miasto pożeraczy deszczu

35
Thomas Thiemeyer Miasto Pożeraczy Deszczu

Upload: ww

Post on 07-Mar-2016

227 views

Category:

Documents


5 download

DESCRIPTION

fragment książki "miasto pożeraczy deszczu", która ukazała się nakładem wydawnictwa Wilga

TRANSCRIPT

Page 1: miasto pożeraczy deszczu

Thomas Thiemeyer

Miasto Pożeraczy Deszczu

Page 2: miasto pożeraczy deszczu
Page 3: miasto pożeraczy deszczu

Thomas Thiemeyer

Miasto Pożeraczy Deszczu

Kroniki poszukiwaczy niezbadanych

światów

Dla Rainera

Page 4: miasto pożeraczy deszczu

Tytuł oryginału Chroniken der WeltensucherDie Stadt der Regenfresser

Copyright © 2009 Loewe Verlag GmbH, Bindlach Copyright © for Polish translationby Wydawnictwo DEBIT sp. j.

Wszystkie prawa zastrzeżone

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani roz-powszechniana w żaden sposób: elektronicznie, mechanicznie, fotograficznie ani też komputerowo bez uprzedniej pisemnej zgody właścicieli praw autorskich.

Tłumaczenie Joanna MikołajczykRedakcja Paulina Kielan, Marta StasińskaKorekta Wiktoria Międzybrodzka

ISBN 978-83-7167-750-2

Wydawnictwo DEBIT sp. j.43-300 Bielsko-Biała, ul. M. Gorkiego 20 tel. 33 810 08 20

Księgarnia internetowa

www.wydawnictwo-debit.pl

Page 5: miasto pożeraczy deszczu

5

PrologStyczeń 1893 roku,

gdzieś w peruwiańskich Andach…

Mężczyzna oddychał nierówno. Jego skóra połyskiwa-ła w ciepłym świetle wieczornego słońca. Pot, krew i kurz zostawiły ślady na jego ubraniu. Poplamiony i zmięty mate-riał kleił się do ciała, wyraźnie zarysowując kształt rąk i nóg. Szeroki kapelusz, który osłaniał go przed południowoamery-kańskim słońcem, zgubił przed kilkoma dniami. Tragiczna strata, zważywszy, z jaką mocą potrafi przygrzewać tutejsze słońce. Teraz bezlitosne promienie groziły mu wypaleniem resztek rozsądku.

Rzadkie włosy mężczyzny trzepotały w podmuchach wiatru niczym szary dym, gdy powoli sunął naprzód. Ostrożnie, sta-wiając jedną stopę przed drugą, przesuwał się wzdłuż wąskiego gzymsu, który przed wiekami wewnętrzna siła Ziemi wyłama-ła ze skalnej ściany. Próbując wymacać palcami szczeliny w na-gim granicie, rozpaczliwie walczył z pokusą spojrzenia w dół. Widok bezdennej otchłani miał w sobie niemal hipnotyczną siłę przyciągania. Wiedział o tej zdradzieckiej mocy przepaści. Każdego – nawet tych pozbawionych lęku wysokości – mogła w końcu przywołać do siebie.

Krajobraz wokół fascynował i przerażał. Pod stopami wę-drowca raz po raz rozstępowały się chmury, odsłaniając widok na jeszcze większe przepaści. Tam, w dole przeświecała ciem-na, pełna tajemnic puszcza. Wyglądała niczym szmaragdowa

Page 6: miasto pożeraczy deszczu

6

poducha mchu, której wierzch gdzieniegdzie rozświetlały zbłąkane promienie słońca.

Mężczyzna zamknął oczy. Jego dłonie jeszcze mocniej przy-warły do skały. Nie sposób sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby stracił oparcie. Spadałby pewno całą wieczność. Na szczęście nie należał do ludzi, których wysokość przyprawia-ła o zawroty głowy. Zdobył już wiele szczytów, wdrapywał się na zwieńczenia murów ruin wysokich jak wieże i przemierzał wiszące mosty, gdzie niejednego z jego kolegów paraliżował strach. Ale tu było inaczej. Tak potężna ściana skalna przekra-czała wszelkie wyobrażenia. Nie dało się jej z niczym porów-nać. Dwa kilometry stromego spadku poniżej i co najmniej kilometr ściany ponad jego głową tworzyło największy pio-nowy płaskowyż, jaki kiedykolwiek widział człowiek. Cud na-tury, przy którym nawet Wodospady Wiktorii w Afryce czy Wielki Kanion w Ameryce Północnej wyglądały jak tanie jar-marczne atrakcje. A gdyby tego było mało, natknął się tutaj na tak niezwykłą kulturę, że nikt z rodaków nie dałby mu wia-ry. A jednak, miał niezbite dowody. To, co niósł w przewieszo-nej przez ramię skórzanej torbie, było cenniejsze niż wszystko, co miał zgromadzone na koncie w banku. Cenniejsze niż jego dom w New Jersey i domostwo rodziców mieszkających po są-siedzku razem wzięte. Wartości tego skarbu nie dało się wy-razić liczbami, choćby dlatego, że miał bardziej duchową niż materialną naturę. Był to skarb wiedzy, który na zawsze mógł zmienić życie ludzi.

Jedyny problem tkwił w tym, by bez uszczerbku dowieźć go do domu. Tak jak to zwykle bywa ze wszystkimi wielkimi ta-jemnicami, tu też znalazł się ktoś, komu zależało, by nic z tej tajemnicy nie wyszło na jaw.

Page 7: miasto pożeraczy deszczu

7

Mężczyzna miał za sobą już ponad połowę drogi, gdy po-zwolił sobie na chwilę wytchnienia. Słońce stało tak nisko, że jego postać rzucała długi cień na złocistą ścianę skalną. Przed sobą widział ścieżkę prowadzącą do wolności. Plątanina zaro-śli i gęste subtropikalne lasy dawały wystarczająco dużo moż-liwości schronienia – pod warunkiem że dotrze do nich przed zachodem słońca. Schodzenie w ciemności byłoby zwykłym samobójstwem, a noc w tych szerokościach nadchodziła bar-dzo szybko. Dwieście pięćdziesiąt metrów dzieliło go od celu. Całe ćwierć kilometra wzdłuż występu niewiele szerszego niż wstążka – bez zabezpieczenia, bez wyjścia i bez możliwości skrótu. Był tu widoczny jak na dłoni. Jak dotąd dopisywa-ło mu szczęście. Najwyraźniej prześladowcy nie spodziewa-li się, że okaże taką brawurę, by wybrać tę właśnie drogę. Jeśli go szukali, to z pewnością we wszystkich innych możliwych miejscach. Pytanie tylko: jak długo jeszcze? Kiedy wpadną na myśl, że zdecydował się na Szlak Niebios? Czas powoli się kurczył.

Zgrzany i słaby podążał naprzód. Dłoń za dłonią, stopa za stopą, krok za krokiem.

Wiatr przywiał tu na górę zapach wieczoru. Nad jego gło-wą, na fioletowym firmamencie zaczęły rozbłyskiwać pierw-sze gwiazdy. Myślami wciąż powracał do minionych zdarzeń. Przypominał sobie, jak pierwszy raz wkroczył do tej przedziw-nej krainy. Wspominał pełne niedowierzania spojrzenia tubyl-ców, gdy uzbrojony w aparat i zapas płytek fotograficznych pokonywał drogę do ukrytego płaskowyżu. Na przekór wszyst-kim ostrzeżeniom on i jego muł wdrapali się na skałę od stro-ny wąwozu, rozpoczynając przygodę, o jakiej wcześniej nawet mu się nie śniło.

