obywatel nr 5(37)/2007

100
����� ��������������

Upload: nowy-obywatel

Post on 12-Aug-2015

170 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Archiwalny numer OBYWATELA.

TRANSCRIPT

Page 1: OBYWATEL nr 5(37)/2007

��������������������������������������������

��������������������������������������������

������

���

���

������

�����

����

���

����

����

����

��

����

����

����

����

����

����

���

���

����

��

���������������������������������������������������������������������������������������������������������������������

���������������

Page 2: OBYWATEL nr 5(37)/2007

3

Page 3: OBYWATEL nr 5(37)/2007

3

D������������� „Magazyn Obywatel”

A���� ��������: Obywatelul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódźtel./faks: /042/ 630 17 49

���������� �������: [email protected]

�������, ���������: [email protected]

S���� � ����������� ���������: [email protected]

��������: www.obywatel.org.pl

R��� H�������:Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski

R�������: Rafał GórskiRemigiusz Okraska (redaktor naczelny)Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego)Szymon Surmacz

S���� ���������������: Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, Rafał Łętocha, Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Bartosz Malinowski, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Jacek Uglik, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, Andrzej Zybała, Jacek Zychowicz

K�������:Zbigniew Bednarek, Justyna Bibel, Karioka Blumenfeld, Magdalena Doliwa-Górska, Monika A. Gorzelańska, Agnieszka Górczyńska, Marta Kasprzak, Maciej Kronenberg, Przemysław Prytek, Michał Stępień, Jarosław Szczepanowski, Piotr Świderek, Stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski

D���: „Profesjadruk”, tel. /042/ 25 26 755

Zrealizowano w ramach Programu Operacyjnego Promocja Czytelnictwa ogłoszonego przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Kolporter, Inmedio, Relay.

Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl).

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.

W numerze:

Pęknięta Polska – z dr. Wiesławem Łagodzińskim rozmawia Michał Sobczyk .............. 4

Procent większy niż życie – Jarosław Szczepanowski .................................................... 9

Ojczyznę tanio sprzedajemy – Konrad Malec .............................................................. 13

Bunt konsumentów – Stephen Armstrong ...................................................................... 18

Mity i fakty o mutantach – z dr. Árpádem Pusztaiem rozmawia Michał Sobczyk ....... 21

Rozwój po swojemu, czyli irlandzkie paktowanie – Andrzej Zybała ....................... 24

Rozwój peryferii dzięki dialogowi – Tomasz Grosse .................................................... 30

Kibuce między zwątpieniem a odrodzeniem – z Elim Avrahamim rozmawia Karioka Blumenfeld ........................................................... 34

Kibuce w kryzysie – Eli Avrahami......................................................................................... 36

Lustracja pozytywna – prof. Teresa Grabińska, prof. Mirosław Zabierowski ................... 43

Teoria okrętu pod nadzorem Armii Ludowej – Joanna Duda-Gwiazda ..................... 46

Inteligencja wczoraj i dziś – z prof. Stanisławem Borzymem rozmawia Krzysztof Wołodźko .................................... 49

Przez saharyjskie bezdroża, czyli w 30 dni dookoła Mali – Ewa Cylwik .................. 52

Antysyjoniści na Antyle! – Tomasz Gabiś ....................................................................... 58

Czy Kaszubi są separatystami? – Tomasz Żuroch-Piechowski ...................................... 60

CHWILA ODDECHU

Ironezje – Tadeusz Buraczewski.......................................................................................... 63

Bliższa ziemia – Lech L. Przychodzki ................................................................................. 64

Wolna twórczość i jej wrogowie – Krzysztof Kędziora .................................................. 67

Kronika Kontrasa ............................................................................................................. 70

Wiersze – Katarzyna Piotrowska ....................................................................................... 72

Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych – Paplo Maruda ............................................. 72

Z GRUBEJ RURY

We wszystkim – miłość – Jarosław Tomasiewicz ............................................................ 73

O dobro powszechne. Ekonomia społeczna Stanisława Grabskiego – Rafał Łętocha ......................................................................... 77

Recenzja: Klęska lewicy – Remigiusz Okraska ................................................................ 81

Recenzja: Czerwona gwiazda Dawida – Karioka Blumenfeld ..................................... 87

FELIETONY

Pomógł mi prezydent Putin – Joanna Duda-Gwiazda ....................................................89

Idźta przez zboże! – Anna Mieszczanek ..........................................................................90

Ironista i żołdak – Jacek Zychowicz..................................................................................91

Autorzy numeru...............................................................................................................92

Z obywatelskiego frontu................................................................................................94

OKŁADKA: FOT JON BRADLEY, TŁO FOT. GALLMESE.

MAGAZYN OBYWATEL TWORZONY JEST W 99% SPOŁECZNIE

Page 4: OBYWATEL nr 5(37)/2007

4

5

W mediach używa się często rozróżnienia na „Polskę A” i „Polskę B”, czyli regiony zamożne oraz prowincję. Czy faktycznie mamy dwie, a nawet trzy – doliczając regiony całkiem zmarginalizo-wane – Polski? Czy dysproporcje w rozwoju poszczególnych czę-ści kraju są u nas większe niż w przypadku innych państw?

W. Ł.: Są wręcz straszne! Polska jest jednym z państw Unii Europejskiej o największej rozpiętość międzyregional-nej, jeśli chodzi o różnego rodzaju parametry socjalne, by-towe i dochodowe. Jest u nas nie tylko „Polska A” i „Polska B”, ale i „Polska C”. Wszystkie stosowane kryteria dają nam podobny obraz zróżnicowania: Polska południowo-wschod-nia i wschodnia bardzo różni się od Polski centralnej i Polski zachodniej, a duże miasta od małych, podobnie jest z ogrom-nymi różnicami między terenami mocno zurbanizowanymi a wiejskimi. Jeśli uznamy, że jednym z najbardziej rozwinię-tych województw jest Wielkopolska, że tam „już jest Unia”, to Podkarpacie czy Podlasie są w stosunku do niej o trzy długo-ści do tyłu, tam ciągle panują lata siedemdziesiąte...

Jak się przejawiają te różnice?

W. Ł.: Czego byśmy się nie tknęli, jest u nas obszarem zróżnicowania i to, co dla Polski jest naprawdę ważne, to wy-równanie tego dystansu. Problem dotyczy wszystkich atrybu-tów naszego życia, w tym rzeczy najbardziej elementarnych, jak praca, z której przecież wszyscy żyjemy i utrzymujemy rodziny; podobnie jest ze zdrowiem. Weźmy największą skrajność: w Warszawie PKB na głowę mieszkańca wynosi ok. - tys. złotych, podczas gdy dla południowo-wschod-nich regionów Polski ten wskaźnik to zaledwie - tys. To daje dobry ogólny pogląd o innych parametrach. Bezrobocie w Warszawie wynosi ok. , punktu procentowego ludności aktywnej ekonomicznie, natomiast na Warmii i Mazurach – - proc.

Ogromne jest także zróżnicowanie wykształcenia, zwłasz-cza między miastem a wsią. Wielkie miasta mają - proc. ludności z wyższym wykształceniem, obszary wiejskie - proc. Odsetek dzieci, które kontynuują naukę po gimnazjum, po liceum, a później idą na studia, dobrze obrazuje to, kto właściwie jest beneficjentem tej rewolucji, wielkiego boomu edukacyjnego. Ale nie tylko o suche liczby tu chodzi. Jeśli za-damy w pierwszej lepszej szkole średniej w większym i du-żym mieście pytanie o to, kto idzie na studia, to praktycznie wszyscy od razu się zadeklarują. Ale gdy w mojej gminnej wsi zadałem w liceum takie samo pytanie, to najpierw -oso-bowa klasa się przez chwilę zastanawiała, a potem podniosły się trzy ręce. Były to dzieci miejscowych notabli, jak aptekarz, szef sporej firmy, ktoś z Urzędu Gminy...

Analitycy zwracają uwagę na nowe formy wykluczenia, nie tyl-ko o charakterze materialnym, ale i bardziej symbolicznym. Ja-kie tego rodzaju wykluczenia są charakterystyczne dla terenów prowincjonalnych?

W. Ł.: Zacznijmy od rzeczy elementarnych. Cały kraj, jak długi i szeroki, buduje się, powstaje niesamowita ilość inwe-stycji. Budownictwo oznacza projektowanie, tytuły własności, materiały, doprowadzenie mediów, ale także coś, co w Polsce ciągle jeszcze nie istnieje w wielu wsiach: kanalizację. To musi być załatwione także tam! Bez kanalizacji nie będzie w ogóle żadnej gospodarki, tym bardziej, że zaczynają nas obowiązy-wać regulacje unijne. Podobnie to, że ludzie na wsi wyrzuca-ją śmieci np. do lasu, bierze się stąd, że tam w ogóle nie ma żadnej gospodarki odpadami. Bo w mieście, jeżeli nie wyrzu-cimy odpadków do śmietnika, to przywalą mandat. A na wsi ludzie wywożą śmieci byle gdzie, bo nie istnieje żaden zor-ganizowany system odbioru odpadów komunalnych, nikogo nie obchodzi to, że „prowincjusze” powinni mieć możliwość

Pęknięta Polska

– z dr. Wiesławem Łagodzińskim

rozmawia Michał Sobczyk

FOT.

MIC

HAŁ

SOBC

ZYK

Page 5: OBYWATEL nr 5(37)/2007

4

5

życia w czystym otoczeniu. Przecież oni śmiecą nie dlatego, że chcą, lecz dlatego, że nie mają innego wyboru.

Inną podstawową barierą rozwoju cywilizacyjnego jest to, że w małych ośrodkach niemal w ogóle nie ma dostępu do Internetu. Jeśli cokolwiek ma się zmienić, czy to w mieście, czy na wsi, to jednym z absolutnie niezbędnych czynników jest szerokopasmowy dostęp do sieci informacyjnej. Ogrom-nym dramatem jest też to, że zlikwidowaliśmy placówki kul-turalno-oświatowe (przykładowo: małe filie biblioteczne; nie ma już też w ogóle wiejskich kin, za mało jest klubów i świe-tlic), że na wsi nie ma szans na kupienie książki, chyba, że jest to Harlequin; zresztą nawet kiosków z prasą nie ma w wielu miejscowościach. Gdyby teraz zrobić badanie na wsi, to się okaże, że dorosłych mieszkańców nigdy nie było w ope-rze, teatrze czy filharmonii. Więcej: wieś ma ograniczony dostęp nawet do większej liczby programów telewizyjnych. Oferta w dużym mieście to co najmniej kilkadziesiąt kana-łów, tymczasem w małej wsi już km od Warszawy będzie ich jedynie kilka, tych najpopularniejszych, żadnego bardziej specjalistycznego czy ambitnego.

Problem polega również na tym, że nawet gdybyśmy „po-darowali” ludziom w najmniejszych ośrodkach np. ileś tam kanałów telewizyjnych i dostęp do nowoczesnego sprzętu, to trzeba im jeszcze zaoferować serwis. Jeżeli mój sąsiad kupu-je supernowoczesny traktor, sterowany komputerem, to on musi mieć możliwość konsultacji. A u nas to w ogóle nie ist-nieje. Jeszcze inny przykład: jeżeli jedziemy przez Polskę, to mamy zasięg komórek wzdłuż dużych ciągów komunikacyj-nych, ale wystarczy zboczyć - km w bok i już go nie ma, bo to w ogóle nikogo nie obchodziło i co gorsza – nadal nie obchodzi. Tu zawsze chodzi o zbyt, pieniądze, a nie o misję.

To wszystko oznacza po prostu mniejszą szansę rozwoju cywilizacyjnego, przyswojenia nowych kompetencji kulturo-wych. Więc nie mówimy tylko o łatwych do policzenia, wy-miernych wskaźnikach finansowych.

Jak to wygląda z perspektywy historycznej – np. jaka powinna być ocena dziedzictwa tzw. Polski Ludowej z punktu widzenia przezwyciężania zbyt dużych dysproporcji społecznych?

W. Ł.: Śmiertelnym grzechem PRL było przyjęcie w punkcie wyjścia takiego założenia, że wieś jest inna i nale-ży ją „usocjalistycznić”, a nie ucywilizować. W związku z tym próbowano robić spółdzielnie produkcyjne i PGR-y. Nato-miast nie próbowano tam wprowadzić cywilizacji – wszel-kie próby zmiany, które podejmował realny socjalizm, były dosyć, określiłbym to, treserskie. Treserski system przekształ-cania wsi skończył się tragicznie, wieloletnim zapóźnieniem cywilizacyjnym. W PRL wieś potwornie drenowano przez cały czas, mimo że zachowała pewną autonomię i w prak-tyce prywatną własność ziemską. Jak idiotyczne musiały być te mechanizmy, jeżeli w r. okazało się raptem, z dnia na dzień, że w kraju, w którym był potworny niedobór żywno-ści, mieliśmy tak naprawdę jej nadmiar!

A jak wyglądała rzeczywistość po roku ? Czy tzw. transfor-macja ustrojowa miała na uwadze problem minimalizowania dysproporcji rozwoju regionalnego i społecznego, czy też zigno-rowała tę kwestię? No i jak „miasto” obeszło się z „wsią”?

W. Ł.: Weszliśmy z transformacją na wieś, jak do tanga... Nikt się w ogóle nie zastanawiał, co z nią mamy zrobić, nie było dla niej żadnego programu ekonomicznego. Wiedzie-liśmy jedynie, że rolnictwo jest rozdrobnione i że mają być uwolnione ceny na żywność. Skasowaliśmy m.in. szansę, jaką wieś miała w związku z chłoporobotnikami, których było około ,- mln. Zważywszy na strukturę społeczno-ekono-miczną wsi, gdzie ludności stanowi ludność pozarolni-cza, to był naprawdę bardzo istotny element zasilania budże-tu wsi. Teraz chłoporobotników nie ma.

Potem zaczęła się ostra konkurencja o zatrudnienie w mieście i stało się coś, co do złudzenia przypomina ko-lonizację – wszystkie ciężkie prace w miastach wykonują mieszkańcy pobliskich wsi: wodociągi, kanalizacja, aseniza-cja, naprawy torów, remonty, najbardziej uciążliwe prace bu-dowlane... Większość z nich to są ludzie z okolic aglomeracji miejskich, a nie ich mieszkańcy; w przypadku Warszawy ok. tys. zatrudnionych, czyli prawie połowa, jest spoza stoli-cy! Dla mieszkańców wielkich aglomeracji wspomniane za-jęcia to nie jest godna praca. Jakby na to nie patrzeć, jest to zjawisko obrzydliwe.

Wyrównanie różnic centra-peryferie w okresie transfor-macji szło i idzie wolno. Te zmiany tak na serio zaczęły się pojawiać dopiero po roku . Wieś zaczęła się zmieniać w momencie, kiedy trafiły tam dodatkowe pieniądze z Unii Europejskiej. Dopiero rok „rzucił” na wieś znaczne środki finansowe. Pierwszy raz najmniejsze ośrodki dostały „wolne pieniądze”. To, co się tam stało w okresie transforma-cji, szczególnie w ciągu mniej więcej ostatnich siedmiu lat, pokazało, że wieś jest niesamowicie dynamiczna. Jednocze-śnie spora część tych pieniędzy, które wieś dostała, w zupeł-nie naturalny sposób została przeznaczona na wyrównanie dystansu cywilizacyjnego. Jeśli nie ma się nowoczesnej lo-dówki, to pierwsza rzecz, którą ktoś zrobi, gdy będzie miał na to środki, to zakup lodówki z zamrażarką i innymi „bajerami”.

Dr Wiesław Łagodziński – statystyk i socjolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Od niemal 40 lat pracownik Głównego Urzędu Statystycznego. W la-tach 1993-2004 rzecznik prasowy GUS i Dyrektor Departamentu Informacji (Biura Informacji); od 2004 r. pracownik Urzędu Staty-stycznego w Warszawie, od 2006 r. ponownie w GUS, gdzie pełni funkcję Rzecznika Prasowego Prezesa. Od 1986 r. do chwili obecnej kierownik Biura Badań i Analiz Statystycznych przy Radzie Głównej Polskiego Towarzystwa Statystycznego. Autor i organizator ok. 250 badań ankietowych GUS, w tym zintegrowanego systemu badań gospodarstw domowych (1984-1992), badań uczestnictwa w kul-turze (1979, 1985, 1990) oraz warunków życia i potrzeb młodzieży (1987). Autor ok. 400 artykułów i opracowań, w tym 15 książek, oraz licznych analiz i ekspertyz (m.in. dla Sejmu RP, Senatu RP, mini-sterstw i urzędów centralnych), w tym analizy „Szanse i zagrożenia uczestnictwa w kulturze 1990-2003” dla Narodowego Centrum Kultury (2004) oraz raportu „Rok z życia młodego przedsiębior-cy” (2004), a także opracowań w zakresie turystyki, wypoczynku i kultury fizycznej. Współautor i inicjator cyklu badań „Diagnoza społeczna”.

Page 6: OBYWATEL nr 5(37)/2007

6

7

Ludzie to wszystko znają choćby z telewizji, więc teraz miesz-kańcy prowincji przeznaczają ogromną część tych pieniędzy na wyrównanie dystansu cywilizacyjnego, czy może raczej jego zewnętrznych atrybutów. Nadal jednak skala zacofania jest ogromna. Widać to dobrze na przykładzie tego, że choć - mieszkańców wsi ma własne mieszkanie, to np. co czwarte z nich nie ma łazienki z ciepłą wodą, a kilkanaście procent mieszkań nie ma w ogóle ubikacji...

Ten napływ środków bardzo wieś „podciągnął”, ale jed-nocześnie stało się coś, czego nikt nie przewidywał. Wieś po-czuła świadomość głodu cywilizacyjnego. Ludzie zdali sobie sprawę z tego, jak wielka jest różnica między dużymi a ma-łymi ośrodkami.

A jakie są Pana zdaniem skutki decentralizacji państwa i refor-my samorządowej dla mieszkańców prowincji? Czy „Polska po-wiatowa” jest lepszym rozwiązaniem niż wcześniejszy, bardziej centralistyczny model władzy? Z jednej strony słyszy się opinie, że teraz władza jest bliżej obywateli, z drugiej natomiast, że to w zasadzie atrapa samorządności lokalnej, a likwidacja wielu województw skutkuje marginalizacją całych regionów, które teraz są bardzo odległe od ośrodków decyzyjnych, centrów kul-turalnych itp.

W. Ł.: Jak pokazują doświadczenia „starszych braci i sióstr” z Unii, wielkie zmiany w podziale administracyjnym powinny być robione rzadko i możliwie zgodnie z natural-nymi podziałami społecznymi, historycznymi i kulturowy-mi. Obecne województw to lepiej niż dawne . Dobrze się stało, że przywrócono powiaty i to one stały się począt-kiem nowej samorządowej Polski. Przyszłość jednak tkwi w perspektywach i szansach rozwojów subregionów (grupy powiatów) oraz różnego rodzaju metropolii. Rozwój całego kraju musi spowodować harmonizację indywidualnych in-teresów małych społeczności i ich samorządów z interesem regionalnym, krajowym czy unijnym. Jak jest dzisiaj w tej kwestii – każdy widzi i słyszy...

Jestem człowiekiem, który urodził się, wychował i awan-sował społecznie w realnym socjalizmie, ale jednocześnie mam pełną świadomość tego, że okres „uspołeczniania” wsi w latach ., . i . był „zatrutym prezentem”. Zaowocował on m.in. tym, że w momencie, kiedy zrealizowano koncepcję decentralizacji państwa, okazało się, że nie ma dla niej od-biorców. Dlatego wieś wymaga edukacji społecznej, samorzą-dowej – potrzeba ludzi, a to oznacza aktywność społeczną: kół gospodyń wiejskich, zrzeszeń producentów, ludzi, którzy potrafią zrobić biznesplan itp. Wieś się bardzo szybko uczy i z tych szans, które jej dano, jeśli chodzi o np. o samorząd, skorzystano.

Jednak człowiek, żeby mógł w ogóle coś zrobić społecz-nie, musi mieć nie tylko szansę na to, ale także trzeba go na-uczyć korzystania z tych narzędzi. Trzeba odbudować uni-wersytety ludowe i w ogóle to wszystko, co przez te wszystkie lata transformacji zburzono, choć właściwie ten proces zaczął się już w latach . Trzeba zastąpić ośrodek zakupu i picia alkoholu, ośrodkiem komunikacji społecznej, miejscem dla różnych form aktywności.

To jest jedna sprawa. Druga jest taka: żeby rządzić, trze-ba mieć czym. Stały element samorządności to kompetencje

samorządu. Samorząd może odpowiadać za podatki, przy-działy gruntów, za podział pastwisk, za gospodarkę wodną – lecz musi mieć realną władzę. Inna sprawa, że przy braku doświadczeń, edukacji społecznej, mogą się rodzić różne za-grożenia, np. korupcyjne lub wynikające z niekompetencji.

Dodatkowo występuje m.in. taki problem, że jeszcze do niedawna miał miejsce import wójtów ze środowiska miej-skiego. Tymczasem nie może być tak, żeby wsią samorządo-wą rządzili delegaci miasta, bo to jest nienormalna sytuacja. W Polsce stało się coś bardzo niepokojącego, kiedy walka po-lityczna, rozbuchana do białości, przeniosła się także do ma-łych struktur wiejskich. We wsi, w której mieszkam, w sied-mioosobowej radzie sołeckiej było reprezentowanych pięć partii! Nie jestem pewien, czy wieś jest w ogóle odporna na tego typu rozbicie emocjonalne, polityczne, społeczne, pro-gramowe, które miasto jej zafundowało.

Na prowincji chyba jednak życie wspólnotowe zachowało się w

stosunkowo największym stopniu?

W. Ł.: W tej chwili na wsi istnieje tak naprawdę tylko jed-na zorganizowana struktura społeczna, która, co by o niej nie sądzić, ma pewną wyznaczoną linię, jakiś konkretny program społeczny. To parafia. W przypadku tych instytucji, które rzą-dzą naszym życiem, istotnym elementem jest społeczny ład, wprowadzany przez księdza. Jeżeli jest on mądry i światły, to naprawdę może zrobić dużo rzeczy, np. spowodować, że wieś będzie miała chodniki i zadbane ogródki, że będą w niej uporządkowane obejścia i numery na domach, że ludzie będą dbali o groby bliskich i segregowali śmieci. Ksiądz-ekolog, ksiądz-edukator, ksiądz-świadomy rolnik, to często jedyna szansa na pozytywne zmiany w danej wsi.

Jak oceniłby Pan wiedzę naszych decydentów na temat aktual-nych problemów polskiej prowincji oraz ich postawę wobec pro-blemów społecznych tych terenów?

W. Ł.: W związku z pokonywaniem tego dystansu cywi-lizacyjnego niezbędne byłoby zrobienie diagnozy, której nikt nie chce zrobić. To byłoby jednak nieprzyjemne, bo okazało-by się np., że jeśli chodzi o budowę nowych zasobów miesz-kaniowych, to cała wieś też się buduje, ale praktycznie sama, głównie tzw. sposobem gospodarczym. Ludzie na wsi niemal we wszystkim są skazani na siebie.

Drugi problem: nigdy nie było dość determinacji, dość środków na to, żeby poważnie zmierzyć się z tymi wyzwania-mi. Otóż wieś w nowoczesnym systemie wymaga inwestycji, nie może zostać sama z infrastrukturą, np. jazami, zbiornikami wodnymi, elektrycznością, gazyfikacją itp. A wieś została z tym sama. W takiej sytuacji nie można nawet zbudować elementar-nej infrastruktury elektrycznej, ten „luksus” jest po prostu nie-osiągalny. Trzeba bardzo długo wojować, żeby postawili kilka słupów i – jeśli ktoś mieszka trzy kilometry od drogi – dopro-wadzili prąd. Moi sąsiedzi i ja z własnych pieniędzy płaciliśmy, żeby nam doprowadzono elektryczność z pobliskiego słupa.

Teraz, gdy znaleźliśmy się w Unii, rosną także standardy i wymogi produkcyjne, np. te dotyczące gospodarki nawozo-wej, wodnej, ściekowej, odpadowej itp. To jest mnóstwo wy-magań, przy czym nikt nie pytał, za co i w jaki sposób ludzie

Page 7: OBYWATEL nr 5(37)/2007

6

7

na wsi mają je spełnić. To są problemy, które pozostają nie-jako poza sferą wyobraźni decydentów – trudno powiedzieć tylko, czy oni tego nie wiedzą, czy nie chcą wiedzieć...

W efekcie, z jednej strony są wobec wsi coraz większe oczekiwania i wymagania, z drugiej natomiast w dalszym ciągu nie mamy dla niej programu rozwoju cywilizacyjnego, pomysłu na wyrównanie różnic między miastem a wsią.

Jaka powinna zatem być polityka władz publicznych, jeśli cho-dzi o niwelowanie przepaści cywilizacyjnej między centrami a prowincją? Jaką rolę powinien odgrywać w tym samorząd,

organizacje obywatelskie, wreszcie – sami ludzie?

W. Ł.: Jedyną szansą, żeby się cokolwiek zmieniło, jest od-tworzenie czegoś, co w przypadku wsi i małych miasteczek jest niezwykle istotne i może się okazać decydujące. Chodzi o rzeczywiste „tło społeczne” funkcjonowania tych zbioro-wości: rady gminne, sołeckie, sąsiedzkie, koła gospodyń wiej-skich. Bez tego wieś nie będzie istniała. Do pewnego stopnia wieś zachowała takie tradycyjne formy życia społecznego, ale tylko w niektórych regionach – tam, gdzie jest najsłabsza sy-tuacja gospodarcza, jak południowo-wschodnie pogranicze czy Podlasie, tradycyjnie oparte o kulturę ludową. W innych regionach struktury społeczne, te najniższe, w ogóle nie ist-nieją lub mają postać bądź to komercyjno-turystyczną, bądź archaiczną. A nam potrzebne są nowoczesne, bardzo dobrze zorganizowane struktury samorządowe, producenckie itd. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Jedną jest dziedzic-two realnego socjalizmu, o czym już wspominałem.

Jeśli chodzi o sposoby na zmianę sytuacji najmniejszych ośrodków, to teraz pojawił się także nowy, niezwykle istot-ny element, który już jest grą dla całego kraju, całego społe-

czeństwa. Otóż wieś jest tym środowiskiem, które może mieć największy wpływ na istotę przetrwania kraju w przyszłości, czyli na ekologię.

No właśnie, tu dotykamy kolejnego problemu. Coraz częściej pojawia się opinia, że nie ma jednego, właściwego modelu dla każdego zbiorowości, nie każdy region może się rozwijać we-dle tych samych wzorców. Zwraca się uwagę, że trzeba szu-kać samodzielnych dróg, np. zamiast forsownej modernizacji – przemysłu, infrastruktury itp. – niektórym regionom zaleca się kultywowanie innych atutów: oryginalnego dziedzictwa kulturowego, dbałości o zasoby przyrodnicze itp. Taka polity-ka ma swoje sukcesy, ale często skutkuje także oporem społecz-nym i obawami, że dany region chce się zamienić w skansen czy swoisty rezerwat...

W. Ł.: Tradycyjne i ekologiczne produkty, agroturystyka na skalę dziesięciokrotnie większą niż obecnie, są ogrom-ną szansą... Właściwie wszystkie małe i średnie wsie, w tym szczególnie te uboższe, czyli całe pogranicze wschodnie, powinny być zagospodarowane agroturystycznie. Mamy szansę niepowtarzalną w skali Europy! Jeśli wyjechać z Pa-ryża, Rzymu, Berlina czy jakiegokolwiek innego zachodnio-europejskiego miasta i trafić na tamtejsze tereny wiejskie, to wszystko jest tam strasznie „ucywilizowane”, zagospodaro-wane, zamknięte w betonie, asfalcie, metalu, plastiku. U nas ciągle jest szansa na przyrodę, świeże pieczywo i mleko, owoce, grzyby, runo leśne, naturalnie hodowany drób.

Zresztą w rozmowie o problemach wsi niezwykle istot-ne jest to, że sam charakter życia, szczególnie w rolnictwie, podlega pewnym cyklom przyrodniczym. A to sprawia, że nie ma się pieniędzy od razu. Jeżeli ktoś sprzedaje zbiory

RYS.

LESZ

EK N

OW

AKO

WSK

I

Page 8: OBYWATEL nr 5(37)/2007

8 9

owoców w lipcu, to pieniądze dostanie w październiku. Tacy ludzie mogą np. płacić podatki albo kupować nawozy wtedy, kiedy mają pieniądze, albo muszą mieć możliwość tworzenia rezerw produkcyjnych. Ponadto, chłop hodując bydło albo trzodę chlewną, jest zdany na system skupu. Raz mamy „świńską górkę”, innym razem „świński dołek” – sys-tem rynkowy obchodzi się z wsią bez żadnych ceregieli. Je-żeli czegoś jest za dużo, to chłopi rozpaczliwie walczą, żeby ktoś od nich to kupował. Ogromna ilość ludzi trzyma się danej produkcji, ponieważ innej oferty nie ma.

Tu wracamy do tego, co jest szansą na zmiany. Powinni-śmy stworzyć wsi alternatywne oferty zatrudnienia, oparte na jej lokalnych zasobach – to mogą być np. nasadzenia lasu albo uprawy roślin energetycznych czy wikliny. Gospodar-ka ekologiczna to jest opieka nad jeziorem, agroturystyka – to są dosłownie tysiące różnych rzeczy! Tacy ludzie mogą realizować usługi dla przybyszów z miasta, ale także dla swoich sąsiadów. Wtedy rozmawiamy o społeczeństwie lu-dzi, którzy są potrzebni, zarabiają, mają szansę przeżyć bez jeżdżenia po km do pracy, jak ma to miejsce w przypad-ku Warszawy, gdzie ludzie dojeżdżają nawet daleko spoza Otwocka, z Siedlec.

Jak Pan zatem widzi przyszłość „Polski B” i „Polski C”?

W. Ł.: To, jak będą przebiegały dalsze zmiany, jest bar-dzo silnie uwarunkowane obecnym podziałem społecznym, różnicami w jakości życia. Jaką skalę usług społecznych do-staniemy? W mieście mamy szansę, żeby zainteresować się ogromną ilością rzeczy, ponieważ oferta jest duża. Oferta dotycząca człowieka, jego rodziny, życia, mieszkania, komu-

nikacji, sprzętu, rozrywek, zakupów... Im dalej od centrów, tym trudniej. W gminie do dyspozycji są może ze dwa na-prawdę „poważne” sklepy i kilkanaście sklepików. W powia-towym mieście jest kilkanaście sporych sklepów, dlatego szansa, że zrealizuje się swoje potrzeby, jest już wielokrot-nie większa. Podobnie jest z instytucjami kulturalnymi czy ofertą edukacyjną. Świadome wyrównywanie tego poziomu cywilizacyjnego jest przedsięwzięciem ogromnym, ale nie-zbędnym.

Pod wpływem tego zróżnicowania i długu cywilizacyj-nego, który Polska zaciągnęła wobec prowincji, będziemy żyli przez najbliższe - lat. Konieczna jest rozbudowa infrastruktury socjalnej i kulturalnej na wsi, w tym powrót do różnych rozwiązań, które były, lecz już ich nie ma. Mam na myśli takie formy, jak gminne i wiejskie ośrodki kultury, kluby, ośrodki zdrowia, kina objazdowe czy klubokawiar-nie. To oznacza także szanse komunikacyjne, w tym zre-alizowanie obietnicy, że dzieci będą jeździły gimbusem do szkoły, bo bardzo wiele z nich nie jeździ. Mieszkam na wsi i dzieci z mojej wsi chodzą do szkoły na piechotę.

Postęp techniczny sprawił, że spora część tego dystansu cywilizacyjnego, jeżeli chodzi o codzienne warunki życia, się wypełniła, ale okazało się, że wieś chce po prostu więcej. Może nie tyle samo, co miasto, ale na pewno chce więcej i nikt wsi z tej drogi nie cofnie. Wieś nie odpuści, bo dosko-nale wie, że awans to jest edukacja dzieci, że lekarz nie ma być w szpitalu powiatowym, lecz blisko, że telewizor to nie jest grat, który działa na drut, tylko to jest nowoczesne urzą-dzenie z programami dla osób o przeróżnych zaintereso-waniach. Wszystko to wymaga jednak bardzo rozsądnego, racjonalnego programu społecznego, a przede wszystkim – wiedzy o wsi. Najpierw trzeba jednak w ogóle zacząć o tym rozmawiać. Nie pochylając się z litością nad mieszkańcami małych miejscowości, bo to nie są ludy pierwotne – bez protekcjonalizmu, po prostu z rzeczową oceną sytuacji, ze szczególną troską wobec dzieci, jako przyszłych pokoleń, i wyrównywaniem ich szans.

Nie może być tak, że polska wieś stanowi kraj pomiędzy miastami, bo to jest populacji, ogromna ilość ludzi, od których ponadto zależy nasza czysta woda, powietrze, nor-malne, dobre jedzenie. Tam leży także nasza jedyna szansa, żeby chociaż trochę odbudować polskie miasta, w których panuje straszna zapaść demograficzna.

Program rozwoju wsi i prowincji musi być integral-ną częścią rozwoju całego kraju. Nie może być odrębnego programu rozwoju obszarów wiejskich, bo to ciągle będzie oznaczało tylko tyle, że „doganiamy cywilizację” w mieście. Na dłuższą metę ludzie ze wsi i małych miasteczek się na to nie zgodzą.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, lipca r.

spółprac ustyn uj

RYS.

MAR

CIN

SKO

CZEK

www.skoq.pl

Page 9: OBYWATEL nr 5(37)/2007

8 9

Słowo „lichwa” wywołuje wyłącznie negatywne skojarze-nia. Jest wręcz epitetem, którym określa się wszelkie nieuczciwe praktyki kredytowe. Nadmierne oprocentowanie pożyczek, sta-nowiące dla posiadaczy kapitału szansę na łatwy zarobek, jest zjawiskiem starym jak świat. Choć zapewne nigdy nie uda się go w pełni wyeliminować, powinniśmy dążyć do minimalizacji skutków. A przede wszystkim – traktować jako ważny sygnał ostrzegawczy, że z systemem gospodarczo-finansowym oraz polityką społeczną coś jest nie tak.

W powszechnej opinii, lichwiarz nie zarabia ciężką pracą, a w zasadzie: zarabia bez żadnej pracy. Jest gorszą kategorią kupca – handlarzem czasu, który upływa od momentu po-życzenia pieniędzy do chwili ich zwrotu. Robotnik zarabia tylko wtedy, gdy pracuje, a lichwiarz zarabia nawet śpiąc. Jak mawia przysłowie: czas to pieniądz – nawet duży pieniądz, gdy procent jest wysoki, a taki właśnie zwykli stosować lichwiarze. Ludzie zwracają się do nich w trudnych sytuacjach, gdy nie mogą zdobyć pieniędzy z innego źródła. To powoduje, że zde-sperowani skłonni są zapłacić każdą cenę (procent) za pożyczo-ną gotówkę. Ekonomiści od dawna wiedzą: jest popyt, znajdzie się również podaż, choć cena może nieraz przyprawić o ból gło-wy i skurcze portfela.

