mona lisa i ja muszla koncertowagraj¹, a ja zda³am sobie sprawê, ¿e przecie¿ nic nie wiem o...

1
nr 195 - LISTOPAD 2012 21 Nic nie zepsuje mi radoœci z nowego mieszkania; nawet obskurna, przed- gierkowska winda wygl¹da jak ta z ciemnego dêbu w Waldorff - Asto- ria, w której pierwszy raz wsunê³a sobie kamerkê (www) PARIS HIL- TON… Radoœæ, Radoœæ, Jestem u SIEBIE!!! Pierwotnie, krzykiem, krzy- kiem oznaczyæ rewir! Dopiero po kilku dniach mój Entuzjazm Wielkiej P³yty os³ab³ troszkê, zawsze jestem spóŸ- niona, innym os³ab³ ju¿ trzydzieœci lat temu. Spektakle „zapach i dŸwiêk”. Czyjœ telewizor, czyjœ bigos, czyjœ alkoholizm… Zalety osiedla zamieszka³ego przez emerytów, cisza i spokój. Bezpiecznie, klatka raczej czysta. Tak zachwala³ ten dupek od nieruchomoœci. Teraz ju¿ wiem, ¿e to zarazem i samotnoœæ i cho- roby i smród i œmieræ. S¹siadka chowa psa i kota. Chora bardzo, raczej nie wy- chodzi. XXI wiek. Ca³a rodzina ma j¹ w dupie. Apogeum cywilizacji. Za- dzwoniê do babci za tydzieñ. Œmierdzi gdy uchyli drzwi, œmierdzi nawet gdy nie uchyla. Nie jestem zwierzêciem, jestem humanistk¹, co jej zreszt¹ po- wiem. Nasz podrêcznik norm spo³ecz- nych nie przewidywa³ zdañ: – Dzieñ Dobry Pani S¹siadko, Pani S¹siadko, jak siê Pani czujê, œwietnie, ¿e pani¹ widzê, czy mog³aby Pani myæ siê tro- chê czêœciej, wietrzyæ mieszkanie i uty- lizowaæ czêœciej ka³ i mocz swoich pu- pili. Tak, dziêkujê bardzo. Tak, pozd- rowiê! Do widzenia! MUSZLA KONCERTOWA EMANUELA JADACH Wenus z Milo, Wenus Boticellego, Mona Lisa - trzy damy, których wize- runki byæ mo¿e najg³êbiej ze wszyst- kich dzie³ sztuki wry³y siê w nasz¹ kulturow¹ œwiadomoœæ. To ju¿ nie s¹ dzie³a, to arcy-arcydzie³a, „must-see”, jak mówi¹ Anglicy, królowe dziedzic- twa Zachodu - i nie tylko Zachodu. Daj¹ zwyk³emu œmiertelnikowi po- czucie, ¿e i na niego mo¿e sp³yn¹æ ³aska dziejów i potêgi myœli ludzkiej. Nawi¹zania do religii u¿ywam tu nie- przypadkowo: czy¿ cz³owiek „ukultu- ralniony” nie czuje siê lepszy, godniej- szy, nawet gdy ogranicza siê do zna- jomoœci kilku (bardzo) podstawowych dzie³ sztuki, czy jest to muzyka, litera- tura, czy sztuki plastyczne? Wœród trzech wymienionych dam Mona Lisa wiedzie zdecydowany prym. Jej twarz jest obiektem nauko- wych i pseudonaukowych dociekañ; co pewien czas dowiadujemy siê, ¿e jest to kryptoautoportret Leonarda, albo ¿e modelka by³a w ci¹¿y. Kilka lat temu program komputerowy wy- liczy³ ile procent jakich emocji kryje siê w jej s³ynnym uœmiechu. Gioconda fascynuje i poci¹ga, do czego w ostat- nich latach wydatnie przyczyni³ siê Dan Brown. Obiekt po¿¹dania z³odziei zarówno rzeczywistych jak i filmo- wych, ikona, gwiazda, której podobiz- na pojawia siê w tysi¹cu odmian, od pe³nowymiarowych reprodukcji, przez kalendarze i talerzyki, po nadruki na plastikowych torbach. Kalejdoskop twarzy we wszelkich mo¿liwych ko- lorach, trawestowany na wszelkie spo- soby, jak choæby jej s³ynny wizerunek z w¹sami Marcela Duchampa, czy mozaika z przypalonych tostów. Prze- ciêtny, szary cz³owiek nie musi nigdy postawiæ stopy na posadzce Luwru – chc¹c nie chc¹c wch³ania jej kult, mo¿- na powiedzieæ: z mlekiem matki. NATALIA HELMAN Mona Lisa i ja Moja ³azienka, tak bardzo lubimy czuæ siê tam spokojnie i bezpiecznie. Azyl dla myœli i trzewi. Raj dla jelit i dom szczoteczek do zêbów. Trzyma- my tam papiery œwiadcz¹ce o tym, ¿e jesteœmy