Page 8: miasto pożeraczy deszczu

8

Gdy tak wciąż rozmyślał o minionych dniach, jego uszu na-gle dobiegł jakiś odgłos. Coś w rodzaju drapania, jakby ktoś pocierał o siebie dwa kawałki drewna.

Stanął i nasłuchiwał. Tak. Znów to samo. Najpierw słabo, potem coraz mocniej. Gdzieś ponad nim oderwała się garść ka-mieni i gruchnęła prosto w przepaść. Narastała w nim panika. Znał ten odgłos. Znał go aż nazbyt dobrze.

Odwrócił się i spojrzał do tyłu. Nikogo nie było. Występ skalny był pusty. Rzut oka w dół, potem do góry – i nic. Zdawało mu się tylko?

Odczekał parę sekund i właśnie chciał się odwrócić, gdy ten sam odgłos usłyszał ponownie. Tym razem bliżej. Dobiegał z jakiegoś miejsca tuż nad nim. Zaalarmowany wpatry-wał się w górę. Nisko wisząca chmura zasłaniała mu widok. Wyciągnięty próbował przebić wzrokiem mgłę. I nagle zobaczył coś. Szybki ruch w chmurze. Coś olbrzymiego.

Niemal sparaliżowany strachem, odwrócił się znów do przo-du. Zapominając o wszelkiej ostrożności, przyśpieszył kroku. Jeszcze tylko jakieś sto dwadzieścia metrów. Niebieskoszare cier-niste zarośla i kaktusy znaczyły koniec Szlaku Niebios. Za nim zaczynał się las. Wiedział, że tam będzie bezpieczny. Ledwie sto metrów, śmieszna odległość dla kogoś z taką kondycją jak on. A jednak jemu brakowało czasu. To coś goniło go i było szyb-sze. W przeciwieństwie do niego przywykło do życia w pionie.

W jednej chwili podjął decyzję. Ściskając pod pachą tor-bę z cenną zawartością, oderwał dłonie od skały i zaczął biec. Najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Bezdenna przepaść tylko znikała pod jego stopami. Nogi pędziły, wciąż skracając odległość do mety Szlaku Niebios. Sto metrów... siedemdziesiąt pięć... pięćdziesiąt.

Page 9: miasto pożeraczy deszczu

9

Zbliżał się już do końca ścieżki, kiedy padł na niego cień prześladowcy. Obezwładniający odór uderzył go w nozdrza. Przypominał mieszankę olejku różanego z czosnkiem. Słyszał odgłos oddechu, poprzedzony sykiem. Poczuł pieczenie na ple-cach. Wygiął rękę do tyłu, ale jego dłoń nie mogła dosięgnąć bolącego miejsca. Zasyczało raz jeszcze. Tym razem ukłuło go w ramię. Odwróciwszy głowę, dostrzegł kolec, długi i cienki jak chińska pałeczka, który wbił się mu głęboko w rękę.

Tracił zmysły. Rośliny znajdujące się już przecież na wycią-gnięcie ręki, teraz zdawały się coraz dalsze. Wszystko było jak zaczarowane. Wyglądało tak, jakby gzyms pod jego stopami był z gumy, którą jakaś niewidzialna siła rozciąga w nieskończoność.

Opuściła go nadzieja. Zachwiał się niebezpiecznie, tra-cąc grunt pod nogami. Potykał się, zataczał, trafiał w próżnię. Kamienie obluzowywały się i spadały w przepaść. Próbował utrzymać równowagę, ale było już za późno. Wiosłując wście-kle rękami, gorączkowo szukał oparcia. Na próżno. Żadnego kamienia, żadnego konaru, żadnej gałęzi.

Wreszcie runął.Z rosnącą prędkością przelatywała obok niego skalna ściana.

Nie miała żadnego występu czy zagłębienia, nic, czego można by się uchwycić. Niepowstrzymanie spadał w przepaść. Wiatr nabierał siły orkanu, podczas gdy on leciał coraz szybciej. Huk i grzmot wypełniały przestrzeń, grożąc jego uszom rozsadze-niem. Próbował krzyczeć, ale nie sposób było przebić dudnie-nia. Obrazy z przeszłości rozbłyskały przed jego wewnętrznym okiem, mieszały się z szalonymi wizjami. Bez wątpienia to efekt trucizny, którą nasączono kolce. A potem z nieodpartą pewno-ścią stało się dla niego jasne, że umrze. To już koniec, szlus. Jego podróż, cała wiedza – wszystko na nic.

Page 10: miasto pożeraczy deszczu

10

Co za strata!Kiedy parę minut później wpadł w sieci, był nieprzytomny.

Nie poczuł, że kunsztownie utkana sieć zahamowała jego upa-dek i ostatecznie go złowiła. Nie miał pojęcia ani o tym, że po-tem zbliżył się wąski, barwnie naznaczony statek powietrzny z nadętymi żaglami, ani o tym, że wysunięto z niego podno-śnik, który zabrał go na pokład.

Kiedy jego torba wypadała mu spod ramienia i lądowała w szumiącym nisko pod nim strumieniu Cañón del Colca, on w tym czasie zapadał w głęboką nieświadomość.

Page 11: miasto pożeraczy deszczu

11

Część 1

Tajemnica¤

Page 12: miasto pożeraczy deszczu

12

1Berlin, trzy miesiące później...

Jak tylko ujrzał tego mężczyznę, od razu wiedział, że coś jest nie tak. Powierzchowność nieznajomego natychmiast przy-kuła uwagę Oskara. Jegomość mierzył jakieś metr dziewięć-dziesiąt i był potężny jak szafa, do tego miał na sobie czarny jak smoła skórzany płaszcz, na głowie wysoki, wąski cylinder, a na nogach podkute buty z cholewą. Ale to głównie ta wspa-niała spacerowa laska przyciągnęła wzrok Oskara. Jak wszystko w tym człowieku, tak i ona porażała absolutną czernią, zupeł-nie jakby wessała całe światło. Jedynie gałka w kształcie lwiego łba połyskiwała jasnym, oślepiającym złotem. Twarz mężczyzny skrywał cień. Oskar dostrzegł jednak ostro zarysowany kontur nosa, niewiele różniący się od sokolego dzioba, wąskie okula-ry i gładko ogolone policzki. Włosy, lekko posiwiałe na skro-niach, z tyłu głowy miał splecione w warkocz. Mężczyzna stał skoncentrowany przed witryną sklepu z białą bronią: szpada-mi, szablami i rapierami. Coś niebezpiecznego owiewało tę po-stać niczym zimny wiatr. W innym wypadku Oskar ominąłby ją szerokim łukiem, ale jakaś niewytłumaczalna ciekawość nie dawała mu spokoju. Czego szukał ów, z całą pewnością zamoż-ny, jegomość w tej bądź co bądź nieszczególnie ekskluzywnej dzielnicy? Czym mógł się zajmować, i – co najciekawsze – jakie cenne przedmioty miał przy sobie? Z drugiej strony, mężczyzna nie wyglądał na takiego, który pozwoliłby się łatwo oskubać. A może lepiej być ostrożnym?

Page 13: miasto pożeraczy deszczu

13

Oskar podjął już decyzję – kogo innego wybierze na ofiarę. Wtem jego wzrok wyłowił pewien szczegół. Z kieszeni płaszcza nieznajomego wystawał koniuszek jasnobrązowego skórzane-go etui. Jednego z tych, jakie ostatnio tak chętnie importowa-no z Paryża, a w których przyjęło się nosić pieniądze. Tak zwana portemonnaie.