Dla desperata lichwiarz jest aniołem niosącym wybawie-nie, lecz tylko na chwilę. Wkrótce wraca świadomość wszyst-kich obowiązków wynikających z faktu bycia dłużnikiem. Wraca także chłodna kalkulacja i spostrzeżenie, iż pożyczko-dawca wykorzystał trudne, czasami beznadziejne położenie drugiej osoby. Choroba, kradzież, pożar – dla lichwiarza nie ma znaczenia, co dłużnik zrobi z pieniędzmi, na co je wyda. Ważny jest czas, który biegnie bez ustanku i z każdym dniem przynosi nowy zarobek. Taka bezduszność może rodzić tylko negatywne uczucia.

Adwokat diabła

Tymczasem optymista, szczególnie z obozu liberałów, do-strzeże pozytywne strony lichwy. Potraktuje je szeroko, do li-chwiarzy dołączając bardziej „ludzkich” bankierów i traktując ich jako jeden zbiór finansistów. Tę grupę można więc przed-stawić jako prekursorów gospodarki kapitalistycznej, a obec-

nie uznać za jeden z jej głównych motorów napędowych. To przecież finansjera, obracając kapitałem, umożliwia kre-dytowanie nowych przedsięwzięć gospodarczych. To dzięki „uprzejmości” kredytodawcy ktoś może cieszyć się kolejnymi produktami, nawet jeśli w domowej kasie często widać dno.

Rozsądnie zaciągnięta pożyczka potrafi wyrwać niejed-ną osobę z poważnych tarapatów lub przysporzyć jej zysków przewyższających należne odsetki. Pozwala również wejść w posiadanie istotnych dóbr materialnych bez dysponowania od razu wystarczającą sumą pieniędzy (np. zakup mieszka-nia na kredyt). Dlatego też w dzisiejszych czasach instytucje kredytowe postrzega się umiarkowanie pozytywnie. Ponadto osoba udzielająca pożyczki wykonuje, wbrew pozorom, kon-kretną pracę (np. związaną z księgowością, obsługą dłużni-ków), za którą należy jej się wynagrodzenie uzyskane z od-setek od kapitału. Muszą one pokryć także ewentualną stratę, gdy któryś z dłużników nie zwróci pożyczki lub uczyni to z dużym opóźnieniem – w tym drugim przypadku udziela-jący pożyczek ponosi stratę, gdyż nie może obracać zamrożo-nymi pieniędzmi. Właśnie ryzykiem tłumaczy się najczęściej wysokość odsetek. Im bardziej sytuacja finansowa pożyczko-biorców naznaczona jest potencjalnymi trudnościami w spła-caniu kredytu, tym odsetki muszą być wyższe.

Zdarza się jednak nader często, że pobierane odsetki są mocno zawyżone, a ich wielkość nie wynika z racjonalnej kalkulacji ryzyka kredytowego. Stoi za nimi chciwość, chęć wykorzystania ciężkiego położenia osób, którym niski status materialny uniemożliwia „normalny” kredyt. Celują w tym nieduże, często „szemrane” firmy, pożyczające niewielkie pieniądze na bardzo wysoki procent.

Lichwa i jej wrogowie

W Polsce problem ten pojawił się w momencie nastania drapieżnego kapitalizmu. Nagły wzrost potrzeb kredytowych w połączeniu z ciężką sytuacją na rynku pracy wywołał pla-gę lichwiarstwa. Nie pomógł ustawowy zakaz wyzysku, więc sądownictwo i gnębieni dłużnicy sięgnęli do innego sposobu obrony. Uznano wygórowane odsetki za sprzeczne z zasada-mi współżycia społecznego. Rozwiązanie to posiadało jednak wady, gdyż wymagało dochodzenia praw przed opieszałymi sądami. Opierało się także na niejasnej definicji zasad współ-życia społecznego.

Procent większy niż życie

Jarosław Szczepanowski

Page 10: OBYWATEL nr 5(37)/2007

10 11

Pierwszą poważną próbę ukrócenia lichwy podjęła w r. Liga Polskich Rodzin, tworząc projekt nowelizacji Kodeksu cywilnego. Pomysł ten, ograniczający maksymalne odsetki do dwukrotności stawek ustawowych, nie znalazł jednak uznania w oczach rządzących. Wkrótce z podobną inicjatywą wystąpiło SLD, opracowując projekt tzw. ustawy antylichwiarskiej.

Jej losy były burzliwe. Obrazowały uniwersalne powie-dzenie, że gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pienią-dze. W trakcie wielomiesięcznych prac odbyło się bez liku debat medialnych, zakulisowych starć lobbystów i oficjal-nych działań parlamentarzystów. Zgodny lament podnie-śli przedstawiciele wszystkich podmiotów kredytowych, zrzeszeni m.in. w Związku Banków Polskich i Konfe-rencji Przedsiębiorstw Finansowych. Oburzenie wyrazi-ły nawet banki spółdzielcze, które na co dzień szczycą się wspieraniem „bardziej ludzkiej” gospodarki. Dochodziło do kuriozalnych wydarzeń – w najgorętszym okresie prac sej-mowych głos zabrał... ambasador Wielkiej Brytanii, Charles Crawford. Bronił on angielskiej firmy Provident, głównego gracza na rynku małych lichwiarskich pożyczek.

Wszyscy oni protestowali przeciwko planowanym zmianom, argumentując to oczywiście „dobrem kredy-tobiorcy”, który najbardziej ucierpi po wprowadzeniu ustawy w życie. Obniżenie maksymalnych odsetek miało zmniejszyć dostępność kredytów, czyli utrudnić pożyczki przeciętnym Kowalskim. Oprócz wystąpień medialnych, instytucje finansowe podjęły szereg działań lobbystycz-nych. Ich efektem było ciągle zmieniające się poparcie dla ustawy przez posłów, a także nieoczekiwany rozłam wśród „rodziców” projektu – grupa senatorów SLD zaczęła bloko-wać ostateczne przyjęcie ustawy. Po długich bojach ustawa weszła w życie. Poparły ją wszystkie kluby poselskie z wy-jątkiem Platformy Obywatelskiej.

Ładna teoria

Wspomniana ustawa z dnia lipca r. o zmianie ustawy Kodeks cywilny oraz zmianie niektórych innych ustaw (Dz. U. nr , poz. ) wprowadziła kilka zasadni-czych rozwiązań. Maksymalna wysokość odsetek nie może przekraczać w ciągu roku czterokrotnej wysokości stopy kre-dytu lombardowego NBP (ustala ją Rada Polityki Pieniężnej, obecnie wynosi ,). Ograniczeniem objęte są kredyty do kwoty tys. zł, w limicie tym mieszczą się więc wszystkie małe lichwiarskie pożyczki. Łączny koszt udzielenia kredytu konsumenckiego (czyli opłat pobieranych przy podpisaniu umowy kredytu) nie może przekroczyć kwoty pożyczki. Za pobieranie zbyt wysokich odsetek przy kredycie kon-sumenckim grozi kara do lat więzienia.

Nie zmieniono jednocześnie innych pożytecznych prze-pisów ustawy z lipca r. o kredycie konsumenckim, czyli głównej ustawy, której muszą przestrzegać firmy udzie-lające pożyczek. Ustawa ta wprowadza m.in. obowiązek szczegółowego informowania klienta o warunkach, na ja-kich udzielany jest kredyt. Klient może także odstąpić od umowy w terminie dni od dnia jej zawarcia, bez ponie-sienia kosztów kredytu.

A życie sobie...

Półtora roku obowiązywania ustawy (weszła w życie lutego r.) przynosi pierwsze obserwacje i wnioski. Nie-stety, głównie takie, które potwierdzają zasadę, że przepisy są po to, by je łamać...

Z nowych rozwiązań cieszą się jedynie towarzystwa ubez-pieczeniowe. Głównym sposobem na ominięcie ustawy an-tylichwiarskiej jest bowiem ubezpieczenie kredytu. Firma udzielająca kredytu oficjalnie ustala niskie odsetki i prowi-zję, a pozostałą część zarobku „przerzuca” do polisy ubez-pieczeniowej. Polisa jest dla klienta obowiązkowa. Pół biedy, jeśli kredytobiorca nie poczuł różnicy w wysokości odsetek. Zdarza się jednak, że koszty wzrosły, zamiast spaść! Kre-dytodawca chce zarobić to, co dawniej, a towarzystwo ubez-pieczeniowe także musi zyskać na „ubezpieczaniu” kredytu. W jeszcze gorszej sytuacji znajdują się osoby, które starały się o kredyt za pośrednictwem agencji, jakich tysiące wyrosły w całym kraju. Od kwoty kredytu odciągana jest dodatkowo opłata (nawet do ). Zdarza się więc, że z kredytu tys. zł otrzymać można „na rękę” tylko , tys. zł.

Innym powszechnym sposobem utrzymania zysków jest podwyższanie istniejących i wprowadzanie nowych opłat. Obecny trend w sektorze bankowym wskazuje na to, że niedługo będziemy płacili dosłownie za wszystko. Czyn-ności kiedyś darmowe (np. wypłata gotówki w kasie, wy-ciąg z konta) nagle okazują się całkiem słono płatne. Tak oto ziarnko do ziarnka i w banku zbiera się spora suma zdarta z klientów. Na szczęście z takimi zagrywkami stara się walczyć Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta, który od pewne-go czasu kwestionuje m.in. wysokie opłaty za wcześniejszą spłatę (obowiązujące dla kredytów zawartych przed kilkoma laty) czy przewalutowanie kredytu.

Najstarszy zawód świata?Już na początku kształtowania się zrębów zachodniej cywiliza-

cji uznawano lichwiarza za niegodziwca i piętnowano, do czego in-spirację stanowił m.in. Stary Testament. Lichwę całkowicie odrzuca także cywilizacja muzułmańska. W czasach Imperium Rzymskiego karano lichwiarza dwukrotnie ciężej niż złodzieja, o czym wspomina Andrzej Frycz Modrzewski, podając to jako przykład działania mo-gącego naprawić Rzeczpospolitą.

W średniowieczu istniał (systematycznie omijany) kościelny za-kaz pobierania odsetek, zaś w XVIII w. papież Benedykt XIV wydał oficjalną encyklikę Vix pervenit, która z całą stanowczością potę-piała lichwę. Średniowieczne przekonanie o stworzeniu przez Boga trzech kategorii ludzi – chłopów, rycerstwa i duchownych – uzupeł-niano czwartą kategorią: lichwiarzy stworzonych przez diabła.

Około XV w. pojawił się niżej oprocentowany kredyt inwesty-cyjny, przeznaczony na cele handlowe lub produkcyjne. Można to uznać za moment, gdy z grupy powszechnie pogardzanych lichwia-rzy-wyzyskiwaczy zaczynają się wykształcać pierwsi finansiści-ban-kierzy. Mniejsi lichwiarze jednak nie dali za wygraną, nadal żerując na ciężkiej sytuacji ludzi. Ograniczani coraz bardziej w swej działalności przez systemy prawne rozwijających się państw europejskich, zeszli częściowo do podziemia lub chwytali się różnych sposobów na dzia-łalność na granicy prawa. I tak to trwa aż po dzień dzisiejszy.

Page 11: OBYWATEL nr 5(37)/2007

10 11

Wielkie, drobne cwaniaki

Jeszcze łatwiejszą sytuację mają pozostałe firmy udziela-jące dawniej lichwiarskich pożyczek. Ich nie ma kto skontro-lować, bo żaden urząd nie będzie się zajmował taką „drobni-cą”. Poza tym często nawet nie wie o ich istnieniu.

Liderem na rynku małych pożyczek jest Provident Pol-ska – oferuje pożyczki od do tys. zł, astronomicznie oprocentowane (od do !). Zupełnie nie przejął się on ustawą. Zmienił nieznacznie treść umów, wprowadzając obowiązkowe ubezpieczenie i „dobrowolną” opłatę za obsługę. Klient ma do wyboru dwie wersje pożyczki. Pierwsza, nisko-oprocentowana (w granicach wynikających z ustawy), zakłada spłatę w tygodniowych ratach. Klient musi co tydzień dokonać wpłaty na rachunek Providenta, a za jakiekolwiek opóźnienia doliczane są drakońskie kary. Dodatkowo przedstawiciele firmy stają na głowie, żeby zniechęcić klienta do tej formy pożyczki, gdyż nie mają z niej zbyt wielkich profitów. Nie dziwi więc, że tylko symboliczna liczba osób korzysta z tej opcji. Drugą, bar-dziej powszechną formą – firma chwali się ponad półmilionową rzeszą naciągniętych klientów – jest spłata pożyczki bez wycho-dzenia z domu. Czynności związane z obsługą załatwia przed-stawiciel, który co tydzień przychodzi po kolejną ratę. Oczywi-ście nic za darmo. Opłata za obsługę w domu powoduje, że odsetki sięgają pożyczonej gotówki. Przykładowo, zł spłaca się przez rok, czyli tygodnie z ratą zł, do spłaty jest więc zł. I wszystko zgodnie z prawem.

W ślady „Wielkiego Brata” idą konkurenci Providenta, np. Euro Providus, a także mniejsze lokalne firmy. Szczególnie te ostatnie wykazują się pomysłowością godną zarazem pozaz-droszczenia i potępienia. Łódzkie firmy, takie jak Forta czy Profit, stosują lekko zmodyfikowaną ofertę Providenta. For-ta udziela pożyczek na krótsze terminy, od do miesięcy, obciążając klienta odsetkami w wysokości . W skali roku otrzymać można więc wynik znacznie przekraczający ! Odsetki ukrywane są pod postacią ubezpieczenia pożyczki i opłaty za dojazd do klienta, pobieranej przy każdej racie.

Jest to tzw. pożyczka na telefon – jedynym źródłem in-formacji o ofercie firmy jest rozmowa telefoniczna, w trak-cie której nie podaje się informacji o faktycznych kosztach. – „Klient o całkowitej wysokości odsetek dowiaduje się w mo-mencie podpisywania umowy, ale jeśli widzi w mojej ręce pie-niądze, to podpisze wszystko” – wspomina były przedstawiciel firmy działającej na podobnych zasadach. – „Przeważnie nie dajemy klientowi jego egzemplarza umowy, więc nie może się dowiedzieć, z czego wynikają takie odsetki i jak się przed nimi bronić. Desperaci spłacają bez gadania, bo nigdzie indziej nie dostaną już pożyczki...” – dodaje.

Firma Profit, z ofertą bliźniaczą do Providenta, przerzuca koszty do osobnej umowy za obsługę kurierską. Co ciekawe, firma ta bardzo rzadko się reklamuje, a jednocześnie nie na-rzeka na brak klientów. Najwidoczniej osoby przyparte do muru wyjątkowo chętnie dzielą się informacjami o nowym źródle gotówki. Nieco odmienną formę pożyczki na telefon oferuje Profireal, spółka-córka firmy z Czech i Słowacji. Tu-taj także nie ma szans dowiedzieć się o realnych odsetkach. A nie są one niskie, bo zadłużając się na tys. zł otrzymujemy do ręki , tys. zł. Spłacić musimy zaś przez lata ponad tys. zł w miesięcznych ratach po około zł.

Wciągnąć w sieć

Opisane formy udzielania pożyczek to jednak mimo wszystko biznes dla odważnych. Wielu dłużników jest w tak katastrofalnej sytuacji, że często nie są w stanie spłacić na-leżności. Osoby, które chcą zarobić na lichwie, udzielają więc pożyczek pod zastaw. Ich oferta jest prosta: pożyczka - zł na miesiąc, odsetki około (czyli zgodnie z ustawą!), zabezpieczenie spłaty stanowi sprzęt AGD nie starszy niż lata, na który jest spisywana osobna umowa przewłaszczenia (dłużnik może go nadal posiadać i używać, ale w razie braku spłaty firma może go zabrać na pokrycie strat).

Tacy pożyczkobiorcy często nie są w stanie po miesiącu oddać kwoty z odsetkami. Przedstawiciel firmy podpowia-da wtedy rozwiązanie: spłacić odsetki, starą umowę pożyczki zakończyć i jednocześnie podpisać umowę na następny mie-siąc. W ten sposób wiele osób wpada w lichwiarską paję-czynę: pożyczone jeden raz zł, a potem co miesiąc od-setki w wysokości zł. Daje to w skali roku zł od-setek, czyli... . W tej sytuacji nie dziwi, że tylko w Łodzi działa legalnie pięć takich firm, a średnio co pół roku powsta-je następna!

Przysłowiową brzytwą dla tonącego są lombardy. Udzie-lają one także pożyczek pod zastaw, tutaj jednak telewizor czy obrączkę ślubną trzeba przynieść i zostawić pod opieką li-chwiarza do momentu oddania długu. Przed wejściem w ży-cie ustawy, odsetki w lombardzie mieściły się w granicach ,-, dziennie, czyli w skali roku -. Obecnie nie-wiele się zmieniło, jedyną różnicą jest wprowadzenie odpo-wiednich kruczków prawnych do umów oraz dodatkowych opłat, np. za przechowywanie zastawionego sprzętu.

System zmusza

Dlaczego w Polsce, mimo rosnących wskaźników makro-ekonomicznych, wciąż funkcjonują lichwiarze?RY

S. TO

MAS

Z „A

SU” P

ASTU

SZKA

/ W

WW

.PAS

KI.O

RG

www.paski.org

Page 12: OBYWATEL nr 5(37)/2007

12 13

Wbrew pozorom, diagnoza nie jest prosta. Faktem jest, że mamy złe prawo, które nie potrafi wyeliminować tego nieko-rzystnego zjawiska. Ale faktem jest również to, że mimo dyna-micznego rozwoju sektora bankowego, ludzie wciąż potrze-bują korzystać z usług lichwiarzy. – „Wynika to z małej dostęp-ności kredytów bankowych. Choć rośnie ona z roku na rok, jeszcze długo nie osiągnie takiego poziomu, jak w rozwiniętych krajach Zachodu. Ogromna liczba Polaków jest i będzie nadal odcięta od kredytów ze względu na swoją sytuację finansową” – ocenia Seba-stian Żmudziński z firmy pożyczkowej Avis.

Zbyt małe dochody lub ich niestabilne źródła sprawiają, że ciężko przebrnąć przez ocenę zdolności kredytowej, jakiej dokonuje bank. Praca na czarno, umowa-zlecenie, umowa o dzieło – wykorzystywane przez pracodawców do ominię-cia prawa pracy i niepłacenia składek na ZUS – dyskwali-fikują w większości „normalnych” instytucji finansowych. Głodowe renty i emerytury również nie zadowolą banku. Nawet uczciwa pensja nie zawsze pozwoli przedrzeć się przez bankowe formalności, np. gdy współmałżonek pracuje na czarno, a na utrzymaniu mamy dwoje dzieci. Co zrobić, gdy desperacko potrzeba nam gotówki, a dziesiątki reklam za-chwalających łatwy i szybki kredyt bankowy, okazują się kolorową fikcją? Jedyną odpowiedzią często staje się lichwa. Przynajmniej do czasu.

Śmiertelna spirala

Osobnym problemem jest BIK, czyli Biuro Informacji Kre-dytowej. Instytucja powstała w szczytnym celu rejestracji nieso-lidnych dłużników, a przez to ułatwienia pozostałym osobom dostępu do kredytu. Kij jednak zawsze ma dwa końce. Tzw. wpi-sanie do BIK-u – a więc uznanie za dłużnika, któremu nie po-winno się dawać kredytu – następuje często z błahego powodu, np. opóźnienia w zapłacie dwóch rat lub niedopłacie dosłownie kilku złotych ostatniej raty lub karnych odsetek. Wszystko za-leży od banku, a właściwie od pokrętnych regulaminów spłaty i humoru pracownika, który nie chce porozmawiać z klientem, lecz od razu nadaje mu negatywny status w systemie kompu-terowym.

W BIK znajduje się także cała „dobra” historia kredytowa danej osoby. Jeśli zawsze wywiązywaliśmy się ze zobowiązań, jesteśmy dla banku dobrym klientem, który otrzyma kredyt tak, jak w reklamie: bez zaświadczeń, w minut. I to może okazać się pułapką dla nierozsądnych. Jako dobry klient, zawsze łatwo przebrniemy przez ocenę zdolności kredytowej. Jest na to zna-ny sposób dla osób z niską zdolnością kredytową: kupić coś na raty i spłacić w terminie, czyli wykazać się jako solidny klient. Na najbliższe święta można się spodziewać listu z banku, w któ-rym spłacane były raty. List będzie zawierał ofertę kredytu w minut bez zaświadczeń.

Jednak w ten sposób możemy szybko wpaść w spiralę za-dłużenia. Nie można poradzić sobie ze spłatą jednego kredytu, to bierze się następny, żeby pokryć zaległości w poprzednim, i tak dalej. Do czasu. Gdy ósmego kredytu nikt nie chce przy-znać, okazuje się, że zaległości błyskawicznie rosną. Po kilku miesiącach siedem banków wypowiada umowy i żąda natych-miastowej spłaty zaległości. Na końcu spirali zadłużenia spo-tkać można tylko komornika. Niestety, wielu nie może się z tym pogodzić i wydłuża spiralę sięgając z kolei do pożyczek

pozabankowych. To pogarsza tylko sprawę, doprowadzając dłużnika do stanu, który nazwać można bankructwem. War-to w tym miejscu dodać, że w cywilizowanych krajach istnie-je możliwość ogłoszenia bankructwa nie tylko firm, lecz także przez osoby fizyczne. Bankructwo umożliwia rozpoczęcie po-stępowania naprawczego, które wyprowadza dłużnika z bezna-dziejnego stanu, pozwala mu stanąć na nogi, wyrównać rachun-ki i zacząć życie od nowa. Niestety, w Polsce za sprawą silnego sprzeciwu sektora bankowego, ustawa o upadłości konsumenc-kiej nie została uchwalona.

Sebastian Żmudziński potwierdza istnienie tego proble-mu: „Na porządku dziennym spotykamy sytuacje, gdy cały ma-jątek osoby zadłużonej już nie pokrywa jej zobowiązań z tytułu pięciu kredytów bankowych i kolejnych sześciu pozabankowych, a osoba ta mimo wszystko stara się u nas o kolejną pożyczkę”. Nie istnieje coś takiego jak BIK dla małych firm pożyczkowych, zatem nie mają one pojęcia o faktycznym stanie długów klien-ta i udzielają pożyczek każdemu, kto pozornie spełnia kryte-rium dochodu.

Woda z mózgu

Dlaczego jeszcze lichwa cieszy się takim powodzeniem? – „Lichwa obecnie ma ludzką twarz, jest sprzedawana jako tzw. produkt finansowy w ładnym opakowaniu, przynoszony przez uśmiechniętego przedstawiciela” – ocenia Gabriela Halakiewicz, pedagog społeczny. Ludzie nie potrafią się zorientować, co jest jeszcze normalną pożyczką, a co już lichwą. Osoby bardziej do-ciekliwe spotykają się z brakiem informacji, nie sposób bowiem poznać szczegółów oferty w lichwiarskiej firmie przed podpisa-niem umowy pożyczki. Umowa ta często okazuje się cyrogra-fem, który sprowadza dłużnika do finansowego piekła.

– „Klienci sporadycznie korzystają z prawa odstąpienia od umowy, większość z nich cieszy się, że w ogóle dostali pożyczkę” – mówi Żmudziński. Według niego, jest jeszcze jeden powód powodzenia lichwy: „Szczególnie starsze osoby zraziły się do pro-cedur bankowych, które jeszcze kilka lat temu były bardzo uciąż-liwe i nieprzyjazne dla klienta, dlatego teraz gotowe są zapłacić więcej za usługę dostarczenia pożyczki do domu przy minimum formalności ze strony pożyczkodawcy”.

Jak uciąć łeb hydrze?

Można zaryzykować opinię, że zwiększenie dostępności kredytów bankowych zmniejszyłoby zainteresowanie lichwą. Nie można jej jednak zwiększać w nieskończoność. Zawsze po-zostanie luka, którą zagospodarują pomniejsi lichwiarze. Całko-wity zakaz lichwy mógłby spowodować wręcz odwrotne skutki – lichwiarze i ich klienci zeszliby do podziemia, a konieczność ukrywania procederu podniosłaby odsetki.

Gdyby dochody społeczeństwa osiągnęły cywilizowany poziom i nie oscylowały w granicach minimum socjalnego, wtedy każdy mógłby skorzystać z taniego kredytu bankowe-go. Jeśli połączyć to z szeroko zakrojoną edukacją ekono-miczną – nie mylić z otumaniającymi reklamami kredytów, ja-kie obecnie atakują nas z każdej strony – dni lichwiarzy byłyby policzone.

arosław zczepanowsi

Page 13: OBYWATEL nr 5(37)/2007

12 13

Podczas jednej z pieszych wycieczek oglądałem piękny podworski park, wraz z przylegającym doń lasem, w miejsco-wości Klęk koło Łodzi. Za lasem było malownicze wzgórze, na którym stała ogrodzona nowiutka willa wraz z dwuhekta-rową działką. Całość w efekcie zabudowy stała się niedostęp-na dla zwykłych ludzi. Z osłupienia wyrwał mnie Hieronim Andrzejewski, dyrektor Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich, który powiedział sarkastycznie: „Nie ma się co dzi-wić, pan ordynator został »rolnikiem« i się na siedlisku pobu-dował”.

Państwo polskie lekką rączką pozbywa się swych walo-rów kulturowych i przyrodniczych. Lawinowo rośnie licz-ba obiektów przyrodniczych lub stanowiących dziedzic-two kulturowe, które nie są już dostępne dla szeregowych obywateli, choć jeszcze niedawno stanowiły dobro wspól-ne. Na tym przykładzie doskonale widać, że prywatyzacja to nie tylko problem przemysłu i środków produkcji. „Święte” prawo własności całkowicie ogranicza zwykłe prawa obywa-telskie lub przyznaje je tylko tym, którzy mogą zapłacić.

Atrakcje za płotem

Swoistym zagłębiem takich zjawisk, skupiającym pro-blem jak w soczewce, jest Jura Krakowsko-Częstochowska.

– „Jakiś czas temu wybrałem się na wycieczkę w Wąwóz Bo-lechowicki. Nagle na środku ścieżki ujrzałem tablicę »Teren pry-watny – koniec szlaku«” – relacjonuje Mariusz Waszkiewicz z krakowskiego Towarzystwa na Rzecz Ochrony Przyrody. Po zapoznaniu ze sprawą dowiedział się, że dawny właściciel próbował odzyskać znacjonalizowane po wojnie grunty, na-leżące obecnie do Skarbu Państwa, a administrowane przez Lasy Państwowe. Sprawę w sądzie przegrał, ale się tym nie przejął, wbił tabliczkę w środek ścieżki i... nasadził drzewa, bez zgody i wiedzy obecnego gospodarza.

Tak dzieje się nie tylko w okolicach Krakowa. – „Coraz więcej właścicieli decyduje się grodzić własne działki. To chore, bo atrakcją Jury jest właśnie to, że można się po niej swobod-

nie poruszać – mówi Paweł Abucki, prezes Klubu Sportów Ekstremalnych „JURA” w Zawierciu, od lat wspinający się po jurajskich skałkach. – W ostatnich latach wielu zamożnych ludzi postanowiło tu wybudować domy i problem, który doty-czył głównie Jury południowej, pojawił się również w północnej części, poważnie ograniczając możliwość jej swobodnego zwie-dzania”.

Każdy posiada prawo do ogrodzenia działki, a lokalne władze, nawet jeśli chcą, mają niewielkie możliwości ogra-niczenia tego zjawiska. Dotyczy to nawet terenów zna-nych jako największe atrakcje danej okolicy. Pewien mi-łośnik danieli postanowił założyć hodowlę tych zwierząt. W tym celu nabył kilka hektarów ziemi, a następnie ogrodził je szkaradnym betonowym płotem. Przeciął w ten sposób szlak turystyczny – wspomniana działka jest położona tuż koło pięknego ostańca skalnego, Okiennika Wielkiego (w pobliżu Zawiercia), jednego z symboli Jury, obowiązkowego punk-tu zwiedzania tego regionu, cieszącego się dużym zaintere-sowaniem przez niemal cały rok. Teraz idąc do Okiennika z najbliższej miejscowości Skarżyce, możemy oglądać po le-wej stronie „malowniczy” długi betonowy płot – inne piękne jurajskie wzgórze z grupą skałek znalazło się właśnie za nim, niedostępne dla turystów...

Jedynym pozytywnym wyjątkiem jaki udało mi się odna-leźć, jest gmina Włodowice nieopodal Zawiercia. Tylko tu upo-rządkowano sprawę płotów w zakresie, na jaki pozwalała usta-wa o planowaniu przestrzennym. Nie można całkowicie zabro-nić wznoszenia ogrodzeń, ale ograniczono możliwość stawia-nia płotów z betonowych prefabrykatów i nakazano ujednoli-cenie pod względem formy ogrodzeń od strony frontu.

Krzysztof Pucek, szef krakowskiego PTTK, wini za obec-ny stan rzeczy „eksplozję prawa własności”. – „Dawniej mo-gliśmy wyznaczać szlaki wzdłuż każdej drogi czy ścieżki, dziś nie możemy nawet namalować znaku na drzewie, które znaj-duje się na terenie prywatnym, przy publicznej drodze. Już kilka razy się zdarzało, że właściciel takiego drzewa dzwonił do nas z awanturą. Dochodzi do takich absurdów, że jeszcze trochę,

Ojczyznę tanio sprzedajemy

Konrad Malec

ZAM

EK W

BO

BOLI

CACH

W P

RYW

ATN

YCH

RĘKA

CH N

IEO

DWRA

CALN

IE Z

MIE

NIA

SW

ÓJ W

YGLĄ

D.

FOT.

JACO

Page 14: OBYWATEL nr 5(37)/2007

14 15

a trzeba będzie wynajmować geodetę, żeby namalować znak dla turystów...” – mówi nam. Zgadza się z nim Andrzej Ku-charczyk, architekt z Zespołu Jurajskich Parków Krajobra-zowych w Krakowie: „Przez rozbudowane prawo własności oraz wadliwie skonstruowaną ustawę o zagospodarowaniu przestrzennym, każdy na swojej działce może robić niemal co chce. Dlatego to, co było do tej pory naturalne – że można chodzić wszędzie, jeśli nie wyrządza się szkód np. w uprawach – ulega zmianie. Póki płotki były niskie i drewniane, nie stano-wiły problemu, wręcz harmonijnie wpisywały się w krajobraz. Kłopot nastał z erą betonowych monstrów i grodzenia dużych areałów”.

Obecne sytuacja Jury jest tym bardziej wymowna, że to właśnie tu rozwijały się tradycje polskiej turystyki. W murach zamku w Ogrodzieńcu k. Zawiercia zrodziła się inicjatywa powołania Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. – „Przy-bywali tu wielcy Polacy już w XVIII w. Stanisław Staszic przy-był tu, by prowadzić badania, a ostatni Polski król, Stanisław August Poniatowski, przyjechał właśnie po to, żeby podziwiać te ruiny” – przypomina prof. Romuald Olaczek, przewodniczą-cy Komisji ds. parków narodowych i rezerwatów przyrody Państwowej Rady Ochrony Przyrody, od wielu lat wybitny znawca jurajskiej przyrody i kultury.

Innym argumentem za zachowaniem tego terenu dla tu-rystyki jest jego „łatwość” – nie trzeba mieć specjalistycznych butów, ubrań czy innego ekwipunku, nie trzeba być specjal-nie sprawnym fizycznie, aby móc bez trudu poruszać się po Jurze. Niestety nie będzie to możliwe, jeśli cały obszar zosta-nie rozparcelowany i ogrodzony.

Kup pan zamek

Właścicielami malowniczych jurajskich ruin zamków w Bobolicach i Mirowie, od wielu lat chętnie odwiedzanych przez rzesze turystów, są od niedawna bracia Jarosław i Da-riusz Laseccy. Jak do tego doszło, że stali się właścicielami pereł polskiej sztuki obronnej? – „Zamek w Mirowie należał do lokalnej wspólnoty gruntowej i to ona postanowiła go sprze-dać. Zaś w Bobolicach, okazało się, że zamek leży na gruntach

jednego z gospodarzy, który również postanowił się pozbyć tego obiektu. W takie decyzje nie możemy ingerować...” – relacjonuje Aleksandra Janikowska, kierownik delegatury śląskiego Wo-jewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków z siedzibą w Czę-stochowie.

– „Przed przejęciem przeze mnie zamku, ostatnie prace za-bezpieczające były przeprowadzone w latach . Od tamtego czasu nikt o niego nie dbał” – mówi Dariusz Lasecki. Słowa właściciela potwierdza Paweł Abucki, który dodaje: „Skoro nikt o to nie dbał, to dobrze się stało, że ktoś kupił i coś z tym robi – in-aczej ruiny całkowicie by się rozpadły”. Odmiennego zdania jest prof. Olaczek. Uważa on, że zamki powinny być państwowe, czyli wspólne. – „Państwo nie zawsze właściwie wywiązuje się z opieki zad zabytkami, ale czy prywatni właściciele będą robili to lepiej i mądrzej?” – pyta. Inaczej postrzega problem arche-olog dr Sławomir Dryja: „Dzięki nowym właścicielom były pie-niądze na badania, a tak przez całe lata nawet nie wiedzieliśmy, jakie skarby spoczywają pod ziemią na terenie zamku. Należy dodać, że to, co odkopaliśmy, w większości trafi do muzeum, które Laseccy chcą stworzyć na zamku”.

Bracia Laseccy twierdzą, że ze zrozumieniem podchodzą do obaw, iż dostęp do dobra ogólnonarodowego mógłby zo-stać ograniczony. Zapewniają, że turyści zawsze będą mieli wstęp na zamek. Nie istnieje jednak żadna gwarancja, że oni sami lub ich następcy nie zmienią zdania z jakiegoś powodu. Być może za lat właściciele postanowią uczy-nić z nich obiekty zamknięte dla wszystkich lub otwarte tylko dla wybranych grup.

Dr Dryja podsumowuje problem: „Zawsze może się zda-rzyć, że prywatny właściciel uniemożliwi dostęp do swojej wła-sności, dlatego te kwestie powinny być regulowane prawnie, by każdy miał dostęp do narodowych skarbów”.

Nowa „jakość”

Kontrowersje wzbudza też odbudowa wspomnianych zamków z ruin. – „Panowie Laseccy powołują się na zamki nad Loarą, które często służą za hotele. Zapominają jednak dodać, że one nigdy nie zostały zburzone i są zamieszkiwane

FOT.

MAR

IUSZ

WAS

ZKIE

WIC

Z

Page 15: OBYWATEL nr 5(37)/2007

14 15

w sposób nieprzerwany od momentu zbudowania” – twier-dzi Mariusz Waszkiewicz. Również prof. Janusz Hereźniak, znawca Jury, przyrodnik z uniwersytetu w Łodzi, krytycz-nie ocenia odbudowę zamków, widząc je raczej jako trwałą ruinę. Prof. Olaczek wskazuje, że ruiny wrosły w krajobraz Jury, więc nie powinny być odbudowywane. Z kolei szef kra-kowskiego PTTK uważa, że ruiny stanowią większą atrakcję niż coś, co po kilkuset latach zostanie odbudowane.

