jako zrządzenie boże. Organizacjazrobiła to, co jemu się nie udało. Z satysfakcją obserwował, jak Hans wymyka się z rąkBrunhildy, jak coraz rzadziej zagląda do jej pokoju. A zabawy z siostrą traktuje jako stratęczasu. Liczyła się drużyna, obozy pod namiotami, musztra, ćwiczenia gimnastyczne i AdolfHitler. Na ścianie w pokoju Hansa wisiał portret wodza i mała chorągiewka ze swastyką,obraz olejny przedstawiający Leopolda w mundurze, zdjęcie Agnesy z wakacji wSzwajcarii w 1932 roku i duży, by nie powiedzieć ogromny, portret Brunhildy wwieczorowej sukni z balu w 1937 roku. Schiller od razu pojął podstęp syna. Nikt niepowiedział ani słowa na wizerunek Adolfa Hitlera, skoro uroczyście wisiał na ścianie w

Page 131: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

asyście całej rodziny. Hans nagle przeobraził się w przystojnego młodego mężczyznę ojasno sprecyzowanych poglądach i planach.

— Leopoldzie, to jakiś koszmar! — tragizowała Brunhilda zaraz po otrzymaniuwiadomości o wstąpieniu syna do NSDAP.

— Bez histerii proszę. Od tej pory naucz się milczeć — Leopold nie przerywał sobieczytania.

— A co to za ton, mój drogi?— Liczę na twój rozsądek. Pamiętaj, jednym zdaniem możesz nas wszystkich wysłać do

obozu i na zawsze zniszczyć karierę Hansa.— Będziemy zakładnikami we własnym kraju?— Zalecałbym ci coś jeszcze, nie rozmawiaj z Heinrichem…— Żartujesz? Przecież to mój brat… I nie zapominaj…— Nie zapominam — przerwał jej i odłożył książkę na półkę. — Nie dajesz mi

zapomnieć, Hildi. Nie dajesz… Ciągle mi przypominasz, ile zawdzięczamy twojemubratu… Pamiętam. Każdego dnia pamiętam. Nie jestem w stanie zapomnieć.

Leopold wziął laskę i kulejąc, wolno poszedł w stronę drzwi. Hildi zerwała się z fotela,podbiegła do męża i położyła rękę na klamce, nie pozwalając mu wyjść.

— Przepraszam, kochany… Wybacz mi… Nie chciałam cię zranić. Nie gniewaj się. Poprostu…

— Hildi… — pogładził żonę po twarzy. — Nie potrafię się na ciebie gniewać. Czujęsię zmęczony, idę do sypialni. Będę na ciebie czekał. Noga mi znowu dokucza…

— Głupia jestem… Masz rację. Nie będę rozmawiała z Heinrichem… — Brunhildawtuliła się w ramię męża.

— Nie jesteś głupia. Jesteś waleczna. Kocham to w tobie.Hans nie zrobił jakiejś wielkiej kariery, ale awansował i uchodził za dobrego lotnika.

Przyjaźń z Lotharem, asem lotnictwa, z pewnością mu sprzyjała, ale też czasami ciążyła. Wżaden sposób nie mógł mu dorównać. Nawet oczy całej jego rodziny były wpatrzoneprzede wszystkim w Lothara.

W styczniu 1943 roku wszystko zaczynało się zmieniać. Rozpoczął się czas klęsk,których nijak nie potrafił sobie wytłumaczyć ani Lothar, ani Hans.

Brunhilda żałowała, że Heinrich namówił ją na wyjazd do Allenstein. Nigdy nieprzypuszczała, że tak wygląda pozyskiwanie robotników. Cały czas miała w oczachpłaczące kobiety. Chciała jak najszybciej o tym zapomnieć. Nalała burbona. Usiadła wfotelu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że żyje w jakiejś enklawie. Od 1940 rokurzadziej pojawiła się na balach i spotkaniach. Bywali z Leopoldem tylko tam, gdzie było tokonieczne dla dobra rodziny, szczególnie dla Hansa. Właściwie utrzymywali stałe kontaktyjedynie z baronową Essling, bo ta z kolei przyjaźniła się z Emmą — żoną Göringa. Leopoldwierzył, że w ten sposób działają dla dobra dzieci.

Hildi podeszła do okna. Śnieg sypał kolejny dzień. Łyk burbona. Rozkoszne ciepło.Ośnieżony ogród zawsze kojarzył jej się z baśniami Andersena. Hildi dawno jużzauważyła, że życie na wsi odcina ją od świata, ale jest też rodzajem ucieczki, jest

Page 132: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

przepaską na oczach. Musiała nauczyć się udawać, że nie widzi pewnych spraw. Którejśnocy uznała, że zwariuje, i dlatego zaczęła uciekać w swój wyimaginowany świat. Piła zadużo. Leopold martwił się tym. Bał się, że ktoś zarzuci jej tak zwane niemoralneprowadzenie się niemieckiej żony i matki. Chronił ją, jak tylko mógł. Czuła to. Terazżałowała, że przywiozła tę kobietę z dzieckiem. Nie potrzebowała już robotników. Znowudała się bratu na coś namówić. Ale gdy poszła na peron z Agnesą, od razu zrozumiała, o cochodzi. Wyższa kobieta była łudząco podobna do Christy. W pierwszej chwili przeszył jądreszcz. Miała tylko inny kolor oczu i włosów. Żona Heinricha jest niebieskookąblondynką, a Polka miała ciemne oczy i włosy. Christa jest może niższa, szczuplejsza.Zresztą kto teraz pamięta jej wzrost i posturę, skoro od tylu miesięcy leży w łóżku albojeździ w fotelu na kółkach… Dlatego Heinrich wziął Polkę bez zastanowienia.

— Hildi — powiedział, gdy szli peronem po Polki. — Jest tylko jeden problem. Ona madziecko, ale wezmę ją z dzieckiem.

— Ty? Nie poznaję cię? Od kiedy bierzesz robotników z dziećmi? Jaka rozrzutność…Pozwalasz sobie na takie ekstrawagancje? — ironizowała.

— Hildi! — pogroził jej żartobliwie palcem. — A ty weźmiesz jej siostrę. Też zdzieckiem.

— Zwariowałeś! — zatrzymała się na peronie.— Agnesa, ratuj stryja. Twoja matka oszalała — mrugnął okiem do siostrzenicy. — Już

mnie nie słucha.— Ale ja nie potrzebuję już robotników. A małych dzieci nie znoszę.— Robotników nie potrzebujesz, ale krawcową tak.— Mamo! — Agnesa była uradowana. — Weź ją, proszę cię. Niedługo przyjedzie

Lothar. Uszyjemy sobie nowe sukienki.Brunhilda odeszła od okna. Nic nie było widać. Biała zawieja zakryła cały widok.

Szklanka była pusta. Hildi zbliżyła się do stolika, na którym stała karafka z burbonem.Dostała ją od baronowej kilka dni temu. Piękny, gruby, fiński kryształ z geometrycznymwzorem. Delikatnie wodziła palcem po szkle. Nie ma żadnych wiadomości od syna. Niewie nawet, czy żyje. Nic nie wie. Do salonu wpadła zdenerwowana Agnesa.

— Mamo, ona cały czas płacze! Nie wiem, co mam robić.— Kto płacze? — Hildi odłożyła karafkę.Agnesa spojrzała na stolik, od razu zauważyła pustą szklankę. Zabolało ją to.

Rozmawiały na ten temat wiele razy.— Znowu pijesz… — powiedziała z goryczą. — Prosiłam cię… mamo…— Nie zwracaj mi uwagi, moja droga. — Hildi była zirytowana. — Robię to, na co

mam ochotę.— Co mam robić? Ona tak płacze…— Kto?— Ta Polka… Nigdy nie widziałam, żeby ktoś płakał tyle godzin. Herta nie radzi sobie z

nią. Ona nic nie rozumie po niemiecku. Może pojadę po stryja?— O nie! Tylko Heinricha nam tu brakuje! Damy sobie radę same. Zresztą jutro wraca

Page 133: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

ojciec, który też mówi dobrze po polsku. Poradzimy sobie. Powiedz Hercie, żeby dała jejpokój na poddaszu.

— I może coś do jedzenia? — zapytała nieśmiało Agnesa.— Co za pytanie? Czy nasi robotnicy są głodzeni?— Przepraszam, mamo… A maszyna do szycia?— Niech Johan wniesie do jej pokoju. I niech przeniesie kupony materiału, które ojciec

przywiózł z Paryża. I nie rozczulaj się tak nad nią. Bo w końcu ktoś na nas doniesie…— Mamo, ale…— Wiem, kochanie… Musimy zachowywać pozory… Rozmawiałyśmy o tym

wielokrotnie…— Mamo… Wujek kazał zabrać pokoje Rosjanom i mają spać w stodole. A co my

zrobimy?— Agni, stryj może u siebie robić, co chce. Powiedz mi, tak uczciwie, co jest winna

Marina i Galina, że nasi żołnierze przegrywają z Rosjanami? Co one są winne?— Stryj mówi, że nie przegrywają, tylko mają przejściowe kłopoty. Bo jest zima…— Nasi żołnierze powinni być już dawno wycofani ze wschodniego frontu… — Hildi

miała oczy pełne łez. Agnesa podeszła do matki i przytuliła ją do siebie jak małądziewczynkę.

— Nie płacz… mamo… Znowu słuchałaś BBC? Przecież wiesz, że Führer zabronił…— Gładziła matkę po włosach. — Nie słuchaj radia, to cię zabija…

— Muszę wiedzieć… Nienawidzę tej wojny. Wszystko mi zabrała. Wszystko…— Nie bój się… Nic mu się nie stanie…— Nie ma żadnych wiadomości. Rozumiesz? Żadnych. Powiedzieli mi tylko, że Hans

lata z transportami dla Paulusa… Baronowa… — Brunhilda płakała. — Mówiła, że dziejąsię tam straszne rzeczy… To samo słyszałam w BBC. Nasi przegrywają… Po co nam tawojna? Powiedz, po co?

— Mamo, ale przecież jesteś dumna z Hansa.Hildi wymknęła się delikatnie z objęć córki, usiadła w fotelu i spokojnie, bez łez,

powiedziała, patrząc córce prosto w oczy:— Nie jestem dumna. Nie potrzebuję takiej dumy. Kiedyś to zrozumiesz. Zabrali mi

syna. Zabrali mu jego duszę. Do piekła. Rozumiesz, Agni? Nie rozumiesz… Nie możeszzrozumieć, bo nie masz jeszcze dzieci. On nie broni ojczyzny. On broni jakiejś chorej idei,w którą ślepo wierzy. O nic nie pyta. Po prostu wierzy. To jego religia. Jego wiara. I nicnie widzi. Oślepł. Zabrali mu oczy, duszę i serce… Agni, tego nie mogę przeżyć… Zabraliserce mojemu synkowi… Agni, to jest wojna, to jest rzeźnia… czuję to…

Page 134: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Hans

Hans przyjechał na krótki urlop w sierpniu 1943. Nie czuł się najlepiej. Głowa bolałago coraz bardziej. Matka od razu zauważyła, że coś mu dolega. Już w trakcie podróży dodomu obiecał sobie, że będzie udawał szczęśliwego. Niestety, nie był najlepszym aktorem.Wielomiesięczny stres zrobił swoje. Źle spał. Czasami nie mógł nawet zmrużyć oczu iciągle widział ciała ludzkie nawijane na gąsienice czołgu, przeciskające się pomiędzyszczelinami żelaznych przęseł. Chodzili między ciałami. Nikt nie sprzątał zwłok. Nie byłona to czasu ani siły. Grzęźli w martwych ciałach rozjeżdżonych czołgami, brnęli przez nie.Łatwiej było, gdy przyszły mrozy, bo szli jak po kamieniach. Transporty były za małe. Jużpo pierwszych lotach było widać, że nie dadzą rady. Göring zawiódł Hitlera. Kolejny razstał się ofiarą własnej pychy, ale pierwszy raz poczuł, że jego stosunki z wodzem od tejpory przejdą w nieznaną mu dotąd fazę chłodu. Wszystko poszło nie tak. Samolot Hansa najakiś czas został przerobiony na transportowiec. Hans chodził wściekły. Lothara nie ruszyli— as był przeznaczony do wyższych celów. Potem zaczęli latać młodzi chłopcy bezjakiegokolwiek doświadczenia. I spadali jak muchy. Straty były coraz większe. Oficjalnekomunikaty miały charakter entuzjastycznych proroctw. Za każdym razem, gdy startował,myślał, że to ostatni raz. W kotle stalingradzkim było jak w piekle. Gotowało się, paliło,przelewały się dwie masy żołnierskie i przepuszczane były przez jakąś niewidzialnąmaszynę, z której wylewało się bezimienne mięso. Wszyscy mówili o krzyżu. Hans niewidział go. Ponoć dym po bombardowaniu ułożył się w potężny krucyfiks górujący nadStalingradem. Drażniła go ta historia. Dziwił się Lotharowi, że powtarza takie brednie. Apierwszy śnieg nad Stalingradem pokazał moc, jakiej nigdy wcześniej nie znał. Na samympoczątku stycznia 1943 zabierał najciężej rannych. Nie zauważył wsiadającego dosamolotu oficera.

— Panie majorze, mam rozkaz lecieć tylko z najciężej rannymi — powiedział, stając nabaczność.

— Lecę z wami — oficer był stanowczy.— Panie majorze, musi pan wysiąść. Mam taki rozkaz. Tylko ciężko ranni.Nagle major wyjął pistolet i strzelił sobie w udo. Hans odskoczył w głąb kokpitu.— Oszalał pan?! Co pan robi?! — wrzasnął.— Teraz jestem ranny. Startuj, do cholery! — major wycelował pistolet w jego stronę.

— Jazda, gówniarzu! Ale już! Gówno wiesz o wojnie! Znam takich pięknisiów, jak ty. Wpowietrzu zawsze bezpieczniej? Co?! Z góry lepiej wszystko widać? To trzeba było sięprzyjrzeć, co się dzieje na dole. Widziałeś, jak moi żołnierze rozłupywali czaszki i jedlimózgi trupów?! Widziałeś to z góry, ty śliczny paniczyku?! Wiesz, czym tu jest głód? Ile tymasz lat? Dwadzieścia? Mój syn zginął tu kilka dni temu. Miał dwadzieścia jeden lat.

Page 135: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Nawet nie wiem, gdzie jest jego ciało… Szukałem go… Może też zjedli jego… mózg…Chciałem go pochować… — major dygotał, z oczu płynęły mu łzy.

— Niech pan odłoży pistolet. Strasznie pan krwawi.Hans skorzystał z chwili nieuwagi, gdy major spojrzał na ranę, chwycił go za rękę,

wyrwał pistolet i pchnął go na podłogę.— Uderzyłeś niemieckiego oficera! — ryknął major.— Prawdziwy niemiecki oficer nigdy nie uciekłby z pola bitwy. — Hans patrzył na

niego z pogardą.— Spierdalaj, ty smarkaczu! — krzyczał.— To takim jak ty trzeba kazać spierdalać! — Hans stał nad oficerem z pistoletem

wycelowanym w jego głowę. — Nasza ojczyzna potrzebuje bohaterów! Mięczaków trzebarozgniatać ciężkim butem! Jestem gówniarzem. Jestem! Ale wiem, o co walczymy i dlakogo trzeba oddać życie. Wielkie Niemcy to przyszłość nie dla takich jak ty! Jesteś hańbąnaszego narodu!

Hans strzelił dwa razy. Krew płynęła z głowy majora cienką strugą. Hans przesunął nogąciało majora. Do samolotu wszedł lekarz Franz Willking. Spojrzał zdezorientowany należącego majora.

— Co się tu dzieje?— Melduję, panie pułkowniku, że to dezerter! Kolejny tchórz!— Mamy spóźnienie — lekarz spojrzał na zegarek. — Wszystko gotowe. Możemy

startować.

Sierpień w majątku rodziców był jak zawsze cudowny. Hans na moment zapomniał, żejest wojna. Dał się ponieść tej sielskiej atmosferze. Matka otaczała go wielką czułością,siostra nie pozwalała nawet na moment samotności, ojciec perorował, jaki to jest z niegodumny, a Herta przynosiła najlepsze smakołyki. Najbardziej szczęśliwy wydawał się stryjHeinrich, który kilka razy w ciągu dnia podjeżdżał bryczką do folwarku, by porozmawiać zsiostrzeńcem. Hans poddawał się tej adoracji z wielką przyjemnością. Wiedział, że zakilka dni wszystko powróci do codzienności. Ojciec będzie jeździł na polowania, Agnesazamknie się w pokoju i zacznie wypisywać listy do Lothara, stryj pójdzie w pole pilnowaćpracy robotników, a boska Hildi zatopi się w kolejnej szklance burbonu. Tylko Hertaniezmiennie będzie przynosić mu smakołyki.

— Mógłbyś nieco zwęzić spodnie. Schudłeś, skarbie — powiedziała z troską Brunhilda,gdy siedzieli po południu na tarasie. — Idź do Maruszki. Za moment będziesz miał gotowe.

— Jestem tu kilka dni, ale czegoś nie rozumiem, mamo… — Hans wziął kolejną malinęz miseczki.

— O czym myślisz, synku?— Jest wojna. Nasi żołnierze wykrwawiają się, a u nas sielanka… — podrzucił malinę i

złapał ją w locie w usta.— Jesteś jak cyrkowiec — zaśmiała się matka. — U nas zawsze sielanka, gdy ty

wracasz… Wszyscy są szczęśliwi… — podeszła do syna, pogładziła go po głowie.— Jak zawsze pięknie pachniesz, mamo — ucałował rękę Hildi. — O czym innym

Page 136: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

myślę…Hans wstał i przeszedł się po tarasie. W ogrodzie zauważył bawiącego się Marka.— To syn tej Polki?— Tak, to Marek. Jest uroczym chłopcem. Czy ty wiesz, że on już zaczyna mówić po

niemiecku? Zobacz, jak dzieci szybko się uczą.— Kto dał mu moje zabawki?— Agnesa.— Czy wszyscy nasi robotnicy mają w tobie, mamo, takie oparcie? — odwrócił się w

stronę matki. Hildi nie znała tego spojrzenia. Zaniepokoiło ją to. Usiadła zdenerwowanaprzy stole, nie patrzyła na syna.

— Po co ta drwina, Hans?— Jest wojna. Mamy jasno określone priorytety narodowe. — Podszedł po kolejną

malinę, czerwony sok spływał mu po palcach. — A u nas właściwie powiększyła sięrodzina — powiedział z ironią, zlizując sok z palców.

— O co ci chodzi? — zapytała, zapalając papierosa.— A o to, że polskie świnie panoszą się po naszym domu! U stryja nie widziałem czegoś

takiego! Rosjanie mieszkają w stajni Heinricha, razem z Białorusinami i Ukraińcami. U nasRosjanie mają pokój. Polacy też. Nie, przepraszam, u nas Polacy bawią się moimizabawkami. Może nawet chodzą po moim pokoju, gdy mnie nie ma! — wściekał się.

— Milcz! — krzyknęła oburzona Brunhilda i wstała od stołu. — Ani słowa więcej!Jesteś w moim domu!

— No chyba tak nie do końca… O ile mnie pamięć nie myli, gdyby nie Heinrich, tomieszkalibyśmy w kamienicy w Monachium, skąd pochodzi ojciec.

— Ty gówniarzu! — Brunhilda uderzyła syna w policzek.— Widzę, że burbon zrobił swoje przez te miesiące! — krzyknął za wychodzącą z tarasu

matką. Zdenerwowany, zadzwonił po Hertę. Trzęsły mu się ręce. Niczego nie żałował.Powiedziałby to jeszcze raz. Po chwili na tarasie pojawiła się Herta z tacą i ciasteczkami.

— Gdzie jest ta Polka?— U góry, szyje suknie dla panienki. — Herta sprzątała ze stołu.— Gdzie ona mieszka? Na górze? Ale przecież tam są pokoje mojej matki i Agnesy.Herta nic nie odpowiedziała. Zebrała ostatnie talerzyki deserowe i filiżanki. Chciała już

wychodzić, ale Hans pytał dalej:— Herto, co wiesz o tej Polce?— Pięknie szyje. Wszystkim coś uszyła. Panienka Agnesa lubi z nią… Dużo czasu

spędzają razem. Panienka uczy ją języka niemieckiego.— Dużo pracuje? — przerwał jej zirytowany.— Bardzo dużo. Czasami cały dzień jest przy maszynie. Dla pana Weintraumba też szyje.— A co z jej dzieciakiem?— Wszyscy go tu lubimy. A najbardziej to pan Leopold. Zabiera go na polowania.

Traktuje jak…Na taras wszedł Schiller. Podszedł do stołu, kulejąc mocniej niż zwykle. Źle wyglądał.

Page 137: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Każdy krok sprawiał mu ból. Poklepał syna po ramieniu i z trudem usiadł.— Idź, Herto, sami nalejemy sobie kawy. Podaj mi, synu, moją ulubioną filiżankę.— Cały czas z niej pijesz? — Hans uśmiechnął się serdecznie do ojca, stawiając

błękitną porcelanę.— To prezent od ciebie. Nie wyobrażam sobie kawy w innej filiżance.— Źle się czujesz, ojcze?— A nie najlepiej, mój drogi. Źle śpię. Może tak po prostu zaczyna się starość. Na

szczęście mogę czytać.Hans nalewał kawę. Po chwili jej aromat zmieszał się z zapachem kwiatów w ogrodzie.— A jak twój Homer?— Mój Homer ma się bardzo dobrze — ożywił się Leopold. — Kończę tłumaczenie XV

pieśni. Uspokaja mnie to.— Przecież to o wojnie.— Ale to jest inna wojna, synu. Zupełnie inna… Wojownikom sprzyjają bogowie. Priam

wybacza mordercy swoich synów, zbezczeszczone ciało Hektora trafia jednak do matki, ata z honorami chowa bohatera Troi. I na moment wojna się zatrzymuje, by mógł dopełnićsię rytuał życia i śmierci. Nawet najwięksi oprawcy spod Troi boją się gniewu bogów, sąim posłuszni… Świat mojego Homera jest bardzo uporządkowany, jak tarcza Achilla…

— To baśnie, ojcze, mitologia… Widziałem rzeczy, o których nawet nie masz pojęcia.Których nie wymyśliłby twój Homer…

— No akurat z tym bym dyskutował — zaśmiał się serdecznie Leopold. —Okrucieństwo w świecie starożytnym było pewnego rodzaju normą, ale istniała jakaś siłaporządkująca świat, przywracająca mu właściwe proporcje. Dobro jest zawsze tylkodobrem, zło tylko złem. Nie ma mniejszego zła ani mniejszego dobra… Jest wina, kara…

— Coś mi sugerujesz? — Hans się zdenerwował.— Nie, synku. Nic nie sugeruję. Od dawna jesteś mężczyzną i sam dokonujesz wyborów.— Masz do mnie żal o wstąpienie do partii?— Nie powiedziałem tego. To twoje życie. Nie mam już na nie wpływu. Mam do ciebie

żal o coś zupełnie innego… Niepotrzebnie denerwujesz matkę. Wiesz, jaka jest wrażliwa.— Skarżyła się?— Hildi nigdy się nie skarży. Znasz ją, jest jak skała… Jest jak wrażliwa skała —

dodał, patrząc synowi w oczy.— Nie podoba mi się, że… — nie dokończył, bo Leopold mu przerwał.— Wiesz, mnie się też wiele spraw nie podoba. Wolałbym na przykład, żeby wojny nie

było. Wolałbym, żebyś latał szybowcami. Wolałbym nie być inwalidą wojennym. Iwolałbym chodzić z tobą na polowania… Wolałbym, żebyś… znowu był małym chłopcem,dla którego miałbym dużo czasu…

— Nigdy nie miałem do ciebie pretensji o to, że ciebie nie było… Żyłem bardzoszczęśliwie z mamą i Agnesą. Niczego mi nie brakowało.

— Wiem, synku. Wiem. Dlatego zostaw w spokoju… nasz dom. Niech życie toczy się tutak jak przed trzydziestym trzecim rokiem…

Page 138: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— To, co się tu dzieje, jest… — Hans czuł, jak mu drżą ręce.— Nie wtrącaj się, synu — przerwał mu Leopold i zauważył czerwone plamy na szyi

syna, które pojawiały się zawsze, gdy był zdenerwowany.— Ktoś na was kiedyś doniesie — powiedział podniesionym tonem.— Kto? — Leopold spojrzał surowo na syna. — Ty?— Ojcze! — Hans gwałtownie wstał od stołu.— Uspokój się… siadaj… — Leopold zatrzymał syna. — Odpoczywaj… Wiem, co się

działo pod Stalingradem… Odpoczywaj…— Słuchasz komunikatów wroga?— Słucham wszystkich komunikatów, sklejam je w jedną całość. Chodzę na spotkania u

baronowej. Tam przyjeżdżają różni ludzie…— Powinieneś wierzyć w zwycięstwo Niemiec — Hans był wzburzony. — Trzeba

kochać ojczyznę!— Wierzę. Tylko w jakie zwycięstwo? Jakich Niemiec? Oto jest pytanie. Na lata

będziemy mieli ranę, potem bliznę, na całe lata, mój synu… A blizny, wiesz, jak działają?Jak te moje z pierwszej wojny. Gdy tylko na nie spojrzę, wszystko mi się przypomina. I niema spokoju… Tego się boję. Ktoś nas podzielił. Ktoś nam na całe lata odbierze spokój.Nam, Niemcom. To jest mój strach. I nie mów mi, że trzeba kochać ojczyznę.

— Nie rozumiem, o czym mówisz, ojcze.— Rozumiesz bardzo dobrze. Ty wszystko rozumiesz, Hans.Leopold wziął kawałek ciasta. Wydłubał łyżeczką maliny z kremu. Chciał w ten sposób

ukryć zdenerwowanie. Udawał bardzo opanowanego, spokojnego, wyciszonego, choć miałtyle żalu do syna. Wystraszył się tego muru, który narósł między nimi przez kilka lat.Oddalili się od siebie. Teraz dopiero zrozumiał, że są jak dwa archipelagi, że żyją naprzeciwnych brzegach.

— Jutro wyjeżdżam — Hans tępo patrzył przed siebie.— Jutro? Miałeś zostać jeszcze kilka dni. — Leopold wcale nie był zaskoczony, ale

udawał zdziwienie.— Muszę wracać. Rano miałem telefon ze sztabu — skłamał, nie patrząc na ojca.— Przegrywacie? Po Kursku wszystko się zmieniło?— Przegrywamy, ojcze! Przegrywamy! My! Przegrywamy! Ty też, ojcze! Wszyscy

przegrywamy!Hans zerwał się od stołu i wybiegł z tarasu. Leopold patrzył na ogród. Marek biegał w

bukszpanowej alei. Kopał kolorową piłkę, którą dostał od Agnesy. Nie należała do Hansa.Schillerowie kupili ją w Allenstein specjalnie dla tego polskiego chłopca.

Page 139: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Nareszcie

Czekała na to spotkanie wiele tygodni. Modliła się o nie. Najpierw, dzięki Hercie,siostry pisały do siebie krótkie liściki z informacjami, co słychać u dzieci. Maruszkaszybko zyskała sympatię Herty, bo uszyła piękny dwuczęściowy kostium i kilka sukienek nalato dla jej córek.

— Jadę do pana Weintraumba, jeśli chcesz, przekażę jakąś informację twojej siostrze —zaproponowała już pod koniec stycznia Herta. — Na pewno tęsknisz za rodziną. Jesteścietak blisko siebie i zarazem tak daleko… Napisz list, a ja go dostarczę. Nie bój się. PanWeintraumb się nie dowie. Pani Elza też. Ale za to uszyjesz mi jeszcze płaszczyki dlamoich dziewczynek.

I Maruszka nocami szyła wszystko, o co tylko poprosiła ją Herta, byle mieć jakikolwiekkontakt z Kaszmirą i Olinką.

Do pierwszego spotkania z siostrą doszło na wiosnę 1943 roku. Kaszmira za dobresprawowanie mogła opuścić folwark na kilka godzin. Herta przekazała Maruszceinformację, kiedy Kaszmira ma wolne, i siostry spotkały się na drodze pomiędzy dwomafolwarkami.

Nawlekła igłę. Biała nitka bez trudu przeszła przez maleńkie ucho. Ułożyła białą taftę izaczęła szyć. Bolały ją plecy i sztywniał jej kark. Maszyna terkotała jednostajnie.Mareczek spał, otulony kołdrą. Wszystko potoczyło się tak szybko. Rozmawiałychaotycznie, pośpiesznie. Chciały sobie wszystko opowiedzieć, opisać każdy dzień. Olapoznała ją od razu. Z daleka biegła i krzyczała:

— Mamusia! Moja mamusia!Najpierw tuliła Olę i płakała. Potem tuliła Kaszmirę i płakała jeszcze głośniej. Pierwsze

minuty spotkania upłynęły we łzach i objęciach. Przytomność zachował tylko Marek, któryzapytał:

— Dlaczego płaczecie? Stało się coś złego?Przy drodze leżało powalone drzewo. Siedzieli na nim i rozmawiali. Czas płynął

niemiłosiernie. Rozstanie było bolesne. Jak każde następne.Maruszka wyjęła materiał. Obejrzała szew. Tę piękną tkaninę przywiózł z Berlina

narzeczony Agnesy. Ostatni raz miała taką w rękach w 1938 roku, gdy szyła suknię ślubnądla siostrzenicy pułkownikowej Smolarskiej. Nocami doszywała do niej drobne perełki,układając je w subtelny wzór wijącej się arabeski. Przez chwilę gładziła miękką,błyszcząca taftę Agnesy. Na moment poczuła się jak przed laty. Zygmunt zawsze oglądałkażdą uszytą przez nią kreację. Całował Maruszkę po rękach, gładził je… Maruszka niemoże zapomnieć widoku dłoni Kaszmiry. Były zniszczone, napuchnięte, popękane.Kaszmira mówiła, że to od mrozu, że to po zimie. Od razu się domyśliła, że siostra nie

Page 140: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

powiedziała jej wszystkiego. Wiedziała, że Kaszmira ciężko pracuje, ale nie myślała, że ażtak. Znowu miała wrażenie, że po raz kolejny los ją oszczędził, a Kaszmirę obarczył zbytdużym ciężarem. Spotkanie z córką ją rozdygotało. Cały czas tłumaczyła sobie, że torozstanie z Olą uratowało im wszystkim życie, że tak się stało dla dobra całej czwórki.Gdyby nie pomysł Kaszmiry, pewnie od razu trafiliby do Działdowa.

— Miałaś szczęście, po prostu… Czasem tak jest. A może to cud. Nikt nie bierze dopracy kobiet z dziećmi. Rozumiesz? To nie ma sensu. No bo co robić z takimi maluchami?A wy miałyście szczęście. Może Bóg uratował dwie siostry z dziećmi, bo miał taki kaprys?Po prostu. Całe szczęście, że macie po jednym dziecku… — powiedziała jej niedawnoAgnesa, podczas przymiarki żakietu. Maruszka fastrygowała zaszewki i ukradkiem łykałałzy. Brak Oli zabijał ją każdego dnia.

— Płaczesz? Maruszko… No co ty? Najważniejsze, że nic się wam nie stało. Niedługospotkasz się z siostrą i jej córeczką. Stryj jest taki surowy tylko na początku. Jeśli ktośdobrze pracuje, to potem co drugą niedzielę daje wolne i może pozwoli twojej siostrzewyjść poza folwark… Nie płacz… Porozmawiam z nim.

Kaszmira nie powiedziała Maruszce o Heinrichu. Miała kolejny sekret w swoim życiu.Zresztą potem już jej nie gwałcił. Po prostu brał ją, kiedy miał ochotę, a Kaszmirapoddawała mu się bez oporu. Była jak automat, jak maszyna w fabryce, którą obsługiwałHeinrich. Nie miała innego wyjścia. Zawsze wiedział, kiedy idzie do piwnicy. Zawszewiedział, kiedy wraca od Christy i mija jego pokój. Ostatnio, gdy ubierała się w jegogabinecie, powiedziała bezczelnie:

— Wiesz, że robisz to z polską świnią?— Lubię świnie — zaśmiał się grubiańsko i zapiął skórzany pas. — Polskie świnie

dobrze pachną. Jutro pójdziesz do kuchni. Po oborze śmierdzą ci ręce.— Boisz się?— Niczego się nie boję.— Boisz się, że ktoś się dowie, z kim spółkujesz nocami? Weź sobie aryjską dziwkę.

Macie przecież takie.— Wolę polską świnię.Nocą wymykała się ukrytym wyjściem. Wystarczyło wyjąć jedną z książek, by szafa

otworzyła swoje podwoje. Kaszmira zbiegała po schodach i kluczem, który dostała odHeinricha, otwierała drzwi prowadzące na korytarz, a stamtąd miała kilka kroków doswojego pokoju.

Heinrich nie traktował Kaszmiry wyjątkowo. Nie miała żadnych ulg. Przeciwnie,pracowała więcej niż inne kobiety. Krystyna odezwała się do niej kiedyś podczas pracy:

— Ale cię nienawidzi ten Heinrich. Harujesz od rana do nocy. Pewnie za tą twoją córkę.Wściekły jest, że trzeba ją karmić. Ale tylko ciebie nie bije, Kaszmira. Ciesz się z tego. BoHeinrich ma ciężką rękę i nogę…

— Pewnie kiedyś i na mnie przyjdzie kolej. Jestem tu tylko od kilku tygodni — odparłaKaszmira, mieszając paszę dla kaczek.

— Gadanie. Nie bije cię, bo jesteś do pani Christy podobna. I tyle. Wszyscy tak mówią.

Page 141: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Nawet Iwan. Weintraumbowa uratowała ci tyłek! — zaśmiała się Krystyna i nabrałagarnkiem paszy.

— Pewnie masz rację. Uratowała mi tyłek… mój tyłek… — powiedziała sama dosiebie, bo Krystyna znikła w kurniku.

Pierwsze spotkanie z siostrą rozbiło ją psychicznie. Chowała ręce. Nie chciała, żebyMaruszka domyśliła się, jak ciężko pracuje. Cieszyła się, że Schillerowie dobrze traktująsiostrę.

— Jesteś jak jedwab — powiedziała czule do Maruszki i pogłaskała jej policzek.— Kaszmira… Nie mów tak. Jestem po prostu twoją młodszą siostrą. Zawsze traktujesz

mnie jak małe dziecko… Już od dawna nie jestem jak jedwab… Od śmieci Zygmunta…— Dobrze, że trafiłaś do Schillerów. U Heinricha nie dałabyś rady. Nie wziąłby cię do

szycia.— To prawda, że jesteś podobna do jego żony? Agnesa mi mówiła, że…— Prawda. Jesteśmy jak bliźniaczki, mamy tylko inny kolor włosów i oczu. Christa

mieszkała przed wojną w Królewcu. Pracował u nich robotnik sezonowy spod Wilna…stolarz…

— Przestań — Maruszka złapała ją za rękę. — Nie opowiadaj dalej. Ojciec nie żyje. Ozmarłych lepiej źle nie mówić. To przynosi pecha.

— Ale ja nie mówię, że to nasz ojciec… Nic ci więcej nie opowiem. Nic więcej niewiem, Maruszko. Christa powiedziała, że miał na imię Jan. Matka przed śmiercią wyjawiłajej ten sekret. I tylko tyle.

— Może to czysty zbieg okoliczności. Czasami słyszy się o sobowtórach. Zresztą miałna imię Jan. To pewnie nie nasz ojciec. Nie ma co gadać głupot. Niedługo skończy sięwojna. Zobaczysz. Uciekniemy stąd i pojedziemy do Rosina, do majątku Zygmunta.

— Skąd wiesz, że skończy się wojna?— Tak mówi Agnesa… Jej ojciec słucha BBC… Nie wolno, ale słucha. Niemcy

przegrywają wojnę. Pod Stalingradem ponieśli wielkie straty. Ruscy ich miażdżą. Lothar,narzeczony Agnesy, który był tu kilka tygodni temu, martwił się tym, co dzieje się nafroncie wschodnim… Kaszmiro, co to będzie, jak Ruscy wygrają tę wojnę?

— Najpierw niech wygrają, a potem będziemy się martwić.Marek z Olą bawili się na trawie jak gdyby nigdy nic… Przez moment Maruszka miała

wrażenie, że udało im się ochronić dzieci. Bała się tego, co przed nimi.

Lato w folwarku Heinricha upłynęło na ciężkiej pracy w polu. Jesień podobnie.Wszystkie dni były takie same. Siostry spotykały się na drodze pomiędzy folwarkami cokilka tygodni. Kaszmira miała wrażenie, że ten rytm nigdy się nie skończy. Gdy Heinrich biłAnatolija i Iwana, gdy kopał Olenę, czuła, że klęska Niemców jest bliska, ale nie mogłabyć tego pewna. Wszystko wyjaśniło się późną jesienią 1944 roku, gdy pojawili siępierwsi uchodźcy z Kłajpedy i okolic.

To, co wydarzyło się w folwarku Heinricha i Brunhildy, przypomniało Maruszcewrzesień 1939 roku, gdy w Mołodecznie szukali schronienia rodacy z Warszawy,Piotrkowa, Tomaszowa… W głowie miała mętlik. Nie umiała poskładać tych historii w

Page 142: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

jedną całość.— Powiedz mi, kogo mam żałować? Komu współczuć? — pytała Kaszmirę, gdy

korzystając z ogólnego zamieszania, spotkały się na moment w umówionym przez Hertęmiejscu.

— Co ci mam powiedzieć? Że są niewinni? Że to cywile? Ja sama nie wiem… Może tapani, co dzisiaj zatrzymała się u Heinricha, donosiła na Żydów? Może krzyczała głośno:Heil Hitler! A dziś jest złamana cierpieniem, bo uciekała ze swojego domu, w którymmieszkała z dziada pradziada cała jej rodzina? Ja nie wiem, kim są ci ludzie. Nie wiem,czy nie kopali swoich robotników, czy nie gwałcili jakiejś Ukrainki, która pracowała unich na polu, czy nie włożyli głowy do gnoju jakiejś Białorusince. A może całe to stadowypędzonych zwracało się do Polaków: Ty polska świnio! Może jeszcze kilka dni temuodesłali kogoś do obozu w Działdowie? Może trzymają mundurek Hitlerjugend wkomodzie jako trofeum, jako pamiątkę? Może niektóre kobiety płaciły kilka marek zapowąchanie bukietu, który w ręce trzymał Hitler? Ja nie wiem… Może rzeczywiście sąniewinni, pokrzywdzeni, wkręceni w tę machinę jak my. Może te kobiety nienawidzą wojnyi Hitlera. Ja nie wiem… Może zabrali im synów i mężów na wojnę wbrew ich sumieniu.Skąd ja to mogę wiedzieć? Uciekają. My też uciekałyśmy z Mołodeczna, chciałyśmy sięskryć w majątku Zygmunta w Rosinie… Bóg tylko wie, Maruszko, co o tym sądzić. Wierzę,że jest jakaś sprawiedliwość, która dotyczy oprawców, wierzę, że jest sprawiedliwośćwobec ofiar… Gdyby żyła nasza mama, to pewnie tak by nam odpowiedziała. Myślę, że wtym tłumie, który na moment schronił się u Heinricha, są też dobrzy ludzie. Ale nie wiem,którzy to. Teraz tworzą jedną masę i pewnie czują się pokrzywdzeni. Ale ja też czuję siępokrzywdzona, Maruszko. Bardzo pokrzywdzona. Nie potrafię tego ocenić.

Wieczorem w stajniach Heinricha nocowało koło stu pięćdziesięciu uchodźców. Tylesamo u Brunhildy. Weintraumb kazał wszystkich nakarmić i opatrzyć im rany. Polkigotowały gorącą zupę w kotłach, których jeszcze nigdy w folwarku nie używano.

— Dobrze im tak. Pieprzone szkopy! — krzyknęła Krystyna. — Mają teraz za swoje. Janie zapomniałam, co Niemcy robili w Warszawie. Jeszcze im teraz krupnik gotuję. Szlag byto trafił!

— Cicho bądź — skarciła ją Zosia znad obieranej sterty ziemniaków. — Nie gadaj,tylko gotuj. Jak Elza zobaczy, że jeszcze mamy tyle pracy, to zabierze nam po dziesięćmarek. Przyprawiaj i wołamy chłopaków, żeby zanieśli kotły do stajni.

— Nie żal mi ich ani trochę. Niech zdechną, gnoje! — Krystyna mieszała wielką chochląw kotle.

— A widziałaś tę małą dziewczynkę? — zagadnęła Kaszmira. — Leży z gorączką. Mamoże osiem lat. Winna jest czemuś? Ale szkopka…

— Ty, Kaszmira, to się lepiej nie odzywaj…— Krystyna podeszła do niej. — Lepiej,byś nic nie mówiła. Lepiej, byś milczała… Lepiej…

— Dajcie spokój, dziewczyny. Ruszajcie z robotą — Zośka przestała obierać ziemniaki.— Wiesz, co Niemcy zrobili…? — Krystyna napierała na Kaszmirę. — Wiesz, co

zrobili mojej małej dziewczynce?

Page 143: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Krysia! Daj spokój — Zosia próbowała odciągnąć Krystynę od Kaszmiry, ale tazłapała Kaszmirę za fartuch i patrząc jej prosto w oczy, powiedziała:

— Zgarnęli nas z Targowej. Szłyśmy do mojej ciotki. Wpakowali nas na ciężarówkę.Elusia płakała. Każda pięcioletnia dziewczynka płakałaby na jej miejscu. Wszyscy płakaliw tej ciężarówce. Ale Niemiec strzelił do Elusi. Złapał ją za nogę i wyrzucił zciężarówki… Jak małego prosiaka… Za nogę… I ciężarówka odjechała. Ja odjechałam tąciężarówką… Rozumiesz? Nie rozumiesz, bo masz przy sobie swoją małą córeczkę. Nieobchodzi mnie ta mała szkopka, nie obchodzi…

Do kuchni weszli Jerzyk z Iwanem. Kaszmira stała odrętwiała. Bąknęła tylko w stronęodchodzącej Krystyny:

— Krysiu… Ja nie wiedziałam…— Słuchajcie, nasi idą. Nareszcie! — entuzjazmował się Iwan. — Nareszcie! Niedługo

wojna się skończy. Niemcy w dupę od naszych dostają.— Nie gadaj, tylko bierz kocioł i niesiemy do stodoły! — ryknął na Iwana Jerzyk. — Bo

ci Heinrich znowu wygarbuje skórę.— Jak przyjdą nasi, to Heinrichowi wygarbują skórę. — Splunął do kotła z krupnikiem i

zamieszał chochlą. — Nowej przyprawy dodałem! — ryknął gromkim śmiechem.— Co ty robisz?! — krzyknął na niego wchodzący do kuchni Anatolij, podszedł do kotła

i splunął w najbardziej ohydny sposób. — Tak to się robi!Anatolij śmiał się do łez. Nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Rechotał jak figlujący

mały chłopiec.Wtedy w drzwiach ujrzeli Heinricha i zamarli. Nikt nie wiedział, jak długo Heinrich tam

stał. Pierwszy raz miał inny wyraz twarzy. Wydawał się przygnębiony. Bez słowa podszedłdo Anatolija. Złapał go za kołnierz i niczym piórko rzucił go na podłogę. Anatolij usiadłprzerażony na posadzce koło pieca. Weintraumb stanął nad nim.

— Myślisz, że wojna już się kończy? Myślisz, ruski głupku, że jak twoi podeszli doKłajpedy, to będzie koniec wojny?! Widziałeś, co twoi zrobili?! Słyszałeś, jak gwałcilinawet małe dziewczynki? Jak w Nemmersdorf przybili do drzwi domu szesnastolatkę, jakją ukrzyżowali? Gdybyś zobaczył to, o czym opowiadają ci nieszczęśliwi ludzie, którzyteraz znaleźli schronienie w mojej stodole, to nie byłoby ci do śmiechu. Ta dzika horda, taczerwona azjatycka dzicz rzeczywiście tu idzie, ale my ją zatrzymamy!

Heinrich z szaleństwem w oczach zaczął z całej siły kopać Anatolija. Krew poszłanosem. Rosjanin wił się po kuchennej podłodze jak postrzelone zwierzę.

— Przestań! Heinrich! Przestań! — usłyszał za sobą. Odwrócił się z dzikim, oszalałymwzrokiem. Wózek Christy stał za nim. Widok bezbronnej, sparaliżowanej żonyporuszającej się na wózku natychmiast go uspokoił. Christa siedziała, przykryta miękkimpledem z wielbłądziej wełny. Patrzyła na niego smutnymi oczami, jakby chciała tymspojrzeniem wypowiedzieć swoje cierpienie. Dłonie zaciskała na poręczach wózka.

— Co ty tu robisz, kochanie? — powiedział zaskoczony.— Co ty tu robisz, Heinrich?! — odrzekła i podjechała bliżej męża.— Kto cię tu przywiózł?

Page 144: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Zadałam ci pytanie.— Kochanie, zawiozę cię do pokoju, nie powinnaś tu przyjeżdżać.— Elza! — Christa krzyknęła z siłą, o jaką nikt by jej ostatnio nie podejrzewał. —

Zanieście kotły z zupą do stodoły. Weźcie też chleb i wszystko, co jest potrzebne tymludziom.