Pokusa była po prostu zbyt wielka.Oskar wcisnął się za pierwszą napotkaną bramę, z teczki wy-

dobył buteleczkę wody kolońskiej i spryskał się, by stłumić nie-przyjemny zapach rynsztoku. Robił to odruchowo. Cały fortel skutecznego rabusia polega na tym, żeby ani nie wyglądać na złodzieja, ani nim nie pachnieć. Wielmożni państwo od niczego innego nie stronią bardziej niż od widoku brudu i nędzy. Ten, kto chce odnieść sukces w swoim fachu, musi zadbać o odpo-wiedni strój. Spodnie i marynarka z angielskiego tweedu, buty z dobrej skóry cielęcej, wykonane u Hambachera i S-ki, a na głowie filcowy kaszkiet, taki sam, jaki chętnie noszą studenci i uczniowie. Na pierwszy rzut oka Oskara trudno było odróżnić od młodego pracownika biura. Tak zamaskowany, z wciśniętą pod pachę aktówką, podkreślającą rolę posłańca, mógł podejść do swej ofiary bez obaw, że ta z miejsca przejdzie na drugą stro-nę ulicy z odmalowaną na twarzy odrazą.

Oskar szybkim krokiem przeszedł na przeciwległy chodnik, uchodząc tuż przed przejeżdżającym właśnie zaprzęgiem, i zbli-żał się do mężczyzny. Lekko naciągając czapkę na oczy, tak by je zacieniała, przybrał pozę szczerze zainteresowanego przed-miotami wystawionymi za sklepową szybą. Kiedy znalazł się na tej samej wysokości co mężczyzna, przystanął. Gwizdnął przez zęby niczym znawca i rzekł:

– No, to dopiero nożyki, prawda? Wypolerowane tak, że można się w nich przeglądać.

Page 14: miasto pożeraczy deszczu

14

Jegomość przesunął głowę o kilka centymetrów. Zdawało się, że ostro zarysowany nos wprost wciągał zapach roztaczany przez Oskara.

– Za każdym razem, kiedy tędy przechodzę, muszę przysta-nąć i koniecznie je pooglądać – ciągnął Oskar. – Pewnego dnia, gdy już uzbieram odpowiednią sumkę, kupię sobie coś takiego. Ten rapier tam, u góry podoba mi się najbardziej. O tam, po drugiej stronie, widzi pan? – Wskazał palcem na broń z cyze-lowanym uchwytem. – Tak, to byłaby moja wymarzona broń. Jestem pewien, że z nią każdego przeciwnika...

– Nie masz nic do roboty? – burknął niezadowolony mężczyzna.

Jego dłoń chwyciła złotą gałkę laski. – Ach, wie pan, akurat mam przerwę – odparł Oskar. –

Muszę jeszcze tylko zanieść te akta do kancelarii i wtedy wsunę jakąś pyszną kanapeczkę.

Otwartą dłonią klepnął w aktówkę ściskaną pod ramieniem. W jednej chwili palcem wskazującym poluzował ukryte moco-wanie. Plik luźnych dokumentów, prezentujących się niezwykle urzędowo, rozsypał się po trotuarze.

– A niech to, do diaska. Schylił się i zaczął zbierać kartki rozrzucone wokół stóp

nieznajomego. – Nie mógłbyś bardziej uważać? Mężczyzna chciał odstąpić na bok, ale Oskar uniósł rękę.– Nie, nie. Na Boga, proszę się nie ruszać. Jeszcze stanie pan

na któryś z papierów. – Oskar pełzał wokół obcego i zbierał dokumenty na kupkę. – Mógłby pan przytrzymać chwilę? – Podniósł plik kartek i wcisnął go w ręce nieznajomego. – Proszę wybaczyć moją niezręczność. Już zaraz skończę.

Page 15: miasto pożeraczy deszczu

15

Zdumiony tym nagłym zamieszaniem jegomość chwycił pa-piery i zaczął je przeglądać. Dokładnie na to liczył Oskar. Nikt nie mógł się oprzeć pokusie czytania poufnych dokumentów, zwłaszcza gdy były przeznaczone dla kogoś innego. W chwili, gdy wzrok mężczyzny przykuwały kartki, nadszedł moment Oskara. Sprytnym ruchem sięgnął do kieszeni jego płaszcza, wyjął port-fel i ukrył go w swojej aktówce. Upewnił się jeszcze, że nikt go nie obserwuje, po czym pośpiesznie zebrał resztę kartek i wstał z kolan.

– No, dzięki Bogu – powiedział. – Znów mam wszystkie na miejscu. Całe i zdrowe. Nawet nie chcę myśleć, co by było, gdybym musiał oddać do rąk kierownika kancelarii zbrudzone dokumenty.

– Wyglądają dość poważnie – skonstatował mężczyzna i zwrócił Oskarowi papiery. – Lepiej się z tym pośpiesz, zanim jeszcze coś zmajstrujesz.

– Tak jest, mój panie – odrzekł Oskar i ukłonił się. – Dzię- kuję panu. – Robiąc kilka kroków w tył i wciąż się kłaniając, powtórzył: – I proszę mi wybaczyć moją niezręczność.

To powiedziawszy, odwrócił się i popędził w kierunku Oranienburger Straße.

Nie uszedł zbyt wiele, gdy po raz pierwszy obrócił głowę. To był czysty instynkt. Chciał zobaczyć, czy jego oszustwo pozo-stało niezauważone. Mężczyzna odwrócił się od sklepowej wi-tryny i podążył za nim. Nie biegł, nie krzyczał, po prostu szedł, i to tym samym tempem co Oskar. Jego podkute buty dono-śnie stukały na twardym bruku. Czarny płaszcz trzepotał za nim niczym rozpięte krucze skrzydła.

Oskara przeszył strach. Czy obcy zauważył kradzież? A je-śli tak, dlaczego nie wzywa pomocy? Jego zachowanie było niezwykłe.

Page 16: miasto pożeraczy deszczu

16

„Spokojnie, tylko spokojnie” – napominał się Oskar. Może nieznajomy zupełnie przypadkowo obrał ten sam kierunek. Ostrożności jednak nigdy za wiele.

Chłopiec skręcił w prawo, w Oranienburger Straße. Jak zwykle we wtorki ulica była przepełniona prywatnymi po-wozami, dyliżansami, wozami browarnymi i wagonami Wielkiej Berlińskiej Kolei Konnej. Panował tam ogłuszają-cy gwar. Odcinek między kliniką Charité a giełdą był jedną z najruchliwszych części Berlina. Idealne miejsce, by zmylić śledzącego.

Oskar lawirował między przechodniami, przeciął uli-cę, pobiegł jeszcze jakieś sto metrów dalej i skręcił w lewo, w Artilleriestraße. Tu było nieco spokojniej. Na rogu przystanął i odważył się spojrzeć daleko za siebie. Specjalnie wił się między możliwie wieloma wozami. W tym tłoku każdy prześladowca straciłby orientację. Mimo to chciał mieć pewność. Spoglądał ponad głowami ludzi, kierując wzrok na wschód.

Nie trwało długo, zanim dostrzegł czarny cylinder. Góro- wał nad tłumem niczym komin nad dachami. Wzrok męż- czyzny był mocno przykuty do chłopca. Obcy szedł dokładnie z taką samą prędkością jak wcześniej – ani ciut wolniej, ani ciut szybciej. Spokojnie, energicznie i niestrudzenie.