Dr Dryja uważa natomiast, że koncepcja trwałych ruin jest już przestarzała, poza tym kosztowna. – „Miała ona sens w Wielkiej Brytanii, skąd się wywodzi. Brytyjczycy jednak nie żałowali środków na ich utrzymanie, a takie ruiny trzeba właściwie ciągle konserwować. Tymczasem zamki w Mirowie i Bobolicach nie były zabezpieczane od pół wieku!” – mówi archeolog. Ale przestrzega: „Można się pokusić o odbudo-wę, kiedy mamy informacje, jak te zamki wyglądały dawniej, jeśli zachowały się opisy i ikonografia. Tak jest w przypad-ku zamku w Bobolicach. Odbudowa zamku w Mirowie nie

będzie natomiast możliwa w takim zakresie”. Dr Waldemar Niewada, architekt i konserwator specjalizujący się w zam-kach, dodaje: „Odbudowa nigdy nie jest pełna, gdyż nie udaje się zebrać wszystkich informacji o tym, jak zamek wyglądał dawniej. Ten w Bobolicach zostanie odrestaurowany w , zaś w Mirowie jedynie wewnątrz zachowanych resztek wie-ży można wstawić stropy. Bez tego ta konstrukcja długo się nie utrzyma – wieża jest w środku pusta i w związku z tym chwieje się w czasie wiatrów. Natomiast na zewnątrz nie bę-dzie możliwe dobudowanie żadnych replik dawnych zabudo-wań, bo po pierwsze brak nam danych, a po drugie te ruiny stały się symbolem Jury i w ogóle polskich zamków. Dodatko-wo zostały utrwalone w świadomości Polaków przy pomocy literatury i sztuki”.

Na zarzuty przeciwników odbudowy Dariusz Lasecki odpowiada, że ogromna większość osób w ankiecie na inter-netowej stronie zamku w Bobolicach odpowiada, że podo-ba im się pomysł i sposób odbudowy zamku. – „Do tej pory spotkaliśmy się z daleko idącą przychylnością turystów. Potra-fią oni docenić ogromny wysiłek i przede wszystkim pasję, gdyż

w naszych działaniach, jak na razie, nie otrzymaliśmy żadnego wsparcia skądkolwiek”.

Obawy w kwestii odbudowy zamków nie są jednak bez-podstawne. Przykładem nieprawidłowego odrestaurowa-nia takich obiektów stała się Korzkiew, gdzie nowa forma budowli znacznie odbiega od swego historycznego wy-glądu. – „Jej obecny właściciel położył zbyt wielki nacisk na uzyskanie jak największej kubatury do celów komercyjnych” – uważa dr Dryja. Z kolei dr Niewada mówi: „Konserwator nie zadziałał tu prawidłowo. Nawet jeśli inwestor najmuje fa-chowców, to konserwator powinien dopilnować, by to, co oni ro-bią, było zgodne z pewną prawdą historyczną, takie właśnie jest zadanie jego urzędu”.

Wątpliwości w kwestii odbudowy zamków w Mirowie i Bobolicach ma również Barbara Klajman, Konserwator Zabytków Województwa Śląskiego. – „Zgoda została wydana po wielu konsultacjach, m.in. z ministerstwem kultury i Woje-wódzką Komisją Ochrony Zabytków, ponadto swoje opinie wy-

raziło wielu specjalistów w tej dziedzi-nie. Osobiście uważam, że te ruiny mają wartość same w sobie i chciałabym je widzieć takimi, jak dotychczas. Nale-ży jednak pamiętać o czynniku czasu, który na nie oddziałuje i nadzwyczaj skromnych środkach, jakimi dysponuje-my. To także wielki eksperyment, który z pewnością zaważy na przyszłych lo-sach innych zamków w Polsce”.

Tą opinią pani konserwator dotyka bardzo ważnego problemu. Państwo najpierw nie dba o dobro wspólne, a gdy później znajduje się ono w fa-talnym stanie – wówczas pojawia się wymówka, aby sprzedać je prywat-nemu właścicielowi, który uratuje obiekt przed całkowitą ruiną. O to, co naprawdę nowy właściciel zrobi, nikt już się nie martwi, ani nie ma na to zbyt wielkiego wpływu...

Wszystko na sprzedaż

„Podchody” pod ogólnospołeczne dziedzictwo historycz-ne i krajobrazowe przybierają także mniej spektakularne, ale kto wie, czy nie bardziej szkodliwe formy.

Innym symbolem Jury są ruiny zamku w Olsztynie k. Częstochowy. Podobnie jak wspomniany Okiennik, miejsce to znajduje się na trasie każdej wycieczki. Właściciel jednej z działek (oczywiście ogrodzonej), znajdującej się tuż przy szlaku prowadzącym na zamek, wybudował hotel. – „Został wzniesiony bez żadnych pozwoleń, nie prowadzi doń żadna droga, jest tylko ścieżka, więc póki co obiekt jest zamknięty” – mówi Paweł Abucki. Niestety, należy przypuszczać, że niebawem samowola budowlana zostanie zalegalizowana, a dzięki dobrym układom inwestora z lokalnymi władza-mi znajdą się środki i zezwolenia na dobudowanie drogi. Jakby tego było mało, wzdłuż drogi z Olsztyna w kierunku Janowic powstają nowe domy zasłaniające widok na ruiny. – „Problem nie jest nowy – dodaje prof. Hereźniak. – Już

RUIN

Y ZA

MKU

W B

OBO

LICA

CH W

XIX

W. A

KWAR

ELA

T. CH

RZĄŃ

SKIE

GO.

Page 16: OBYWATEL nr 5(37)/2007

16 17

w latach . została ogrodzona strażnica w Suliszowicach, ktoś kupił grunt u podnóża skały i go ogrodził. Również wów-czas naliczyliśmy pierwszych samowoli budowlanych”.

Wójt Olsztyna postanowił także sprzedać tzw. rezerwę budowlaną – pod osiedle willowe. Sęk w tym, że owa rezer-wa obecnie jest lasem, będącym strefą ochronną dla rezer-watu przyrody „Sokole Góry”. Działki sprzedały się błyska-wicznie, głównie wśród częstochowian. Pomysł nie spodobał się organizacjom stawiającym sobie za cel ochronę przyrody. – „W sprawie tych działek leśnych jesteśmy stroną w postę-powaniu. Działki były sprzedane jako leśne, po cichu naby-wającym mówiono, że potem zostaną przekwalifikowane na budowlane. Na szczęście w porę interweniowaliśmy. Wójt cały czas mówi coś o kompromisie, żebyśmy się zgodzili na odlesie-nie chociaż części z nich, ale przecież jeśli to zrobimy, wówczas kwestią czasu będzie to, kiedy pojawią się żądania względem pozostałych. Tym samym strefa ochronna rezerwatu straci swo-je znaczenie” – mówi Justyna Walenta z Ruchu Inicjatyw Spo-łeczno-Ekologicznych „Przytulia”.

– „Teraz właściciele działek głowią się, co zrobić z kawał-kiem lasu, na którym nie wolno im nic budować. Przecież Olsz-tyn mógłby się rozbudowywać w stronę Częstochowy, tam już są drogi i nie ma jakiejś cennej przyrody, więc nikt by nie stwarzał żadnych problemów. Ale działki na terenach chronionych są dużo atrakcyjniejsze dla budujących się. Nabywcy jednak nie rozumieją, że przez ich działanie teren ten szybko straci na wartości i nie będzie się niczym różnił od tego między Olszty-nem a Częstochową” – mówi prof. Olaczek. – „Ludzie posiada-jący ziemię w atrakcyjniejszych rejonach Olsztyna przychodzili wraz z wójtem do rady Parków Krajobrazowych Województwa Śląskiego i rozpaczali, że ich wnuki nie mają się gdzie budo-wać. Kiedy Rada postanawiała ulżyć ludzkiej niedoli, szybko się okazywało, że zamiast wnuczka dom buduje mieszkaniec Częstochowy” – relacjonuje prof. Hereźniak. Sieć zabudowy na niemal całej Jurze jest dość gęsta, toteż prawie każdy skrawek niezabudowanego terenu jest cenny przyrodni-czo i turystycznie.

Podobne problemy nękają krakowską część Jury. Jednym z niewielu miejsc zupełnie otwartych, skąd nie widać żadnych

zabudowań, są łąki i pola w Jerzmanowicach, na zachód od Oj-cowskiego Parku Narodowego i jednocześnie na terenie Parku Krajobrazowego Dolinki Krakowskie. Władze Jerzmanowic postanowiły zmienić przeznaczenie tego terenu z rolniczego na budowlany. Zamiarom gminy sprzeciwiły się oba parki i spra-wa skończyła się w sądzie. Niestety wyrok był niekorzystny dla jurajskiego krajobrazu. Oznacza to, że już niedługo turystów w tej okolicy powitają ogrodzenia i place budów, a przejście będzie możliwe tylko po nowych, asfaltowych drogach. Jesz-cze gorzej przedstawia się sytuacja w miejscach niechronio-nych w żaden sposób. – „Tam wznoszenie nowych obiektów nie napotyka żadnych ograniczeń, a przecież cała Jura jest piękna, nie tylko te jej fragmenty, które są w granicach parków. Niestety chaos urbanistyczny jaki tu panuje, sprawia, że niedługo te miejsca stra-cą cały urok” – uważa Waszkiewicz.

Największy problem stanowi to, że poza terenami należą-cymi do Lasów Państwowych, niemal wszystko na Jurze jest czyjąś prywatną własnością. – „Ani nasze prawo, ani obyczaj nie chronią krajobrazu dostatecznie” – twierdzi prof. Olaczek. – Aby go chronić, potrzebne jest nie tylko lepsze prawo, lecz tak-że instytucje, które będą je egzekwowały. Takimi instytucjami są parki krajobrazowe, a jeszcze bardziej narodowe”.

Park narodowy czy plac budowy?

Podobnie sytuacja wygląda w bezpośrednim otoczeniu, a także na terenie Ojcowskiego Parku Narodowego, naj-mniejszego tego typu obiektu chronionego w naszym kraju. Od kilku lat władze Akademii Ekonomicznej w Krakowie, z aprobatą gminy Skała, próbują wybudować tuż przy gra-nicy parku campus naukowy, w którym miałoby przebywać około tysiąca osób dziennie. Póki co władze uczelni nie mają na ten cel pieniędzy, lecz nie pozostawiają złudzeń – jeśli tyl-ko je znajdą, budowa ruszy pełną parą.

W tej samej gminie od dwóch lat firma Tara Polska usiłu-je wybudować osiedle willowe. Dzięki zdecydowanej postawie władz parku narodowego oraz rzeszy miłośników przyrody, dotychczas się to nie udało, lecz inwestor wciąż prze do celu. Pikanterii całej sprawie dodają nazwiska ludzi nauki, w tym

FOT.

MAR

IUSZ

WAS

ZKIE

WIC

Z

Page 17: OBYWATEL nr 5(37)/2007

16 17

profesorów zajmujących się na co dzień ochroną krajobra-zu, którzy podpisują się pod projektami utworzenia osiedla Cianowice Ogród (tak ma się nazywać owa inwestycja w po-łudniowej części Skały). – „Pecunia non olet” – komentuje Józef Partyka, wicedyrektor Ojcowskiego Parku Narodowego.

Pomysł zakłada budowę domów. – „Oznacza to około tysiąca osób, przynajmniej samochodów i zapewne z psów i kotów. To ogromne obciążenie dla parku narodowego, oddalonego zaledwie o m od takiego osiedla, to oznacza za-nieczyszczenia, które będą się tam dostawać, a także ludzi i ich zwierzęta, co do których możemy być pewni, iż nie zastosują się do zakazów poruszania się poza wyznaczonymi szlakami” – wymienia zagrożenia prof. Olaczek.

Aby przekonać park do zgody na budowę spornego osie-dla, jego pomysłodawcy wymyślają coraz dziwniejsze eufe-mizmy. Mówią o działkach biologicznie czynnych, działkach siedliskowych czy wreszcie twierdzą, że utworzą murawę kserotermiczną (bardzo cenne zbiorowiska łąkowe). – „Do-skonale wiedzą, że muraw kserotermicznych nie utworzą w je-den rok. To, co oni proponują, będzie w najlepszym razie skal-niakiem obsadzonym obcymi gatunkami, więc żadna nazwa nie zmieni negatywnego wpływu tej inwestycji na środowisko parku. »Działki siedliskowe« to nic innego jak domki z ogród-kami – mogą one podnosić różnorodność biologiczną, ale na terenach miejskich, nie zaś w sąsiedztwie parku narodowego – denerwuje się Partyka. – Na takie działania nie może być i nie będzie z naszej strony zgody!”.

Stanowisko parku jest niezrozumiałe dla Jadwigi Polań-skiej, inspektora ds. budownictwa w urzędzie gminy w Skale. – „Park nam tylko przeszkadza, nic wybudować nie pozwoli, życie nam tu zatruwa”. Nie dostrzega korzyści płynących z obecności parku, który przyciąga mnóstwo turystów, zosta-wiających w gminie spore pieniądze. Urzędniczka widzi nato-miast wiele zalet budowy nowych osiedli willowych i dener-wuje się istniejącymi ograniczeniami. – „Jak parkowi to prze-szkadza, to niech się ogrodzi, żeby mu tam nikt nie wchodził. Niech strażników poustawia, a jak nic mu nie pasuje, to niech odkupi ten teren od inwestora, zresztą firma chciała go sprzedać parkowi”. Dyrektor Partyka twierdzi, że chętnie odkupiłby sporny teren i roztacza wizję utworzenia w tym miejscu

rezerwatu przyrody. Niestety, ochrona przyrody w Polsce jest chronicznie niedoinwestowania i o jakichkolwiek pie-niądzach na powiększenie parku nie ma mowy...

Poza prawem i sprawiedliwością

W gminie Sułoszowa, po zachodniej stronie Ojcowskie-go PN, w miejscowości Smardzowice, kilkadziesiąt willi po-zwolono wybudować z naruszeniem prawa. Ponieważ w tym miejscu nie ma obowiązującego planu zagospodarowania przestrzennego, wydano uproszczone decyzje o warunkach zabudowy – „zapomniano” je uzgodnić z dyrektorem parku narodowego, choć nakazują to stosowne przepisy. Sprawa na wniosek Towarzystwa na Rzecz Ochrony Przyrody znajdu-je się w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym, ale spor-ne domy już powstają. Bez jakichkolwiek zezwoleń powstaje również wiele innych domów, które obecnie obowiązujące prawo pozwala zalegalizować po wpłaceniu niewielkiej kary, którą inwestor najczęściej wlicza w koszta.

Często samowola dotyczy rozbudowy istniejącego obiektu. Przykładem jest zabytkowy młyn w Pieskowej Ska-le, który inwestor rozbudował – przy okazji makabrycznie zniekształcając – a następnie utworzył w środku restaura-cję. Kontrola nadzoru budowlanego stwierdziła działanie niezgodne z prawem, ale wniosku do organów ścigania nie przedstawiła, gdyż... zaginęła im nota z kontroli. – „Kopię posiada Ojcowski Park Narodowy, lecz boi się ją udostępnić, by ponownie nie zginęła” – twierdzi Mariusz Waszkiewicz.

***– „Wiem, że to zabrzmi górnolotnie, ale ojczyzna to nie tyl-

ko ziemia, budowle historyczne i współczesne, to nie tylko pola czy zasoby, lecz także krajobraz! Jeśli chcemy, by młodzi ludzie pokochali Polskę, muszą ją znać z autopsji, nie z telewizji” – twierdzi prof. Olaczek. To chyba najlepsza puenta w kwestii tego, co dzieje się nie tylko z Jurą Krakowsko-Częstochowską, lecz także z całym naszym krajem.

onrad alec

���������������������������������������������������������������������������

���������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������� �������������������������������������������������������������������������������������������������

� ������������������ ��������������

���������������������������������������������������������������������������������

�����������������������������������������������������������

��������������������������������������������

���������������������������������������������������������������������������

���������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������

REKLAMA

Page 18: OBYWATEL nr 5(37)/2007

18

19

Rodzi się nowy ruch. Ruch bojowych konsumentów, uderzający wielkie koncerny tam, gdzie najbardziej boli – po kieszeniach. Tworzy go przede wszystkim klasa średnia, która mając serdecznie dość tragicznie niskiej jakości świadczonych usług, postanowiła się wreszcie zbuntować.

Głównym argumentem przeciwników strajków na ko-lei jest zwykle to, że uderzają one w zwykłych, ciężko pra-cujących ludzi, dojeżdżających codziennie do pracy. Jednak strajki przeprowadzone w tym roku [w Wielkiej Brytanii] sprawią wiele kłopotu osobom odpowiadającym w przed-siębiorstwach kolejowych za wizerunek firmy i kontakty z prasą. A to dlatego, że zostały one zorganizowane właśnie przez zwykłych, ciężko pracujących ludzi, dojeżdżających codziennie do pracy. Ogłoszony niedawno przez inicjatywę More Trains Less Strain plan zorganizowania ogólnokrajo-wego strajku taryfowego podniósł temperaturę w gabinetach prezesów wielu firm przewozowych, i nie tylko tam. Militant Consumer (Bojowy Konsument) – ruch, na który składa się luźny sojusz aktywistów i grup konsumenckich, rozpoczął ofensywę wymierzoną w portfele korporacji.

Mająca swoją siedzibę w Somerset, organizacja More Trains Less Strain ogłosiła, że nie zamierza uiszczać opłat za przejazdy koleją po strajku zakończonym nieoczekiwanym sukcesem, chociaż przeprowadzonym na niewielką skalę. Zorganizowany w styczniu r. protest polegał na tym, że osób zainspirowanych i wspieranych przez dzia-łaczy tej organizacji odbyło podróż koleją na trasie Bath – Bristol posługując się przygotowanymi specjalnie na tę okazję sfałszowanymi biletami. Każdy z biletów posiadał wykaligrafowany jaskrawą czcionką napis „Fare Strike” (Strajk Taryfowy) wraz ze znakiem firmowym przedsię-biorstwa przewozowego Worst Great Western. Jako trasę przejazdu wpisano połączenie Hell and Back (Do piekła i z powrotem). Według przedstawicieli organizacji More Trains Less Strain, pasażerowie okazujący fałszywe bilety na przejazd nie napotykali żadnych trudności w podróży, a na-wet obsługa dworca Bristol Temple Meads przepuszczała ich przez boczną bramkę.

Chociaż rzecznik First Great Western, Elaine Wilde, prze-konywała, że tylko jedna osoba podróżowała posługując się sfałszowanym biletem, firma niemal natychmiast – w odpo-wiedzi na żądania protestujących – wypożyczyła od innych przewoźników dodatkowe wagony, by poprawić standard podróżowania i ograniczyć notoryczne zatłoczenie pocią-gów. – „Rozważamy obecnie przeprowadzenie strajku taryfo-wego na skalę ogólnokrajową i chcemy do tego przekonać inne organizacje zajmujące się działaniami na rzecz obrony konsu-mentów – mówi Peter Andrews, jeden z założycieli grupy. – To nie do pomyślenia, by firmy zajmujące się przewozem ludzi działały w tak skandaliczny sposób”.

Powołanie w grudniu r. organizacji More Trains Less Strain było swoistym ukoronowaniem działań prowa-dzonych przez rozmaite mniejsze, niezależne od siebie grupy na przestrzeni ostatnich miesięcy. Przynajmniej dziesięć takich grup założonych spontanicznie przez konsumen-tów podjęło wysiłki zmierzające do zmniejszenia opłat lub zwrotu kosztów poniesionych na rzecz banków, urzędów, dostawców oprogramowania czy firm zajmujących się ob-sługą kart kredytowych.

– „Głównym problemem i przyczyną niezadowolenia jest to, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat nasz rząd stworzył prawo i warunki sprzyjające obniżaniu standardów funkcjonowania przedsiębiorstw. Nieograniczony rozrost firm i tworzenie mo-nopoli, w połączeniu z deregulacją i likwidacją mechanizmów kontrolnych, doprowadziły do tego, że klienci traktowani są bar-dzo często jako »zło konieczne« i w sposób pozbawiony należ-nego szacunku” – twierdzi Gareth Coombs, związany z Cam-bridge Strategy Centre. I dodaje: „Można odnieść wrażenie, że znajdujemy się obecnie w sytuacji, gdy wielu ludzi ma już serdecznie tego dosyć i każdy tylko czeka, aż ktoś inny otwarcie się zbuntuje, by natychmiast się do niego przyłączyć. Obawia-ją się działać pojedynczo, ale zdają sobie doskonale sprawę, że w przypadku zbiorowego protestu policja nie wsadzi do więzienia wszystkich jego uczestników. Dlatego czekają oni jedynie na sygnał. Dokładnie w ten właśnie sposób tworzy-ły się w przeszłości związki zawodowe. Może to właśnie takie walczące o prawa konsumentów organizacje, których celem ataku są zyski firm otwarcie lekceważących prawa klientów, staną się związkami zawodowymi nowej generacji”.

Jednym z pierwszych przedstawicieli tego ruchu oby-watelskiego nieposłuszeństwa został Marc Gander, którego działalność przyniosła duże straty brytyjskiemu sektorowi bankowemu. Chociaż dokładna ich kwota jest trudna do

Bunt konsumentów

Stephen Armstrong

Page 19: OBYWATEL nr 5(37)/2007

18

19

oszacowania, to według posiadanych przez Gandera doku-mentów, przyczynił się on do zmniejszenia dochodów ban-ków o przynajmniej milionów funtów szterlingów. Brytyj-ska prasa sugeruje jednak, że może to być nawet milionów – i kwota ta z każdym dniem wzrasta.

Pod koniec r., Gander, z wykształcenia prawnik, pozostawał bez pracy. Z trudem wiązał koniec z końcem, a jego bank groził mu zamknięciem konta z powodu sporu o odsetki z tytułu funtów debetu na karcie kredytowej. Nieustępliwość przedstawicieli banku przepełniła czarę gory-czy i niezadowolenia z jakości świadczonych usług. Gander wraz ze swoim przyjacielem, programistą komputerowym, założył w styczniu r. Consumer Action Group (CAG). Jego zdaniem, wysokość opłat pobieranych przez bank była niezgodna z obowiązującym prawem. – „Według brytyjskiego prawa, wysokość opłat karnych musi odpowiadać rzeczywistym kosztom poniesionym przez bank, nie może służyć pomnażaniu zysków” – tłumaczy Gander.

Na założonej przez CAG stronie in-ternetowej www.consumeractiongro-up.co.uk Gander umieścił wzory listów i liczne porady prawne dla osób, które chciały dowiedzieć się, w jaki sposób od-zyskać opłaty karne niesłusznie pobrane przez banki. Bardzo szybko temat pod-chwyciły inne witryny internetowe, jesz-cze zanim działalność CAG spotkała się z zainteresowaniem ze strony licznych gazet oraz brytyjskiego Stowarzyszenia Konsumentów i wydawanego przez nie magazynu Which?. Stowarzyszenie CAG zrzesza obecnie tys. członków, spo-śród których ponad tys. odzyskało pie-niądze zabrane im przez banki. Według danych zebranych przez dziennikarzy „e Independent”, z porad CAG skorzystały dodatkowo ponad dwa miliony osób nie będących członkami stowarzyszenia. W reakcji na ten powszechny wybuch niezadowolenia, Office of Fair Tra-ding (Biuro ds. Uczciwego Handlu) postanowiło rozszerzyć zakres swojego dochodzenia związanego z opłatami z tytułu użytkowania kart kredytowych i objąć nim również sektor bankowy. – „Oczekuję, że OFT podejmie decyzję o znacznej redukcji karnych odsetek, ale jednocześnie mam nadzieję, że pozytywny werdykt nie spowoduje zawieszenia działalności na-szego stowarzyszenia – mówi Gander. – Nieroztropnym byłoby roztrwonienie tego potencjału i energii”.

Z kolei w lipcu r., Andrew Morrell z Guildford, zatrudniony jako informatyk, podjął podobne działania w stosunku do firmy ames Water, która dostarcza miesz-kańcom wodę. Po tym, jak szósty rok z rzędu nie wywią-zała się ona ze swoich zobowiązań w zakresie likwidacji nieszczelności sieci wodociągowej, Morrell wściekł się i postanowił pomniejszyć swój rachunek proporcjonal-nie do ilości wody marnotrawionej każdego roku przez nieszczelną sieć zarządzaną przez ames Water. Odpo-wiadało to procentom kwoty płaconych rachunków. – „W podpisanej przeze mnie umowie z ames Water zobo-wiązałem się do odprowadzania opłat za dostarczanie wody, a firma zobowiązała się do likwidacji nieszczelności w sieci

wodociągowej – wyjaśnia. – W sposób oczywisty przedsiębior-stwo nie wywiązuje się ze swoich obowiązków, brak jest jakiej-kolwiek reakcji ze strony organizacji nadzorujących, a jakby tego było mało, firma ames Water została niedawno sprze-dana z ogromnym zyskiem”. Na stworzonej przez Morrella stronie internetowej – www.thameswaster.co.uk – można znaleźć prosty kalkulator pozwalający obliczyć kwotę, którą należy odjąć od rachunku za wodę. Ponadto umieszczono na niej odnośniki do stron firm produkujących wodomie-rze oraz liczne wskazówki, jak zmaksymalizować koszty po-noszone przez nierzetelnego dostawcę wody.

W tym samym czasie, na stronie internetowej http://www.bbctvlicence.com, Matt D umieścił szczegółowy opis tego, w jaki sposób można uniknąć postawienia przed sądem za nieuiszczanie abonamentu na rzecz stacji BBC. W kwiet-niu tego roku na witrynie można było przeczytać: „Strona nasza zanotowała niewielki, ale znaczący sukces. Dzięki za-wartym tutaj informacjom udało się pomóc osobom stawić

czoła prześladowaniom ze strony BBC. Oznacza to, że przez ponad pół roku naszego funkcjonowania BBC straciła okrągłą sumkę tys. funtów. Kwota ta jest nieporównywalna z wyso-kością rocznego wynagrodzenia Jonathana Rossa ( milionów funtów), ale to dopiero początek. Jeżeli informacje zawarte na BBCtvLicence.com pomogły Tobie w walce z BBC, odwdzięcz się i poinformuj o nas innych”.

Coraz częstsze są takie przypadki nieposłuszeństwa konsumentów, wypowiadania konkretnym firmom wojny podjazdowej. Na forach dyskusyjnych, takich jak www.pe-naltycharges.co.uk, roi się od pomysłów coraz to nowych ataków wymierzonych w nierzetelne firmy. Nawet witryny internetowe należące do głównego nurtu mediów dostrzegły to zjawisko i wskutek zmiany nastrojów swoich czytelników postanowiły publikować również różnego rodzaju wskazów-ki dotyczące „partyzanckich” metod walki z korporacjami. Na przykład na stronach serwisu internetowego MoneySa-vingExpert.com można znaleźć opis, krok po kroku, „kredy-towej zemsty”: tego, w jaki sposób bez odsetek zadłużać się za pomocą kart kredytowych, a uzyskane w ten sposób środki umieszczać na wysokooprocentowanych lokatach.

Czasami taktyka walki prowadzonej przez konsumen-tów ma w sobie coś z surrealizmu. Przykładem niech będzie e Complaints Choir of Birmingham (www.complaintscho-ir.org) (Chór Niezadowolonych z Birmingham), który zachę-

PLAK

AT N

AWO

ŁUJĄ

CY D

O S

TRAJ

KU TA

RYFO

WEG

O W

VAN

COU

VER.

FOT.

ROLA

ND

TAN

GLA

O

Page 20: OBYWATEL nr 5(37)/2007

20

21

ca mieszkańców do wyśpiewania przed siedzibami nierzetel-nych przedsiębiorstw swoich skarg i zażaleń przeplatanych refrenem „I want my money back” (Chcę z powrotem moje pieniądze). Podobne grupy zrzeszające niezadowolonych konsumentów powstały w Helsinkach, Sankt Petersburgu i Pittsburghu. Wspólnym mianownikiem inicjatyw jest to, że zrodziły się mniej więcej w tym samym czasie oraz że w żadnym z tych przypadków obywatele nie zwrócili się o pomoc do już istniejących organizacji broniących praw konsumentów. Wręcz przeciwnie, działania przez nich podej-mowane mają wiele wspólnego z technikami wykorzystywa-nymi w przeszłości przez radykalne grupy lewicowe; dobrą analogię stanowi także porównanie bojowego Animal Libe-ration Front (Front Wyzwolenia Zwierząt) do zachowawczej RSPCA (Royal Society for the Prevention of Cruelty to Ani-mals – Królewskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami).

Większość uczestników tych nowych ruchów i ini-cjatyw nie ma żadnego wcześniejszego doświadczenia w przeprowadzaniu protestów społecznych czy akcji informacyjnych. Wręcz przeciwnie, są oni najczęściej przedstawicielami klasy średniej, która przez lata była chlubą i ostoją systemu. Ruch Bojowych Konsumentów tworzą ludzie siedzący w zniszczonych wagonach pocią-gów, naciągani przez firmy zajmujące się doradztwem fi-nansowym i usługami bankowymi, ignorowani przez często monopolistyczne przedsiębiorstwa użyteczności publicznej. Jakby to określił Howard Beale z „Sieci”, ci ludzie są „wście-kli jak diabli” i „nie zamierzają tego dłużej znosić”.

Zdaniem Marka Ratcliffe’a, przewodniczącego firmy Murmur, zajmującej się badaniami rynku i zachowań konsu-mentów, ten bunt jest owocem procesów trwających w Wiel-kiej Brytanii od ponad dziesięciu lat. Do lat . Brytyjczykom wystarczały działania podejmowane przez Stowarzyszenie Konsumentów (Consumers’ Association) i rzeczników ich praw, a także nadawane przez telewizję programy piętnujące nieuczciwych przedsiębiorców. Jednak w miarę wzrostu zy-sków osiąganych przez firmy, połączonego z pogorszeniem jakości świadczonych usług, wiara w skuteczność dotych-

czasowych instytucji kontrolnych i nadzorujących wyraźnie w społeczeństwie osłabła.

– „Ludzie dostrzegają, że pomimo tego, iż w ciągu ostatnich dziesięciu lat zyski banków wzrosły gigantycznie, sposób trak-towania klientów nie uległ żadnej poprawie. Wręcz przeciwnie, banki stały się jeszcze bardziej małostkowe i mściwe – twierdzi Ratcliffe. – Żeby to złagodzić, pojawiają się potem w telewizo-rach przesycone ciepłem i miłością spoty reklamowe, które po-wodują niesmak i oburzenie, i tak kółko się zamyka. /.../ Wydaje mi się, że następnym celem ruchów konsumenckich będą firmy działające w branży telefonii komórkowej. Ich istnienie jest dzi-siaj oczywistą koniecznością, ale większość użytkowników szcze-rze ich nie znosi. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że nawet gdy oferują nam one »darmowe« rozmowy telefoniczne oraz nieograniczony dostęp do Internetu za funtów miesięcz-nie, to ich zysk wciąż wynosi procent tej kwoty. Konsumenci

aż przebierają nogami z niecierpliwości, szukając sposobu na dobranie im się do tyłków i wpakowanie tam petardy. Jeże-li ktoś go znajdzie i rozpowszechni, już za chwilę usłyszysz wielkie »bum!«”.

Zarówno Ratcliffe, jak i Coombs przewidują w najbliższym czasie wzrost aktywności grup spod znaku Bojowego Konsumenta. – „Mała jest szansa, że główne partie polityczne czy istniejące grupy nacisku będą w stanie lepiej odpowiadać na codzienne po-trzeby ludzi i ograniczać wszechobecną samowolę firm – przekonuje Ratcliffe. – Jeżeli nikt cię nie słucha i nie masz się do kogo zwrócić o pomoc, to albo toniesz w desperacji, albo podejmujesz działania, by ten stan rzeczy zmienić. W chwili obecnej wszystko wskazuje na to, że Brytyjczycy powoli przygoto-wują się do tego drugiego”.

tephe rmstrong Współpraca Shabeeh Abbas i Jonathan Pearson

Tłum. Sebastian Maćowsi

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w brytyjskim lewicowym tygodniku „The

New Statesman” z 14 maja 2007 r. Przedruk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie:

www.newstatesman.com

Przypisy redakcji „Obywatela”:

1. W wolnym tłumaczeniu: Dodatkowe Pociągi Rozładują Napięcie.

2. Najgorsza Great Western – nazwa odnosząca się do brytyjskiego przewoźnika First

Great Western.

3. W Wielkiej Brytanii wychodząc z peronu należy włożyć bilet do bramki, podobnie jak

przy wejściu na peron, boczna bramka przeznaczona jest głównie dla osób niepełno-

sprawnych, wózków dziecięcych itp.

4. Znany brytyjski prezenter telewizyjny i krytyk filmowy.

5. Chodzi o słynny monolog z satyrycznego filmu Sidneya Lumeta z 1976 r. Odtwórca

roli Beale’a, podstarzałego prezentera telewizyjnego planującego samobójstwo, Peter

Finch, dostał za nią pośmiertnie Oskara, a jego kreacja przeszła do historii kina.

CHÓ

R N

IEZA

DOW

OLO

NYC

H Z

WYB

UDO

WAN

IA K

OLE

JNEG

O C

ENTR

UM

HAN

DLO

WEG

O

W C

ENTR

UM

HEL

SIN

EK. F

OT.

WW

W.C

OM

PLAI

NTS

CHO

IR.O

RG

Page 21: OBYWATEL nr 5(37)/2007

20

21

Co Pan sądzi o obecnym stanie wiedzy na temat organizmów mo-dyfikowanych genetycznie (GMO) oraz potencjalnych zagrożeń, jakie łączą się ze spożywaniem produktów, które je zawierają? Orę-downicy tej technologii twierdzą, że możemy być spokojni o swoje bezpieczeństwo, bo są to pierwsze w historii tak skrupulatnie ba-dane produkty.

A. P.: Takie opinie rzecz jasna wprowadzają nas w błąd. Na „normalne” jedzenie składa się tak przeogromny zakres roz-maitych produktów, że dokonywanie uogólnionych porów-nań z GMO nie może nic wyjaśnić. Uprawnione jest wyciąga-nie wniosków wyłącznie z badań porównawczych, obejmują-cych z jednej strony konwencjonalne, „tradycyjne” produkty żywnościowe, a z drugiej – ich genetycznie zmienione do-mniemane odpowiedniki czy też nowe produkty otrzymane z akceptowanych produktów konwencjonalnych poddanych „ulepszeniom” za pomocą jakichś nowoczesnych technologii. Takie bezpośrednie porównania muszą być oparte na najno-wocześniejszej dostępnej metodologii analityki chemicznej oraz ocenie biologicznego wpływu na organizmy – rygo-rystycznych testach klinicznych na zwierzętach i ludziach. Wszystko to musi być przeprowadzone (lub przynajmniej zweryfikowane) przez niezależnych naukowców. Proszę jed-nak spróbować znaleźć wyniki takich badań na temat GMO!