Wszyscy bez słowa zabrali się do pracy. Elza wydawała tylko krótkie komendy i pochwili w kuchni zapanowała głucha cisza. Na środku stał wózek Christy. Heinrich usiadłzrezygnowany przy stole. Żona podjechała bliżej. Wózek skrzypiał w natrętny sposób.Weintraumb miał łzy w oczach. Ukrył twarz w dłoniach. Nie chciał, żeby Christa widziałago w takim stanie, ale nie miał siły już dłużej udawać.

— Nie przywrócisz życia synom… — powiedziała cicho. — Nikt z nas nie ma takiejmocy. Zemsta nic nie daje, zło obraca się tylko w zło… Przestałeś się modlić… Odśmierci naszego synka przestałeś się modlić… Dlatego zostałeś zupełnie sam. Bez żadnejobrony, bez tarczy…

Do kuchni zbliżała się Kaszmira, którą Elza wysłała po kosz z łyżkami. Słyszącrozmowę, ukryła się za futryną. Nigdy nie widziała Heinricha w takim stanie. Od razuzrozumiała, że śmierć jego synów na froncie wschodnim nie jest żadną plotką. Bała się, żektoś ją zobaczy, ale nie mogła się powstrzymać. Biło jej serce, huczały tętnice. Stała isłuchała.

— Nie, Christo… Modlę się, cały czas się modlę… Ale nie mogę się dogadać z Bogiem— Heinrich wyprostował się na krześle. — Nie słucha mnie. Ja jego też nie słyszę. Odbardzo dawna. Odkąd zachorowałaś… Nie przywrócę życia swoim synom. Wiem. Tylkodlaczego zginęli obaj?

— Bo jest wojna, Heinrich, jest wojna… — pogłaskała go po ręce.— Przestań, Christa! Nie lituj się nade mną. Nienawidzę tego! Nie cierpię takich

prostych odpowiedzi! Jest wojna! Jest wojna! — ironizował. — I co z tego?! Mieliśmy byćnarodem panów! Mieliśmy tylko zwyciężać! Były przemówienia, manifestacje, marsze. Ico?! I wielkie gówno!

— Robisz się ordynarny. — Christa odjechała od stołu i kierowała się w stronę drzwi.Kaszmira zamarła ze strachu, ale nie mogła zrobić nawet kroku. Nagle Heinrich zerwał sięod stołu, z jakąś dziką siłą złapał wózek żony i odwrócił go w swoją stronę. Kółkazaskrzypiały. Christa mocniej złapała się poręczy.

— Zawsze byłem ordynarny. Zawsze taki byłem! — krzyknął, pochylając się nad żoną.— Udawałaś, że tego nie widzisz. Nie wpuszczałaś mnie do swojej sypialni. Jak piesczekałem pod drzwiami. Trzymałaś mnie na łańcuchu, Christa! No to ci zdziczałem!

Christa próbowała ruszyć wózkiem, ale Heinrich trzymał go mocno.— Puść mnie!— A proszę bardzo! — Heinrich ze złością popchnął wózek do przodu. Christa

krzyknęła przerażona. Kaszmira usłyszała uderzenie wózka o kuchenne szafki. Chciaławejść do kuchni i sprawdzić, czy kobiecie nic się nie stało. Lekko wysunęła się zza futrynyi zobaczyła, że Weintraumbowa wypadła z wózka i leży bezwładnie na posadzce.

Page 145: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Christa… Przepraszam… Wybacz mi, kochana… Przepraszam.— Kopnij mnie, Heinrich! Kopnij! Jak tego Rosjanina! No dalej! — płakała.— Wybacz mi, kochana, wybacz… — Heinrich próbował podnieść Christę, ale biła go

po twarzy. W końcu udało mu się wziąć ją na ręce.— Przepraszam… — wyszeptał. — Przepraszam, Christa.Christa uspokoiła się w jego ramionach. Położyła głowę na jego ramieniu i powiedziała:— Wiem, co to znaczy stracić dziecko. Wiem, Heinrich. Boję się, że teraz wszyscy będą

się mścić, że to nie będzie wojna, tylko dzika, rozbestwiona zemsta. Z każdej strony tryśnieczarna krew. Zobaczysz.

Kaszmira usłyszała kroki na korytarzu. Wystraszyła się, weszła do kuchni i zobaczyławtuloną w Heinricha Christę.

— Przepraszam, pani Elza przysłała mnie po łyżki — powiedziała, udając zakłopotanie.— Przysuń to tu — Heinrich wskazał głową miejsce, gdzie leżał przewrócony wózek. —

A później bierz te łyżki i wynoś się stąd.Kaszmira posłusznie przysunęła wózek. Złapała wiklinowy kosz i poszła do stajni.

Heinrich ostrożnie ułożył żonę w wózku i z powrotem przykrył ją pledem. Christa złapałago za rękę. Przyklęknął przy niej.

— Myślisz, że ja nie wiem? — Cała dygotała. Heinrich spojrzał na nią, zdziwiony. Niewiedział, o czym mówi. Ale nic nie odpowiedział. Christa znowu złapała go za rękę.

— Wiem, dlaczego ją wziąłeś… Wiem o was… Nie ukarałeś mnie, Heinrich. Nie udałoci się. Żal mi tylko tej dziewczyny. Cokolwiek jej robisz, robisz to mnie. Zapamiętaj to.

Page 146: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Ucieczka

Ostatnie dni stycznia 1945 roku były zaskoczeniem dla wszystkich. Uczucie grozymieszało się z niedowierzaniem i radością. Niemcy w folwarkach wpadali w popłoch, arobotnicy — w szaleńczy entuzjazm. Ale ani jedna, ani druga strona długo nie okazywałaswoich emocji. Wszyscy zachowywali się tak, jak gdyby nic się nie stało. Heinrichpoganiał do pracy. Elza wydawała komendy. Herta i Johan pracowali u Schillerów w tymsamym niezmiennym rytmie. Robotnicy wykonywali wszystkie swoje obowiązki, ale gdytylko mieli możliwość porozmawiania, snuli plany powrotu do domu. Zbliżający się koniecwojny jednych przepełniał przerażeniem, drugich niewysłowioną radością. Od BożegoNarodzenia 1944 roku nagle powstały dwa światy, dwie rzeczywistości: przegranych izwycięzców.

Heinrich wezwał do siebie Anatolija, Iwana i Jerzyka i kazał im wykopać głębokie dołyza folwarkiem, koło stawów. Robota szła fatalnie, bo mróz trzymał mocno. Heinrich nieodpuścił. Kopali dwa dni. Potem w wielkie drewniane skrzynie chowali cenny dobytekWeintraumbów. Zgarnęli precjoza, bibeloty, z ram wycinali obrazy, zebrali część dywanówi gobelinów. Kobiety cały dzień pakowały w białą bibułę szklane zastawy, kielichy iporcelanę. Potem Heinrich ukrył cenny dobytek w dołach.

Wieczorem wszyscy robotnicy potajemnie spotkali się w stodole.— Po co on to robi? — zapytał Iwan. — Przecież my wiemy, gdzie to będzie

schowane…— Pewnie nas zabierze ze sobą. — Zosia była wystraszona. — Wczoraj dowiedziałam

się od Marity, przyjechała z aptekarzową, widziałeś ją wczoraj… — zwróciła się doAnatolija. — Nie wiem, po co przyjechała aptekarzowa, ale zamknęła się w pokoju z Elząi…

— Zocha, nieważne. Gadaj, czego się dowiedziałaś, ty zawsze wszystko opowiadasznaokoło — denerwowała się Krysia.

— Dowiedziałam się, że wielu Niemców zabiera ze sobą robotników…— Bzdura — uciął Iwan. — Nie ma dla nas miejsca. Sami spieprzają. Tchórze. A jak

nas będą chcieli wziąć, to ja ucieknę do lasu i będę czekał na naszych.— Ja idę z tobą! — dodał radośnie Anatolij. — Nareszcie nasi idą!— Zamknij się, bo nas ktoś usłyszy — syknęła Kaszmira.— A potem wrócimy tu — dokończył szeptem skarcony Anatolij — rozpatroszymy

skrzynie Heinricha i zawieziemy do domu, co tylko zdołamy udźwignąć — zaśmiał sięgrubiańsko.

— A Kaszmira nic nie mówi, to pewnie z Christą ucieknie do Rzeszy — ironizowałIwan.

Page 147: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Zamknij się, Iwan, i pilnuj swojego życia. Ja zrobię, co będę chciała.— A ja to ucieknę do Warszawy — rozmarzyła się Krysia.— Nic nie zostało z Warszawy. Same ruiny. Nie ma dokąd wracać… — posmutniała

Zosia.— Tak mówi Heinrich. Ale ja muszę sama sprawdzić. Nie wierzę. Niemcy zawsze sieją

taką propagandę, żeby nas zadręczyć. Ja wrócę do Warszawy… na Targową, gdzie…straciłam Elusię — Krysia miała oczy pełne łez.

— Słuchajcie. Nie ma co teraz planować. Musimy czekać. Zobaczymy, co się będziedziało w folwarkach — Olena usiadła koło Kaszmiry.

— Ale trzeba uciekać… — nie dawał za wygraną Jerzyk.— Jurku, w taki mróz? Dokąd? Czym? — próbowała przemówić mu do rozsądku

Kaszmira. — My z siostrą mamy dzieci, dokąd my z nimi pójdziemy?— Cicho. Słyszycie? To Heinrich… — wyszeptała Olena. — A może oni nas tu

wszystkich wystrzelają przed wyjazdem…Na podwórzu słychać było głos Heinricha i Elzy. Wszyscy zamarli ze strachu. Kaszmira

spojrzała przez małe okienko. Weintraumb krążył, jakby czegoś szukał. Na ramieniu miałstrzelbę. Kaszmira poszła w stronę drzwi.

— Pilnujcie mojej Oli. Pójdę sprawdzić, o co im chodzi. Siedźcie cicho.Heinrich szukał Kaszmiry. Gdy ją zobaczył, razem z Elzą poszli do jego gabinetu.

Weintraumb lekko wysunął grubą książkę w skórzanej oprawie i cała część biblioteki zcichym szelestem odsłoniła ukryte drzwi. Heinrich wziął latarkę i krętymi schodamiprowadził na dół. Kaszmira bardzo dobrze znała tę drogę, ale udawała, że jest tu pierwszyraz. Nie wyszli jednak na korytarz, tylko schodzili jeszcze niżej do samej piwnicyodgrodzonej żelazną kratą. Heinrich wydał dyspozycje i po chwili cała trójka znosiła cocenniejsze rzeczy Weintraumbów. Głównie pozwijane w rulony obrazy i kilka drewnianychszkatuł. Kilkakrotne schodzenie i wchodzenie po schodach zmęczyło wszystkich. Po kilkugodzinach Elza nie miała już siły i wróciła do swojego pokoju. Kaszmira zniosła jeszczeostatnie rulony płócien i też chciała wracać do Oli. Heinrich usiadł zmęczony w swoimfotelu w gabinecie i nalał sobie koniaku.

— Siadaj — powiedział do wracającej z piwnicy Kaszmiry.— Myślałam, że akurat dziś to sobie podarujesz — powiedziała z odrazą.— Siadaj, mówię — odparł srogo.— Chcesz rozmawiać? — Kaszmira była ironiczna.— Posłuchaj. Nie wyjeżdżam. Zostaję tu z Christą. Ona nie chce uciekać. Mam transport,

mam ludzi, znajomych, ale ona nie chce. Nie chce zostawić grobu syna. Nie mogę jejprzekonać. Chciałbym, żebyś z nią porozmawiała.

— Żartujesz chyba. Ja?— Jesteś mi to winna. Zgniłybyście z dziećmi w obozie, gdybym nie pojawił się wtedy

na stacji w Allenstein. Wasi idą, są już blisko, to kwestia kilku dni i będą u nas. — Nalałsobie kolejny kieliszek koniaku. — Przekonaj Christę do ucieczki. Może ciebie posłucha.Zresztą, jakie to ma znaczenie… Moi synowie nie żyją…

Page 148: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Nie oczekuj ode mnie współczucia.— Wybaczysz mi?— Nie potrafię ci wybaczyć… Niech Bóg ci wybaczy.— Mogę cię zabić, mogę jeszcze wszystko zrobić! — Wstał wściekły z fotela, był już

pijany.— To dalej! Strzelaj, bij, kop! Zrób to, co potrafisz najlepiej!Weintraumb opadł ciężko na fotel i zaczął płakać. Kaszmira wstała i patrzyła na niego z

pogardą. Przypomniała sobie wszystkie te mroczne spotkania w tym gabinecie, zapach jegowody kolońskiej, oddech starzejącego się mężczyzny, kaleką Christę w wielkim łożu,Christę na podłodze kuchni, bezbronną jak kłoda drzewa wrzucana do ognia. Przypomniałasobie morderczą pracę, ból popękanych rąk, tęsknotę… Wszystko stanęło jej w tej chwiliprzed oczami. Kaszmira podeszła do drzwi.

— Nie odchodź jeszcze. Zostań. Porozmawiaj ze mną — prosił Weintraumb.— Przestań. Jesteś żałosny! — odparła tylko i wyszła z jego gabinetu. Nie miała zamiaru

rozmawiać z Christą.

Maruszka weszła do pokoju Brunhildy. Mimo że był piękny, słoneczny styczniowy dzieńw jej pokoju nie odsunięto zasłon. Na stole stała pełna popielniczka. Pani Schillersiedziała w granatowym atłasowym szlafroku przy toaletce i układała w szkatule swojeklejnoty. Maruszka udawała, że tego nie zauważyła. Hildi odwróciła się w jej stronę.

— Nie musisz kończyć sukni na karnawał. Nie będzie żadnego karnawału. Wyjeżdżamyjutro rano. Popakuj moje kufry. Nie wiem, co mam zabrać… Najbardziej potrzebnerzeczy… — Zapaliła papierosa. — Zapakuj… Sama nie wiem. Trochę ubrań. Nie mampojęcia, co się robi, jak się ucieka z własnego domu… Hans powiedział, że wojna siękończy, że Niemcy przegrają. Nic nie mówisz… Cieszysz się… Wasi idą.

— To nie są nasi. Boję się Rosjan tak samo jak pani.Do pokoju weszła Agnesa. Bez słowa otworzyła szafę i zaczęła wyrzucać na podłogę

garderobę matki. Po chwili zbliżyła się do Brunhildy, zabrała jej papierosa i zgasiła wpopielniczce.

— Pospiesz się. Za godzinę będzie samochód. Lothar załatwił dla nas transport.Maruszko, pakuj kufry.

— A mój mercedes? — Hildi patrzyła na córkę zdumiona.— Mamo, żartujesz chyba. Niby jak mamy się w nim wszyscy zmieścić? I nie pij już

więcej. Potrzebuję dziś pomocy trzeźwej matki. Rozumiesz?— Nie tym tonem, moja panno — zganiła ją Brunhilda. — Nigdzie nie jadę. Zostaję.— Rosjanie cię zamordują. Nie rozumiesz tego… Dostaniemy się do Monachium, do

rodziny taty. Wszystko będzie dobrze, mamo.— A ja myślałam, że będziemy szli przez mierzeję, po lodzie… przez zalew i zginiemy

pod taflami lodu…— Za dużo pijesz, mamo. Zostaw to — Agnesa zabrała matce szklankę. — Lothar nigdy

by nie pozwolił, żebyśmy szły pieszo. Pojedzie z nami baronowa Essling. Mamy zabraćtylko najbardziej potrzebne rzeczy.

Page 149: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— A co robi ojciec?— Pakuje swoje notatki i książki. Nic więcej nie zabiera. Tylko książki. Maruszko,

możemy zabrać ciebie i Marka… — Agnesa pakowała kosmetyki Brunhildy. — Dwamiejsca się znajdą. Herta i Johan jadą z nami.

— Jeśli się zgodzicie, to zostaniemy tutaj i poczekamy na…— Na waszych żołnierzy? Maruszko, nie bądź naiwna, nie ma waszego wojska, jest

tylko Armia Czerwona… Uciekaj z nami. Rosjanie są już wszędzie. To kwestia dnia,dwóch, może godzin. Uciekajcie z nami.

— Nie mogę. Nie jestem sama — Maruszka zamykała zapakowany kufer Hildi. — Bezsiostry i Oli nie mogę…

— Nie ma tyle miejsca… I nie ma już czasu… Maruszko… — Agnesa zdjęła trzypierścionki, zegarek i łańcuszek. — To dla ciebie. Bierz, przyda ci się. Może będzieszmusiała kogoś przekupić, komuś to dać. Bierz. I dobrze mnie wspominaj.

Maruszka nie zdążyła nawet zaprotestować, gdy do pokoju weszła Herta z Johanem izaczęli w pośpiechu zabierać kufry. Brunhilda siedziała w fotelu i przyglądała siękrzątaninie. Maruszka obserwowała ją ukradkiem. Nidy nie widziała jej w takim stanie.Wydawało się, że pani Schiller za moment zapadnie się w swój fotel, że zamieni się wjakąś mgłę. Ogarniała ją fala bezbrzeżnego smutku. Herta z Johanem skończyli pakowanie.Wszystko było gotowe.

— Słyszeliście, Olsztyn padł! — Herta z wielkim trudem zapięła pas na kufrze. — Przedchwilą był stary Kramer.

— Kramer? A po co? — zapytała Agnesa.— Do pana Weintraumba. Chce wziąć od niego konie. Powiedziałam mu, że u nas nie ma

już miejsca. Opowiadał, że Ruscy zalewają miasta jak szarańcza! Niszczą wszystko, coznajduje się na ich drodze! Grabią i mordują bez litości! Nawet małe dzieci.

— A czego się spodziewaliście? — Hildi stała w szlafroku i paliła kojonego papierosa.— Nie byliśmy lepsi. Nie udawajcie. Każdy z was ukradkiem słuchał BBC… Teraz oko zaoko…

— Kochanie! Jesteś jeszcze nieubrana? — do pokoju wszedł zdenerwowany Leopold.— Samochód już czeka. Szybko!

— My tylko robiliśmy to z elegancją, z tą naszą precyzją… — Hildi zgasiła papierosa.— Prawda, kochanie?

— A o czym tak teraz rozprawiasz? Ubieraj się, skarbie, szybko… — gorączkował sięLeopold.

— Byliśmy tacy sami. Tak samo mordowaliśmy, tak samo zabijaliśmy małe dzieci. Onidla Stalina. My dla Hitlera. Oni śmierdzą gnojem i dzikim stepem, my śmierdzimyróżanymi ogrodami hodowanymi od setek lat.

— Hildi, daj teraz spokój! Uciekajmy, nie ma czasu. Do tej pory nie ma decyzji oewakuacji. Skandal!

— Ciekawe, co na to twój Homer? — Hildi zdjęła szlafrok, stała w samej bieliźnie.Była jak małe dziecko, które zupełnie nie wie, co ma robić.

Page 150: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Kochanie, ubieraj się! Mój Homer? Nie wiem. Pewnie też stałby tak jak ty… Pewniebyłby bezradny… Proszę cię, Hildi, uciekajmy… Nad zalewem tysiące ludzi… Całymidniami czekają na transport. My go mamy, Hildi! Rozumiesz? Mamy transport. Pospieszsię. Inni piechotą idą przez lód! Na takim mrozie… Błagam cię… Nie dam rady, kochanie,z moją nogą…

Hildi była już gotowa. Przytuliła się do męża. Nigdy nie wydał jej się tak bliski jakteraz. Pożegnała się z Maruszką i ukradkiem wrzuciła do kieszeni jej fartucha złotyłańcuszek. Leopold nie potrafił rozstać się z Markiem. Opowiadał mu jeszcze przez chwilęhistorię o rycerzach o czystym sercu, o królu Arturze i Rolandzie.

— Cokolwiek się będzie działo, Marku, zapamiętaj, są też na świecie prawdziwirycerze. Kiedyś takich spotkasz. Pamiętaj o Hektorze. Był najwspanialszym z nich.

— A pan jakim jest rycerzem?— Ja… jestem rycerzem z bardzo chorą nogą. Nie nadaję się do żadnej wojny.Po niespełna trzydziestu minutach Maruszka została sama z Markiem w wielkim pokoju

Brunhildy. Nie wiedziała, co ma teraz robić. Posprzątać porozrzucane rzeczy? Biec doKaszmiry i Olinki? Nie była pewna, czy Heinrich też uciekł. Bała się Rosjan. Bała sięwszystkiego. Zeszła na dół. W hallu czekały już Marina i Galina.

— Maruszka! Niedługo przyjdą nasi!— Marina, twoi przyjdą, moich tu nie będzie… — powiedziała smutno i przytuliła

mocno Marka do siebie.

Page 151: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Wybawcy

Wszyscy spotkali się w hallu dworu Schillerów. Zbiegli się zaraz po ich wyjeździe.Rosjanie: Marina, Galina, Waniuszka, Igor i Francuzi: Maria i Piotr. Ci ostatni postanowilidołączyć do uciekających i po kilku godzinach mimo wielkiego mrozu poszli pieszo wstronę zalewu. Rosjanie nie kryli swojego szczęścia i szybko przejęli dowodzenie wdworze Brunhildy. Rozpierzchli się po pokojach. Godzinami myszkowali po szafach iszufladach. Przebierali się w ubrania Schillerów. Marina nalała wody do wanny i kąpałasię niczym królowa w cudownej, pachnącej pianie. Galina zrobiła sobie nieudolny makijażpozostawionymi przez Agnesę kosmetykami i szabrowała w jej pokoju. Szukała jakiejśbiżuterii. Nic nie znalazła. Rozczarowana, na pociechę wsadziła do kieszeni butelkęfrancuskich perfum, które Agnesa dostał od Lothara na Boże Narodzenie. Wychodząc,zauważyła piękne futro z białego lisa. Ubrała je. Stanęła przed lustrem. Spod futrawystawał szary fartuch. Galina szybko rozebrała się i założyła jedną z sukien, które dlaAgnesy szyła Maruszka. Nie mogła dopiąć z boku srebrnych haftek. Wzięła więc leżącą naparkiecie jedwabną apaszkę i zawiązała ją w pasie. Nałożyła lisie futro. Poprawiłaczerwoną szminką usta i pobiegła do łazienki pokazać się Marinie.

W kuchni rządzili Igor z Waniuszką. Pili burbon Brunhildy i palili jej papierosy. Na stolebyło pełno rozrzuconego jedzenia, które wynieśli ze spiżarni. Przynieśli nawet peklowanemięso w kamionkach. Wystroili się w garnitury Leopolda, ale na nogach mieli swoje ciepłewalonki. Zagryzali suszoną kiełbasę, popijali ukochany trunek Schillerowej. Nagle dokuchni wpadła zdyszana Kaszmira, cała oprószona śniegiem.

— Chryste Panie! Co wy tu robicie? Oszaleliście?! Skąd wy macie te ubrania?— Teraz my jesteśmy panami w tym dworze. Przyjdą nasi, to ich przywitamy najlepszym

jedzeniem. — Igor ordynarnie odgryzł kawał kiełbasy.— Allenstein płonie! Widać wielką łunę. Zaraz będą tu Rosjanie! Zbierajcie się.

Wszyscy poczekamy na nich u Heinricha. Tak będzie bezpieczniej.— Ale my się niczego nie boimy. To są nasi. My tu zostaniemy.Do kuchni weszły chichoczące Marina i Galina. Ubrane w suknie Agnesy, nieporadnie

umalowane, w futrach i w walonkach oczywiście.— Ot damy! — zadrwiła Kaszmira, patrząc na ich nogi. — Buty was zdradzają.

Zbierajcie się. Idziemy.— Nigdzie nie idziemy! — ryknęła Galina. — Nasi idą. Czekamy. Mamy tu zapakowane

nasze rzeczy i czekamy.— Jakie wasze rzeczy? — Kaszmira była coraz bardziej zdenerwowana.— Suknie, futra… — bąknęła Marina.— Róbcie, jak chcecie, ja zabieram siostrę i Mareczka do nas.

Page 152: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— A zabierz ją sobie. Nie chcemy tu naszej damulki — powiedziała hardo Galina.— O co ci chodzi? — syknęła ze złością Kaszmira.— A o to, że nasza polska dama nie ma teraz swoich niemieckich przyjaciół —

ironizował Waniuszka i kroił nożem soczystą szynkę.— Źle cię traktowali Schillerowie?! — krzyknęła do Galiny Kaszmira. — To mogłaś

przyjść do Heinricha. Tu, na tym folwarku, też byłaś damulką. I ty, Marina, też! Niepomyślałaś, co o tobie sądzi na przykład nasz Iwan albo Olena, którzy za byle co bylikopani i bici?! Wszyscy tu mieliście dobrze! Jak widać, za dobrze!

Kaszmira poszła szukać siostry. W całym dworze panował chaos. Na schodachwiodących do pokojów leżały porozrzucane rzeczy. Kaszmira nie wiedziała, czy to wpośpiechu zostawili Schillerowie, czy to rozgardiasz zrobiony przez rosyjskichrobotników. W bibliotece Leopolda prawie wszystkie książki były powyrzucane na parkiet.Kaszmira domyślała się, że pewnie szukali ukrytych pieniędzy. Nawet ciężka aksamitnazasłona była zerwana i leżała niczym kir na powalonych dziełach dawnych mistrzów.Maruszka z Mareczkiem stali w oknie w pokoju Agnesy i patrzyli na wielką łunę nawieczornym niebie. Wszystkie szuflady były wyjęte z komód.

— Czego oni tu szukali? — Kaszmira przeciskała się przez pobojowiskoporozrzucanych rzeczy w stronę siostry. — Maruszko, idziemy.

— Zobacz, co dostałam… — Maruszka odwróciła się w stronę siostry i otworzyła dłoń,na której leżała biżuteria od Agnesy i Brunhildy.

— Póki masz tu maszynę, zaszyj szybko wszystko. Może w kołnierz płaszcza? Przydanam się na gorsze czasy.

— A lalka? Myślisz, że mogłabym wziąć dla Oli lalkę Agnesy?

Gdy wychodziły z dworu Schillerów, w hallu odbywała się potańcówka. Ktoś zniósłpatefon i płyty. Pijany Igor tańczył z jeszcze bardziej pijanym Waniuszką przy niemieckichfokstrotach, Marina klaskała do rytmu. Ubrana była w długi kożuch Leopolda. Na pięknejmarmurowej posadzce leżały rozsypane zdjęcia Schillerów, które musiały wypaść zdrewnianej, rzeźbionej skrzynki Leopolda. Rosjanie tańczyli po dzieciństwie Agnesy, pomłodości Brunhildy, po niewinności malutkiego Hansa, który siedział z piłką na jednej zwłoskich plaż około 1919 roku, kiedy to nic nie zapowiadało, że kiedyś pokocha wielkinaród niemiecki dowodzony silną ręką Adolfa z austriackiego Linza.

U Weintraumba panowało rozprężenie. Gdy Olena dowiedziała się, że gospodarzeopuścili sąsiedzki dwór, ruszyła na szaber. Za nią pobiegli Iwan i Anatolij. Heinrich zChristą i Elzą zamknęli się w gabinecie. Nie skorzystali z możliwości wyjazdu. W jadalnizostali sami Polacy. Kaszmira napaliła pod kuchnią i zaczęła podgrzewać zupę. Wszyscyczekali w napięciu na rozwój wypadków. Maruszka położyła dzieci do snu. Krystynazaniosła jedzenie do gabinetu Weintraumba, ale nie otworzył jej drzwi.

— Może się potruli? Cicho tam, jak makiem zasiał — powiedziała, gdy zeszła dojadalni. — Może już śpią? Zostawiłam tacę pod drzwiami.

— Boi się, drań jeden! Ma za swoje! — Zosia dolewała sobie gorącej zupy. — Tyle mana sumieniu. Głupia jesteś, Kryśka, że zostawiłaś mu tacę.

Page 153: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Nie pomyślałam o Heinrichu. Dla Christy zostawiłam, dla Elzy…Za oknami było słychać salwy śmiechu. Z dworu Brunhildy wracali szabrownicy.

Wtargnęli radośnie do jadalni, poprzebierani jak na bal karnawałowy, z tobołkami wgarści. Pierwszy wszedł Iwan ubrany w płaszcz Hansa i letni garnitur Leopolda. PotemOlena w kilku sukniach Brunhildy i Agnesy nałożonych jedna na drugą. Na końcu pojawiłsię Anatolij w stroju myśliwskim Leopolda. Na środku stołu położyli swoje tobołki.

— Co tam macie? — zapytał Jerzyk.— Dla ciebie też się coś znajdzie — śmiał się Anatolij i rozwiązywał węzeł swojego

tobołka. Na białym płótnie leżały srebrne widelce i łyżki, złocone kandelabry, srebrnepatery i kilka zegarów do zawieszania na ścianie.

— Nic od nich nie chcę. Nie wezmę niczego, co jest od szkopów — powiedział zpogardą Jerzyk.

— O, widzicie jaki święty! — zadrwił Iwan. — A niby za co przedostaniesz się do tejswojej Polski?

— Nie martw się o mnie. Dam sobie radę bez ciebie.— No daj Boże! — kpił dalej Iwan.— Zabili mi prawie całą rodzinę. Nic nie wezmę. Nic od nich nie chcę. — Jerzyk wstał

od stołu i poszedł dolać sobie gorącej zupy.— No widzisz, Jerzyk. Ty zawsze lepszy od nas. Bo ty Polak! Ruski to zawsze głupi i

prostak! Ruski to złodziej, a ty taki święty, bo Polak! Głowę masz zawsze wysoko! — Iwanwstał wściekły od stołu. — No brawo! A ty myślisz, że mi nie zabili rodziny?!

— Dajcie spokój! — krzyknęła Kaszmira. — Zobaczcie! Heinrich jest na podwórku!Wszyscy podeszli do okien. Śnieg nareszcie przestał sypać. Księżyc oświetlał

przygarbioną postać Heinricha w kożuchu. Weintraumb szedł w stronę stajni. Na ramieniumiał strzelbę. Kaszmira wybiegła sprawdzić, co się dzieje. Mróz trzymał mocno. Księżycoświetlał całe podwórko prowadzące do budynków gospodarczych i dziedziniec przydworze. Heinrich zniknął w środkowej stajni. Kaszmira od razu domyśliła się, że idzie dokoni, które pozostały w folwarku. Resztę już jesienią zabrało wojsko. Po chwili usłyszałastrzały. Przyspieszyła. Zajrzała przez małe okienko, ale nic nie było widać. Weszła dośrodka. Heinrich klęczał koło swojego ulubionego konia Wagnera. Drugi raz zobaczyłaWeintraumba w takim stanie. Wagner leżał i jeszcze ciężko oddychał. Heinrich niezauważył Kaszmiry i jeszcze raz strzelił do zwierzęcia. Gładził końską głowę z wielkączułością. Przytulił policzek do szyi Wagnera. Zamknął oczy. Leżał, wtulony w swojegokonia jak mały chłopiec, który szuka schronienia i spokoju. Kaszmira stała i przyglądała siętemu z uwagą. Marzły jej dłonie. Nie żałowała go. Czuła tylko, że przepełnia ją jakiś nowyrodzaj smutku. W boksie obok leżał martwy Piorun, a w następnym Jantar. Heinrich zabił jecelnymi strzałami w głowę. W końcu podeszła do Weintraumba.

— Idziemy, Heinrich. Wstawaj. Christa na pewno się niepokoi.— Nie mogłem ich tak zostawić.— Idziemy.Heinrich posłusznie wstał. Otarł twarz chustką. Zapiął kożuch. Kaszmira miała

Page 154: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wrażenie, że przez te kilka dni bardzo się postarzał. Szła obok niego w milczeniu. Nadalbył jej obcy. Nadal wzbudzał w niej odrazę.

— Weź to. Może ci się przyda — Heinrich wetknął jej do ręki swój sygnet z rubinem.— Nic od ciebie nie chcę — odparła i wrzuciła pierścień do kieszeni kożucha

Weintraumba.— Wiem. Ale weź to. Może ci się kiedyś na coś przyda — włożył jej sygnet do ręki i

wszedł do dworu.Tej nocy właściwie nikt nie spał. Tylko dzieci Maruszki, które nad ranem zeszły z pokoju

do jadalni i położyły się na pierzynie koło kuchni. Siedzieli razem w jadalni całą noc.Rano obudziła ich seria z karabinu maszynowego. Wszyscy zerwali się do okien. W jadalnizapanowała chwila przejmującej ciszy. Bez trudu zauważyli czterech rosyjskich żołnierzyw białych kamuflażach. Na śniegu leżał zastrzelony Reks, pies, z którym zawsze bawiła sięOlinka. Brama do folwarku została sforsowana za pomocą kolb karabinów.

— Co teraz, Anatolij? — Zosia była przerażona.— Nie bój się, głupia. To nasi. Idę ich powitać. A wy siadajcie przy stole i czekajcie.

Pewnie zaraz zrobimy im coś do jedzenia.Nikt nie odszedł od okien. Po chwili zobaczyli Anatolija na podwórku. Żołnierze

wycelowali w niego karabiny. Rosjanin podniósł ręce. Nie było słychać ich rozmowy.Nagle Anatolij wbiegł do jadalni i zawołał:

— Wszyscy na dwór! Szybko! Z rękami do góry!Cała gromada posłusznie wybiegła na dziedziniec, pospiesznie narzucając na siebie

jakieś cieplejsze ubrania. Ustawili się w szeregu z rękami uniesionymi do góry. Dygotali zzimna. Żołnierze bacznie przyglądają się zebranym. Nagle Ola złapała jednego z żołnierzyza biały kombinezon:

— A kto zabił mojego Reksa?Żołnierz przykucnął koło Oli, chwycił za karabin z nasadzonym bagnetem i przystawił go

do piersi dziewczynki. Patrzył jej prosto w oczy. Ola stała bez ruchu. Maruszka krzyknęłaprzerażona. Stojący obok Anatolij kopnął ją w nogę na znak, by milczała. Kaszmira niepotrafiła powstrzymać emocji i powiedziała po rosyjsku:

— Jesteśmy tu w niewoli, na robotach u Niemców. Jesteśmy Polakami. Nie rób krzywdydziecku. Zostaw ją. To mała dziewczynka, nikomu nigdy nie zrobiła krzywdy. Proszę,zostaw ją.

Rosjanin wyprostował się. Docisnął bagnet do piersi Oli. Dziewczynka krzyknęła,przerażona. Kaszmira złapała lufę karabinu z bagnetem i wycelowała w swoją pierś.

— Zabij mnie. Pchnij! A dziecko zostaw. Pchnij mnie tym bagnetem! — krzyczałarozdygotana i patrzyła mu w oczy. Liczyła tylko na cud. W spojrzeniu młodego chłopakawidziała jakąś bezrozumność, jakąś pustkę. Zastanawiała się, ile on może mieć lat idlaczego w takiej chwili myśli o jego wieku. Wiedziała, że musi coś powiedzieć. Niepanowała nad drżeniem nóg.

— Są tu też Rosjanie, Białorusini… Daj spokój, wojna się kończy… — dodała, udającopanowanie.

Page 155: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Żołnierz nie cofał lufy karabinu. Nie powiedział słowa. Nadal patrzył na Kaszmirę.Podszedł do niego drugi Rosjanin. Przez chwilę przyglądał się zebranym i powiedział:

— Są tu Niemcy?Zapanowało niebezpieczne milczenie. Kaszmira miała przed oczami sparaliżowaną

Christę. Nie wiedziała, co robić. Milczeć czy odezwać się? Lufa karabinu cały czas była wnią wycelowana. Nagle odezwał się Iwan:

— U góry na piętrze.— Ilu?— Nie wiem — Iwan czuł, jak drżą mu ręce.— Jak to nie wiesz?! — drugi żołnierz uderzył go kolbą karabinu w ramię. Iwan

krzyknął z bólu i upadł na kolana.— Ilu?! — ryknął jeszcze raz żołnierz.— Dwie kobiety i mężczyzna. Zostaw tę babę i idź po nich! — krzyknął do żołnierza,

który celował do Kaszmiry.— A ty pokaż nam, gdzie oni są. Możecie opuścić ręce.Iwan wstał z kolan i zataczając się, poszedł do dworu z żołnierzem. Wszyscy dygotali na

mrozie.— Możemy wejść do środka? Jest zimno — zapytała wystraszona Olena.— Zamknij się, suko niemiecka!— Jestem Białorusinką — wydukała przerażona Olena.— Jak ja mówię, że jesteś niemiecką suką, to jesteś! — karabinem odsunął poły futra,

które Olena zabrała wieczorem z dworu Brunhildy.— Tylko suki chodzą w takich sukienkach!Olena w jednej sekundzie pożałowała nocnej eskapady. Trzeci żołnierz wyszedł z dworu

i zawołał:— Dawaj ich, Grisza, do środka. Mamy już tych szkopów.Po chwili wszyscy znowu byli w jadalni i siedzieli przy stole w milczeniu.Christa, Heinrich i Elza zostali zamknięci w piwnicy za żelazną kratą. Za kilka godzin

miała dojechać reszta wojska.

Page 156: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

W chaosie żółtegokartonowego pudła

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Żółty karton IIIKochana Olu!Mam dosyć wszystkiego. Nie mam na nic siły.Ganiam jak szalona. Wszystko mnie wkurza i najchętniej odstrzeliłabym się w kosmos. Alejakoś na razie mnie tam nie chcą. Przekwitam, czyli powoli więdnę. Nie potrafię się z tymoswoić. Wciskam się w wolne miejsca, gdy nie mam gorącej fali uderzeniowej. Jestemniewolnicą na sznurku hormonów i zachowuję się jak nastolatka w okresie buntu. Popierwsze: wpadam w histerię. Po drugie: zmieniam nastroje. Po trzecie: jestem taka nijaka.Pisanie idzie mi fatalnie. Niestety.Oluś, nie chcę tego Skype’a. Nie gniewaj się. Wolę nasze mejle. Wiem, że tonienowoczesne, bo wszyscy rozmawiają przez Skype’a, ale ja nie chcę. Lubię wieczoremzaglądać do poczty i czytać Twoje listy. Lubię poklikać do Ciebie nocą. Lubię mejle. Niegniewaj się. A poza tym… Wieczorem wyglądam fatalnie. Szczególnie teraz z moimigrzmotnięciami przekwitaniowymi. Czy Ty wiesz, że mam trądzik wieku dojrzałego? Szlagby to trafił! Z boku twarzy mam czerwone krostki. Hormony! Zabić się idzie. Niestety tylkoEstee Lauder Duble Wear jest w stanie zakryć moje nieszczęście. Inne podkłady nie kryjągadziny przeklętej, nawet mój kochany od lat Lancôme.O głupotach Ci piszę, ale komu mam wykrzyczeć mój trądzik na stare lata?!Całuję Cię, Kochana, i jak to mówi moja boska córcia: Megaajlowiu!Twoja Magdalenka w Burzliwym Okresie Przekwitania buuu, buuu, buuuPS Oluś, pogoń Mareczka, miał do mnie wysłać mejla z informacjami o Schillerach.Chciałabym coś dopisać do książki. Mam trochę informacji z zapisków Kaszmiry, alepotrzebowałabym jeszcze czegoś od Marka.

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Re: Żółty karton IIIKochana Magduniu!Bido Ty Moja Otrądzikowana!No to witaj w KPK, czyli w Klubie Przekwitających Kobiet!

Page 157: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Piszesz do mnie, a ja to czuję. Skarżysz się, a ja wiem dokładnie, o co Ci chodzi. Ja teżzaganiana jestem na maksa! Padam na nos.Magduś, Marka pogoniłam, obiecał, że jeszcze w tym tygodniu napisze do Ciebie.Kocham CięOlaPS 1 A kiedy prześlesz mi do czytania książkę? Ileż można czekać? Plizzzzz.PS 2 Poproszę o jakiś przepis z Żółtego Kartonu Kaszmiry. Dawno mi nic nie wysyłałaś.Może na chłodnik i kwas chlebowy? Domownicy mnie dręczą, więc ratuj!PS 3 Wybaczam Ci Skype’a. Ale my z Markiem już sobie zainstalowaliśmy i kiedyś Cięprzekonamy. Skype jest po prostu super.

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Żółty karton III — LabnizMagduś!Wiem, drań jestem okrutny! Ale nie dałem rady wcześniej. Lata mi lecą, Kochana, ikręgosłup coraz częściej informuje mnie o swoim istnieniu :( Niestety. Biegam na zabiegi.Jak przyjedziesz na urlop, to błagam o Twoje boskie masaże.Ale do rzeczy. Otwieram Twojego maila z pytaniami i lecę po kolei.Co ja Ci mogę dodatkowo opowiedzieć? W sumie niewiele. Byłem wówczas małymchłopcem. Gdy Schillerowie opuszczali majątek, miałem pięć lat. Powiedzmy sobieuczciwie — tak małe dziecko niewiele pamięta. W głowie pozostaje jakieś mglistewspomnienie smaków, zapachów, ogólne zarysy postaci. Generalnie błądzi się we mgle.Maruszka zawsze opowiadała mi, że Schillerowie byli dla nas dobrzy. Może ze względu naprzyjaźń z Agnesą była nieco nieobiektywna, ale nie sądzę. Moja matka potrafiła bardzotrzeźwo oceniać świat i ludzi. Mówienie o tym, że na przymusowych robotach w Rzeszytrafiło się na dobrych ludzi, jest niepoprawne politycznie, ale nie będę oczerniałSchillerów w Twoich oczach. Zresztą na pewno Kaszmira zostawiła coś na ten temat wswoich zapiskach. Poszukaj.Co ja pamiętam? Ostatnie Boże Narodzenie 1944 roku. Dostałem od Leopolda wielkipiernik w kształcie Mikołaja. Udało nam się wówczas spotkać z Kaszmirą i Olą.Pamiętam, że wkładaliśmy tego Mikołaja do kołyski i nikomu nie pozwalałem go zjeść,nawet Oli — taki byłem wyrodny brat :) Pamiętam przede wszystkim Leopolda. Nie wiem,czy wiesz o tym, że uczył się polskiego, żeby od czasu do czasu odezwać się do mnie wmoim ojczystym języku. Czytał mi Iliadę. Niewiele z tego zrozumiałem, choć, jak wiesz, w1944 roku już dość dobrze mówiłem po niemiecku. Czy pamiętam Brunhildę? Tak szczerze– jak przez mgłę. Kojarzyła mi się z jakąś księżniczką, a zatem musiała być piękna.Leopold bardzo ją kochał, mówił do niej pieszczotliwie: Hildi. Myślę, że w ogóle bylibardzo ciekawą parą. Ale to raczej moja refleksja po rozmowach z Agnesą w 1990 roku.Jak posklejam w całość moją wiedzę na temat Schillerów, to Brunhilda jawi mi się jakozbuntowana dekadentka. A Hans? Magduś, wyjdzie na to, że będę taki wierny słuchaczRadia Józef, który wszędzie widzi Żydów, a każdy Niemiec dla niego to hitlerowiec, ale

Page 158: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

niestety, Hans był raczej typowym produktem tamtych czasów. Miałem do niego osobistąurazę. W 1944 roku, w Wigilię podstawił mi nogę, gdy biegłem w hallu za piłką.Uderzyłem brodą w marmurową posadzkę. Krew lała się z mojej wargi, ale niepowiedziałem słowa. Dlaczego? Magduś, znasz mnie — bohaterem to ja nie jestem. Poprostu Hans oświadczył mi, że jeśli pisnę słowo, to mnie zastrzeli. Miałem wrażenie, żebał się Leopolda.O Heinrichu, Elzie i Chriście nic więcej nie wiem ponad to, co masz w zapiskachKaszmiry. Powiem Ci, że ten krótki wpis ciotki mnie poraża:W 1969 roku dowiedziałam się, że Heinrich i Christa zginęli pod lodem na MierzeiWiślanej, ostatniego dnia stycznia 1945 roku. Jechali jakimś wozem drabiniastym. Lódpękł. Kaleka Christa wypadła z wozu prosto w szczelinę lodową. Heinrich rzucił się dowody, by ją ratować. Nie zdjął długiego kożucha. Utonęli razem. Przyjęłam tęwiadomość bez większych emocji. Nie było mi go żal. Tylko Christy.Co z Elzą? Agnesa twierdziła, że Elza też utonęła. Z oczywistych powodów więcej wiem oSchillerach. Wszystkiego dowiedziałem się oczywiście od Agnesy. Nie dziw się, że nigdywcześniej o tym szerzej nie rozmawialiśmy. Nie pytałaś, to nie opowiadałem. Zresztądopiero sprawa Żółtego Kartonu, czy jak wolisz, Pudła Kaszmiry - wszystko otworzyła.Co z Schillerami? Leopold i Hildi zginęli na statku Wilhelm Gustloff trzydziestego stycznia1945. Uciekali nim w stronę Rzeszy. Jak wiesz, statek był przeciążony. Na pokład weszłoprzynajmniej pięć razy więcej ludzi niż powinno. Wilhelm Gustloff został zatopiony przezRosjan. Była to jedna z największych tragedii na morzu. Zginęło chyba dziewięć tysięcyludzi i dla ścisłości — nie byli to tylko Niemcy. Leopold i Brunhilda nawet nie zdołalidostać się do szalupy ratowniczej. Agnesa mówiła, że ojciec wepchnął ją do łodzi, wktórej byli ranni oficerowie niemieccy. Wspominała, że to ojciec uratował jej życie. Nigdynie odnalazła ciał rodziców, chociaż jeszcze kilka miesięcy po katastrofie morze wyrzucałozwłoki rozbitków na brzeg, choćby w okolicach Łeby. Hans? Popełnił samobójstwo. Ubrałsię w galowy mundur Luftwaffe, przypiął wszystkie medale i strzelił sobie w głowę.Prawdopodobnie w kwietniu 1945 roku. Lothar? Agnesa szukała go wiele lat. W 1949 rokuotrzymała wiadomość, że dostał się do niewoli rosyjskiej.Agnesa? Zacznę od tego, że ją uwielbiałem. Jak wiesz, przez wiele lat nie wiedzieliśmy,kto nam pomagał w tych trudnych latach osiemdziesiątych. Początkowo wszyscymyśleliśmy, że to były paczki od niemieckich księży. Aż do 1990 roku, gdy dostaliśmy listod Agnesy Schiller, czyli od siostry Klary z klasztoru w Marienthal. Pojechałem tammiesiąc później. Klasztor cysterek leży w cudownym miejscu, ale to jest opowieść nazupełnie innego mejla. Siostra Klara — czyli Agnesa, miała wówczas osiemdziesiąt lat.Do zakonu wstąpiła w 1950 roku. Wybrała cysterki, bo opiekowały się niepełnosprawnymii umysłowo chorymi. Twierdziła, że zawsze poznałaby mnie po oczach. Zmarła w 1992roku.To tyle, Madziu. Mogę Ci jeszcze przesłać mejle z jej opowieściami o rodzinie Schillerów.Może chciałabyś coś dopisać. Serdecznie pozdrawiam Was wszystkich.Marek

Page 159: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

PS W załączniku przesyłam Ci przeskanowane zdjęcia Agnesy z klasztoru. Wspomniałemjej o porcelanowej lalce, którą Maruszka zabrała z jej pokoju dla Oli. Opowiedziałem jejo Oli, o tym, co stało się z nami po ich ucieczce. Płakała.Teraz wiemy więcej, bo mamy zapiski Kaszmiry, ale nie ma już z nami Agnesy.