ludŸmi. W ka¿dym calu. Ci¹g hydrauliczny to ci¹g akustycz- ny, najczêœciej rozprasza. Czasem po- maga. Pianino. Chyba niedaleko. Dob- rze nastrojone. Œwietny repertuar, po- godne, pe³ne œwiat³a i ¿ycia kompo- zycje dŸwiêków. W blokach mieszka te¿ inteligencja. Jakoœ mi lepiej z t¹ œwiadomoœci¹. Widzê ten obrazek: szczêœliwe, pe³ne dostojnej klasy, doj- rza³e lecz nadal aktywne seksualnie ma³¿eñstwo. Kochaj¹ce czulej i czu³e. Erudyci. Zawsze gdy to widzê, w ich Jak wygl¹da³o moje osobiste spotka- nie z Giocond¹ - pierwsze i jak dot¹d jedyne? Ma³y, ciemny obraz wisia³ za grub¹ szyb¹ pancern¹, otoczony zwar- t¹ grup¹ spragnionych emocji japoñ- skich turystów, gin¹cy w lesie wyci¹g- niêtych r¹k. I nie by³y to gesty ho³du czy zachwytu – ka¿da z tych r¹k trzy- ma³a kamerê lub aparat fotograficzny, by do ogólnoœwiatowej liczby jej po- dobizn do³¹czyæ swoj¹ wersjê, pieczo- ³owicie przechowywan¹ w albumie lub komputerze. W³aœciciel takiego zdjêcia przedstawia je potem znajo- mym z dum¹ myœliwego, jak trofeum i zarazem dowód doznania owej ta- jemnej ³aski, “lepszoœci”. Czy ktokol- wiek z tych ludzi zdawa³ sobie sprawê przed czym/kim stoi? Nie s¹dzê. Strze- lali fotki jedna za drug¹, by za moment odejœæ bez cienia refleksji na twarzach, zadowoleni jedynie, ¿e “zaliczyli” ko- lejny zabytek. Nie tak dawno s³ysza- ³am z³oœliw¹ uwagê: Kiedy Japoñczyk wraca z podró¿y, dopiero w domu, ogl¹daj¹c zdjêcia, dowiaduje siê, gdzie by³. Coœ w tym jest, i nie ogranicza siê do tej jednej nacji. Spotkanie z Giocond¹ by³o dla mnie du¿ym prze¿yciem, ale nie z racji spe³- nienia podstawowego marzenia ka¿- dego turysty. By³o to jedno wielkie rozczarowanie, a towarzyszy³o temu wiêcej - poczucie winy. Przyznajê, ¿e nigdy jakoœ nie dzia³a³ na mnie jej ta- jemniczy urok, hipnotyzuj¹cy uœmiech jest uœmiechem domniemanym, zgod- nie z przekonaniem, ¿e skoro wszys- cy go widz¹, to najprawdopodobniej tam jest.. Nie pad³am na twarz przed portretem, nie dozna³am iluminacji, ani nie smakowa³am kolorów czy kun- sztu wykonania. Czy by³a to z mojej strony obraza wielowiekowego do- robku ludzkoœci? Czy jestem zblazo- wanym dzieckiem popkultury, które- mu obrazy, w najlepszym razie, koja- rz¹ siê z malutkimi zdjêciami w pod- rêczniku do plastyki? Zygmunt Ka³u- ¿yñski, z w³aœciw¹ sobie przewrotnoœ- noœci¹, zastanawia³ siê kiedyœ, czy w dobie nowoczesnych technologii jest sens ogl¹daæ w muzeach nie zawsze dobrze zachowany orygina³, skoro ma w domu najwy¿szej jakoœci reproduk- cjê na plakacie. Gioconda by³a tam, przede mn¹, ma³a i zagubiona w zgie³ku rozmów i trzasku migawek. I nie mia³am dla niej ani odrobiny wspó³czucia, gdy¿ nie po- trafi³a mnie zachwyciæ - mnie, tkwi¹- c¹ w drzwiach sali, odtr¹conego i oszu- kanego pielgrzyma wpuszczonego tylko na próg œwi¹tyni, bo dalej t³um broni³ dojœcia. Gdzie mój oczekiwa- ny podziw, uwielbienie dla Leonarda? By³am nieczu³a, blokowa³ mnie szum, b³yski lamp, sama obecnoœæ osób trze- cich. Mo¿e gdybyœmy by³y same – Mona Lisa i ja – spotkanie przebieg³o- by inaczej, zdo³a³aby przekonaæ mnie, ¿e jest warta ca³ej poœwiêcanej jej uwa- gi? Ale gdzie jest czas na kontemplacjê w miejscu, które codziennie przyjmuje setki zwiedzaj¹cych z ca³ego œwiata? Przez d³ugi czas drêczy³y mnie wy- rzuty sumienia, poczucie, ¿e jestem ignorantk¹ niegodn¹ dost¹pienia ³aski Sztuki. Kto wie, mo¿e nigdy nie by- ³am do niej