W tych zaledwie kilku przypadkach, gdy przeprowadzo-no takie badania i opublikowano ich wyniki, zawsze były one takie same: nie zostawiały suchej nitki na produktach mody-fikowanych. O nieszkodliwości produktów zmienionych ge-netycznie można – w najlepszym przypadku! – powiedzieć tyle, że sąd na ich temat należałoby zawiesić zanim tę kwestię rozstrzygną wyniki badań przeprowadzonych przez niezależ-nych ekspertów. Do tego czasu zastosowanie powinna mieć tzw. zasada ostrożności. Produkty modyfikowane genetycznie nie powinny być dopuszczane do obrotu, a GMO nie należy uprawiać na otwartych polach.

Proszę wyjaśnić, jakie zagrożenia dla ludzkiego zdrowia są charak-terystyczne dla modyfikowanej żywności. Jak wiele z nich, w świetle mocnych dowodów naukowych, okazało się być realnymi i możemy je traktować jako coś więcej niż spekulacje?

A. P.: Główny powód do niepokoju stanowi to, że nie mamy jak dotąd żadnych „twardych” dowodów dotyczących

bezpieczeństwa żywności zmodyfikowanej genetycznie. Służę za to całkiem licznymi, niezależnymi świadectwami badaczy, którzy stwierdzili istnienie rozmaitych zagrożeń związanych z taką żywnością. Nie jest raczej możliwe, by je tutaj zapre-zentować w zwięzłej formie. Powiem więc tylko tyle, że wedle mojej opinii do głównych niebezpieczeństw, potwierdzonych naprawdę rzetelnymi badaniami, zaliczyć należałoby proble-my z funkcjonowaniem układu odpornościowego, zwiększo-ne ryzyko reakcji alergicznych oraz obniżoną wartość od-żywczą produktów poddanych manipulacji w stosunku do ich konwencjonalnych odpowiedników. Jeśli poważnie po-traktujemy wyniki badań prowadzonych przez Ermakową,

Mity i fakty o mutantach

– z dr. Árpádem Pusztaiem rozmawia Michał Sobczyk

Dr Árpád Pusztai (ur. 1931) – światowej sławy specja-lista w zakresie żywienia, zwłaszcza bezpieczeństwa żywności, pionier badań nad oddziaływaniem lektyn na przewód pokarmowy. Węgier, który po wydarzeniach roku 1956 opuścił ojczyznę i wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Na Węgrzech ukończył chemię, na Uniwersytecie Londyńskim – fizjologię; tamże uzy-

skał doktorat z biochemii. Wieloletni wykładowca akademicki, oprócz Budapesztu i Londynu pracował w instytutach naukowych w Chicago oraz w szkockim Aberdeen, w Rowett Research Institute. W 1998 r. stracił pracę w tej ostatniej placówce za upublicznienie w wywiadzie telewizyjnym wstępnych wyników badań, z których wynikało, że jedna z odmian genetycznie modyfikowanych ziem-niaków, szykowana do wprowadzenia na rynek, może poważnie zagrażać zdrowiu konsumentów. Po tych wydarzeniach stał się jed-ną z czołowych postaci światowego ruchu oporu wobec blokowania przez korporacje biotechnologiczne rzetelnych badań nad GMO. Peł-ni funkcję m.in. konsultanta grup zamierzających prowadzić własne, niezależne testy. Za swoją działalności uhonorowany m.in. „Whistle-blower Award” przez Federację Niemieckich Naukowców oraz IALA-NA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Prawników Sprzeciwiających się Broni Jądrowej), w 2005 r.Autor i współautor ok. 300 rozpraw naukowych, autor lub redak-tor naukowy kilkunastu książek. Podkreśla, że nie jest przeciwnikiem biotechnologii, a jedynie walczy o bardzo dokładne przetestowanie wszelkich nowych rozwiązań przed ich zastosowaniem. Ostatnio zajmuje się potencjalnymi zagrożeniami związanymi ze stosowaniem nanotechnologii w produkcji żywności.

Page 22: OBYWATEL nr 5(37)/2007

22

23

a powinniśmy, choć próbuje się je podważać, to do tej listy należało-by dodać problemy z reprodukcją [zespół pod kierunkiem dr Iriny Ermakowej z Rosyjskiej Akademii Nauk zaobserwował wysoki po-ziom śmiertelności i zaburzenia wzrostu u szczurów, których mat-ki były podczas ciąży karmione genetycznie modyfikowaną soją – przyp. red.].

Proszę nam opowiedzieć o swoich badaniach, które stały się punk-tem zwrotnym w dyskusji na temat GMO i sprawiły, że ze zwolennika tej technologii stał się Pan jedną z najbardziej znanych osób w śro-

dowisku naukowym, które ostrzega-ją przed jej potencjalnymi skutkami ubocznymi.

A. P.: W r., dwa lata po wprowadzeniu na amerykański rynek pierwszej genetycznie modyfikowanej rośliny, pomido-ra FLAVR-SAVR, w recenzowanych pismach naukowych cią-gle nie było ani jednej publikacji poświęconej bezpieczeństwu takich produktów, choć znane były już głosy naukowców, że mogą być powody do niepokoju. Dlatego też Departament ds. Rolnictwa, Środowiska i Rybołówstwa ówczesnego brytyjskiego Ministerstwa ds. Szkocji (Scottish Office Agriculture, Environ-ment and Fisheries Department) ogłosił konkurs ofert na pro-jekty badawcze w zakresie możliwego wpływu upraw GMO na środowisko, glebę, mikroorganizmy, zwierzęta i zdrowie konsu-mentów. Opracowany przez nas, bardzo szczegółowy plan ba-dań, został przyjęty: uznano, że spełnia wszelkie kryteria nauko-wej ścisłości. Zadania w ramach całego programu rozdzielono między jednostkami biorącymi w nim udział. Na prośbę innych naukowców uczestniczących w programie, zostałem mianowa-ny jego koordynatorem.

Zespół badawczy pod moim kierownictwem, działający w Rowett Institute w Aberdeen, miał za zadanie opracować jak najlepszą metodykę oceny ryzyka związanego z uprawami modyfikowanymi. W tym celu prowadziliśmy badania na gene-tycznie zmienionych ziemniakach, które miały stanowić model GMO. Mieliśmy zresztą nawet podpisaną umowę z firmą Axis Genetics, zapewniającą nam udział w zyskach, jeśli ostatecznie ich produkt trafi do normalnego obrotu handlowego.

Kiedy przystępowaliśmy do badań, dysponowaliśmy wyni-kami poprzednich ustaleń naukowców. Wynikało z nich, że pro-dukt wstawianego do ziemniaków genu, tzw. GNA (lektyna wy-twarzana w cebulkach przebiśniegów), nie stwarza większego zagrożenia zdrowotnego dla zwierząt – nawet w ilościach razy większych niż te, jakie spodziewano się znaleźć w modyfi-kowanych ziemniakach. Wszystkie wspomniane testy polegały jednak na zwykłym aplikowaniu GNA do diety ziemniaczanej, na której przebywały zwierzęta doświadczalne. Tymczasem w naszych badaniach szybko pojawiły się problemy. Najpierw stwierdziliśmy pierwsze niepokojące oznaki, że modyfikowane ziemniaki szkodziły nie tylko mszycom (do czego zostały zapro-

jektowane), ale także innym organizmom, w tym pożytecznym owadom, jak biedronka dwukropka, która w naturze kontroluje populacje mszyc. Co jeszcze bardziej niepokojące, dieta oparta na modyfikowanych ziemniakach hamowała wzrost szczurów, zwłaszcza jeśli bazowały na niej przez dłuższy czas, zaburzała prawidłowy rozwój kluczowych organów wewnętrznych i osła-biała układ odpornościowy.

Uzyskane wyniki skłoniły nas do wniosku, że wszystkie te problemy wynikają bezpośrednio z samego faktu zastosowania technologii modyfikacji genetycznej roślin, jakoby w pełni bez-piecznej. Przede wszystkim z naszej nieumiejętności precyzyj-nego wstawiania dodatkowych genów do genomów biorców, tak by nie zakłócać ekspresji „normalnych” genów.

Co nastąpiło po tym, jak zdecydował się Pan zaalarmować opinię publiczną o wstępnych wynikach badań Pańskiego zespołu? Ta hi-storia nie odbiła się niestety w Polsce zbyt szerokim echem.

A. P.: Bezpośrednio po moim dwuipółminutowym wystą-pieniu telewizyjnym, wyemitowanym w sierpniu r., moja macierzysta jednostka była niezwykle zadowolona, że znalazła się w centrum uwagi. Dyrektor bardzo mi gratulował, także w oficjalnych komunikatach prasowych Rowett Institute. Nie-stety, nie dotrzymał złożonego mi przyrzeczenia, że nie będzie ujawniał mediom szczegółowych wyników naszych badań i – co miało szczególnie katastrofalne skutki – nigdy nie konsulto-wał ze mną ścisłości treści rozmaitych oświadczeń dla mediów. Efektem były bardzo poważne błędy w udzielanych przez niego wywiadach, co potem wykorzystywano do napastliwego kwe-stionowania moich wyników.

Brytyjski rząd wkrótce poinstruował dyrektora, że uzyska-ne przeze mnie rezultaty stoją w sprzeczności z jego polityką, przychylną rozwojowi technologii GMO, dlatego należy unie-możliwić ich nagłośnienie oraz uciszyć moją osobę. I tak zosta-łem zawieszony, moje wyniki poddane rewizji przez powołaną naprędce, doraźną komisję i uznane za naukowo bezwartościo-we. Stało się tak pomimo tego, że w komisji zasiadali naukow-

RYS.

CLAY

BEN

NET

T, W

WW

.CLA

YBEN

NET

T.CO

M

www.claybennett.com

Page 23: OBYWATEL nr 5(37)/2007

22

23

cy z innych dziedzin niż stanowiła przedmiot badań, a mi nie dano możliwości osobistego wyjaśnienia, jak wyglądała nasza praca badawcza. Ponadto, skonfiskowano wszystkie nasze wy-niki, przejęto moją korespondencję, a dyrektor jednostki wysto-sował do mnie serię listów, w których napisał wprost: jeśli będę z kimkolwiek rozmawiał o wynikach naszej pracy – wszystko jedno, czy będą to osoby spoza instytutu, czy też jego pracow-nicy – podejmie przeciwko mnie kroki prawne. Pozwolono mi wypowiadać się na ten temat dopiero w lutym r.

Ponadto, niezwykle ostry atak przypuścił na mnie naukowy establishment, nie wyłączając Towarzystwa Królewskiego (e Royal Society) – i to pomimo tego, że w czternastu zdaniach, ja-kie wyemitowano z rozmowy ze mną, nie znalazły się żadne bliż-sze informacje na temat metodologicznych aspektów moich ba-dań, a Towarzystwo nie miało sposobności zapoznać się z nimi w wersji oryginalnej. Nie wspominając już o tym, że nie istniały żadne inne badania na modyfikowanych ziemniakach, przepro-wadzone czy to przez Towarzystwo, czy przez kogokolwiek in-nego, by móc porównać ich wyniki z naszymi. Towarzystwo po prostu opublikowało na łamach prasy specjalistycznej krytykę moich rezultatów, nie odnosząc się jednak bezpośrednio do da-nych zgromadzonych przez nasz zespół. Trudno byłoby znaleźć podobne przypadki w historii publikacji naukowych.

Wszystko to pokazuje, jak diametralnie może się zmienić punkt widzenia, jeśli tylko jakieś odkrycia naukowe zagrażają czyimś interesom. Dodatkową kwestią jest fakt, że większość najważniejszych decyzji podejmują niewłaściwi ludzie: tacy, którzy dawno zarzucili aktywną działalność stricte naukową na rzecz zasiadania w rozmaitych komitetach i przestali choćby w miarę dokładnie śledzić rozwój swoich dziedzin.

Jak Pan skomentuje reakcje innych naukowców na to, co przytra-fiło się Panu po opublikowaniu tych wyników? Co było częstsze: otwarcie wyrażana solidarność, milczenie czy kwestionowanie po-prawności rezultatów otrzymanych przez Pana? Jak wielu z

nich

aktywnie zaangażowało się w obronę wniosków z Pańskich ba-dań?

A. P.: Część moich kolegów, zwłaszcza w Rowett Institute, było zastraszonych przez dyrektora. Część pozostałych, których prace badawcze były zależne od wsparcia finansowego przemy-słu biotechnologicznego, atakowała mnie lub, w najlepszym ra-zie, siedziała cicho i udawała, że sprawy nie ma. Z drugiej stro-ny jednak wielu naukowców z całego świata, zwłaszcza tych, z którymi miałem okazję współpracować w przeszłości (razem z żoną koordynowaliśmy cztery bardzo poważne europejskie programy badawcze) stanęło w mojej obronie, gdy tylko mieli możliwość zapoznać się z wynikami mojego zespołu, opubliko-wanymi przez instytut, oraz moją reakcją na ten fakt. Wsparcia udzielił mi także Książę Karol.

Przeciwnicy wprowadzania GMO podkreślają fakt bliskich związ-ków środowiska naukowego z przemysłem biotechnologicznym, sponsorującym większość z jego działań. Czy oznacza to, że ba-dania finansowane przez państwo można uważać za wolne od wpływu tego lobby?

A. P.: Stanowczo nie. Rady naukowe w większości krajów świata, a bez wątpienia w Wielkiej Brytanii i innych państwach

europejskich, są naszpikowane przedstawicielami przemysłu biotechnologicznego. Przykładowo, przez pewien czas brytyj-ska BBSRC (Biotechnology and Biology Science Research Co-uncil – Rada ds. Badań Naukowych w zakresie biotechnologii i biologii) była kierowana przez jednego z byłych szefów firmy Zeneca, która obecnie stanowi część jednego z biotechnologicz-nych gigantów zajmujących się rozwojem technologii GMO. Nie muszę chyba wyjaśniać, jaką „swobodę” ma naukowiec, który otrzymuje fundusze od takiej korporacji, w kwestii opu-blikowania danych godzących w jej interesy. Państwowe wspar-cie nauki jest obecnie niestety jedynie „przedłużeniem” systemu finansowania badań, opartego na środkach przemysłu biotech-nologicznego.

GMO łączą się z zagrożeniami nie tylko dla zdrowia, ale także np. dla różnorodności biologicznej czy możliwości utrzymania się przez niezależnych, drobnych rolników. Niestety, decydenci często przyjmują wąski, technokratyczny sposób patrzenia na te kwestie i nie dostrzegają tego – nawet jeśli nie są w żaden sposób skorum-powani przez korporacje biotechnologiczne. A jak to wygląda np. w przypadku badaczy i studentów zajmujących się biologią mo-lekularną czy innymi naukami przyrodniczymi? Jakie jest ich po-dejście?

A. P.: Pieniądze, które na badania otrzymują biolodzy mole-kularni, również w większości pochodzą od przemysłu, produ-centów GMO. Jeśliby więc zaczęli otwarcie zgłaszać wątpliwości wobec tej technologii, mogą pomachać na pożegnanie swoim grantom badawczym... Nie sądzę też, by sytuacja innych na-ukowców, zajmujących się tzw. naukami o życiu (life sciences), różniła się w jakikolwiek istotny sposób. A politycy podążają w tym kierunku, w którym ich zdaniem płyną pieniądze. Rzecz jasna, eksperci doradzający im w sprawach nauki także pocho-dzą z kręgów biobiznesu. Udało im się przekonać polityków, że GMO oznacza przyszłe zyski, dodatkowe dochody budżetowe z podatków itp. W Wielkiej Brytanii bardzo znaczną część fun-duszy emerytalnych państwo zainwestowało właśnie w firmy biotechnologiczne...

Niełatwo jest walczyć z wielkimi firmami, nawet jeśli dysponuje się naprawdę mocnymi argumentami. Chciałbym wiedzieć, co Pan uważa za najważniejsze w walce z lobby pro-GMO, utrzymują-cym mit nieszkodliwości tej technologii.

A. P.: Musimy ujawnić skalę skorumpowania badań nauko-wych nad organizmami genetycznie modyfikowanymi, na co jest masa bezstronnych świadectw. Musimy wyjaśniać obywa-telom, że nie mogą spodziewać się rzetelnych opinii ze strony przekupionych naukowców. Ludzie muszą egzekwować swoje demokratyczne prawo do otrzymywania informacji o sprawach, które ich dotyczą. Jako że to oni będą ponosić bezpośrednie ry-zyko negatywnych następstw, muszą żądać od polityków, by przywrócili niezależne badania nad bezpieczeństwem mody-fikowanych produktów.

Dziękuję za rozmowę.

raów, wietnia r.

Page 24: OBYWATEL nr 5(37)/2007

24

25

Irlandia jest krajem olbrzymiego sukcesu gospodarczego w tradycyjnym rozumieniu tego pojęcia. I to jest jedyny fakt, w kwestii którego panuje zgoda między różnymi opiniami na temat genezy wielkiego skoku ekonomicznego w państwie, które zyskało miano celtyckiego tygrysa. Jedni uważają, że to skutek głównie amerykańskich inwestycji i niskich podatków. Ich oponenci twierdzą natomiast, że przyczyny są głębsze – wiążą się z niekonwencjonalnym modelem irlandzkiego partnerstwa społecznego i wypracowaniem własnych, efektywnych strategii rozwoju.

Swoją drogą

Sukces „zielonej wyspy” jest tym ciekawszy, że kraj trudno jednoznacznie zaklasyfikować do powszechnie znanych modeli gospodarczych. Zwolennicy modelu an-glosaskiego (amerykańskiego) uważają, że Irlandia poszła ich tropem – przyjęła zasadę niskich podatków i otwartości na zagraniczne inwestycje. Zapominają jednak, że ten kraj ma także silnie regulowany rynek zatrudnienia i układy zbioro-we pracy na szczeblu centralnym, a rząd jest dość aktywny w gospodarce. Ale zwolennicy modelu kontynentalnego (za-chodnioeuropejskiego) również nie powinni odczuwać peł-nego komfortu w przypisywaniu Irlandii do swojej ścieżki rozwoju. Kraj ten ma bowiem zarówno niskie podatki, jak i niskie świadczenia społeczne oraz dość słabe usługi pu-bliczne (służba zdrowia, transport itp.).

Zupełnie zrozumiałe jest natomiast to, dlaczego zwo-lennicy obu modeli bardzo chcieliby mieć Irlandię w swo-im portfolio jako przykład trafności stosowania ich teorii. W ciągu ostatnich lat kraj ten dokonał olbrzymiego skoku rozwojowego, co widać najlepiej dzięki porównaniom. W Irlandii średnioroczny wzrost PKB wyniósł aż , w latach -, natomiast rozwój Włoch w tym czasie następo-wał w tempie , rocznie, Francji – ,, Wielkiej Brytanii – ,, a USA – ,. Jeszcze kilkanaście lat temu Irlandia miała dochód narodowy odpowiadający procentom śred-

niego dochodu w krajach UE – teraz wynosi on (ir-landzki dochód na głowę mieszkańca jest drugi na świecie). W ostatnich latach wybudowano połowę wszystkich do-mów, które istnieją w kraju. W tym okresie stworzono ok. tys. miejsc pracy (cała populacja wynosi , mln osób).

Można wręcz odnieść wrażenie, że Irlandczycy rozmyśl-nie nie kopiowali żadnych modeli i w tym tkwi ważne źró-dło ich powodzenia. Zamiast przejmować się teoretyczny-mi zaleceniami, starannie analizują realia, w których przy-szło im żyć i budują rozwiązania – programy społeczne i gospodarcze – odpowiadające ich warunkom.

Wielka transformacja

Po wywalczeniu niepodległości w r., przez kilka de-kad Irlandia pozostawała gospodarką dość autarkiczną, co było w znacznym stopniu wyborem politycznym nowego państwa. Dominował sektor rolny, a pewnej części społe-czeństwa wydawało się, że to jest właśnie model dla Irlandii: gospodarka zbudowana wokół rolnictwa i ośrodków prowin-cjonalnych. Uważano, że jeśli komuś zależy na życiu miejskim i rozwoju technologicznym, ma do wyboru sąsiednią Wielką Brytanię albo Stany Zjednoczone. Jednak z czasem okazywało się, że coraz trudniej utrzymać taki model. W rolnictwie top-niały miejsca pracy, a nowe nie powstawały (jeszcze w r. niemal ludności pracowało w rolnictwie, leśnictwie i ry-bołówstwie). Irlandczycy zaczęli głosować – jak mówiono – nogami. W latach - wyjechało z kraju aż tys. osób.

Klasa polityczna została zmuszona do zweryfikowania swojego nastawienia. Tym bardziej, że padały opinie, iż po-mimo kilku dekad niepodległości nie udało się młodemu państwu zbudować ekonomicznych fundamentów niezależ-nego bytu. Ray Mac Sharry i Padraic White, znane irlandzkie postacie, pisali, że „Polityczna niepodległość od Wielkiej Bry-tanii, wbrew nadziejom wielu osób, nie była tożsama z niepod-ległością ekonomiczną”. W latach . irlandzki eksport wciąż w procentach trafiał do byłego kolonizatora, co nie świad-czyło o realnej niezależności.

Paradoksalnie, Irlandczykom pomógł kryzys lat . Wy-korzystali go jako dogodny moment do przedefiniowania swoich działań w różnych ważnych sferach życia. A przeży-

Rozwój po swojemu,

czyli irlandzkie paktowanie

Andrzej Zybała

Page 25: OBYWATEL nr 5(37)/2007

24

25

wali wówczas głębokie zwątpienie we własne siły. Wyrażało się to choćby skalą emigracji. Rocznie tys. Irlandczyków opuszczały kraj. Bezrobocie sięgało prawie , szalała inflacja. W latach - zatrudnienie w przemyśle skurczyło się aż o jedną czwartą, co odczuwano jak zapadanie się gruntu pod nogami. Wzrost gospodarczy wynosił zaledwie ,. Długi państwa były równe PKB, a ich obsługa pochłaniała rocz-nie 1/ przychodów podatkowych. Sfera publiczna znajdowała się na krawędzi załamania. Rosła jednak także determinacja, aby odwrócić bieg wydarzeń. Irlandczycy zdawali sobie spra-wę, że albo się zmobilizują, albo pozostanie im tylko czekać, kto ostatni zgasi światło na wyspie.

Zaczęli coraz silniej odwoływać się do metod partner-skiego działania. W połowie lat . odświeżyli powołaną w r. Narodową Radę Ekonomiczno-Społeczną (Na-tional Economic & Social Council, NESC), która skupiała przedstawicieli związków zawodowych, biznesu, rolników, rządu i niezależnych ekspertów. W konsekwencji doszło do zawarcia przez nich w r. pierwszego w tym kraju paktu społecznego, pn. Program Narodowego Odrodzenia (Programme for National Recovery).

Zasługą Rady było uchwycenie istoty ówczesnego kry-zysu. Dotyczyło to zarówno aspektu czysto ekonomicznego – głównie fiskalnego i w zakresie polityki dochodów pracow-niczych – ale również szerszego, który pozwolił na dostrze-żenie istoty zazębiających się zjawisk, tworzących spiralę ne-gatywnych czynników degradujących kraj. Przesłaniem Rady było to, że Irlandia musi nauczyć się radzić sobie ze współza-

leżnością różnych czynników wpływających na funkcjono-wanie gospodarki. Podkreślano, że zwłaszcza mały kraj, aby radzić sobie w morzu globalizacji, musi mieć stabilne ma-kroekonomiczne ramy, zapewniające niską inflację, lecz rów-nie ważny jest stały wzrost popytu. Polityka kształtowania dochodów miała zapewniać Irlandii konkurencyjność, ale uznano także, iż zasady dystrybucji dochodów nie mogą wywoływać konfliktów, które będą zakłócały funkcjono-wanie gospodarki.

Spory o wzory

Obecnie Irlandia ma jedną z najbardziej zglobalizowa-nych gospodarek na świecie. Ale proces ten przeprowadzo-no z wielkim rozmysłem i przede wszystkim stopniowo, dając rodzimym przedsiębiorstwom czas na dostosowanie się do wysokiego poziomu konkurencji z zewnątrz.

Irlandczycy, tworząc swoją gospodarkę, z pewnością chcieli oddalić się nieco od brytyjskich wzorców, również z racji kolonialnej przeszłości. Uważali też, że Wielka Bry-tania ciągnie ich w dół i dlatego woleli ściślejsze kontakty ekonomiczne z kontynentem. Ponadto uważali, że skoro chcą być bliżej Europy, powinni zbliżać się do niej systemowo, czyli przyjmować jej rozwiązania. Z tego względu chętniej regulowali swój rynek pracy, wprowadzając odgórne zasady wzrostu płac, silnie analizowali m.in. rozwiązania szwedzkie i niemieckie.

Ale z drugiej strony nie było w tym kraju zgody co do przyjęcia modelu skandynawskiego, wyróżniającego się sil-ną ochroną socjalną. Wprawdzie część społeczeństwa chciała takich regulacji, ale klasa polityczna boi się tych rozwiązań z powodu groźby konfliktów przy konstruowaniu systemu redystrybucji dochodów. Ponadto wielu Irlandczyków wciąż pamięta okres, kiedy podatki były wysokie, a mimo to świadczenia społeczne pozostały bardzo słabe, co zrodziło uprzedzenie w stosunku do państwa, które składa obietni-ce, lecz później ma problemy z wywiązaniem się z nich.

Gdy sukces Irlandii jest bezdyskusyjny, jego rzecznicy podkreślają, że był on możliwy ze względu na przyjęcie ni-skich podatków. Wciąż jednak np. przywódcy związkowi głoszą, że model skandynawski byłby najlepszy dla Irlandii. Uważają, że udałoby się wówczas uniknąć skutków ubocz-nych rozwoju ostatnich lat – bardzo silnych nierówności dochodów oraz słabych usług publicznych, zwłaszcza w służ-bie zdrowia. Podobne opinie formułują nie tylko związki, ale także socjalnie zwykle nastawione kręgi kościelne. Tego typu kwestie są stale podnoszone w debatach publicznych.

Pomimo całego zaufania, jakim Irlandczycy darzą pań-stwo, nie jest ono uznawane za socjalny wehikuł. Tradycyjnie już w większym stopniu taką rolę pełnił kiedyś Kościół, a i te-raz organizacje katolickie są aktywne w sferze pomocy spo-łecznej. Prawdopodobnie brakuje Irlandczykom także takie-go poziomu społecznej spójności i wzajemnej solidarności, aby możliwe było wdrożenie modelu państwa mocno zaan-gażowanego w wyrównywanie szans życiowych, choć ów po-ziom jest z pewnością znacznie wyższy niż w Polsce. Ponadto jest to społeczeństwo, które dość niedawno wyszło z realiów życia wiejskiego, co oznacza ograniczoną zdolność realizo-wania zaawansowanych programów społecznych.

FOT.

WIL

LIAM

MU

RPHY

Page 26: OBYWATEL nr 5(37)/2007

26

27

Myślenie ma przyszłość

Irlandczycy przede wszystkim byli przekonani, że muszą wypracować własne rozwiązania, a przy tym pilnie przyglą-dać się, w jakim stopniu są one efektywne. Jasno zdefiniowali te elementy, na które nie mają wpływu (zwłaszcza jako mały kraj), a także te, które mogą kształtować i gdzie mogą wyka-zać się innowacyjnością. Uznali za oczywiste, że nie zmienią reguł globalnej gospodarki ani zasad panujących we Wspól-nocie Europejskiej (wstąpili w r.). Z kolei za istotne uznali przemyślenie tego, w jaki sposób zaadaptują się do re-aliów, które uznawano za niezmienialne. Docenili sprawne państwo jako element korygujący wady rynku oraz jako swoisty think-tank, który kreuje długofalowe wizje i two-rzy podstawy ich realizacji.

Strategiczne analizy uświadamiały im sens angażowania się w sektory technologiczne. Wokół tego celu wzmacniali inne sfery: edukację, kształcenie zawodowe, inwestycje, po-litykę społeczną. Ciekawe jest to, że już w okresie znacznego rozwoju w połowie lat ., rząd i jego partnerzy społeczni nie zachłysnęli się sukcesem. Mało tego, dokonali solidnego ra-chunku sumienia. W specjalnym raporcie uznali, że krajowi brakuje dogłębnej świadomości, jak mocno uwikłany jest w międzynarodowe zależności ekonomiczne i nie bardzo zda-je sobie sprawę, co z tego wynika. Doceniono wzrost eko-nomiczny, ale jednocześnie uznano, że nie zarządzano nim należycie.

Irlandczycy dbali o to, aby w analizach strategicznych uczestniczyły możliwie najszersze kręgi sektora obywa-telskiego. Z tego przekonania narodziło się partnerstwo społeczne. Następnym istotnym punktem w ich podejściu było przekonanie, że konkurencyjność nie jest tylko kwe-stią tego, jak funkcjonuje sam rynek – ważne jest również jego otoczenie, instytucje społeczne. Podejmowali olbrzy-mie starania w sferze rynku pracy i kształcenia zawodowe-go. Dbano, aby przedsiębiorstwa miały pracowników o wła-ściwych kwalifikacjach, zgodnie z profilem rozwoju kraju, a dostęp do rynku pracy był możliwie łatwy dla wszystkich grup społecznych, także tych, które zagrożone są margina-lizacją społeczną. Jak przyznaje wielu ekspertów, bez zmian i usprawnień w tej dziedzinie, rozwój ekonomiczny nie byłby możliwy. Przede wszystkim zniesiono opłaty za szkoły śred-nie, a także wprowadzono darmowy transport do szkół na te-renach wiejskich. Powołano kilka nowych wyższych uczelni technicznych w różnych regionach kraju.

Dbano również o jakość usług okołobiznesowych. Dość szybko dostrzeżono znaczenie telekomunikacji jako branży, która w znacznym stopniu wpływa na konkurencyjność całej gospodarki. Ponadto rząd był aktywny w innych sferach go-spodarki, m.in. prowadził politykę wspierania modernizacji za pomocą grantów, zachęt podatkowych itp.

Naród przy stole

Od r. Irlandczycy co trzy lata zasiadają do rozmów, aby z wielką intensywnością debatować nad nowymi wyzwa-niami, przed którymi staje ich kraj. W ten sposób powstają pakty społeczne.

Pierwszy, wspomniany już pakt miał o tyle decydujące znaczenie, że umiejętnie nakreślił ramy rozwoju, rolę i spo-sób funkcjonowania Irlandii w warunkach integracji euro-pejskiej oraz rosnącej globalizacji gospodarki. Początkowo pakty dotyczyły głównie określenia wskaźników minimal-nego wzrostu płac, co miało kluczowe znaczenie dla usta-bilizowania rozchwianej gospodarki i nadania jej dynamiki rozwoju. W kolejnych umowach społecznych uzgadniano wdrażanie programów, których celem było polepszenie sytu-acji poszczególnych grup, a także stała poprawa jakości usług publicznych (edukacja, służba zdrowia itp.)

Jak wspomniałem, pierwszy pakt zawarto w okresie szczególnie trudnej sytuacji kraju. Tym bardziej porozu-mienie uznawano za olbrzymi kompromis wszystkich stron. David Begg, sekretarz generalny Irlandzkiego Kongresu Związków Zawodowych, powiedział, że kraj był w tak żało-snym stanie, iż ratunkiem mógł być tylko faustowski układ, zwłaszcza w celu walki z bezrobociem. W jego ramach biz-nes otrzymał niemal wszystko, czego chciał: niższe podatki, niskie składki emerytalne, minimalne regulacje rynku pra-cy. Begg zaznacza, że warto było wówczas zawrzeć taki pakt, ponieważ udało się osiągnąć wiele istotnych celów, jak niski poziom bezrobocia, zaawansowanie technologiczne kraju itp. Ale teraz, jego zdaniem, realia się zmieniły, stara formuła zużyła się. Dzisiaj związkowcy nie chcą tak „spolegliwych” układów. Biznes zresztą nie proponuje rozwiązań, które nie uwzględniają interesów strony związkowej. Partnerzy społeczni dość zgodnie przyznają, że ustawodawstwo spo-łeczne i ekonomiczne musi się uzupełniać.

W r. związki zgodziły się na ograniczenie wzrostu płac. Nie miał on przekroczyć poziomu , do roku włącznie. Dodatkowy wzrost zaplanowano dla najsłabiej za-rabiających. Ale zapowiedziano przy tym obniżenie opodat-kowania dochodów, co zrekompensowało niski wzrost płac. Polityka umiarkowanych zarobków miała przyczynić się do uzdrowienia finansów publicznych, które były w bardzo złym stanie. Był to też czynnik wpływający na konkurencyjność, zwłaszcza w zabiegach o inwestycje zagraniczne.

Niewątpliwie paktowi pomogło pewne specyficzne do-świadczenie. Otóż na początku lat . związki były w stanie doprowadzić do podwyżek płac, często odwołując się do me-tody strajków. Ale okazywało się, że po podwyżkach następu-je inflacja, która pożera znaczną część oczekiwanego wzro-stu poziomu życia, wywołując przy tym dodatkowe kłopoty. Wszystko to skłaniało do przyjęcia bardziej umiarkowanej postawy w żądaniach płacowych. Związki większe nadzieje zaczęły pokładać w obniżaniu osobistych podatków, które w Irlandii były wysokie. Jak ocenia Garret FitzGerald, były premier, prawie połowa zwiększonej siły nabywczej pocho-dziła z obniżenia podatków.

Partnerzy społeczni byli zmotywowani do paktowania jeszcze w inny sposób. Otóż związki zawodowe w latach . były w szczególnej sytuacji, wskutek poczynań Margaret atcher, która niemal rozgromiła ruch pracowniczy w są-siedniej Anglii. Irlandzcy działacze nie chcieli, aby ten sce-nariusz powtórzył się w ich kraju. Z kolei pracodawcom za-leżało na pakcie, gdyż źle wspominali pierwszy okres lat ., kiedy nie było centralnych porozumień, a po fiasku prób ich ustanowienia doszło do wielu niepokojów i strajków. Praco-

Page 27: OBYWATEL nr 5(37)/2007

26

27

dawcy musieli negocjować umowy płacowe na szczeblu swo-ich firm. Absorbowało to ich uwagę, a dodatkowo często prowadziło do konfliktów. Stąd woleli negocjować umowy płacowe na szczeblu krajowym.

Ponadto partnerów społecznych pakt z r. pociągał także i tą cechą, że nie miała to być już tylko umowa płaco-wa. Rząd zaproponował im bowiem, że negocjacje obejmą również szersze zagadnienia, np. pakt zakładał przeprowa-dzenie zmian w systemie podatkowym, ale również „zwięk-szenie sprawiedliwości systemu, poprzez radykalną poprawę ściągalności”. Stwierdzono, że podatek korporacyjny ma ni-ski udział w całkowitych wpływach podatkowych. Dlate-go zaplanowano przegląd regulacji, a priorytetem stało się poprawienie egzekucji podatków. Ponadto zapowiedziano surowe przestrzeganie wymogu posiadania certyfikatu czystości podatkowej, jako warunku zdobycia kontraktu publicznego o wartości przekraczającej tys. funtów. Działania w systemie fiskalnym były szczególnie ważne, ponieważ w przeszłości został on źle ukształtowany. Wpły-wy podatkowe pochodziły głównie od indywidualnych osób, natomiast firmy płaciły niewiele, m.in. z powodu słabej ściągalności.