Page 160: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Książka Magdaleny

Karnawał

Przyjechali wieczorem. Ciężarówką przywieźli Niemców, których złapali, jadąc dofolwarku Heinricha. Najpierw podpalili stodołę. Potem przyprowadzili ukochana krowęOli Rysię. Jeden z żołnierzy przeciął jej szyję kosą. Rozległ się potworny ryk. Przerażonezwierzę stanęło na tylnich racicach. Czarna i purpurowa krew chlusnęła na śnieg. Żołnierzciął krowę kosą jeszcze kilkakrotnie, aż zwierzę padło na śnieg. Część żołnierzy biła mubrawo, a inni puścili w niebo serię z karabinów maszynowych. Po chwili wszyscy rzucilisię na Rysię i cięli nożami dogorywające zwierzę. Zatapiali ręce w jej ciepłej krwi iśmiali się. Właściwie to nie był śmiech, tylko rechot. Któryś z nich powiedział, że takakrew jest lepsza od rękawic w zimie. Taki sam los spotkał cztery świnie. Jeden z żołnierzyzakręcił sobie wokół szyi ciepłe świńskie jelita. Uznał, że są lepsze nawet od grubegoszalika. Rechotali wszyscy. Po godzinie zaśnieżone podwórko Heinricha przemieniło się wplac rzeźnicki. Śnieg nasiąkał krwią. Rosyjscy żołnierze spakowali wielkie kawały mięsado brezentowych worków i zgonili przywiezionych ciężarówką Niemców na zalanypurpurową krwią plac. Egzekucja trwała kilkanaście minut. Zabili również małe dzieci.Bardzo szybko uwinęli się ze wszystkim. Byli głodni. Spieszyli się na kolację. W tymczasie stodoła płonęła mocnym, jasnym płomieniem.

Nie sprzątnęli ciał zabitych. Zostawili je na czerwonym śniegu, gdzie kilka chwilwcześniej rozpłatano brzuch Rysi. Potem przyszła kolej na robotników Heinricha. Pierwszawyszła z jadalni Kaszmira, potem Maruszka z Markiem i Olą, za nimi Anatolij z Iwanem,Krysia z Zochną i Jerzyk z Oleną. Dopiero teraz pojawił się dowódca sierżant Horoszko.Kazał robotnikom ustawić się na dziedzińcu. Ręką wskazał na Anatolija.

— Skąd jesteś?— Z Moskwy, ale zabrali mnie z Kijowa.— To jaki z ciebie mężczyzna, że dałeś się zgarnąć Niemcom?! Co to za ubranie?!— To nie moje, to tych Niemców — próbował bronić się Anatolij.— Czyli masz już niemiecką skórę! — ryknął rozjuszony dowódca, wyjął pistolet i

strzelił w czoło Anatolija. Chłopak przewrócił się i po chwili na śniegu popłynęła struga

Page 161: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

czerwonej krwi.— On tak na was czekał! — Kaszmira nie panowała nad emocjami.Horoszko podszedł do niej, zerwał jej chustkę i wielką ręką chwycił za ciemne włosy.— Nie rozmawiam z tobą… Chociaż taka ładna suczka może nam się jeszcze do czegoś

przydać.Puścił włosy Kaszmiry, ale przystawił jej do skroni pistolet.— A ty skąd?— Z Mołodeczna.— Rosjanka?— Mój mąż był Rosjaninem. Zabili go faszyści w 1940 roku. — Cała dygotała. —

Nazywał się Szura Kardasz.— Szuryk? — mężczyzna zabrał pistolet i wyraźnie się ożywił. — Ten, co śpiewał z

pionierami?— Tak.— Idź do kuchni i czekaj tam na nas.— To może przygotuję dla was jedzenie? Prowadziłam kuchnię. Mamy tu wielkie kotły.— O, widzisz! Mądra żona komunisty! Idź i gotuj.— Ale sama nie dam rady… — spojrzała na przerażoną gromadę. — Jest was tak dużo.

Może oni pójdą ze mną i mi pomogą?— Kobiety i dzieci mogą iść z tobą. A ci dwaj zostają.Na dziedzińcu dygotali z przerażenia Iwan z Jerzykiem. Horoszko podszedł do

chłopców. Stał przez chwilę i uważnie się im przyglądał. Stodoła wciąż jeszcze płonęła.— Ty też masz na sobie niemieckie ubrania. Ile masz lat? — rzucił do Iwana.— Dziewiętnaście.— Młody jesteś. Ciebie nie zabiję. Będziesz mnie potem wspominał, że ci życie

uratowałem. Ale teraz muszę wybić z ciebie myślenie niemieckiego niewolnika.Odpiął pas od kożucha i z dziką siłą zaczął bić Iwana. Najpierw klamrą pasa uderzył

młodego Rosjanina w twarz. Potem kilkakrotnie boleśnie smagał go w czoło i policzki, agdy pojawiła się krew, dowódca zaczął bić po plecach. Iwan krył twarz w dłoniach, alenie krzyczał.

Jerzy stał i przyglądał się temu tępym wzrokiem. Wiedział, że na nic nie ma wpływu.Jego nogi były jak dwa kamienne słupy, nie mógł zrobić nawet jednego kroku. Nie potrafiłprzypomnieć sobie żadnej modlitwy, tak jakby ktoś wyciął mu z pamięci cały modlitewnikz dzieciństwa, kiedy to codziennie chodził z matką do kościoła Świętej Anny, w którymsłużył do mszy. Nagle koło stodoły rozległ się przeraźliwy krzyk. Przez podwórko biegłazataczająca się naga kobieta. Za nią z rozpiętymi spodniami gonił młody żołnierz.

— Co tam się dzieje, Jura?! — krzyknął dowódca.— Melduję, sierżancie, że to Niemka. Jeszcze wszyscy nie zdążyliśmy! Durny Olek ją

rozerwał, bo wepchnął jej tam butelkę!— To uwijajcie się i zanieście mięso do kuchni. Kobiety już nam gotują!Żołnierz bez trudu chwycił uciekającą kobietę. Przewrócił ją na śnieg i zaczął gwałcić

Page 162: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

po raz kolejny. Złapał leżący obok karabin i kolbą uderzył ją w twarz. Kobieta przestałakrzyczeć, nawet się już nie ruszała. Rozłożył jej nogi i teraz bez przeszkód skończył swojąorgię.

— Jura! — krzyknął w jego stronę dowódca. — Dobij ją. Już nie będzie z niej pożytku!Żołnierz zapiął spodnie, strzelił do zmaltretowanej kobiety i pobiegł w stronę obory.

Dowódca kilkakrotnie kopnął w twarz leżącego Iwana, splunął i pochylił się nad nim.— Teraz już zapomnisz na zawsze o przebierankach w niemieckie garnitury. A ty kto? —

zwrócił się do Jerzyka.— Jerzy Wasila. Polak.— Co tu robiłeś?— To, co wszyscy, ciężko pracowałem w niemieckiej niewoli — odpowiedział i

pokazał popękane ręce.— Ciebie nie zabiję. Ty nie poprzebierałeś się w niemieckie ubrania. Zuch! Podnieś

tego drania i dołącz do reszty!W kuchni wszyscy ukradkiem wyglądali przez okno. Żołnierze zebrali resztę mięsa.

Kilku z nich siekierami ćwiartowało świnie. Martwa naga Niemka leżała niedaleko. Pochwili zaczęli wrzucać ciała zabitych Niemców do płonącej stodoły. Zosia płakała.Kaszmira odeszła od okna i krzyknęła:

— Za chwilę będziemy następni w tych płomieniach. Przestańcie się gapić i ruszamy doroboty. Sama nie dam rady. Idą już do nas z mięsem! Szybko! Szykujemy rosół i kotlety.Jerzyk, upieczesz chleb! Olena, przynieś ze spiżarni spirytus i wino.

Wszyscy posłusznie wykonywali polecenia Kaszmiry. Wielkie kotły z wodą już sięgotowały. Żołnierze przynieśli mięso i po chwili w kuchni czuło się zapach aromatycznegowywaru. Olena z Krystyną kroiły mięso na kotlety. Kaszmira wybiegła do piwnicy poziemniaki. Dopiero na schodach przypomniała sobie, że Rosjanie uwięzili tamWeintraumbów. Przy żelaznej kracie stał żołnierz.

— Wasz dowódca sierżant Horoszko kazał nam ugotować jedzenie. Potrzebujęziemniaków.

— Nie wolno! Idź stąd! — wymierzył w nią z karabinu.— Trudno. Idę do twojego dowódcy i powiem, że nie będzie jedzenia. Nie ma

ziemniaków. Nie ma kotletów!— Dawaj szybko! — Otworzył jej kratę, ale wciąż miał ją na celowniku.Kaszmira weszła do środka. W rogu przy wielkich drewnianych drzwiach siedział

skulony Heinrich, obok wtulona w niego Christa i Elza. Kaszmira kucnęła z wiklinowymkoszem przy skrzyni z ziemniakami i nabierała je drżącymi rękami. Heinrich wyszeptał poniemiecku:

— Błagam, idź do gabinetu tajemnym przejściem i przynieś mi moje klucze, wiszą naścianie po lewej stronie.

Kaszmira nic nie odpowiedziała. Nie odwróciła nawet głowy w ich stronę.— Milcz! — ryknął żołnierz i wycelował karabin w Heinricha. — Bo zaraz zabiję was

wszystkich. Tak jak wy wymordowaliście mi całą rodzinę!

Page 163: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Ile masz lat? — zapytała Kaszmira i podeszła do niego z koszem pełnym ziemniaków.— Siedemnaście. A co ciebie to obchodzi, ty niemiecka suko?!— Obchodzi mnie to. Niemcy zamordowali mojego męża. To jest wojna. Każdy kogoś

stracił. Uspokój się. Potem ktoś przyniesie ci gorące jedzenie. Zamknij kratę.W piecu piekły się już bochny chleba. Żołnierze wynieśli stoły na dziedziniec. Stodoła

jeszcze płonęła i ogień oświetlał całe podwórko. Na zaśnieżonym bruku leżał wielkidywan wyniesiony z salonu. Młody żołnierz grał na akordeonie. Kobiety podawałyjedzenie. Po chwili stoły uginały się od parujących garnków z zupą i mis, w którychpiętrzyły się kotlety. Z winiarni Heinricha wytoczono beczki z alkoholem. Krystynaprzelewała ulubiony trunek Weintraumba do glinianych bawarskich dzbanów. Żołnierzebrawami przywitali wieczerzę. Sierżant Horoszko podszedł do jednego ze stołów ipowiedział:

— Przyjaciele! Dziś świętujemy nasze zwycięstwo. Niedługo wojna się skończy! Terazzaczynamy karnawał naszego zwycięstwa! Dziś bawimy się na niemieckiej ziemi, na którąwszedł żołnierz radziecki! Jutro przyjedzie kapitan Zacharow i ruszamy dalej na front. Aleteraz jedzcie, pijcie i bawcie się!

Po chwili żołnierze jak szarańcza zgarniali jedzenie. Śpiew i wino uderzyły wszystkimdo głowy i rozpoczęły się tańce. Kobiety, chcąc nie chcąc, tańczyły ze zwycięską czerwonąarmią na dywanie Heinricha i donosiły jedzenie. Wiedziały, że na razie nic im nie grozi.Maruszka niepostrzeżenie wymknęła się do pokoju Kaszmiry i tam pokazała dzieciom, jakukryć się w wielkiej czterodrzwiowej szafie.

— Mamusiu, jak zamykam oczy i robię hokus-pokus, to ci źli żołnierze nie znikają… —Ola siedziała już bezpiecznie na półce w głębokiej szafie.

— Przytul lalkę Agnesy i nie myśl o tym. Czasami hokus-pokus psuje się jak stare radioElzy. Potem go naprawimy. Mareczku, jak usłyszycie jakieś kroki na korytarzu, biegnijciedo szafy, Ola na półkę, a ty obok i zamknij drzwi. Nie wychodźcie, dopóki was niezawołam. Teraz możecie wyjść. Zjedzcie coś i kładźcie się spać. Dziś jest bezpiecznie, bożołnierze są zmęczeni i też pójdą spać.

Dzieci posłusznie wygramoliły się z wielkiej szafy i usiadły na łóżku Kaszmiry nadtalerzem z kotletami. Maruszka spojrzała przez okno. Zabawa trwała. Jerzyk szedł z koszemchleba. Stodoła się dopalała. Wielki dach z łoskotem zsunął się na śnieg i rozrzucił snopiskier. Żołnierze wiwatowali. Na dywanie Krystyna tańczyła z pijanym Rosjaninem w taktjakiejś znanej przedwojennej melodii. Maruszce wydawało się, że Krysia płacze.

— Nasz tata nie był takim żołnierzem. Prawda? — Marek zajadał kotlety.— Wasz tata był prawdziwym rycerzem — Maruszka pogładziła włosy Marka. Olinka

już zasypiała na poduszce Kaszmiry.— Jak Hektor? — dopytywał Marek.— Jak Hektor.— To dobrze.— Mamusiu, już nie będziemy się rozdzielać — Ola na moment przebudziła się.— Teraz już zawsze będziemy razem. Niedługo pojedziemy do Rosina tatusia. Tam też

Page 164: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

jest taki piękny dwór. Tam jest nasz dom.Na dziedzińcu nieprzerwanie trwała zabawa. Krystyna ukradkiem dolała do wina

spirytusu. Żołnierze powoli upijali się i tracili animusz do tańca. Kaszmira zostawiłaśpiące dzieci i Maruszkę i poszła do świętujących. Udawała, że sprząta po kolacji. Zebrałana tacę miski po zupie i ruszyła do kuchni. W hallu na marmurowej posadzce w kożuchu ibez butów spał pijany Horoszko. Nie obudził się i nie zauważył jej. Pobiegła schodami napiętro. Zapach gabinetu Heinricha przyniósł złe wspomnienia. Podeszła do biblioteki. Beztrudu otworzyła tajemne przejście. Złapała klucze i zbiegła na dół. Dowódca spał naposadzce i chrapał jak jakieś zwierzę. Przemknęła do kuchni. Nałożyła do miski gorącychkotletów i golonkę, wzięła pół bochenka chleba i zeszła do piwnicy. Żołnierz pilnującypiwnicy znowu wycelował do niej z karabinu. Z daleka widziała Heinricha.

— Spokojnie, to ja. Obiecałam ci jedzenie.— Zapomnieli o mnie. — Odłożył karabin ze smutną miną, ale wyraźnie ożywił się na

widok jedzenia, które przyniosła Kaszmira. Patrzył na nie jak mały chłopiec, w spojrzeniumiał jakieś rozmodlenie, jakąś tęsknotę.

— Ale ja nie zapomniałam. Wódki ci nie przyniosłam, bo jesteś na warcie. Ale maszpachnące kotlety i chleb, jeszcze ciepły. I coś specjalnie dla ciebie: golonka!

Żołnierz zabrał miskę i zaczął jeść łapczywie. Na moment zapomniał o wszystkim.Liczyły się tylko kotlety i pachnący chleb. Golonkę zostawił sobie na koniec. Zawsze takrobił. Na końcu zjadał to, co było najsmaczniejsze. Kaszmira tyłem zbliżyła się do kraty.Drżały jej ręce. Bała się, że któryś z kluczy zadzwoni zdradziecko. Heinrich wstał i wolnopodszedł w jej stronę. Żołnierz najpierw powąchał golonkę, a potem zaczął ją ogryzać zesmakiem. Znajomy zapach przeniósł go do chaty matki, do jego rodzinnej wsi Liszeczki podKurskiem. Ostatni raz jadł taką golonkę w grudniu 1939 roku. Kaszmira zakaszlała, byzagłuszyć ewentualne dzwonienie któregoś z kluczy. Heinrich ostrożnie je odebrał. Zrobiłto tak delikatnie, jak tylko potrafił. Rosjanin kończył jedzenie. Spojrzał z wdzięcznością naKaszmirę. Niczego się nie domyślił.

— Golonka jak mojej mamy! Napiłbym się.— No ja myślę. To idziemy.— Nie mogę.— Przecież ci nie uciekną, a na górze wszyscy pijani. Dowódca śpi jak suseł. Dawaj.

Idziemy.— Zabiją mnie, jak zobaczą, że zszedłem z warty.— Durny. Idziemy.— Sasza jestem — powiedział.— A ja niemiecka suka.— Przepraszam, nie gniewaj się — bąknął, wychodząc z piwnicy.Kaszmira zaparzyła mu w kuchni herbaty. Nie miał ochoty na alkohol. Chciał dobrej

herbaty z cukrem. Siedział w kuchni jak mały chłopiec i grzał ręce na gorącym kubku.Kaszmira z Krystyną i Zosią sprzątały w kuchni. Słaniały się na nogach ze zmęczenia.Kaszmira myślała tylko o tym, czy Heinrichowi udało się uciec. Jak wydostał się z piwnicy

Page 165: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

z kaleką Christą?W oborze, w hallu, w pokojach Heinricha, Elzy i Christy panowała już cisza. Sasza

położył głowę na stole i zasnął.

Page 166: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Kapitan

Rano obudził wszystkich huk wjeżdżających do folwarku czołgów i ciężarówek. KapitanZacharow zeskoczył z samochodu i bez słowa zrobił obchód podwórka i dziedzińca. Długoprzyglądał się zgliszczom stodoły, spod których wystawały niedopalone ciała zabitychcywilów. Przeszedł po śniegu w kolorze purpury. Szczątki mięsa, wnętrzności zwierzątleżały zamarznięte obok nagiego ciała zgwałconej kobiety. Rozsunięte uda z zakrzepniętąkrwią były dla niego obrazem wieczornych działań żołnierzy. Wiedział, że na wojnie sąsprawy, na które nie ma wpływu, których nie można zatrzymać. Koniec wojny wydawał musię jeszcze bardziej brutalny niż jej początek. Chciał, żeby to wszystko już się skończyło.Chciał wracać do domu. Chciał cofnąć czas. Stałby teraz na swoim ukochanym stepie ipoddałby się falowaniu traw. Czułby tę wolność, którą niesie wiatr znad Dniepru.Smakowałby tę chwilę całym ciałem. Gdy brał ślub, Dasza miała osiemnaście lat. Byłolato. Lubili przychodzić na step. Ich ciała oplatały się godzinami. Uwielbiał całowaćwewnętrzną stronę jej ud. Prężyła wtedy ciało i łagodnie mruczała. Dawała mu znak, żejest już gotowa. Niemcy zabili ją zaraz na początku wojny. Strzelili jej w brzuch. Była wósmym miesiącu ciąży. Dowiedział się o tym miesiąc później. Był już wówczas na froncie.

Do Zacharowa podbiegł sierżant Horoszko z informacją o ucieczce Niemców. Kapitanbył tak zmęczony, że właściwie było mu już wszystko jedno, ale kazał przeprowadzićszybkie śledztwo i ukarać winnych. Nawet nie interesowało go, jakim sposobem wydostalisię z piwnicy pilnowanej przez wartownika. Marzył o tym, żeby położyć się nie na słomie,nie na śniegu, nie w błotnistej mazi, tylko w wygodnym łóżku. Żeby pierwszy raz od wielumiesięcy zasnąć jak człowiek, żeby nie żyć jak zwierzę. Zawołał jeszcze żołnierzy i kazałim wykopać wielki dół. Nie słuchał tłumaczeń na temat silnego mrozu i twardej ziemi.Uważał, że żołnierze potrafią zrobić wszystko. Rozkazał tylko:

— I zakopać ciała! Wszystkie!— Ale to Niemcy! — usłyszał za plecami, gdy szedł dziedzińcem. Nie miał już siły.

Senność zabijała go. Z głodem zawsze potrafił sobie poradzić, z brakiem snu nie.— To rozkaz, sierżancie! — krzyknął w stronę Horoszki. — I posprzątajcie tu! Nie

jesteście dziką hordą! I jeszcze jedno. Za gwałt kula w łeb. Przekaż reszcie. To rozkaz!Szedł już w stronę drzwi, ale na moment zatrzymał się i jeszcze raz zawołał sierżanta.

Ten podbiegł posłusznie.— Kto był na warcie przy tych Niemcach?— Sasza Wasylow.— Takiego dzieciaka dałeś na wartę?! Wszyscy tu grasowaliście wieczorem jak wilki, a

dzieciak stał na warcie! Horoszko! Ty za to wszystko odpowiadasz!— Panie kapitanie, ale…

Page 167: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Zamknij się! Ilu cywilów wczoraj zamordowałeś? Ilu? Tam są też dzieci! Myślałeś,że nie zauważę, bo wszystko się spali? Ale się nie spaliło! Milcz, Horoszko. Po prostumilcz. Igrzyska niedługo się skończą. Pomyślałeś, jakie będziesz miał kiedyś sny? —Chciał go uderzyć w twarz, ale zapytał tylko: — Są jeszcze we dworze inni Niemcy?

— Tylko Polacy i Rosjanie, chyba jeszcze jedna Białorusinka…Zacharow wszedł do hallu. Najpierw pomyślał, że jest ciepło jak w domu. Potem poczuł

zapach kawy, który zaprowadził go do kuchni. Przy stole siedziały kobiety i chłopak.Spojrzeli na niego, wystraszeni. Czuł, że nie jest tu proszonym gościem. Zdjął płaszcz,przewiesił go przez poręcz krzesła i powiedział do zebranych:

— Jestem kapitan Dymitr Zacharow. Poprosiłbym trochę kawy.Zacharow usiadł przy stole obok Jerzyka. Sytuacja była niezręczna, ale nie mógł się już

wycofać. Chciał przełamać atmosferę nieufności, dlatego powiedział:— Nic się wam nie stanie. Chciałbym jeszcze dziś przenocować tu z moimi żołnierzami

i rano ruszymy dalej na front.— Możemy stąd odejść? — zapytała odważnie Olena.— Możecie. Ale musicie mieć jakiś plan. Zaraz po nas przyjdą tu bandy

szabrowników… Nie będzie tu bezpiecznie. Nie macie broni i… za mało mężczyzn. Niedacie rady.

— To co mamy robić? — Krystyna miała łzy w oczach. — Chcę wracać do Warszawy.— Może do Działdowa? Tam jest obóz przejściowy.— Ale tam jest obóz niemiecki — Zosia była jeszcze bardziej przerażona.— Niemcy zlikwidowali go. Nie wiadomo, co się stało z więźniami, ale nie ma ich w

Działdowie. Pewnie ich gdzieś przenieśli i zamordowali. Teraz to obóz prowadzony przeznaszych ludzi. Na drogach jest bardzo niebezpiecznie…

Do kuchni weszła Kaszmira. Spojrzała na siedzącego oficera. Widziała z okna, jakchodził po podwórku i przyglądał się zgliszczom stodoły. Podeszła do kuchni, napełniładzbanek kawą i postawiła go na stole.

— Kaszmira, pan kapitan mówi, że jutro wyjeżdżają — Jerzyk nie potrafił ukryć swojejradości.

— Chciałbym, żebyście zostali z nami na pożegnalnej kolacji.Wszyscy spojrzeli na siebie, ale nikt nie powiedział słowa. Propozycja kapitana wydała

się Kaszmirze upiorną kpiną. Nalała kapitanowi kawy i powiedziała, stojąc nad nim:— Pan kapitan chyba żartuje. Na pożegnalnej kolacji? Szkoda, że pan nie widział, jak

wczoraj wyglądała kolacja powitalna. Czy pan wie, co robili wczoraj żołnierze?— Domyślam się. Jest wojna — odparł Zacharow. Kawa parzyła mu wargi.— Zostaniemy. Zrobimy wam kolację, a rano sami zdecydujemy, co dalej robić. —

Krystyna wstała od stołu i poszła dorzucić drewna do kuchni.— Chciałbym jeszcze… żeby moi żołnierze mogli się umyć.— Przygotujemy wszystko — zapewnił krótko Jerzyk.— Dasz radę?— Miałbym do pomocy Iwana, Rosjanina jak pan, ale został skatowany przez sierżanta

Page 168: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Horoszkę i nie może nawet podnieść ręki — Jerzyk był wzburzony.— Horoszko poniesie karę.— Co mi po pana karze? Skoro życia naszemu Anatolijowi nie wrócicie… Idę

przygotować wodę. Za dwie godziny wszyscy będą mogli się umyć. A teraz Kaszmirapokaże panu pokój, w którym będzie pan mógł odpocząć. Nie wygląda pan na takiego, cozadowoliłby się miejscem w oborze.

— Spałem w oborze wielokrotnie. Zapewniam cię.Zacharow dopił kawę, wziął płaszcz i poszedł za Kaszmirą. Dawno nie widział tak

pięknej linii bioder. Obserwował, jak płynnie idzie. Podobały mu się jej ciemne włosyspięte w kok. Pomyślał, że jest bardzo odważna. Po głowie kołatały mu się jej słowa: Pankapitan chyba żartuje. Na pożegnalnej kolacji? Szkoda, że pan nie widział, jak wczorajwyglądała kolacja powitalna? Czy pan wie, co robili wczoraj żołnierze? Był bardzosenny. Gdy wyszła z pokoju, położył się od razu na łóżku i zasnął. Nawet nie zdjąłmunduru.

Kaszmira wróciła do kuchni bardzo zdenerwowana. Wizja kolejnej nocy pod jednymdachem z żołnierzami przerażała ją. Nie miała żalu do Krystyny, nie mogła odmówićkapitanowi. Odmowa mogłaby zakończyć się rozstrzelaniem całej ich dziewiątki. A tenmiły, przystojny kapitan szybko przywdziałby szaty oprawcy. Wielu już takich poznała.Czuła bezradność. Nie wiedziała, jak wydostać się stąd, jak dojechać do majątkuZygmunta.

W kuchni trwały przygotowania do kolacji. Zosia zaczęła gnieść ciasto na pierogi.Jerzyk szykował kąpiel. Kotłowania Heinricha, zresztą jedna z niewielu tak nowoczesnychw okolicy, pracowała bez zarzutu, ale brakowało ręczników i mydła. Jerzyk wpadł jakoszalały do kuchni.

— Co robić? Wściekną się i pozabijają nas! — tragizował. — Nie wiem, co Heinrichzrobił z mydłem, tyle tego było.

— Przy Kłajpedzie wszystko poszło! — krzyknęła Krystyna znad obieranychziemniaków.

— U Brunhildy zostało mydło i pełno ręczników. Na dole w składziku. Ale ja się stądnie ruszę. Boję się. Może na drodze ktoś mnie dopadnie. Mam dzieci. Nie pójdę —usprawiedliwiała się Maruszka.

— Ja pójdę. — Kaszmira odłożyła wałek do ciasta. — Maruszko, rozwałkuj to ciasto iklej razem z Zosią pierogi, a ja pójdę.

— Sama? — siostra była przerażona.— A co? Chcecie, żeby nas tu pozabijali? Dam sobie radę. Jerzyk, grzej wodę.Wyszła z kuchni i pobiegła schodami na górę. Mogła prosić sierżanta Horoszkę, ale

bardziej ufała nieznanemu kapitanowi. Sama nie wiedziała dlaczego.Stanęła pod jego drzwiami. Słyszała chrapanie. Chciała odejść, ale pomyślała, że nie

przejdzie sama do folwarku Brunhildy. Zresztą, jak sama przeniosłaby taką ilośćręczników. Horoszko może ją zastrzelić jak Anatolija. Nagle drzwi otworzyły się i stanął wnich kapitan Zacharow z pistoletem wycelowanym w jej czoło.

Page 169: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Co pani robi? — zapytał spokojnie. — Czego pani tu szuka?Kaszmira odskoczyła. Serce łomotało jej jak oszalałe. Zacharow miał zmierzwione

włosy. Patrzył jej prosto w oczy. Czekał. Zastanawiał się, kim tak naprawdę jest ta kobietai co robi pod jego drzwiami.

— Chcę pana o coś poprosić… Ale niech kapitan odłoży pistolet. — Jej ręce drżały.— Co pani tu robi?— Chciałam do pana zapukać i poprosić…— Ale nie zapukała pani. Stała tu pani dłuższą chwilę.— Potrzebujemy ręczników i mydła dla was…— Ale my nie mamy. Idziemy z frontu. — Odłożył pistolet, widział strach w oczach

kobiety. Nie chciał jej przecież zabić. W głowie mu huczało. Nie wyspał się.— Wszystko jest w folwarku obok, ale sama nie pójdę. Boję się. Tylko z panem

mogłabym tam pójść.Nie pytał dlaczego. Rozumiał ją. Wszedł do pokoju, zabrał swoje rzeczy i bez słowa

zszedł po schodach. Kaszmira się uspokoiła. Po chwili siedzieli w czapajewie, typowymrosyjskim gaziku, który Kaszmira doskonale pamiętała z ulic Nowojelni. Jeździł takimSzuryk. Zacharow przez całą drogę nie powiedział słowa. Dojechali do dworu Brunhildyw milczeniu. Drzwi były otwarte. W hallu leżała naga Galina. Musiało ją gwałcić kilkumężczyzn, może nawet kilkunastu. Z krocza wypłynęła krew. Ciemna kałuża zalała jasnąmarmurową posadzkę. Galina miała rany właściwie na całym ciele. Musiała się bronić.Obok leżały rozrzucone ubrania: futro z białego lisa i rozdarta sukienka z białej tafty, którąniedawno szyła Maruszka. Strzelili jej w czoło. Nieco dalej, pod schodami leżał martwyIgor. Wszędzie walały się resztki jedzenia i puste butelki. W hallu unosił się piękny aromatpiżma i ambry z rozbitych perfum Agnesy, który mieszał się dziwnym odorem, któryniczego Kaszmirze nie przypominał.

— Skurwysyny! — Zacharow był wstrząśnięty. Złapał za rękę Kaszmirę i szybkimkrokiem weszli na schody. Wszystko było rozbebeszone, rozprute, rozerwane, jakbyprzeszedł tędy jakiś tajfun. W bieliźniarce leżały śnieżnobiałe ręczniki.

— Ile? — zapytał zdenerwowany.— Wszystkie… — Kaszmira trzęsła się. Drżały jej ręce. Dobijała ją ta lśniąca biel

ręczników, które za kilka minut trafią w ręce rosyjskich żołnierzy.— Niech się pani uspokoi. Gorsze rzeczy widziałem. Robili je Niemcy, Ukraińcy,

Rosjanie, żydowscy partyzanci i wasi też nie byli święci…— Ale to pana żołnierze zrobili…Nic nie odpowiedział. Każde tłumaczenie wydawało mu się teraz niestosowne. Układał

ręczniki na prześcieradle rozłożonym przez Kaszmirę na podłodze. Zawiązał supeł iprzerzucił tobół na plecy.

— Jak pani ma na imię? — zapytał, schodząc po schodach.— Kaszmira, Katarzyna Mirosława. Matka mówiła do mnie Kaszmira i tak zostało. —

Czuła, że niepotrzebnie, bezsensownie opowiada to Zacharowowi.— Dymitr jestem… Zupełnie nie wiem, co mam ci powiedzieć… Przeprosić, tłumaczyć,

Page 170: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wyjaśniać.— Nic nie mów. Tak będzie lepiej. Jeszcze mydło.Weszli do składziku za kuchnią. Zacharow dopiero teraz lepiej się jej przyjrzał. Dawno

nie widział tak pięknej kobiety. Przypominała mu żonę, miała ten sam ciemny odcieńwłosów i smukłą szyję. Dasza miała tylko pełniejsze piersi. Kaszmira czuła na sobie jegowzrok. Nie przeszkadzało jej to. Przestała się bać. Wkładała kostki mydła do wiklinowegokosza.

— Co robiłaś w folwarku? — spojrzał na jej bardzo zniszczone ręce.— Wszystko. Nie ma co opowiadać. Ciężka praca. Jak to na robotach. Ale lepsze to niż

obóz — włożyła ostatnią kostkę mydła do kosza. — Idziemy. Mamy już wszystko.— Bardzo dobrze mówisz po rosyjsku.— Mój mąż był rosyjskim Żydem, rosyjskim komunistą, a może polskim Żydem, polskim

komunistą, a może po prostu Żydem. Zabili go Niemcy…W kącie kuchni leżały jeszcze dwa trupy Mariny i Wani. Zacharow nie zatrzymał się. Dał

jej znać głową, by szli dalej. W samochodzie milczeli. Ukradkiem go obserwowała. Gdybynie wojna, to pewnie zwróciłaby na niego uwagę. Podobałby się jej. Może nawetumówiłaby się na spotkanie. Może nawet dałaby się przytulić. Dopiero teraz poczuła tenbrak, tę tęsknotę za mężczyzną, który potrafi z uwielbieniem kochać ciało kobiety. Szura,gdzie ty jesteś? Gdzie jesteś, kochany? — kołatało się jej po głowie.

— Płaczesz? — Zacharow spojrzał na Kaszmirę. — To byli twoi przyjaciele?— Tak — skłamała.Kolacja odbyła się w normalnej atmosferze. Przyjazd Zacharowa uporządkował całą

sytuację i wprowadził dyscyplinę wśród żołnierzy. Dymitr poprosił, by na kolacji byli teżwszyscy z folwarku. Maruszka zjadła z dziećmi wspaniałe pierogi, które zrobiła z Zosią iposzła położyć dzieci spać. Miała wrażenie, że tym razem będzie to spokojna noc.Zasypiając, wyobrażała sobie dwór Zygmunta w Rosinie. Wspominała wszystkieopowieści męża. Snuła plany wyjazdu, spotkania z rodziną Rosińskich. Wierzyła, żenareszcie czeka ją lepsze życie, że już jutro wszystko się odmieni.

Zacharow z nikim nie rozmawiał. Jadł w skupieniu. Chciał jak najszybciej położyć sięspać. Wiedział, że jutro czeka ich ciężki dzień. Horoszko co chwilę schlebiał mu,wychwalał zalety kapitana jako dowódcy, podstawiał mu jedzenie. Chciał zatuszowaćniekorzystne wrażenie pozostawione po wczorajszej nocy. Kaszmira widziała, że toirytowało Zacharowa. Nie odpowiadał na pochlebstwa sierżanta. Często jej się przyglądał,wodził za nią dyskretnie oczami. Udawała, że tego nie widzi. W pewnej chwili wstała iposzła do kuchni po koszyki z chlebem. Gdy wróciła, Zacharowa nie było już przy stole.Poczuła się nieswojo, była zawiedziona. Myślała, że poczeka na nią, zanim pójdzie spać.Była zła na siebie. Napiła się czerwonego wina.

Głupia jestem… Skończona idiotka ze mnie, co ja sobie wyobrażałam? Ta cholernasamotność miesza mi w głowie i w sercu… — pomyślała.

Kolacja skończyła się przed północą. Krystyna z Oleną sprzątały ze stołu.— Kaszmira, idź już — Jerzyk nalewał gorącą wodę do zlewu. — Pomogę

Page 171: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

dziewczynom.— Same umyjemy naczynia. Kładź się spać — Krystyna spojrzała na nią z sympatią. —

Ty już napomagałaś się nam wszystkim. Idź, do cholery.Gdy szła do swojego pokoju, myślała tylko o tym, co stanie się jutro rano. Nie

wiedziała, co powinny zrobić z Maruszką. Jak się stąd wydostać? Czym? Zacharow już nanią czekał na górze. Pierwszy raz zobaczyła na jego twarzy serdeczny uśmiech. Wziął ją zarękę i bez słowa weszli do jego pokoju. Całował ją delikatnie w kark. Tęskniła za takimciepłym oddechem. Zamknęła oczy. Pochyliła głowę. Dymitr odsunął włosy z jej karku ijeszcze raz przemierzał wargami nieznany mu teren. Odwróciła się do niego. Niewiedziała, że ma zielone oczy. Pozwoliła mu na pocałunki, o których już dawnozapomniała. Zacharow nie spieszył się, nie poganiał jej. Czekał na nią. Nie dotykał jejpiersi, choć o niczym innym teraz nie marzył. Nie chciał jej spłoszyć. Pozwalała mu nagłębokie pocałunki. Kaszmira odpięła kilka guzików w sukience. Dymitr wiedział, że terazpozwala mu przejść dalej. Delikatnie sunął ręką w stronę piersi. Zamknęła oczy. Miałainne piersi niż Dasza — mniejsze, bardziej twarde. Pochylił się, by je pocałować. Krążyłpo nich wilgotnym językiem, badał nieznaną mu przestrzeń. Kaszmira odchyliła głowę dotyłu. Dymitr delikatnie zsunął z Kaszmiry sukienkę. Kaszmira odpięła guziki munduru,złapała mocniej klamrę pasa i przyciągnęła ciało Dymitra do siebie. Tęskniła za takąbliskością. Podniosła wysoko udo i oparła kolano o jego skórzany pas. Dymitr przywarł doniej mocniej. Znowu całował ją w szyję. Kaszmira odpięła mu spodnie, objęła go, czułanagość jego pośladków. Wiedziała, że za moment podda się tej gorącej fali. Zaniósł ją dołóżka. Nie znał jej. Nie wiedział, co lubi jej ciało, w czym zatraca się, jakiej potrzebujeenergii, by wejść na najwyższy szczyt i zapomnieć o wszystkim. Nie chciał niczegopowtarzać. Nie chciał być na stepie z Daszą. Chciał być tu i teraz z tą nieznajomą, piękną iodważną kobietą. Chciał na moment zabić samotność i dziką tęsknotę za normalnymżyciem. Gonił jej szybki oddech. Wchodził bardzo wolno, delikatnie. Patrzył w jej ciemneoczy. Nigdy więcej jej nie spotka. Nigdy. Tylko ten jeden raz. Tylko teraz. Byli sobiebliscy. Słyszał jej mocno bijące serce. Słuchał opowieści tego bicia. Żałował, że rano jązostawi. Kaszmira mocno wczepiła się palcami w jego plecy. Otulała go udami, jakbychciała ukryć, zatrzymać, odsunąć od czegoś, czego on nie chce. Przez dłuższą chwilęfalowali razem. Potem, gdy siedziała na jego biodrach, pozwolił jej odejść i samotniewdzierać się na szczyt. Patrzył na jej piersi, na wijące się czarne włosy. Chciał zapamiętaćtę nieznajomą. Po chwili znowu ją prowadził, wszedł w nią mocniej, nie chciał sięspieszyć, ale nie potrafił już czekać. Żar zalał całe jego ciało.

Rano przyglądał się jej, jak spała. Odsunął na chwilę prześcieradło, którym się okryła, ijeszcze raz oglądał tę piękną linię bioder. Gdyby nie wojna, to porwałby ją nad ukochanyDniepr i nikomu jej nie oddał aż do śmierci.

— Kaszmiro… Obudź się — powiedział szeptem. — Za kilka godzin jadę dalej. Nastole zostawiłem ci kartkę. Weź ją. Może kiedyś uratuje ci życie. Nie zgub jej i dobrzeukryj. Nie będzie wam łatwo przedostać się do Polski.

Był już ubrany w mundur. Stał przy oknie i kończył palić. Patrzył na nią z wielką udręką.

Page 172: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Pierwszy raz od śmierci żony czuł się tak rozdarty.— Wiesz, że jesteś piękna?— Zapomniałam. Dawno nikt mi tego nie mówił.— Muszę już schodzić na dół. Nie żegnam się, bo na wojnie nie ma to tak naprawdę

żadnego znaczenia.— A ja cię nie zatrzymuję… bo na wojnie nie ma to tak naprawdę żadnego znaczenia.Uśmiechnął się serdecznie. Założył płaszcz i gdy był przy drzwiach, powiedział:— Nie idźcie do Działdowa.— Dlaczego? Przecież tam jest obóz przejściowy.— Jeśli możecie, to nie idźcie tam. Pilnuj kartki ode mnie. Jak wyjedziemy, weź broń.

Jeśli spędzicie tu jeszcze jedną noc, na pewno wam się przyda.Zacharow czuł wielki ucisk w gardle. Szedł po schodach i mówił sobie, że musi się

natychmiast otrząsnąć. Na dziedzińcu zebrali się już żołnierze. Horoszko pilnowałzaopatrzenia w prowiant. Po godzinie byli już poza folwarkiem.

Kaszmira zebrała wszystkich w jadalni. Trzeba było opracować plan działania.

Page 173: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Po wyzwoleniu

Siostry znowu siedziały na peronie. Tłum ludzi. Krzyk, przeciskanie się, toboły, walizkiprzepasane skórzanymi pasami. Nerwowość popychanych, nerwowość głodnych,nerwowość zagubionych, nerwowość zmaltretowanych. Wszyscy jadą po prostu przedsiebie. Byle dalej, bo to, co jest dalej, paradoksalnie kojarzy się z czymś, co jest bliżej —z domem. Nikt nic nie wie. Ludzie modlą się o jakikolwiek pociąg, byle pokonać kolejnyodcinek drogi. Maruszka tuli w ramionach śpiącą Olę, Kaszmira — Marka. Siedzą natobołku, który ktoś zostawił na peronie, pewnie goniąc za pociągiem. Teraz nie mażadnego. Czekają. Może jakiś przyjedzie. Ktoś powiedział, że ma być do Legionowa.

— Może być do Legionowa — powiedziała zrezygnowana Maruszka. — Już miwszystko jedno…

Była zmęczona i głodna. Traciła wewnętrzną energię. Rosin oddalał się od niej corazbardziej. Tuliła Olę, całowała ją w czoło i myślała, że do końca życia będzie tak siedziećna jakimś tobole, na jakimś peronie, na jakiejś stacji, w jakimś mieście. Czuła się skazanana wieczną podróż do nierealnego celu. Tęskniła za Zygmuntem. Nie śnił jej się od dawna.Zgubiła dokumenty. Nie ma nic, co mogłaby pokazać w Rosinie, żeby udowodnić, że jestżoną Zygmunta.

Kłótnia z Kaszmirą ciągle huczy jej w głowie. Dużo gorzkich słów, dużo słów twardychjak kamienie, bo najłatwiej zranić tych, których najbardziej kochamy. Siostry znają swojedelikatniejsze części duszy, wiedzą, gdzie, która z nich ma cienką jak papier skórę —wystarczy tylko powiedzieć jedno słowo, nawet nie dwa, trzy — tylko jedno, by uderzyćcelnie i wywołać ból. Dużo takich słów padło w obozie w Działdowie. Maruszka wie, żetym razem to ona wpakowała wszystkich w ten koszmar: siebie, Kaszmirę, dzieci. WDziałdowie uratował je cud: kartka od Zacharowa i sygnet Heinricha. Gdyby nie to,pewnie jechałyby już z innymi w głąb Rosji do jakiegoś kołchozu. Wyzwolony obóz okazałsię nowym więzieniem, ale skąd Maruszka mogła o tym wiedzieć. Nie słuchała Kaszmiry.Krzyczała. Niepotrzebnie krzyczała. Zraniła siostrę wiele razy. Przez chwilę czuła się odniej silniejsza. Sprawiało jej to przyjemność. Zadecydowała, że idą w stronę Działdowa iżądała od Kaszmiry podporządkowania się. Naiwnie myślała, że to przejściowy obóz dlaszukających drogi do domu, że to miejsce kwarantanny, że tam będzie można strzepać zsiebie pył bitewny i pójść dalej, do Rosina. Nie posłuchała Kaszmiry. Naciskała.Histeryzowała. Była zmęczona, chciała nakarmić dzieci i położyć się spać w jakimśbezpiecznym miejscu. Niemcy, uciekając z obozu w Działdowie, zabrali ze sobąwszystkich i pewnie zamordowali, ale po nich przyszło NKWD, po nich przyszli rosyjscybohaterowie zwycięskiej armii. W tych samych pomieszczeniach, w tym samym przeklętymmiejscu zaczęła się ta sama historia, tylko mundury oprawców miały inny kolor. Skąd

Page 174: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Maruszka mogła wiedzieć, że prowadzi dzieci i siostrę do piekła.