predystynowana? Nie po- trafiê rozeznaæ, co tak naprawdê sta- nowi o wielkoœci Leonarda, nie odró¿- niam widza zachwyconego materi¹ malarsk¹ od tego pozostaj¹cego pod wra¿eniem powieœci sensacyjnych; natrêtna obecnoœæ damy zamiast za- praszaæ, zniechêca mnie do bli¿szego poznania, nie dostrzegam walorów estetycznych ani podskórnej magii. Nie mogê, nie chcê, nie umiem - dziw- wne okreœlenia na moj¹ postawê, wo- ³aj¹c¹ o pomstê do nieba. Leonardo pewnie siê w grobie przewraca, ale czy on sam móg³ przewidzieæ do jak kuriozalnej, swego rodzaju, impoten- cji widza dojdzie wiele stuleci póŸniej? Cokolwiek “autor mia³ na myœli” ma- luj¹c obraz, nie jesteœmy w stanie tego odczytaæ nie patrz¹c przez pryzmat trywializacji, poczucia, ¿e ju¿ siê to gdzieœ (wszêdzie!) widzia³o. Przykre to, niewygodne, ale prawdziwe. A¿ wreszcie, po kilku latach, wpad³ mi w rêce tekst Marii Poprzêckiej, o Giocondzie w³aœnie i o niemo¿noœci zachwycania siê ni¹ – tekst jakby napisany dla mnie. Poprzêcka pisa³a w nim, ¿e przy obecnym przesycie dam¹ Leonarda nasz podœwiadomy opór jest zjawiskiem naturalnym i nie mo¿e byæ powodem wstydu i wra- ¿enia, ¿e “za ma³o siê staram”. Sztuka wymaga oswajania i odpowiednich do niego warunków, a winy za nieudane próby zbli¿enia nie mo¿na automa- tycznie zrzucaæ na siebie, na barki skru- szonego barbarzyñcy. By³o to drugie moje wzruszenie zwi¹- zane z Mon¹ Lis¹, potê¿ny, oczyszcza- j¹cy haust powietrza. Nikczemnik zo- sta³ rozgrzeszony. ze smakiem urz¹dzonym mieszkaniu œwieci s³oñce. Nie zastanawiam siê nad tym, ¿e musieliby mieæ okna wy- chodz¹ce na pieprzony biegun i to tyl- ko podczas dnia polarnego. Albo cze- goœ tam, nasz geograf wygl¹da³ jak zboczeniec i nikt go nie s³ucha³, a on nigdy nie krzycza³, mo¿e faktycznie by³ zboczeñcem i ba³ siê zdemasko- wania ? A mo¿e tylko kocha³ dzieci? I lubi³ uczyæ? Codzienny mechanizm ¿ycia, praca, uczelnia, uczelnia, impreza, seks, raz na jakiœ czas wesele przyjació³ki. Cza- sem pogrzeb. Bez Hugha Granta. Pro- za ¿ycia. Przyzwyczai³am siê do pianina gdzieœ za œcian¹ czy nad sufitem. W pionie œpiewa Hydraulik Kobuszewski. W po- ziomie bredzi Œledczyca B³ochowiak. Przywyk³am do twarzy tych szczêœli- wych ludzi, do wszystkich scenek z ich udzia³em, w mojej g³owie, w mojej ³a- zience. Do widoku jej dojrza³ego piêk- na, gdy przep³ywa po klawiszach swy- mi m¹drymi palcami. Do jego mêskiej ogorza³ej twarzy, z uczuciem delikat- noœci wpisanym w oczy doœwiadczo- nego ¿eglarza. Do œmierdz¹cej s¹siad- ki nie przywyk³am. W mojej wyobraŸni mieli przed sob¹ tyle piêknych, s³onecznych popo³ud- niowych koncertów. Nagle zamilkli. Pewnie wyp³ynêli gdzieœ jakimœ jachtem. Morze Œród- ziemne. Kochaj¹ siê. Byle daleko od brzegów Maghrebu. Nie graj¹ i nie graj¹, a ja zda³am sobie sprawê, ¿e przecie¿ nic nie wiem o tych ludziach, nie wiem czy s¹ par¹, czy to jeden cz³owiek. Nigdy nie zada³am sobie trudu, by sprawdziæ kto to gra. Zna- ³am tylko ich pianino odwiedzaj¹ce mnie przez ci¹g hydrauliczny. Pewnego dnia pracownicy firmy, udaj¹cy zapoznanych z majestatem œmierci, jakaœ rodzina i tragarze po- sprz¹tali wreszcie mieszkanie tej sta- rej, samotnej schorowanej kobiety, co to psa i kota trzyma³a. Umar³a. Razem z ni¹ umar³o pianino. We mnie umar³a para ludzi piêknych w swojej mi³oœci. A gdy teraz o tym myœlê, to mam nadziejê, ¿e zdech³ we mnie te¿ spory kawa³ suki.