Pakt z r. zawiera również część pod nazwą „Więk-sza sprawiedliwość społeczna”, gdzie partnerzy uzgodnili, iż rząd utrzyma ogólną wartość świadczeń społecznych, a także rozważy zwiększenie ich wysokości dla osób o najniższych wynagrodzeniach. Opisane są też działania w obrębie służby zdrowia, mieszkalnictwa, edukacji. W tej ostatniej dziedzinie pada stwierdzenie, że edukacja jest ważną częścią promocji sprawiedliwości, w tym równych szans w społeczeństwie. Rząd miał zwiększyć dostęp do nauki grupom dotychczas pokrzywdzonym.

Przykład idzie z góry. Irlandczycy po pewnym cza-sie uznali za sukces partnerstwo na poziomie centralnym i stwierdzili, że należałoby wdrażać je także na niższym szczeblu. Lokalne pakty uznano za dobre narzędzia w walce ze współczesnymi zmorami, jak długoterminowe bezrobocie i wykluczenie społeczne. Podkreślono to podczas negocjowa-nia drugiego ogólnonarodowego paktu zawartego w r. Stwierdzono w nim, że długoterminowe bezrobocie wymaga, aby pierwsze skrzypce odgrywały społeczności lokalne. To na ich poziomie ma następować integracja wszelkich odgór-nie finansowanych programów pomocowych, nakierowa-nych na walkę z tym zjawiskiem. Tu zaczęto realizować pro-gramy zakładające podnoszenie kwalifikacji, pomoc socjalną i zdrowotną czy inicjowanie oddolnej przedsiębiorczości.

Jak hartował się pakt

Na początku września r. partnerzy podpisali siódmy z kolei pakt społeczny, któremu nadano nazwę „W kierunku ”. Tym razem ma on dość burzliwą historię, m.in. z po-wodu Polaków. Otóż Irlandię zaczęły dręczyć napięcia wy-nikające z pojawienia się na wielką skalę zagranicznych pra-cowników, głównie z nowych krajów członkowskich UE.

Jeden z konfliktów okazał się wręcz symboliczny i uzmy-słowił, przed jakimi problemami staje kraj po otworze-niu rynku pracy. Otóż w firmie Irish Ferries, aby osiągnąć oszczędności płacowe, chciano zastąpić dotychczasową za-

łogę nową, składającą się z pracowników z nowych krajów unijnych. Konflikt trwał kilka tygodni. W tym okresie pra-cownicy strajkowali, odbyło się dużo manifestacji solidarno-ści w wielu miastach. Ostatecznie problem został rozwiązany w grudniu r. Kompromis polegał na tym, że pracodaw-ca uzyskał pozwolenie na zatrudnianie przybyszów, ale pracę zachowali też dotychczasowi pracownicy. Za beneficjentów tego porozumienia można uznać również imigrantów, po-nieważ zagwarantowano im takie jak dla Irlandczyków mi-nimalny poziom wynagrodzeń i warunki pracy.

Zakończenie sporu otworzyło drogę do podjęcia nego-cjacji nad paktem. Konflikt ten w znacznej mierze wpłynął na jego tematykę. Związki zawodowe podkreślały bowiem kwestie związane z zachowaniem standardów zatrudnienia w nowych warunkach funkcjonowania otwartego rynku pracy – i w tym zakresie sporo osiągnęły. Wspomniany lider związków, David Begg, powiedział, że w kategoriach stan-dardów pracy zapisy paktu przynoszą najważniejsze zmia-ny na przestrzeni ostatnich lat. Na całym świecie standar-dy zatrudnienia znalazły się w sytuacji zagrożenia lub ule-gają erozji, a w Irlandii odwrócono ten trend.

Pakt zawiera tradycyjnie porozumienie w zakresie poli-tyki wzrostu płac, a także cały szereg zapowiedzi wdrożenia programów społecznych. Wzrost płac ma osiągnąć poziom ,-, w ciągu miesięcy od podpisania porozumie-nia. Nie wszystkie środowiska związkowe to zaakceptowały. Członkowie związku zawodowego sektora finansów – Irish Bank Officials Association, aż w byli przeciwni poro-zumieniu. Uważali, że zaproponowane podwyżki są zbyt skromne, zwłaszcza w sytuacji wysokich zysków w banko-wości i hojnych uposażeń menedżerów. Wskazywali rów-nież na sporą inflację, która „zjada” podwyżki, na rosnące ceny mieszkań oraz wysokie koszty kredytów hipotecznych. Z kolei przedstawiciele pracodawców i biznesu narzekali, że podwyżki są zbyt hojne. Turlough O’Sullivan, dyrektor ge-neralny Konfederacji Irlandzkiego Biznesu i Pracodawców, ocenił, że propozycje wzrostu płac przewyższają to, co jest właściwe dla irlandzkiej gospodarki. Za zbyt hojne uznała je również Joanne Richardson, szefowa niezwykle wpływo-wej Amerykańskiej Izby Handlowej w Irlandii. Oświadczyła ona, że niektóre amerykańskie firmy mogą nie być w stanie wywiązać się z tych obietnic. Przestrzegała, że Irlandia może stracić na atrakcyjności jako lokalizacja amerykańskich in-westycji (amerykańskie firmy zatrudniają w Irlandii ok. tys. osób). Mimo wszystko, biznes i pracodawcy zaakcepto-wali nowe warunki, uznając, że w zamian zyskają warunki stabilnego rozwoju ekonomicznego, spokój w stosunkach pracy, realne reformy w sektorze publicznym, zwiększoną wydajność i praktyczne działania na rzecz wsparcia sekto-ra produkcyjnego.

Z powodu m.in. kontrowersji dotyczących wzrostu płac, paktu nie zaakceptowali członkowie Unii Nauczycieli Irlan-dii. Sprzeciwiało mu się głosujących (w głosowaniu bra-ło udział , tys. nauczycieli). Uznali oni, że w sektorze pu-blicznym podwyżki płac wcale nie są pewne, ponieważ uza-leżniono je od przebiegu modernizacji tego sektora. Ponadto nie chcieli zgodzić się na zasadę, że w trakcie obowiązywania paktu nie można podejmować akcji protestacyjnych – gdyby do nich doszło, nie zostałyby wprowadzone podwyżki płac.

Page 28: OBYWATEL nr 5(37)/2007

28

29

Związkowców nie zadowolił również zapowiedziany wzrost liczby nauczycieli wspomagających naukę języka angielskie-go (głównie na potrzeby nauki imigrantów).

Nawet ci, którzy ostatecznie akceptowali pakt, przyzna-wali, że negocjacje były ciężkie. Od początku związkowcy byli wyjątkowo nieufni, bo wcześniej nie konsultowano ważnej dla nich decyzji otwarcia rynku pracy dla pracowników z nowych krajów UE. Związki uważały również, iż rząd nie opracował metod zapobiegania ewentualnym nadużyciom w tej kwestii. Ostatecznie jednak np. działaczy i czlonków SIPTU (Services, Industrial, Professional and Technical Union – Związek Zawo-dowy Usług Profesjonalnych i Technicznych oraz Przemysłu), który zrzesza ponad tys. osób, przekonały zapisy paktu dotyczące walki z nieprzestrzeganiem praw pracowniczych, z wykorzystywaniem pracowników, uregulowaniem nieuza-sadnionych zwolnień czy eliminowaniem niskich standardów pracy. Związek podkreślał, że wytargowano w pakcie to, co było możliwe do osiągnięcia w obecnych warunkach.

Lepsza ochrona słabszych

Na akceptację paktu przez związki duży wpływ miało to, że udało im się przeforsować wiele korzystnych regulacji dotyczących prawa pracy, zwłaszcza w zakresie jego prze-strzegania. Związkowcy za atuty paktu uznali plan utworze-nia nowego ustawowego ciała regulującego przestrzeganie prawa pracy, które będzie miało możliwości samodzielnego wszczynania dochodzeń i śledztw (New Office of Director of Employment Rights Compliance – ODERC). Uzgodnio-no także potrojenie liczby inspektorów pracy do końca roku i poprawienie współpracy między poszczegól-nymi instytucjami zaangażowanymi w kontrolowanie prze-strzegania prawa w miejscu pracy. Mają też być zwiększone kary dla pracodawców łamiących regulacje. Zapowiedzia-ne przez rząd nowe przepisy pozwolą na płynną współ-pracę między pracownikami urzędu podatkowego (Reve-nue Commissioners), Ministerstwa ds. Opieki Społecznej i Rodziny (Departament of Social and Family Affairs) oraz ODERC. Polegać ma ona na wspólnym dostępie do infor-macji i przeprowadzaniu akcji śledczych przez połączone grupy ekspertów (Joint Investigation Units).

Związki wynegocjowały również zapisy zobowiązują-ce pracodawców – pod groźbą bardzo wysokich kar (się-gających nawet ćwierć miliona euro) – do prowadzenia dokumentacji z danymi o czasie pracy, nadgodzinach itp. W sprawach roszczeń pracowniczych kierowanych do Ape-lacyjnego Trybunału Pracy (EAT), to po stronie pracodawcy będzie leżało udowodnienie działalności zgodnej z prawem przed sądem pracy lub komisarzem prawa. Ponadto Mini-sterstwo Gospodarki, Handlu i Pracy będzie prawnie upo-ważnione do publikacji raportów ze śledztw przeprowadza-nych przez inspektoraty pracy w przypadkach, gdy pojawi się wyjątkowe zainteresowanie publiczne. Możliwe będzie też zasądzenie kary pozbawienia wolności za nieprzestrzeganie prawa pracy. Komisarze prawa, Apelacyjny Trybunał Pracy oraz sądy pracy mogą zasądzić zadośćuczynienie poszko-dowanemu pracownikowi do wysokości dwuletniej pensji. Chronieni będą pracownicy, którzy informują władze o niezgodnych z prawem działaniach pracodawcy.

Pakt zakłada również powstanie zespołu do badania zja-wisk występujących na rynku pracy, związanych np. ze zwol-nieniami oraz zastojem płac w gospodarce. Powstała specjal-na procedura, która zniechęca pracodawców do przepro-wadzania zwolnień grupowych. W przypadku niezastoso-wania się do niej, Apelacyjny Trybunał Pracy może zasądzić przywrócenie do pracy lub przyznać zadośćuczynienie w wy-sokości odpowiadającej kilkuletniej pensji. Pakt wprowadza także prawo, które zapobiega możliwości zwolnienia załogi przez pracodawcę podczas akcji protestacyjnych (lokaut).

Powstała również regulacja, która uniemożliwia fir-mom łamiącym przepisy pracy wykonywanie zleceń dla sektora publicznego. Zaplanowano utworzenie kodeksu pracy dla ochrony praw osób pracujących w domu. Emi-granci będą mogli ubiegać się o pozwolenia o pracę osobiście i nie będą rozpatrywane ich oferty za stawkę poniżej ustawo-wego minimum.

Nie tylko gospodarka

Irlandzki pakt oparto na założeniu, że rozwój gospodar-czy i społeczny wzajemnie się uzupełniają. W tym duchu formułuje nową perspektywę polityki społecznej. Zakłada, że państwo musi mieć programy społeczne, które odpo-wiadają wszystkim najważniejszym fazom życia człowie-ka: dzieciństwa, aktywności zawodowej, starości, a osobno także niepełnosprawności. Dla pierwszej fazy ważną kwe-stią są urlopy macierzyńskie i ojcowskie, aby dostosować ich długość do potrzeb wychowywania dziecka. Ponadto do r. zaplanowano utworzenie tys. nowych miejsc w in-stytucjach opieki nad dziećmi, w tym tys. przedszkolnych. Z drugiej strony, pakt zawiera działania, których celem jest uporanie się z problemem wagarowania i przedwczesnego kończenia edukacji. Dlatego stworzone zostanie dodatkowe miejsc pracy dla opiekunów i psychologów w państwo-wych instytucjach edukacyjnych. Do końca r. stworzo-nych będzie dodatkowych placówek społeczno-kultu-ralnych dla młodzieży. Zatrudnionych zostanie dodatkowo nauczycieli do pomocy w nauce języka. Poprawiona zo-stanie proporcja liczbowa w relacji uczeń-nauczyciel – w la-tach - zostanie zredukowana do poziomu :.

Pakt planuje także działania adresowane dla fazy życia związanej z okresem pracy zawodowej. Tutaj znaczenie mają projekty edukacyjne, m.in. skierowane ku nisko wykwalifi-kowanym pracownikom. Pakt podkreśla znaczenie wpro-wadzenia wysokich standardów kwalifikacji zawodowych w sektorze produkcyjnym, który znacznie ucierpiał w wy-niku przenoszenia produkcji do krajów o niższych kosztach pracy. Mowa jest także o zwiększaniu uczestnictwa w progra-mie „Nauka przez całe życie”, ze szczególnym naciskiem na dokształcanie nisko opłacanych oraz słabo wykwalifikowa-nych pracowników.

Z kolei dla fazy starości programy społeczne zarysowane w pakcie przewidują m.in., że w roku najniższa staw-ka zapomogi zostanie podniesiona do euro. Do końca r. zaproponowane zostanie wprowadzenie świadczeń socjalnych dla starszych obywateli w wysokości euro na tydzień. Do końca roku poprawiony będzie system przyznawania środków na opiekę nad osobami starszymi w

Page 29: OBYWATEL nr 5(37)/2007

28

29

kwotach po milionów euro na opiekę hospicyjną oraz opiekę domową. W latach - dwa miliony euro zo-staną przeznaczone na programy walki ze złym traktowa-niem osób starszych.

Rozwinięta zostanie państwowa strategia ds. osób niepeł-nosprawnych, ze szczególnym naciskiem na promocję edu-kacji i szkoleń zawodowych. Poprawiony ma być dostęp ta-kich osób do transportu publicznego. Zaplanowano też roz-wój sieci punktów konsultacyjnych dla niepełnosprawnych. Pakt przewiduje również rozwój opieki zdrowotnej, m.in. do roku powstanie nowych ośrodków zdrowia, do r. – , do r. natomiast . Okres oczekiwania na leczenie publiczne zostanie skrócony do maksymalnie trzech miesięcy.

Po pierwsze: praca

Partnerstwa w Irlandii podlegały pewnej ewolucji. W la-tach . kluczowa w nich była ogólna kwestia bezrobocia, które w latach . było jeszcze dość wysokie. Dopiero w ostat-nich latach priorytetem stały się problemy osób, które po-mimo niskiej stopy bezrobocia nadal mają kłopoty z funk-cjonowaniem na rynku pracy i są zagrożone różnymi for-mami wykluczenia. Partnerstwa zaczęły tworzyć projekty, które pomagały im w powrocie do zatrudnienia, co uzna-no za najlepszy sposób na zapewnienie właściwego pozio-mu integracji społecznej. Trudności w funkcjonowaniu na rynku pracy odczuwają głównie trzy grupy społeczne:. osoby o niskich kwalifikacjach i niskim wykształceniu,

które dodatkowo mają problemy zdrowotne lub są niepełnosprawne, a także osoby o niskiej samoocenie lub z uzależnieniami, bezdomni oraz byli więźniowie.

. ludzie, którzy przedwcześnie porzucili szkołę, najczęściej osoby o niskich kwalifikacjach i wykształceniu, a także osoby z przestarzałymi kwalifikacjami (zwolnieni z pracy, starsi) i imigranci.

. pracujący w mało stabilnych miejscach zatrudnienia, ze słabymi perspektywami na poprawę swoich kwalifi-kacji. Dla oznaczenia tej grupy stosuje się termin „biedni pracujący” (working poor).

Odbiorcami tych działań są zatem m.in. długotrwale bez-robotni, pracownicy sezonowi, kobiety w trudnej sytuacji ży-ciowej, ludzie starsi, bezdomni, byli więźniowie, rolnicy o ni-skich dochodach, uchodźcy, samotni rodzice, osoby przed-wcześnie porzucające szkoły czy całe społeczności o złej kondycji ekonomicznej. Partnerstwa koncentrują swoje dzia-łania wokół trzech sfer: () usługi dla bezrobotnych, () roz-wój społeczności (pomoc dla zagrożonych marginalizacją), () inicjatywy pomocy dla młodych osób. Największa grupa osób otrzymała wsparcie związane z poszukiwaniem zatrud-nienia i funkcjonowaniem na rynku pracy. W latach - pomoc w tym względzie otrzymało ponad tys. osób, z których znalazło pracę, a założyło własną działal-ność gospodarczą. Z kolei w ramach wsparcia ludzi młodych, odbiorcami pomocy były tys. osób.

W zakresie pomocy dla bezrobotnych, partnerstwa poma-gają oferując doradztwo i szkolenia. Funkcjonuje też system mentorów, czyli zawodowych doradców, którzy pomagają

osobom najbardziej zaniedbanym społecznie. Ma to czę-sto charakter pomocy indywidualnej, dostosowanej do po-trzeb danej osoby. Pomoc przyjmuje także formę informowa-nia o możliwościach zatrudnienia, nabycia nowych kwalifika-cji, uzupełnienia wykształcenia. Dla osób chcących rozpocząć własną działalność gospodarczą oferowana jest pomoc orga-nizacyjna i finansowa. W kategorii działań na rzecz bezrobot-nych, największą grupą otrzymującą wsparcie są pozostający długotrwale bez pracy. Organizowane są również spółdzielnie socjalne albo zatrudnienie w sektorze non-profit.

Partnerstwa intensywnie podjęły się także organizowania systemu opieki na dziećmi, aby umożliwić kobietom dostęp do zatrudnienia i podnoszenia kwalifikacji. Intensywne są też działania w sferze pomocy dla najsłabszych ekonomicznie członków lokalnych społeczności. Ma to miejsce najczęściej na obszarach, które pozostają w tyle pod względem rozwoju. Zadaniem partnerstw jest także angażowanie przedstawi-cieli tych grup w formułowanie programów działań, które mają ich wesprzeć. W latach - partnerstwa wspar-ły prawie , tysiąca oddolnych grup społecznych. Najwięk-szą grupą odbiorców pomocy były kobiety znajdujące się w trudnym położeniu materialnym, samotni rodzice, ludzie starsi, młodzi przeżywający trudności, niepełnosprawni, oso-by z niedostatecznym dochodem, Cyganie. Praca w tych śro-dowiskach polega na wzmacnianiu ich zdolności do funkcjo-nowania w społeczeństwie. Chodzi również o przeciwdziała-nie ich dyskryminowaniu.

Dialog dla rozwoju

Premier Bertie Ahern po przedstawieniu najnowszego paktu do akceptacji w czerwcu r. stwierdził, że partner-stwo było głównym czynnikiem, który wpłynął na udaną transformację kraju od początku lat ., kiedy to Irlandia znajdowała się w prawdziwych tarapatach. Zwrócił uwagę na umiejętne przekształcenie stosunków pracy, co umożliwi-ło przyciągnięcie kapitału inwestycyjnego do gospodarki.

Irlandzki premier we wstępie do najnowszego paktu stwierdził wprost, że partnerstwo społeczne pomogło zacho-wać strategiczną koncentrację na ważnych narodowych prio-rytetach. Pakt przynosi bowiem pogłębione analizy czynni-ków, które mają podstawowe znaczenie dla rozwoju kraju i jego konkurencyjności w globalnej gospodarce. Konku-rencyjność jest tu jednak rozumiana bardzo szeroko. Nie jest to tylko funkcjonowanie samej gospodarki, ale rów-nież całego jej otoczenia, a zwłaszcza edukacji, organizacji pomocy społecznej i systemu chroniącego przed popada-niem w marginalizację społeczną.

Ahern rozumie partnerstwo jako wspólne tworzenie ram do rozwoju. Rząd pozostający w izolacji nie jest bowiem w stanie gwarantować, że przekształcenia dostosowujące kraj do wymogów narzucanych np. przez rewolucję technologicz-ną zostaną przeprowadzone optymalnie. Zmiany wymagają trudnej umiejętności łączenia wiedzy wszystkich partnerów. Tak budowana wiedza może dopiero sprawić, że państwo bę-dzie z powodzeniem regulować istotne obszary w gospodar-ce i mądrze normować życie publiczne.

ndrzej ybał

Page 30: OBYWATEL nr 5(37)/2007

30

31

Finlandia odniosła spektakularny sukces ekonomiczny, ponieważ odważnie ukierunkowała swój rozwój na sektor wysokich technologii. Ale wykorzystała także potencjał skandynawskiego modelu kapitalizmu, który oparty jest na mechanizmach dialogu społecznego.

Słabiej rozwijające się regiony peryferyjne korzystają z szans tkwiących w pobudzeniu oddolnej aktywności spo-łecznej, w tym w postaci animowania dialogu społecznego między miejscowymi organizacjami pracodawców i pracow-ników, a także władzami publicznymi i stowarzyszeniami po-zarządowymi.

Poniżej chcę omówić trzy podejścia stosowane w na-ukach społecznych do współdziałania społecznego na po-ziomie terytorialnym. Po pierwsze – koncepcje kapitału spo-łecznego, po drugie – sieci oddolnej współpracy, a na przy-kładzie fińskim opiszę znaczenie stosowania mechanizmów koordynacyjnych w gospodarce, w tym wykorzystanie dialo-gu społecznego na rzecz rozwoju w regionach.

Rola kapitału społecznego. Kapitał społeczny tworzą relacje między jednostkami, których potencjał może stać się ważnym zasobem rozwojowym danej lokalnej zbiorowości. James Coleman wprowadził do socjologii pojęcie kapitału społecznego. Podobnie jak kapitał finansowy (i fizyczny) lub kapitał ludzki (zasoby pracy), tworzy on specyficzny poten-cjał dla rozwoju gospodarczego.

Zastosowaniem tej koncepcji do rozwoju regionalnego była przede wszystkim praca zespołu Roberta Putnama. Od-nosi on kapitał społeczny do takich cech organizacji społe-czeństwa, jak zaufanie, normy społeczne i sieci stowarzyszeń, które mogą zwiększyć sprawność wspólnoty regionalnej i lo-kalnej. Spośród norm społecznych szczególne znaczenie ma dla Putnama reguła uogólnionej wzajemności. Przyczynia się ona do wzrostu wzajemnego zaufania, a więc w istotny spo-sób buduje kapitał społeczny.

Inną formą tego zasobu są sieci obywatelskiego zaangażo-wania, np. stowarzyszenia sąsiedzkie, chóry amatorskie, spół-dzielnie itd. Są to poziome struktury organizacji społecznej, niejednokrotnie powstałe dla celów rozwiązywania proble-mów publicznych. Cechują się dobrowolnym zaangażowa-niem na rzecz dobra wspólnego, wyzwoleniem aktywności społecznej, skłonnością do współpracy i budowy wzajem-nego zaufania. Sieci obywatelskiego zaangażowania uła-twiają komunikację społeczną i wyrabiają skłonność do kompromisu. Kluczową tezą Putnama jest stwierdzenie, iż

kapitał społeczny wspólnot obywatelskich, charakteryzujący się wysokim poziomem wzajemnego zaufania, normami za-angażowania na rzecz dobra publicznego i gęstą siecią stowa-rzyszeń publicznych, sprzyja wzrostowi gospodarczemu. Jako przykład przytacza dobrze rozwinięte regiony Trzeciej Italii (we Włoszech środkowych) i północnych Włoch. W bada-niach Putnama tradycje kapitału obywatelskiego prognozu-ją nawet lepiej stan rozwoju regionalnego aniżeli historyczne korzenie rozwoju samej gospodarki.

Na drugim biegunie znajdują się regiony południowych Włoch. Tam wspólnota obywatelska niemal nie istnieje, a stowarzyszenia są nieliczne. Struktura społeczna jest zbudowana zgodnie z relacjami hierarchicznymi, czego przykładem jest dominująca zależność „patron-klient” w administracji samorządowej. Udział w życiu politycz-nym wynika z osobistego podporządkowania i żądzy władzy, a nie dążenia do wspólnego celu. Korupcja jest powszechnie uznawana za normę, nawet przez samych polityków. Zaufanie społeczne ogranicza się jedynie do członków najbliższej rodziny, co Edward Banfield () określił mianem amoralnego familizmu. Oznacza to przyj-mowanie norm moralnych oraz reguł wzajemności jedynie wobec własnej rodziny. Badania Putnama wzbudziły szero-ką dyskusję akademicką, choć ostatnio grupa naukowców potwierdziła zasadnicze tezy jego pracy. Według tych ba-dań, kapitał społeczny (mierzony aktywnością charytatyw-ną i liczbą wolontariuszy) jest silnie skorelowany z rozwojem gospodarczym w regionach europejskich.

Warto również w tym miejscu przytoczyć badania re-gionalistów amerykańskich. Na przykład w modelu Storpe-ra najważniejszym zasobem gospodarki regionalnej są nie-ekonomiczne czynniki rozwoju. Odwołuje się on do tzw. pozahandlowych współzależności (untraded interdependen-cies), występujących między podmiotami uczestniczącymi w działalności gospodarczej. Są to formalne i nieformalne re-guły życia społecznego, normy zachowania i zwyczaje, które koordynują postępowanie w sferze gospodarki regionalnej. Stanowią one zbiór zasad obniżających ryzyko gospodarcze, mogących znacząco podwyższyć poziom ludzkiej inicjatywy i przedsiębiorczości, wesprzeć kooperację.

Zdaniem Storpera, taki kapitał jest rzeczywistym źró-dłem sukcesu kapitalizmu na poziomie regionalnym. W tej sytuacji najważniejszym zadaniem władz publicznych jest więc wzmacnianie go w postaci umacniania pozaekono-micznych współzależności. W praktyce oznacza to przede wszystkim współtworzenie sieci współpracujących instytucji. Przedsiębiorcy powinni aktywnie uczestniczyć w polityce re-gionalnej, współtworzyć decyzje administracyjne, wypraco-wywać kierunki i sposoby realizowania regionalnej strategii rozwoju. Rezultatem takiej współpracy winno być moc-niejsze związanie poszczególnych firm i koncernów z re-

Rozwój peryferii dzięki dialogowi

Tomasz Grosse

Page 31: OBYWATEL nr 5(37)/2007

30

31

gionem – wywołanie swoistej lojalności względem wspólno-ty regionalnej, tj. zwiększenia ich zaangażowania na rzecz rozwoju całego obszaru oraz odpowiedzialności za lokal-ną społeczność.

Doświadczenia wielu regionów peryferyjnych wskazują na to, że jednym z ich podstawowych problemów jest właśnie niedostatek tego zasobu społecznego. Na przykład w regio-nach peryferyjnych i rolniczych Grecji jedną z podstawowych

trudności był brak tradycji współdziałania i wyraźna niechęć przedsiębiorców do współpracy regionalnej. Utrudniało to rozwój miejscowej przedsiębiorczości, a także stanowiło wy-zwanie dla programów publicznych, promujących współdzia-łanie między firmami. Również w słabiej rozwijających się regionach Węgier zaobserwowano brak nawyków współpra-cy między przedsiębiorcami a miejscowymi uniwersytetami. W sytuacji niedostatku kapitału współdziałania społecznego pomoc publiczna powinna zmierzać do stymulowania tego typu współpracy i dialogu. Jest to zadanie trudne i wymagają-ce czasu oraz odpowiednio wyprofilowanych narzędzi pomo-cowych. Przykładem mogą być programy wymagające współ-działania różnych podmiotów albo powoływanie specjalnych agencji odpowiedzialnych za stymulowanie takiej kooperacji.

Deficyt zaufania. Szczególnym problemem w regionach peryferyjnych, zwłaszcza w krajach wychodzących z gospo-darki socjalistycznej, jest problem braku zaufania w sto-sunkach między przedsiębiorstwami. Niedostatek zaufania ogranicza gotowość przedsiębiorców do współpracy. Warto zauważyć, że brak zaufania można zrekompensować poprzez zastosowanie silnych mechanizmów egzekucji prawnosą-downiczej, ale to wymaga sprawnych mechanizmów sądo-wych oraz rozwiniętej kultury prawnej.

Po drugie, brak zaufania może przeradzać się w pato-logiczne formy współpracy. Przykładem może być współ-praca korupcyjna lub klientelizm polityczny. Natomiast niesprawny system egzekucji prawnej umów może być zastę-powany przez mafijne sposoby egzekucji zobowiązań lub pa-tronat polityczny. W przypadku krajów postkomunistycz-nych częstym zjawiskiem jest stosowanie patologicznych sposobów kompensaty niedostatków kapitału społeczne-

go. Niektóre z nich, np. korupcja, mogą okazać się z upływem czasu nawet funkcjonalne, czyli niezbędne z punktu widzenia efektywności gospodarki i przedsiębiorstw.

Dla niektórych socjologów słabość kapitału społeczne-go w krajach postkomunistycznych związana jest z trady-cją socjalistyczną i trudnościami transformacji ustrojowej, które rozbijały więzi społeczne i ugruntowały nastawienie egoistyczne. Według innych interpretacji, problem niskiego

kapitału społecznego w regionach peryferyj-nych państw postkomunistycznych jest przede wszystkim związany z trudnymi uwarunko-waniami, wynikającymi z radykalnej i bole-snej społecznie transformacji gospodarczej. Przykładem są trudności współpracy przed-siębiorstw we wschodnich landach niemiec-kich. Przede wszystkim jest to związane ze słabością lokalnych przedsiębiorstw, ograni-czonymi możliwościami dostępu do kapita-łu inwestycyjnego w tych regionach, a także z silnym zagrożeniem konkurencyjnym ze strony inwestorów zewnętrznych i zagranicz-nych. Właśnie asymetryczna pozycja rynkowa między przedsiębiorstwami regionalnymi i in-westorami zewnętrznymi (często dążącymi do przejęcia rynku lub słabszych przedsiębiorstw regionalnych) przynosiła złe doświadczenia wzajemnej współpracy i zniechęcała do podej-mowania kooperacji.

Rola sieci lokalnych i regionalnych. Rozwój regionalnej przedsiębiorczości, a zwłaszcza innowacyjności i kreatyw-ności przedsiębiorców, uwarunkowany jest rozwojem sieci współpracy biznesu. O ile współdziałanie przedsiębiorców w regionach centralnych i metropolitalnych cechuje wysoka intensywność oraz „samoczynność” mechanizmów współ-pracy, o tyle w regionach peryferyjnych sieciowość biznesu jest niska a pobudzenie współpracy przedsiębiorców okazuje się trudne. Poważną przeszkodą mogą być zwłaszcza uwa-runkowania kulturowe, niski poziom zaufania społecznego i brak tradycji współpracy dla dobra wspólnego. Dodatkowo w regionach peryferyjnych występuje z reguły niski poziom innowacyjności przedsiębiorstw oraz niski poziom zasobów ludzkich. Wspomniane trudności powodują, że konieczna jest odpowiednia polityka publiczna, zorientowana na pobu-dzanie rozwoju sieci współpracy przedsiębiorców.

Sieci przedsiębiorczości przyjmują dwie postaci. Mogą ujawniać się w formie współdziałania podmiotów gospo-darczych (np. kooperantów), a z drugiej strony – w formie współpracy szerokiego spektrum instytucji wspierających rozwój innowacyjnej przedsiębiorczości (władze publiczne, agencje rozwoju regionalnego, firmy usługowe, instytuty ba-dawcze, uniwersyteckie, parki przemysłowe i inne instytucje pośredniczące w relacjach między sferą badawczą a biznesem itp.). W przypadku drugiej formy ujawniania się sieci przed-siębiorczości, możemy wyróżnić sieci kooperacji wewnątrz-regionalnej lub sieci współpracy zewnętrznej, w których chodzi o zbieranie informacji i doświadczeń spoza danego re-gionu, w tym o poszukiwanie poza nim nowych rynków zby-tu i partnerów. Obie grupy sieci przedsiębiorczości mają cha-rakter umowny. Pozwalają na analityczne wyszczególnienie

CEN

TRU

M N

OW

OCZ

ESN

YCH

TECH

NO

LOG

II, H

ELSI

NKI

. FO

T. TO

MM

I ARI

NA

Page 32: OBYWATEL nr 5(37)/2007

32

33

najważniejszych kierunków rozwoju współpracy regionalnej, co może być przydatne dla planowania polityki publicznej.

Przykładem działań rozwijających sieci współpracy jest wspieranie rozwoju instytucji usługowych typu business support services. Funkcjonują one w wielu regionach pery-feryjnych w bardzo różnej formule prawnej i własnościowej. Zajmują się zróznicowanymi rodzajami usług, m.in.: doradz-twem w zakresie wprowadzania innowacji technologicznych lub restrukturyzacji przedsiębiorstw, doradztwem dotyczą-cym wsparcia kapitałowego, wyszukiwania dla danej firmy programów publicznych i pomocy w aplikowaniu o granty, rozwoju zasobów ludzkich, rozwoju eksportu i zewnętrznej ekspansji rynkowej.

Instytucje usługowe biznesu współdziałają w zakresie na-wiązywania zewnątrz- i wewnątrzregionalnych relacji koope-racyjnych, pośredniczą w nawiązywaniu kontaktów ze specja-listycznymi firmami usługowymi lub organizacjami badaw-czo-rozwojowymi. Badania wskazują, że są one najbardziej efektywne i pomocne dla rozwoju regionów peryferyjnych wówczas, kiedy działają jako agencje (fundacje) publiczne lub instytucje fundowane przez grupę przedsiębiorstw i instytucji publicznych. Instytucje business support services, działające wyłącznie na zasadach komercyjnych, najczęściej skupiają się na pomocy dla dużych przedsiębiorstw lub ich usługi są zbyt kosztowne, aby mogły z nich korzystać małe i średnie przedsiębiorstwa. Bardzo istotne jest również to, aby oma-wiane instytucje były zorientowane na potrzeby regional-nej gospodarki. Dlatego duże znaczenie ma to, czy dana in-stytucja jest organizowana na szczeblu regionalnym (i sponso-rowana przez miejscowe władze publiczne, zajmujące się pro-gramowaniem rozwoju regionalnego). Ponadto, jak wykazuje praktyka, bardziej efektywne są instytucje wyspecjalizowane w określonym segmencie usług. Są to np. usługi w zakresie po-mocy dla określonych branż gospodarczych, doradztwa spe-cjalistycznego (np. finansowe, kadrowe itp.) lub pośrednictwa wobec instytucji i firm zajmujących się rozwojem regional-nym czy specjalistycznymi usługami biznesowymi.

Rola kapitalizmu koordynacyjnego. Finlandia w ostat-nich dwudziestu latach dokonała spektakularnego awansu gospodarczego. Z kraju peryferyjnego, wyspecjalizowane-go w produkcji rolniczej i leśnej, stała się jedną z najbar-dziej nowoczesnych i konkurencyjnych gospodarek w ska-li światowej. W badaniu Światowego Forum Ekonomicznego Finlandia trzykrotnie w ostatnich latach zajmowała pierwsze miejsce pod względem konkurencyjności. Zestawienie jest wynikiem badania ankietowego wśród menedżerów, którzy oceniają klimat inwestycyjny i warunki prowadzenia działal-ności gospodarczej.

Wydaje się, że istotnym elementem sukcesu fińskiego były dwa podstawowe czynniki. Po pierwsze, była to odważna po-lityka rządu, nastawiona na rozwój wysoko-technologicznej gospodarki. Istotnym jej składnikiem była rządowa polityka regionalna, nakierowana na budowanie nowoczesnej gospo-darki w „klasycznych” peryferyjnych obszarach tego kraju. Po drugie, istotnym czynnikiem wspierającym działania rządu był skandynawski model kapitalizmu, który chętnie korzysta z mechanizmów dialogu społecznego.