Śnieg znowu sypie. Maruszka przykryła szczelniej Olę grubą chustą. Kaszmira zMarkiem spali przytuleni do siebie. Przypominali Maruszce pietę, która oprawiona w ramęwisiała w bibliotece proboszcza w Mołodecznie. Lubiła na nią patrzeć. Nie miała jeszczewtedy dzieci, nie wiedziała, czym jest ból po stracie dziecka, nie wiedziała, co ją czeka.Ale wzruszała ją ta Matka Boska czule tuląca martwe ciało Jezusa. Marek miał podobnieodrzuconą w tył głowę, ale spał słodko, ułożony na kolanach swojej cioci. Podróżnitłoczyli się na peronie jak wróble. Wtuleni w siebie, w swoje resztki domów zapakowanew walizki i tobołki, w wyszabrowane poniemieckie rzeczy. Tworzyli jedną masę czekającąna pociąg.

Krystyna z Zosią pewnie już dotarły do Warszawy. Rozstanie z nimi było bolesne.Raźniej było uciekać z folwarku, gdy były razem. Cudem przypięły do wozu ostatniegokonia Heinricha, którym Krystyna opiekowała się przez cały czas, gdy pracowała uWeintraumbów. Na wóz wsadziły dzieci opatulone kołdrą, a same szły obok i tylko czasemktóraś z nich wsiadała na wóz, by chwilę odpocząć. Jechały i szły na przemian wielegodzin leśnymi drogami. Koń też się męczył i wtedy musieli się zatrzymywać. Maruszkapamięta, że nigdy nie była tak zmęczona. Bała się, że odmrozi sobie stopy. Walonki byłynieszczelne. Wszystko ją bolało. Z przodu powoli szły Krystyna z Zosią. Maruszkatrzymała się z tyłu, patrzyła na dzieci, to ją uspokajało. Na początku drogi dużo ze sobąrozmawiały, a potem szły w ciszy. Bały się tej ciemności, która zaczęła spowijać las. Niebyło widać żadnego światła. Mrok wypełniał całą przestrzeń. Byłoby im raźniej zchłopakami, ale Iwana zabrał ze sobą Zacharow. Postanowił, że zostawi go w najbliższymszpitalu, do którego dotrą. W ten sposób chciał mu wynagrodzić cierpienie zadane przezHoroszkę. Jerzyk natomiast powiedział im przed wyjazdem z folwarku Heinricha: O mniesię nie martwcie. Dam sobie radę. Jak kiedyś będziecie w Krakowie, to zapytajcie o mniena Podgórzu, za mostem. Każdy mnie tam zna. Ojciec miał tam największą piekarnię wKrakowie. Albo pytajcie w kościele Świętej Anny, służyłem tam do mszy, też mnie tamznają. U nas w Krakowie to zawsze się śmiejemy, że to jest takie wielkie miasto, wktórym się wszyscy znają. Pamiętajcie: Jerzy Malinowski!

I Jerzyk sam ruszył rano w drogę do Krakowa. Początkowo chciały iść z nim, bo zKrakowa bliżej do Tarnowa, a stamtąd do Rosina już tylko kawałek drogi, ale w końcu nieodważyły się udać w taką drogę pieszo i z dziećmi. Wolały pojechać wozem z pozostałymikobietami. Uważały, że tak będzie lepiej dla dzieci. Chciały dojechać do jakiegoś dworcakolejowego, a może nawet razem z warszawiankami przedostać się do stolicy, a stamtąd doKrakowa. Zosia namawiała je do tego. Zresztą po koszmarnej nocy, którą spędziły wfolwarku, po wyjeździe żołnierzy Zacharowa, wolały trzymać się razem. Tak jak toprzewidzieli kapitan i Horoszko, w nocy pod dwór podjechała ciężarówka i ktoś próbowałsię włamać. Kaszmira była na to przygotowana. Zaraz po odjeździe Dymitra wzięłastrzelbę Weintraumba, a pozostałe dwie wręczyła Jerzykowi i Krystynie. Jerzy strzeliłkilka razy przez okno na piętrze i spłoszył szabrowników. Wtedy postanowili opuścićdwór.

Page 175: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Krajobraz za Labniz przeraził kobiety. Pola rozorane lejami po wybuchach bomb,rozbite pojazdy, martwe zwierzęta i pełno walających się wszędzie trupów. Niektórewioski doszczętnie spalone. Osmalone kikuty drzew, zwęglone zagrody i obraz, któregoMaruszka nigdy nie zapomni: twarz mężczyzny rozjechana przez czołg na cieniutki placek,jak ciasto na pierogi — czołg przejechał bezdusznie po głowie leżącego nieszczęśnika.Horoszko poradził im, żeby poruszały się leśnymi drogami, to nie spotkają żołnierzy. I takzrobiły przy najbliższym zakręcie w stronę lasu.

Niestety, szybko straciły Olenę. Koszmar. Nie potrafiły sobie wytłumaczyć, jak do tegodoszło. Cała sytuacja wydawała im się niedorzeczna i absurdalna jak mroczny sen, którydręczy nawet po przebudzeniu i nie daje spokoju ducha. Były już w lesie. Dzieci jechały nawozie i spały, a one szły i dużo rozmawiały o tym, co się stało się w folwarku. Naglezobaczyły przed sobą jadącą ciężarówkę. Zatrzymały konia. Chciały poczekać, ażsamochód przejedzie. A ten odjechał nieco na lewą stronę, tak jakby chciał przejechaćobok. Od razu dostrzegły sowieckich żołnierzy. Machali do nich, śmiali się, gwizdali ipokrzykiwali. Zatrzymali się tuż przy nich. Bok w bok. Koń parsknął, przestraszony.Krystyna poklepała go, by dać znak, że wszystko jest w porządku.

Jeden z żołnierzy krzyknął z ciężarówki:— A wy dokąd?— Do domu! — powiedziała roześmiana Olena.— Rosjanka?— Białorusinka.— No to chodź do domu!Nagle dwaj żołnierze wychylili się, złapali Olenę za kołnierz kożucha i wciągnęli ją do

góry na ciężarówkę. I odjechali. Trwało to zaledwie kilka sekund. Krzyk Oleny rozległ siępo całym lesie. Nic nie mogły zrobić. Stały jak zaklęte w kamienie. Przez dłuższą chwilęnie mogły wydusić z siebie słowa. Wiedziały, że żołnierze nie zabrali Oleny do domu.Wiedziały, że po tym, jak ją zgwałci dwudziestu kilku, może trzydziestu kilku żołnierzy,rzucą jej ciało w jakąś zaspę. Każda z nich mogła być następna. Uciekały. Znowu uciekały.W tym potwornym leśnym mroku, na tym mrozie. Uciekały. Maruszka nie miała już siły.Była zła na siostrę. Kaszmira zawsze o wszystkim decyduje, dyryguje, ustala. Nie pyta jej ozdanie. Po co skręciły w ten las? Nie wiadomo było, kiedy stąd wyjdą na jakąś inną drogę.Nie wiedziały, czy obrały dobry kierunek, czy w istocie szły na południe w stronęWarszawy. Po północy dotarły wyczerpane do Nidzicy. Miasto było już zajęte przezRosjan. Doszczętnie zniszczone. Schowały się w protestanckim kościele. I w kilka godzinpóźniej znalazły się już w Działdowie.

Marek obudził się. Był głodny. Nie miały już nic do jedzenia. Kaszmira była zziębnięta.Podeszła do Maruszki i powiedziała szeptem:

— Daj mi łańcuszek Brunhildy. Wyjmij go dyskretnie.Maruszka posłusznie odpruła brzeg płaszcza i wysupłała złoty ratunek. Kaszmira poszła

z łańcuszkiem na peron. Rozglądała się. Szukała kogoś, kto coś je. Na końcu peronuzauważyła starszego mężczyznę z małym chłopcem. Jedli chleb. Podeszła. Starszy pan

Page 176: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

spojrzał na nią spłoszony.— Przepraszam pana. Mam głodne dzieci…— Wszyscy są głodni — przerwał jej i odwrócił się w drugą stronę, przygarniając do

siebie chłopczyka. Kaszmira przykucnęła przy nim. Wyjęła z kieszeni łańcuszek i podałamężczyźnie.

— Tylko jeden kawałek, proszę… bardzo pana proszę.Starszy pan zanurzył rękę w torbie i wyjął zawiniątko. Podał je Kaszmirze i powiedział:— Niech pani to weźmie, a łańcuszek proszę schować, przyda się na cięższe czasy…

Niech pani już idzie i zostawi nas w spokoju.Kaszmira odeszła szczęśliwa. Łańcuszek schowała do kieszeni. W zawiniątku były dwa

kawałki chleba posmarowane buraczaną marmoladą. Marek z Olą jedli po maleńkimkawałeczku, jakby był to największy smakołyk na świecie.

— Jedzie! — ktoś nagle krzyknął z tłumu.Wszyscy jak na komendę poderwali się z tobołków i walizek, na których siedzieli. Na

peron wolno wjeżdżał pociąg. Maruszka i Kaszmira złapały dzieci i swoją ostatniąwalizkę, jaka im została po Działdowie, i po chwili w nieprawdopodobnym ścisku dostałysię do jednego z wagonów. Tłok przerażał Maruszkę, bała się o dzieci. Nie można byłozamknąć drzwi. Kolejarz krzyczał na ludzi w wagonie. Kaszmira zauważyła starszego pana,który dał jej chleb. Nie mógł wcisnąć się do wagonu. Otworzyła okno i krzyknęła:

— Tu jestem! Niech pan poda mi dziecko! Przez okno! Szybko, bo zaraz ruszymy!Starszy pan podbiegł do Kaszmiry. Kolejarz pomógł mu podnieść chłopczyka. Był lekki

jak piórko, miał może cztery lata. Kaszmira złapała maluszka, potem odebrała torbę. Naglepociąg szarpnął i wolno ruszył. Kaszmirę przeszedł dreszcz przerażenia. Starszy pan byłjeszcze na peronie.

— Jezus Maria! — krzyknęła, przygarniając wystraszonego malca.Kolejarz wcisnął mężczyznę do wagonu i zatrzasnął z impetem drzwi. Kaszmira

krzyknęła przez stojący tłum:— Mam chłopczyka! Niech pan się nie martwi! Nic mu się nie stanie!— Ma na imię Oluś! — odkrzyknął starszy pan. — Potem jakoś się do was przecisnę!— Zamknij pysk, ty kurwo! — ryknął na nią stojący obok mężczyzna. — Nie drzyj się

tak! Głowa mi pęka!— Przepraszam, ale ten chłopczyk… — przerwała i nagle przestała się tłumaczyć.

Pogłaskała malca po twarzy. Najbardziej uradowany obecnością Olusia był Mareczek.Sprytnie przecisnął się w stronę ciotki i natychmiast nawiązał nową znajomość.

— Jestem Marek, a ty Oluś. Wszystko słyszałem. Jedziesz do domu?— Nie mam domu — odparł chłopiec.— Jak to? To nie macie się gdzie podziać z dziadkiem?— To nie jest mój dziadek. To jest pan Michał. Ale nazywam go wujkiem.— A gdzie jest twoja mama?— Zabili ją Niemcy — powiedział Oluś i wyszeptał do ucha Marka: — Nie zabili jej

Niemcy, tylko Rosjanie, ale wujek Michał kazał mi mówić, że Niemcy.

Page 177: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Rozumiem — odparł poważnie Marek. — A tata?— Nie wiem. Zabrali go do obozu, jak byłem malutki.— Teraz też jesteś malutki — powiedział z wyższością Marek i wspiął się na palce.— Oszukujesz — malec spojrzał na jego stopy. — Wcale nie jesteś taki wysoki. A

wujek Michał mówi, że urosłem.— Bzdury opowiada. Nie chce ci robić przykrości. Jesteś mały i już. Ale za to masz

piękny płaszczyk.— Ale to nie jest mój płaszczyk, tylko takiego chłopca. Wujek Michał mi go dał. — Oluś

znowu wyszeptał do ucha Marka: — Oni zabili mamę i potem spalili dom. I wszystko sięspaliło. Wszystko… A ja schowałem się do drewutni. Wyszedłem, jak odjechała ichciężarówka. Tylko Hila została, moja suczka.

— Masz psa? — z zazdrością zapytał Marek.— Już nie mam… Hila poszła do nieba za moją mamą, bo Hila najbardziej kochała

mamę. Wujek mówi, że Hilunia była chora, a ja wiem, że ona za mamą tęskniła i poszła donieba. Ja też bym poszedł do nieba do mamy, ale nie ma teraz żadnego pociągu. Wujekmówi, że potem znajdziemy taki pociąg i pojadę do mamy.

Informacja o pociągu do nieba bardzo zainteresowała Marka. Z trudem odwrócił się wstronę matki, pociągnął ją za rękaw i powiedział:

— Miałaś rację, tata jest w niebie. A Olek mówi, że jest taki pociąg, który jedzie donieba, bo jego mama też jest w niebie i on później pojedzie do mamy. My też pojedziemy?— paplał szczęśliwy.

— Tak, oczywiście. Ale jeszcze nie teraz. — Maruszka zdjęła synkowi czapkę ipogładziła jego jasne włosy. Nareszcie robiło się ciepło. Parujące ciała podróżnychprzegnały lodowaty chłód, który panował w wagonie przez dłuższą chwilę. Marek znowuodwrócił się w stronę Olka.

— Ja nie mam taty i mamy, a ty nie masz taty — stwierdził malec.— Nie mam. Zginął na wojnie. Był rycerzem! — odparł z dumą Marek.— Rycerzem? — chłopiec szeroko otworzył oczy ze zdumienia.I tu nastąpiła piękna opowieść Marka o rycerzach króla Artura i o wojnie trojańskiej.

Chłopiec opowiedział wszystko, co kiedyś przekazał mu Leopold. Oluś słuchał,oczarowany. Na moment przeniósł się w świat średniowiecznych bohaterów, smoków istarożytnych herosów. Nagle w śmierdzącym wagonie, w tłumie zmęczonych ludzi,brudnych, głodnych, niewyspanych od tygodni, może nawet od miesięcy i lat pojawił sięmężny Hektor i dzielny Achilles, mądry król Artur, piękny Lancelot na białym rumaku orazTristan walczący ze smokiem.

— Szkoda, że nie jesteś moim bratem — przerwał nagle Oluś. — Ale byś mi opowiadałhistorie!

— Ty, mały! — odezwał się stojący koło Marka mężczyzna. — I co było dalej z tymPryjemem, czy jak mu tam? Dostał ciało syna?

Marek zadarł głowę wysoko i powiedział do nieznajomego:— Tak. Bo oni sobie wybaczyli. Nazywał się Priam. Był królem Troi.

Page 178: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Ale on mu zabił przyjaciela — dociekał mężczyzna.— On nie, proszę pana, tylko jego syn Hektor. Ale Achilles zabił mu wcześniej prawie

wszystkich synów.— Nic nie rozumiem. Czyich synów? — mężczyzna był wyraźnie zdezorientowany.— No króla Priama. Achilles zabił mu na wojnie synów — Marek próbował

uporządkować chaos w głowie nieznajomego.— I sobie wybaczyli?— Tak.— Głupoty jakieś opowiadasz, mały — zirytował się mężczyzna i ugryzł kawałek

kiełbasy, na którą z tęsknotą popatrzyli mali chłopcy. — Pierdoły jakieś.— Niech pan tak nie mówi! — obruszyła się kobieta wciśnięta koło okna wagonu. — To

małe dzieci. Co to, już bajek nie można opowiadać?! Mądrala się znalazł.— Można, można — odparł skarcony nieznajomy i dał chłopcom po kawałku kiełbasy.

Oluś i Marek spojrzeli na tę kiełbasę jak na jakiś wymarzony prezent i po chwili jedliswoją porcję bardzo, bardzo powoli. Marek zostawił kawałeczek i podał siostrze.

Pociąg wlókł się. Śnieg sypał. Nie było widać, co jest za oknem. Kaszmira wpatrywałasię w białą mgłę. Maruszka spała, oparta o ramię jakiejś kobiety. Inni też dali się ukołysaćsennemu rytmowi pociągu. Spali na stojąco, opierając głowę, podobnie jak jej siostra, onieznajomych towarzyszy. Dzieci paplały o swoich sprawach.

Ostatni raz jechały pociągiem do Allenstein. Wtedy Heinrich zabrał je do folwarku.Kaszmira zastanawiała się przez chwilę, co się z nimi wszystkimi stało. Nie żałowałaWeintraumba. Myślała też o Krystynie i Zosi. Czy udało im się przedostać do Warszawy?Były mądrzejsze, nie trafiły do Działdowa. Zastanawiała się, kim był naprawdę DymitrZacharow, skoro kartka z jego podpisem uratowała je przed wywózką. Wszystko kotłowałosię w jej głowie: Labniz, Działdowo, Mołodeczno, Nowojelnia, śmierć rodziców, męża.Nic jeszcze nie układało się w jedną całość, wszystko było nadal rozproszone.

— Już jestem. Dziękuję pani. — Obok niej stanął starszy pan, opiekun Olusia. — Jakośsię przecisnąłem. — Niech pani śpi. Proszę oprzeć głowę na moim ramieniu. Niech paniodpocznie — dodał serdecznie.

— Dziękuje, nie chce mi się spać. Zdrzemnęłam się trochę na peronie.Pociąg kołysał Kaszmirę. Przestała opierać się. Oparła głowę na ramieniu pana

Michała. Za oknem nic nie było widać. Zadymka. Biała ściana śniegu. Dopiero terazpoczuła, jak bardzo jest zmęczona. W Działdowie spała tylko po kilka godzin dziennie.Jedzenie było okropne. Nigdy nie jadła czegoś tak potwornego. Bała się tyfusu i czerwonki.Wszy były w całym obozie. Co chwilę się drapała.

Drapała się też, kiedy ją przesłuchiwano. W pokoju było ciemno i tylko jedna lampaświeciła prosto w oczy Kaszmiry. Oficer palił papierosa, a dym kołował wokół lampy iukładał się w tańczące smugi.

— Jesteście oskarżone o kolaborację z okupantem i zdradę kraju! Co robiłyście uNiemców?

— Przymusowa praca dla III Rzeszy — Kaszmira patrzyła na taniec dymu z papierosa.

Page 179: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Dlaczego się tak ciągle drapiecie, obywatelko? — Nie było go widać, stał w kącie wciemności. Kaszmira mrużyła oczy, żeby go zobaczyć.

— Wszy. Wszędzie u was są wszy… — drapała się po głowie i rękach. — To nie miałbyć obóz… Chciałyśmy tylko uzyskać jakąś pomoc. Dlaczego u was są te wszy?!

— Po Niemcach zostały — oficer wyłonił się z ciemności. — To co tam robiłyście uNiemców? — Znowu chodził po pokoju. Podszedł do stołu, przy którym siedziała, i zgasiłpapierosa.

— Wszystko robiłyśmy, wszystko, co nam kazali.— Po co byłaś w Mołodecznie?— To już nie jestem obywatelką?— Milcz! — stanął za jej plecami. — Pytam jeszcze raz. Po co byłaś w Mołodecznie?— Skąd to wiecie? Przecież to było kilka lat temu…— Zdziwiłabyś się, ile wiemy. No to pytam jeszcze raz. Po co byłaś w Mołodecznie?— Pojechałam do siostry — odpowiedziała i drapała się po udach.— Po co?— Zobaczyć wasz punkt przeładunkowy czy też transportowy, nie wiem, jak na to

mówicie. Chciałam sprawdzić, co zrobicie z naszymi oficerami. Moja siostra szła torami iwidziała wagony zapakowane polskimi oficerami. Rzucili jej kartkę.

— Kto ci o tym powiedział? Kiedy to było? Co to za kartka?! — krzyczał.— Nie pamiętam.— Kiedy to było? Co to za kartka?!— Może w 1940 roku, może pod koniec 1939 — drapała się mocno po przedramieniu.

— Wszystko swędzi mnie. Dlaczego u was jest tyle wszy? — spojrzała na swoje ręce, podpaznokciami miała krew.

— Kartka!— To był adres, jakiś adres w Warszawie, nie pamiętam… Chce mi się spać…— Kto ci to powiedział?— Moja siostra Maruszka. Nie. To powiedział mi mój mąż, ale on nie żyje. O

transportach w Mołodecznie powiedział mi mój mąż. Zabili go Niemcy. Był Żydem. Nieżyje… Mój Szura nie żyje…

— Nie żyje?! Zobacz! Szura! Szura! Chodź tu!Nagle z ciemności wyłonił się Szuryk. Miał nagi tors. Na szyi wisiał krzyżyk, który mu

kiedyś dała. Krzyżyk, który miał go chronić. Szuryk nie wierzył w jej Boga… Nie wierzył,ale krzyżyk miał go chronić. Burza gęstych, ciemnych, kręconych włosów. Trzasnęłyciężkie, metalowe drzwi. Zostali sami. Szura zgasił lampę. Nic nie widziała. Słyszała tylkojego głos.

— Nic ci się nie stanie. Kochana moja, jak ja tęskniłem… Nie bój się. Chodź ze mną.— Szura, nie mogę zostawić Maruszki i dzieci.— Możesz.— Nie zostawię jej.— Ale ja mam nasze dziecko. Chodź, kochanie, nie bój się, najdroższa. Mam naszego

Page 180: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

małego synka.— Szura, ale ja nie mogę mieć dzieci, przecież wiesz o tym. Opowiadałam ci o tym…

Jakiego synka?— Nie płacz. Nie płacz, kochana, chodź.Ktoś włączył lampę. Snop światła świecił na Szuryka. Nie miał oczu, tylko dwie

ogromne dziury. Do nagiego torsu tulił maleńkie dzieciątko. Całe we krwi.— Nasielsk! Nasielsk! Wysiadać! Pociąg dalej nie pojedzie!Otworzyła oczy. Zimno. W wagonie zapanowało poruszenie. Śnieg przestał padać.

Wszyscy wolno wychodzili z wagonu. Marek złapał ją za rękę.— Ciociu, nie śpij! Wysiadamy!— Nie śpię, słonko, nie śpię. Wysiadamy, trzymaj mnie mocno — powiedziała do

siostrzeńca.— Cholera, co to za Nasielsk? — jęknął mężczyzna, który okazał się przypadkowym

wielbicielem historii Mareczka i kiełbasy. — Ale to chyba już pod Warszawą? I jeszczeten pieprzony mróz.

— Ale pan stęka! — warknęła na niego jakaś kobieta. — W końcu mamy luty! Chciałbypan, żeby kwitły jabłonie?!

— A żeby pani wiedziała, że chciałbym! — rozmarzył się.Kaszmira prawie w ogóle nie przesunęła się do przodu. Ścisk był potworny. Z tyłu

popychała ją walizką Maruszka. Pan Michał był już daleko z przodu. Mareczek grymasił,że rozstał się z kolegą.

— Jezu, Kaszmira, nigdy nie dojedziemy do tego Rosina — marudziła siostra. —Konduktor powiedział, że nie ma węgla. Ty sobie wyobrażasz?! Co my teraz zrobimy? I dotego jeszcze nie mam tych dokumentów. Chryste Panie, nie nadaję się na takie życie.

— Wie paniusia co? — odezwał się do Maruszki starszy pan, stojący za nią. — Nikt sięnie nadaje na takie życie. Takie to życie jest posrane, że szlag by to trafił! Ale co mamyrobić? Trzeba z tym życiem jako żyć.

Page 181: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

W chaosie żółtegokartonowego pudła

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Żółty karton IVKochana Olu!Doszłam do Nasielska. Niestety, zapiski Kaszmiry są bardzo zdawkowe. Właściwie kilkazdań, a przecież siostry trafiły tam w lutym i zostały do dziesiątego maja 1945 roku. Wiesz,co zrobiłam? Oczywiście kopię w naszym słynnym żółtym kartonie. Przewertowałamwszystkie zeszyty w poszukiwaniu choćby jakiejś luźnej kartki, jakiejś fiszki doklejonej dookładki. Przejrzałam wszystkie kartki, nawet notesiki z przepisami, i nic.Tylko ten zapis:Do Nasielska trafiliśmy w lutym 1945 roku. Pociąg stanął na stacji i nie ruszył dalej.Byłyśmy wyczerpane ucieczką z folwarku, potem makabrycznym pobytem w Działdowie ipostanowiłyśmy, że zatrzymamy się na kilka dni w tym dziwnym, nieznanym Nasielsku.Do domu przy ulicy Ogrodowej skierowała nas boska Marlena Neczet. U pani WiesiNowak dostaliśmy dwa pokoje na piętrze. Niestety, jak się okazało, nie byliśmy tamjedynymi lokatorami. Trzy pozostałe pokoje były zajęte przez trzech ruskich oficerów.Najstarszy z nich — kapitan Konstanty Wirinienko — był przyjacielem pani Wiesi,przynajmniej na początku tak nam się wydawało. Drugi — Walery Worobiow — okazałsię potem moim kompanem. A w Maruszce zakochał się bez pamięci Iwan Orłow.ZNasielska wyjechałyśmy dziesiątego maja 1945 roku.I nic więcej, Olu, i ani słowa o ciąży Maruszki. Ty sobie potrafisz to jakoś ułożyć wgłowie?! A w ogóle to się zacięłam. Doszłam do postaci mojego ojca i znowu nic. Nibypogodziłam się z tymi rodzinnymi sensacjami, które w sumie we mnie najbardziejuderzają… A jednak się nie pogodziłam. Znowu mam do Kaszmiry i Maruszki dziki żal!Pozdrawiam CięMagdaPS Skrzydełka mi opadły, do samej ziemi…

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Żółty karton IV raz jeszczeOluś, puk, puk. A dlaczego nic do mnie nie piszesz? Znowu Ci komp nawalił? Daj mi jakoś

Page 182: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

znać. Tydzień bez mejlika od Ciebie to zgroza jakaś i masakra zarazem. Co jest? Halo!BuziaczkiTwoja Smutna Madzia

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Re: Żółty karton IVMagduś, zaganiana jestem. Odezwę się niebawem. Bądź cierpliwa. Plizzzz.Wszystko OK.Całuję CięOlka

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Żółty karton IV raz jeszcze i jeszcze razOlu, no teraz już się zaczynam denerwować. Co jest? Nic nie piszesz. Nie odbierasztelefonu. Co się dzieje? Masz romans jakiś ognisty? Ale to nie jest w Twoim stylu.Chorujesz? Jeśli chorujesz, to wiesz, że możesz mi powiedzieć, wiesz, że potrafię pomóc.Jakieś babskie sprawy?BuziakM.

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Re: Żółty karton IVMagduś, nie wiem, od czego zacząć. Wybacz, że odzywam się po miesiącu, ale muszę Cisię do czegoś przyznać. Znalazłam pewne kartki, które należały do Maruszki. Niepowiedziałam Ci o nich wcześniej, bo dla mnie samej były dużym zaskoczeniem. Podwpływem Twojego mejla i notatki o Nasielsku zaczęłam szperać w moich domowycharchiwach. Znalazłam mały zeszycik, zapakowany w szary papier, przewiązany sizalowymsznurkiem z napisem: RACHUNKI. Jak się domyślasz, nigdy nie przyszło mi do głowy,żeby tam zajrzeć. Powiem Ci więcej, znam ten pakunek od lat! Leżał zawsze w szufladzieze zdjęciami i starymi albumami fotograficznymi. I nigdy nie miałam zamiaru obejrzeć go.Rachunki? Myślałam, że to kwity za światło, za gaz… Wiesz, jaka moja matka byłaskrupulatna, jaka oszczędna. Ale po Twoim mejlu postanowiłam przejrzeć wszystko, co maznamiona dawnych czasów. I rozpakowałam te… RACHUNKI. Marek jeszcze nic nie wie.Myślę, że najpierw Ty powinnaś to przeczytać. Powiem Ci, że jakoś zabolało mnie towszystko. Wiem, że wojna, że trudne czasy, ale zburzył mi się pewien wizerunek, obrazpieczołowicie budowany. Pomyślałam też, że tylko kobiety mają takie tajemnice, tylkotakie kobiety jak Maruszka i Kaszmira. Okręcone życiem jak sznurem.W załączniku masz skany tego zeszyciku. Nie wyszło to najlepiej, bo pisane piórem i dotego jasnym atramentem. Ale da się przeczytać.

Page 183: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Pozdrawiam Cię i trzymam za Ciebie kciuki.Twoja OlkaPS Daj mi znać, czy mogę to przesłać Markowi. Czy my też będziemy miały naszątajemnicę? Tylko naszą.

Nasielsk, 10 lutego 1945 rokuPostanowiłam robić zapiski. Nie nazwałabym tego pamiętnikiem, choć zawsze chciałamprowadzić coś takiego. Jeszcze wczoraj zastanawiałam się, czy nie spisać wszystkiego, costało się od naszego wyjazdu z Mołodeczna, ale chyba nie jestem gotowa na wracanie dotak bolesnych wspomnień. Po co ja to robię? Nie wiem. Może znowu się czegoś boję, możeznowu czuję jakieś zagrożenie. Mieszkamy z trzema sowieckimi oficerami. Co się terazstanie? Po Mołodecznie, po tym, co oni zrobili w folwarku Heinricha, Brunhildy, co zrobiliOlenie i jacy byli w Działdowie? Boję się.Nie mamy wyjścia, musimy tu mieszkać. Skierowała nas pani Marlena Neczet z opieki.Powiedziała, że przy ulicy Ogrodowej możemy mieszkać w domu razem z panią WiesławąNowak. No i zamieszkałyśmy, jak się szybko okazało, również z sowieckimi oficerami. Niemam już siły na dalszą podróż. Chcemy odpocząć i potem dalej ruszyć w drogę do Rosina.Jeśli nic się nie wydarzy, to posiedzimy tu do końca zimy.Ola i Marek zachwyceni — dużo jedzenia, ciepły pokój i łazienka! A wokół potwornabieda. Pani Neczet z opieki powiedziała, że możemy przychodzić po paczki z Unry. Ale niewiem, czy to ma sens, bo u pani Wiesi pełno jedzenia. Zastanawia mnie, skąd ona ma towszystko. O co tu chodzi? Jest na razie bardzo tajemnicza. Serdeczna, przyjacielska, alecoś ukrywa. Nie wiem nawet, ile ma lat. Może trzydzieści pięć, może czterdzieści. Terazwszystkie kobiety wyglądają starzej. Ma popalone włosy. Koszmar. Myślę, że sama jesobie rozjaśniała. Ale po co? Po co w tych zgliszczach, w tym chaosie pani Wiesia utleniłasobie włosy? Maluje też paznokcie. Skąd ona ma lakier? Ostatni raz widziałam lakier dopaznokci u Agnesy w 1943 roku… pękata buteleczka na jej toaletce. Karminowy. Kojarzyłmi się z moimi cudownymi latami w Mołodecznie przed wojną, gdy żył Zygmunt.Malowałam wtedy paznokcie w każdy piątek. Na czerwono. Ale teraz? Nawet niemiałabym na to siły. Zresztą po co miałabym to robić? Dla kogo? Tęsknię za Zygmuntem.Ciągle mam wrażenie, że to zły sen.

Nasielsk, 11 lutego 1945 rokuJutro przyjeżdżają oficerowie. No i wyjaśniło się. Pani Wiesia powiedziała, że jedzeniejest od nich. Ona im pierze, sprząta, prasuje i, jak to określiła, mrugając do nas okiem, jestdla nich grzeczna… A oni znoszą jej jedzenie. Kapitan Konstanty Wirinienko to jejprzyjaciel. Przyjaźnią się — tak mi powiedziała. Myślę, że to coś więcej niż przyjaźń, alenie wtrącam się. Każdy ma swoje życie i za nie odpowiada. Kaszmira jakaś milcząca.Pewnie cały czas jest zła na mnie za zgubienie dokumentów i za Działdowo. Zostawiam jąw spokoju. Nie świdruję. Niepotrzebnie się kłóciłyśmy. Źle zrobiłam. Żałuję tego. Kochamją tak bardzo…

Page 184: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Nasielsk, 13 lutego 1945 rokuJest ich trzech: kapitan Konstanty Wirinienko, porucznik Iwan Orłow i podporucznikWalery Worobiow. Przyjechali rano. Mówią trochę po polsku. Przywieźli jedzenie i bardzodużo alkoholu. Marek i Ola dostali od nich cukierki i czekoladę. Kapitan nie jest tylkoprzyjacielem pani Wiesi. Nakryłam ich w kuchni na bardzo płomiennych pocałunkach.Zresztą od rana widziałam, jak Wiesia się przygotowuje. Zrobiła sobie loki — okropność,zupełnie nie ma gustu. I makijaż — jeszcze większy koszmar. Wieczorem ma być wspólnakolacja. Przeraża mnie to. A może oni są z NKWD? Boję się. Niepotrzebnie powiedziałamWiesi o Rosinie. A jak ona im to powtórzy? Kaszmira, jak się dowie, zabije mnie. Terazprzygotowuje potrawy na kolację. Potem z nią porozmawiam.

Nasielsk, 20 lutego 1945 rokuKaszmira przygotowała kolację jeszcze z rana i poszłyśmy po trzynastej z dziećmi popaczki od „cioci Unry”. Chciałyśmy uciec. Wiesia by się nie zorientowała, bozostawiłyśmy nasze rzeczy. Pani Neczet wzięła nas do siebie i dała jeszcze ubrania. Pytała,jak nam się mieszka z Wiesią. Powiedziała, że specjalnie nas skierowała na Ogrodową, botam kobiety z dziećmi mogą czuć się bezpiecznie. I zaakcentowała to „kobiety z dziećmi”.Ciekawe, dlaczego nic nam nie powiedziała o oficerach. Wzięłyśmy paczki i poszłyśmy nadworzec. Żadnego pociągu. Mróz. Żyć nam się odechciało od razu. Jak tu uciekać? Dziecibardzo chciały zobaczyć, co było w paczkach. Otworzyłyśmy. Boże… Jak w czasachMołodeczna! Herbata w metalowej puszcze, kawa, czekolada, mydło… i camele zzapałkami. Dzieci jadły czekoladę, a ja dorwałam się do papierosów.— Ale przecież ty nie palisz?! — Kaszmira patrzyła na mnie bardzo zaskoczona.— Palę.— Oszalałaś?— Tak.— To ja też zapalę.Kaszlałyśmy. Łzawiły nam oczy. Już sama nie wiem, czy od tego palenia, czy od śmiechu,bo śmiałyśmy się do łez. Siedziałyśmy na zniszczonym peronie w Nasielsku, z paczkami zUnry, paliłyśmy amerykańskie camele, a dzieci jadły amerykańską czekoladę. Uciekinierki.Poszukiwaczki szczęścia. Znowu czułam się cudownie. Znowu byłam blisko z siostrą.Znowu razem. Dzieci chciały wracać na Ogrodową. No to wróciłyśmy.Nie wiem, czy to alkohol, czy samotność? A może strach? Nie wiem… Nie chciałyśmypójść na tę kolację, ale Wiesia dała nam do zrozumienia, że skończy się zaopatrzenie i…bezpieczeństwo, jeśli nie będziemy… grzeczne. Rzeczywiście, dom przy Ogrodowej byłbezpieczny, a do innych ciągle były włamania. Położyłyśmy dzieci spać i poszłyśmy.Byli bardzo mili. Kaszmira zrobiła wspaniałe jedzenie. Wszyscy ją chwalili. Wiesiaszybko zniknęła w swoim pokoju z kapitanem. A my byłyśmy grzeczne. Bardzo grzeczne…Było inaczej niż z Zygmuntem… Ale było dobrze. Nie żałuję. Niczego nie żałuję. Iwan jestdelikatny, subtelny. Dawno się tak nie czułam.

Nasielsk, 30 marca 1945 roku

Page 185: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Iwan oszalał. Ciągle mu tłumaczę, że wyjedzie, że to nie ma żadnego sensu. On jestsamotny, ja jestem samotna. Nic więcej. Po prostu. Znosi jedzenie, ubrania, zabawki dladzieci. Zwariował. Mówię mu prawdę. Nie kocham go. To on mówi, że poczeka, że napewno go pokocham. Ale wiem, że nigdy go nie pokocham. Nigdy.Iwan ma włosy jasne jak pszenica i do złudzenia przypomina cara Mikołaja II. Jest wysoki,bardzo wysoki, i ma błękitne jak niebo oczy. Ile ma lat? Nawet nie wiem. Dwadzieściapięć? Trzydzieści? Nie pytam. O wiele rzeczy nie pytamy oboje. Powiedziałabym, że jestbardzo przystojny. Nie tak jak Zygmunt, ale ma w sobie coś urokliwego. Został ciężkoranny w bitwie o Warszawę, ma szeroką bliznę biegnącą przez całą pierś. Lekarze go jakośpozszywali, ale nie wróżyli długiego życia. Opiekował się nim nasz Walery. Iwan pochodzispod Smoleńska. Jest sierotą i całe swoje dzieciństwo spędził w bolszewickim sierocińcu.Nie chce mówić o sobie, uwielbia słuchać o moim życiu w Mołodecznie. Lubię go. Poprostu. Jest bardzo romantyczny. Przyniósł mi dzisiaj tulipany.Dwadzieścia siedem tulipanów. Mówi na mnie Maruszeczka i akcentuje głoskę „u”.

Nasielsk, 7 kwietnia 1945 rokuNie czuję się dziś najlepiej, ale za to dużo szyję! Nareszcie! Walery przywiózł kolorowekupony materiałów. Nie chce powiedzieć, skąd je ma. W sumie mnie to nie obchodzi.Uszyłam kilka sukienek na wiosnę i lato. Obszyłam też dzieci i Wiesię. I jak sięspodziewałam, Wieśka wypaplała moje krawiectwo i mam trochę zamówień. W sumie tosię cieszę, bo to zawsze jakiś zarobek. Choć pieniędzy za to nie dostaję, niestety. Tylkopani Marlena rzuciła trochę grosza za płaszczyk wiosenny. A tak to ludzie płacą kawą,czekoladą, zabawkami dla dzieci, czasem jakimiś butami. Nie mam tu swoich kochanychżurnali… Wszystko zostało w Mołodecznie… Jak tylko wojna na dobre się skończy, tochciałabym pojechać do domu. Orłow mówi, że już tam nie ma naszego domu, że już nie maMołodeczna, że tam już nie ma Polski. Głupoty jakieś opowiada. Dokucza mi, bo nie chcę znim wyjechać. Jak może nie być mojego Mołodeczna? Bzdury jakieś.

Tego samego dnia późniejSzyję teraz sukienkę dla Kaszmiry, dla mojej kochanej siostry. Boże, ile my razemprzeszłyśmy… Gdybym tu miała swoje czasopisma, wybrałabym dla niej najpiękniejszyprojekt. Przed wojną gazety były dla mnie darem niebios. Dostawałam je od kuzynki Julii ihrabiny Okońskiej. W pudełku, w szafie, w pokoju mamy, w naszym rodzinnym domu przyulicy Grodzkiej, w moim kochanym Mołodecznie mam schowane pojedyncze numeryparyskiego Vouge`a z 1933, z 1934 i nawet z 1937 roku i dwadzieścia pięć numerówangielskiego The Pictorial Magazine z 1903 roku, razem tysiąc czterdzieści stron! NumeryThe Pictorial Magazine pochodzą sprzed lat, ale przenosiły mnie w czar la belle epoque.Kochałam te dawne suknie z gorsetami, talie osy, cudowne parasolki z koronki i fryzurymisternie upinane w potężne koki. Kojarzyły mi się z jakąś krainą baśni i z dzieciństwem.Oczywiście w duchu dziękowałam Panu Bogu, że świat się zmienił, bo przed wojną niewyobrażałam sobie noszenia długich sukien, sztywnych fiszbin i koafiur! Kochałam krótkiefryzurki, marynarki z baskinkami i wolność bez gorsetów! Fotografie, fotografie, mnóstwo

Page 186: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

fotografii! I rarytas! Amerykański numer Vouge`a z 1926 roku z małą czarną sukienką CocoChanel! Jezu! Ile bym dała, żeby teraz jeszcze raz go obejrzeć! Ale na tym nie koniec.Hrabina przywoziła mi jeszcze najnowsze numery Światowida i nowość przed wojną —Moją Przyjaciółkę ! Przeglądałam to wszystko z bijącym sercem. Światowida oglądałamzawsze według ustalonego schematu — szybko przewracałam strony z rubrykami: Zeświata, Z Polski, Z teatru, Ze sportu, Film, Balet, Muzyka, Rozmaitości, by w końcu trafićna zdjęcia i rysunki: sukien, spódnic, kapelusików, pantofli. Na koniec zawszeanalizowałam zdjęcia Rysia i Pawlikowskiego i nigdy nie potrafiłam pojąć fenomenufotografii. Ale moim największym odkryciem stała się Moja Przyjaciółka ! Pierwszy razczytałam całą gazetę, i to z narastającym zainteresowaniem! Wszystko dla kobiet i okobietach. Porady! Tysiące porad! Jak urządzić pokój, jak modnie się ubrać, jakzlikwidować piegi, sińce pod oczami, na co stosować okłady z herbaty i co można zrobić zsoku z cytryny! I przede wszystkim były tam projekty ubrań oraz nowości z Paryża iwszystko po polsku! Vouge`a traktowałam jak relikwię, ale nie znałam francuskiego aniangielskiego, dlatego Moja Przyjaciółka była dla mnie takim cudem! Wszystko to bardzopomagało mi w mojej pracy. Śmielej doradzałam nowoczesne, krótsze spódnice, rękawy zbufkami, baskinki, materiały w kratę, paski i groszki, żakiety przypominające męskiemarynarki i przede wszystkim namawiałam do porzucenia sukien z obniżonym stanem narzecz nowoczesnych ubrań podkreślających kobiecą sylwetkę i szczupłą talię. Przed wojnąprowadziłam z Julią jeden z najlepszych zakładów krawieckich! Jakie ja miałam klientki?Boże drogi! Zygmunt był ze mnie taki dumny.

W nocy tego samego dniaJaka ja jestem głupia… Jaka głupia… Niczego już nie ma. Niczego. Za moimi plecamitylko zgliszcza i śmierć. Wszystko straciłam. Nic już nie wróci. A jeśli to prawda, że jużnie ma Mołodeczna? Przestałam się modlić. Odkąd jestem w Nasielsku, przestałam sięmodlić… Coś we mnie umiera. Już nie śni mi się Zygmunt. Dlaczego nie śni mi sięZygmunt?! Dlaczego?! Do cholery! Dlaczego?! Nie mam już siły…Źle się czuję. Bolą mnie piersi, mam mdłości, nie mam okresu… Kaszmira zrobiła mikazanie. Miała rację. Postanowiłam, że jutro musimy poszukać lekarza. Kaszmira mówi, żeto może być zapalenie jajników. Tak. Na pewno to zapalenie jajników… Tylko od czego temdłości?!

Nasielsk, 5 maja 1945 rokuJestem w ciąży… Matko Boska, co ja teraz zrobię?! Jak ja teraz pojadę do Rosina?!Przecież nie powiem, że to dziecko Zygmunta! Co ja teraz zrobię?! Mam bękarta!

Nasielsk, 9 maja 1945 rokuWyjechali. My też wyjeżdżamy. Zrobiliśmy pożegnalną fotografię w owocowym sadzieWiesi. Jabłonie zakwitły tak pięknie! A wiśnia? Cudo! Usiadłam na huśtawce zawieszonejna grubej gałęzi starej jabłoni. Wieśka mówi, że to kosztele. Założyłam granatową sukienkęz marynarskim kołnierzem, którą skończyłam szyć wczoraj. Maszyna od Walerego

Page 187: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

doskonała — jak ta moja z Mołodeczna! Iwan stał obok, ja siedziałam na huśtawce. Pstryki pamiątka gotowa!Pamiątka? Ja to dopiero mam pamiątkę! Nie powiedziałam mu. Po co? Co to zmieni? I taknigdy nie zostałabym z Orłowem. Płakał, prosił mnie. Biedny Iwan… Jadę do Rosina, pókijeszcze nie widać brzucha. Potem się będę martwić, co robić dalej. Rano wyjeżdżamy doKrakowa. Tam znajdę lekarza. Nie urodzę bękarta. Mam jeszcze biżuterię od Agnesy.