Upload: others

Post on 09-Mar-2021

1 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

Page 1: Mona Lisa i ja MUSZLA KONCERTOWAgraj¹, a ja zda³am sobie sprawê, ¿e przecie¿ nic nie wiem o tych ludziach, nie wiem czy s¹ par¹, czy to jeden cz³owiek. Nigdy nie zada³am sobie

nr 195 - LISTOPAD 2012 21

Nic nie zepsuje mi radoœci z nowego mieszkania; nawet obskurna, przed-gierkowska winda wygl¹da jak taz ciemnego dêbu w Waldorff - Asto-ria, w której pierwszy raz wsunê³a sobie kamerkê (www) PARIS HIL-TON… Radoœæ, Radoœæ, Jestem uSIEBIE!!! Pierwotnie, krzykiem, krzy-kiem oznaczyæ rewir! Dopiero po kilkudniach mój Entuzjazm Wielkiej P³yty os³ab³ troszkê, zawsze jestem spóŸ-niona, innym os³ab³ ju¿ trzydzieœci lat temu. Spektakle „zapach i dŸwiêk”. Czyjœ telewizor, czyjœ bigos, czyjœ alkoholizm… Zalety osiedla zamieszka³ego przez emerytów, cisza i spokój. Bezpiecznie, klatka raczej czysta. Tak zachwala³ tendupek od nieruchomoœci. Teraz ju¿wiem, ¿e to zarazem i samotnoœæ i cho-roby i smród i œmieræ. S¹siadka chowa psa i kota. Chora bardzo, raczej nie wy-chodzi. XXI wiek. Ca³a rodzina ma j¹w dupie. Apogeum cywilizacji. Za-dzwoniê do babci za tydzieñ. Œmierdzigdy uchyli drzwi, œmierdzi nawet gdy nie uchyla. Nie jestem zwierzêciem,jestem humanistk¹, co jej zreszt¹ po-wiem. Nasz podrêcznik norm spo³ecz-nych nie przewidywa³ zdañ: – Dzieñ Dobry Pani S¹siadko, Pani S¹siadko,jak siê Pani czujê, œwietnie, ¿e pani¹ widzê, czy mog³aby Pani myæ siê tro-chê czêœciej, wietrzyæ mieszkanie i uty-lizowaæ czêœciej ka³ i mocz swoich pu-pili. Tak, dziêkujê bardzo. Tak, pozd-rowiê! Do widzenia!