Fiński, jak i szerzej skandynawski, model kapitalizmu charakteryzuje się także kilkoma istotnymi cechami, korzyst-

nie wpływającymi na rozwój peryferyjnych obszarów tego kraju. Otóż wyróżnia się bardzo dużymi (w porównaniu do innych krajów) wydatkami na edukację i naukę, a tak-że na działalność badawczą i rozwojową. Miało to bardzo istotny udział w kształtowaniu kadr dla rozwoju nowocze-snej gospodarki. Model nordycki przewiduje również (np. w porównaniu do rozwiązań modelu liberalnego) bardzo dużą pomoc państwa dla rozwoju przedsiębiorczości. In-nowacją Finów jest jednak daleko posunięta prywatyzacja przedsiębiorstw użyteczności publicznej (np. firm telekomu-nikacyjnych), a także duże otwarcie rynku finansowego na kapitał zewnętrzny i inwestycje zagraniczne.

Firmy prywatne korzystają więc zarówno z dopływu ka-pitału zewnętrznego i z finansowania poprzez giełdę (w tym giełdy zagraniczne), jak również, zwłaszcza w regionach pe-ryferyjnych, ze wsparcia ze strony programów publicznych. Warto zauważyć, że w modelu kapitalizmu koordynacyjne-go (którego odmianą jest model skandynawski) tradycyjnym zapleczem finansowania inwestycji przedsiębiorstw są banki. Na początku procesów transformacyjnych rozwój gospodarki fińskiej był ściśle powiązany właśnie z silnymi bankami krajo-wymi (na rynku dominowały trzy takie banki). Początek dy-namicznego rozwoju Nokii, jako firmy technologicznej, opie-rał się właśnie na tym źródle finansowania oraz na znaczącej pomocy programów rządowych. Dopiero w kolejnym etapie rozwoju tego przedsiębiorstwa, kiedy zbudowało ono solidne podstawy do ekspansji zagranicznej, skorzystano z zewnętrz-nego kapitału inwestycyjnego i rozpoczęto notowania koncer-nu na giełdach zagranicznych. Należy jednak pamiętać, że fun-dusze te służyły jedynie wzmocnieniu ekspansji Nokii na ryn-kach globalnych, ale nie budowały podstaw dla tej ekspansji.

Warto wspomnieć, że kapitalizm skandynawski w Fin-landii ulega szerszym procesom transformacji. W jej ramach nastąpiła zmiana sposobu zasilania finansowego koncernów

FOT:

LAU

RA (M

S L)

Page 33: OBYWATEL nr 5(37)/2007

32

33

fińskich. Na początku, gdy następowało przechodzenie z go-spodarki surowcowej do technologicznej, państwo odgry-wało silną rolę koordynującą. Miało duży udział w rynku instytucji i przedsiębiorstw, a także we wspieraniu finanso-wym firm. Na późniejszym etapie rozwoju cała gospodarka została w większym stopniu sprywatyzowana i zliberalizo-wana, otworzyła się na dopływ zewnętrznego kapitału, a rolę państwa ograniczono do funkcji pomocniczych i usprawnia-jących procesy rozwojowe. Wspomniana ewolucja kapitali-zmu w Finlandii zdaje się potwierdzać tezę, że transforma-cja gospodarcza wymaga w początkowym okresie wyraź-nego przywództwa i stosunkowo dużej obecności państwa w gospodarce. Ponadto, zbyt wczesna liberalizacja syste-mu, w tym jego otwarcie na ekspansję zewnętrznych pod-miotów (zwłaszcza na rynku usług finansowych), może być destrukcyjna dla procesów oddolnego rozwoju.

Ważnym elementem wpływu modelu skandynawskiego na rozwój nowoczesnej gospodarki w Finlandii były mecha-nizmy dialogu społecznego między pracownikami a praco-dawcami (zarówno na poziomie krajowym, jak również w za-kładach pracy). W ujęciu mikroekonomicznym, a więc na po-ziomie przedsiębiorstw – dialog pracowników i pracodawców zapewnia lepszy obieg informacji, większą elastyczność zarzą-dzania przedsiębiorstwem i łatwiejsze dostosowanie do zmie-niających się uwarunkowań rynkowych. Pozwala również w bardziej racjonalny sposób wykorzystać zasoby ludzkie przedsiębiorstwa, zachęca pracowników do wprowadzanych zmian, doskonalenia zawodowego i zwiększenia wydajności pracy. Dialog społeczny poprawia także uwarunkowania ma-kroekonomiczne. Badania empiryczne dowodzą, że zmniejsza presję inflacyjną związaną ze wzrostem płac, a także poprawia możliwości elastycznego dostosowania gospodarki do zmie-niających się uwarunkowań zewnętrznych. W przypadku Finlandii instytucje dialogu społecznego ułatwiły transfor-mację z gospodarki leśnej do wysoko-technologicznej. Bliska współpraca między władzami państwowymi, pracodawcami i pracownikami zaangażowały w procesy transformacji wy-siłki wszystkich zainteresowanych stron. Zwiększyła również skalę oddziaływania programów szkoleniowych, dostosowała poziom zatrudnienia i oczekiwania płacowe pracowników do wymagań zmieniającej się gospodarki.

Korzystne były również rozbudowane programy so-cjalne państwa, zmniejszające nierówności dochodowe ludności. Kształtowały one specyficzną kulturę organi-zacyjną przedsiębiorstw fińskich, którą cechują poziome struktury zarządzania, duży zakres swobody pracowni-ków połączony z ich wysoką produktywnością i aktyw-nością (innowacyjnością) zawodową. Wspomniane reguły kapitalizmu skandynawskiego wpływały również na wysoką jakość kapitału społecznego, a więc także na budowanie sieci powiązań kooperacyjnych między poszczególnymi firmami i instytucjami służącymi budowaniu nowoczesnej gospo-darki. Na rozwój gospodarki regionów peryferyjnych wpływały również skandynawskie rozwiązania dotyczą-ce rynku pracy. Charakteryzują się one stosunkowo dużą elastycznością regulacji dotyczących zatrudnienia, za to bardzo wysokimi subsydiami dochodowymi dla bezro-botnych i szkoleniami zapewniającymi zmianę kwalifi-kacji zawodowych i ponowne zatrudnienie. Jest to więc

polityka, która nie kładzie nacisku na ochronę dotychcza-sowych miejsc pracy, ale na przekwalifikowanie zawodowe i utrzymanie dotychczasowych dochodów osób poszuku-jących pracy. Taki dobór priorytetów jest zgodny z Schum-peterowskim paradygmatem „kreatywnej destrukcji”, a więc stymuluje zmiany organizacyjne i innowację przedsiębiorstw. Stwarza także korzystne warunki dla wzrostu zatrudnienia w krajach skandynawskich, w tym zwłaszcza w regionach pe-ryferyjnych Finlandii.

Kapitalizm skandynawski oraz kulturę społeczną tych krajów cechuje silne poczucie wspólnoty i dumy narodo-wej. Pozwalało to na uniknięcie bezrefleksyjnego naśla-downictwa obcych wzorców instytucjonalnych, a także kształtowanie własnego, odmiennego nurtu kapitalizmu, pomimo dominującej w latach . doktryny liberalnej w naukach ekonomicznych. Jednocześnie, jak dowodzą pra-ce ekonomistów, model ten zachowuje w warunkach integru-jącej się Europy wysoki poziom rozwoju ekonomicznego, bez potrzeby dokonywania wyboru między globalną konkuren-cyjnością a równością społeczną.

omasz ross

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w kwartaliku „Dialog. Pismo Dialogu Społecz-

nego” nr 4(13)/2006. „Dialog” jest wydawany przez Centrum Partnerstwa Spo-

łecznego „Dialog” im. Andrzeja Bączkowskiego, przy Ministerstwie Pracy i Polityki

Społecznej. Przedruk za zgodą autora.

Przypisy:

1. Coleman J. S. (1988): Social capital in the creation of human capital The American

Journal of Sociology, Vol. 94, Supplement: Organizations and Institutions: Sociologi-

cal and Economic Approaches to the Analysis of Social Structure, S95-S120.

2. Putnam R. D. (przy współpracy R. Leonardi, R. Y. Nanetti) (1995): Demokracja

w działaniu, Kraków: Znak, Fundacja im. S. Batorego. 1995, ss. 233-240.

3. R. Putnam 1995, ss. 175-176.

4. Beugelsdijk S., Schaik T.: Social capital and growth in European regions: an empirical

test, European Journal of Political Economy, vol. 21, no. 2, 2005, ss. 301-324.

5. Storper M., The Regional World. Territorial Development in a Global Economy, New

York: The Guilford Press 1997.

6. por. Staniszkis J., Zybała A.: Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym

świecie. Wydawnictwo Rectus, Warszawa, s. 58.

7. Sztompka P.: Trust. A Sociological Theory, Cambridge: Cambridge University Press.,

1999, s. 153.

8. por. Nuissl H. (2005): Trust in a „post-socialist region”. A study of East German ICT

entrepreneurs’ willingness to trust each other, European Urban and Regional Studies,

vol. 12, no. 1, 2005, ss. 65-81.

9. Bellini N., Condorelli F.: Peripherality and Proximity. Do Business Support Services

Matter?, referat przedstawiony na konferencji RSA: Europe at the margins: EU regio-

nal policy, peripherality & rurality, Angers, 15-16.

10. Porter M. E., Schwab K., Lopez-Carlos A. (red.): The Global Competitiveness Report

2005-2006, World Economic Forum Reports, Palgrave Macmillan: Houndmills – New

York 2005.

11. Pontusson J. (2005): Inequality and Prosperity. Social Europe vs. Liberal America,

Ithaca, NY: Cornell University Press, s. 96.

12. Sapir A. (2006): Globalization and the Reform of European Social Models, Journal of

Common Market Studies, vol. 44, no. 2, ss. 369-90.

13. Böckerman P. (2003): Unravelling the Mystery of Regional Unemployment in Fin-

land, Regional Studies, vol. 37, no. 4, ss. 331-340.

Page 34: OBYWATEL nr 5(37)/2007

34

35

Proszę powiedzieć parę słów o początkach ruchu kibuców – o tym, jak grupa Żydów, którzy w Europie od stuleci parali się głównie handlem, rzemiosłem i pracą w przemyśle, postanowiła wrócić do Palestyny i zająć się uprawą roli.

E. A.: W XIX-wiecznej Europie rozprzestrzeniły się dwa główne prądy ideologiczne: nacjonalizm i socjalizm. Społecz-ności żydowskie, zwłaszcza w środkowej i wschodniej części Europy, znalazły się pod wpływem nowych, nacjonalistycz-nych nastrojów panujących wśród ich sąsiadów, na co nakła-dało się odczuwanie wrogości wobec Żydów, tradycyjnej dla otaczających ich społeczeństw. To przede wszystkim te dwa czynniki stały za powstaniem myśli syjonistycznej i rozwo-jem zainspirowanego nią ruchu.

Młode pokolenie Żydów, głównie studentów i inteligen-cji, na które oddziaływał zarówno nacjonalizm, jak i socja-lizm, za wszelką cenę usiłowało doprowadzić do tego, by po-strzegano ich odtąd nie tylko przez pryzmat religii, ale przede wszystkim jako samodzielny, odrębny naród, czemu towarzy-szyła silna wola fundamentalnej zmiany struktury tradycyj-nych żydowskich zajęć. Cel ten nie mógł być osiągnięty, kie-dy Żydzi byli rozsiani po całej Europie. Wyciągnięto z tego wniosek, że konieczna jest emigracja do starożytnej ojczyzny – Ziemi Izraela (Palestyny, która była podówczas prowincją Imperium Osmańskiego) i odtworzenie tam żydowskiego państwa w nowoczesnej formie.

Dla tych, którzy stworzyli ruch kibuców – syjonistycz-nych socjalistów, podstawowym założeniem była wiara w to, że żydowskie poczucie przynależności narodowej można na powrót stworzyć jedynie poprzez zasiedlenie Ziemi Izraela i zapoczątkowanie tam nowego społeczeństwa, opartego na zasadzie sprawiedliwości. To miało stanowić rozwiązanie ich problemów jako Żydów, a wspólne życie, oparte na zasadzie wzajemnej pomocy i pełnej odpowiedzialności za pozosta-łych członków społeczności, miało być odpowiedzią na eko-nomiczne i społeczne wyzwania codzienności osób uprawia-jących ziemię. Inspirowała ich także Tołstojowska filozofia

samozbawienia przez ciężką pracę i uprawę roli, XIX-wiecz-ni utopijni myśliciele oraz socjaliści i marksiści, niezależnie od wszelkich różnic pomiędzy tymi prądami. Wielki wpływ miały na nich także prace żydowskich myślicieli ówczesnej epoki, jak Martin Buber, A. D. Gordon czy Ber Borochow.

Jaką rolę kibuce (i kibucnicy) odegrały w powstaniu żydowskie-go państwa na Bliskim Wschodzie, w jego przetrwaniu oraz późniejszym rozwoju? Jak bardzo ruch kibuców był związany z tworzeniem Izraela?

E. A.: Bez wątpienia budowa przez kibucników osad i obrona ich socjalnych i narodowych ideałów uczyniła z członków tego ruchu pionierów w dziele odrodzenia Żydów w ich ojczyźnie, w okresie poprzedzającym powstanie Pań-stwa Izrael. Ruch kibucowy postrzegał się – i był tak widziany przez innych – jako depozytariusz statusu pionierów. Kibuc-ników określano nieraz mianem „elity w służbie społeczeń-stwu”. Nawet gdy nowopowstałe państwo żydowskie podjęło się realizacji większości jego celów narodowych, ruch kibu-cowy nadal sam z siebie angażował się w działania społecz-ne, służące dobru ogółu. Mogło się to brać z przeświadczenia wielu osób, że służenie społeczeństwu i branie na swoje bar-ki różnych przedsięwzięć na jego rzecz stanowi nieodłączny składnik kibucowej tożsamości. Było też odzwierciedleniem altruistycznego wymiaru życia w kibucach.

Jaki jest dzisiaj, udział kibuców w gospodarce Izraela?

E. A.: Mimo tego, że sumaryczna populacja wszystkich kibuców stanowi jedynie ok. proc. ludności Izraela, to mają one kluczowe znaczenie w rolnictwie (wytwarzają proc. produkcji rolnej tego kraju, głównie na eksport) i w prze-myśle (, proc. eksportowanych przez Izrael produktów przemysłowych powstaje w kibucach). Jeśli porównać je do reszty społeczeństwa, kibuce stanowią sektor o największej produktywności.

Kibuce między zwątpieniem a odrodzeniem – z Elim Avrahamim rozmawia Karioka Blumenfeld

Page 35: OBYWATEL nr 5(37)/2007

34

35

Czy ideały ruchu, który dowartościowywał pracę fizyczną, głosił bezwzględną solidarność i konieczność współpracy międzyludz-kiej (nie tylko wewnątrz danego kibucu, ale także między nimi) wniosły trwałe wartości w życie społeczno-gospodarcze i etos kulturowy Izraela jako całości? Przykładowo, jak bardzo ega-litarny jest model izraelskiej gospodarki i czy inicjatywy oparte na kolektywnym działaniu (np. spółdzielczość) cieszą się jakimś szczególnym wsparciem ze strony państwa?

E. A.: Od czasu przekształcenia organizacji pracowni-czych z ruchu społecznego, dzielącego z ruchem kibucowym wiele ideałów, w zwyczajne związki zawodowe, zaniedbano większość z tych wspólnych wartości, wliczając ideę i zasa-dy ruchu spółdzielczego. Neoliberalna ideologia „wolnego rynku” podbija kraj i niestety nie pozostaje to bez pewnego wpływu także na kibuce.

Pański tekst, który przedrukowujemy obok, ma już kilka lat. Jak wiele zmieniło się przez ten czas? Przykładowo, czy kryzys De-ganii, pierwszego kibucu, wywołał jakąś żywszą ogólnonarodo-wą dyskusję? Czy ten fakt skłonił Izraelczyków do refleksji nad znaczeniem i przyszłością kibuców?

E. A.: Degania, podobnie do wielu innych kibuców, prze-chodzi bardzo poważne przemiany, mianowicie ma tam miejsce postępująca prywatyzacja w dziedzinie konsump-cji, zmniejszenie zależności jednostek od instytucji, ale przy zachowaniu pełnej wspólnej własności środków produkcji i wciąż wysokiego stopnia wzajemnej pomocy.

Jeśli chodzi o opinię izraelskiego społeczeństwa jako ca-łości, mniejszość przejmuje się problemami kibuców – więk-szość jest wobec nich albo obojętna, albo uważa, że w świecie egoistycznego indywidualizmu nie ma już miejsca dla takie-go fenomenu, jakim jest kolektywistyczny styl życia.

Pod wpływem procesów gospodarczych i cywilizacyjnych kibuce bardzo się zmieniają i upodabniają do innych form życia spo-łecznego, jednak wydaje się, że nadal pozytywnie wyróżniają się na tle innych modeli, np. podejściem do spraw zabezpieczenia potrzeb najsłabszych członków społeczności. Jakie są Pana zda-niem najważniejsze wartości, które w dzisiejszych czasach kibu-ce mają do zaoferowania swoim członkom? Czy „skomercjalizo-wane kibuce”, mimo odejścia od wielu ideałów ruchu, mogą być nadal wartościowym źródłem inspiracji?

E. A.: W telegraficznym skrócie: kolektywna własność środków produkcji; odpowiedzialność całej społeczności za edukację wszystkich dzieci w kibucu; pełna lub co najmniej dotowana opieka zdrowotna dla wszystkich mieszkańców; wzięcie odpowiedzialności za starszych członków wspólno-ty; aktywne zaangażowanie w życie polityczne kraju (z na-ciskiem na działania na rzecz pokoju) i kwestie ogólnospo-łeczne.

Ruch kibucowy może nadal być dla nowoczesnych społe-czeństw źródłem inspiracji, bez względu na wszystkie zmia-ny jakim podlegał, jako alternatywny, sprawiedliwy i uczciwy wzorzec; być wzorem świeckiego życia kulturalnego w świe-cie wypaczanym przez religijny fundamentalizm, przy jed-noczesnym – co należy podkreślić – pozostawieniu ludziom

wolności w wyborze życia zgodnego ze swoją wiarą i zamie-rzeniami.

Jak Pan widzi dalszą przyszłość ruchu kibucowego? Czy możli-we jest znalezienie jakiegoś modelu, który pozwoli mu dostoso-wać się do zmian cywilizacyjnych, czy też w dalszej perspekty-wie kibuce (jako wspólnoty) po prostu znikną?

E. A.: Ludzie i ich wspólnoty nie mogą tak „po prostu zniknąć” (chyba, że w krajach rządzonych przez dyktatury) – mają swobodę zmiany sposobu życia i przekonań oraz nada-nia nowego kształtu swojemu społeczeństwu.

Niektóre kibuce, jeśli zrezygnują z części najbardziej podstawowych ideałów socjalnych, o których była wcześniej mowa, przestaną funkcjonować jako kibuce, ale nadal będą istnieć – jako kwitnące społeczności lokalne i wioski. Inne przekształcą się po prostu w jakieś inne rodzaje społeczno-ści intencjonalnych, o różnym stopniu zachowania wspólnej własności dóbr, różnej aktywności społecznej itp.

Będzie w końcu przecież i trzecia grupa – wiele kibuców pozostanie przy tradycyjnej formie funkcjonowania, choć bez wątpienia w jakimś stopniu będą się one adaptować do wymagań nowoczesności.

Na koniec chciałbym wspomnieć zjawisko, które być może zwiastuje początek nowego stylu kibuców. W ciągu mniej więcej ostatnich dziesięciu lat, w różnych miejscach Izraela, zwłaszcza na zaniedbanych społecznie przedmie-ściach i obszarach peryferyjnych, młodzi ludzie, znacznie przed trzydziestką, stworzyli liczne komuny i różnego ro-dzaju intencjonalne społeczności, w których liczba człon-ków waha się od kilku do ponad osób. Większość z nich założyli członkowie ruchów młodzieżowych oraz ci spośród kibucowej młodzieży, którzy nie akceptują przemian i pry-watyzacji, jakim podlegać zaczynają „tradycyjne” kibuce, oraz krytykują i odrzucają filozofię kapitalistyczną, rozprzestrze-niającą się w Izraelu i podporządkowującą sobie jego gospo-darkę i społeczeństwo.

Ci młodzi ludzie nie tylko żyją w sposób zupełnie inny od tego, co jest uznawane za „przystające” do panujących realiów oraz ducha czasów, ale i wyznają skrajnie odmienne wartości. Ich styl życia oparty jest na kolektywizmie, kultywowanym w warunkach materialnej skromności (co wynika zarówno ze świadomego wyboru, jak i obiektywnych uwarunkowań), poświęceniu swoistej misji, poprzez zaangażowanie w spra-wy społeczne i publiczne, otwartości na innych i dużej do-zie altruizmu. Są to wrażliwi młodzi ludzie, świadomi kwe-stii o znaczeniu ogólnospołecznym, żyjący wspólnie ideali-ści. Drogowskazami są im takie wartości, jak uniwersalizm, szczodrość, uduchowienie, samokształcenie.

Może są oni „nasionami”, które dadzą początek odrodze-niu ruchu kibucowego?

Dziękuję za rozmowę.

amat Efal, sierpnia r.

Więcej o Elim Avrahamim czytaj w naszym spisie autorów numeru.

Page 36: OBYWATEL nr 5(37)/2007

36

37

XX wiek, zapoczątkowany zamachem na austriackiego arcyksięcia w Sarajewie w r. i następującą po nim woj-ną światową, zakończył się falą morderstw oraz czystkami et-nicznymi w Kosowie i Serbii. Był to wiek pełen wojen, w któ-rych sowiecki komunizm oraz faszyzm/nazizm zwyciężyły – wykorzystując idee pełne nienawiści oraz skrajny nacjona-lizm – nad głoszonymi przez socjalistów ideałami humani-zmu i solidarności, które dla dziesiątek tysięcy Europejczy-ków oraz mieszkańców innych zakątków świata stanowiły na początku owego stulecia nadzieję na lepszą przyszłość.

To właśnie w tym wieku zostało sprowadzone na Żydów największe nieszczęście od czasu wygnania ich z własnej zie-mi przez Imperium Rzymskie w r. n. e. Podczas II wojny światowej naziści zgładzili jedną trzecią populacji żydow-skiej, w tym większość Żydów europejskich. Jednak w tym samym stuleciu rozpoczęło się także swoiste żydowskie od-rodzenie narodowe, łączące się z wizją społeczeństwa opar-tego na humanizmie i socjalizmie. Społeczność żydowska, która poczęła gromadzić się na ziemiach Izraela pod koniec XIX w., zainicjowała wdrażanie projektu rozwoju swojego za-cofanego kraju, pchając go w kierunku postępu technologicz-nego oraz nowoczesnej gospodarki.

Siłą napędową tych starań była grupa młodych osadni-ków, dzielących wspólną wizję sprawiedliwości społecznej. Wizja ta miała urzeczywistnić się przede wszystkim w or-ganizacjach społecznych, zwanych kibucami. Kibuce były ucieleśnieniem najwspanialszych wartości ze sfery współ-pracy międzyludzkiej, próbą osiągnięcia jak najwyższego stopnia równości, kooperacji oraz poczucia wzajemnych zobowiązań. Na przestrzeni całego stulecia ruch kibucowy był – choć z pewnością nie tylko on – jednym z głównych elementów projektu wprowadzania w życie syjonistycznego socjalizmu, jego awangardą.

Obecnie, na przełomie wieków, kibucowe wartości i idee są poddawane weryfikacji, zmienia się forma tej struktury i odnawiana jest idea społeczności opartych na zasadach współpracy.

1. Potrzeba i żywotność

Poczynając od garstki założycieli, którzy boso i praktycz-nie z pustymi rękami przybyli na ziemie Izraela, by żyć w ko-munie (w kibucu Degania, założonym w r.), z czasem sieć kibuców rozrosła się do skali ogólnonarodowej, osiągając liczbę , zrzeszających łącznie ponad tys. osób. Jest to niespełna populacji kraju. Jednak wkład kibuców w roz-

wój gospodarki, poprzez produkcję przemysłową i rolniczą oraz usługi, jest trzy do czterech razy większy.

Taki sam jest też wkład kibuców w rozwój kultury i sztu-ki, edukację w Izraelu i diasporze żydowskiej, a także udział w siłach zbrojnych. W najstarszych kibucach trzecie i czwar-te pokolenie, czyli wnuki oraz prawnuki założycieli, zaczę-ły już dzielić funkcje kierownicze i organizacyjne. Systemy społeczno-ekonomiczne przechodzą szybkie i gruntowne zmiany, adekwatnie do ogólnych warunków panujących na początku XXI wieku.

Żywotność kibuców jest zależna od ich zdolności do przystosowania się, odnowienia struktur odpowiadających warunkom z przeszłości, zniesienia sztywnych form mogą-cych stać na przeszkodzie rozwojowi, a także od umiejętno-ści adaptacji do zaawansowanych technologii i od wprowa-dzenia nowoczesnych metod organizacji. Niektórzy spośród zewnętrznych obserwatorów wieszczyli rychły koniec kibu-ców. Oczekiwali, iż upadek tego, co od początku postrzegane było przez nich jako skazany na niepowodzenie eksperyment socjoekonomiczny, usprawiedliwi ich wieloletni krytycyzm. Inni z kolei obawiali się o losy tego zagrożonego obecnie, jedynego w swoim rodzaju przedsięwzięcia, stanowiącego część społeczno-kulturowego odrodzenia Żydów. Wydaje się, że ani jednym, ani drugim nie udało się prawidłowo ocenić siły i żywotności kibuców.

Kibuce narodziły się z wyraźnej społecznej potrzeby. Sta-nowiły najlepszą odpowiedź na problemy epoki, w której po-wstały – i rozwinęły skrzydła na fali uniwersalnej humanistycz-nej oraz narodowo-syjonistycznej wizji ich założycieli. Człon-kowie kibuców próbowali – i udało im się – urzeczywistnić utopijną wizję. Mając na uwadze zmiany, jakie nastąpiły po upadku totalitarnego komunizmu oraz odrodzenie kapita-listycznego neokonserwatyzmu, można stwierdzić, iż kibuc to naprawdę sensowna alternatywa i odpowiedź na niektó-re problemy nowoczesnych społeczeństw.

Od momentu powstania, kibuce mają swoje miejsce w politycznym i kulturowym centrum żydowskiej społeczności w Palestynie. Przedstawiciele kibuców byli członkami społecz-nej i kulturowej elity, a z ich szeregów rekrutowało się wielu przywódców izraelskiego establishmentu politycznego. Spo-łeczne i pionierskie wartości, urzeczywistniane w działaniach kibuców, znajdowały się także w centrum ideologii lewicowego syjonizmu, dlatego kibuce cieszyły się dużym szacunkiem. Nie zmienia to jednak faktu, że wraz z powstaniem państwa ży-dowskiego, nowe instytucje przejęły większość funkcji pełnio-nych uprzednio przez kibuce. Ponadto, przeobrażenia w sferze wartości, ideologii i kultury, które nastąpiły w obrębie elity po-litycznej, wypchnęły ruch kibuców z samego centrum w kie-runku marginesu społeczeństwa izraelskiego.

Kibuce w kryzysie

Eli Avrahami

Page 37: OBYWATEL nr 5(37)/2007

36

37

2. Główne zasady i struktura

Podstawą ruchu kibuców są osady działające na zasadzie spółdzielni. Punktem wyjścia do dobrego ich funkcjonowa-nia było kilka głównych zasad:• Wspólna własność środków produkcji oraz konsumpcji• Zbiorowe współdziałanie i pomoc wzajemna• Niezależne i demokratyczne zarządzanie• Tożsamość osady i kibucu – stanowią one jedność (jed-

nostka geograficzno-komunalna i przypisana do niej społeczność)

• Zasada samowystarczalności jeśli chodzi o pracę – brak pracowników najemnych z zewnątrz osady

• Związek organizacyjny każdego kibucu z ogólnonaro-dowym ruchem oraz związek całego ruchu kibucowego z ruchem związków zawodowych i z syjonistyczno-lewi-cowymi partiami politycznymi.

W początkowym okresie kształtowania się ruchu wystę-powały różne spojrzenia na to, jaka powinna być istota jego podstawowej jednostki organizacyjnej oraz jaki typ gospo-darki powinna ona realizować. Niektóre grupy postrzegały się jako zażyłe czy też wręcz organiczne społeczności, pod-czas gdy inne domagały się stworzenia „dużych, otwartych komunistycznych ośrodków osadnictwa”. Jedne opierały go-spodarkę głównie na rolnictwie, drugie starały się inwesto-wać w rozwój wszystkich gałęzi produkcji, włączając rzemio-sło, przemysł i usługi.

Z czasem różnice się zatarły. Dziś większość kibuców jest w posiadaniu zakładów przemysłowych, które stanowią rdzeń ich gospodarki; kładziony jest też nacisk na rozwój różnych gałęzi usług, handlu i turystyki. Rolnictwo znajdu-je się w stadium nieustannej redukcji, zarówno jeśli chodzi o udział w zatrudnieniu, jak i w generowanych dochodach. Pracownicy najemni na trwałe weszli w skład siły roboczej kibuców. Struktura kierownicza przypomina złożoną, cen-tralistyczną, hierarchiczną organizację. Kibuc stał się sto-sunkowo dużą, niejednorodną społecznością, zrzeszającą członków w każdym wieku. Wiele kibuców zamieszkują osoby, które nie są ich członkami.

3. Oznaki kryzysu

Gospodarczy i ideologiczny kryzys kibuców rozpoczął się około połowy lat . minionego stulecia. W większości przypadków przyspieszył jedynie zmiany, z których wiele kiełkowało od pewnego czasu; inne z kolei były bezpośred-nim wynikiem kryzysu, miały mu zaradzić. Z powodu różnic pomiędzy poszczególnymi kibucami, nie wyłonił się jeden ściśle określony model zmian i nie wygląda na to, aby taki miał powstać.

Przyczyny kryzysu można podzielić na wewnętrzne i ze-wnętrzne. Te pierwsze często były natury strukturalnej, miały także związek ze świadomością i ideologią. Drugie korespon-dowały z ogromnymi zmianami, jakie przez ostatnie trzy de-kady nastąpiły zarówno w Izraelu, jak i w innych częściach świata. Podczas gdy wiele osób jest skłonnych określić kryzys kibuców mianem ekonomicznego, postaram się ukazać także ideologiczne i psychologiczne przyczyny problemu.

Od początków ich funkcjonowania aż do lat ., styl życia w kibucach był ascetyczny nie tylko z przyczyn eko-nomicznych, lecz także z powodu ideologii, z którą należa-ło się całkowicie utożsamiać oraz gorliwie wcielać w życie jej przesłanki. Stąd zasada „od każdego w zależności od umiejętności, każdemu według potrzeb” określała normy zachowania, a członkowie sami ograniczali swoje potrze-by i wymagania materialne. W drugiej dekadzie istnienia państwa Izrael stopa życiowa wzrosła. Kibuce zindustriali-zowały się bardzo szybko, co umożliwiło podniesienie ja-kości wielu sfer życia. Wzrost gospodarczy doprowadził do oczekiwań zwiększonej konsumpcji zarówno w sferze pry-watnej, jak i publicznej. Jednocześnie, społeczeństwo izrael-skie zmieniało się. Pionierstwo wraz z socjalizmem, cechy ucieleśniane przez kibuce, utraciły swoje kluczowe znacze-nie na terenie całego kraju. Nie będąc już społeczeństwem opartym na całościowym projekcie, którego podstawą były wartości socjalistyczne i narodowe oraz kolektywizm, izrael-skie społeczeństwo przekształciło się w „normalne”, oparte na indywidualizmie. Zmiana ta miała wpływ na społeczność ki-bucników, siejąc zwątpienie w słuszność drogi obranej przez ruch oraz uderzając w postrzeganie się jego członków w ka-

FOT.

XOR7

4

Page 38: OBYWATEL nr 5(37)/2007

38 39

tegoriach pionierskiej elity o zadaniach ogólnospołecznych. Zwątpienie rosło wraz z nadejściem pierwszych oznak kry-zysu gospodarczego lat -tych. Dopóki kibucom udawało się odnosić sukces gospodarczy, dowodziło to słuszności sto-sowania modelu kooperatywnego. Kryzys sprawił, iż pojawi-ły się wątpliwości w tej kwestii. W tym samym czasie grupy członków, głównie spośród technokracji ekonomicznej, za-częły zgłaszać roszczenia dotyczące wprowadzenia zróżnico-wania materialnego, co stanowiło odejście od podstawowych, dotychczasowych zasad.

Choć ówcześni izraelscy liderzy polityczni i ekonomiczni często przewodzili rewolucji przemysłowej w kibucach w la-tach . i ., nie zdawali sobie jednak do końca sprawy z roz-woju, jaki następował na Zachodzie. Kibuce zostały więc w ty-le ze swoimi przestarzałymi fabrykami, nie będąc zdolnymi stać się częścią najnowocześniejszych branż. Z kolei w sferze politycznej zabrakło świadomości znaczenia zmian, jakie na-stąpiły w Izraelu dzięki wdrażaniu nowej polityki gospodar-czej. Nie rozumiano też konsekwencji tych zmian w odniesie-niu do samych kibuców.

Główna zewnętrzna przyczyna kryzysu miała naturę poli-tyczną. Kiedy prawicowo-nacjonalistyczny blok, będący w od-wiecznej opozycji do Partii Pracy, a szczególnie wobec ruchu kibuców, doszedł do władzy w r., natychmiast zaczęto wprowadzać neoliberalną politykę gospodarczą wedle za-leceń sformułowanych przez Miltona Friedmana, tak jak w Wielkiej Brytanii pod rządami atcher. W ciągu kilku lat Izrael znalazł się w obliczu rocznej inflacji o skali aż – dopiero po kilku latach udało się wyjść z niej poprzez wpro-wadzenie -procentowej rocznej stopy oprocentowania kre-dytów (sic!). Taka polityka zadała jednak dotkliwy cios całe-mu sektorowi produkcyjnemu, także kibucom. Wiele małych prywatnych przedsiębiorstw zbankrutowało. Natomiast skoro każdy kibuc był zbyt cenny, aby go rozwiązać – ponownie mieliśmy do czynienia z ideami zbiorowej odpowiedzialno-ści oraz wzajemnego wsparcia w obrębie całego ruchu – wiele z nich zaciągnęło ogromne długi w okresie rosnącej inflacji, a później stanęło przed problemem spłaty gigantycznych od-setek. W r. kibuce (wyłączając jednostek powiązanych z ruchem religijnym) wykazały zysk w wysokości milio-nów szekli ( dolar = , szekli), natomiast ich dług wynosił ok. miliardów szekli. Nie stanowił on więc aż tak wielkiego obciążenia, jednak w latach - kibuce traciły średnio na rzecz systemu bankowego milionów szekli rocznie, w rezultacie dług bankowy urósł w r. do miliardów nowych szekli izraelskich ( dolar = , nowej szekli).