Naraz stało się jasne dla Oskara, że to nie żaden przypadek. Był śledzony. Nieprzyjemne uczucie niepokoju zaczęło się prze-radzać w panikę. Ściskając teczkę pod pachą, pośpieszył dalej. Gorączkowo szukał w myślach wyjaśnienia, co by to wszyst-ko mogło znaczyć. Ten obcy był niebezpieczny, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Ostatecznie liczyło się to, któ-ry z nich okaże się sprytniejszy. Oskar znał tu każdy zakama-rek. W ułamku sekundy podjął decyzję. Zaraz na następnym

Page 17: miasto pożeraczy deszczu

17

zakręcie ponownie odbił w lewo. Ziegelstraße była ślepą ulicz-ką, a jej ostatni budynek graniczył z terenem pałacu Monbijou. Właściwie byłaby to pułapka, gdyby nie to prawe piwniczne wejście, nigdy niezamykane. Stąd tajne przejście wyprowadza-ło wysoko na dachy z powrotem na północ. Oskar często z nie-go korzystał, gdy chciał czmychnąć szybko i niepostrzeżenie. Taka niezawodna droga ucieczki. Warunek był jeden – należało pozostać niezauważonym.

Dał drapaka i pognał na koniec ulicy tak szybko, jak tyl-ko mógł na tych swoich śliskich jak lustro podeszwach. Kiedy dotarł do schodów prowadzących do piwnicy, był mokry jak szczur. Zbiegł kilka stopni, przycupnął i ostatni raz rzu-cił krótkie spojrzenie przez ramię. Ani śladu po tajemniczym jegomościu. Z impetem otworzył drzwi i zanurkował w mrok.

Potrzebował chwili, by przywyknąć do ciemności. Piwnica, od kilku lat porzucona, służyła już tylko za drogę ewakuacji, w razie gdyby z jakichś powodów zablokowały się drzwi wej-ściowe. Poza kilkoma zakurzonymi regałami, na których leża-ły puste butelki, nie było tu na dole niczego. Przez wąski szyb sączyła się odrobina światła – akurat tyle, by umożliwić orien-tację. Oskar energicznie przemierzył pomieszczenie, na prze-ciwległym krańcu korytarza otworzył drzwi zbite z szerokich łat i pobiegł wzdłuż przejścia, od którego odchodziły inne ko-rytarze, prowadzące do pozostałych piwnic. Zatrzymał się przed ciężkimi dębowymi drzwiami, za którymi wiły się scho-dy. Przez chwilę nasłuchiwał. Wszystko wskazywało na abso-lutny spokój. Tylko odgłos skrzypiec świadczył, że w domu na pewno był bezrobotny muzyk. Oskar oszacował, że może bez-piecznie pokonać klatkę schodową. Nacisnął na klamkę i z ca-łej siły pchnął masywne drzwi. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt.

Page 18: miasto pożeraczy deszczu

18

Zwinnie wskoczył przez szparę i szybko wspiął się po schodach. Przystanął przy witrażowym oknie na pierwszym piętrze i spoj-rzał w dół na Ziegelstraße. Kilkoro przechodniów przecinało bruk, ale po mężczyźnie w czarnym płaszczu nie było śladu. Może zrezygnował? Oskar, który nie chciał ryzykować zejścia do drzwi głównych – jeszcze by wpadł nieznajomemu prosto w ręce – trzymał się swego planu. Wspiął się na palcach po drewnianych schodach. Stopnie skrzypiały przy każdym kroku. Ta część trasy była najniebezpieczniejsza. Należało zachować najwyższą czujność. W każdej chwili któreś z drzwi mogły się otworzyć i mieszkaniec czy też ktoś ze służby nakryłby intruza. Wtedy jedynym wyjściem byłaby ucieczka. Jak dotąd wszyst-ko szło po myśli Oskara. Przeszedł obok mieszkania muzyka. Jego rzępolenie miało w sobie coś rozpaczliwego, tym bar-dziej że artysta wciąż zacinał się w tym samym miejscu. Oskar dotarł na czwarte piętro. Tu znajdował się wyłaz prowadzący na strych. Otworzył pokryte białą farbą drzwi i cicho zamknął je za sobą. Jeszcze tylko kilka kroków i już był na strychu, gdzie pozwolił sobie na krótki odpoczynek. Przykucnął przy jednym z niedużych okien dachowych, otworzył teczkę i wyjął jasnobrą-zowy portfel. Poza drobnym zagłębieniem na spodzie, wyglądał jak nowy. Jego ciężar wskazywał na pokaźną sumkę. Mokrymi od potu dłońmi otworzył etui i zajrzał do środka. Oczy zro-biły mu się duże jak szklane kule. Mieniła się przed nim peł-na garść jednomarkówek1. A do tego jeszcze sporo srebrzaków. Przesypał skarby na dłoń i przeliczył je w myśli. Sto pięćdzie-siąt marek w złocie i czterdzieści pięć srebrzaków. Oskar cicho

1 Marka niemiecka (niem. Deutsche Mark) – w latach 1873–2002 jed-nostka monetarna w Niemczech [przyp. tłum.].

Page 19: miasto pożeraczy deszczu

19

gwizdnął przez zęby. Nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykol-wiek widział tyle pieniędzy na raz. Ten mężczyzna musiał być naprawdę bogaty.

Instynkt nie zawiódł Oskara. Zastanawiało go tylko, cze-go taki snob jak ten obcy szukał na Krausnickstraße. Jakoś nie trzymało się to kupy. Ale co tam. Po cóż zaprzątać sobie gło-wę takimi błahostkami? Pieniądze należały teraz do niego – to wszystko, co się liczyło.

Oskar już chciał odłożyć monety na miejsce, gdy dostrzegł między nimi połyskujący kawałek ołowianoszarego metalu. Błyszczał niczym skorodowane żelazo, a jego brzegi były nieco pokrzywione. Chłopiec uniósł go wysoko, obracał i oglądał ze wszystkich stron. Wyglądał jak bezwartościowy kawałek stare-go metalu. Skąd zatem coś takiego pośród tych wszystkich mo-net? Oskar nie znalazł wyjaśnienia tej zagadki. Niezależnie, co to było, postanowił zająć się tym później.

Wsypał wszystko z powrotem do portfela, zamknął go i we-tknął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Potem wstał. Część tych pieniędzy będzie musiał zwrócić lichwiarzowi Behringerowi, ale dzięki temu raz na zawsze pozbędzie się długów. Po takim po-łowie mógłby wygodnie przeżyć pół roku. Kto wie, może wyna-jąłby nawet niewielki apartament? Prawdziwe małe mieszkanko, a nie taką norę jak to coś, w czym teraz koczował.

Oskar otworzył okno i wspiął się na dach. Niebo nad Berlinem zaciągnęło się. Z pojedynczych chmur powstała ciem-na ściana, która nadciągała powoli od zachodu. Powiał rześ-ki wiatr niosący zapowiedź deszczu. Zwracając twarz wprost na podmuch, Oskar wciągnął nosem powietrze i ocenił, że za mniej więcej godzinę lunie jak z cebra. Czas, by zanieść łupy do domu.

Page 20: miasto pożeraczy deszczu

20

Drogę po dachach Oskar znał na pamięć. Z łatwością prze-skakiwał nad przepaściami, trzymał się rynien i balansował na kalenicach, tak jak czynią to kominiarze. Uwielbiał być tu na górze, zostawiać w dole brud i gwar ulicy i obserwować stąd lu-dzi uwijających się po ulicach jak mrówki. Kochał widok roz-taczający się ponad dachami i dźwięk kościelnych dzwonów wprawianych w ruch. Stąd mógł podglądać gołębie całymi sta-dami wirujące ponad miastem i wyobrażać sobie, jak cudownie byłoby być jednym z nich.

Kilka minut później dotarł do swojej mety. Zapyziałego, sta-rego budynku przy Oranienburger Straße, na skos od synagogi. Na zewnątrz wystawało z niego kilka niewielkich kutych bal-konów połączonych ze sobą schodami pożarowymi. Po nich można było wygodnie zejść na dół. Jedynie między pierw-szym piętrem a chodnikiem brakowało drabinki, dlatego te trzy ostatnie metry należało zjechać po rynnie.