Poczta elektronicznaWiadomości wysłane. Do: [email protected]: Żółty karton IV i okruszek dziennika MaruszkiOluś!Zaskoczę Cię, ale jakoś przełknęłam to wszystko. Muszę Ci powiedzieć, że po cichudomyślałam się, że inaczej nie mogłyby przetrwać w takim Nasielsku. Spójrzmy na tozupełnie trzeźwo, bez emocji rodzinnych. Dwie samotne, w sumie jeszcze młode, pięknekobiety. Dwoje dzieci. Powojenny chaos i czerwone twarze zwycięzców, którzy nagle stająsię panami Europy. Wyszli z Natury w Kulturę. To musi boleć. Nie czarujmy się. Dzikość,nawet naddnieprzańska, musi zazgrzytać w Europie. Teraz dalej — siostry widziały, jakwyglądał karnawał oswobodzicieli. Płynęła krew przy blasku płonących domów. Gwałtybyły normą i często kończyły się śmiercią dorwanej przez żołdaków męczennicy. Kobietystanowiły łup wojenny! Ja tak sobie myślę, że dopiero w maju 1945 roku mogło być niecowięcej cywilizacji. Poczytaj, Kochana, co nasi rosyjscy bracia robili w Berlinie. Todopiero jest historia! Od razu usprawiedliwisz nasze siostry. Czy ty wiesz, że gwałcilinawet Rosjanki, które wyzwalali z obozów koncentracyjnych!? Najbardziej przeraża mnieparadoks berliński — tak to nazwałam na mój domowy użytek. Brutalne gwałty naNiemkach — uruchomiły gdzieś w podświadomości — współczucie dla… Niemców.Czujesz ten bolesny bezsens? Rosjanie wyzwolili Europę od diabelskiego zła Hitlera, alesami użyli bardzo podobnej metody, wyzwalając Prusy Wschodnie czy potem wracając zfrontu. Nie pozostawili po sobie heroicznego mitu, tylko jakąś odrażającą opowieść oatawizmach, o dzikości i chyba jednak właśnie o złu… Sami stali się też oprawcami.Gwałcili wszystko to, co miało znamiona żeńskości… Uruchomili współczucie dlaNiemców… Po obozach koncentracyjnych, po eksperymentach Mengele, po Holocauście…Czujesz to? Upiorny chichot historii! I milczenie. Całe lata kobiety milczały! Wyobraźsobie sytuację, kiedy to w komunistycznej Polsce, dajmy na to w 1969 roku, jakaś kobietadomaga się sprawiedliwości? W załączniku wysyłam Ci kilka artykułów z portalibrytyjskich i amerykańskich. Zerknij.

Olu! Halo! Moja Droga!Zastanowiłaś się, jak wyglądałoby życie naszych sióstr, gdyby mieszkały same?Oficerowie byli ich tarczą, by nie rzec wartownikami. Który prosty, rozbuchany żołnierzruszyłby do mieszkania, w którym stacjonuje taki kapitan Konstanty Wirinienko? Czy Tywiesz, że w tym samym czasie, w takim Nasielsku na ulicy obok mieszkały pewnie jakieśmłode kobiety, które przeżyły jeszcze większą traumę niż Maruszka i Kaszmira, bo co noc

Page 188: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

przychodziły do nich watahy wygłodniałych wilków? Nie jeden, nie dwóch, tylkodziesięciu wojennych bohaterów, jeden po drugim. Czy Ty wiesz, że zwycięscy żołnierzeprzekazywali sobie kobiety z rąk do rąk? Dlatego Marlena Neczet jest boska! Znalazła imschronienie. Dała im najbezpieczniejszy adres. Rozumiesz? Pomyśl, ile kobiet wówczasbyło w ciąży? Ile z nich nosiło radzieckie dzieci? Jak szybko przenosiły się chorobyweneryczne? Maruszka nie była gwałcona. Iwan na swój sposób ją kochał. Te tulipany… iMaruszeczka — jakoś to się pięknie komponuje, mimo wszystko.Piszesz, Olinko:Marek jeszcze nic nie wie. Myślę, że najpierw Ty powinnaś to przeczytać. Powiem Ci, żeto wszystko mnie jakoś zabolało. Wiem, że wojna, że trudne czasy, ale zburzył mi siępewien pieczołowicie budowany wizerunek. Pomyślałam też, że tylko kobiety mają takietajemnice, tylko takie kobiety jak Maruszka i Kaszmira. Okręcone życiem jak sznurem.Oluś, daj spokój. Niepotrzebna ta dramaturgia. Nie ma nad czym boleć. Koniecznie daj toMarkowi do przeczytania. Koniecznie. Na pewno zapytam go, którego z tych oficerów choćtrochę kojarzy.Mój ojciec? Teraz wiem więcej. Po prostu.

Dziękuję!Twoja M.PS Chyba dam się namówić na Skype’a…

Page 189: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Książka Magdaleny

Kraków

Z dworca szły pieszo. Do Krakowa jechały kilka dni. Złoty łańcuszek Agnesy bardzo sięprzydał. Pomógł pan Paciorek, którego Maruszka i Kaszmira poznały po drodze. Zabrał ichna noc do siebie na wieś, poczęstował chlebem, dał dzieciom mleko. Nic nie chciał wzamian. Pociąg, furmanka, ciężarówka, znowu pociąg, znowu pieszo i znowu pociąg…Dłuższe dni są jak zbawienie. Piękny, słoneczny majowy poranek zaciera w pamięcimroczne obrazy. Ulica Krakowska zdawała się nie mieć końca, ale gdy po prawej stroniesiostry minęły ledwo widoczny biały kościół Na Skałce, Maruszka i Kaszmira wiedziały,że są już blisko. Na moście Podgórskim Ola i Marek machali Wiśle na powitanie.Maruszka opowiedziała im legendę o Wandzie, o smoku, o królu Kraku. Dzieci stały oparteo żelazną balustradę mostu i słuchały. Kaszmira usiadła na walizce. Wiedziała, że minęłygetto na Kazimierzu. Słyszała rozmowę koło sklepu. Szuryk… Ciągle pamięta tenniepokojący sen. Maruszka ucałowała jasne główki dzieci i ruszyła w dalszą drogę.Kaszmira wstała z trudem. Bolały ją nogi, ale serdeczny uśmiech siostry znowu dodał jejenergii. Widziały już wieżę kościoła Świętego Józefa. Zielona, smukła neogotycka głowicaz pięknymi sterczynami zdawała się witać ich w Krakowie.

— Jak korona króla! — krzyknął zachwycony Marek.— Gdzieś za mostem, po lewej stronie powinna być piekarnia. Szukamy — rozglądała

się Kaszmira.I była. Cała gromadka z walizkami stanęła przed witryną piekarni z napisem: Piekarnia

Malinowscy. W szybie odbijały się ich zmęczone, ale uśmiechnięte buzie. Ciepły majowydzień plastrował wszystkie ostatnie rany i koił wszelkie smutki. Ola z Mareczkiem od razuwypatrzyli apetyczne ciastka. Nie było wielkiego wyboru, ale dzieci zawsze coś znalazłybydla siebie.

— Wchodzę — powiedziała rozemocjonowana Kaszmira.— A jak on nie żyje, a oni nic nie wiedzą? Nie chciałabym być takim mrocznym

Hermesem — martwiła się Maruszka.— Jerzyk? Żyje. Na pewno. Idę. A wy tu czekajcie. I nie ruszajcie się. Jezu… jak mi bije

Page 190: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

serce…— Mnie też wali jak szalone… Idź, Kaszmira, idź…Kaszmira weszła do piekarni. Sprzedawczyni już dłuższą chwilę im się przyglądała.

Bardzo ciekawa, co to za zbiegowisko. Do sklepu codziennie ktoś przychodził prosić ojedzenie, ale ta grupa wydała jej się zupełnie inna. Przez moment sprzedawczynizastanawiała się, skąd te kobiety mają takie eleganckie sukienki.

— Nic już dziś nie mamy — powiedziała, nawet nie patrząc na wchodzącą Kaszmirę, idodała szybko: — Wszystko zawieźliśmy rano do Świętej Katarzyny, zaraz za mostem polewej stronie. Tam siostry dadzą trochę weki od nas.

— Ale ja… szukam pana Jerzego Malinowskiego.— To trzeba było tak od razu mówić! Szefie! Do pana! — krzyknęła i zaczęła zapisywać

coś na kartkach.Kaszmira miała gorące policzki. Myślała, że za moment serce wyskoczy jej z piersi, bo

biło jak oszalałe. Po chwili z zaplecza wyszedł starszy pan ubrany na biało, z mocnoogorzałą twarzą. Rozejrzał się po sklepie i zapytał:

— Ktoś mnie szukał?— Ja, ale… nie do pana — Kaszmira była zupełnie skonsternowana. — Ja szukam

Jerzego Malinowskiego.— To ja! — zaśmiał się jowialnie. — Ja we własnej osobie!— Ale ja szukam Jerzyka… — Przez głowę przemknęło jej, że Jerzyka tu po prostu nie

ma.— To trzeba było tak od razu mówić! Mojego Jerzyka pani szuka! Syneczka mojego!

Jerzyk, dawaj tu! Jakaś piękna pani do ciebie, synku.I starszy pan Malinowski zniknął na zapleczu, a po chwili w drzwiach pojawił się

Jerzyk. Był ubrany jak jego ojciec — na biało. I spojrzał na Kaszmirę, jakby zobaczył jakąśzjawę.

— Kaszmira… Wszelki duch Pana Boga chwali… — wyszeptał, jakby nie wierzył, że jąwidzi i krzyknął radośnie: — Żyjesz!

— Przytyłeś. Nie wyglądasz już jak chłopiec — mrugnęła zawadiacko i przytuliła się doniego najmocniej, jak tylko potrafiła. Przez szybę zauważyła ich Maruszka i weszła zdziećmi do piekarni. Podeszła cicho do przytulającej się pary przyjaciół i delikatniepopukała w plecy Jerzyka.

— Puk, puk, panie Jerzy…— O Matko Kalwaryjska! Nie wierzę! Maruszka! Dzieciaczki! Za dużo na jeden raz!

Żyjecie! A Olenka, Krysia i Zośka?W piekarni sprzedawczyni patrzyła na nich ze łzami w oczach. Cała gromadka tuliła się

do siebie w milczeniu. Pan kupujący chleb przysiadł na krzesełku pod oknem i przyglądałsię temu, wzruszony. Ojciec Jerzyka stał, oparty o futrynę, i płakał jak dziecko, nie wstydziłsię łez. Przytomność zachowała tylko Olinka, która odkleiła się od uda Jerzyka ipowiedziała:

— Pamiętasz, jak mi obiecałeś u Heinricha, że jak się spotkamy, to dasz mi ciastko?

Page 191: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Chodź, królewno, zaraz dam ci ciasteczko — powiedziała sprzedawczyni ipoprowadziła Olinkę do witryny z ciastkami. — Weź, na co tylko masz ochotę.

Ola przyglądała się uważnie. Puchate omleciki z kremem, małe babeczki mrugały do niejokiem z marmoladki, ale najbardziej fascynowało ją ciastko z andrutów z kakaowa masą—nigdy nie widziała takiego.

— To poproszę — powiedziała, wskazując palcem piętrowy trójkącik.— Piszinger! Bardzo dobry wybór! To nasz Jerzyk robi piszingery! Jedz, maleńka, jedz

— i dodała, patrząc na pana Malinowskiego: — A widzi szef. Mówiłam, żeby niemarudzić, że dziś trzynastego! Tylko do Matki Boskiej Fatimskiej trzeba się modlić.Trzynastego maja zawsze zdarza się jakiś cud — głaskała Olę po głowie i patrzyła zzachwytem na znikającego w jej buzi piszingera.

— Ale co tu się pieklić, Maryniu. Co to ja, buc jakiś jestem?! Kazałaś się modlić, to sięrano u Świętego Józefa pomodliłem. No i masz! Cud! Żyją! Znalazły się! — panMalinowski otarł łzy. — Znam was wszystkich z opowieści Jerzyka. Maruszkę najbardziej.Syn miał rację! Jaka ty jesteś piękna!

— Pan chyba myśli o Kaszmirze… Na folwarku razem pracowali — Maruszka czuła, żepieką ją policzki, Jerzyk spojrzał na ojca, nieco przerażony.

— Jerzyk! — Malinowski krzyknął do skonsternowanego syna z rumieńcami na twarzy.— To ty podkochiwałeś się w końcu w Maruszce czy w Kaszmirze? Bo już we łbie mi sięmiesza!

— Niech ojciec da spokój. Idziemy coś zjeść. Nie widzi tata, że wszyscy zmęczeni. Dajmalutkiej jeszcze piszingera, i Mareczkowi też.

— Ja poproszę bułkę! Mama mówiła, że mój tata lubił bułki! — odparł dziarsko Marek ipodszedł do pana Malinowskiego. — Jestem już duży i nie jem ciastek! Ciastka jedzą tylkodziewczyny. Poproszę o bułkę.

— Święta racja! — ojciec Jerzyka miała bardzo poważną minę. — Skoro twój tata lubibułki, to jedz bułki. A gdzie twój tatuś? — Malinowski od razu pożałował tego pytania, alebyło już za późno. Mareczek usiadł przy stoliku obok starszego pana i powiedział:

— Był oficerem polskiego wojska. Zginął za ojczyznę! — powiedział z dumą i zatopiłząbki w bułce.

W sklepie zapanowała cisza. Starszy pan wstał, uchylił kapelusza na pożegnanie iwyszedł. Malinowski z Marynią zamarli. Po chwili sprzedawczyni wyszeptała doMaruszki:

— Niech pani powie chłopcu, żeby nie mówił takich rzeczy…Pan Malinowski zabrał wszystkich na zaplecze.— Wszystko się zmieniło. Niech pani nie mówi nic o mężu, bo ściągniecie na siebie

niebezpieczeństwo. Szukają, węszą. Inne życie idzie…— Wiem… wszędzie komuniści… wszędzie Ruscy… — powiedziała Maruszka.— Nie tylko o to chodzi… Jeszcze nie wiadomo, jaki rząd, kiedy… Lublin, Londyn…

Na razie komuniści mają swoich ludzi wszędzie… Nawet w mojej piekarni może być ktoś,co na was doniesie. U nas w Krakowie to jest zawsze inaczej, księża nas trzymają,

Page 192: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

pomagają, podpowiadają, co i jak, ale… trzeba uważać. Jerzyk was do domu zabierze, tuniedaleko, na Węgierską. Idźcie, tam można spokojnie rozmawiać.

— To ja myślałam, że jako żona polskiego oficera…— Źle pani myślała, teraz to grzech. Idźcie.— Ale przecież wojna się skończyła…— Która? Z kim? — Malinowski skończył pakować wiklinowy kosz. — Bierzcie do

domu. Potem do was dojdę.Jerzyk przyszedł już przebrany, wziął kosz z jedzeniem i był gotowy do drogi. Pan

Malinowski spojrzał na Maruszkę i dodał:— Wojna się nie skończyła… Teraz to dopiero będzie wojna, moja kochana… Inna

wojna… U dominikanów na kazaniu ojciec Piotr powiedział… nie wprost, że… wszystkoprzed nami. Krucafuks! Takie to życie! Z jednymi kończymy, z drugimi zaczynamy…

Pani Malinowska przyjęła całą gromadkę bardzo serdecznie. Już o dziewiętnastej dziecispały w pokoiku koło kuchni. Siostry siedziały z Jerzykiem przy okrągłym stole i jeszczechwilę rozmawiały. Chciały położyć się spać wcześniej i rano wyruszyć w dalszą drogę.Państwa Malinowskich jeszcze nie było, bo po obiedzie razem z innymi sąsiadami zWęgierskiej i Rękawka poszli sprzątać do Świętego Józefa. Jerzyk wypytywał o Olenę,Krysię i Zosię. Kaszmira opowiadała o ucieczce z folwarku, o Działdowie i o pobycie wNasielsku. I tak powstał chaos w opowieści, bo Maruszka co chwilę dodawała coś odsiebie, a Jerzyk bez przerwy zadawał kolejne pytania.

— Najważniejsze, że wam się udało, że żyjecie. I co teraz? Dokąd was poniesie? —Pytał i nalał po kolejnym kieliszku nalewki z pigwy. — Jeszcze przedwojenna, schowanana specjalne okazje!

— Rano chcemy jechać do Tarnowa, a stamtąd udać się do Rosina.— Po co? Zostańcie tutaj. Pomożemy wam. Gdzie będziecie się z dziećmi tułały?

Mieszkanie jakieś załatwimy, po Żydach. Pełno tu takich.— Jedziemy do majątku mojego męża, do jego dworu w Rosinie.— Maruszka, nic nie mów o majątku… Siedź cicho. Zostańcie z nami w Krakowie.

Pewnie w tym Rosinie nic nie ma. Jak znam życie, to wszystko rozgrabione, popalone przezRuskich.

— No co ty? Jerzyk, nie mów tak — Maruszka spojrzała na niego ze smutkiem. — Mnietylko ten Rosin przy życiu trzyma. Zresztą w razie jakiejś katastrofy to możemy wracać doMołodeczna.

— Maruszka, do jakiego Mołodeczna? Nie ma Mołodeczna. Teraz tam ZSRR. — Jerzyknałożył sobie na talerz salcesonu, który rano jego matka dostała od Maryni.

— Zwariowałeś! — obruszyła się Kaszmira. — Co ty gadasz?— Nic nie wiecie? Nowe granice. Ruscy zabrali całe Kresy. Wzięli Wilno, wzięli

Lwów. Niby nic pewnego, ale wszyscy tak mówią. Wiecie, ilu lwowiaków do nas ciągnie?— Boże, Jerzyk, co ty mówisz? — Kaszmira była bliska płaczu. — Nie ma mojej

Nowojelni, Baranowicz, Nowogródka?— Nie ma.

Page 193: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Jerzyk nie chciał robić przykrości Maruszce i Kaszmirze. Słuchał BBC, był wczoraj wkurii, na Franciszkańskiej, wiedział, że nie ma już Kresów.

W drzwiach zazgrzytał klucz i do mieszkania weszli państwo Malinowscy. Jerzykpodszedł do matki, odebrał od niej wiadro ze szczotkami i zaniósł je do kuchni.Malinowscy pożegnali się i zmęczeni poszli do swojego pokoju.

— Jerzy, rano chciałabym jeszcze pójść do lekarza… — Maruszka grzebała widelcem wplastrze salcesonu.

— Do lekarza? Źle się czujesz?Maruszka rozpłakała się. Jerzyk zamknął drzwi do pokoju i spojrzał zdziwiony na

milczącą Kaszmirę.— Co się stało?— Jestem w ciąży… — powiedziała Maruszka, położyła głowę na stole i szlochała.

Kaszmira nalała sobie kolejny kieliszek pigwówki.— Chce usunąć — dodała krótko i wychyliła kieliszek do dna.— No co ty? Nie wolno. Nie rób tego. Masz dzieci. Może się coś stać — Jerzyk był

zaskoczony.— Co nie wolno ? Chłop to akurat najwięcej wie na ten temat — odparła i nie

przestawała płakać, a Kaszmira znowu nalała sobie pigwówki i wychyliła do dna.— Nic po tobie nie widać, więc rozumiem, że to z Nasielska…Maruszka nic nie powiedziała, tylko jeszcze mocniej zapłakała.— To nie był gwałt, to nie był Polak — Kaszmira nalała Jerzykowi resztę nalewki. —

Rosjanin. Iwan Orłow. Lubili się. Ale dziecka nie chce. Mówi, że ruskiego bękarta nieurodzi.

Jerzyk odsunął kieliszek i wyciągnął z kredensu butelkę z bimbrem. Postawił na stolekoło Kaszmiry i powiedział:

— Pijemy. Za dziecko! I za nas, że żyjemy!— A ja?— Ty nie możesz, bo jesteś w ciąży. Ty możesz tylko popatrzeć — i wychylił kieliszek

do dna. — Który to miesiąc?— Nie wiem, może trzeci… Może nawet początek czwartego…— To już za późno. Nic nie zrobisz. Maruszka, dziś jest trzynasty maja, Matki Boskiej

Fatimskiej, przyjechałyście do mnie po tym wszystkim, co przeżyliśmy. To cud. Zachowajto dziecko.

— A skąd ty możesz wiedzieć, czy jest za późno. Lekarz się znalazł! — obruszyła sięMaruszka.

— Ty myślisz, że ja piekarz. A ja skończyłem medycynę i rok już pracowałem wszpitalu, jak wojna wybuchła. U Heinricha nic nie opowiadałem. Wszyscy ciężko przedwojną pracowali, a ja nagle powiedziałbym, że studiowałem medycynę. Wyobrażasz sobieminę Iwana albo Krystyny, gdyby się dowiedzieli?

— Boże… Przecież to ty zatamowałeś Iwanowi krwotok na folwarku! Kto by pomyślał?— nie kryła zdumienia Kaszmira. Czuła, jak szumi już jej w głowie od słodkiej pigwówki

Page 194: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

zmieszanej z bimbrem. Wiedziała, że jutro będzie miała bardzo ciężki dzień.— Na wojnie same tajemnice. Czasami to one ratują życie — Jerzyk nalał kolejny

kieliszek. — Nie ryzykuj życia. Masz jeszcze dzieci.Kaszmira zakryła ręką kieliszek. Wstała od stołu. Pokój już jej wirował. Podeszła do

Maruszki, przytuliła ją mocno do siebie i powiedziała:— Nie rób tego, siostrzyczko. Poradzimy sobie. Damy radę, kochana. Ale nie rób tego,

bo potem nie ma dnia, żebyś o tym nie myślała, nie ma takiego dnia… Będziesz tegożałować każdego dnia… Potem zostaje wielkie cierpienie..

— Daj spokój, Kaszmira, jesteś pijana, porozmawiamy rano. Idź spać. — Maruszkaucałowała ją na pożegnanie. Kaszmira szła już do pokoju, w którym spały dzieci, aleodwróciła się i powiedziała do siostry:

— Usunęłam. Wiele lat temu. Po Wilnie, po Antku… Wiem, jak to jest… Ale Antek mniegwałcił. Na początku kochał, ale potem gwałcił i bił. I twierdził, że to z miłości…Heinrich? Heinrich to przynajmniej tylko gwałcił, ale nie bił. Potem już się poddałam, to igwałtu nie było… O Aronie Rosenbaumie nie będę wspominać. I byłam wtedy zupełniesama. Ty nie wiesz, co to znaczy samotność… Zawsze miałaś blisko siebie Zygmunta, jegobaśniową miłość, matkę, ojca. Teraz masz mnie. Mamy siebie, Maruszko. Przeszłyśmyprzez taki koszmar i jesteśmy razem. Damy sobie radę. Zobaczysz.

Wyszła. Zamknęła za sobą drzwi. Jerzyk z Maruszką milczeli. Zegar tykał jednostajnie.W pokoju zapanowała niezręczna cisza.

— Jezu… — szepnęła Maruszka.— Takie życie…— Nie wiem, co mam powiedzieć… Jeszcze do tego Kresów nie ma, z Rosinem nie

wiadomo co będzie, ja jestem w ciąży…— Zostań, Maruszko, pomogę ci… Zostań. Proszę… Ja cały czas, wtedy… u

Heinricha… Jak weszli Ruscy… ja… Maruszko, proszę cię…Chciał ją pocałować, ale odsunęła się delikatnie. Pogłaskała jeszcze chłopięcą twarz

Jerzyka, ucałowała go w czoło i położyła głowę na jego ramieniu.— Jerzyku. Kochany Jerzyku. Taki młody jesteś. Po co ci kobieta z dwójką dzieci,

przepraszam, z trójką dzieci, starsza od ciebie? Nie dasz rady. Nie udźwigniesz tego. Nieznasz mnie. Nie wiesz, kim jestem, co przeszłam, jakie mam smutki, moczary, bagna, zktórych nie umiałbyś mnie wyciągnąć. Nie zbudujemy szczęścia. Każde z nas ma w sobiesame zgliszcza, Jerzyku. Same zgliszcza i mrok. I taki młody jeszcze jesteś, taki młody…

Page 195: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Tuchów

Do Tarnowa dotarli w południe. Jerzy załatwił transport ciężarówką. Co kilkakilometrów zatrzymywali się, kierowca podnosił maskę samochodu i wszyscy czekali, ażsilnik ostygnie. Najbardziej zadowolony z tych postojów był Marek. Z otwartą buziąprzyglądał się wnętrznościom samochodu i starał się zapamiętać nazwę chłodnica. Natrzecim przystanku kolega pana Malinowskiego pozwolił Markowi usiąść na miejscukierowcy i położyć ręce na kierownicy. Mareczek wyobrażał sobie, że sam wiezie całąrodzinę do domu taty.

— To od kiedy w drodze jesteście… Skąd idziecie? — zapytał znużony tarapatamipodróży kierowca.

— Spod Wilna — Maruszka siedziała oparta plecami o przydrożną brzozę.— No co pani opowiada? Przecież to teraz wszystko do kacapów należy. Gnoje

pieprzone! Taki kawał Polski zgarnęli! — kierowca ugryzł duży kęs bułki od panaMalinowskiego.

— Wiemy… My spod tego Wilna od 1942 roku wędrujemy, a z Prus Wschodnich to odstycznia… Na robotach tam byłyśmy — Kaszmira kończyła karmienie Oli kanapką. — ZJerzykiem…

Kierowca zamyślił się, wystawił twarz do słońca, jakby miał zamiar się opalać.— Żeby panie wiedziały, co tu się działo, jak on wrócił do domu pod koniec lutego! —

dodał, mrużąc oczy. — Malinowscy oszaleli. Do kamedułów poszli, do klasztoru,podziękować Matce Boskiej. Tam tylko chłopów wpuszczają. Malinowska została przedklasztorem i różaniec odmawiała. Po trzech godzinach Malinowski wyszedł za bramękamedulską i powiedział, że do spowiedzi poszedł i komunię przyjął. Malinowskiejróżaniec ponoć z ręki wypadł! Kobita omal zawału nie dostała! Do spowiedzi poszedł!Piliśmy potem trzy dni! Ale nowe zmartwienie, bo Jerzyk na lekarza nie chce wracać, wpiekarni chce zostać, u ojca, i zakochał się… ale nie chce go ta dziewczyna. Widzą panie,jak nie urok, to…

— Przemarsz wojsk… — dopowiedziała Kaszmira.— No u nas to akurat inaczej się mówi — zaśmiał się kierowca i zamknął maskę

samochodu. — No to jazda, wózek! Wio i krucafuks!Maruszka nic nie powiedziała, wstała i poszła do samochodu. Jechali, zatrzymywali się,

znowu jechali, znowu podniesiona maska, znowu Mareczek wpatrzony we wnętrznościsamochodu i w końcu dojechali pod sam dworzec w Tarnowie. Maj, a upał jak w sierpniu.Maruszka źle się czuła. Ola marudziła, a Marek koniecznie chciał wyciągnąć z walizkikonika, którego dostał od pani Maryni. Dworzec w Tarnowie jak piękny pałac zprzestronnym westybulem, nieco zniszczony i to nie przez wojnę, tylko przez jakiegoś

Page 196: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

szaleńca zamachowca jeszcze w sierpniu 1939 roku. Tłok nieprawdopodobny. Nikt niewie, czym się można dostać do Rosina. Tory uszkodzone i mosty na Dunajcu i Białej.Pociągu nie ma na pewno.

— Boże, jesteśmy dwa kroki od Rosina i nie mamy czym tam dojechać. To może… —Maruszka spojrzała porozumiewawczo na siostrę.

— O nie, nie. Złoto Agnesy trzymamy na czarną godzinę. Nie martw się, zaraz znajdęjakiegoś chłopa i damy mu jedzenie od mamy Jerzyka. Teraz za jedzenie wszędzie możnadojechać. Czekaj i pilnuj dzieci.

Maruszka wyglądała źle. Ciąża przebiega dość burzliwie. Kaszmira pomogła jej znaleźćwygodne miejsce na pięknym tarnowskim dworcu. Wygrzebała z walizki konika dlaMareczka. Grymasząca Ola uspokoiła się natychmiast, gdy ciotka pokazała jej butelkę zherbatą od pana Malinowskiego. Znowu siedzieli na jakimś dworcu w obcym mieście.Znowu bez domu. Przez moment Kaszmira pomyślała, że mogły jeszcze trochę zostać uJerzyka. Dawno nikt o nich tak nie dbał. Na Węgierskiej żyły jak królewny. RozumiałaMaruszkę, ale cały czas było jej żal nieszczęśliwie zakochanego Jerzyka.

— Dobrze, że to koniec maja, a nie luty. Śniegu i mrozu już bym nie zniosła —uśmiechnęła się Maruszka i usiadła na swojej walizce.

— Nie martw się. Już koniec naszej drogi. Niedaleko Rosin i dosyć tego wędrowania —Kaszmira pocieszała ją wbrew samej sobie. Czuła dokładnie coś odwrotnego. Miaławrażenie, że ich wędrowanie nigdy się nie skończy. Marek kucnął koło matki i bawił siękonikiem. Ola przytuliła się do Maruszki i przyglądała się podróżnym. Tłumy ludziprzeciskały się przez dworzec. Z tobołami, walizkami, szczęśliwcy mieli wózek alborower. Kaszmira usiadła na moment na drugiej walizce koło siostry i patrzyła na migająceludzkie nogi. Wszyscy gdzieś się spieszą. Każdy z nich ma jakiś cel wędrówki, musiznaleźć dla siebie bezpieczne miejsce. Wszędzie rosyjscy żołnierze. Kaszmira chciałajeszcze chwilę odpocząć. Popatrzeć.

— Nie wiedziałam… — Maruszka spojrzała na siostrę z miłością.— Czego nie wiedziałaś?— Że byłaś w ciąży… Nie wiedziałam o Antku, o Aronie, o Heinrichu… — Po tamtym

wieczorze u Jerzyka nie miała śmiałości porozmawiać o tym z siostrą. Okazało się, żeniewiele wiedziała o Kaszmirze. Nigdy nie pomyślała o tym, jak Kaszmira musi się czuć.Maruszka zawsze myślała, że to jej jest ciężko, bo została sama z dziećmi. Czuła się terazjak wiecznie biadoląca nad swoim losem egoistka. Zabolało ją to. Źle jej z tym było.Wstyd.

— Było, minęło… — Kaszmira nie chciała teraz o tym rozmawiać. Wstała z walizki izamierzała poszukać transportu do Rosina. Maruszka złapała ją za rękę.

— Przepraszam… przepraszam, kochana…— Daj spokój, Maruszko. Za co? Jest dobrze… Dajemy radę, tylko to się teraz liczy.

Idę.— Myślisz, że to dobrze, że ja urodzę to dziecko? Bękarta?Kaszmira kucnęła koło siostry. Przez dworzec przewalały się kolejne tłumy ludzi.

Page 197: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Mareczek wiódł nową wojnę swoim konikiem, a Olina spała. Maruszka znowu miała oczypełne łez. Od tygodnia łatwo się wszystkim wzruszała. Ciąża robiła swoje.

— Teraz ciesz się, że jesteśmy tak blisko Rosina. Nie płacz. Jesteśmy silne baby —Kaszmira ujęła serdecznie jej dłoń. — Pomyśl, co już przeszłyśmy. No gorzej już być niemoże. Razem mamy siłę kilku chłopów. Pomogę ci. Nie zostawię cię samej. Nie bój się. Inie płacz, bo ja też się rozkleję. A przecież muszę znaleźć jakiegoś chłopa z wozem.Pamiętasz, jak wyglądam po płaczu?

— Robią ci się czerwone plamy na twarzy i szyi — chlipała Maruszka.— No właśnie. I żaden chłop nas nie weźmie na wóz. Idę.Roześmiana Kaszmira wstała z walizki. Maruszka mocno złapała ją za rękę i

przyciągnęła do siebie.— Chcesz to dziecko?— No co ty?… Jakie dziecko? — Kaszmira uklękła przy siostrze.— Urodzę. Ale ty je weźmiesz. Ja nie chcę tego dziecka. Nie chcę… Dla mnie to zawsze

będzie ruski bękart… Albo oddam je gdzieś… Bękarta nie wezmę i koniec.— Maruszko… Co ty mówisz? — Kaszmira czuła jak coś w jej gardle formuje się w

oszalałą kulę, która chce się uwolnić, rozwrzeszczeć się, rozkrzyczeć. — Najpierwchciałaś je usunąć. Potem z tego zrezygnowałaś. Teraz chcesz rodzić. Nic nie rozumiem.Przecież lubiłaś Iwana. Kochał cię. Płakał, gdy się z tobą rozstawał. Nie pamiętasz?Chciałaś zrobić zdjęcie na pamiątkę… Co ty wygadujesz?

— Nie mogę… Musisz mnie zrozumieć. Nie chcę tego dziecka. Nie usunęłam go… Nieusunęłam. Dowiedziałam się od doktora, że jest za późno… Wiem, że są inne sposoby.Powiedziała mi pewna kobieta, tam na Krowoderskiej, siedziała w poczekalni ipowiedziała… Kaszmira, nie usunęłam tego dziecka, bo… będziesz się śmiała, ale… aniołmi zabronił.

— Jezus Maria! — Kaszmira usiadła na walizce. — Zwariowałaś? Ja oszaleję! Tylkoanioła nam tu brakuje! Co ty opowiadasz?

— Cicho. Uspokój się. Miałam sen. Sama nie wiem. Może to nie był sen. Może ten aniołdo mnie przyszedł naprawdę. W każdym razie zrozumiałam, że nie mogę usunąć tej ciąży.Koniec kropka. Nie wierzysz mi?

— I powiedział ci, że masz urodzić ruskiego bękarta i potem go gdzieś oddać?— Nie ironizuj, Kaszmira. W tym nie ma nic śmiesznego. Zrozumiałam, że życie…Nagle usłyszały na dworcu krzyk mężczyzny:— Do Tuchowa! Mogę zabrać do Tuchowa!— Kaszmira! — Maruszka zerwała się na równe nogi. — Tuchów jest blisko Rosina!

Pamiętam, jak Zygmunt opowiadał o Tuchowie. Jedziemy! Biegnij do tego pana! Błagam!

Po chwili siedziały już w furmance i wyjeżdżały z Tarnowa. Kaszmira cały czas niemogła się uspokoić. Rozmowa z siostrą zupełnie ją zaskoczyła. Nie umiała jeszczepozbierać myśli. Wszystko w niej dygotało. Maruszka natomiast wyglądała na szczęśliwą.Była coraz bliżej domu męża. Tuliła dzieci i opowiadała wszystko to, o czym kiedyśdowiedziała się od Zygmunta. Opisywała dźwięk zegara z kurantem, którego nigdy nie

Page 198: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

słyszała, ogród, którego nigdy nie widziała, puch dywanów, którego nigdy nie czuła. Dziecisłuchały jej opowieści jak najpiękniejszej bajki. Kres wędrówki wydawał jej się bliski.Słońce zachodziło nad polem. Woźnica przysłuchiwał się dyskretnie rozmowom z tyłu, nafurmance. Dwa konie były posłuszne jego komendom.

Tuchów zaskoczył Maruszkę i Kaszmirę. Miasteczko wyglądało tak, jakby nie byłoświadkiem żadnej wojny.

— Nic nie zostało zniszczone? — Kaszmira nie kryła zdziwienia.— Matka Boska Tuchowska nas ocaliła — odwrócił się do nich woźnica. — Nasza Pani

Tarnowskiej Ziemi. Śliczna Panienka — zdjął czapkę, pochylił głowę, gdy przejeżdżalikoło kościoła i dodał po chwili: — No to jesteśmy na miejscu. Wysiadamy, dzieciaki —mrugnął do Marka.

— A jak stąd dostać się do Rosina? — zapytała uradowana Maruszka i znosiła z wozudzieci.

— A po co do Rosina? — zapytał nieco podejrzliwie woźnica.Maruszka spojrzała wyczekująco na Kaszmirę. Bała się coś powiedzieć. Pan

Malinowski ostrzegał ją, by nikomu nie zdradzała prawdziwego celu wizyty w Rosinie.— Chcemy kogoś odwiedzić — palnęła Kaszmira bez głębszego zastanowienia.— Ale tam… nikogo nie ma. Nie ma po co… tam jechać — woźnica nie potrafił ukryć

zakłopotania. — Zresztą dzień się już kończy. Niech panie przenocują w Tuchowie.— Jak to nikogo nie ma? — serce Maruszki biło jak oszalałe.— Od śmierci dziedzica nie ma tam nikogo — woźnica badawczo przyglądał się

Maruszce, która oparła się o wóz. — Wojna to wojna. Zginął w 1939 roku — spojrzałzaniepokojony na Maruszkę. — Źle się pani czuje?

— Zginął w 1941 roku… Nie w 1939… — powiedziała szeptem.— Kim pani jest, do cholery?! Co pani tu robi?! — krzyknął.— Hola, mój panie! Co to za krzyki?! — zdenerwowała się Kaszmira.— Kto był tym dziedzicem? — dopytywała Maruszka, a jej ręce drżały.— A co to, przesłuchanie? Teraz to różni się kręcą… Kim pani jest?— Jestem Maria Rosińska. A to Marek Rosiński i Aleksandra Rosińska. Jestem… żoną

Zygmunta Rosińskiego…— Jezu Chryste! — krzyknął woźnica. — Niemożliwe! Jestem Szablicki, Antoni

Szablicki. Przed wojną służyłem u pana Zygmunta… O Matko Boska Tuchowska! Ja taktrochę podsłuchiwałem, jak pani z dziećmi rozmawiała, przepraszam…

Woźnica całował Maruszkę po rękach, ściskał dzieci i tak z rozpędu i radości Kaszmirę.— To ja do mnie zapraszam. Na kolację.— Ale my do Rosina… — przypomniała, dopiero co ucałowana przez woźnicę

Kaszmira.— To jutro zawiozę. Ciemno zaraz będzie, nic pani nie zobaczy. U nas dużo miejsca,

wody zagrzeję na kąpiel. Dziś taki duszny dzień mieliśmy. Mieszkamy tu, w tej kamienicy.Zapraszam.

Page 199: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Pani Jadwinia, żona Szablickiego, nie potrafiła powstrzymać łez. Kroiła kiełbasę nakolację i popłakiwała. Maruszka myła dzieci pachnącym unrowskim mydłem i dawno niebyła tak szczęśliwa. Nie mogła uwierzyć, że za niespełna kilka godzin wejdzie do dworuZygmunta. Pan Szablicki siedział koło otwartego okna i palił papierosa. Patrzył na wieżęklasztoru redemptorystów. Serce miał rozdarte. Cieszył się i był przerażony zarazem. Niemógł uwierzyć, że spotkał żonę i dzieci dziedzica. Cały czas miał przed oczami twarzMarka, tak podobnego do Zygmunta. Wszystko zawsze wygląda inaczej. Słyszał od ciotkiZygmunta Elżbiety Żylińskiej, że Rosiński zginął we wrześniu 1939 roku. Nic nie wiedzielio jego ślubie i dzieciach. Jutro jakoś da znać pani Elżbiecie. Wie, że nie będzie to łatwarozmowa. Kaszmira weszła do kuchni pani Szablickiej.

— Dlaczego pani płacze? — spojrzała zdziwiona na panią Jadwigę.— Nasmażę wam kiełbaski z cebulką… To od cebuli… — nie patrzyła na Kaszmirę. —

Wie pani co… Bo tam w Rosinie już nic nie ma… Co teraz będzie z młodą panią Rosińską,z dziećmi pana Zygmunta…?

— Nie rozumiem…— Do dworu nie ma wstępu — pani Jadwiga wrzuciła na patelnie poszatkowaną cebulę.

— Wszystko zabrane. Takie czasy… Ruscy na wszystkim łapę trzymają. Pani jest zewschodu, to przecież pani wie, co Rosjanie robili z właścicielami majątków. Tu teraz…jest tak samo.

— Ale przecież coś zostało. Coś się Maruszce i dzieciom należy… — Kaszmira usiadłazrezygnowana na krzesełku koło pani Jadwigi.

— Wie pani… teraz to wszystko się zmieniło. Nic nie ma. Nic nie zostało. Jak topowiedzieć pani Rosińskiej?

— No właśnie, jak?— Ja nie wiem… Tu, niedaleko Brzyna, też jest dwór pani Marii z Leśniewskich.

Mieszkała tam z córkami. Kazali im się wynosić. Nic nie pozwolili zabrać. Ponoć aż doGdańska poszły, biedaczki. A Ruscy wszystko wynieśli… Nie tylko Ruscy i dlatego to takboli. Nasi też w tym uczestniczyli. Jeden to przed wojną do mszy służył. Widzi pani, jak tosię we łbach pomieszało. A pani Maria taka dobra kobieta była. Sierotami wojennymi sięopiekowała, dziewczynki uczyła szycia i robienia koronek, żeby nie szły na ulicę… Takabyła. To teraz szkołę mają we dworze robić… Mówią, że jakiś dekret wyszedł w 1944roku. Jaki dekret? Że mają zabierać, kraść? Pani Kaszmiro, straszne czasy… A niby wojnasię skończyła.

— A co z Rosinem?— Sama pani rano zobaczy — i znowu zaczęła płakać. — Ja nie wiem, jak wy tam

pójdziecie. Nie wolno tam chodzić. Nikomu. Szkoły tam nie zrobią, bo…— Bo co?— Bo zniszczyli wszystko…— Chryste Panie… Co ja powiem Maruszce? Ona tak czekała. Jak to wytłumaczyć

dzieciom?

Page 200: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Rosin

Brama zamknięta. Na bramie napis: Wstęp wzbroniony. Weszli przez dziurę w murze zczerwonej cegły. Dzień był piękny. Słońce przeciskało się przez świeże liście dorodnychdrzew. Niedaleko leżało kilka powalonych dębów. Szablicki zatrzymał się.

— Rosińskie dęby. Od lat sadzone na cześć nowo narodzonego dziedzica. Nie uchowałysię przed bombami. A zawsze mówiono, że co jak co, ale dębu to nic nie ruszy. A ruszyło…

— Mąż mi o nich opowiadał… Był z nich taki dumny — Maruszka wpatrywała się w tędębową apokalipsę z przerażeniem i poczuciem jakiejś okrutnej, nieodwracalnej straty. —Bardzo chciał mi je kiedyś pokazać. Wszystko chciał mi pokazać, wszędzie oprowadzić…

— Wiem, że to dla pani żadne pocieszenie, ale my tu wszyscy za panem Zygmuntemtęsknimy, za Rosinem… I nie możemy pogodzić się z tym, co się stało…

— Niech Szablicki nie płacze. Łzy niczego i nikogo nie wskrzeszają. Wiem coś o tym.Proszę, idźmy dalej. Moja siostra z dziećmi jest już przy wejściu do dworu. Chodźmy.

Gorąco. Szli przez rozległy park z bukszpanowymi alejkami. Ogrodnika tu dawno niebyło, ale i tak uroda drzew zachwycała: dwie dorodne lipy, kasztany kwitnące na różowo,przepiękne brzozy i stare buki. Alejki wyłożono białym żwirkiem. Zdewastowana fontannaz figurami mitologicznych nimf, które teraz stały okaleczone bez głów, rąk. Przed dworemokrągły klomb, w którym rozbestwiła się trawa. Okna powybijane. Zdarta sztukateria naelewacji zewnętrznej dookoła okien.

Maruszce wydawało się, że spaceruje po cmentarzu. Przyglądała się temu i nawet niemiała siły płakać. Wszystkie łzy wylała w nocy. Intarsjowany parkiet, który pamiętała zopowieści męża, wyglądał, jakby gryzł go jakiś wielki potwór. Powyrywany, straszyłgołymi miejscami i sterczącymi kikutami. Marek i Ola szli ostrożnie, stawiali krokinieufnie, jakby przedzierali się do jakiejś pieczary. W dużej sali na kalekim parkiecieleżały odłamki potłuczonych okien i luster. Maruszka bez trudu przypomniała sobie historięmałej sali balowej z wielkimi lustrami, w której kuzynki uczyły jej męża tańczyć fokstrota islow-foksa. Szkło mieniło się w promieniach słońca, które wpadały do sali przez dziury pooknach. Maruszka miała ochotę zdjąć buty i biegać boso po tym szkle, pozwolić, by teodłamki wbiły jej się w stopy, rozorały ciało do kości, chciała krzyczeć najgłośniej jaktylko można, chciała wyć jak zranione zwierzę, dać się zabić, zadręczyć. Osunęła się tylkona kolana i zaczęła przeraźliwie płakać. Kaszmira spojrzała na Szablickiego, a ten bezsłów wyprowadził do parku Olę i Marka. Kaszmira podbiegła do Maruszki. Podniosła ją zpodłogi. Jej kolana krwawiły. Cała dygotała. Kaszmira ostrożnie wyjęła kawałki szkła.Milczały. Szły dalej. Przez kolejne zgliszcza, przez ruinę wybebeszonych mebli: kanap,foteli, krzeseł, kredensów, aż natknęły się na marmurową posadzkę z mozaikąprzedstawiająca różę wiatrów.

Page 201: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Tego nie udało im się zerwać — z tyłu dobiegł do nich głos pala Szablickiego.— Byliśmy w stajni! — dzieci podbiegły do Maruszki. — Koników tatusia nie ma, ale

stajnie są i pan Antoni pokazał nam siodło! — emocjonował się Marek.— Mamusiu — Ola przytuliła się do uda Maruszki — znalazłaś tatusia?— Nie szukałam go, córeczko — z trudem kucnęła naprzeciw Oli. — Nie ma go tu. Jest

w niebie i teraz na nas patrzy.— To czego tu szukamy?— Niczego, kochana — poprawiła Oli jasne warkoczyki. — Oglądamy tylko.— Mamusiu, tu nie ma co oglądać, bo jak tatuś jest w niebie, to tu wszystko umarło i też

poszło do nieba. A tu zostały same skorupki, jak z jajka… Nie wiedziałaś, że tak jest? Takaduża jesteś i nie wiedziałaś?

— Olinko, taka duża jestem, a tego nie wiedziałam… Chciałabym tylko zobaczyć pokójtatusia i pójdziemy już do pani Jadwisi.