MUSZLA KONCERTOWAEMANUELA JADACH

Wenus z Milo, Wenus Boticellego, Mona Lisa - trzy damy, których wize-runki byæ mo¿e najg³êbiej ze wszyst-kich dzie³ sztuki wry³y siê w nasz¹ kulturow¹ œwiadomoœæ. To ju¿ nie s¹ dzie³a, to arcy-arcydzie³a, „must-see”, jak mówi¹ Anglicy, królowe dziedzic-twa Zachodu - i nie tylko Zachodu. Daj¹ zwyk³emu œmiertelnikowi po-czucie, ¿e i na niego mo¿e sp³yn¹æ ³aska dziejów i potêgi myœli ludzkiej. Nawi¹zania do religii u¿ywam tu nie-przypadkowo: czy¿ cz³owiek „ukultu-ralniony” nie czuje siê lepszy, godniej-szy, nawet gdy ogranicza siê do zna-jomoœci kilku (bardzo) podstawowych dzie³ sztuki, czy jest to muzyka, litera-tura, czy sztuki plastyczne? Wœród trzech wymienionych dam Mona Lisa wiedzie zdecydowany prym. Jej twarz jest obiektem nauko-wych i pseudonaukowych dociekañ;co pewien czas dowiadujemy siê, ¿ejest to kryptoautoportret Leonarda, albo ¿e modelka by³a w ci¹¿y. Kilkalat temu program komputerowy wy-liczy³ ile procent jakich emocji kryje siê w jej s³ynnym uœmiechu. Gioconda fascynuje i poci¹ga, do czego w ostat-nich latach wydatnie przyczyni³ siê Dan Brown. Obiekt po¿¹dania z³odziei zarówno rzeczywistych jak i filmo-wych, ikona, gwiazda, której podobiz-na pojawia siê w tysi¹cu odmian, odpe³nowymiarowych reprodukcji, przez kalendarze i talerzyki, po nadruki na plastikowych torbach. Kalejdoskop twarzy we wszelkich mo¿liwych ko-lorach, trawestowany na wszelkie spo-soby, jak choæby jej s³ynny wizerunek z w¹sami Marcela Duchampa, czy mozaika z przypalonych tostów. Prze-ciêtny, szary cz³owiek nie musi nigdypostawiæ stopy na posadzce Luwru –chc¹c nie chc¹c wch³ania jej kult, mo¿-na powiedzieæ: z mlekiem matki.

NATALIA HELMAN

Mona Lisa i ja

Moja ³azienka, tak bardzo lubimy czuæ siê tam spokojnie i bezpiecznie. Azyl dla myœli i trzewi. Raj dla jelit i dom szczoteczek do zêbów. Trzyma-my tam papiery œwiadcz¹ce o tym, ¿e jesteœmy ludŸmi. W ka¿dym calu. Ci¹g hydrauliczny to ci¹g akustycz-ny, najczêœciej rozprasza. Czasem po-maga. Pianino. Chyba niedaleko. Dob-rze nastrojone. Œwietny repertuar, po-godne, pe³ne œwiat³a i ¿ycia kompo-zycje dŸwiêków. W blokach mieszka te¿ inteligencja. Jakoœ mi lepiej z t¹œwiadomoœci¹. Widzê ten obrazek: szczêœliwe, pe³ne dostojnej klasy, doj-rza³e lecz nadal aktywne seksualnie ma³¿eñstwo. Kochaj¹ce czulej i czu³e. Erudyci. Zawsze gdy to widzê, w ich