Oskar zwinnie jak małpa zbiegł na dół, uczepił się metalowej rury i zjechał wprost na chodnik. Znów znalazł się na ulicy. Py-tające spojrzenia kilku przechodniów zwyczajnie zbagate lizował i z wysoko zadartą głową ruszył w kierunku domu.

Nie uszedł nawet dziesięciu metrów, kiedy nagle chwyciła go dłoń odziana w czarną rękawiczkę i wtargała za jedną z bram.

– No, mam cię wreszcie! – zagrzmiał niski głos.Oskar uniósł wzrok. Nad nim groźnie górowała ciemna po-

stać mężczyzny w cylindrze. Jego twarz zakrywał cień. Tylko oczy za szkłami okularów błyszczały jak dwa turkusowe krysz-tały. Oskar próbował się uwolnić z uścisku, ale ręka trzymała jak imadło.

– Tak, tak – odezwał się głos. – Pewnie chciałbyś już pójść?W tym momencie obcy uniósł drugą rękę z dłonią zaci-

śniętą w pięść. Oskar już chciał zamykać oczy, gdy zobaczył,

Page 21: miasto pożeraczy deszczu

21

że pięść się otwiera. Biały proszek rozbłysnął na czarnej skórze. Zanim zdążył pomyśleć, cóż to za diabelstwo, nieznajomy całą garścią proszku dmuchnął mu prosto w twarz.

Oskar poczuł nieznośne palenie w gardle, oczach i nosie. Dławił się i charczał. Łzy nabiegły mu do oczu. Pył zapierał mu dech w piersiach. Chwycił się za szyję i próbował złapać oddech. Zrozpaczony usiłował wymusić torsje. Trzepał rękami w powietrzu jak tonący, ale nic nie pomagało. Usta mężczyzny wygięły się w szyderczym uśmiechu. Mrocznym głosem szepnął:

– Życzę ci kolorowych snów, mój bratku.Przed oczami Oskara zatańczyły gwiazdy, a potem zapadła

ciemność.

Page 22: miasto pożeraczy deszczu

22

2Oskar obudził się z głową, która w dotyku była jak pap-

kowata dynia. Promień światła bił go po oczach i wwiercał się w najdalsze zwoje mózgu. Szybko zacisnął powieki z powrotem. Miewał już kaca z nadmiaru piwa, ale nigdy takiego. Jeszcze raz spróbował otworzyć oczy. Tym razem ból nie był tak potężny i postanowił go znieść. Siedział w krześle z oparciem, z kunsz-townie rzeźbionymi podłokietnikami i wysokim zagłówkiem. Poza krzesłem w pokoju stało jeszcze łóżko, stół i kilka rega-łów zapełnionych książkami. Na podłodze leżał kosztowny tka-ny dywan. Oskar próbował wstać, ale coś go przytrzymało. Nie mógł ruszyć rękoma, tak samo jak dłońmi i stopami. Spojrzał w dół i spostrzegł, że jest przywiązany. Szerokie skórzane ta-śmy opinały jego przeguby. Udaremniały najmniejszą próbę wyrwania się.

Nagle wszystko mu się przypomniało. Kradzież, próba ucieczki, schwytanie i... ten ciemny typ.

Te błękitnoniebieskie oczy i ten szyderczy grymas wąskich ust. Oskarowi zrobiło się nieswojo. Złapany i związany w ob-cym domu – nie trzeba wielkiej fantazji, żeby sobie wyobrazić, iż wpadł w ręce przestępcy. Jakiegoś pomyleńca albo mordercy. Ogarnęła go panika. Musi się stąd zabierać i to czym prędzej. Targał pęta, ale skórzane rzemienie ani drgnęły. Głowa, ręce, stopy – wszystko przywiązane na amen. Z kolei krzesło było zbyt ciężkie, by nim ruszyć. Nagle usłyszał odgłosy. Kroki, które zbliżały się do drzwi.

Oskar zaniechał prób uwolnienia się i udał śpiącego. Zamknął oczy, zostawiając malutką szparkę. Obserwował, jak drzwi się

Page 23: miasto pożeraczy deszczu

23

otwierają i ktoś wchodzi do środka. W mroku rozpoznał postać, która niosła coś w rękach. Talerz czy tacę. Odstawiła naczynie i przeszła do okna po drugiej stronie. Z zamachem rozsunęła kotary na boki. Jasne światło dnia rozlało się po pokoju. Oskar zauważył, że to nie był jego porywacz, tylko kobieta. Miała na sobie długą, barwnie haftowaną koszulę i taką samą spódnicę. Jej stopy spoczywały w kolorowych sandałach, a na przegubach dłoni pobrzękiwały złote łańcuchy i bransolety. Kobieta mia-ła ciemną skórę i kruczoczarne włosy związane wysoko chustą. Oskar nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widział takie zjawisko.

Wróciła do tacy, nalała trochę herbaty z dzbanka i podeszła do niego. Oskar wciąż udawał, że śpi, ale kobieta zdawała się wyczuwać, że symuluje.

– Witaj, mój chłopcze – powiedziała miękkim, niskim gło-sem. – Przyniosłam ci coś na wzmocnienie.

Mówiła z osobliwym akcentem i wibrującym „r”. Stała obok niego tak blisko, że mógł poczuć jej egzotyczny zapach. Udawanie nie miało już więcej sensu. Oskar otworzył oczy. Twarz zwrócona w jego stronę była zarazem piękna i niezwykła. Kobieta musiała mieć około trzydziestu lat – dokładnie nie był w stanie oszacować. Miała wielkie, życzliwe oczy i pełne usta. Jej uszy zdobiły złote kolczyki. Nie wyglądała, jakby chciała mu zrobić krzywdę.

– Chcesz spróbować? Jest bardzo smaczna i pomaga na ból głowy.

Wykonała kilka zagadkowych gestów nad filiżanką, które przypominały czary. Dziwne, ale czuł, że kobieta niczego złego nie knuje. Oskar przestał panikować. Skinął głową i pozwolił, by napoiła go herbatą.

Page 24: miasto pożeraczy deszczu

24

Napar miał mocny smak, gorzki i słodki zarazem, zupełnie inny niż herbata czy kakao serwowane w dobrych gospodach, którymi częstowała Oskara Hannah, ładna pomoc kuchen-na w Altes Zollhaus. Napój przywrócił mu ducha i uspokoił zmysły. Skrzętnie wysiorbał filiżankę do dna. Kiedy wypił, ból niemal całkowicie ustąpił, pozostawiając jedynie drobny ucisk.

– Dobra robota – powiedziała kobieta i odstawiła filiżan-kę. – Teraz lepiej?

Oskar przytaknął.– Mam na imię Eliza. Mogę? – wskazała na pęta trzymające

Oskara.Zanim zdążył odpowiedzieć, rozwiązała rzemienie u rąk,

wokół głowy i stóp. Zrobiła to szybko i sprytnie, tak że w oka-mgnieniu znów był wolny. Poczuł, jak krew uderzyła mu do dłoni i rozmasował stawy.

– Jak się nazywasz?Oskar milczał. Jego oczy szukały ucieczki. – Tak, wiem, co myślisz. – Wskazała na pęta. – Muszę cię

za to przeprosić. Miały tylko zapewnić ci bezpieczeństwo. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Mój pan bywa czasem nie-zręczny. Dokładnie mu podałam ilość, ale zapewne podwoił dawkę. Bądź spokojny, ból głowy zaraz minie.