— Wiesz, że dziś będą pierogi z truskawkami? Ze śmietaną!— Niemożliwe? — uśmiech przeciskał się Maruszce przez potworny ścisk w gardle.— I pani Jadwisia mówiła, że będę z nią kleić pierożki. To spiesz się, mamusiu. Zobacz,

co znalazłam — Ola pokazała Maruszce zdjęcia.— Skąd je masz, córeczko?— Z dużej księgi ze strychu. Pan Antoni powiedział, że mogę do niej zajrzeć.— To album ze zdjęciami — Szablicki położył go na stoliku. — Niech pani spojrzy. To

trzy panny Smolińskie, kuzynki pana Zygmunta: Urszula, Julia i Lusia. Na pikniku nadrzeką! A ta pani w białym kapeluszu to Bronisława Rosińska, matka pana Zygmunta, a tamdalej pan Antonii i jego siostra Elżbieta Żylińska. To dopiero była piękna kobieta! Nawetmimo swoich siedemdziesięciu lat olśniewa urodą.

— Myśli pan, że mogę zabrać te zdjęcia?— Myślę, że tak… To co? Pokażę pani pokój pana Zygmunta. Tylko ostrożnie, bo te

chamy… pani wybaczy, poręcze dębowe ukradli. Z kuchni wynieśli wszystko. Nic niezostało. Kredensy też puste. Co uznali za wartościowe, to pozabierali. Ludzie ze wsi też tuszabrowali. Nawet wiem kto. Ale trzeba cicho siedzieć… Ostatnio widziałem na targu wTarnowie srebrne łyżki Rosińskich z monogramem rodowym… Jakiś chłop z Limanowej jesprzedawał. Zapytałem, skąd je ma, a on do mnie, żebym spierdalał, pani wybaczy, aleserce mi pęka…

Kaszmira zabrała dzieci i wyszła z Szablickim do parku. Maruszka została sama wpokoju Zygmunta. Stanęła w oknie. Patrzyła na park, dokładnie tak go sobie wyobrażała,słuchając opowieści męża. Usiadła na szerokim parapecie. Mocne dubeltowe okna, ale bezszyb. Wszędzie kawałki szkła. Nic nie zostało. Same cienie. Nie można odwrócić bieguczasu. To, co było, stało się przeszłością i nie można w to wejść jak w lustro w krainieAlicji — pomyślała. To, co jest, zniechęca do dalszego życia, odbiera nadzieję i straszyotwartą paszczą, w której jest tylko ciemność. Maruszka podeszła do łóżka Zygmunta.Gładziła je ręką. Ktoś zabrał poduszki, pierzynę, ale zostawił gruby żakardowy materiał inakrył łóżko. Geometryczny wzór, jakaś doskonała proporcja przeplatających się rombów i

Page 202: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

kół w kolorze purpury i złota. Położyła się. Kolana bolały coraz bardziej. Leżała i patrzyław sufit. Maleńkie stiuki w rogach pokoju — liście winogron wijące się na cienkiej łodyżcei ślad po wyrwanym żyrandolu. W kącie stał piękny, dostojny piec kaflowy. Był otłuczony,obity, ale pozostała w nim jakaś duma. Zamknęła oczy. Wyraźnie widziała twarz Zygmunta.Czuła jego zapach, gdy mąż pochylał się nad jej szyją. Ciepły oddech, ręce wędrujące pojej biodrach. Wydawało jej się, że mąż leży obok i gładzi ją po włosach.

— Gdzie twoje loki, Maruszko?— Jestem taka zmęczona… Nie mam na nic siły…Całuje ją. Mołodeczno, rok 1933. Maruszka czuje, jak pulsują jej skronie, jak mocno

bije jej serce. Róże. Herbaciane róże. Dwadzieścia. Nie. Dwadzieścia pięć. Trzydzieści. Ikarteczka:

Panno Maruszko!Proszę przyjąć moje przeprosiny. Wczoraj zabrałem Pani tyleczasu. Nie chciałbym się znowu panience narzucać, ale proszęo spotkanie w dniu jutrzejszym.Zygmunt Rosiński

Co ci mam odpisać, Zygmuncie Rosiński, skoro ja nie chcę spotkań z tobą? — myśliMaruszka i podchodzi do swojego biurka. Ociąga się. A może nic nie odpiszę? Niewypada… Matka dałaby mi burę… Muszę coś odpisać…

— Niech panienka się pospieszy, bo robota na mnie czeka — goniec przerywa jejrozmyślania. — Jak dał takie róże, to pewnie kocha. Niech panienka pisze, że też kocha ijuż! — śmieje się goniec.

— Ale pan mądry! — fuknęła. — A ładnie to tak mówić, co mam napisać?— Żartowałem… — goniec, skruszony, usiadł koło lady w zakładzie krawieckim. —

Dobrze, przepraszam, czekam, niech panienka pisze.Maruszka wzięła bilecik i bez namysłu napisała:

Szanowny Panie Zygmuncie!Wprowadził mnie Pan w zakłopotanie tymi pięknymi różami.Dziękuję. Nie jestem na Pana zagniewana. Niestety, jutro idę na ślub koleżanki,zatem niemożliwe jest nasze spotkanie.Maruszka Górecka

I gestem walecznej heroiny podała bilecik gońcowi.Ten poszedł zanieść wieści Zygmuntowi, a Maruszka z ulgą powędrowała do swojej

pracowni, by szkicować projekt sportowego żakietu. Nie minęło pół godziny, a goniec był

Page 203: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

z powrotem.— Przyniosłem wiadomość od pana Zygmunta Rosińskiego. Mam czekać na odpowiedź.Maruszka podeszła zdenerwowana. Wyrwała bilecik z ręki i powędrowała szybkim

krokiem do swojego biurka. Otworzyła kopertkę.

Szanowna Panienko Maruszko!To ja też pójdę na ten ślub. Proszę mnie ze sobą zabrać. Z wielką radością będępani towarzyszył.Zygmunt RosińskiPS Czy aby nie jest to ślub panny Walentyny?

O Maryjo! Co za człowiek! — pomyślała zagniewana Maruszka. — Jak przegonićnatręta? Pomóż mi, Pani Ostrobramska! Błagam!

I bez głębszego namysłu, co czasem niestety zdarzało się Maruszce, napisała:

Szanowny Panie Zygmuncie!W istocie jest to ślub Walentyny. Nie wiem, czy to tak wypada.Wala zapraszała mnie samą.Zostawmy to tak, jak jest. Pójdę sama.Maria Górecka

I w ogóle co to za Maruszka ? Impertynent! Tak mogą do mnie mówić tylko przyjaciele— dalej złorzeczyła w myśli, ale była z siebie bardzo dumna, bo przecież dzielniepodpisała się: Maria Górecka. Zaklejając kopertkę, pomyślała jeszcze: Jaka ja głupiajestem… Mogłam w pierwszym bileciku napisać Maria a nie Maruszka. Groźniej by było.Nie chcę żadnego spotykania się, chcę do klasztoru! Amen!

Podała kopertkę gońcowi i wróciła do swojej pracy. Goniec poleciał do Zygmunta i jużna progu powiedział:

— Panienka jakaś zagniewana albo ma dużo pracy.Zygmunt przeczytał bilecik i roześmiał się szczerze i serdecznie. Goniec ożywił się i

zagadnął:— Co? Jednak kocha? Panie oficerze, takie, co to się denerwują, to najbardziej kochają.— Też mam taką nadzieję. Niech Antek poczeka.— A to ci dopiero. Maruszka… Maria Górecka…. Maria… — powiedział pod nosem.Szybko, bez głębszego namysłu, co mu się w ogóle nie zdarza, napisał:

Szanowna Panno Mario Górecka!Wypada. Wypada. Będę czekał jutro pod kościołem o siedemnastej. Walentyna

Page 204: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

będzie szczęśliwa. Ufam, że wybaczy mi panna Maria Maruszkę. Pozwoliłemsobie na tę śmiałość z czystej sympatii.PS Maruszka bardziej do Ciebie pasuje.Zygmunt Rosiński

— Nieś do pani Góreckiej z takim samym koszem róż, ale teraz kup krwistoczerwone.Reszta pieniędzy dla ciebie za tę gonitwę. Powiedz, że na odpowiedź nie czekasz.

— A jak się zdenerwuje?— Dam sobie radę. Leć!Antek pobiegł najpierw po róże — sztuk trzydzieści, a potem do zakładu Julii Beck.

Maruszka siedziała w szwalni i uczyła dziewczęta cięcia po skosie. Najpierw wszedł koszz czerwonymi różami, a za nim pojawił się goniec.

— Mam zostawić dla panny Góreckiej i nie czekać na odpowiedź. Żegnam panienkę.Zgodnie ze swoją profesją goniec pogonił do drzwi, i tyle go było widać! W szwalni

dziewczęta zaniemówiły. Maruszka, cała w pąsach, stała jak oniemiała. Tylko Swietkazachowała przytomność umysłu.

— Aleś ty tajemnicza! Chciałaś do klasztoru, a tu masz narzeczonego!— To nie jest mój narzeczony! A jak będę chciała, to i tak pójdę do klasztoru! I nie

wtrącaj się, Swieta! Ćwicz szycie po skosie, bo widzę, że znowu krzywo skroiłaś!Maruszka była wściekła. Złapała kosz róż i pomaszerowała do swojej pracowni.

Karteczka od Zygmunta zamieszała jej w sercu. Ciągle brzmiało jej w duszy zdanie:Maruszka bardziej do Ciebie pasuje.

— Już ja mu jutro pokażę Maruszkę! — krzyknęła do siebie.Następnego dnia ruszyła bojowo pod kościół. Już z daleka zobaczyła roześmianego

Zygmunta. Bardzo chciała od razu wygarnąć mu, co myśli o karteczkach, różach i zdaniu:Maruszka bardziej do Ciebie pasuje , ale uznała, że przed domem Bożym nie wypadawszczynać takich dyskusji. Podeszła natomiast z miną bardzo poważną.

— Witam pana — zaczęła oficjalnie.— O, widzę, że jednak nie lubisz róż. Ani czerwonych, ani herbacianych? — zagadnął

roześmiany Zygmunt.— Myli się pan! Bardzo lubię róże. Nawet pan nie wie jak bardzo!— Proszę, mów do mnie Zygmunt. Albo Zyga, choć tak akurat nie lubię. A może

Mundek? Niektórzy wołają na mnie Mundi.— Proszę pana, właściwie ja pana w ogóle nie znam… Nie wiem, dlaczego pan tak

sobie żartuje…— Ale ja nie żartuję — przerwał jej Zygmunt. — Pięknie wyglądasz, Maruszko. Pięknie.

To ty powinnaś być dziś panną młodą. Chodźmy — powiedział Zygmunt. Wbrew samejsobie ujęła Zygmunta pod rękę i weszli razem do kościoła. Na weselu wszyscy tańczyliradośnie i rozmawiali przy stołach. W pewnym momencie Walentyna zawołała do siebiewszystkie panienki. Rzuciła za siebie swój ślubny bukiet i ku ogólnemu zdumieniu złapałago Maruszka.

Page 205: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Wala, rzucaj jeszcze raz! Maruszka nie ma kawalera — krzyczała Zochna.— Jak to nie ma? Ja jestem jej kawalerem! — krzyknął ze śmiechem Zygmunt.Wszyscy zaczęli bić brawo. Maruszka czuła, że spali się ze wstydu. Zygmunt złapał ją za

rękę i zaprowadził do stołu.— Nie musiałeś ratować sytuacji — Maruszka odezwała się gniewnie i nerwowo kroiła

kotleta.— Ale ja niczego nie ratowałem. Chciałbym… być twoim kawalerem, Maruszko.— Zygmuncie, posłuchaj, ja… chcę iść… do klasztoru!— Dobrze, Maruszko — powiedział ze stoickim spokojem Zygmunt.— Jak to dobrze?!— Rozumiem to.— Tak po prostu?— Tak.— No ale wówczas nie będziesz mógł być moim kawalerem.— Jak pójdziesz, to nie, ale teraz jeszcze mogę.— Jak to teraz?!— Na przykład dziś. I tak już wszyscy wiedzą. Zerknij, jak nam się przyglądają. Niby

ich nie interesujemy, bo w końcu to ślub Wali, a jednak mimowolnie jesteśmy sensacjądnia. Uważam, że nie powinniśmy ich rozczarować. I zamierzam teraz z tobą tańczyć.

— Ale ja nie potrafię…— Ja też nie potrafię — skłamał na poczekaniu, choć tańczył świetnie. Jego ukochane

kuzynki ciężko nad tym pracowały. Podszedł do Maruszki i pocałował ją szarmancko wrękę.

— Czy panienka Maria Górecka…— Zygmuncie, przestań — przerwała Maruszka. — Jestem Maruszka…Zygmunt delikatnie przyciągnął ją do siebie. Uważał. Nie chciał jej spłoszyć. Czuł, jak

drży jej ręka. Ucałował ją. Drżała jeszcze mocniej. Pochylił się, zbliżył głowę do policzkaMaruszki. Czuł jej gorący oddech. Bardzo chciał coś powiedzieć, ale wiedział, że terazlepiej milczeć. Włosy Maruszki pachniały czymś znajomym, czymś oswojonym. Zygmuntpierwszy raz od lat czuł się taki spokojny.

Boże Narodzenie 1938. Maruszka otworzyła drzwi. Na progu stał już roześmianyZygmunt.

— Jesteś! A ja się tak bałem, że będziesz na Grodzkiej u mamy.Maruszka nie czekała, aż zamkną się drzwi, rzuciła się Zygmuntowi na szyję i całowała

go jak małe dziecko, czyli z całej siły i gdzie popadło: w oczy, czoło, policzki.— To ja będę teraz wyjeżdżał częściej… — Zygmunt był rozbawiony tą sytuacją.— Nie. Nigdzie nie będziesz wyjeżdżał. Tylko razem. Jestem taka wytęskniona…Całowała Zygmunta z nową namiętnością. Niecierpliwie, zachłannie. Zamknęła drzwi na

klucz. Zygmunt zdjął płaszcz. Objął Maruszkę. Nie znał wcześniej tej wilgotności, tegogorącego oddechu. Maruszka odpinała guziki jego munduru. Powoli. Guzik po guziku. Niewiedział, czy pozwoli mu. Czekał. Nauczyła go czekania. Nie prowadził jej. Czekał.

Page 206: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Maruszka sunęła ręką po koszuli Zygmunta. Zdjął marynarkę. Maruszka zaprowadziłaZygmunta do pokoju. Było już ciemno, ale zasłoniła kotary w oknach. Usiadł na łóżku.Czekał. Podeszła do niego z uśmiechem. Wtulił twarz w jej brzuch. Objął jej uda. Czuł jepod sukienką. Wsunął rękę pod halkę i delikatnie dotknął jej ud. Słyszał szybszy oddech.Podniósł głowę. Usiadła na jego kolanach. Objął ją mocno i całował z leniwym spokojem,jakby chciał nauczyć się ukochanej na pamięć. Nogi Maruszki utworzyły wokół jego biodercudowny pas. Rozpięła guziki jego koszuli. Wstała. Zygmunt podniósł się. Zdjęła sukienkęi stanęła przez Zygmuntem w przeźroczystej halce. Pierwszy raz widział jej nagość. Bałsię. Nie chciał jej zrobić krzywdy. Rozsunął delikatnie jej uda i dotykał łona. Maruszkazamknęła oczy. Wilgoć zapraszała go. Odkrywał nowy kawałek jej ciała. Słyszał szybkioddech. Maruszkę wypełniło nowe ciepło. Zszedł nisko. Całował, jakby chciał przeprosić,że za moment się tam wedrze. Maruszka zachęcała go swoim oddechem. Brzuch Zygmuntabył wilgotny. Sunęła niżej. Trzymała go w ręce. Gorący korzeń. Potężny, mocny jak brońwojownika. Nieznana dzikość. Oplotła Zygmunta nogami. Wiedziała, że jest tylko dla niej.Pierwsze pchnięcie było jak cios sztyletem. Syknęła i jeszcze mocniej oplotła go udami,jeszcze pewniej. Kolejne pchnięcie, głębsze. Potem kolejne i potem rytmiczna fala wwilgotności. Zygmunt tulił ją do siebie. Gładził po włosach. Gdy zatrzymał się, usłyszał:Jeszcze… Maruszka płynęła. Czekała na to. Tak bardzo na to czekała. Zygmunt całowałranę, którą musiał zadać, bez której nie wiedzieliby, kim dla siebie są. Maruszka pozwalałamu na wszystko. Nigdy nie czuła się tak bezpiecznie.

Nie wiedzieli, kiedy przyszedł sen. Rano, gdy tylko Zygmunt wstał, zdjęła prześcieradło,na którym było kilka plamek krwi. Kilka znaków. Kilka pieczęci. Takich na zawsze i nawieczność. Schowała prześcieradło do szuflady i wróciła do łóżka. Po chwili wróciłZygmunt. Odsłonił kotary. Światło wypełniło pokój. Przez chwilę spoglądał przez okno.Padał puszysty śnieg. Maruszka udawała, że śpi, ale po kryjomu przyglądała się nagiemuZygmuntowi. Jego ciało ją fascynowało.

— Chodź…! — zawołała kokieteryjnie.Zygmunt posłusznie wrócił do łóżka i pozwolił Maruszce na wszystko… Nie znał jej

dzikiej natury. Nigdy nawet nie przypuszczał… Wyobrażał sobie tylko… Żył z Maruszkąlatami jak mnich. Czasami nawet myślał, że to on powinien pójść do klasztoru, a nie ona.Złożył śluby czystości dla niej i czekał w pustelni zmysłów.

— Powinienem zostać świętym. Beatyfikacja wynagrodziłaby mi moje cierpienia —żartował, bawiąc się włosami Maruszki. — Aleś ty mnie umordowała, kobieto! Terazjestem kompletnie zagubiony… I chciałbym trwać w tym zagubieniu cały czas.

Na stole leżało safianowe pudełeczko z pierścionkiem, który należał do jego babki.Niewielki diament otulony krwistymi rubinami zatopionymi w złocie. Wyglądał jak kwiatpaproci. Ślub zaplanowali zaraz po nowym roku.

— Maruszko! Maruszko! — krzyknęła Kaszmira. — Jezus Maria! Wystraszyłam się, żecoś ci się stało. Matko Boska! Wstawaj! Szablicki mówi, że nie możemy tu tak długo być,że to niebezpieczne.

Maruszka z trudem wstała z zygmuntowego łóżka. Czuła się fatalnie. Bolał ją brzuch,

Page 207: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

głowa, napuchły jej ręce.— Źle się czuję — powiedziała cicho.— Jesteś w ciąży… Za dużo tych emocji. Chodź na dół. Ola tak marudzi, że za moment

oszaleję. Szablicki opowiedział jej już bajkę o kozie i wilku, o Kopciuszku i o TomciuPaluszku.

— Jak długo tu byłam? — Maruszka złapała się za głowę.— Jak długo? Jakie to ma znaczenie? Nie chcieliśmy ci przeszkadzać. Spałaś?— Nie wiem… Źle się poczułam… Myślisz, że mogę zabrać tę kapę?— Po co ci ona?— Nie wiem…— Weź.

Page 208: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Elżbieta

Przyjechała do Tuchowa w południe. O siódmej rano pod kościołem Bernardynów, kołoWawelu, czekał na nią samochód. Była wdzięczna Szablickiemu, że przekazał jej przezLodę tę wiadomość. Loda powiedziała, że Elżbieta powinna się cieszyć i dziękować Bogu,ale ona nie bardzo wiedziała, za co ma dziękować… Samochód załatwiła przez księdzaDariusza, z kurii. Dała kierowcy puszkę herbaty, kawy i kazała się wieźć do Tuchowa, doSzablickich. A może to jakaś oszustka i oczekuje na majątek? I tak nic nie ma. A to, co sięudało wywieźć z dworu, na pewno nie pójdzie w obce ręce. Teraz wyrzuca sobie, że nienaciskała na Zygmunta w 1938 roku. Powinna była kazać mu przyjechać z narzeczoną.Zawsze mówił, że to daleka, męcząca podróż, że jest zajęty, że w garnizonie dużo pracy, żepułkownik Smolarski zabiera go do Warszawy… Elżbieta nawet nie widziała zdjęcianarzeczonej Zygmunta. Zygmunt niewiele o niej mówił. Elżbieta pamiętała tylko, że todziewczyna z prostego domu. Jej ojciec zajmował się stolarstwem, a matka prała bieliznę.Elżbieta myślała, że Zygmunt potrzebuje jakiejś egzotyki, jakiejś odmiany. Młody, jurnymężczyzna musi mieć kobietę — ot, wszystko. Może Maruszka znała wszystkie te sztuczki,które przywiązują młodzieńca do łoża? Ale przez tyle lat? W takim razie jest sprytna iprzebiegła. Złapała go. Głupi Zygmunt. Zawsze był nadwrażliwy, miękki i współczujący.Miał słabość do kobiet. Lubił z nimi przebywać. Lepiej czuł się w ich towarzystwie.Ganiał z kuzynkami Smolarskimi. Te podwieczorki z tańcami rozmiękczały go. Zamiast wwieku piętnastu lat polować z ojcem, szedł na parkiet w sali balowej i wirował w rytmslow-foksa. Wojsko niewiele w nim zmieniło. Elżbieta uważała, że wszystko przewróciłosię po śmierci matki Zygmunta, i gdyby nie ta tragedia, to pewnie wyrósłby na bardziejstanowczego mężczyznę. Źle go wychowywała. Trzymała go blisko siebie. Tuliła, pieściła,całowała, głaskała i ciągle mówiła, jak bardzo go kocha i zachwycała się jego urodą.Zabierała na spacery, przejażdżki, spędzała z nim dużo czasu. Elżbieta nigdy jej nie lubiła.Ale rozumiała brata. Wdowiec z synem potrzebował towarzyszki życia. Tylko dlaczegowybrał Bronisławę? Młoda, stanowczo zbyt młoda, majętna, nawet zbyt majętna,pochodząca z dobrej rodziny z tradycjami — we wszystkim go przerastała. GdyBronisława pojawiła się na balu dobroczynnym w Krakowie, oszalał dla niej. Mówił doniej: Buba. Starszy o dwadzieścia lat zanurzył się w namiętność, jakiej chyba nigdywcześniej nie przeżył. Ciągle trzymali się za ręce. Byli jak dzieci. To bardzo irytowałoElżbietę. Zazdrościła im tej bliskości. Buba uwielbiała Antoniego. Ceniła jegogospodarność, doświadczenie, inteligencję, znajomość literatury i ponad wszystko jegoszlachetność i dobroć. Wbrew całej rodzinie poślubiła dużo starszego od siebie wdowca zdzieckiem i z niewielkim, jak mówił jej ojciec, majątkiem i słabym nazwiskiem — copodkreślała jej matka. Rosin pokochała od pierwszej wizyty i część swojego posagu od

Page 209: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

razu ulokowała w ogrodzie i w marmurowej posadzce z różą wiatrów. Elżbieta uważała,że to fanaberie, bo ze starego dworu nie można zrobić pałacu! Gdy urodził się Zygmunt,Antoni kupił jej samochód! Pierwszy samochód w Małopolsce! Wydał na niego majątek.Mówiło się potem w rodzinie, że Buba doprowadzi go do ruiny finansowej. Rozpieszczałją jak dziecko. Albert, syn z pierwszego małżeństwa, pielęgnował w sobie zazdrość, nielubił niewiele od siebie starszej macochy. Elżbieta zawsze ostrzegała brata, ganiła go,uważała, że Toni jest niesprawiedliwy wobec starszego syna. Loda mówiła jej zupełniecoś innego.

— Elżuniu, jesteś ślepa, moja droga, wybacz, ale jesteś ślepa! Ty lepiej uważaj naToniego, on bardziej kocha Alberta. Zygmuś teraz malutki, ale kiedyś to odczuje i przyrodnibracia zaczną ze sobą rywalizować. Broń was Boże od takiej tragedii.

Ale tragedia wydarzyła się już niebawem i to o wiele większa. Albert skończył studiamedyczne i szybko zdobył sławę jako bardzo dobry chirurg. Brat Elżbiety chwalił sięosiągnięciami pierworodnego syna. Bubi zachorowała nagle. Pojechali do szpitala doKrakowa. Operował ją Albert. Zmarła następnego dnia. Zygmunt miał wówczas szesnaścielat i nigdy nie wybaczył tego Albertowi. Toni się załamał się. Spisał nowy testament.Odsunął Alberta i przepisał wszystko na Zygmunta. Zmarł ze zgryzoty dwa lata później.

Głupiec! — krzyczała Elżbieta na odczytaniu testamentu. — Mój brat był głupcem!Krzywda Alberta wróci. A pieczę nad Zygmuntem przekazał Smolarskiemu! Wojsko niezmieni Zygmunta! To ja powinnam się nim opiekować! Ja Elżbieta Żylińska, siostraAntoniego Rosińskiego. Ja powinnam mieszkać w Rosinie! A nie kuzynostwo Smolarscy!Rosin należał od pokoleń do naszej rodziny!

Elżbieta długo nosiła w sobie urazę. Nawet teraz, gdy to wspomina w pokojuSzablickiego, czuje nieprzyjemne ukłucie gdzieś głęboko w sercu. Upłynęło tyle lat.Spojrzała na zegar wiszący na ścianie. Ile można czekać? I to nie wiadomo na kogo. Niepiła herbaty. Czekała. Miała mało czasu, bo szofer chciał koło piętnastej wracać doKrakowa. Wreszcie drzwi się uchyliły i stanęła w nich młoda, piękna kobieta z dwójkądzieci. Elżbieta od razu zauważyła jej gustowną sukienkę.

Rozmawiały krótko i raczej zdawkowo. Elżbieta zerkała co chwilę na Marka, jakbywidziała w nim małego Zygmunta. Zirytowało ją, że Maruszka nie wie, czy jej męża zabiliNiemcy czy Rosjanie. A to przecież zasadnicza różnica. A może rzeczywiście Maria marację, że śmierć to śmierć, nieważne z czyich rąk? Gdzie go pochowała? Pod oknem domu?Wojna. Tak, rzeczywiście była wojna. Trzeba sprowadzić jego ciało tu do Rosina, dorodzinnego grobowca. Nie pojedzie tam? Teraz nie ma Kresów. Teraz tam sami Rosjanie.To kto sprowadzi ciało Zygmunta? Ona? Ma przecież siedemdziesiąt lat. Ktoś inny musi tozrobić. Niepotrzebnie się uniosła. Przeprosiła. Może chciała ją trochę podręczyć? Zadaćjej ból? Bo kim ona jest, że tak ją pokochał? Zwykła dziewczyna bez nazwiska. Uroda? Aleto nie wystarcza, trzeba mieć jakieś korzenie, jakąś tradycję. Zapewniła, że postara sięnawiązać kontakt z rodziną rozsianą po świecie i jej pomóc. Ale zrobiła to bardzowymijająco. Może powinna była zapytać Maruszkę, czy ma z czego żyć? Nie zapytała.

Wracała do Krakowa znaną sobie drogą. Jest już za stara. Nie radzi sobie z emocjami.

Page 210: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Cała jest rozdygotana. Zupełnie niepotrzebne spotkanie. Rozbiło to jej świat. Była oschła.Zygmunt miałby do niej żal. Ale nie potrafiła inaczej. Musiała ukryć wzruszenie, gdyzobaczyła Marka. Taki podobny do Zygmusia! Ale wszyscy mali chłopcy wydają jej siępodobni do bratanka. Wszyscy! Ma prawo jej nie wierzyć. Nic po nim nie miała.Pierścionek mogła ukraść. Historia o wszytej w kołnierz płaszcza biżuterii wydała jej sięniedorzeczna. W Działdowie nikt tego nie znalazł? Pomyślała wtedy, że Maruszka kłamie.Jak mogła wydostać się z obozu w Działdowie? Kim ona jest tak naprawdę? Ślub wzięli wMołodecznie w sierpniu 1939 roku na moment przed wybuchem wojny. Jej rodzice też oniczym nie wiedzieli. Zgubiła dokumenty. Ksiądz, który udzielał im ślubu, zaginął, pewniewywieźli go Rosjanie. Jej rodzice nie żyją. Siostra potwierdza, ale co ma innegopowiedzieć siostra. Elżbieta cały czas ma w oczach tego małego chłopca. Marek iAleksandra. Ile oni przeszli? A może to rzeczywiście dzieci Zygmunta? Mętlik w głowie.Musi porozmawiać z księdzem Dariuszem. Poradzić się jego. I z Lodą, konieczna jestrozmowa z Lodą. Powinna była być bardziej serdeczna. Nie może im pomóc. Sama nic jużnie ma poza starością i zgorzknieniem. A teraz jeszcze strach. Postara się skontaktować zrodziną w Anglii i we Francji. Ale jak to teraz zrobić? Gdy wchodziła do swojegomaleńkiego mieszkania przy Basztowej 7, nie mogła sobie wybaczyć, że ją takpotraktowała. Rano pójdzie do Lodzi. Opowie jej o tym i poprosi o pomoc, może przezkurię będzie można kogoś powiadomić. Załatwi to rano. Na pewno.

Wizyta Elżbiety Żylińskiej rozgoryczyła Maruszkę. Stała w oknie pokoju Szablickich,patrzyła na klasztor redemptorystów i płakała. Gdzie ma się teraz podziać? Wszystko miałobyć inaczej. Nie ma Rosina. Liczyła na spotkanie z ciotką Zygmunta. Starsza pani jej nieufała. Czuła to. Ale jakie to ma teraz znaczenie? W dniu, w którym brali ślub, była już wciąży, Zygmunt powiedział: Nie płacz, Maruszko. Muszę jechać. Wojna. Za chwilębędziesz moją żoną. Nie zostawię cię bez ślubu. Muszę cię zabezpieczyć. Uważaj teraz,skup się, nie płacz … — złapał ją mocno za ramiona, jakby chciał nią potrzasnąć. —Pamiętaj, gdyby się coś stało, jedź do mojego majątku. Tam wszystko należy do ciebie inaszego dziecka. Tam będziesz bezpieczna. Nie wiem, jaka będzie ta wojna, ile potrwa…Wszystko biegnie w takim szalonym tempie. Maruszko, nie będzie ci lekko w Rosinie…Moja rodzina na pewno nie zaakceptuje mojego wyboru. Ale rozmawialiśmy o tymczęsto… Rozumiesz to, kochana, taki durny jest ten świat… Ale nie przejmuj się tym.Rosin należy do ciebie i naszego dziecka. To ty będziesz innym udzielać schronienia, nieoni tobie. Nie zdążyłem z tobą pojechać do Rosina . — Zygmunt wyjął z kieszeni mundurudwie koperty. — Tu masz listy. Pokażesz je w Rosinie mojej rodzinie. Zabierz też nasz aktślubu, który zaraz dostaniemy od księdza. To upokarzające, ale to są twoje dowody nanasze wspólne życie. Pamiętaj o tym, Maruszko, jeśli będziesz chciała zabrać ze sobąswoją rodzinę, na wszystko masz moje pozwolenie. Napisałem to też w tym liście. Pilnujpierścionka zaręczynowego, to również twoja przepustka. Wszyscy Rosińscy go znają. Wdomu zostawiłem ci w szafie pieniądze i pudełko. Jest tam trochę biżuterii mojej matki.Chciałem ci ją dać po naszym ślubie. Wszystko miało wyglądać inaczej… Gdybyśpotrzebowała pieniędzy, gdybyś coś musiała załatwić, sprzedaj, co uznasz za konieczne.

Page 211: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Nie patrz na to, że coś należało do mojej matki. Ona na pewno zgodziłaby się nawszystko.

Maruszka ciągle słyszy to: Pamiętaj, gdyby się coś stało, jedź do mojego majątku. Tamwszystko należy do ciebie i naszego dziecka. Tam będziesz bezpieczna. A potem wybuchławojna. Rosjanie wdarli się do Mołodeczna. Pochowała Zygmunta i została z dziećmi sama.I od 1943 roku rozpoczęła się wędrówka do raju, jak się okazało, bezpowrotnieutraconego. Stała w oknie i łykała łzy. Pani Szablicka chciała ją mocno przytulić, jak swojącórkę. Widok Maruszki stojącej bezradnie w oknie rozdzierał serce. Dotknęła delikatnie jejramienia.

— Pani Maruszko, nie ma co płakać. Trzeba wziąć się w garść. Matka mi zawszemówiła, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Możecie tu zostać. Niech pani już nie płacze.

Maruszka odwróciła się do pani Jadwigi, przytuliła i płakała dalej. Szablicka czuła, jakpani Zygmuntowa drży. Nie potrafiła znaleźć słów, którymi mogłaby ją pocieszyć. Zresztąnie ma co się pocieszać, litować nad sobą, współczuć, trzeba wrócić do życia. Tak uczyłaJadwigę jej matka, prosta kobieta z Miechowa. Gdy zmarł ojciec Szablickiej, jej matkazostała sama z siódemką dzieci. Po pogrzebie zebrała wszystkich w jednej izbie ipowiedziała:

Od tej pory nie płaczemy. Ojciec złościłby się na nas. Wytrzyj nos, Antek. Teraz tyjesteś najstarszy i zastępujesz ojca. Bierz się w garść. Wszyscy od jutra zabieramy się dopracy. Krowy, kaczki, kury nie poczekają na nas, bo my w żałobie. Zwierzęta zawszemądrzejsze od durnego człowieka. Wiedzą, że pracą uciszymy serca i znajdziemy nanowo iskierkę życia. Zwierzęta nie poczekają na nas, tylko wołają nas do życia. Przygrobie ojca nie da się żyć, Mieciu, na grób będziemy chodzić, by się tam pomodlić.Rozumiesz? Nie becz. Każdemu ciężko. Pamiętajcie. Pracy ojca nie możemyzaprzepaścić. Część z was zostanie ze mną na gospodarce, a Jadwinia i Zula pójdą nasłużbę do Rosińskich. Bóg daje zawsze taki krzyż, jaki można udźwignąć, bo Bóg zawszewie, co robi. I nie ma co stękać i narzekać na swój los. To zabija siłę do życia i pracy. Ipamiętajcie, w życiu trzeba liczyć tylko na siebie. Jak wam ktoś pomoże, to trzeba nadróżki kalwaryjskie iść i podziękować Matce Boskiej.

Szablicka czekała, aż Maruszka się uspokoi. Po chwili zabrała ją bez słowa do swojejkuchni. Usiadły przy maleńkim stoliku.

— Mój mąż znajdzie dla was mieszkanie. Zostańcie. Będzie pani blisko Rosina, bliskośladów męża. Tuchów to piękne miejsce.

— Nie, pani Jadwiniu, serce mi pęknie, jak tu zostanę. Nie udźwignę tego. Jak się będączuły moje dzieci, patrząc na ruiny Rosina? Nie. Może wrócimy do Krakowa? Mamy tamprzyjaciół. Pomogą nam.

— Po co do Krakowa? Jedźcie na ziemie poniemieckie. Teraz nowa władza namawia dowyjazdu, dają mieszkania, a nawet całe domy. Po Niemcach zostały.

— Do Prus na wschód nie chcę. Za dużo wspomnień. — Maruszka przestała płakać.— Nie na wschód. Dalej na zachód, w stronę Odry.— Tak daleko? Ale to wszystko niemieckie.

Page 212: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Zabrali nam Kresy, to na otarcie łez dali tereny niemieckie. Słyszałam, że dużo ludzijedzie do Zielonej Góry. Miasto prawie niezniszczone.

— Sama nie wiem…— Ponoć to bogate tereny. Do Warszawy wożą cegły na odbudowę, maszyny z fabryk,

meble, nawet tramwaje.— A czy to nie szaber?— Państwo nie szabruje, państwo gospodaruje — powiedziała ironicznie pani Jadwiga.

— Kara dla Niemców. Po każdej wojnie następuje podział łupów. Takie życie.— Chryste! To nas też tak rozgrabią w Mołodecznie kacapy?— Pani Maruszko, ja nie znam się na tym wszystkim. Znam się na jajkach, na kurach i

gęsiach. Jak pracowaliśmy z mężem we dworze, to zawsze coś więcej wiedzieliśmy.Gazety czytaliśmy. A jak przyjeżdżał pan Zygmunt albo pułkownik Smolarski, to siadali znami w kuchni i opowiadali, co tam słychać w Wilnie czy w Mołodecznie. Pan Antoni,dopóki żył, i pani Bronisława zbierali nas w sobotę w jadalni i o Polsce opowiadali, onaszej historii. Cała służba siedziała i słuchała. Wszystko wiedzieliśmy o polskich królach.Jak bajek tego słuchaliśmy. Taka domowa edukacja była w Rosinie, jak pan Zygmunt byłmalutki, to też tam z nami siadał i słuchał. Wtedy wszystko wiedzieliśmy. Wszyscykochaliśmy tę młodą Polskę i dzieliliśmy się każdą informacją o niej jak o najbliższymprzyjacielu. Wszystko sobie przekazywaliśmy i nieważne było, czy pan z dworu, czy chłopz podkrakowskiej wsi. Takie to były czasy. Czytać nas nauczyła pierwsza żona panaAntoniego. Mówiła do mnie i do siostry:

Jadwiniu, Zulu, musicie umieć się podpisać i wiedzieć, co podpisujecie . Ja do dziśpamiętam, jak przyszła ta upragniona niepodległość. Co to się działo?! Jak my sięcieszyliśmy…

— A teraz?— Widzi pani sama… Nic nie wiemy — Szablicka ściszyła głos. — Czyja ta Polska

teraz? Mój mąż mówi, że alianci boją się Stalina i złożyli mu nas w ofierze. A ten połknąłPolskę jak smok i oblizał się ze smakiem. Wygrali wojnę dzięki niemu, to czas na prezentydziękczynne. Będzie robił u nas, co chce, i szybko powstanie tu jego dwór. Ze strachu dużomożna zrobić, nie tylko siebie sprzedać, lecz także swoich braci. Tak, pani Maruszko… Polasach łapią naszych żołnierzy… Kto łapie? Powie pani: Ruscy. A ja pani odpowiem: Nasiteż. Rozumie pani?

— Dlaczego musimy się ukrywać, kłamać, chować się? — Maruszka była zdruzgotana.— Pani Maruszko, niech pani nie myśli, proszę mi wybaczyć, jak dziecko. Widzi pani.

Na wojnie strach było być Żydem, po wojnie strach być żoną dziedzica. Rozumie pani?Świat zgłupiał i zgłupieje jeszcze bardziej. Wszystko schamieje, skundli się. Zobaczy pani.Czuję to. Już u nas w takim małym Tuchowie inaczej się żyje.

Page 213: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Na ziemie odzyskane

Kaszmira miała wrażenie, że do końca życia będzie się tułać po dworcach i peronach, iw końcu na którymś z nich zestarzeje się i umrze. Znowu walizki, znowu koczowanie.Drugi dzień czekają na pociąg na zachód. Kolejne nowe miasto. Częstochowa. Poszłaby doklasztoru pokłonić się Matce Boskiej, ale boi się ruszyć z dworca, bo pociąg może wkażdej chwili przyjechać. Znowu nikt nic nie wie. Mogły pojechać przez Kraków, aleMaruszka nie chciała. Sprawa nieszczęśliwie zakochanego w niej Jerzyka zamyka drogęprzez ukochane miasto państwa Malinowskich.

— W Krakowie przynajmniej nie byłoby kłopotów z jedzeniem. No i mam już dosyćspania na tych tobołach — teraz dla odmiany narzekała Kaszmira.

— Gdybyśmy dotarły do Krakowa, moja droga, tobyśmy tam zostały na amen. Już Jerzykby się o to postarał.

— Może lepiej byłoby nam wracać do Mołodeczna…— Z Mołodeczna jesteście?! — krzyknęła tęga kobieta, która czekała nieopodal. — Z

Mołodeczna?!— Tak — odparła smętnie Kaszmira i nawet nie spojrzała w jej stronę.— Jezusie! A ja z Lebiedziewa! Kobiety kochane! Ja z Lebiedziewa jestem! — I zaczęła

przeciskać się między tobołami. — Matko Boska! A moja mama to była z Mołodeczna,przy Grodzkiej mieszkała.

— Co?! — siostry spojrzały na siebie, zaskoczone. — Przy Grodzkiej?! Nasz domrodzinny był przy Grodzkiej! — Wstały jak na komendę, Marek z Olą patrzyli zdumieni.

— Dziewczynki kochane! Śliczne moje! — krzyczała radośnie nieznajoma krajanka. —Horodziłów pamiętacie? Zaśkiewicze?

— A Krewkę, Uszę?! — krzyczały z jakąś dziką radością i wpadły sobie w objęcia,tuląc się do siebie.

— Tosia Kmiecikowa jestem, a to moje dzieci — i wskazała ręką na czwórkę śpiącychmaluchów. — Posnęły, gadzinki radosne! To dobrze, bo ganiały między tobołami i bałamsię, że się zgubią. Niech śpią. Chwilę spokoju będę miała, bo jak się obudzą, to znowu sięzacznie. Od lewej: Irka, Jaśka, Michaś i Tosiek. Łobuzy jakich mało!

— A ja jestem Maria Rosińska, Maruszka na mnie mówią, to moja siostra KatarzynaGórecka, ale wołamy na nią Kaszmira, a to moje dzieci: Olinka i Maruś.

— Do Mołodeczna chcecie wracać? — powiedziała szeptem Kmiecikowa i usiadła natobołku Maruszki. — Dziewczynki, głupie jesteście czy co? Tam Ruskie siedzą. Będzieciemusiały kacapkami zostać…

— Wiemy. Nie wracamy tam… Jedziemy do Zielonej Góry.— Ja też! To razem się trzymajmy. Bierzcie swoje tobołki i chodźcie bliżej mnie. Razem

Page 214: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

to raźniej i gdyby nas te łachudry napadły… — Tosia porozumiewawczo spojrzała naprzechodzących rosyjskich żołnierzy i dodała szeptem: — …To mam coś w zanadrzu…Potem wam pokażę… Chodźcie, dziewczynki złote! Jak ja się cieszę! Dawajcie koło mnie.

Tosia miała spoconą piegowatą twarz. Spod chustki wystawała jej grzywka rudychwłosów. Na roześmiane siostry patrzyły wielkie zielone oczy z jasnymi rzęsami.Kmiecikowa mogła mieć dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Siostry wpatrywały się w nią zjakimś zachwytem. Maruszce Kmiecikowa kojarzyła się z puchatym, pachnącym ciastemdrożdżowym, bo miała duże piersi i bardzo szerokie biodra. Gdy przecisnęły się bliżejKmiecikowego koczowiska, od razu podszedł do nich młody, bardzo wychudzony chłopakw okularach.

— No, Tośka, nie próżnujesz. Widzę, że nowe znajomości zawiązujesz.— Durny, Kajetan, jesteś. To nie są znajome, tylko moje krajanki, z Mołodeczna…

Załatwiłeś gorącą wodę? Bo jak nie, to wara od mojej kiełbasy — zaśmiała się jowialnie.— Dziewczynki, chłopa trzeba krótko trzymać, bo jak nie, to jak gacie się rozlezie!

— Bardzo śmieszne — strofował ją Kajetan. — No pięknie mnie przedstawiłaś!— Cicho, Kajtuś! Ta chudzina to…— Twój mąż! — podpowiedziała odkrywczo Maruszka.— A w życiu! — zaśmiała się serdecznie Tosia. — Gdzie tam mój mąż! Taka chudzina i

w dodatku taki młodzian?!— Jestem Kajetan Nowak z Miru — przedstawił się młodzieniec.— Jezu! Z Miru? A my tam miałyśmy przyjaciół, Tewe i Szmula, potem w jesziwie

uczyli się na rabinów.— Ale wiecie, że Niemcy wszystkich tam zgładzili. Wszystkich…— Nie gadamy o smutkach! Dość już! Wojna się skończyła i jedziemy do Zielonej Góry

— przerwała Tosia. — Załatwiłeś wodę? Dzieci się budzą.— A załatwiłem! I mam jeszcze herbatę! — Kajetan był dumny ze swojej zdobyczy. —

Ale to już chyba nie jest wrzątek. Polecę jeszcze raz. Już mam szlak przetarty. Czekajcie namnie.

I już go nie było. Tosia rozłożyła lnianą ściereczkę i ułożyła na niej kawałek kiełbasy,dwie cebule i ćwierć bochenka chleba.

— Z obozu wraca… — powiedziała. — Przygarnęłam go wczoraj, bo takiego chudegoto w życiu nie widziałam… I w dodatku nasz krajan. Nikogo nie ma. Sam został naświecie. No to mu mówię: Jak ty mój krajan, to jedź ze mną do Zielonej Góry . A on nadmorze chciał, do Kołobrzegu. Durny! — mówię do niego. — Kołobrzeg to same gruzy,konduktor powiedział, że nad morzem straszne zniszczenia, że nic tam nie ma i jeszczewszystko dogasa, tak się paliło. Jedź do Zielonej Góry! No i został ze mną. Dobry taki.Dzieci mi pilnuje, żeby się po dworcu nie rozlazły.

Kajetan wrócił dumny z wrzątkiem, dorzucił cztery cukierki i herbatę. Kaszmira położyłajeszcze pęto suszonej kiełbasy, cztery bułki i cukier.

— No to mamy ucztę! Jedzmy! Kajetan, spróbuj zrobić herbatę w butelce.Po chwili cała gromadka koczowników, z szóstką dzieci, zatopiła się w radosnym

Page 215: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

biesiadowaniu.