W r. środowisko kibuców, rząd i banki, podpisa-ły porozumienie o restrukturyzacji długu. Uzupełniono je w r. Po raz pierwszy tereny rolnicze, należące do kibu-ców, na obszarach, gdzie popyt na ziemie pod budowę był duży, uzyskały status nieruchomości. Pomysł polegał na tym, żeby sprzedać część ziemi w celu spłaty długów, a z zysków wesprzeć oddłużenie kibuców w rejonach o znikomym po-pycie na ziemię. Dyskusja na temat przebiegu tego procesu dokonała uszczerbku na kolektywistycznym wizerunku ki-buców, zmieniła także wyobrażenie, jakie członkowie ruchu mieli o sobie. U wielu z nich zdecydowanie osłabło poczu-cie misji, co spowodowane było faktem, iż państwo prze-stało uznawać nadrzędną wartość idei kooperacji, wycofu-

jąc poparcie zarówno dla rodzinnych kooperatyw w mo-szawach, jak i dla kolektywistycznej współpracy kibuców.

4. Kryzys demograficzny

Inny problem zaczął się od masowych rezygnacji człon-ków kibuców, wywodzących się z praktycznie wszystkich warstw społecznych. Zjawisko porzucania kibuców nie było niczym niezwykłym, gdyż egalitarny, oparty na kooperacji, pionierski styl życia nie każdemu odpowiadał na dłuższą metę. Jednak nowa fala rezygnujących członków miała zasięg o wiele większy i była wyjątkowo silna w niektórych grupach wiekowych. W latach ., po upływie dekady wzrostu po-pulacji kibuców – na co składał się przyrost naturalny oraz migracje, jako że nowi członkowie napływali z dużych miast Izraela i z zagranicy – ów strumień ustał niemal całkowicie. Coraz więcej młodych ludzi zwlekało z powróceniem do kibuców po zakończeniu służby wojskowej, spadł wskaźnik urodzeń, wiele osób związanych z kibucami chciało na jak najdłużej się z nich wyrwać, by spróbować szczęścia gdzie indziej, co miało bardzo zły wpływ na morale pozostałych członków.

Tabela

Rok Liczba kibuców Populacja

1970 229 85 100

1985 268 125 200

1990 270 125 400

1997 267 116 500

Źródło: Pavin A., The Kibbutz Movement 1998 – Facts and Figures, Yad Tabenkin 1999.

Malejąc, populacja jednocześnie się starzała. Średnia wie-ku wynosiła w r. , lat, a w – ,.

Na przyczyny kryzysu demograficznego składa się kil-ka czynników: spadek wskaźnika urodzin przyspieszył pro-ces starzenia się społeczeństwa; opuszczanie kibuców przez stosunkowo dużą liczbę młodych ludzi, będących w latach najwyższej płodności; zwlekanie z małżeństwem (zjawisko bynajmniej nienowe dla środowiska kibuców) oraz zmiana organizacji noclegów dla dzieci. Kiedy domy opieki dziecię-cej zaczęły zapewniać jedynie opiekę dzienną, średnia liczba dzieci przypadająca na jedną rodzinę spadła.

Tabela

Rok Liczba urodzeń Ogólny wskaźnik urodzeń*

1961 1 709 21,9

1985 2 975 24

1990 2 132 17,1

1997 1 785 15

*) Ogólny stopień przyrostu: na 1000 osób powyżej 15 roku życia. Źródło: Pavin, ibid.

Z końcem lat . wielkość populacji większości kibuców nieco się ustabilizowała. Można nawet zauważyć tendencję,

Page 39: OBYWATEL nr 5(37)/2007

38 39

zgodnie z którą młodzież powraca do kibuców po kilkulet-nich podróżach zagranicznych. Zdarza się także, iż młode rodziny, zaznawszy życia poza kibucami, wracają do kolek-tywów. Jest jeszcze zbyt wcześnie, aby stwierdzić, że kibuce wychodzą z kryzysu demograficznego, choć mają one taką nadzieję. Zbiorcze dane liczbowe mogą być zresztą nieco my-lące. W wielu miejscach niemal nikt nie odchodzi, dołączają do nich nowi ludzie, a młodzież urodzona w kibucach wraca do domu. Z drugiej strony, istnieje wiele kibuców, gdzie sy-tuacja demograficzna jest wciąż na tyle dramatyczna, że ich społeczności mogą się wkrótce zmniejszyć i zestarzeć do tego stopnia, iż nie będą się w stanie utrzymać.

Rozwiązanie nie tkwi jedynie w powstrzymaniu ten-dencji odchodzenia i sprowadzeniu młodych z powrotem – ogólnie rzecz biorąc, oba zjawiska zależą od adaptacji ki-buców do nowych warunków społecznych – lecz także od szeroko zakrojonego procesu absorpcji ludzi z zewnątrz, jak to miało miejsce w przeszłości. W dużej mierze zależy to od tendencji w społeczeństwie izraelskim. Dopóki dąży ono do ekstremalnego, egoistycznego indywidualizmu, dopóki trwa orgia nieograniczonego licytowania się w konsump-cji – słowem, tak długo jak dominować będą mniej pozy-tywne aspekty procesu amerykanizacji, istnieje znikoma szansa na to, że alternatywna społeczność, taka jak kibuc (kładąca nacisk na współpracę, równość, solidarność, służbę społeczności itp.), przyciągnie znaczne rzesze.

5. Zmiany w sferze zatrudnienia

Przez cały omawiany tu okres, źródła dochodu zmieniały się z powodu zmian w strukturze gospodarki kibuców i we wzorcach zatrudnienia. Rozwinęły się dziedziny uprzednio nieznane (np. pracownicy umysłowi czy turystyka). Większa ilość członków pracuje poza swoimi kibucami, które także zatrudniają znacznie więcej ludzi „spoza”, co stanowi odejście od pierwotnej zasady „samowystarczalności pracowniczej”. W Izraelu (także w kibucach), tak jak we wszystkich krajach

rozwiniętych, rolnictwo traci status głównego elementu go-spodarki, odsetek rolników stale spada, a ich zyski maleją.

Liczba osób pracujących poza swoimi kibucami zwięk-szyła się ponad dwukrotnie w dekadzie kryzysu. W r. było ich ( siły roboczej kibuców), podczas gdy w r. już , czyli ,. Równolegle wzrostowi podlegała, w tempie rocznie, liczba pracowników na-jemnych: od w r. do w r.; większość stanowili pracownicy przemysłu. Miało to negatywny wpływ na wydajność i zyski. Częstokroć członkowie kibuców pracu-jących poza swoimi osadami zarabiają mniej niż pracownicy „spoza”, wynajęci, aby ich zastąpić. Niemniej jednak, coraz większa część ludzi pracuje poza swoimi kibucami, gdyż chce po prostu uprawiać zawód zgodny z wykształceniem.

Tabela : Populacja kibuców – zatrudnienie wg zawodów

RokZawód

1995 1997

L % L %

Akademicy i naukowcy 5 500 7,1 6 800 8,9

Wolne zawody 9 000 11,7 10 700 13,7

Menedżerowie 4 000 5,2 5 000 6,5

Pracownicy biurowi 10 700 13,9 10 500 13,7

Marketing i usługi 13 800 18 13 100 17,1

Wykwalifikowani pracownicy rolni 10 100 13,2 9 100 11,9

Wykwalifikowani pracownicy pro-dukcyjni

16 300 21,2 14 400 18,8

Niewykwalifikowani pracownicy 7 200 9,3 6 800 8,9

Łącznie (włączając zawody nie-znane)

76 700 100 76 600 100

Źródło: Pavin, ibid.

FOT.

JILL

GRA

NBE

RG

Page 40: OBYWATEL nr 5(37)/2007

40 41

6. Osłabiona solidarność i jedność społeczna

Kryzysy – gospodarczy i ideologiczny – doprowadziły do wielu zmian. Niektóre z nich najprawdopodobniej odby-wały się spontaniczne, jako reakcja na rutynę, która zaczęła się wkradać w działania kibuców po burzliwym okresie pio-nierskim. Wszystkie one jednak wyrażały chęć przystoso-wania się do nowych warunków społeczno-ekonomiczno-kulturowych, a także wolę pojedynczych członków ruchu oraz oczekiwania młodszej generacji. Za zmianami kryje się pragnienie zachowania systemów społecznych i ekonomicznych, które są w stanie utrzymać się w epoce wolno-rynkowej gospodarki, przy jednocze-snym zachowaniu wartości związanych z ideą kooperacji. Jednak niektóre zmia-ny wyraźnie wskazują na odchodzenie od zasad i wartości, które niegdyś cha-rakteryzowały ruch kibuców.

Dzięki badaniom udało się wyróż-nić trzy główne opcje wobec zmian. Pierwsza wspiera głębokie, daleko się-gające przemiany, które całkowicie mogą zmienić kibuc. Druga popiera zmiany na rzecz adaptacji, jednak zdecydowanie nie zgadza się na odejście od podstawo-wych zasad. Trzecia grupa składa się z lu-dzi obojętnych lub pragnących uniknąć wszelkich wstrząsów, które mogłyby za-grozić jedności społeczności. Jednakże, bez względu na to rozróżnienie, zacho-dzące zmiany osłabiły wszystkie tradycyjne podstawy soli-darności i spójności społeczności kibucowych. Solidarność w kibucach oparta była na sześciu czynnikach. Zapewniały one jedność i więź społeczną, pomimo naturalnego zróżni-cowania członków kibuców. Oto czynniki leżące u podstaw solidarności: . Ekonomiczny – powszechna i równa własność środków

produkcji i konsumpcji;. Społeczny – więź, którą widać wyraźnie w komunalnych

stołówkach; podczas specjalnych okazji, w społeczności gromadzącej się zarówno, aby świętować, jak i obchodzić żałobę; w grupach pracowniczych; w komitetach i na mi-tyngach; w klubach i miejscach publicznych;

. Psychologiczny – społeczna ufność, biorąca się z emo-cjonalnego wsparcia i poczucia więzi, jakie społeczność kibuców oferuje w trudnych chwilach; jedność podczas obchodów rodzinnych uroczystości, a także świętowa-nia indywidualnych osiągnięć; poczucie siły czerpane z członkostwa w dobrze zorganizowanych strukturach lokalnych i narodowych; poczucie własnej wartości i pre-stiżu, które wynikają z bycia częścią ruchu kibuców, sta-nowiącego pionierską elitę w czynnej służbie społeczeń-stwu izraelskiemu;

. Organizacyjny – przynależność do ruchu, który wydawał się być wszechpotężny, zapewniający polityczne i mate-rialne wsparcie dzięki swym niezależnym systemom eko-nomicznym oraz związkom z narodowymi i rządowymi strukturami politycznymi;

. Ideologiczny – socjalizm i pionierski syjonizm; ideologia obozu, który walczy o nowy ład społeczny; „obóz spra-wiedliwych”, który wyznaje zarówno wartości narodowe, jak i uniwersalne;

. Projektowy (wywodzący się z czynnika ideologicznego) – kibuc jest społecznością tworzoną w sposób świado-my (intencjonalną), którego celem jest osiąganie celów dla dobra społeczeństwa. Kibuc jest postrzegany jako elita w służbie czynnej, zarówno przez swoich własnych członków, jak i przez całe społeczeństwo.

W każdym z tych obszarów zaszły ogromne zmiany. Ich rezultaty jasno wskazują na osłabienie solidarności i spójno-ści społecznej:. Przyspieszona prywatyzacja konsumpcji nie tylko

uwalnia ludzi od zależności od instytucji, lecz także, w dużej mierze, zwalnia społeczeństwo od odpowie-dzialności za każdego współobywatela. Zagrożenie dla wspólnej i równej własności środków produkcji, choć może nie mające jeszcze do końca podstaw w rzeczywi-stości, przyczynia się do wzrostu niepewności jednostek o ich ekonomiczną przyszłość.

. Zamiast socjalizować się z resztą społeczności, jej człon-kowie zamykają się w dużych mieszkaniach, które są znacznie lepiej wyposażone i wygodniejsze niż sale komu-nalne. Jadalnie, także z powodu prywatyzacji, nie pełnią już funkcji integracyjnej, jako że chętniej spożywa się dziś posiłki w gronie rodzinnym niż w społeczności. W wielu kibucach wspólne spotkania świąteczne stały się rzadko-ścią, a we wszelkiego rodzaju uroczystościach rodzinnych często nie biorą już udziału całe kibuce. Otwarcie regio-nalnych instytucji edukacyjnych dla dzieci, w których przebywają one jedynie w czasie zajęć, wpłynęło na cha-rakter oraz pory, w jakich obchodzi się uroczystości w do-mach: rodzice nie zawsze są w stanie w nich uczestniczyć, ponieważ nie odbywają się one już w godzinach wieczor-nych, lecz w ciągu dnia, kiedy są w pracy. Budynek klubu został zastąpiony pubem, do którego mogą przyjść także osoby z zewnątrz, i gdzie członkowie kibuców płacą prak-

KURZ

A FE

RMA

W K

IBU

CU M

ATZU

VA. F

OT

MAX

NAT

HAN

S

Page 41: OBYWATEL nr 5(37)/2007

40 41

tycznie tyle samo, co goście spoza wspólnoty, nie czując się przez to całkowicie jak u siebie w domu.

. Afera Beit Oren miała chyba najbardziej niszczycielski wpływ na zaufanie społeczne i poczucie bezpieczeństwa ekonomicznego. Brak jakichkolwiek konkretnych ustaleń z rządem i bankami, dotyczących spłaty długów, jedynie zwiększa niepokój, szczególnie wśród ludzi starszych, któ-rzy są coraz mniej pewni swojej przyszłości materialnej.

Psychologiczna siła, jaka wypływała w przeszłości z po-czucia przynależenia do wartościowej grupy odnoszącej sukcesy, uważanej przez większość społeczeństwa za elitę, drastycznie uległa zmniejszeniu w momencie, kiedy ki-buc stał się grupą interesu. Przestał być więc postrzega-ny jako ruch prestiżowy. Ostatecznym ciosem dla morale w ruchu kibuców jest coraz częstsze postrzeganie pionie-ra jako zwykłego „frajera”.

. Ogólnonarodowy ruchy kibuców stracił swoją pozycję jako centrum pomocy ekonomicznej, przewodnictwa ideologicznego oraz pośrednictwa politycznego.

Szczytem był kryzys ekonomiczny i całkowita zapaść finan-sowa organów ekonomicznych dwóch central ruchu kibu-cowego. Jednak redukcja ich znaczenia zaczęła się już w r., wraz ze zmianą rządu, którego polityka pozbawiła zorga-nizowany ruch kibucowy funkcji przekazywania środków pojedynczym wspólnotom. Osłabiło to relacje ustawiające centrale w roli dostawcy (finanse, środki produkcji i siła ro-bocza) w zamian za ideologiczną wierność kibuców.

. Izrael nie uniknął także skutków międzynarodowych zmian. Upadek tzw. świata komunistycznego stworzył atmosferę triumfu kapitalizmu i gospodarki rynkowej. Neoliberalizm i egoistyczny indywidualizm ramię w ramię opanowały rozwinięty świat. W Izraelu oba systemy promowały jednostkę, zapominając całkowi-cie o odpowiedzialności za kolektyw; rozpoczął się fe-stiwal konsumpcji, któremu towarzyszyło złudzenie, iż era pionierów dobiegła już końca. Syjonistyczne poglą-dy na narodowość i liberalny judaizm zostały zastąpione tradycjonalistyczną religijnością i ultraortodoksyjnym fundamentalizmem. Kult Bogini Mamony oraz Suk-cesu, który jest jej Prorokiem, wyparły wiarę w spra-wiedliwe społeczeństwo. Taka właśnie atmosfera prze-niknęła enklawę kibuców i zachwiała wiarą ich członków w ideologiczne zasady pionierskiego syjonizmu i w spo-łeczeństwo socjalistyczne; innymi słowy, wiarą i pewno-ścią co do stylu życia w kibucach. W ten sposób jeden ze składników społecznej spójności został w każdym kibucu osłabiony, zabrakło fundamentu solidarności.

. Kiedy entuzjazm dla idei elitarnej społeczności pio-nierów osłabł, a jej status stracił na znaczeniu, zarówno w oczach członków kibuców, jak i reszty społeczeństwa, kibuce angażowały się coraz mniej w projekty na rzecz dobra wspólnego. Przez to, coraz częściej nie są już po-strzegane jako bezinteresownie działające społeczności.

Spośród podstawowych czynników prowadzących do so-lidarności i jedności społecznej, które osłabły i oddzieliły się od pozostałych, najprawdopodobniej najważniejsza jest ide-ologia. Ideologia straciła na znaczeniu, sprawiając, iż kibuc przekształcił się ze wspólnoty opartej na zasadach mo-

ralnych (moral community) w społeczność złożoną z grup interesu. Dyskusja wewnętrzna w kibucach odbywała się dawniej na płaszczyźnie wartości, w atmosferze wzajemnego zaufania, przy użyciu terminologii ideologicznej. Podobnie było w aktywności politycznej całego społeczeństwa, gdzie dało się zauważyć łączenie poczucia misji, opartego na altru-istycznych i ideologicznych motywach, z wysiłkami na rzecz partykularnych interesów.

Cele realizowania się w służbie dla ogółu, cele spoza sfery partykularnych interesów oraz związane z obszarem projektów i misji w kibucach, wszystkie one pełniły także dodatkową społeczną funkcję mobilizującą oraz jedno-czyły obywateli w solidarności. Bez nich mamy do czynie-nia ze swego rodzaju rozprężeniem społecznym.

Badania przeprowadzone pod koniec r. wykaza-ły spadek motywacji zadaniowo-misyjnej wśród członków kibuców. Po raz pierwszy w historii wśród kibucników tak nieznacznie przeważali ci, których zdaniem polityczna dzia-łalność kibuców powinna być nastawiona na „wspieranie ideałów prospołecznych”, podczas gdy reszta określiła jej cel jako „doglądanie interesów kibucu”. Należy zatem oddać nie-co sprawiedliwości tym, którzy dostrzegają przemianę kibu-ców z elity w służbie czynnej w grupę interesu. Ma to wpływ także na całą opinię publiczną, co pokazują wyraźnie rów-nolegle przeprowadzone badania na całym społeczeństwie, w których 1/ pytanych wyraziła się o kibucach negatywnie, stało na stanowisku neutralnym, a tylko nadal re-prezentowało postawę pozytywną.

7. Rodzaje zmian i ich cele

Istnieją dwa cele zmian zachodzących obecnie w kibu-cach: gwarancja przetrwania kibuców po okresie kryzysu oraz zaspokajanie pragnień członków, które wynikają z ro-snącego indywidualizmu i odejścia od sztywnej formy ko-lektywu. Te dwa uzupełniające się cele są realizowane z za-miarem podtrzymania społeczności opartych na współpracy i solidarności, których członkom zagwarantowano by dużą wolność osobistą oraz szeroki wachlarz wyborów, a jed-nocześnie mieliby poczucie przynależności do wspólnoty i współodpowiedzialności za jej dobro.

Analitycy rozpatrują zmiany na tle trzech głównych ka-tegorii zagadnień: prywatyzacyjnej, zarządczej oraz asymila-cyjnej.

Prywatyzacja (jak dotąd) odnosi się jedynie do sfery konsumpcji. Jej celem jest przekazanie odpowiedzialności członkom oraz rodzinom w jak największej ilości dziedzin, przyznając im kolektywnie ustaloną pensję. Dokłada się wie-lu starań, aby nie prywatyzować służby zdrowia, edukacji i opieki społecznej, które wciąż pozostają domeną wspól-noty. W wielu kibucach także zatrudnienie wędruje w sferę indywidualną. Członkowie muszą podjąć każdą pracę, jakiej wymaga od nich kibuc, lub znaleźć zatrudnienie gdzie in-dziej, stając się w ten sposób odpowiedzialnymi za zarobek na życie pomimo faktu, iż wypłata jest przekazywana kibu-cowi, który wciąż dba o zaspokojenie większości ich potrzeb.

Celem wprowadzenia nowych struktur zarządczych jest zwiększona wydajność, stąd zastąpienie przestarzałych form, które zdaniem wielu były w przeszłości przyczyną licznych

Page 42: OBYWATEL nr 5(37)/2007

42 43

kłopotów ekonomicznych i niepowodzeń w zarządzaniu. Za-rządy kierują oddziałami rolniczymi, a szczególnie przemy-słowymi. Kierownictwo przedsiębiorstwa jest obecnie w taki sposób oddzielone od systemu społecznego, iż może ono po-dejmować własne decyzje ekonomiczne i handlowe, które nie są już uzależniane od czynników społecznych. Demokracja bezpośrednia, która polegała na regularnych spotkaniach i głosowaniach z udziałem wszystkich członków, została w dużej mierze wyparta przez wprowadzenie rad obieranych drogą wyborów. Dziś spotkania te bardziej przypominają zebranie udziałowców niż tradycyjne zgromadzenie człon-ków kibucu. Sprowadzenie zarządzania do kwestii czysto ekonomicznych sprawiło, że w niektórych kibucach pojawiła się kwestia wprowadzenia zróżnicowania płacowego.

Proces asymilacji, czy też, jak nazywa to wielu, „obniżanie murów”, zaciera granice pomiędzy kibucem a jego społecz-no-ekonomiczno-kulturowym otoczeniem. Liczba członków pracujących poza obrębem gospodarki kibuców stale rośnie, przy jednoczesnym wzroście pracy najemnej wewnątrz nich samych. Z placówek edukacyjnych, medycznych i sporto-wych mogą, za opłatą, korzystać osoby z zewnątrz, podczas gdy członkowie kibuców wolą udać się w tym celu do po-bliskiego miasteczka. Wolne mieszkania kibuców wynajmuje się osobom spoza nich, a inne puste budynki przeznacza na fabryki lub magazyny. Wszystko to sprawia, iż kibuc przesta-je być geograficznie i społecznie odrębną jednostką. Powstają społeczności mieszane, w których skład wchodzi wspólnota oparta na zasadach spółdzielczych oraz „prywatni” mieszkań-cy o odmiennych standardach życia i indywidualistycznych wartościach. Taki stan rzeczy stwarza pole do konfliktów, ale umożliwia także kibucom, których społeczność nie-ustannie maleje, utrzymanie części placówek, takich jak szkoły, czego nie byłyby w stanie zrobić na własną rękę.

8. Obawy o przyszłość

W świetle obecnych zmian, kibuce przedsięwzięły kro-ki prawne w celu zapewnienia swoim członkom własno-ści prywatnej oraz udziału w społeczności, w razie gdyby

usunięcie podstaw współpracy doprowadziło do likwidacji samych kibuców lub gdyby kryzysy pozwoliły kredytodaw-com (czyli bankom) przejąć ich majątek. Kibuce rozważają działania prowadzące do uczynienia własnością członków niektórych aktywów, takich jak rodzinne mieszkania, pra-wa emerytalne czy inne świadczenia. Niektóre kibuce pla-nują to zrobić natychmiast, inne czynią przygotowania na wypadek, gdyby okoliczności przestały sprzyjać istnieniu społeczności kibuców. Pozwala to pozbyć się obaw, szcze-gólnie żywionych przez starszych członków, stanowiąc podporę psychologiczną, zarówno dla pojedynczych osób, jak i dla całych społeczności. Wiele kibuców zindywiduali-zowało kwestię zabezpieczenia na starość, choć dopóki jest się członkiem kibucu, pieniądze nie płyną bezpośrednio do

członków. Mogą oni rościć prawo do owych pieniędzy jedynie w momencie odejścia lub likwidacji kibucu. W nie-których kibucach rozważa się możli-wość dziedziczenia własności, co jest kolejnym krokiem mającym na celu zniwelowanie lęku przed niepewną przyszłością.

li vrahamitłum. Maciej rzysztofczy

Jest to skrócona wersja tekstu, który pierwotnie ukazał się

na stronie http://www.kibbutz.org.il. Przedruk i skróty za

zgodą autora. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”.

Przypisy redakcji „Obywatela”:

1. Moszawy – kolektywne spółdzielnie rolnicze, podobnie jak kibuce powstałe w okre-

sie syjonistycznego osadnictwa w Palestynie. Różnią się m.in. tym, że ich mieszkańcy

posiadają własność prywatną (pola o identycznej wielkości, określonej dla całej osa-

dy), płacą za to równy dla wszystkich podatek na rzecz społeczności, dlatego też ten

rodzaj spółdzielczości umożliwia bardziej pracowitym rodzinom uzyskanie większych

dochodów. Istnieje jednak także typ moszawu, w którym zarówno praca, jak i zyski z

upraw rolniczych są dzielone równo pomiędzy wszystkich mieszkańców.

2. W początkach ruchu kibucowego uznano, że dzieci również stanowią własność całej

wspólnoty, dlatego wychowywano je w osobnych społecznościach, gdzie wyspecjali-

zowani nauczyciele czy pielęgniarki mieli zapewnić im „bardziej profesjonalną” opiekę

niż rodzice, którzy spędzali z nimi jedynie niewielką część dnia. Chciano w ten sposób

także m.in. uniknąć konieczności dyscyplinowania (a więc stresowania) dzieci przez

rodziców oraz „wyzwolić” kobiety, dając im więcej czasu na pracę i rozwój własny. Co

więcej, o edukacji dzieci i młodzieży decydowała rada kibucu, a wyborów dokony-

wano pod kątem potrzeb komuny. Obecnie w kibucach dzieci mieszkają z rodzicami

(uznano, że tak jest lepiej dla ich rozwoju) i tylko w ciągu dnia przebywają w placów-

kach wychowawczych.

3. W latach 80. kibuc Beit Oren omal nie zbankrutował. W obliczu kryzysu, jego najstar-

szym członkom przedstawiono alternatywę: przeniesienie się do innego kibucu lub

porzucenie go w ogóle; w obliczu utraty jakichkolwiek źródeł utrzymania zaoferowa-

no im jedynie niewielkie rekompensaty za lata pracy na rzecz społeczności. Wywołało

to duże poruszenie wśród ruchu kibucników, zwłaszcza weteranów, i stało się przy-

czynkiem do ożywionej debaty.

KREA

TYW

NY

RECY

KLIN

G. E

KOLO

GIC

ZNY

KIBU

C L

OTA

N. F

OT.

HAN

AN C

OHE

N

Page 43: OBYWATEL nr 5(37)/2007

42 43

1. Błąd pierwszy – eliminacji

W dyskusji medialnej o lustracji, jak również w perspek-tywie uregulowań prawnych procedury lustracyjnej, akcen-towany jest wyłącznie negatywny aspekt lustracji. Zgodnie z częścią warstwy znaczeniowej słowa lustracja, owa nega-tywność lustracji oznacza usunięcie (eliminację) przeszkód. Po roku termin ów oznacza usunięcie z kluczowych dziedzin życia publicznego tych osób, które nie są wiarygod-ne z racji ich agenturalnej działalności.

W pełnej warstwie znaczeniowej słowa lustracja jest jed-nak obecny także równorzędny pozytywny jej aspekt. O ile aspekt negatywny ma po części konsekwencje destrukcji, tak ochoczo podnoszone, w sposób przerysowany, przez prze-ciwników lustracji, o tyle aspekt pozytywny lustracji jest twórczy i rozwojowy. W pełnym znaczeniu słowa lustracja, jest ona przeglądem tego, co nastanie, pod kątem realizacji zamierzonych celów. Lustracja ma realizację celów przybliżyć poprzez eliminację elementów nieprzydatnych lub będących przeszkodą. Ale równocześnie lustracja ma zidentyfikować te elementy, które są szczególnie przydatne w realizacji celu. Twierdzimy, że obie strony – oponenci i zwolennicy lu-stracji – błędnie prowadzą wyjaśnianie celu lustracji. Cel lustracji nie może się bowiem sprowadzać do eliminacji. Eliminacja (lustracja negatywna) ma być wyłącznie środ-kiem do właściwego celu, podobnie zresztą jak lustracja pozytywna. Właściwie rozumianym celem, w którego osią-gnięciu mają pomóc negatywna i pozytywna lustracja, jest przebudowa struktur państwowych w taki sposób, aby naj-lepiej służyły polskiemu społeczeństwu. Skoro dotychczas w Polsce dyskutowana (i równocześnie blokowana) była tylko lustracja negatywna, to wolno na tej podstawie twierdzić, że nie ma dotychczas strategicznego planu uzdrowienia państwa polskiego.

Aspekt negatywny lustracji realizuje się w eliminacji tego, co nieprzydatne. Lustracja musi wskazać i wyeliminować ze struktur państwa (polityki, mediów, zarządzania zespołami i dużymi przedsiębiorstwami państwowymi, kierowania fi-nansami, kulturą etc.) takie osoby, grupy czy korporacje, które żerując na dobru wspólnym wykazały się dominan-tą samolubną, egoistyczną, antyspołeczną, zdradą interesów państwa, przystąpiły do praktyk szkodliwych społecznie dla korzyści partykularnych. Już to odsunięcie jest ozdrowieńcze. Skoro jednak lustracja negatywna ma się odbywać niemal dwie dekady po formalnym zakończeniu -letniej pań-stwowości PRL, to negatywną lustrację należy rozszerzyć

o osoby i korporacje, które, choć niepowiązane wprost z agenturą PRL, działają na szkodę III RP.

Twierdzimy, że niewykorzystany potencjał lustracji polega na wzmożeniu działań w aspekcie pozytywnym, tzn. w odnalezieniu osób niezwykle przydatnych i spraw-dzonych w budowaniu zdrowych struktur państwowych, kompetentnych, oddanych służbie społeczeństwu. Tym-czasem w wyniku dokładniejszej analizy -lecia III RP daje się zauważyć, że istotą tego zjawiska jest takie sterowanie pro-cesem lustracji po roku , aby nie zauważono i nie wdro-żono pozytywnego potencjału lustracji.

Pozytywnym celem lustracji powinno być dotarcie, wy-łonienie i wciągnięcie do dalszej służby dla kraju wielkich osobowości, zepchniętych na boczny tor przez III RP. Gdy-by te wyjątkowe osobowości, występujące w każdym zawo-dzie i branży, przywrócić życiu publicznemu, wtedy auto-matycznie zrealizowałby się cel negatywny, o który toczony jest bój w mediach i Trybunale Konstytucyjnym, tzn. odsu-nięcie osobowości wadliwych z punktu widzenia interesów państwa i polskiej racji stanu.

Lustracja pozytywna

prof. Teresa Grabińska, prof. Mirosław Zabierowski

RYS.

SZYM

ON

SU

RMAC

Z

Page 44: OBYWATEL nr 5(37)/2007

44 45

2. Błąd drugi – wyłącznej weryfikacji kręgów Kościoła rzymsko-katolickiego

Drugim błędem lustracji jest położenie nacisku na kręgi Kościoła jako z jednej strony szczególnie ważny przedmiot lustracji, z drugiej zaś – jako szczególnie narażone na cier-pienia od aparatu bezpieczeństwa w okresie PRL. Mamy tu do czynienia z podwójnym fałszem. Po pierwsze, kręgi ko-ścielne zostały postawione przed prawdziwym pręgierzem powszechnej lustracji negatywnej, księża zostali zweryfiko-wani (często publicznie) na tyle, na ile jest to obecnie moż-liwe, podczas gdy inne grupy społeczne nie zostały poddane w ogóle lustracji, z wyjątkiem poszczególnych osób. Po dru-gie, księża katoliccy, jakkolwiek poddani silnej presji apara-tu bezpieczeństwa, nie byli jedyną grupą społeczną dotkli-wie uciskaną przez ten aparat – prześladowano przedsta-wicieli wszystkich zawodów (dziedzin życia, branż). Wielu przedstawicieli setek zawodów miało na tyle silną osobo-wość i intelekt oraz kręgosłup moralny, że odmówiło współ-pracy SB, PZPR itp., a często – dodatkowo, i ci są najcenniej-si – włączali się do walki przeciw agenturze.

Oprócz księży, represjom poddano przedstawicieli wszyst-kich innych grup społecznych i zawodów, często bardziej do-tkliwym dla jednostki (i jej rodziny) niż w przypadku du-chownych, których Kościół nie pozostawiał bez wsparcia. Ina-czej niż w przypadku nękania świeckich przez SB – usuwania z pracy, wytaczania procesów sądowych czy dyscyplinarnych – Kościół jako instytucja o szczególnej pozycji miał możli-wość utrudniania nacisków na księży (zwłaszcza w później-szym okresie PRL), podczas gdy przedstawicieli wielu profesji nękano np. pozbawianiem pracy czy represjami zawodowy-mi. Wobec reżimu cywile stawali sami, bez żadnego instytu-cjonalnego pancerza, zdani na własne siły. Warto też zwrócić uwagę na to, co jest nieobecne w dyskusji massmedialnej o lu-stracji, mianowicie na milczenie w kwestii agenturalności du-chownych innych wyznań niż rzymsko-katolickie.

Przeakcentowanie lustracji w Kościele oraz kwestii kola-boracji Kościoła z komunistyczną władzą jest nie tylko ko-lejnym instrumentem przewrotnej walki z wiarygodnością osób duchownych, lecz także zasłoną ważności (istotności) lustracji innych grup społecznych. Pogłębia ono -letni stan ignorowania osób cywilnych, sprawdzonych pozy-tywnie w PRL, osób o ważkim potencjale intelektualnym i osobowościowym. Bardziej cennych osób w różnych zawodach być już nie może, nie istnieją w żadnym kraju (z wyjątkiem walczących z najeźdźcą) doskonalsze egza-miny obywatelskości.

3. Błąd trzeci – trywializowania ciągłości pokoleniowej

Przyjmijmy, że dezubekizacja jest celem działań władzy od r., tym bardziej, że zdaje się to potwierdzać nieby-wały opór tzw. autorytetów z okresu -lecia, które inspirują wszystkie media. Jeżeli ten cel ma być osiągnięty, to będzie on celem wyłącznie dla siebie, jeśli nie zadba się o ciągłość hi-storyczną. Wskazywanie (jakże częste na prawicy), że to post-

komuna właśnie ową ciągłość z PRL kontynuuje i że trzeba to wreszcie przerwać, wytycza ograniczony (negatywny) cel lustracji. Ciągłość historyczna i kulturowa nie realizuje się li tylko w ciągłości występowania nazwisk występnych polity-ków czy tzw. autorytetów moralnych, od PRL po dzień dzi-siejszy. PRL była równocześnie inkubatorem ogromnej więk-szości wartościowych Polaków, żyjących w czasach opre-syjnych, lecz świadomie (choć często po cichu) walczących o przetrwanie dobrych obyczajów i rozwijanie dóbr kultury, o właściwe (niekomunistyczne) wychowanie dzieci. Wśród nich była niemała rzesza autentycznych (niekoncesjonowa-nych) bojowników, jawnie przeciwstawiających się władzy na różnych szczeblach, i nadzwyczajnych kobiet-bojowniczek, które poświęciły dla dobra sprawy życie osobiste i rodzinne.