Jak wygl¹da³o moje osobiste spotka-nie z Giocond¹ - pierwsze i jak dot¹d jedyne? Ma³y, ciemny obraz wisia³ za grub¹ szyb¹ pancern¹, otoczony zwar-t¹ grup¹ spragnionych emocji japoñ-skich turystów, gin¹cy w lesie wyci¹g-niêtych r¹k. I nie by³y to gesty ho³du czy zachwytu – ka¿da z tych r¹k trzy-ma³a kamerê lub aparat fotograficzny, by do ogólnoœwiatowej liczby jej po-dobizn do³¹czyæ swoj¹ wersjê, pieczo-³owicie przechowywan¹ w albumie lub komputerze. W³aœciciel takiego zdjêcia przedstawia je potem znajo-

mym z dum¹ myœliwego, jak trofeum i zarazem dowód doznania owej ta-jemnej ³aski, “lepszoœci”. Czy ktokol-wiek z tych ludzi zdawa³ sobie sprawê przed czym/kim stoi? Nie s¹dzê. Strze-lali fotki jedna za drug¹, by za momentodejœæ bez cienia refleksji na twarzach, zadowoleni jedynie, ¿e “zaliczyli” ko-lejny zabytek. Nie tak dawno s³ysza-³am z³oœliw¹ uwagê: Kiedy Japoñczyk wraca z podró¿y, dopiero w domu, ogl¹daj¹c zdjêcia, dowiaduje siê, gdzie by³. Coœ w tym jest, i nie ogranicza siê do tej jednej nacji. Spotkanie z Giocond¹ by³o dla mnie du¿ym prze¿yciem, ale nie z racji spe³-nienia podstawowego marzenia ka¿-dego turysty. By³o to jedno wielkie rozczarowanie, a towarzyszy³o temu wiêcej - poczucie winy. Przyznajê, ¿e nigdy jakoœ nie dzia³a³ na mnie jej ta-jemniczy urok, hipnotyzuj¹cy uœmiech jest uœmiechem domniemanym, zgod-nie z przekonaniem, ¿e skoro wszys-cy go widz¹, to najprawdopodobniej tam jest.. Nie pad³am na twarz przed portretem, nie dozna³am iluminacji, ani nie smakowa³am kolorów czy kun-

sztu wykonania. Czy by³a to z mojej strony obraza wielowiekowego do-robku ludzkoœci? Czy jestem zblazo-wanym dzieckiem popkultury, które-mu obrazy, w najlepszym razie, koja-rz¹ siê z malutkimi zdjêciami w pod-rêczniku do plastyki? Zygmunt Ka³u-¿yñski, z w³aœciw¹ sobie przewrotnoœ-noœci¹, zastanawia³ siê kiedyœ, czy w dobie nowoczesnych technologii jest sens ogl¹daæ w muzeach nie zawsze dobrze zachowany orygina³, skoro ma w domu najwy¿szej jakoœci reproduk-cjê na plakacie.

Gioconda by³a tam, przede mn¹, ma³a i zagubiona w zgie³ku rozmów i trzasku migawek. I nie mia³am dla niej ani odrobiny wspó³czucia, gdy¿ nie po-trafi³a mnie zachwyciæ - mnie, tkwi¹-c¹ w drzwiach sali, odtr¹conego i oszu-kanego pielgrzyma wpuszczonego tylko na próg œwi¹tyni, bo dalej t³um broni³ dojœcia. Gdzie mój oczekiwa-ny podziw, uwielbienie dla Leonarda? By³am nieczu³a, blokowa³ mnie szum,b³yski lamp, sama obecnoœæ osób trze-cich. Mo¿e gdybyœmy by³y same – Mona Lisa i ja – spotkanie przebieg³o-by inaczej, zdo³a³aby przekonaæ mnie, ¿e jest warta ca³ej poœwiêcanej jej uwa-gi? Ale gdzie jest czas na kontemplacjê w miejscu, które codziennie przyjmuje setki zwiedzaj¹cych z ca³ego œwiata? Przez d³ugi czas drêczy³y mnie wy-rzuty sumienia, poczucie, ¿e jestem ignorantk¹ niegodn¹ dost¹pienia ³aski Sztuki. Kto wie, mo¿e nigdy nie by-³am do niej predystynowana? Nie po-trafiê rozeznaæ, co tak naprawdê sta-nowi o wielkoœci Leonarda, nie odró¿-niam widza zachwyconego materi¹ malarsk¹ od tego pozostaj¹cego podwra¿eniem powieœci sensacyjnych; natrêtna obecnoœæ damy zamiast za-praszaæ, zniechêca mnie do bli¿szego poznania, nie dostrzegam walorów estetycznych ani podskórnej magii. Nie mogê, nie chcê, nie umiem - dziw-wne okreœlenia na moj¹ postawê, wo-³aj¹c¹ o pomstê do nieba. Leonardo pewnie siê w grobie przewraca, ale czy on sam móg³ przewidzieæ do jak kuriozalnej, swego rodzaju, impoten-cji widza dojdzie wiele stuleci póŸniej? Cokolwiek “autor mia³ na myœli” ma-luj¹c obraz, nie jesteœmy w stanie tego odczytaæ nie patrz¹c przez pryzmat trywializacji, poczucia, ¿e ju¿ siê to gdzieœ (wszêdzie!) widzia³o. Przykre to, niewygodne, ale prawdziwe. A¿ wreszcie, po kilku latach, wpad³ mi w rêce tekst Marii Poprzêckiej, o Giocondzie w³aœnie i o niemo¿noœci zachwycania siê ni¹ – tekst jakby napisany dla mnie. Poprzêcka pisa³a w nim, ¿e przy obecnym przesycie dam¹ Leonarda nasz podœwiadomy opór jest zjawiskiem naturalnym i niemo¿e byæ powodem wstydu i wra-¿enia, ¿e “za ma³o siê staram”. Sztuka wymaga oswajania i odpowiednich do niego warunków, a winy za nieudane próby zbli¿enia nie mo¿na automa-tycznie zrzucaæ na siebie, na barki skru-szonego barbarzyñcy. By³o to drugie moje wzruszenie zwi¹-zane z Mon¹ Lis¹, potê¿ny, oczyszcza-j¹cy haust powietrza. Nikczemnik zo-sta³ rozgrzeszony.