Gdy zapadł zmrok, zaczęli skradać się do pociągu towarowego. Ukradkiem, żeby innipodróżni się do nich nie przyłączyli. Tosia wszystko zorganizowała. Maszynista dostałskórzane buty po jej mężu i butelkę bimbru. Liczyli na typowy towarowy, a dostali lorę.Kobiety bały się o dzieci, ale marudzić nie było czasu. Na szczęście pociąg jechał wolno, aczerwcowa noc była ciepła. Towarzyszyło im rozgwieżdżone niebo nad głowami.Kaszmira ułożyła dzieci na jej słynnej czerwonej kołdrze, wiernej towarzyszce ichtułaczki. Dzieciaki gapiły się w rozgwieżdżone niebo, a Kajetan opowiadał im o rozlanympo niebie mleku z piersi Hery i o gwiezdnej drodze do tych, którzy zginęli na wojnie.Marek był zachwycony tą opowieścią. Znowu dostał potwierdzenie, że tata mieszka wniebie. Teraz dowiedział się, że prowadzi tam specjalna droga — Droga Mleczna.Wpatrywał się w nią z podekscytowaniem. Wierzył, że może gdzieś zobaczy ojca. Kobietypopijały małymi łyczkami bimber, który podawała Tosia. Nie wiedziały dokładnie, dokądjadą. Maszynista powiedział, że na zachód. Uznały, że to dobry kierunek, a potem znowusobie jakoś poradzą. Jazda na lorach nie dość, że była niebezpieczna, to jeszcze bardzoniewygodna, ale nikt nie narzekał. Jechały. Nie stały w miejscu, tylko jechały. Ruch dawałim nadzieję na dobre zmiany. Koczowanie na stacji, było zatrzymaniem. Nic nie wyjaśniałosię, nic się nie zmieniało. W ruchu jest jakaś nadzieja, na dotarcie do kresu wędrówki i naodnalezienie domu. Dzieci ukołysane ciepłą nocą wkrótce zasnęły. Chwilę po nich senogarnął chudego Kajetana. Maruszka wtuliła się w miękki biust Tosi i drzemały razem.

Kaszmira żałowała, że nie zostały w Tuchowie. Szablicki załatwił im piękne mieszkanie— też z widokiem na klasztor. Maruszka znowu szyła i trochę grosza wpadało im w ręce.Bliskość Rosina niszczyła wszystkich, budowała gorycz. Pani Szablicka mówiła, że nie sątak do końca bezpieczne w Tuchowie. To zgodziły się na tę Zieloną Górę. Płakali wszyscy.Maruszka nie chciała jeszcze raz pojechać do Rosina. Ta jedyna wizyta w Rosiniewystarczyła jej. Zamknęła tę bramę raz na zawsze. Ciąża była już widoczna, choćMaruszka ją dobrze skrywała. Nie chciała burzyć Szablickim mitu rodziny Rosińskich.Bała się też ponownej wizyty ciotki Elżbiety. Nie chciała się przed nikim tłumaczyć.Szablicka by zrozumiała, ale Elżbieta…

Wstawał kolejny ciepły, już lipcowy, dzień. Nagle pociąg zatrzymał się i Kaszmirausłyszała dźwięk odczepianej lokomotywy. Obudziła wszystkich i wysłała Kajetana nazwiady. Gdy długo nie wracał, zaczęły się denerwować. Zeszła z lory i ruszyła wzdłużpociągu. Z daleka dostrzegła biegnącego w jej stronę Kajtka.

— Ruscy lokomotywę dla wojska wzięli! — krzyczał. — Musimy tu wysiadać.Szli przez chwilę razem. Kajetan sapał. Cały czas jest bardzo słaby. Zauważyła to już na

dworcu w Częstochowie.— Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe — wyszeptał do Kaszmiry.— Jeszcze trochę… będziesz do mnie przychodził na zupy regeneracyjne. Zapraszam.

Przed wojną pracowałam w sanatorium dla gruźlików, prowadziłam tam kuchnię. Potrafiętakie rzeczy gotować, że po miesiącu dogonisz naszą Tosię.

— O niczym innym nie marzę, jak tylko o tym, by być grubasem! — zaśmiał się Kajetan.

Page 216: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Ile ty w ogóle masz lat?— Dwadzieścia pięć.— Ile?— Dziewiętnaście.Przy lorze stała cała ich gromadka i czekała niecierpliwie na najnowsze wiadomości.

Kaszmira z Kajetanem przyspieszyli kroku. Z daleka już do nich krzyczała ruda Tosia.— Aleś długo lazł! Tak to jest, jak się gdzieś chłopa pośle! No za cholerę nie wróci o

normalnej porze! Już korzenie wypuszczałam — irytowała się pół żartem, pół serio Tośka.— Nie krzycz na niego, zobacz, jaka słabinka — upomniała ją szeptem Maruszka. —

Jaki z niego chłop, to chłopiec jeszcze.— Cicho! — szturchnęła łokciem Maruszkę. — Porządek musi być. Każdy chłop

potrzebuje dyscypliny, bez bata od razu gnuśnieje i rozłazi się jak…— Gacie — dodała błyskotliwie Maruszka.— Słuchajcie, stacja, na której jesteśmy, jest poorana pociskami, ale zaraz za tymi

krzakami jest rzeka i łąka. Tam koczują jacyś ludzie. Ponoć z naszych stron — Kajetan byłbardzo zaaferowany.

— A gdzie my w ogóle jesteśmy? — Tośka przytuliła najmłodszego synka do piersi.— Niedaleko Głogowa, ale okolica bardzo niebezpieczna. Musimy uważać. Krążą tu

niedobitki oddziałów niemieckich. Ponoć do maja bronili tego terenu.— To może już chodźmy do tego Głogowa, jestem już zmęczona… — marudziła

niezmiennie Maruszka.— Do Głogowa to nie ma co iść. Same ruiny, zgliszcza. Jacyś Polacy tu zjeżdżają, ale

nie wiadomo po co. Maszynista powiedział mi, że tam jak w Apokalipsie świętego Jana.— Nie ma co zmieniać planów, ustaliliśmy Zieloną Górę… — denerwowała się Tosia.— Musimy czekać. Znowu nie ma transportu, ale już blisko jesteśmy. Dowiedziałem się

też, że w Zielonej Górze są jeszcze Niemcy.— Niemcy?! — Tosia była przerażona. — To, do cholery, gdzie my się pakujemy?!— Cywile, Tosiu, cywile. Maszynista mówił, że w połowie maja zamieszkali tam

kolejarze z Wolsztyna, jacyś jego koledzy. Dlatego mamy wiadomości z pierwszej ręki. Odczerwca jest tam już polski burmistrz, bo wcześniej był jakiś szkop, ale ponoć antyfaszysta.I… uważajcie, dziewczyny… Mają już nawet kino! A kilka dni temu uruchomili pocztę!

— Kino! — krzyknął uradowany Marek. — Ja chcę do tej Zielonej Góry!— Ale przecież nigdy nie byłeś w kinie. Nie wiesz, co to jest kino, synku…— Nieważne. Ja chcę do tej Zielonej Góry, do tego kina! — upierał się Marek.— Zostało tam kilka tysięcy Niemców, ale nie wiadomo dokładnie ilu, bo znowu była

akcja wysiedlenia, więc może teraz jest ich już mniej — kontynuował Kajetan. — Polakówmoże jest trzystu, czterystu. Maszynista nie wie dokładnie. Ale mówi, że już tam mieszkająi że warto się osiedlać w Zielonej Górze. Miasto nie jest zniszczone, są wolne mieszkania icałe domy.

— Po Niemcach… — posmutniała Maruszka.— Daj spokój — strofowała ją Tosia. — Co z tego, że po Niemcach? A w Mołodecznie

Page 217: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

to myślisz, że kto teraz mieszka? W twoim domu…— Bierzcie dzieci. Idziemy — Kajetan uratował gęstniejącą atmosferę.Tosia weszła na lorę i zaczęła zdejmować wszystkie tobołki i walizki.

Pierwszy lipcowy dzień witał ich pięknym wschodem słońca i zapachem zroszonejtrawy. Peron istotnie był kompletnie zniszczony. Poszli więc na polanę koło rzeki irzeczywiście spotkali tam krajan Tosi z Lebiedziewa — Szymańskich. Do Krakowa jechalirazem, a potem ich drogi się rozeszły. Obiecali sobie, że spotkają się w Zielonej Górze.Szymańscy, którzy koczowali z krową, dwiema kozami i owcą, czekali tu na transport jużod kilku dni.

Usiedli wokół prowizorycznego stołu, którego blat stanowiły drzwi wyjęte z futrynyjakiegoś mieszkania i ustawione na czterech kamieniach. Pani Szymańska uwijała się,przygotowując posiłek na powitanie gości — zupę mleczną z zacierkami. Jajka i mąkędostała od Niemców we wsi. Szymańska prosiła ich o mydło, ale niemiecka gospodyni jejnie zrozumiała i dała jej te jajka i mały worek mąki.

— Nie każdy szkop to nazista — Szymańska rozlewała do blaszanych puszek parującązupę mleczną. — Oni biedaki, wystraszeni tak jak my. Ale wojna to wojna. Za Hitlera mająkarę. Trudno.

— A było to wierzyć takiemu bydlakowi? To mają za swoje! — irytował się Szymański.— Jakaś kara musi być… — Kajetan parzył sobie usta gorącymi zacierkami. — Nie

byliście w obozie, to nie wiecie, co Niemcy robili… Nie potrafię nawet tego opowiedzieć.Chcę zapomnieć. Ale jakaś kara musi ich spotkać. Nie zemsta, ale sprawiedliwość…

— Sprawiedliwość?! Na Sybir wszystkich posłać, a nie sprawiedliwość…! Wytłucłachudry! — pokrzykiwał, poruszając głową Szymański.

— Niech się pan uspokoi… A na religii nie mówili, że złem zła się nie zniszczy? Terazjest jak w dniu stworzenia. Wszystko powstanie od nowa. Mam nadzieję, że z dobra i przezdobro.

— Jedz, Kajtuś i nie filozofuj — pan Szymański dmuchał na srebrną, grawerowaną łyżkęz gorącą zupą.

— Ale ma pan… piękną łyżkę — Maruszka patrzyła na nią z zachwytem.— A to… — Szymański spojrzał z niepokojem na żonę.— W drodze tutaj — zaczęła Szymańska — straciliśmy nasze tobołki… Więc

przechodząc przez jakieś niemieckie miasteczko… musieliśmy wziąć jakieś garnki,patelnie, no i te łyżki wzięliśmy, coś do ubrania… do jedzenia… Dom stał pusty. Wszyscytak robią.

— Mamo! Ja chcę jeszcze zupy! — grymasiła córka Kmiecikowej.Tosia rozlała resztę mleka z zacierkami i zarządziła kąpiel. Szymańska dała kawałek

mydła i cała gromada poszła nad rzekę. Najpierw wykąpał się pan Szymański z synami iKajetanem, a potem przyszła kolej na kobiety z dziećmi.

— No ale wy idźcie pilnować naszego obozowiska. No chyba nie będziecie tu stać? —żartowała Tosia.

— A co, to już popatrzeć nie można na młode kobiety? — śmiał się pan Szymański.

Page 218: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— A paszoł won! — krzyknęła na niego żona i pognała męską część do obozowiska.Słońce prażyło. Woda mieniła się jak suknia jakiejś królowej. Zapach tataraku przynosił

najlepsze wspomnienia z dzieciństwa. Tosia zdjęła chustkę i rozplotła gęste, długie, rudewarkocze. Jej pulchne, piegowate ciało wolno zanurzało się w chłodnej wodzie.Wyglądała jak rusałka ze Świtezi. Namydliła się szybko, opłukała i zgarnęła swoje dzieci.Ich radosne piski roznosiły się po rzece i okolicznym lesie. Małe Kmieciki figlowały wwodzie, pryskały nią na wszystkie strony. Kaszmira z Maruszką poszły w ślad Tosi i pochwili wszystkie kąpały się w chłodnej rzece. Mydło wędrowało z rąk do rąk. Szczuplutkiesiostry z podziwem zerkały na nagą Tosię zanurzającą się w spokojnej wodzie. Jej potężnepiersi unosiły się lekko na powierzchni. Tosia położyła się na plecach i wpatrywała wobłoki, w pierzaste baranki, w puchate pierzynki otulające błękitne niebo. Zamknęła oczy.Nie potrafi zapomnieć. Zawsze to wraca. Nawet teraz. Nawet w tym spokoju… Dziecisąsiadów były nasadzone na płot. Okrakiem. Jak pacynki na rękę. Ukraińcy wyrżnęliprawie wszystkich. Jej kochany Jaśko był rozdarty na pół. Nogi i ręce przywiązali mu dodwóch koni i rozdarli jak świniaka. Nie było jej. Poszła z dziećmi do lasu zbieraćżurawinę. Pochowała Jaśka i uciekła z Lebiedziewa. Na zawsze. Teraz płynęła razem zobłokami. Słyszała beztroskie piski dzieci i śmiech Kaszmiry. Woda pieściła jej ciało,kołysała ją i szeptała: Teraz będzie dobrze, będzie dobrze…

Nagle po wodzie poszła seria strzałów z karabinu. Tosia co sił starała się dopłynąć dobrzegu. Kolejna seria. Krzyki. Potworny, przeszywający płacz Olinki i jej Irki. Nagiekobiety pobiegły z dziećmi w stronę obozowiska. Kajetan z panem Szymańskim ukryli sięw krzakach koło rzeki. Kajtek trzymał w ręce pistolet, który wyjął z walizki Tośki, bowidział, jak go tam chowała, gdy jechali na lorze. Pan Szymański kucał obok z karabinem.Koło wierzby, po drugiej stronie rzeki, zobaczyli chłopców. Mieli może po czternaście lat,a jeden najwyżej dziesięć. Skradali się między krzakami. Mieli dwa karabiny. Kajetanstrzelił ostrzegawczo w powietrze. Nie chciał zrobić im krzywdy. Chłopcy rozpierzchli się.

— Smarkacze. Ciekawe czy to nasi, czy Niemcy? — zastanawiał się pan Szymański. —Najważniejsze, że się nic nie stało. Zniknęli. Idziemy do kobiet.

— Pewnie Niemcy… Boją się nas. Wszyscy się teraz wszystkich boją. A niby koniecwojny. Bronią swojego terenu, swoich domów.

— A tak swoją drogą, to dobrze, że się pojawili, gdy nasze panie się kąpały. Widziałeś,jakie piersi ma Antosia? Cud miód! — śmiał się Szymański, gdy wracali do obozowiska.

— Nie widziałem… I wolałbym, żeby…Szymański pamiętał, że padł wtedy tylko jeden strzał. Kajetan upadł na trawę. Dostał w

tył głowy. Byli już kilka kroków od obozowiska. Pierwsza podbiegła do niego Kaszmira.Płakała, jakby straciła kogoś najbliższego. Klęczała przy nim. Położyła zakrwawionągłowę Kajetana na swoich udach i siedziała z nim na trawie kilka godzin. Szymańskiprzyprowadził do niej niemieckiego chłopca. Miał dwanaście lat. Płakał. Niewielerozumiała z tego, co mówił, właściwie nawet go nie słuchała.

— Zabiję gnoja! — krzyczał Szymański. — Zatłukę jak psa!— Niech pan go puści… — powiedziała Kaszmira. Wstała, delikatnie ułożyła na ziemi

Page 219: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

głowę Kajetana. — Musimy go pochować jeszcze przed nocą.— Puścić go? Pani jest głupia! Pani wie, co oni nam robili?— Wiem. Zabili mojego męża. Wiem, panie Szymański. Proszę mi wierzyć, że wiem.

Ale niech go pan puści. Nic już nie zmienimy. A ten chłopiec już i tak nie żyje… Niech panpomyśli… co to za życie… Niech go pan puści.

Pochowali Kajetana nad rzeką, pod największą wierzbą. Zawinęli go w czerwonąkołdrę Kaszmiry. Gdzieś pod Głogowem. Zachodziło słońce. Woda mieniła się krwistączerwienią i soczystą żółcią. Delikatny wiatr niósł zapach miodu. Kaszmira odwróciłagłowę w tamtą stronę. Kwiaty lipy wydzielały dokładnie taki aromat, który pamiętała zdawnych czasów. Wszyscy stali ściśnięci wokół świeżej mogiły. Trzymali się za ręce.Tosia z panią Szymańską łykały łzy i zaintonowały pieśń Żegnam cię, mój świecie wesoły :

Żegnam cię, mój świecie wesoły,już idę w śmiertelne popioły,rwie się życia przędza,a czas w grób zapędza— bije pierwsza godzina.Żegnam was, mili przyjaciele,mnie czas pod głaz grobowy ściele,gdy śmiertelne oczywieczny sen zamroczy— bije druga godzina.

Kaszmira nie potrafiła powstrzymać łez, jakaś dzika tęsknota szarpała jej serce. Ta samapieśń. To samo żałobne zawodzenie, jak wtedy, gdy w Sylwestra 1938 roku zmarła ciotkaSabina. A może to było pierwszego stycznia 1939 roku? Nikt do dziś nie wie, kiedy taknaprawdę zmarła. W Nowojelni była zabawa sylwestrowa. Kaszmira wybrała się tam zSzurykiem. Gdy wróciła, Sabina już nie żyła. Znaleźli ją przykrytą śniegiem jak kołdrą kołokurnika, przy jej domu. Pani Skorupska pomogła jej… Ta sama pieśń… Te same piekącełzy.

— Nie płacz — powiedziała wtedy pani Skorupska. — Tylko grzej wodę. Musimy umyćSabinę. Zobacz, jakie ma ciało. Sztywna i pokręcona cała jak jakiś korzeń starego drzewa.Zamarzła przy tym kurniku. Nie zmieści się nam do trumny. Jak zamkniemy wieko? Przecieżnie wolno pochować jej w otwartej trumnie. Nie patrz tak na mnie, Kaszmira, tylko bierzsię do roboty. Usta trzeba jej zamknąć. I to szybko.

— Ale przecież Sabina się uśmiecha — wybełkotał Szuryk.— Głupi jesteś, Szura — strofowała go pani Skorupska. — Nie znasz się. Jak nie

zamkniesz zmarłemu ust, to wezwie kogoś z nas do siebie.Ku przerażeniu młodych Skorupska na próżno zmagała się ze szczęką Sabiny.— Nie da rady! — stęknęła Skorupska. — Może jak ją włożymy do ciepłej wody, to

ciało się rozluźni się. Poczekamy. Teraz, Kaszmira, zasłoń jeszcze wszystkie lustra wpokoju. Zawieś na nich prześcieradła, cokolwiek… Żeby nam Sabcia się nie pokazała, bo

Page 220: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

zgarnie kogoś ze sobą na tamten świat. A ty, Szura, goń do Zarzyckich, na pewno jeszczenie śpią. Mają rodzinę u siebie i świętują Sylwestra. Pewnie pijani wszyscy. Ale czego sięmożna dzisiaj innego spodziewać. Cały świat jest pijany w Sylwestra. Powiedz Janowi, żepotrzebujesz trumnę. Wiem, że ma gotową dla Gaszyńskiego. Ale Gaszyński ma się bardzodobrze i jakoś nie umiera. Ozdrowiał po świętach. Stary się pomylił, zamiast wody napiłsię spirytusu i bóle brzucha mu przeszły. A rodzina już cały pogrzeb przygotowała. Madziewięćdziesiąt siedem lat, i tak może umrzeć w każdej chwili, ale teraz dla Sabinymusimy mieć trumnę natychmiast. Weź jeszcze siennik, na którym spała, wywieź do lasu ispal. Jak zmarł Jakub, Sabina też tak zrobiła, ale na niewiele się to zdało, bo i tak jegodusza wracała do domu. Tak to jest, jak się ludzie kochają na śmierć i życie. Bierz sanie ijedź.

Kaszmira wyciągnęła ze schowka wielką balię do kąpieli. Nalała wody do garnka irazem z panią Skorupską postawiła go na kuchni. Matka Ludwiki usiadła koło Sabiny izaśpiewała:

Żegnam cię, mój świecie wesoły,już idę w śmiertelne popioły,rwie się życia przędza,a czas w grób zapędza— bije pierwsza godzina.Żegnam was, mili przyjaciele,mnie czas pod głaz grobowy ściele,gdy śmiertelne oczywieczny sen zamroczy— bije druga godzina.

Kaszmira stała oparta o futrynę i słuchała pieśni. Pani Skorupska śpiewała wjednostajnym rytmie i kołysała się na boki jak drewniana zabawka dla dzieci. Dom Sabinypogrążał się w smętnej melodii i żegnał z ciotką Kaszmiry swoją ciszą i mrokiem. Przygłowie zmarłej paliła się gromnica. Dziwny to był blask. Niby taki jak zawsze, a jednakinaczej oświetlał pokój i twarze domowników. Wszystko teraz wyglądało inaczej… PaniSkorupska śpiewała już ostatnią zwrotkę, a w kuchni słychać było bulgotanie gotującej sięwody.

Żegnam was, godziny cukrowe,momenta i dni koronowe,już zegar wychodzi,indeks nie zawodzi,do wiecznego spaniaśmierć duszę wygania— już dwunasta godzina.

Page 221: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Potem w ciszy poszły razem do kuchni, nalały wrzątku, a następnie dopełniły zimnąwodą. Z wielkim trudem przeniosły ciało Sabiny do kuchni. Niestety, nie mogły włożyć jejdo balii. Ciało ciotki przybrało już kształt, którego nie można było zmienić. Pani Skorupskapostanowiła, że zaniosą ją z powrotem na kanapę i umyją w pokoju. Kaszmira postawiła napodłodze dwie miednice z ciepłą wodą. Skorupska zaczęła rozbierać Sabinę.

— Ja sama, to moja ciotka… ja sama… — Kaszmira delikatnie odsunęła Skorupską.— Możesz do niej mówić. Do pogrzebu dusza wszystko słyszy. Myj ją, a ja będę się

modlić.Ale Kaszmira nie potrafiła znaleźć żadnych słów. Sabina i tak wiedziała, co ona

chciałaby jej powiedzieć. Nagie ciało ciotki wzruszyło ją. Sabina nadal miała pięknąskórę. Kaszmira moczyła białą ścierkę w ciepłej wodzie i delikatnie przemyła twarz,potem szyję. I znowu zanurzyła ścierkę w wodzie. Następnie delikatnie umyła piersi, którenigdy nie doczekały mleka. Zmywała z niej tęsknotę za Jakubem. Samotność. Nie płakała…Skupiła się na porządkowaniu ostatnich chwil Sabiny w tym domu. Potem sama ją ubrała.Wszystko było od dawna przygotowane. Wiedziała, gdzie leży maleńki kuferek na śmierć— jak to mówiła Sabina. Teraz bez trudu zamknęła ciotce usta. Tak, jakby to właśnie onamiała to zrobić. A potem wszystko potoczyło się szybko. Szuryk przyniósł trumnę, ustawiłją w pokoju na stole i przez trzy dni znajomi z Nowojeli, rodzina z Mołodeczna i Borys zBaranowicz żegnali się z Sabiną. Śpiewy i modlitwy wypełniły cały ten czas… Paulinadopilnowała, by trzykrotnie uderzyć trumną o próg domu, gdy zabierali Sabinę na cmentarz,i zostawiła na progu domu siekierę.

— Nie zrobili tak z Jakubową trumną i biedak nie potrafił opuścić tego domu. AleSabcia nie pozwalała mi trumny dotykać… Niech teraz razem w spokoju odpoczywają. Asiekiera jest dla nas — chroni przed śmiercią.

Po mszy szli na cmentarz w wielkim mrozie. Tylko Szuryk wiedział, jak wielkie byłykłopoty z dostaniem się do grobu Jakuba, by móc tam pochować Sabinę. Mróz nie malitości nawet dla zmarłych. Nad grobem ksiądz jeszcze raz wygłosił piękną mowę iodczytał ulubiony wiersz Sabiny, który przygotowała Kaszmira:

Snuć miłość, jak jedwabnik nić wnętrzem swym snuje,Lać ją z serca, jak źródło wodę z wnętrza leje,Rozkładać ją jak złotą blachę, gdy się kujeZ ziarna złotego, puszczać ją w głąb, jak nurtujeŹródło pod ziemią. — W górę wiać nią, jak wiatr wieje,Po ziemi ją rozsypać, jak się zboże sieje,Ludziom piastować, jako matka swych piastuje.

Stąd będzie naprzód moc twa, jak moc przyrodzenia,A potem będzie moc twa, jako moc żywiołów,A potem będzie moc twa, jako moc krzewienia,Potem jak ludzi, potem jako moc aniołów,A w końcu będzie jako moc Stwórcy stworzenia[3].

Page 222: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Słowa Mickiewicza rozlały się w sercach żałobników jak ostatnia wola Sabiny. Jakbyktoś dał im oręż przeciw złu świata i wskazał sposób obrony przed mroczną stronąistnienia. Przed wejściem do kościoła Zygmunt mówił, że może będzie wojna z Niemcami.Ziarno niepokoju zostało zasiane. Nie chciał zdradzić nic więcej. Zresztą już od jesieni,nawet w Nowojelni, słychać było podobne głosy.

Niestety, spuszczanie trumny Sabiny do skromnego grobowca nie obyło się bez dziwnegozdarzenia. Grób Jakuba był głęboki i bardzo wąski. Trumna Sabiny miała stanąć na trumniejej męża. Wiał ostry, mroźny wiatr i sypał śnieg. W pewnej chwili jedna z lin pękła iSabina z hukiem runęła na Jakuba. Żałobnicy krzyknęli przerażeni, a Paulina spokojnieoświadczyła, zaglądając do grobu:

— Tak ma być. Jakub zabrał ją do siebie. Przytulił ją… Nie ma w tym nic strasznego.Wszystko jest tak, jak powinno być…

Słońce zaszło już zupełnie. Maruszka trzymała Kaszmirę za rękę. Stały i wpatrywały sięw świeżą ziemię usypaną na grobie Kajetana. Szymańscy wrócili do obozowiska.Kmiecikowa zaśpiewała jeszcze: Dobry Jezu.

— Idę, dziewczynki. Dzieci położę spać. Zabiorę Oleńkę i Marka — powiedziałasmutnym, ściszonym głosem. — A wy sobie tu postójcie jeszcze przy naszym Kajtku. Jutrokrzyż zrobimy i tabliczkę.

Kmiecikowa wolno oddaliła się z dziećmi. Maruszka nie puszczała ręki Kaszmiry.— O czym myślisz?— A ty?— Ja… to wiadomo… o grobie Zygmunta. O tym, co było kiedyś…— A co było kiedyś, Maruszko, co było kiedyś…? Powiedz mi, bo ja czasem już nic nie

pamiętam…— Kiedyś było po prostu lepiej…— Tęsknię za mamą, za Sabiną, za Szurykiem, za Nowojelnią, za Mołodecznem…

Jestem taka zmęczona…— Ja też czasem nie mam już siły.— Tak mi żal, tak mi żal tego chłopca… Przecież wojna się skończyła… Chciałabym tu

zostać, położyć się koło Kajetana i umrzeć. Dać sobie spokój z tym wszystkim. Nie dajęrady. Poddaję się…

— No co ty, siostra… — Maruszka przytuliła Kaszmirę. — Ty tak mówisz? Jedziemydalej. Nie pozwolę ci nawet tak myśleć. Ciągle mnie na plecach za sobą targałaś, teraz,pod koniec drogi, ja ci pomogę. Damy radę, tyle za nami. Jedziemy dalej. Jedziemy doZielonej Góry…

Po kilku dniach przyjechał pociąg i na szczęście zabrał wszystkich. Weszła nawet krowa,owca i kozy. Wsiadając do pociągu, Kaszmira zauważyła w oddali leżące na kamieniachciało martwego chłopca. Bez trudu poznała w nim małego mordercę Kajetana. Spojrzała napana Szymańskiego, ale on wyraźnie unikał jej wzroku. Kaszmira jeszcze długo nie mogłazapomnieć widoku tego dzieciaka…

Page 223: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Niewielki odcinek do Świebodzina pokonywali przez kilka dni. Ciągłe postoje, wypaszwierząt, męcząca jazda w towarowym pociągu. Po drodze dosiadali się nowi podróżni iw ten sposób tworzyła się wielka rodzina. Śmiechy, śpiewy, wspólne posiłki, opowieściwojenne, a nawet tańce. Powojenna wspólnota. Tylko Kajetana wszystkim bardzobrakowało.

Maruszka lepiej się czuła. Ciąża uspokoiła się. Niedaleko Świebodzina zauważyli innyrodzaj torów kolejowych. Okazało się, że są to specjalne połączenia dla Rosjan. Wieźli dosiebie żołnierzy, jeńców, ale też i łupy wojenne.

— Jakie łupy? — dopytywała Tośka.— A co im się podoba, to wywożą. Nawet maszyny z fabryk, samochody, meble —

objaśniał konduktor. — Ot, takie prawo zwycięzcy.W Świebodzinie bardzo prężnie działał PUR. Urzędniczka, pani Dorota, szybko zajęła

się całą gromadą. Najpierw wpisała do specjalnej księgi imiona, nazwiska, daty urodzin,miejsce zamieszkania na Kresach i zawód. Wyjaśniła wszystkie zasady, przepisy, zachęcałado jak najszybszego osiedlania się. Nawet trochę straszyła, że za kilka dni już nic niezostanie, bo codziennie przyjeżdżają tu rodacy ze wschodu. Mówiąc to, nadużywałaokreślenia władza ludowa .

Szybko zorientowali się, że już od kwietnia mieszkają tu kresowiacy ze Stanisławowa,Tomaszogrodu, Horodyszcz. Początkowo wszyscy spali w schronisku, a potem zaczęły sięposzukiwania domów i mieszkań. Wystarczyło wyszukać sobie coś wolnego i zawiesić nadrzwiach kartkę z PUR-u: Zajęte przez Polaka.

Szymańscy szukali za Świebodzinem jakiejś gospodarki i po kilku dniach przenieśli sięna wieś. Tosia Kmiecikowa nie potrafiła odnaleźć się w nowej sytuacji. Poniemieckiegospodarstwa przerażały ją. Były dla niej zbyt duże, zbyt nowoczesne. Wielu urządzeńnigdy nie widziała, nie miała pojęcia, jak je obsługiwać. Niemcy zostawili wszystko.Niczego nie wolno im było zabrać, poza rzeczami osobistymi i jedzeniem na kilka dni. GdyTosia weszła do piętrowego domu z dostojnym mansardowym dachem, poczuła się jak wjakimiś bogatym dworze. Wszystko wyglądało tak, jakby za moment ktoś miał tu wrócić.Kmiecikowa zajęła gospodarkę już wcześniej, wywiesiła kartkę, ale nie mogła sięzdecydować i poprosiła o radę Kaszmirę i Maruszkę. One same były onieśmielone tym, cooglądały. Tosia pokazała im wszystkie pomieszczenia, zabrała na pole. Wszystko było jużdawno posadzone, posiane. Ziemniaki można było już kopać i jeść. Dzieci ganiały poschludnym podwórku i tuliły maleńkie kotki, które znalazły w stodole.

— Dziewczynki. Zostaję tu. Nie szukam dalej. Spójrzcie, dzieci muszą mieć normalneżycie. A ja mam tu zwierzęta, drzewa owocowe… Ale czuję łzy tych ludzi.

— Jakich ludzi, Tosiu? — dopytywała Kaszmira.— Tych, co tu mieszkali. Czuję to nieszczęście wygnania… Nad łóżeczkiem dziecka

wisi jeszcze obrazek z aniołkiem… A jeśli oni tu wrócą? Co ja wtedy zrobię? Gdzie ja siępodzieję?

— Tośka. Każdy, kto tu przyjechał, tak myśli — Maruszka starała się ją wesprzeć. — Tonaturalne. To co? Robimy te ziemniaki z cebulą? Chodźcie. Ugotujemy coś w tej twojej

Page 224: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

pięknej, nowoczesnej kuchni, Tosiu, i nakarmimy dzieci.Kaszmira od razu zabrała się do obierania ziemniaków. Tosia kroiła cebulę, a Maruszka,

spoglądając przez okno, pilnowała bawiących się dzieci. Po chwili zapach smażonejcebuli wypełnił całe pomieszczenie.

— Jak w raju — powiedziała, siadając do stołu. — Nareszcie spokój, cisza. Tośka,zostań tu. Tak tu pięknie. Będziemy do ciebie przyjeżdżać z Zielonej Góry, a ty nambędziesz piekła ciasto drożdżowe — rozmarzyła się Maruszka.

Nagle do kuchni wszedł starszy, siwy mężczyzna. Kobiety spojrzały na niego,zaskoczone. Tosia zamarła w bezruchu z drewnianą łyżką, którą mieszała cebulę na patelni,i wpatrywała się w nieznajomego. A ten stał w drzwiach i parzył na nie. Miał w oczachłzy.

— Kim pan jest? — zapytała Kaszmira.Nic nie odpowiedział. Podszedł do szafki zawieszonej na ścianie koło okna, wyjął z niej

biały kubek, nalał sobie wody i usiadł przy stole. Kobiety obserwowały go w milczeniu.Mężczyzna pił wodę małymi łykami, a po bruzdach na jego starej twarzy płynęły łzy.

— To jest mój dom — powiedział po niemiecku. — Przyszedłem tylko na chwilę. Niebójcie się. Zaraz sobie pójdę. Chcę tu tylko chwilę posiedzieć…

Skonsternowana Kaszmira usiadła obok mężczyzny. Nie wierzyła, że je to spotkało, że tosię działo naprawdę. Myślała, że to koniec niespodzianek w życiu. Bała się, że za momentwydarzy się jakaś tragedia, że Niemiec powystrzela wszystkich. Niepokoiła się o dzieci.Zostały na podwórku i bawiły się z małymi kotkami. Miała nadzieję, że poszły do stodoły.Kmiecikowa, choć nie znała języka niemieckiego, od razu domyśliła się, kim jest tenstarszy człowiek, i usiadła naprzeciw niego.

— Kaszmira, ty znasz niemiecki, zapytaj go, czy zgadza się, żebym tu mieszkała… —powiedziała drżącym głosem Tosia.

Kaszmira miała zupełną pustkę w głowie, nie potrafiła przypomnieć sobie żadnegoniemieckiego słowa, wypowiedzieć żadnego zdania.

— Przepraszamy pana… Nie chciałyśmy tu przyjeżdżać. Wojna… — zaczęławystraszona Maruszka.

— Mówi pani po niemiecku — powiedział cicho mężczyzna.— Byłam na robotach w Prusach Wschodnich…— Przepraszam… ja tylko… — powiedział i znowu zaczął płakać. Ukrył twarz w

dłoniach.— Nie ma za co przepraszać. Wojna. Miałam dobrych gospodarzy, spotkałam też wielu

porządnych Niemców. Nie skarżę się na nich… Skarżę się na wojnę. Na Hitlera, na to, żestraciłam dom, męża…

— Nazywam się Heinz Witt. Ja też się skarżę na Hitlera i na wojnę… Wyjechaliśmy stądniedawno, w czerwcu. Wróciłem po rzeczy mojej żony. Margareta została za Odrą. Chcęzabrać pamiątki po naszych synach. Zginęli w 1944. Wszyscy. Cała piątka. Jak ustawiononas w kolumny do wymarszu, to niewiele mogłem zabrać. Kolega powiedział mi, że będziewracał. Zabrałem się z nim. Wiem, że nie wolno, że to niebezpieczne, ale musiałem tu

Page 225: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wrócić… Będzie tu pani mieszkać?— Ja nie. Moja przyjaciółka Tosia. Rosjanie zabrali jej dom, gospodarkę na wschodzie.

Nie ma męża. Została z czwórką dzieci.— Zna się na gospodarce? — Heinz Witt nieco się ożywił.— Tak, hodowała krowy, kozy, drób… Miała ziemniaki, kapustę… — Maruszka cały

czas nie mogła opanować drżenia rąk.— Niech jej pani powie, że jest mi bardzo przykro, że to dla mnie straszne, ale już się z

tym pogodziłem. Niech się wszystkim dobrze zaopiekuje. Żeby nic się nie zmarnowało.Kocham każdy kawałek tej ziemi. A z koszteli robiliśmy zawsze… — I znowu zacząłpłakać.

Tosia nic nie rozumiała. Patrzyła swoimi zielonym oczami na płaczącego Niemca.Chciała go przytulić, ale nie miała odwagi. Wiedziała, że jeśli on jej pozwoli, to zostanietu i będzie dbać o każdy kawałeczek tej obcej, nieznanej ziemi.

[3] A. Mickiewicz, [Snuć miłość...], cyt za: A. Mickiewicz, Dzieła T. I. Wiersze,Wydanie Narodowe, Warszawa 1949.

Page 226: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Dom z zielonymi drzwiami

Siostry znalazły dom na Zaciszu, miał zieloną furtkę. Nie od razu im się spodobał. Niebyło to wymarzone miejsce, ale nareszcie mogły się gdzieś zatrzymać, odpocząć,poukładać wszystkie myśli, przeżycia. Pragnęły bardzo prostej rzeczy — czystego łóżka dladzieci. Dom był zarośnięty wysokimi krzakami bzu. Przy schodach kwitnąca liliowymidzwoneczkami niewielka rabatka kolombiny. Maruszka była od początku rozczarowana.Usiadła na schodach nieznanego domu i marudziła jak w najgorszych czasach.

— Tu nawet nie ma płotu, żadnego ogrodzenia. Dom ostatni w rzędzie, taki na wylocie,koło pola… Nic mi nie zrekompensuje naszego życia w Mołodecznie. Nic. Jak mamzamieszkać w domu, z którego wypędzono jego właścicieli? Źle mi z tym. Jeszcze ta ciąża.Żyć mi się nie chce. Wszystko jest nie tak. I do tego te krzaki bzu, takie zdziczałe, nie takiejak u nas.… Sad owocowy jakiś też nie nasz. Kto tu mieszkał?

— Maruszko, to co mamy zrobić? — Kaszmira przysiadła obok niej. — Przecież niemożemy wrócić do Mołodeczna. Nie zachowuj się jak rozkapryszone dziecko. Tyle mamyjuż za sobą. Musimy mieć jakiś dom, musimy mieć bezpieczne miejsce dla dzieci. Nie jesttu tak źle. A krzaki bzu przytniemy na jesieni, to się nam wiosną odwdzięczą cudownymzapachem. — Po chwili namysłu dodała: — Jeśli ten dom jest wolny…

— Żal mi wszystkiego i wszystkich.— Rozklejasz się niepotrzebnie. Kogo ci żal?— Nawet tych Niemców, co musieli opuścić swoje domy, też mi żal. A jeśli kiedyś tu

wrócą i każą nam się wyprowadzić? Dokąd wtedy pójdziemy? Nie mamy powrotu… Nicnie mamy. Nic. Nie rozumiesz tego?

— Nas też przepędzono. Też nie mamy swojego domu, też ktoś mieszka u nas przyGrodzkiej i dotyka naszych mebli, książek, garnków, śpi na kanapie naszej matki. Takiecholerne jest to życie. Chodź. Wstawaj. Rozejrzyjmy się.

— Na pewno zajęte — powiedziała Maruszka i nie zamierzała wstawać ze schodów. —Na pewno trzeba będzie szukać gdzie indziej, zobaczysz. Jak pech, to pech. Tyle domówobejrzałyśmy i nic. Ja się stąd nie ruszam. Nie mam już na nic siły.

Kaszmira wstała ze schodów. Zerknęła tylko na Marka i Olę, którzy bawili się w małymogródku niedaleko furtki. Weszła po ceglanych schodach. Niestety, zielone drzwi byłyzamknięte.

— Nie mam już zamiaru wędrować dalej — powiedziała do Maruszki. — Tu albonigdzie — dodała i oparła się plecami o zamknięte drzwi. — Byle tylko był wolny. Kartkinie ma. Zostańcie tu, a ja oblecę dom dookoła i zobaczę, czy jest jakieś inne wejście.

Na podwórku stał jeszcze mały murowany budynek przypominający chlewnię lub jakieśpomieszczenie gospodarcze. Obok znajdował się wysoki śmietnik. Kaszmira zauważyła

Page 227: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

werandę. Drzwi były wyrwane, ktoś oparł je o ścianę. Ostrożnie weszła do środka.Weranda prowadziła do kuchni. Stały tu białe meble: kredens, stół, krzesła, piękny kaflowypiec z żeliwną płytą. Przy kuchni metalowe wiadro z węglem. To pomieszczenie coś jejprzypominało. Czuła aromat suszonych owoców: jabłek, gruszek i śliwek. Znała tenzapach. W kuchni Pauliny pachniało tak samo. Z kranu kapała jednostajnie do zlewu woda.Kaszmira dokręciła kurek. Dopiero teraz zauważyła, że w oknach nie ma szyb. Napodłodze pod ścianą ktoś ułożył górę suszonych owoców. Kucnęła przy niej.

— A to wy tak pachniecie… — powiedziała sama do siebie i wzięła do rąk jabłko.Przez moment wahała się, ale w końcu ugryzła. Smak taki jak w domu. Taki sam. Paulinarobiła z takich jabłek kompot na Wigilię, z suszu…

— Kaszmira! Gdzie jesteś? — Maruszka wołała zirytowanym głosem.— Chodź! Nie bój się! — krzyknęła przez dziurę w ścianie.Po chwili Maruszka, Ola i Marek stali obok Kaszmiry i rozglądali się z zaciekawieniem.

Weszli do sąsiedniego pokoju. Przywitał ich piękny kaflowy piec. Zielony. Na ścianieobraz — bukiet żółtych róż w kobaltowym wazonie. Znów jakieś drzwi. Kolejny pokój. Tu,między dwoma oknami, olbrzymie, sięgające sufitu, lustro w dębowych rzeźbionychramach. Kaszmira podeszła bliżej. Dawno nie widziała swojej twarzy w lustrze.Machinalnie poprawiła włosy.

— Boże kochany, jak ja wyglądam?— Daj spokój. Zobacz, jak ja wyglądam i jaki mam brzuch. To dopiero widok —

zaśmiała się Maruszka. — Co zostało z moich włosów?! Siano!— Chryste, co ta wojna z nami zrobiła… — odparła smutno Kaszmira.— Nie ma się co gapić. Idziemy dalej — Maruszka złapała za rękę siostrę i

poprowadziła ją do kolejnych pomieszczeń. Jedne drzwi stawiały większy opór, a gdywreszcie udało się je otworzyć, z wnęki w ścianie wysypały się pluszowe kotki, pieski,niedźwiadki, lalki ubrane w koronkowe sukienki, czołgi, ołowiane żołnierzyki, pajace nasznurku, żelazne pociągi. Oczy Marka i Oli rozbłysły radością.

— To my tu zostajemy! — krzyknął Mareczek.— Synku, nie wiemy jeszcze, czy ten dom jest wolny. Zobaczymy. Bawcie się tu, a my

obejrzymy resztę pomieszczeń.Szerokimi schodami weszły na poddasze. Mansarda z dwoma małymi oknami

wychodzącymi na ogródek od razu im się spodobała. Obok znajdowało się pomieszczeniewypełnione jakimiś rupieciami. Zwiedzanie domu Kaszmira z Maruszką zakończyły wpiwnicy. Nie spodziewały się takiego widoku. W glazurowanej kadzi kiszona kapusta, wkredensie słoiki z przetworami. Przyglądały się temu z entuzjazmem małego dziecka.

— Kaszmira! Popatrz! Mamy tu kompoty z brzoskwiń, gruszek i śliw! A to co?!Marynowana dynia! Nawet słoik smalcu! Zostajemy tu. Proszę, zostańmy tu.

— Maruszko, spokojnie. Obejrzyjmy wszystko do końca. Przecież nie zostaniemy tu dlakompotów i smalcu. — Nagle Kaszmira zamarła i zapatrzyła się w jeden punkt — Jezu!Widzisz to co ja?

Maruszka stanęła koło siostry ze słoikiem w ręce i z lękiem spojrzała tam, gdzie patrzyła

Page 228: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Kaszmira.— Co?— Jak to co?! Wanna!— Będziemy się kąpać? Dziś?Największą radość przeżyły jednak w składzie z węglem. Kaszmira wzięła do ręki

czarną, błyszczącą bryłę. Patrzyła na nią jak na największy skarb. Nigdy nie przypuszczała,że widok węgla ją rozczuli. Wydawało jej się przez moment, że od tej czarnej bryłki zależyich życie.

— Węgiel najlepszego gatunku, czarny, łamiący się całymi słojami, tłusty, zobacz,Maruszko. Pamiętasz, mama o takim marzyła. Jeśli mamy tyle opału, to możemy tu zostać ażdo wiosny. Nareszcie będziemy miały ciepło. Wyobrażasz to sobie? Mróz na zewnątrz, amy mamy ciepło, piece kaflowe są gorące. Dzieci byłyby tu bezpieczne.

— I koniec z tobołami, peronami, pociągami?— Koniec.— I już nigdy nie będziemy spały na… — Maruszka miała łzy w oczach.— Mam nadzieję, że nigdy więcej. Idziemy po nasze klamoty. Nie płacz. Lepiej pomyśl,

że oto dwie samotne kobiety z dwójką dzieci i trzecim w drodze poradziły sobie zprzeciwnościami losu. I mamy wodę w kranie! Nie musimy chodzić do studni!

— Zostajemy?— Zostajemy. Dziś się tu prześpimy, a jutro polecę do urzędu i wszystko załatwię.