– Gdzie ja jestem?Oskar wstał powoli. Nogi lekko mu się trzęsły, ale nadal

go nosiły.– W domu mojego pana – odpowiedziała kobieta. – Chcesz

go zobaczyć?– Kogo?– Twojego gospodarza.Oskar uszedł parę kroków.

Page 25: miasto pożeraczy deszczu

25

– Nie wiem...– Ucieszy się na twój widok. – Rzuciła mu spojrzenie doda-

jące otuchy. – Wiem, że to wszystko wydaje ci się dość dziwne, ale nie musisz się obawiać. Po prostu chodź za mną.

Dom robił wrażenie. Już sama sala jadalna budziła respekt. U su-fitu wisiał kryształowy żyrandol, który wyławiał wpływające do pomieszczenia światło dzienne i rozbijał je na tysiące błysków. Pośrodku rzędów krzeseł, wyglądających na bardzo wygodne, stał stół, przy którym spokojnie mogło zasiąść trzydziestu ludzi. Bogato rzeźbione witryny i stoliki serwisowe świadczyły o wy-szukanym smaku gospodarza. Eliza narzuciła szybsze tempo, tak że zabrakło Oskarowi czasu na podziwianie wszystkich tych wspaniałości. Przeszli już do następnego pomieszczenia, zapew-ne pracowni. Pod ścianami stały regały, które aż po sufit wypeł-niały książki. Oskar podszedł bliżej i odkrył całe serie starannie oprawionych w skórę dzieł. Słowniki i tym podobne. Obok sta-ły książki, które z pewnością były atlasami i przewodnikami podróżniczymi, z grzbietami tłoczonymi w róże wiatrów, her-by i kontury kontynentów. Dalej kilka tuzinów map rozmaitej wielkości i różnych kształtów. Wielkie, małe, zwinięte w rulony i rozwieszone, mapy świata, krajów, geologiczne i morskie.

Oskar zaczął przyzwyczajać się do myśli, że ów jegomość może wcale nie jest szaleńcem, za jakiego go brał. Bezsprzecznie był człowiekiem wykształconym i niezwykle majętnym. Takich skarbów, jak te tu, jeszcze nigdy nie widział, nawet w bibliotece miejskiej.

Oskar miał słabość do ciekawych opowieści. Legendy ry-cerskie, historie pirackie, przygody i obce kraje. Z Karolem Mayem przemierzał w wyobraźni dziki Kurdystan, a z Juliuszem

Page 26: miasto pożeraczy deszczu

26

Verne’em płynął okrętem podwodnym dwadzieścia tysięcy mil. Dzięki temu mógł choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości drobnego złodziejaszka z berlińskich ulic. Wiele powieści przy-godowych ukazywało się w odcinkach w „Berliner Illustrirten Zeitung”, piśmie, które Oskar mógł zawsze poczytać u Hannah w Alten Zollhaus. Czasem inwestował jakąś część łupu w książ-ki, które trzymał w domu w swoich szpargałach. Niektóre oczy-wiście skubnął, ale zdecydowaną większość zdobył uczciwie. Książki wzbudzały jego szacunek, a nigdzie indziej nie widział ich aż tyle naraz. Nawet jeśli należały do literatury fachowej, to i tak w końcu były przecież książkami. Cóż to za człowiek, który uprowadza chłopca ulicy i ma tyle książek?

W pomieszczeniu królował potężny globus w drewnianych ramach. Kula ziemska o tak przytłaczających proporcjach, że jej ciężaru nie sposób było oszacować. Oskar chętnie wprawiłby ją w ruch, ale gosposia poszła dalej i czekała już na niego w hallu.

To pomieszczenie najbardziej ze wszystkich zapierało dech w piersiach. Teraz Oskar nie miał już wątpliwości, że znalazł się w domu jakiejś wysoko postawionej osobistości. Ściany były wyłożone boazerią z ciemnego drewna, a w regularnych odstę-pach wisiały na nich lichtarze. Dwie okazałe, rzeźbione drew-niane kolumny dźwigały wypukłe sklepienie, wznoszące się na wysokości co najmniej czterech metrów. Można było rozpo-znać na nim przedstawienia natury: góry, wodospady, gęstą dżunglę i rozległe pustynie. Obrazy, jakich Oskar nie potrafił-by sobie wyobrazić nawet w najśmielszych marzeniach. Na ścia-nach znajdowały się spreparowane łby zwierząt z całego świata. Słonie, nosorożce i tygrysy, ale też drobniejsze zwierzęta, jak an-tylopy, szakale czy rysie. Wiele z nich Oskar znał z ogrodu zoo-logicznego, ale o niektórych nigdy nie słyszał. Pełen podziwu

Page 27: miasto pożeraczy deszczu

27

stał tak z rozdziawioną buzią i patrzył. Pan tego domu musiał zjeździć cały świat. Oczami wyobraźni zobaczył postać Allana Quatermaina, podróżnika, odkrywcy kopalni króla Salomona. Czy to możliwe, żeby los zaprowadził go prosto w ręce tego poszukiwacza przygód?

Oskar oderwał myśli od tych fantazji. Nie powinien te-raz tracić czujności. Został ogłuszony, uprowadzony i spętany, i dopóki nie otrzyma jasnego wytłumaczenia, jego główny cel brzmi: ucieczka.

Wielkie dębowe schody prowadziły szerokim łukiem na górę. Eliza skinęła na niego ręką.

– Chodź, mój chłopcze. Nie każ czekać swojemu gospodarzowi.Wzięła go za rękę i poprowadziła na pierwsze piętro. Na

końcu długiego korytarza przystanęli. Eliza zapukała do drzwi i otworzyła je, nie czekając na odpowiedź ze środka.

Pomieszczenie było duże i ciepłe. W kominku trzaskał ogień. Przez okna widać było park. Zapadał wieczór i za drzewami zachodziło ognistoczerwone słońce.

Za masywnym biurkiem z ciemnego drewna wiśniowego siedział mężczyzna zatopiony w grubej, oprawionej w skórę księdze. Oskar wstrzymał oddech. Te błękitnoniebieskie oczy, krzaczaste brwi i binokle bezspornie należały do jego porywa-cza. A mimo to wyglądał jakoś inaczej. O ile przy ich pierwszym spotkaniu był okutany w ponurą czerń, o tyle teraz zdecydo-wał się na kombinację znacznie przyjemniejszych barw. Miał na sobie sięgający kolan, bogato haftowany jedwabny żakiet w kolorze czerwonego wina, pod nim wygodne, szerokie mate-riałowe spodnie i jasnobrązowe buty ze skóry dzikiego zwierzę-cia. Jego włosy splecione w warkocz zwisały z lewego ramienia. Zupełnie jak u Chińczyka.

Page 28: miasto pożeraczy deszczu

28

Kiedy weszli, mężczyzna uniósł głowę. Z impetem zamknął książkę i odsunął ją na bok.

– Wejdź – powiedział tonem, który wciąż brzmiał opry-skliwie, ale wyraźnie przyjemniej niż wtedy na ulicy. – Widzę, że znów jesteś w formie? To dobrze. – Chrząknął i podszedł do szafki po drugiej stronie pokoju, w której stało w rzędzie kilka butelek. – Czego się napijesz? Wody? Herbaty? A może wódki? – Rzucił przelotne spojrzenie w stronę Elizy, która sta-nowczo potrząsnęła głową. – Nie, żadnej wódki. Mleko. Co powiesz na szklankę mleka?

Oskar przybrał pokerową minę. Cała ta sytuacja była nad wyraz dziwaczna. Osobliwe uczucie stanowiące mieszaninę przestrachu i fascynacji ogarnęło jego ciało i umysł. Z trudem przychodziło mu zebranie myśli.