ze smakiem urz¹dzonym mieszkaniu œwieci s³oñce. Nie zastanawiam siê nad tym, ¿e musieliby mieæ okna wy-chodz¹ce na pieprzony biegun i to tyl-ko podczas dnia polarnego. Albo cze-goœ tam, nasz geograf wygl¹da³ jak zboczeniec i nikt go nie s³ucha³, a on nigdy nie krzycza³, mo¿e faktycznie by³ zboczeñcem i ba³ siê zdemasko-wania ? A mo¿e tylko kocha³ dzieci? I lubi³ uczyæ? Codzienny mechanizm ¿ycia, praca, uczelnia, uczelnia, impreza, seks, raz na jakiœ czas wesele przyjació³ki. Cza-sem pogrzeb. Bez Hugha Granta. Pro-za ¿ycia. Przyzwyczai³am siê do pianina gdzieœ za œcian¹ czy nad sufitem. W pionieœpiewa Hydraulik Kobuszewski. W po-ziomie bredzi Œledczyca B³ochowiak.Przywyk³am do twarzy tych szczêœli-wych ludzi, do wszystkich scenek z ich udzia³em, w mojej g³owie, w mojej ³a-zience. Do widoku jej dojrza³ego piêk-na, gdy przep³ywa po klawiszach swy-mi m¹drymi palcami. Do jego mêskiejogorza³ej twarzy, z uczuciem delikat-noœci wpisanym w oczy doœwiadczo-nego ¿eglarza. Do œmierdz¹cej s¹siad-ki nie przywyk³am. W mojej wyobraŸni mieli przed sob¹ tyle piêknych, s³onecznych popo³ud-niowych koncertów. Nagle zamilkli. Pewnie wyp³ynêli gdzieœ jakimœ jachtem. Morze Œród-ziemne. Kochaj¹ siê. Byle daleko odbrzegów Maghrebu. Nie graj¹ i nie

graj¹, a ja zda³am sobie sprawê, ¿e przecie¿ nic nie wiem o tych ludziach, nie wiem czy s¹ par¹, czy to jeden cz³owiek. Nigdy nie zada³am sobietrudu, by sprawdziæ kto to gra. Zna-³am tylko ich pianino odwiedzaj¹ce mnie przez ci¹g hydrauliczny. Pewnego dnia pracownicy firmy, udaj¹cy zapoznanych z majestatem œmierci, jakaœ rodzina i tragarze po-sprz¹tali wreszcie mieszkanie tej sta-rej, samotnej schorowanej kobiety, coto psa i kota trzyma³a. Umar³a. Razem z ni¹ umar³o pianino. We mnie umar³a para ludzi piêknych w swojej mi³oœci. A gdy teraz o tym myœlê, to mam nadziejê, ¿e zdech³ we mnie te¿ spory kawa³ suki.