Dzieci nie rozstawały się z dopiero co znalezionymi skarbami. Kaszmira szybkoogarnęła kuchnię i przygotowała palenisko. Zaglądając do szafek, znalazła ukryty w jednejz nich pistolet. Ustaliły z Maruszką, że na wszelki wypadek zatrzymają go, bo kto wie, coje jeszcze czeka.

Gdy zapadał wieczór, wszyscy siedzieli w kuchni i słuchali syczących na kuchnigarnków, w których gotowała się zupa. Ich pierwsza zupa na Zaciszu.

W jednym z pokojów Maruszka znalazła bieliźniarkę. Otworzyła ją. Znajomy zapachkrochmalonej pościeli. Na Grodzkiej, w ich domu, matka prała bieliznę. Gotowała ją wwielkim kotle, mieszała drewnianym kijem i niczym czarownica stała w oparach mydlin.Maruszka pamięta, że matka robiła, co mogła, żeby utrzymać dom w ryzach, była zaradna,pracowita i rozumiała cierpienie innych ludzi.

— Nawet z Wilna do mojej mamusi przyjeżdżają! — mówiła z dumą do koleżanek napodwórku.

Pamięta, jak matka leczyła różę czosnkiem, jak robiła z niego okłady i maści. Dodawałateż ziół, ale nikomu nie zdradziła jakich. Gdy ktoś pytał, ile płaci, zawsze odpowiadała:

— Nie mogę brać pieniędzy, bo stracę moc. I wtedy nikomu już nie pomogę. Proszęprzynieść mi coś dla domu. Ale dopiero jak zdrowie wróci. Jeśli wezmę wcześniej, tochoroba zostanie.

Wdzięczni pacjenci przynosili na Grodzką: jajka, szynkę, materiał na płaszcz, pachnącepomidory, kosz jabłek, gęś, czapkę dla Olesia. Matka miała jeszcze jeden dar — potrafiławspaniale gotować. Oczywiście jeśli tylko miała z czego, bo przecież na różę chorowali

Page 229: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

tylko niektórzy i tylko czasami. Do rosołu z kury zawsze dodawała odrobinę wołowiny,ziele angielskie i zawsze cztery listki laurowe, czyli tyle, ile miała dzieci.

— Żeby zdrowo rosły — mówiła i wrzucała cztery listki.Dodawała też ząbek czosnku i połowę cebuli, wrzucała jeszcze: koper, seler, pietruszkę

i marchew. I wszystko gotowała zawsze dwie godziny — nigdy dłużej i nigdy krócej. Nibynic szczególnego, a jednak jej rosół smakował inaczej i leczył: przeziębienie, anginę ismutek duszy.

— Mamo! Jak ty to robisz? — pytała matkę Maruszka.— To mogę ci powiedzieć dopiero na łożu śmierci, bo inaczej stracę siłę!— A jak mnie wtedy nie będzie przy tobie, to kto mnie tego nauczy?! Ja też chcę gotować

tak jak ty. Kocham twój rosół.— Maruszko, najpierw musisz nauczyć się języka ziół, a na to masz i tak całe życie.

Sekret mojego rosołu tkwi w… makaronie. Tego nauczę cię, kiedy tylko będziesz chciała.Ale ty nie nadajesz się do gotowania, córeczko. Kaszmira tak. Ty nie. Języka ziół też niepojmiesz.

— Jak to? — Maruszka pytała oburzona.— A tak to. Serce matki wie.Maruszka pamięta okresy prawdziwej biedy w rodzinnym domu — wtedy, gdy ojciec nie

miał pracy. Zresztą nie miało to znaczenia, bo jak miał pracę, to wszystko i tak przepijał.Wówczas mama prała i prasowała. Za pranie dostawała pieniądze. Powiedziała kiedyś doniej: Maruszko, pranie to praca, a leczenie to działanie Ducha Świętego. Tak musizostać. Za pranie należą się pieniądze, a za leczenie coś dla domu, dla zdrowia rodziny.

Na Grodzkiej stała też taka piękna bieliźniarka. Gdy matka ją otwierała, Maruszkazawsze podbiegała i wtulała twarz w wykrochmaloną pościel. Matka ganiła ją wówczas:

— A pójdziesz ty! Pobrudzisz mi wszystko i pieniędzy od aptekarzowej nie dostaniemy,chleba nie będzie.

— Umyłam buzię. Zobacz — i wystawiła twarz do matki. — Tylko tak na chwilkępowącham sobie tę świeżość.

Maruszka cały czas tęskniła tylko za Zygmuntem. Teraz, tu, w tym obcym poniemieckimdomu, pierwszy raz od lat Maruszka poczuła, że brakuje jej matki. Wyjęła z bieliźniarkipierwszą poszwę na kołdrę. Przytuliła do niej twarz. Zapach świeżości, czystości.Rozłożyła ją i pogładziła delikatny atłasowy haft. Maleńkie łodyżki różyczek układały sięw niezwykły ornament. Dawno nie czuła takiego spokoju.

— Mamusiu, my chcemy spać. — Do pokoju weszła ziewająca Ola z lalką Agnesy.— Właśnie przygotowuję wam pościel.— Płakałaś? — Ola badawczo przyglądała się matce.— No co ty, córeczko, nie mam powodów do płaczu. Cieszę się.— Ale płakałaś?— Tylko tak troszeczkę.— Dlaczego?— Chciałabym przytulić się do mojej mamy.

Page 230: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Ale babcia jest w niebie.— No właśnie.— To ty jesteś taka duża i chcesz się przytulać do mamy?— Teraz nawet bardziej niż kiedyś.— Skoro nie ma babci, to ja ciebie przytulę. Chodź do mnie, ty moja płacząca mamusiu,

utulę cię, tak jak mnie nauczyłaś, mocno, bardzo mocno.

Kaszmira nagrzała wody w piwnicy i Maruszka pierwszy raz od tragicznej śmierciKajetana wykąpała dzieci. Godzinę później siedziała w fotelu przy łóżku, w którym spałydzieci. Obok Marka, na poduszce leżał kolorowy pajac w zabawnej czapeczce, Ola jakzawsze przytulała lalkę Agnesy. Pokój pachniał krochmalem.

Kaszmira przygotowała sobie kąpiel w wannie. Przyniosła z kuchni trochę wódki.Wyjęła z tobołka paczkę unrowskich cameli, jeszcze z czasów Nasielska. Rozebrała się.Miała wreszcie chwilę dla siebie. Zanurzyła wychudzone ciało w ciepłej wodzie. Upiłałyk wódki. Gorąca fala rozlała się cudownym strumieniem. Ostatni papieros. Od razuprzypomniała sobie słynną scenę z dworca w Nasielsku, gdy paliła z Maruszką camele.Powiedziała wtedy do siostry:

— Co ty robisz, przecież ty nie palisz?!— Palę.— Oszalałaś?— Tak. Oszalałam.— To ja też.Kaszlały. Łzawiły im oczy. Już same nie wiedziały, czy od tego palenia czy od śmiechu.

Siedziały na zniszczonym peronie w Nasielsku, z paczkami z Unry, paliły amerykańskiecamele, dzieci jadły amerykańską czekoladę i śmiały się do łez. Uciekinierki.Poszukiwaczki szczęścia. Znowu czuły się cudownie. Znowu były blisko. Znowu razem.Mogłaby w nieskończoność przypominać sobie tę scenę. Zaciągała się z lubością.Celebrowała tę chwilę. Znalazła dom w Zielonej Górze. Zacisze 25. Przymknęła oczy.Pierwszy raz od września 1939 roku czuła się bezpiecznie. Pomyślała, że nareszcie jest usiebie.

Page 231: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Magdalena

Listopadowa noc. Za oknem nieprzyjazna ciemność ukryta w fałdach zasłon, które podkoniec sierpnia uszyła Maruszka. W domu cisza. Wszyscy śpią. Nareszcie. W kącie tykazegar marki Kienzle. Zepsuty zegar jest jak śmierć. Stoi w miejscu. Nic nie mówi o czasie.Milczy o teraźniejszości, jest tylko jakąś przeszłością. Gdy Kaszmira pierwszy raz weszłado tego domu, od razu zwróciła na niego uwagę. Wskazówki zatrzymały się na jedenastejtrzydzieści i dzieliły tarczę niemal na dwie równe części. Zastanawiała się, czy zegarzatrzymał się przed południem czy przed północą? Czy ktoś specjalnie zatrzymał jegomechanizm, gdy odchodził z tego mieszkania? Na znak buntu, a może rozpaczy. Może ktoś zdawnych mieszkańców ustanowił w ten sposób jakąś granicę? Oddzielił to, co było, odtego, co będzie, przeszłość od przyszłości. Zanim na zawsze wyjechał za Odrę. Na zawsze.Jedenasta trzydzieści na zepsutym Kienzle pokazywała też jej życie. Dwie części, dważycia. To co było kiedyś i to co jest teraz. Kaszmira długo szukała zegarmistrza w ZielonejGórze. Spotkała go dopiero w pracy, w rozlewni wódek. Trafiła tam z konieczności.Szukała jakiegoś zajęcia dla siebie. Akurat nikt nie potrzebował kucharek. Od samegozapachu było się pijanym. Ale trzymała się dzielnie, choć początki były bardzo trudne.Brygadzista już po godzinie krzyczał na nią:

— Zamknij się, Janek! — wrzasnęła na niego dziewczyna stojąca na końcu taśmy. — Jużzapomniałeś, jak wyglądał twój początek? Władza ci do głowy uderzyła? A ponoć terazwszyscy są równi! Co to obóz?

Na przerwie podeszła do załamanej Kaszmiry. Usiadła koło niej na wąskiej drewnianejławce na podwórku rozlewni. Wystawiła twarz na mocno jeszcze grzejące wrześniowesłońce i powiedziała:

— Mirka jestem.— Kaszmira. Właściwie Katarzyna Mirosława.— Nie załamuj się i nie dawaj się chłopom, bo ci na głowę wlezą. A zresztą nie musisz

tu pracować. Niedługo ma być jakaś robota przy dywanach, w szpitalu można czegośposzukać na Niepodległości.

— Pytałam. Nic już nie ma. Chciałam do kuchni, przed wojną pracowałam wsanatorium…

— Kochana, przed wojną to ja naprawiałam zegary — powiedziała z dumą Mirka.— Jesteś zegarmistrzem?— Spod Ciechanowa.— To po co tu przyjechałaś?Mirka wstała z ławki i zdjęła chustkę z głowy. Gęste blond włosy opadły na jej szczupłe

ramiona. Kaszmira dawno nie widziała tak pięknej kobiety. Po wojnie wszystkie jakby

Page 232: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

wysuszyły się, skarlały. Mirka miała w sobie coś świeżego, była drobniutka, aleemanowała wspaniałą energią. Wyjęła z kieszeni unrowskiego camela i zapaliła.Zaciągnęła się głęboko i powiedziała:

— Każdy z nas ma jakąś tajemnicę. Każdy coś teraz ukrywa. Wiesz, bez trudu możnajakoś wkręcić się w ten chaos. Skąd my wiemy, kim jest taki nasz brygadzista? Co on taknaprawdę robił w czasie wojny? Może był szlachetnym żołnierzem, a może ostatnimdraniem, który pokazał kacapom, gdzie ukrywają się partyzanci? Rozumiesz? Teraz lepiejnic nie mówić. Można powiedzieć, że się zgubiło dokumenty, i zacząć wszystko odpoczątku, tu, w Zielonej Górze.

Mirka rzuciła papierosa na żwir i zgasiła go kaloszem.— Ojciec miał zakład. Dużo mnie nauczył, ale chciałabym pojechać na studia. Zawsze

marzyłam o pracy w szkole. Choć szkoda mi zegarów…— Mam zepsuty zegar marki Kienzle. Spróbowałabyś go naprawić?— Kienzle? — Mirka się ożywiła. — Takie zegary mają duszę i serce. Pełnopłytowy?

Dwuwagowy? A gong, ile ma strun?— Jezu, nie wiem…— Gdyby żył mój ojciec, to powiedziałby, że masz szczęście, bo sprawisz, że znowu

ożyje, dasz mu drugie życie. Ty też możesz wszystko zacząć od początku.— Chyba ty, bo to ty go naprawisz? — odparła i zwróciła uwagę na łagodne niebieskie

oczy Mirki.— Nie. Ja tylko jestem wykonawczynią twojej woli, tak by powiedział mój ojciec.

Mogłabyś wyrzucić ten zegar. A chcesz, by ci dalej w życiu towarzyszył. Przywiozłaś go zesobą?

— Stoi w domu, w który zamieszkałyśmy z siostrą, na Zaciszu.— Jest twój czy siostry?— Mój.— To zacznij z nim nowe życie. — Mirka wstała z niewygodnej ławki. — Wracamy do

naszej wódki, chodź — zaśmiała się. — Na koniec pracy pewnie dostaniesz butelkęnaszego boskiego trunku. Weź ją i zaproś mnie do… zegara.

Mira naprawiła zegar. Potem dziesiątki następnych. Zakochał się w niej piękny chłopak zKresów i wyjechali na studia do Gdańska. Z Kaszmirą spotkały się po latach, w 1956 roku,przy tym samym zegarze. Piły wódkę i paliły zefiry . Każda z nich mogła powiedzieć, żerzeczywiście we wrześniu 1945 roku zaczęła nowe życie.

Zegar wybił pierwszą w nocy. Zaczął padać deszcz. Pierwszy w listopadzie. Kroplemiarowo uderzały o parapet i tworzyły razem z tykaniem zegara swoisty koncert. Kaszmiranie mogła oderwać od niej oczu. Dziewczynka spała tak spokojnie. Kaszmira delikatniedotykała malutkich zaciśniętych piąstek. Cały czas nie mogła uwierzyć w to, co się stałokilka godzin temu.

— No i co ja mam teraz z tobą zrobić? Maruszka cię nie chce. Bida taka jesteś. Kto sięteraz tobą zajmie, malutka? Kto? Narozrabiało to życie, narozrabiało… No ale co ty jesteświnna? Co ja mam z tobą zrobić, mała? Komu cię oddać?

Page 233: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Kaszmira wzięła ją delikatnie na ręce. Ostrożnie usiadła ze śpiącą dziewczynką w fotelui delikatnie ją kołysała. Słuchała deszczu, słuchała zegara, słuchała równego oddechuniemowlęcia. Miała jakiś żal do Maruszki. Zawsze musiała za nią coś załatwiać, pomagaćjej, wspierać ją i kryć. Już wtedy w Nasielsku nie potrafiła ukryć do niej złości. Wdzieciństwie kłóciły się i kochały, były o siebie zazdrosne i zafascynowane swoją innością.Maruszka była pilną uczennicą, Kaszmira — łobuzem. Maruszka czytała żywoty świętych ichciała iść do klasztoru, Kaszmira nigdy nie potrafiła odnaleźć swojego miejsca. Niepamięta, ile miała wtedy lat, chyba trzynaście, gdy Wala — jej najlepsza koleżanka, bogata,odważna, której urosły już piersi — powiedziała do niej:

— Nie martw się, Kaszmira, tobie też urosną piersi.— No nie wiem… Na razie ani drgną — zerkała smutno w swój dekolt. — Jestem

płaska jak deska do prasowania mojej matki.— Pokaż — powiedziała poważnie Walentyna i zajrzała pod jej bluzkę. — No

rzeczywiście. A okres masz?— A co to jest?— Krew ci płynie raz w miesiącu z… no wiesz… — Wala porozumiewawczo zerknęła

poniżej jej brzucha. Kaszmira pamiętała, że była przerażona, ale odparła, że nie ma. — Todlatego piersi ci nie rosną. Jak będziesz miała okres, to i piersi ci urosną, i nie opędzisz sięod chłopaków, jak ja.

— A to boli?— Okres? Trochę boli brzuch. Ale za to piersi rosną! A bez piersi nie można mieć

chłopaka.Więc Kaszmira czekała z utęsknieniem na ten okres i na rosnące piersi. Któregoś dnia

rano, wstając od stołu, zobaczyła plamkę krwi na krześle.— Mamo…Matka bez słowa zabrała ją do pokoju. Nalała wody do miednicy. Rozebrała. Zamknęła

drzwi na klucz.— Stań, kochana, w miednicy. Nie bój się. Krew mówi ci, że już jesteś kobietą, choć

jeszcze wyglądasz jak dziewczynka. Nie bój się…Kaszmira posłusznie zrobiła to, o co prosiła ją matka. Drżała. Jej ręka myła miejsce,

które zawsze było jakąś tajemnicą…— Taka dziwna jest ta krew — powiedziała, patrząc na rękę.— Tak. To inna krew. Tak będzie co miesiąc. A teraz najważniejsze. Kaszmiro, od

dzisiejszego dnia możesz już zostać matką. Jeśli jakiś mężczyzna będzie cię przytulał,będzie chciał twojego nagiego ciała, twoich piersi, bo urosną ci na pewno, to możesz zajśćw ciążę. To piękne mieć dzieci, ale jeszcze nie teraz.

— Wiem, Halinka Przygodzkich już ma synka. A ma dopiero szesnaście lat!— Ale nie ma męża i nikt nie wie, kto jest ojcem jej syna. Pamiętaj. Dziecko musi mieć

ojca, a ty męża. Nie patrz tak na mnie. Wiem. Życzę ci takiego, co nie pije i ma dobreserce…

— Ale tata ma dobre serce.

Page 234: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Wiem, córeńko, wiem… — mocno ją przytuliła.Od tej pory Kaszmira nie uważała w szkole na lekcjach. Jej myśli krążyły wokół tego, co

sprawiało, że czuła się kobietą. Rzadziej rozmawiała z Maruszką i ponad wszystko ceniłarozmowy z Walą, której już dawno urosły piersi.

Siedziały kiedyś na ławce w parku.— Wala, ty masz chłopca? — upewniała się.— Pewnie, że mam.— I nie boisz się, że zostaniesz z dzieckiem na ręku?!— Ale ty jesteś dziecinna, Kaszmira! Żeby mieć dzieci, trzeba zrobić coś innego.I po chwili Walentyna wyjaśniła przyjaciółce, skąd się biorą dzieci. Kaszmira szybko

zrozumiała, że mężczyzna to takie zwierzę, tylko inaczej wygląda i jest podobny doczłowieka. Wtedy obiecała sobie, że do końca życia nie będzie miała chłopaka. Pomyślałanawet, że może Maruszka ma rację z tym zakonem…

— Wala, to ja nie chcę mieć chłopaka.— Kaszmira, no co ty?! Wiesz, jak to dobrze jest mieć chłopaka?! Mój Winc jest taki

miły! Zabiera mnie na lody i do kina! Byłaś w kinie?— Nigdy.— To zabiorę cię do kina.— Matka mnie nie puści.— Matka nie musi o niczym wiedzieć — powiedziała Wala z szelmowskim uśmiechem.— Ale ja wszystko mówię mamie. Niczego nie ukrywam.— Bo jesteś głupia! Jak masz już okres, to musisz mieć też swoje tajemnice. Pójdziemy

rano do kina! Mama o niczym się nie dowie. Mam schowane pieniądze. Kupię ci bilet.— A szkoła?!— Szkoła… szkoła… Ciągle słyszę szkoła to, szkoła tamto! Nic się nie stanie, jeżeli raz

nie pójdziemy do szkoły.I wtedy podeszła do nich Maruszka. Miała na sobie piękny szkolny mundurek i tornister.

Jej warkocze lśniły w słońcu niczym u świętej Bernadetty. Białe kokardy na warkoczachdodawały jej dostojeństwa i powagi.

— Wszystko słyszałam. Będziecie się smażyć się w piekle! — odparła głosemnatchnionym na pewno przez Ducha Świętego.

— O, patrzcie, nasza święta Bernadetta przyszła! — zakpiła Wala. — No już się bojętego ognia piekielnego.

— Cicho, Wala, nie śmiej się z Maruszki — Kaszmira stanęła w obronie siostry.— Powiem mamie, że chodzisz na wagary!— To ja cię bronię, a ty taka jesteś?! W szkole wszyscy się z ciebie śmieją…— Kaszmira, ratuj swoją duszę! Idziemy do domu! Jeszcze możesz zawrócić z tej

grzesznej drogi, do której kusi cię szatan! — patetycznie krzyknęła Maruszka naszpikowanafrazeologią z hagiograficznych dzieł pożyczonych od księdza proboszcza i z moralnąwyższością spojrzała na Walentynę.

— No, Kaszmira, twoja siostra oszalała. Współczuję ci.

Page 235: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— Cicho, Wala, nie wtrącaj się. Maruszka, jeśli powiesz mamie, to stłukę cię na kwaśnejabłko!

— Tylko ten jeden raz ci daruję, bo cię kocham. Nawet nie wiesz, Kaszmira, jaka wielkajest moja miłość do ciebie! I nie strasz mnie. I tak wiem, że mnie nie zbijesz. Masz dobreserce! — powiedziała miłosierna Maruszka i pomaszerowała dumnie do domu na Grodzkąw poczuciu dobrze spełnionego chrześcijańskiego obowiązku.

Kaszmira trzymała na rękach maleńką istotę i pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co mazrobić. Wszystko potoczyło się tak szybko. Maruszka miała pierwsze skurcze przeddwudziestą. Nie było czasu pędzić do szpitala, szukać kogoś. Kaszmira przygotowała wodęi prześcieradła. Kilka razy asystowała przy porodach, nie bała się. Dzieci już spały.Zamknęła drzwi do ich pokoju. Paliła się tylko jedna lampa naftowa, którą Kaszmirapostawiła blisko siostry.

— Maruszka, a w czym my to dziecko położymy? Nie mamy ani łóżeczka, ani kołyski!— Nie obchodzi mnie to! — krzyknęła przez zęby i wiła się z bólu na kanapie. — Rób,

co uważasz. Chcę to mieć za sobą i zapomnieć. Nawet mi nie pokazuj tego dziecka.— Trzeba było o tym pomyśleć w Nasielsku, moja droga.— Daj mi spokój! — ryknęła dziwnym głosem siostra.Kaszmira pobiegła na strych. Nic nie mogła znaleźć. Dopiero na poddaszu wygrzebała

nieckę na chleb. Nie było nic innego. Pomyślała, że ją wyszoruje i potem wyłoży czystymprześcieradłem.

— Niczego nie przygotowałaś — powiedziała z wyrzutem do Maruszki.— Miałam jeszcze dwa tygodnie. Zresztą nie obchodzi mnie to. Kaszmira! Wody mi

odeszły!Wtedy dopiero ogarnął ją strach. Przestraszyła się, że sobie nie poradzi. Maruszka wyła

z bólu w poduszkę, a ona próbowała sobie przypomnieć, jak się odcina pępowinę.Przygotowała wszystko to, co zapamiętała z pracy w szpitalu w Mołodecznie, gdy byłasalową.

— Dlaczego ja zawsze mam z tobą same kłopoty?! — krzyknęła rozżalona do Maruszki.— Zamknij się, Kaszmira! I pomóż mi! Rodzę!Po potwornych zmaganiach z bólem Maruszki, z jej jękiem, nastąpił stan dziwnej ulgi i

ciszy. Kaszmira trzymała w dłoniach różowe doskonałe ciałko. Nie mogła pojąć w swejskołatanej głowie, że ten wojenny siew gniewu, nienawiści i zemsty objawił się tu, w tymponiemieckim domu tak doskonałym plonem życia, tym nowym istnieniem. Teraz dopierozrozumiała, że Nasielsk był tylko jakimś wycinkiem, dopełnieniem dramatu, jegodomknięciem. Kaszmira miała w uszach opowieści Maruszki o śmierci Zygmunta, o jegogrobie, o jej tęsknocie za nim, o jej strachu, gdy weszli Sowieci, o śmierci i cierpieniu, osamotności podczas narodzin Oli, o tym bólu, który ją rozrywał. Potem tułaczka, Orest,partyzanci, roboty w Prusach, perony, pociągi, tobołki, obóz w Działdowie, ucieczki,lęki… To wszystko wirowało jej w głowie, gdy patrzyła na nowo narodzone dziecko.

— Maruszka… — szeptała przez ściśnięte gardło. — Masz dziewczynkę… Jak jąnazwiesz?

Page 236: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Siostra, z poduszką przy twarzy, odwróciła się do ściany. Nie patrzyła na Kaszmirę.Miała dość wszystkiego. Straciła całą energię do życia. Czuła się tak, jakby ktoś wypił jejkrew.

— Nie chcę jej. Już ci mówiłam. Jest twoja. Nazwij ją, jak chcesz — wyszeptałazmęczona.

— Magdalena…— Upieczesz mi tort? — Maruszka płakała.— Waniliowy. Odpoczywaj. Już po wszystkim. Będzie dobrze. Poradzimy sobie.

Kaszmira cichutko wymknęła się do kuchni. Szukała w szufladkach białego kredensuwanilii. Gdy wprowadziły się tu kilka miesięcy temu, w domu było właściwie wszystko.Nawet zabawki. Może jest też wanilia. Odszukała duże, blaszane pudełko z napisemNürnberg. Nigdy wcześniej tu nie zaglądała. Było schowane wysoko w pawlaczu. Położyłaje na stole. Podkręciła lampę. Na wieczku kolorowa, wytłaczana panorama starego miasta.Nie wiedziała wtedy, że to średniowieczna Norymberga, prawie doszczętniezbombardowana w styczniu 1945 roku. W środku zdjęcia, listy, jakieś odznaczenia, kartkipocztowe, a także książka Fantura Narvik z pieczątką Hitlerjugend. Bardzo zniszczona.Musiała być często czytana. Był tu też nóż z wygrawerowanym napisem Blut Und Ehre zrękojeścią, na której widniała mała swastyka. Kaszmira oglądała to z jakimś niepokojem.Wróciły wspomnienia z Labniz. Przeglądała fotografie. Same dziewczęta. Właściwiedziewczynki. Zawsze w mundurkach Bund Deutscher Mädel. Znała je doskonale z PrusWschodnich. Na jednym ze zdjęć setka dziewczynek machających chorągiewkami zeswastykami. Stoją wzdłuż jakiejś ulicy. Wszystkie są jednakowo ubrane. Tylko jednadziewczynka na pierwszym planie ma grube warkocze. Patrzą roześmiane w obiektywaparatu fotograficznego. Mają niewinne, anielskie twarze. Na fotografii dominują swastyki,są wyszyte na chorągiewkach i na rękawach mundurków. Zdjęcia z obozu, z pieszejwędrówki, z ćwiczeń gimnastycznych.

Kaszmira napaliła w kuchni i wrzuciła wszystkie te zdjęcia, listy, książkę do ognia. Niewiedziała, co zrobić z nożem i odznaczeniami, więc włożyła je z powrotem do pudełka iznowu schowała wszystko do pawlacza. Pomyślała, że kiedyś się z nim rozprawi. Zostałajej jeszcze jedna szafka w spiżarni. Otworzyła ją. Zapach przywołał wspomnieniaMołodeczna, domu rodzinnego przy Grodzkiej. Kaszmira zamknęła oczy. Czuła, jakbyznajdowała się w środku jakiejś cudownej baśni… Urodziny. Dziewiąte urodziny… Mamapozwoliła jej ubić pianę z jajek. Sama zrobiła wielki puch, który potem połączyła z resztąciasta. Zapach wanilii, zapach beztroski. Zawsze czekały z Maruszką, aż mama otworzypiec. Uwielbiały patrzeć, jak przecinała nicią biszkopt, a potem przekładała go masąwaniliową i ozdabiała kremowym ornamentem wyciśniętym z papierowej rurki. Naszczycie tortu układała kilka kolorowych landrynek. Kaszmira i Maruszka były wtedy takieszczęśliwe. Czuły się bezpiecznie, będąc tak blisko mamy. Niestety, w dziewiąte urodzinyKaszmiry ojciec się upił i w pokoju przy stole śpiewał razem z Mośkiem. Kaszmira zMaruszką słuchały pijackiego zawodzenia ze łzami w oczach. Maleńki brat Józio płakał wniebogłosy! Mama weszła z tortem i postawiła go na stole. Chwyciła płaczącego synka i

Page 237: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

krzyczała do ojca:— Bazyl, a ty nie słyszysz, jak twój syn płacze?! Pijaki! Milczeć! Grajki od siedmiu

boleści! I wynocha mi z domu! Won! Przy dzieciach takie rzeczy! Przy gościach Kaszmirki!Wy łajzy, darmozjady, oblodra przebrzydłe!

— Proszę bardzo! Mosiek, nie chcą nas tu! Idziemy! — pokrzykiwał pijany Bazyl, złapałgitarę i wyszedł z kompanem.

— To my już pójdziemy… — powiedziały cichutko zaproszone na przyjęcie koleżanki.— A tort? — pytała Maruszka. — A co z tortem?— Innym razem — odparły i zniknęły za drzwiami.— Jest już późno. Było bardzo miło — powiedział jej kolega Łukasz Bagiński, od

którego dostała zbiór baśni Andersena. — Graliśmy w fanty. To moja ulubiona zabawa.Kaszmiro, przeczytaj baśnie, jak się spotkamy, to cię przeegzaminuję — zaśmiał sięserdecznie chłopiec i wyszedł.

Pamiętała do dziś, jak złapała te Baśnie Andersena i z całej siły uderzyła nimi w drzwi,krzycząc:

— Nigdy jej nie przeczytam! Nie potrafię czytać! Nie wiedziałeś o tym, ty głupichłopaku?! Trzeba było mi czekoladki kupić! — i rozpłakała się. Wtedy podbiegła do niejMaruszka. Głaskała ją po warkoczach i próbowała uspokoić.

— Nie płacz, kochana. Nie płacz, siostrzyczko. Razem nauczymy się czytać. Pomogę ci. Ikiedyś przeczytamy tę książkę razem, i inne książki też. Zobaczysz, moja kochana. Tylko jużnie płacz. Masz przecież urodziny… Chodź, zjemy sobie po kawałku tortu…

Waniliowy tort rozpływał się w ciepłej izbie. Pochyliły się nad nim i zgarniały łyżeczkąwypływający krem. Zupełnie zapomniały o awanturze. Cały tort należał tylko do nich i dałim szybko ukojenie. Życie miało wtedy smak wanilii…

— Kaszmira! Dziecko płacze — usłyszała dobiegający z pokoju głos Maruszki. — Weźbutelkę z mlekiem!

Za oknem ciemna listopadowa noc. Po pustych ulicach wyludnionego miasta jesiennywiatr goni tumany zeschłych liści. Malutki przybysz z zaświatów złożony w niecce dochleba zajadle ssie mikroskopijną piąstkę. Kaszmira ujmuje w dłonie różowe stópki omaleńkich okrągłych paluszkach.

— No i co ja mam z tobą zrobić, maleńka? Może rzeczywiście Maruszka widziała tegoanioła…

Page 238: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Epilog

Przecież nie tylko ja mówię po rosyjsku. Szlag by to trafił! Człowiek nie wie, gdzie maręce włożyć. Dziś jeszcze trzy drenaże. Poproszę Lindę, żeby wzięła je za mnie.Ostatecznie, w szpitalu są też inni fizjoterapeuci. Nawet jeść mi się nie chce. A miało byćtak pięknie! Ja, moja córka i pływalnia na Coyote Point. Czyli, jak to mówi pan Piotrek,dupa blada! Ostatnio stwierdziłam, że tylko polskie określenia oddają stan beznadziei,angielskie nie mają tej gamy odcieni co: kiepsko, byle jak, nieźle, do kitu, do dupy, kijowo,licho, mizernie, marnie, pożal się Boże — ulubione dziadka Adama, podle, dennie iniemrawo.

— Magdalena, to ty tu jeszcze jesteś? Georg na ciebie czeka w gabinecie, miałaś mupomóc. Już pełno Rosjan — Linda stała nade mną, trzymając tacę z lunchem. — Widzę, żekanapeczka nie smakowała? Przynieść ci kawy?

— Linda, najpierw mnie poganiasz, a teraz proponujesz kawę. To jakieś waszejapońskie chwyty?

— Muszę cię troszkę podenerwować. — Przysiadła się do mnie.— Zaraz ja ciebie zdenerwuję. Mam prośbę… — zaczęłam niemrawo.— Wiem. Już zmieniłam w grafiku — Linda puściła do mnie skośne oczko.— Co zmieniłaś?— Twoje drenaże. Wzięłam je. Ale nie za darmo, moja droga. Wiesz, jacy skrupulatni są

Japończycy. Zrobisz mi za to pierogi.— Zrobię ci pierogi i babę ziemniaczaną. Dziękuję, kochana. To pędzę.Pod gabinetem Georga czekało kilku rosyjskich emigrantów. Nie wiem, po co oni tu

przyjeżdżają. Nie znają języka, nie mają zaplecza finansowego, szybko się tu nie odnajdą.Ameryka już dawno nie jest tym rajem co kiedyś. W gabinecie pusto. Georg pewnie nachwilę gdzieś poleciał. Jak znam życie, zapomniał kart. Zakładam świeży kitel. Przeglądamlistę. Rodzina Orel z Krasnodaru . Dziwne nazwisko, takie nierosyjskie.

— No, jesteś! — Georg wpada zziajany jak zawsze. — Kart zapomniałem! Dobra. Torobimy to szybko i na temat. Ty tłumaczysz i robisz notatki w kartach, a ja…

— Ty jesteś Bogiem, a ja twoją niewolnicą!— No widzisz, Magdalena! Dlatego lubię z tobą pracować.— No dziękuję ci bardzo. Wiesz, że ja powinnam za godzinę kończyć pracę?— Powiem ci jak nasz szef: My nie pracujemy, my służymy naszemu amerykańskiemu

społeczeństwu! No to jedziemy! Dawaj tę rodzinę Orel.Do gabinetu weszło starsze małżeństwo. Gdyby żyła moja matka, powiedziałabym, że są

Page 239: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

w jej wieku. Mężczyzna musiał być kiedyś bardzo wysoki. Miał gęste, siwe włosy.Najpierw waga. Teraz ciśnienie.

— Ma pan za wysokie ciśnienie — powiedziałam.— A pani ma bardzo dobry rosyjski akcent — pochwalił mnie.— Ale nie jestem Rosjanką. Niech pan zdejmie koszulę. Doktor jeszcze pana osłucha.Staruszek z trudem zdejmuje ubranie. Pomagam mu. Na piersi duża blizna. Klatka

zapadnięta. Stan jak na moje oko nie najlepszy. Pokasłuje. Znam świetnie ten kaszel.Musiał palić dwie paczki dziennie.

— Pali pan jeszcze?— A skąd pani wie? No, teraz to już nie mam siły nawet palić, ale kiedyś dwie paczki

dziennie to była norma. Trzydzieści lat pracowałem na budowie. Nie dało się nie palić, jaksię murowało domy.

— Po co pan na stare lata przyleciał do Ameryki?— Dzieci nas zabrały. Pracują tu. Dobrze zarabiają, to zabrały staruszków. U córki

będziemy mieszkać.— A skąd ta blizna?— Pod Warszawą dostałem odłamkiem pod koniec wojny. Wszyscy myśleli, że nie

przeżyję, a przeżyłem. Pozszywali mnie i potem dochodziłem do siebie w Nasielsku.Zrobiło mi się gorąco. Wszystkie litery na karcie Orela zlały się w jeden nieczytelny

wyraz. Odkładam długopis. Patrzę na niego. Ma załzawione oczy, jakby za mgłą. Możepoczątek zaćmy. Ma błękitne oczy. Sprawdzam imię na karcie. Iwan. Czytam jeszcze raz.Iwan Orel. Nie Orłow, tylko Orel. To nie on. Na pewno nie on. Wielu było wtedy wNasielsku.

— A kiedy był pan w Nasielsku? — udaję, że chcę coś zapisać.— W 1945 roku, od stycznia do maja, do zakończenia wojny. Mieszkałem tam z

kolegami oficerami. W trójkę w jednym domu. Z trzema Polkami mieszkaliśmy. Pani teżPolka? Prawda?

— Tak. — Czuję, że zabije mnie za moment jakaś fala gorąca. Otwieram okno. — Niechpan siada koło doktora, a ja teraz zajmę się pana żoną.

Nie mogę opanować drżenia rąk. Powinnam zapytać go o te kobiety. Boję się. Co tozmieni w moim życiu? Przecież nie rzucę się mu na szyję. Georg ciągle wypełnia te swojepieprzone karty i akurat teraz musi wszystko wprowadzać do komputera. Puszczają minerwy. Wiem. Przekwitam. To normalne. Hormony.

— Georg, pan Orel jest gotowy. Zapisałam wszystko, czego potrzebujesz. Ma zawysokie ciśnienie, skarży się na bóle w klatce piersiowej i na reumatyzm. Trzydzieści latpracował na budowie. Rozległa blizna jeszcze z czasów wojny.

— Magdalena, błagam, jeszcze dziesięć minut. Zagadaj ich. Przecież tyle was, Słowian,łączy. A ja będę już miał wszystko w komputerze i szybciej wyjdziemy.

Orel rozgląda się po gabinecie. Patrzy na mapę Ameryki zawieszoną na ścianie. Siadamznowu do mojego biurka. Udaję, że coś czytam, ale niczego nie rozumiem.

— A pani gdzie mieszkała w Polsce? — słyszę jego głos.

Page 240: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

— W Zielonej Górze, z matką, ciotką i kuzynostwem. A pan gdzie będzie tutaj mieszkał?— W Minnesocie. Tam zabiera nas córka. A była pani kiedyś w Nasielsku?— Ja nie. Ale moja matka i ciotka… tak.— A kiedy?— W tym samym okresie co pan.— OK. To zapraszam pana — George mnie uratował.Cały czas nie mogę się skupić. Czekam, aż Orelowie wyjdą. Chryste Panie, zawału

dostanę. Muszę zadzwonić do Olki. Trudno. Grześ mnie zabije za rachunek. Czuję, że to on.Boję się. Czekałam na to, a teraz się boję. Co ja robię? Przecież on jest mi zupełnie obcy.Ale czekałam na niego całe życie, tęskniłam za nim. Kim dla mnie jest? O czym będę z nimrozmawiać? Co ja mu powiem? A może to czysty zbieg okoliczności?

Ledwo weszłam do domu, złapałam za telefon. Która godzina? Czy Olka jest w domu?Pewnie w pracy. Dzwonię.

— No halo! Magduniu! A to nie mejlujemy, tylko dzwonimy?— A ty nie w pracy?— Grypa mnie wczoraj powaliła, ale gadaj, kochana, twój głos mnie podleczy. Co tam?— Nie wiem, jak to powiedzieć.— Przekwitasz. Rozmawiałyśmy o tym tyle razy i mejlowałyśmy.— Posłuchaj, miałam dziś pacjenta. Emigrant z Rosji, starszy człowiek…Koło mnie stoi już Grześ z dzieciakami, dziadek i Milunia, oczywiście. Wszyscy

słuchają, o czym rozmawiam. Zakupy rzuciłam na podłogę, papierowa torba się rozerwała.— Pozbierajcie to, bo Mila zaraz zje naszą kolację.— Co ty gadasz?— Nie, to nie do ciebie, Olu. Stoją i słuchają. Tak. Wszyscy. Właściwie powinnam

zrobić rodzinną telekonferencję.— Ale co z tym Rosjaninem?— Powiem krótko, Olka. Nazywa się Iwan Orel… Ma bliznę na piersi z czasu walki o

Warszawę. W Nasielsku był z dwoma oficerami od stycznia do maja 1945 roku. Mieszkaliz trzema Polkami.

— Jak miały na imię te Polki?— Nie zapytałam. Bałam się. Ma błękitne oczy.— Jezu! Jak on się nazywał?— Iwan Orel.— Magdaleno! Orel to arioł , po rosyjsku orzeł… Iwan Orlov! Dlaczego nie zapytałaś

go o imiona kobiet?Słuchawka wypadła mi z ręki. Usiadłam pod ścianą. Dziadek z trudem schylił się, by

podnieść słuchawkę.— Olinko, tu dziadzia Adam. To nie koniec sensacji. Dziś przyszedł mejl, czy jak ta

cholera się nazywa! Paulinka mi przeczytała. Od wydawcy z Polski. Magdunia wydajeksiążkę! Ja tylko czekam, kto się o to obrazi… Mam nadzieję, że jak wybuchnie jakaś aferarodzinna, to ja tego nie zobaczę, chyba że w niebie mają jakieś kamery. Jest jeszcze inna

Page 241: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

możliwość, Olinko. Mogę się znaleźć w piekle, bo to ja namówiłem ją do napisania tejksiążki.

Nie zapomnę widoku Mili, która położyła się przy zakupach i najpierw zlizała rozbitejajka, a potem dorwała się do schabu i karkówki na grilla. To była największa uczta w jejżyciu. Obok mnie pod ścianą usiadł Grześ z dzieciakami. Patrzyliśmy na biesiadę naszegopsa i dziadka Adama rozprawiającego z Olą o serialu, który powinien powstać napodstawie mojej książki.

Siedzę na werandzie naszego domu. Ostatnie dwa lata były dla mnie bardzo trudne. Alejestem już pogodzona z Kaszmirą i z Maruszką. Pokochałam Kresy. Kupiliśmy bilety nasamolot do Wilna, pojedziemy tam w wakacje. Odwiedzimy wszystkie miejsca tak ważnedla Kaszmiry i Maruszki. Chcę jeszcze raz przeczytać moją książkę. Wiem, że przyniesiemi to ulgę. Zostawiłam Iwana w spokoju. Choć przepisałam wtedy jego adres. Miałamzamiar zadzwonić. Ale bałam się naruszać jego spokój. Nic bym nie zbudowała, a pewniewiele zniszczyła.

Po tylu latach zawarłam rozejm ze swoją niespokojną duszą. Wyciszyłam się,uspokoiłam. Ból minął. Zrozumiałam wreszcie, że są sprawy, których nie powinno siędotykać. Niech już będzie, jak jest. Teraz dopiero jestem wolna.

Portland, 29 stycznia 2009

Page 242: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Kilka słów od serca

Karolina Wajdówna zwróciła moją uwagę na to, jak dzisiaj często używamynieadekwatnych, zbyt mocnych słów do opisania niektórych spraw. „Dramat”, „tragedia”,bo stłuczka samochodowa albo rozwód, złamana noga czy nawet utrata pracy. Pan Andrzej,ojciec Karoliny, dobrotliwie odpowiada na takie rewelacje, że to nie są prawdziwedramaty i tragedie, a jedynie drobne problemy. Sprawy do załatwienia!

Kiedy czytałam tę książkę, mając w pamięci opowieści naszych rodziców, dziadków otym, co działo się podczas wojny i okupacji, ponownie uświadomiłam sobie, jak bardzodziczeje człowiek, jak ujawniają się jego najbardziej pierwotne instynkty, jak wniewytłumaczalny sposób wojna od wieków zmieniała mężczyzn w bestie (oczywiście, żenie wszystkich, ale nie mało pokazywało swoje nieludzkie oblicze). Jak równoważne jestbohaterstwo Maruszki i Kaszmiry (i wielu, wielu tysięcy kobiet mających za sobą podobneprzeżycia) z bohaterstwem żołnierzy z pierwszej linii frontu, gdy trzeba chronić zarównoswoje życie, jak i życie dzieci, przeżywać okropne poniżenia, prawdziwe dramaty itragedie, żeby zanieść wątły ogienek życia na drugą stronę wojny i rozniecić już nawolności, przeżyć, odzyskać człowieczeństwo.

Takie książki jak Żniwo gniewu są jak kamienie milowe, jak drogowskazy dlazagubionych, którzy robią problem z byle czego. Jest wiele powieści pisanych o tymokresie, więc niech i ta do nich dołączy i da świadectwo temu, czym była wojna i okupacjaoraz jakie zebrała żniwo. To też wielki ukłon w stronę kobiet, które nie będąc na pierwszejlinii walk i bitew, również wygrały ową wojnę, chroniąc rodzinę, wspomnienia, ciepło imiłość.

Nie umniejszam naszych współczesnych przeżyć, ale mamy czas pokoju, nikt nas niedręczy fizycznie, psychicznie ciągłym lękiem, bólem, kaźnią, gwałtem, głodem… naszczęście.

Wolność, spokój to wielki dar. Powieść Lucie Di Angeli-Ilovan to nie tylko świetnieczytająca się powieść, lecz także dokument, który nas prawidłowo osadza wrzeczywistości, pozwala złapać odpowiednią optykę widzenia siebie, świata i problemów.Żniwo gniewu czyta się z zapartym tchem, bo historia splata się tu ze współczesnością winteresujący literacko warkocz.

Chętnie widziałabym ją w spisie lektur licealnych, bo młodzi powinni mieć możliwośćpostawienia się w podobnych sytuacjach, zmierzenia z wyobraźnią, bohaterami, i umiećzadać sobie fundamentalne pytania o człowieczeństwo i jego granice.

Małgorzata Kalicińska, autorka Domu nad rozlewiskiem

Page 243: Lucie di angeli ilovan żniwo gniewu

Copyright © by Lucie Di Angeli-Ilovan, 2011 All rights reserved

Redaktor prowadzący Katarzyna Lajborek-Jarysz

Redakcja literacka Magdalena Gauer

Redaktor Witold Kowalczyk

Projekt okładki Agnieszka Herman

ISBN 978-83-7506-866-5

Plik wyprodukowany na podstawie Żniwo gniewu, wyd.I, Poznań 2011

Zysk i S-ka Wydawnictwoul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

www.zysk.com.pl

www.woblink.com

Plik opracowany przez Woblink i eLib.pl