– Zupełnie nic? Czy będziesz miał coś przeciwko, jeśli po-zwolę sobie na jednego? – Mężczyzna wziął do ręki szklankę i wlał do niej odrobinę brązowawej cieczy, prawdopodobnie czegoś z wysokimi procentami. Upił łyk. – Usiądź – powiedział i wskazał szeroką sofę naprzeciw stołu.

Oskar spojrzał nieufnie w stronę Elizy. Kiedy dała mu do zrozumienia, że wszystko jest w porządku, spoczął sztywno na miękkiej poduszce. Omal się w nią nie zapadł.

– Już lepiej – rzekł jegomość. – Zapewne sam siebie zapy-tujesz, gdzie jesteś i czego od ciebie oczekuję. Czy mam ra-cję? Dowiesz się, ale najpierw chciałbym się przedstawić. Nazywam się Humboldt. Carl Friedrich Humboldt. A jak ty się nazywasz?

– Oskar Wegener.Gospodarz nieznacznie się ukłonił. – Miło mi ciebie poznać, mój chłopcze. Witaj w moim domu.

Page 29: miasto pożeraczy deszczu

29

Oskar zerknął na niego sceptycznie. Jak to, nagle taki miły?– Naprawdę nazywa się pan Humboldt? Tak jak ten słynny

odkrywca?– Prawdopodobnie masz na myśli Alexandra von Humboldta,

mojego ojca. – Rzucił krótkie spojrzenie Oskarowi znad bino-kli. – Dokładnie jak on z całą skromnością mogę nazwać siebie badaczem przyrody. Zapewne wiesz, któż to taki?

– Ma się rozumieć. – Oskar wyciągnął podbródek. – To ktoś, kto nadziewa motyle na szpilki, a potem zamyka je w gablocie.

Mężczyzna zesztywniał.– Taak, hmm. To też, jeśli wymagają tego badania. Przy

czym nie należy to raczej do zakresu moich zadań. Jestem przede wszystkim odkrywcą. Podróżuję do miejsc, które jesz-cze nigdy nie zostały zbadane, opisuję je i sporządzam mapy, zbieram i obserwuję florę i faunę, a potem przekazuję swoją wiedzę innym ludziom. – Wskazał na ciężką, oprawioną w skó-rę księgę na stole. – To, co tu widzisz, to pierwszy tom obszer-nej encyklopedii, nad którą właśnie pracuję i którą pewnego dnia zamierzam opublikować. Ma to być wzorcowe dzieło no-wego stulecia. Leksykon dla każdego. Zwięzły, kompleksowy i przystępny. Nie tylko dla intelektualistów na uniwersytetach. Oświecone dzieło dla oświeconych myślicieli. – Wypił do dna i z hukiem odstawił szklankę na stół. – Zanim jednak wydam tę książkę, upłynie jeszcze kilka lat. Świat nie jest jeszcze gotów na takie dzieło. Wciąż zbyt wiele osób najchętniej przeszkodziłoby temu. Zarozumialcy, którzy jeszcze nigdy nie odważyli się uczy-nić kroku poza własne drzwi lub nie wyściubili nosa poza żywo-płot własnego ciasnego podwórka, a jednocześnie mają czelność opowiadać nam o tym, jak funkcjonuje świat. Zamierzam na dobre wytrącić im argumenty z ręki.

Page 30: miasto pożeraczy deszczu

30

– A czego chce pan ode mnie? – zapytał Oskar prowokacyjnie.Humboldt uniósł brwi. – Okradłeś mnie. Już zapomniałeś?Oho, kurtuazje się skończyły. Oskar przełknął ślinę. – Rozumiem. Teraz przekaże mnie pan w ręce żandarmerii?– Nie.– Nie?! – Oskar osłupiał. Minęła chwila, aż w końcu zapytał

ostrożnie: – I co teraz?Badacz pozwolił sobie na skromny uśmiech.– A gdybyś tak opowiedział mi trochę o sobie. Skąd pocho-

dzisz? Kim są twoi rodzice? I czym się zajmujesz?– Czym się zajmuję, to już pan widział – odparł Oskar. –

Jestem posłańcem. Biegam wte i wewte i dostarczam pilne prze-syłki. Żadne mi tam szczególne zajęcie, ale można się odkuć.

– I stąd przyszło ci na myśl, by ukraść mój portfel.Nie pozostało nic innego, jak wziąć byka za rogi. – Tak, jak pan nosi swój portfel na wierzchu, to tylko kwe-

stia czasu, aż ktoś go panu zwędzi – odparł Oskar i dorzucił jesz-cze: – To była najzwyczajniej w świecie prowokacja. Właściwie to ja powinienem się skarżyć. Wodził pan na pokuszenie. To pachnie kryminałem, całe to zachowanie.

Przyrodnik roześmiał się.– Możesz mnie zaskarżyć. Pytam się tylko, komu sędzia da

wiarę. A teraz na poważnie. Kim są twoi rodzice? Czym się zaj-mują i gdzie mieszkają?

Oczy Oskara się zwęziły.– Moi rodzice nie żyją – odparował. – Mama umarła, kiedy by-

łem jeszcze całkiem mały, a ojca nigdy nie poznałem. Z pewnością był niezłym włóczęgą. Może marynarzem albo kimś takim.

– Przykro mi – powiedział badacz z powagą. – W takim razie od bardzo wczesnych lat musiałeś być zdany wyłącznie na siebie.

Page 31: miasto pożeraczy deszczu

31

Oskar lekceważąco machnął ręką.– Większość czasu spędziłem w sierocińcu. W końcu mia-

łem już tego dość. Zniknąłem stamtąd i usamodzielniłem się. Zamiatacz ulic, dostarczyciel paczek, rozmaite służby. Człowiek ima się wszystkiego, jeśli nie wie, co będzie jadł następnego dnia. Ale tego uczucia pan z pewnością nie zna.

– Lepiej, niż myślisz – odparł zdawkowo badacz, nie wda-jąc się w szczegóły.

Znów uniósł szklankę ze stołu i stwierdził, że jest pusta. Odruchowo okręcał ją w palcach. Oskar przyglądał się męż-czyźnie przez chwilę spod ściągniętych brwi.

– Proszę pana, niech mnie pan posłucha. Ta rozmowa do ni-czego nie prowadzi – powiedział. – Załatwmy to szybko. Niech mnie pan przekaże odpowiednim urzędom i zapomni o całej sprawie. Wszyscy na tym skorzystamy.

„A ja wreszcie wydostanę się z łap tego szaleńca” – pomy-ślał Oskar. Żandarmom zbiegł już wystarczająco wiele razy. Wyćwiczył się w tym. Na twarzy Humboldta błądził wąski uśmiech.

– Zamknąć cię za kratkami to zbyt proste. Nie byłoby rów-nież sprawiedliwe wobec ciebie, bądź co bądź w swoim fachu jesteś naprawdę dobry. Większość drobnych złodziejaszków to absolutni dyletanci. Pożałowania godni kieszonkowcy. Z dale-ka widać, że coś knują. W przeciwieństwie do nich twój nu-mer z aktówką był wyborny. – Oskar chciał zaprotestować, ale Humboldt podniósł ręce. – Tak, tak, ja wiem, jesteś tylko pro-stym posłańcem, ale gdybyśmy założyli, że jesteś najzwyklejszym drobnym kieszonkowcem…

No dobra, i co ten człowiek zamierza z nim zrobić? Dlaczego nie wezwie żandarmów?

Page 32: miasto pożeraczy deszczu

32

– …wówczas to, co zrobiłeś, byłoby świetną robotą. To wszystko, przebranie, akta, a na koniec ucieczka po dachach: merveilleux!

Oskar nie wiedział, co znaczyło to ostatnie słowo, ale brzmia-ło jak pochwała.

– Nie było tak całkiem świetnie. Bałem się – wymamrotał.– Cóż, jeśli o to chodzi – oczy Humboldta rozbłysły pełne

tajemnicy – właściwie nie miałeś żadnych szans.– Co pan ma na myśli?Zamiast odpowiedzi badacz otworzył szufladę. Wyjął port-

monetkę, którą skradł mu Oskar.– Przypominasz sobie?– Jasna sprawa.Badacz wymachiwał portfelem.– Nie zastanawiasz się, jak cię znalazłem?– Pewnie, że tak. Przecież od dawna byłem w domu. Nie

było sposobu, żeby mnie widzieć. Skąd pan wiedział, jaki kie-runek obrałem?

– Spójrz tu. Humboldt otworzył portfel. Wyjął z niego matowy kawa-

łek metalu, który przykuł uwagę Oskara, gdy ten siedział na strychu. Położył przedmiot na stole i pstryknął nim w stronę Oskara.

– Włóż do kieszeni.– Co mam zrobić?– Włóż do kieszeni i wstań.Oskar zastanawiał się chwilę, czy nie powinien odmówić.

Nie przebywał tu z własnej woli, nie mógł o tym zapominać. Z drugiej strony pożerała go ciekawość.

Zrobił więc to, co nakazał mu Humboldt i wstał z krze-sła. Badacz sięgnął do kieszeni swoich spodni i wyciągnął z niej

Page 33: miasto pożeraczy deszczu

33

przedziwny mały przedmiot. Metalową konstrukcję, w której zawieszone było coś, co przypominało miniaturkę kuli ziem-skiej, z tą tylko różnicą, że ta tu spoczywała na dwóch osiach i obracała się w dowolnym kierunku. Na zewnątrz kuli widnia-ło wiele oznaczeń wyglądających jak miary kątowe. Jeden z tych punktów był wyróżniony czerwonym kolorem i wskazywał dokładnie na niego.

– A teraz się przejdź.Oskar zrobił krok w bok. Czerwony punkt podążył za nim.

Śledził go tak samo, gdy przeszedł w lewo, okrążył stół i wrócił na miejsce. Nawet kiedy wspiął się na krzesło, zeskoczył z nie-go i kucnął przed stołem, punkt wędrował za nim krok w krok, jakby umiał przewidzieć każdy jego ruch. Zupełnie jak oko.

– To jakieś czary – wymamrotał Oskar, nieufnie spoglądając na przedmiot.

– W żadnym razie – Humboldt chichotał uradowany. – To magiczne słowo brzmi m a g n e t y z m. Co więcej, to magnesy o szczególnej sile. Z meteorytów, ściśle rzecz biorąc.

– Coś jak kompas?– Dokładnie tak, mój młody przyjacielu. Tyle że w tym przy-

padku magnetyczny biegun północny nie znajduje się w Arktyce, lecz w twojej dłoni. Nieważne dokąd pójdziesz, nieważne jak bardzo się oddalisz, oko zawsze wskaże mi kierunek.

– Nawet przez ściany budynków?– Przez ściany budynków, przez całe dzielnice miast, ba,

nawet przez góry. Chcesz zobaczyć?Oskar przytaknął i wziął od Humboldta osobliwą małą

skrzyneczkę. Ważyła znacznie więcej, niż można było sądzić po jej wyglądzie. Drobna kulka błyskała do niego niczym zło-śliwe oko. Przypominała mu oczy drewnianych marionetek

Page 34: miasto pożeraczy deszczu

34

wyglądających jak żywe, które czasem widywał na jarmarkach. Oskar nie cierpiał marionetek.

Metalowa konstrukcja delikatnie drgała. Brzęczała, warczała i łaskotała go w palce. Kiedy próbował ją puścić, poczuł, że w ja-kiś sposób przywiera do metalu. Z odrazą odstawił przedmiot na stół i obok niego położył jednocześnie wykrzywiony kawa-łek metalu. Ten natychmiast przylgnął do kuli i na niej pozostał.

– Czary – wymamrotał raz jeszcze, po czym skierował wzrok na Humboldta. – No dobrze. Jeśli nie chce mnie pan wsadzić za kratki, to jak? Chyba nie mam co liczyć, że będę mógł od tak sobie pójść.

Humboldt potrząsnął głową.– Nie. W każdym razie nie tak od razu. Najpierw chcę, żebyś

wysłuchał mojej propozycji.– Propozycji? – Oskar z ironią uniósł brwi. – Co ktoś taki

jak pan miałby do zaoferowania komuś takiemu jak ja?– Chcę, żebyś towarzyszył mi w mojej następnej podróży.– Co proszę?– Odkupisz swój postępek ciężką pracą – ciągnął badacz. –

Mycie, szorowanie, czyszczenie broni, sprawunki. Potrzebuję pomocnika, który będzie pod ręką i będzie załatwiał codzienne zwykłe sprawy. Młodzieńca, który przywykł do samodzielno-ści i nie traci głowy w krytycznych momentach. Moja ostatnia podróż odbyła się, powiedzmy, pod mało szczęśliwą gwiazdą. – Badacz wymienił spojrzenie z Elizą, która wciąż milcząc, stała w cieniu. – Zostałem obrabowany, a moi słudzy opuścili mnie w potrzebie. Każdy z nich mógł się pochwalić długą listą refe-rencji. Wszyscy pracowali w najwytworniejszych domach ber-lińskich i wszyscy mnie zawiedli. Kiedy dostrzegli, że nie było ani grosza, zniknęli jak kamfora. Eliza i ja z dnia na dzień zosta-liśmy bez personelu. Żadnego sługi, żadnego tragarza, żadnego

Page 35: miasto pożeraczy deszczu

35

kierowcy. Musieliśmy bez niczego wrócić do domu. Wtedy to poprzysiągłem sobie, że w kolejną podróż wybiorę się jedynie z niewielką grupą. Z ludźmi, którzy w każdej sytuacji będą so-bie pomocni, którzy – jeśli zmusi ich do tego sytuacja – będą potrafili zorganizować sprawy, jeśli rozumiesz, co mam na my-śli. Trwałoby to zbyt długo, gdybym chciał ci od razu wszystko wyjaśnić. Dlatego składam ci propozycję. – Spojrzał badawczo na Oskara. – Pokażę ci moje laboratorium i wyjaśnię, w czym rzecz. Zostaniesz tu na noc, prześpisz się i przemyślisz całą spra-wę. Jeśli jutro rano zdecydujesz się odejść, nie będę cię zatrzy-mywał. Znów będziesz wolnym człowiekiem. Zgadzasz się na taki układ?

Oskar przyjrzał mu się sceptycznie.– To jakiś podstęp. Mam rację?– Żaden podstęp. Jedynie otwarta i poważna oferta.„Jasne – pomyślał Oskar. – Otwarta i poważna, koń by się

uśmiał. Pewno tak samo poważna jak ten numer z kompasem. Ale z drugiej strony, hmm, jeśli coś w tym jest? Brzmiało to dość zachęcająco”. Nieufnie spoglądał na osobliwą parę, to na jed-no, to na drugie. Z braku alternatywy skinął ostrożnie głową. Ostatecznie jutro rano może stąd zniknąć.

– Zgoda – powiedział. – Jedna noc.– Wspaniale! – Humboldt zatarł ręce i wstał. – Zatem chodź

za mną do laboratorium. Jestem pewien, że ci się spodoba. Och, zapomniałem zapytać. Jesteś głodny? Eliza chętnie przy-gotuje dla ciebie przekąskę. Wzmocnisz nieco siły, kiedy będę cię oprowadzał.