Ukazywana i akcentowana postkomunistyczna ciągłość jest wyłącznie ciągłością przemocy osób i grup uzurpujących sobie prawo do władania Polską, a także ciągłością mechani-zmów władzy, które te grupy przeniosły na III RP. Z kolei, na-rzucenie społeczeństwu przez prawicę wyłącznie negatyw-nego obrazu życia narodu w PRL jest kolejnym fałszem, godzącym ubeckim rykoszetem w najlepszych przedsta-wicieli narodu. Na takie odrzucenie i zapomnienie zbio-rowego wysiłku, aby przetrwać obcą okupację (tym razem sowiecką), nigdy w dziejach Polski się nie odważono! Ponad stuletnie czasy zaborów są historią przede wszystkim pozy-tywną – bohaterskich zmagań z zaborcami, mężnej, acz mniej eksponowanej, walki o poziom życia kulturalnego, naukowe-go i społecznego. Komu zatem zależy, aby -lecie PRL, czyli walki narodu polskiego z sowieckim centralizmem, postrze-gać wyłącznie negatywnie?

Osiemnastoletnie władanie określonych środowisk w spo-sób celowy:a) zerwało ciągłość w działalności wybudowanych trudem

społeczeństwa zakładów pracy i zdobytych rynków,b) poważnie nadwątliło ciągłość kulturową poprzez narzu-

canie języka „Gazety”, kreowanie mody na wyśmiewanie polskiej kultury i równocześnie propagowanie, w o wiele większym stopniu niż w PRL, szmiry, destrukcji i deka-dencji,

c) poważnie zagroziło ciągłości pokoleniowej (biologicz-nej) poprzez masowe bezrobocie (a ostatnio powszechny exodus) młodych i utrzymywanie zarobków często nawet dziesięciokrotnie niższych w porównaniu z krajami UE.

Ciągłość kultury i tkanki biologicznej narodu nie będzie zabezpieczona negatywną stroną lustracji, przeciwnie – dać ją może tylko jej strona pozytywna.

4. Marnotrawstwo dziedzictwa

W Polsce żyje sporo osób zbyt silnych i wybitnych na-wet jak na wielkie możliwości łamania karier przez aparat bezpieczeństwa. Trzeba to wyraźnie powiedzieć: większość z nich żyje na marginesie życia publicznego i zawodowego w III RP. Program lustracji negatywnej nie daje im (bo-haterom, niezłomnym, najzdolniejszym) żadnych szans na służenie krajowi na miarę ich wielkich kompetencji,

Page 45: OBYWATEL nr 5(37)/2007

44 45

energii, możliwości. Odmowa współpracy z SB czy PZPR przez uczonego, technika, inżyniera, konstruktora oznaczała poważne ryzyko zagrożenia jego kariery zawodowej. Czasami władzom nie udało się złamać kariery, ponieważ osobowość była zbyt wybitna. Dotyczyło to zwłaszcza ludzi urodzonych po wojnie, którzy zaczęli tworzyć w latach ., a potem zor-ganizowali opozycję lat . Jest to pokolenie „najgorsze” dla celów nowej indoktrynacji, najodporniejsze na nowe werbo-wanie. Ci, którzy w latach . mieli - lat, byli pełni entu-zjazmu w naprawie bytu politycznego, materialnego i narodo-wego. Niejednokrotnie poświęcili się temu całkowicie.

Rekonstrukcja kraju po r. mogła z powodzeniem włączyć AK-owców, Powstańców, przedstawicieli emigracji patriotycznej, bowiem wielu jeszcze wiek i stan zdrowia na to pozwalał. W roku -latek z r. miał zaledwie lat, -latek – lata, -latek – , -latek – . Można służyć krajowi jeszcze po -tce i to bardzo czynnie, często nawet operacyjnie, zwłaszcza w polityce, nauce, ekonomii, wojsko-wości, technice, edukacji wszystkich szczebli, kulturze etc.

Obecnie marnujemy pokolenie urodzone po wojnie. Tak-że w budowanej IV RP nie widać zdecydowania w pozytyw-nej lustracji, która mogłaby się toczyć bez ustaw sejmowych. Chodzi wszak o wymianę kadr na różnych szczeblach na ludzi sprawdzonych i wybitnych profesjonalistów. Niewyba-czalnym błędem budowniczych IV RP będzie zmarnowanie tego pozytywnego dziedzictwa pokolenia żyjącego w PRL.

Najwyższy czas, aby zawody i funkcje oddać ludziom, którzy przeszli pozytywnie egzamin służenia państwu i społeczeństwu. Niech oni kształtują młodych następców, nie zaś wegetują na przyspieszonych świadczeniach socjal-nych. Stawianie po prostu na młodych jest zabiegiem wła-dzy, która programowo (błędnie czy celowo?) zrywa z cią-głością. Stalinowcy czy hitlerowcy postawili wyłącznie na młodych – podatnych na sterowanie przez wyspecjalizowane agendy. Teraz do tych agend dołączają wszechwładne media.

Kraj jest w tej szczęśliwej sytuacji, stworzonej, para-doksalnie, represjami SB, że posiada dużą kadrę ludzi nie-zwykle inteligentnych, psychicznie silnych, przeszkolonych w „podziemiu” lat . Młodzi nie przeszli jeszcze egzaminu historycznego i ich nabór będzie prawidłowy dopiero po rozpoznaniu, a nie przed. Absolutnie błędna jest norma korzystania z kadry gorszej w sytuacji, gdy jest do dyspo-zycji kadra sprawdzona – a tu chodzi o niezwykle drogie szkolenie kadry w walce o godne życie, w sytuacji obcego namiestnictwa i w walce z nim. Mądra władza nigdy nie lekceważy kadry wyselekcjonowanej w tak kosztownym Laboratorium Historii. Lustracja powinna służyć przede wszystkim wszechstronnemu wykorzystaniu tego potencjału danego przez Historię.

prof. eres rabińs, prof. irosław abierowsi

Powyższy tekst jest zmienioną wersją artykułu, który ukazał się w materiałach Mię-

dzynarodowego Seminarium „25-lecie Solidarności Walczącej”, red. J. Chmielowska,

P. Hlebowicz i in., Warszawa 2007.

Klub Prenumeratorów „Obywatela”

Prenumerata to konkretny sposób wsparcia „Obywatela”.

Nie oglądaj się na innych. Zrób to sam!

Poniżej prezentujemy argumenty przemawiające za tym, że warto zostać członkiem

Klubu Prenumeratorów „Obywatela”:

• Prawie 50% ceny pisma sprzedawanego w salonach praso-wych zabierają nam pośrednicy. Jakie są konsekwencje tego dla stabilności finansowej „Obywatela” nie musimy Ci chyba tłu-maczyć. Gdy kupisz pismo bezpośrednio u wydawcy (prenu-merata), to więcej pieniędzy trafia do nas, a mniej do pośred-ników. Twoja prenumerata to konkretny, realny i bardzo duży wkład w umacnianie niezależności finansowej „Obywatela”.

• W prenumeracie masz jeden numer „Obywatela” gratis. W salo-nach prasowych zapłacisz za 6 numerów 48 zł – u nas 42 zł. Co prawda musisz pieniądze zapłacić „z góry” i od razu całą sumę, ale wtedy pismo trafia co dwa miesiące prosto do Twojej skrzyn-ki pocztowej – nie musisz go szukać w punktach sprzedaży. No i zyskujesz na zniżkach – patrz niżej.

• Wśród członków Klubu Prenumeratorów losujemy raz na 2 mie-siące nagrodę. Masz szansę dostać za darmo coś, za co inni pła-cą.

• Jako prenumerator otrzymujesz nieodpłatnie (w miarę naszych możliwości) materiały dodatkowe: foldery, plakaty, gazety, ulot-ki, naklejki itp.

• Członkowie Klubu Prenumeratora mają 10% zniżki na książki z Biblioteki Obywatela.

• Będąc prenumeratorem masz bezpłatny wstęp na imprezy orga-nizowane przez nas: Festiwal Obywatela, Konfrontacje Filmowe itp.

• Prenumerata to najpewniejszy sposób zdobycia kolejnych nu-merów pisma. Często dzwonią i piszą do nas czytelnicy, bo w sa-lonie prasowym nakład „Obywatela” został wykupiony, a oni spóźnili się z zakupem.

• Przy zamówieniu rocznej prenumeraty (42 zł) nieodpłatnie do-staniesz wskazany przez Ciebie jeden z numerów archiwalnych „Obywatela” (do wyboru numery 7,10,13,14 i 16-36).

Nagrody dla prenumeratorówInformujemy, że nagrodę w postaci książki

AUTOkarykatury wylosował

Artur Wróblewski – Gdynia

Gratulujemy! Nagrodę prześlemy pocztą.

Jeżeli zależy Ci na tym, by w Polsce istniało takie pismo jak „Obywatel”,

nie zapomnij o prenumeracie!

Page 46: OBYWATEL nr 5(37)/2007

46 47

Batalion Szturmowy Armii Ludowej im. Czwartaków powstał w marcu roku. Był przeznaczony do akcji dywersyjnych. Dowódcą batalionu był porucznik Lech Ko-byliński, „Konrad”. W „Czwartakach” służył między innymi Zenon Kliszko, bliski współpracownik Władysława Gomułki i przyszły członek Komitetu Centralnego Biura Politycznego PZPR.

W r., pięć lat po studiach, Lech Kobyliński wydał obszerną monografię „Śruby okrętowe”. Zawierała ona cha-rakterystyki profili śrub, przebadane w basenie modelowym w Wageningen w Holandii. Z tych charakterystyk korzystali-śmy dobierając śruby w studenckich projektach. Wszyscy na wydziale wiedzieli, że Lech Kobyliński i jego żona są zaprzy-jaźnieni z „Krwawą Kliszką.”

W r. Lech Kobyliński, wciąż magister, lat , został przewodniczącym Rady Naukowo-Technicznej Polskiego Rejestru Statków. Nie ustąpił z tej funkcji nawet wówczas, gdy przez siedem lat był poza krajem. Jest też dożywotnim przewodniczącym grupy krajowej IMO (Międzynarodowa Organizacja Morska) ds. SLF (stateczności, linii ładunkowych i bezpieczeństwa statków rybackich) przy PRS, mimo że kilka lat temu w jawnym głosowaniu otrzymał zaledwie sześć gło-sów na ok. głosujących.

W r. Lech Kobyliński obronił rozprawę doktorską. Była to jego ostatnia praca naukowa dotycząca śrub okręto-wych. Rok później Lech Kobyliński uzyskał stopień doktora habilitowanego i również w tym samym roku tytuł profesora nadzwyczajnego.

Nie trzeba znać szczegółowo ustawy i zwyczajów akade-mickich, aby stwierdzić, że chronologia tej kariery naukowej jest zdumiewająca.

Do pracy naukowej i dydaktycznej Lech Kobyliński pre-dyspozycji nie miał. Pozycja profesora była tak silna politycz-nie i tak słaba merytorycznie, że wielu młodych zdolnych ludzi opuściło katedrę przenosząc się do innych ośrodków. Np. wiele lat mówiło się w katedrze o skrypcie z właściwo-ści morskich okrętu. Wykłady prowadził profesor bez zro-zumienia przedmiotu, według przestarzałych książek ro-syjskich, a skrypt miał opracować adiunkt, dr Jan Dudziak, który specjalizował się w tej tematyce. Dr J. Dudziak wydał nie tylko skrypt, ale także znakomitą książkę pt. „Teoria okrę-tu”, dopiero po opuszczeniu katedry w r. Książka ta jest ewenementem, gdyż nie ma takiej drugiej w literaturze świa-towej, która obejmowałaby całość przedmiotu na poziomie zaawansowanym.

Prof. Kobyliński preferował inwestycje. Pod jego kierow-nictwem katedra zamieniła się w zakład produkcji wodolotów (lata -) i poduszkowców (lata -). Po wyczerpa-niu się takich pomysłów na rozwój nauki, prof. Kobyliński został oddelegowany do IMO (lata -). Trzeba wyja-śnić, że IMO nie prowadzi własnych badań, nie jest instytucją naukową. Międzynarodowa Organizacja Morska ma na celu zapewnienie bezpieczeństwa ludziom i środowisku. Uzgadnia i wdraża przepisy i konwencje dotyczące budowy i eksploata-cji statków morskich, dotyczące bezpieczeństwa.

Podczas nieobecności Profesora w katedrze, docent Mie-czysław Krężelewski mógł zrobić w końcu habilitację oraz opracować program nowego przedmiotu: hydromechanika okrętu, opartego na metodach fizyki matematycznej. Była to rewolucja w nauczaniu dotychczasowego przedmiotu: teoria okrętu, której nie sprostali nauczyciele ze „szkoły” Profesora. Po powrocie z IMO w r., Profesor zmusił autora progra-mu do wyodrębnienia z hydromechaniki okrętu części apli-kacyjnej, nauczanej po staremu.

Nową specjalnością Profesora stało się teraz organizo-wanie międzynarodowych konferencji naukowych. Zaczął od zorganizowania . Międzynarodowej Konferencja STAB (dot. stateczności statków) we wrześniu r. Dr hab. Ma-ciej Pawłowski był sekretarzem naukowym tej konferencji.

Teoria okrętu pod nadzorem Armii Ludowej

Joanna Duda-Gwiazda

RYS.

SZYM

ON

SU

RMAC

Z

Page 47: OBYWATEL nr 5(37)/2007

46 47

Na polecenie Profesora opracował i złożył do wydania tom zawierający dyskusję. Z tego powodu opóźnił o dwa miesią-ce wyjazd na roczny staż naukowy do Glasgow. Po powrocie okazało się, że tom nie został wydany. Profesor stracił zain-teresowanie tą publikacją po otrzymaniu wysokich nagród przez cały komitet organizacyjny. Nagrody nie otrzymał tyl-ko M. Pawłowski, który po powrocie z Glasgow dopilnował, aby publikacja jednak się ukazała.

Po transformacji ustroju w III RP, Lech Kobyliński bez przeszkód kontynuował swoją działalność według zasad ko-mercyjnych. Po konferencji HYDRONAV ‘ przez długie miesiące po katedrze poniewierały się materiały przygoto-wane do II tomu, lecz tom ten nigdy się nie ukazał. Niemniej jednak, cały komitet organizacyjny otrzymał bardzo wysokie nagrody (kilka tysięcy dolarów), nieproporcjonalne do zna-czenia konferencji. Z dofinansowania z MEN na X Krajową Konferencję Mechaniki Płynów w Sarnówku we wrześniu r. ponad połowę środków przeznaczono na dofinanso-wanie komitetu organizacyjnego ( milionów z ).

Szkoła kapitanów, która zaczęła powstawać na jeziorze Silm k. Iławy w latach ., została w roku przekształ-cona w Fundację Bezpieczeństwa Żeglugi i Ochrony Śro-dowiska. Profesor nie był ani pomysłodawcą tej szkoły, ani autorem koncepcji modeli szkoleniowych, ani programu szkolenia. Profesor nie zna się ani na sterowności okrętu, ani nie znał praktycznych problemów manewrowania. Wy-kładów podczas kursów ( godz. dziennie) nie prowadził ze swoich notatek. Była to prawdopodobnie najdroższa godzina dydaktyczna w Polsce. Zasługą Profesora było zdobycie pie-niędzy na tę inwestycję w ramach programu CPRB ., któ-rego był kierownikiem. Z wykonania inwestycji rozliczał się sam przed sobą. Fundacja powstała bez wiedzy katedry ży-wotnie zainteresowanej przedmiotem, na majątku Wydziału. Późniejsze umowy między Fundacją i Wydziałem Oceano-techniki i Okrętownictwa dyskutowane były tylko na Radzie Wydziału, niezbyt zorientowanej w temacie. Profesor podpi-sywał umowy jako prezes Fundacji, a potem nie dotrzymy-wał ich, gdyż dbał o interes Fundacji, a nie Wydziału.

PRS w wolnej Polsce bardzo sprawnie przystosował się od nowej rzeczywistości. W odnowionym budynku zachwy-ca piękna mozaika na podłodze w holu, płaskorzeźby na ścianach. Natomiast inspektorzy siedzą po trzech w ciasnych pokoikach przy małych biurkach, na których trudno rozło-żyć dokumentację. Do ostatniego biurka w szeregu niemal nie dociera światło dzienne. Po tych zmianach zaczęło się mówić o prywatyzacji PRS-u, a nawet o sprzedaniu go Ger-manischer Lloyd. Laikowi trudno wytłumaczyć, co znaczy sprzedanie narodowego towarzystwa klasyfikacyjnego. Posłużmy się analogią – „Senat pożytku nam nie przyno-si, sporo kosztuje, gmach pięknie odnowiony, sprzedajmy go Bundestagowi”. PRS od lat nie prowadzi własnych badań, a nawet nie ma woli, czy też może środków finansowych, na adaptowanie przepisów innych towarzystw klasyfikacyjnych. Np. długo brakowało polskich przepisów dotyczących stoso-wania lekkich stopów aluminiowych do budowy szybkich statków pasażerskich.

Wobec kurczącej się ilości statków objętych dozorem, PRS zaczął przyjmować statki tanich bander i nadawać im klasę, bez należytej staranności sprawdzając ich stan tech-

niczny, przeważnie bardzo kiepski. Skończyło się kompro-mitacją i w maju r. IACS (stowarzyszenie towarzystw klasyfikacyjnych) zawiesiło członkostwo PRS. Rada Nauko-wa PRS z prof. Kobylińskim na czele postanowiła przeczekać burzę, chociaż prasa zachodnia, nawet codzienna, przypuści-ła frontalny, częściowo przesadzony atak na PRS, a przy oka-zji na całe polskie okrętownictwo. Pokazałam dr. Dudziako-wi, też członkowi Rady Naukowej PRS, cały plik faksów z ar-tykułami prasy zachodniej, które dostawałam od znajomego z Holandii. Tej burzy nie można było przeczekać. Wdrożono program naprawczy, a pracownicy PRS wreszcie doczekali się zmiany na stanowisku dyrektora. Został nim naukowiec, dr Jan Jankowski. Prof. Kobyliński nie podał się do dymisji, nadal jest przewodniczącym Rady Naukowej, czym unie-możliwia odrodzenie się PRS.

W styczniu r. zatonął polski prom „Jan Heweliusz”. Zdarzyło się to w trakcie pobytu polskiej delegacji w IMO. Katastrofa ta wywołała w IMO zrozumiałe poruszenie i prof. Kobyliński obiecał złożyć kondolencje rodzinom ofiar. Nie wiadomo, czy to zrobił, natomiast jako przewodniczący Rady Naukowej PRS nie uruchomił żadnego programu badawcze-go, tak jak czyniły to inne państwa po katastrofach swoich promów. Odkrycia mechanizmu wywracania się promów, które miało dla IMO przełomowe znaczenie, dokonał pol-ski uczony, Maciej Pawłowski w Glasgow. Jest to indywi-dualne osiągnięcie Polaka, ale liczy się jako sukces nauki brytyjskiej, ponieważ w Polsce pod okiem prof. Kobyliń-skiego prowadzenie tych prac nie było możliwe.

Lech Kobyliński zmonopolizował kontakty Polski z IMO. Albo sam zawoził do IMO wyniki prac innych, albo poja-wiały się trudności. Maciej Pawłowski został wyrugowany z polskiej grupy IMO. Miałam wyjątkowego pecha, kiedy w wyniku prac nad niezawodnością siłowni i bezpieczeń-stwem statku, zaproponowałam zmiany w systemie rejestra-cji wypadków morskich w bazie danych IMO, aby system ten był bardziej przydatny do analizy przyczyn i oceny ryzyka. Propozycja została pozytywnie zaopiniowana przez polską sekcję działającą przy PRS i wysłano ją do IMO jako oficjalne stanowisko strony polskiej. Niestety, dwukrotnie zaginęła na poczcie w drodze do Londynu, nie znalazła się w agendzie i mogłam ją przedstawić na sesji tylko jako głos w dyskusji.

Po katastrofach dużych zbiornikowców („Amoco Ca-diz” u wybrzeży Bretanii i „Exxon Valdez” na wodach Alaski) okrętowcy na całym świecie pracowali nad metodami zwięk-szenia bezpieczeństwa zbiornikowców. Sztywne przepisy IMO, uzupełnione pospiesznie pod wpływem zaalarmowa-nej opinii publicznej, o wymóg tzw. podwójnego kadłuba ha-mowały rozwój nowych konstrukcji. Wprowadzenie do kon-wencji SOLAS kryteriów opartych na prawdopodobieństwie rozwiązało problem. Ten rozdział konwencji jest wynikiem prac Macieja Pawłowskiego.

Uczony o światowym dorobku, dr hab. Maciej Pawłowski, nie jest obecnie profesorem. W r. L. Kobyliński, recen-zując dorobek M. Pawłowskiego na tytuł profesora, napisał nieprawdę, a także skontaktował się z dwoma pozostałymi recenzentami i przewodniczącym komisji do spraw tytułu. W roku M. Pawłowski dostał wprawdzie stanowisko profesora nadzwyczajnego, nadane przez uczelnię, tytułu profesora jednak nie dostał. W r. stanowisko profeso-

Page 48: OBYWATEL nr 5(37)/2007

48 49

ra utracił. Pytałam wówczas dwóch profesorów o przyczyny. Usłyszałam: „Nie broń go, to donosiciel, doniósł na całe śro-dowisko do KBN-u” (Komitetu Badań Naukowych).

Takimi metodami korporacja broni swoich, którzy mają dojście do pieniędzy. Wiem z autopsji, jak przyzna-wane, prowadzone i rozliczane były granty utytułowanych „niekwestionowanych autorytetów” akademickich w latach ., ponieważ w r. dostałam trzyletni grant, mimo for-malnych protestów z uczelni przeciwko finansowaniu przez KBN pracownika CTO (Centrum Techniki Okrętowej), nie naukowca. Pod koniec lat . interwencje M. Pawłowskiego w KBN położyły kres najbardziej jaskrawym przejawom roz-pasania przy korzystaniu z dofinansowania nauki z budżetu. Poprzednio M. Pawłowski, kiedy pracował w Glasgow, bez swej wiedzy został dopisany do wniosku o przyznanie grantu, ponieważ taki wniosek lepiej się prezentował przed komisją przyznającą fundusze. Sekretarka Profesora awansowała do roli p.o. docenta, a praca w grantach była jawnie pozorowana. Maciej Pawłowski zasłużył na miano donosiciela, odmawia-jąc zgody na żyrowanie własnym nazwiskiem pracy innych.

To jeszcze nie koniec opowieści o karierze naukowej dzielnego partyzanta Armii Ludowej. stycznia r. wszczęty został przewód o nadanie godności i tytułu dok-tora honoris causa Politechniki Gdańskiej prof. Lechowi Ko-bylińskiemu. Maciej Pawłowski wystosował do Rektora PG pismo, w którym wyraził swój sprzeciw wobec tego zamiaru. W marcu Senat PG, po wysłuchaniu koreferatu M. Pawłow-skiego, oddalił wniosek. W listopadzie wniosek został wzno-wiony, ponieważ wpłynęły pisma dr. Jana Jankowskiego, pre-zesa PRS i dr. Jana Dudziaka, dyrektora ds. Badań i Rozwoju CTO, którzy w imieniu załóg wyrazili poparcie dla wniosku.

Załogi PRS i CTO nic nie wiedziały o swojej inicjatywie. Do godności Budowniczego Polski Ludowej prof. Kobyliński do-łączył doktorat honoris causa PG, nadany w r. – nieho-norowo, w drodze oszustwa.

Do napisania tego artykułu skłoniło mnie to zwieńczenie kariery naukowej prof. Kobylińskiego. Zdumiało mnie wy-stąpienie właśnie J. Jankowskiego i J. Dudziaka, naukowców, którzy wobec Profesora nie mają żadnego długu wdzięczno-ści. Obserwując sytuację z zewnątrz, można by sądzić, że ra-czej staną u boku Macieja Pawłowskiego, który od lat usiłu-je powstrzymać obniżanie się standardów merytorycznych i etycznych w polskiej nauce.

Między bajki można włożyć argumenty o godności osobistej i autonomii wyższych uczelni, podnoszone przez korporację akademicką w proteście przeciw lustracji tego środowiska na mocy ustawy. Argumenty te byłyby wiary-godne, gdyby elity intelektualne wypracowały jakiś własny system weryfikacji swoich autorytetów. Na ogół wiadomo, kto w drodze do kariery naukowej korzystał z niedozwo-lonego dopingu i faulował konkurentów, ale nic z tego nie wynika. Przy pewnym stopniu demoralizacji i korporacyj-nym charakterze środowiska, nie jest ono w stanie oczyścić się bez ingerencji z zewnątrz, a tej nie ma i nie będzie. Lu-stracja z urzędu, pierwszy krok do uzdrowienia stosunków na wyższych uczelniach, została zablokowana przez środowisko akademickie. Dziennikarze, nawet gdyby chcieli, są bezradni wobec hermetyczności środowiska i skomplikowanej natu-ry przedmiotu. Mogłam napisać ten artykuł tylko dlatego, że nie jestem dziennikarzem, lecz okrętowcem. Nie można mnie również posądzić o tendencyjność. Nie jestem rozgoryczonym naukowcem, któremu się nie powiodło, ponieważ w ogóle nie jestem naukowcem, i to z własnego wyboru. Dr. hab. Macieja Pawłowskiego również nie można zaliczyć do uczonych, któ-rym się nie powiodło, ponieważ jego osiągnięć w nauce świa-towej nikt w Polsce nie może zdezawuować. Jest to szczególny zbieg okoliczności i na wiele takich artykułów nie można li-czyć, nawet gdyby redakcje chciały je publikować.

Obym się myliła, ale odnoszę wrażenie, że sytuacja nie-pokornych naukowców jest teraz gorsza niż w czasach PRL. Maćka Pawłowskiego poznałam wiele lat temu na studium doktoranckim. Wsławił się referatem na seminarium z eko-nomii politycznej na temat polityki rolnej W. I. Lenina. Dotarł do listu Lenina skierowanego do sekretarzy partii, którzy pro-ponowali organizowanie wzorcowych kołchozów, aby zachę-cić rolników do kolektywnego gospodarowania. Lenin im od-pisał, że kolektywizację trzeba przeprowadzić równocześnie w całym kraju i dopiero wtedy, gdy Partia na tyle się umocni, aby opanować bunty na wsi i protesty głodowe w mieście. Z referatu Pawłowskiego wynikło niezbicie, że Lenin nie był żadnym ideowcem, tylko pospolitym, żądnym władzy zbrodniarzem. Na tym seminarium też popisywałam się jak umiałam i powstała wątpliwość, czy przejdziemy przez egza-min z ekonomii, dopuszczający do doktoratu. Zdaliśmy gład-ko, ale na wszelki wypadek jeden z profesorów-okrętowców przyszedł na egzamin, aby dopilnować, czy nie dzieje się nam krzywda. Obawiam się, że obecnie trudno byłoby znaleźć pro-fesora, który tak zachowałby się w analogicznej sytuacji.

oann ud-wiazd

����������

�����������������

����������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������

���� ��� ������� �� �������� ��������������� ������������������������������������� ���������������������������������������������������������������

��� �������� ������ ���� ����� ������������������ �� ��������������� ����������� �������������������� ������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������ ����� ������� ������ ������� �������� ������������ �������������������� ������� ������������ �� ������� ����������� �������������������������������������������������������������������������������������������� ������ ���������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������� ������� ��� ���� ������ ��������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������

����������������������������������������������������������������������

������������������� ��������������������������������������������������������������������������������������������������� ������������������� ��� �������� ������������������������������������ ��������������������� �������������� ������������� ������ ��� ������� �������������������� ��������������������������� ������������������������������������� ���������������������������������������

����������������������������������������������������������������������

����������������������������������������� �� ��� ��������������� �� ����������� �� ��� ����� �������� ������ ��� ������ ����� ����������� ������������ ��������� ������� ������ ������� ������������������������������ ����������������������� �������������� ���������� �������� ������ ������ ���������� ��� ���������������������� ����������� �� ���������� ���� ���������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������

�� ������ ���� ������� ����������� ������ ���� ����� �� �����������������������

������������������������� ������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������

���������������������������������������������������������������

������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������ �������������� ������� ���� ��� ���� ��������������� ����������������������������������������������������������������������� �� ����� �������� ���� ���� ����� ���������� ������������������������������������������������� �� ��� ����� ���������������������������� ������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������������� ������� ������������ ��� ���������� ������������������������������

��������������������

�����������������������������

�������������������������������������������

���������������������������������

������������������������������������������������������

����������������������������������������������

�������������������������������

������������������������������������������������������������������

�������

Page 49: OBYWATEL nr 5(37)/2007

48 49

Józef Chałasiński stwierdził, że „być inteligentem to znaczy zajmować pewne miejsce w społeczeństwie – miejsce spo-łeczne. Można do tego miejsca nie dojść, ale gdy się do niego dojdzie, nie można uchylić się całkowicie od tych wymagań, jakie to miejsce stawia jednostkom, które je zajmują. To miej-sce kształtowało się w procesie społeczno-historycznym”... Czy da się określić moment powstania polskiej inteligencji? Ująć jej dzieje w pewien porządek, wyznaczyć momenty krytyczne, wskazać jej tożsamość?

S. B.: Nieraz już stwierdzano, że inteligencja oznacza pewien bardzo niejednorodny zbiór. Zawsze taki był, a dziś chyba zupełnie pogubilibyśmy się, gdybyśmy go chcieli do-kładniej określić. W każdym razie na pewno warto, nawią-zując do tytułu pisma, uwypuklić jej, w znacznym stopniu, obywatelski charakter. Od inteligencji wymaga się postawy obywatelskiej, tj. tego, by nie myślała za wiele tylko o wła-snych korzyściach, miała natomiast poczucie służebności wobec większej całości narodowej czy państwowej.

W okresie zaborów chodziło przede wszystkim o pierw-szą z tych całości, po odzyskaniu niepodległości także o dru-gą. Na temat genezy inteligencji jako warstwy nie mam nic

oryginalnego do powiedzenia, mam poczucie, że nie da się jej zamknąć w jakiejś jednej formule. Co do sytuacji kry-tycznej to najbardziej typowa była związana z determinantą historyczną. W okresie zaborów wiązało się to z pytaniem, czy i kiedy odzyskamy niepodległość. W tym był zawar-ty pewien dylemat lojalnościowy. Sytuacja ta powtórzyła się w innym wariancie po II wojnie światowej. Ważnym i otwartym problemem jest sytuacja po odzyskaniu niepod-ległości, w okresie II Rzeczypospolitej. Co w ogóle mogła zrobić inteligencja, jakie były jej możliwości?

Tutaj np. charakterystyczna jest bezsilność kręgów inte-ligenckich w kwestii ukraińskiej. Mieliśmy szereg błyskotli-wych pomysłów, co należy robić, a jednocześnie wszystko to było w gruncie rzeczy marginesem, który w niewielkim lub za małym stopniu wpływał na politykę. Nie można było np. przełamać złowieszczego fatum, określanego przez sytuację międzynarodową.

Inteligencja jako warstwa często zresztą wpadała w pu-łapki. Taką inteligencką pułapką był pacyfizm, „chleb za kamień”. Niektóre piękne pomysły były nie z tego świata, np. utworzenie państwa litewskiego jako państwa kantonal-nego na wzór Szwajcarii. W tym miejscu Europy i w tym czasie! Jeśli inteligent wymyślał sobie jakąś „słuszną” spra-wę, gotów był nawet do poświęceń, ale, niestety, dobrymi intencjami jest, jak wiadomo, wybrukowane piekło. Każ-dy pomysł musi być rozpatrywany w szerszym kontekście, uwzględniającym grę realnych sił. Dobre intencje i „ducho-wa niewinność” nie wystarczą.

Niedobrze byłoby jednak patrzeć na inteligencję w ka-tegoriach nadmiernie politycznych. Ważnym motywem jej działań było niekiedy uwolnienie się od presji obowiązków patriotycznych i bronienie się przed utylitaryzmem w imię kultury wyższej.

A co znaczy określenie „społeczne miejsce inteligencji”? Dzia-łalność kulturową, stricte naukową? Czy także – społeczni-kowską, zaangażowanie w konkretne problemy społeczne? Może Pan wskazać, jak te dwa typy działalności mają się do siebie w historii polskiej inteligencji? Ukazać ważne, Pana zdaniem, postacie łączące obie te cechy?

S. B.: To, co nazwałem postawą obywatelską, wymaganą od inteligencji, to, rzecz jasna, powinność pewnego rodzaju społecznikostwa, choć często pośrednio, w postaci przykła-du rzetelności, a niekoniecznie jakiejś działalności na rzecz czegoś. Nie można też zapomnieć, że część inteligencji twór-

Inteligencja wczoraj i dziś

– z prof. Stanisławem Borzymem rozmawia Krzysztof Wołodźko

Prof. Stanisław Borzym (ur. 1939) – studiował filozofię na Uniwer-sytecie Warszawskim, po czym pracował w „Bibliotece Klasyków Filozofii” (PWN). Od 1970 r. na studium doktoranckim w In-stytucie Filozofii i Socjologii PAN w Warsza-wie. Doktorat (Poglądy filozoficzne Henry-ka Struvego, 1974) i habilitacja (Bergson

a przemiany światopoglądowe w Polsce, 1984) tamże. Profesura w 1992. Rok wcześniej został kierownikiem Zakładu Filozofii Współ-czesnej, a ostatnio Zakładu Filozofii Nowożytnej i Współczesnej. Inne ważniejsze publikacje: Filozofia polska 1900-1950 (1991), Panorama polskiej myśli filozoficznej (1993), Obecność ryzyka (1998), Przeszłość dla przyszłości (2003). Z prac edytorskich można wymienić: E. Abra-mowski, Metafizyka doświadczalna. Wybór pism (1980) oraz współ-udział w Przewodniku po literaturze filozoficznej XX wieku (5 tomów, 1994-97, także jako autor kilku artykułów). Specjalizuje się w historii polskiej myśli filozoficznej w powiązaniu z myślą francuską i niemiec-ką. Redaktor naczelny rocznika „Archiwum Historii Filozofii i Myśli Społecznej”. W Szkole Nauk Społecznych przy macierzystym instytu-cie prowadzi seminarium pt. „Polskie światopoglądy”.

Page 50: OBYWATEL nr 5(37)/2007

50 51

czej ogranicza się w zasadzie do działalności czysto zawodo-wej, ale np. mającej doniosłe znaczenie cywilizacyjne, a więc pośrednio dla całego społeczeństwa. Inteligencja twórcza mimo woli zawsze „poświęcała się” dla ogółu, co np. sprawi-ło, że Erazm Majewski w okresie I wojny światowej sformu-łował, w opozycji do marksizmu, tezę, że jest ona najbardziej eksploatowaną, wyzyskiwaną warstwą w społeczeństwie. Mamy tu bowiem do czynienia z największą dysproporcją między tym, co się daje a tym, co się w zamian otrzymuje.

Wykorzystywanie swoich zdolności na rzecz innych było czymś oczywistym i naturalnym. Każdy, kto wykonywał lub wykonuje swój inteligencki zawód tak, jak się tego oczeku-je, był i jest godny uznania w skali społecznej. Powstrzy-mam się od dawania przykładów koryfeuszy. Z jednej stro-ny, jest ich zbyt wielu, z drugiej, boję się mitologizowania konkretnych osób. Wad można doszukiwać się u każdego, chodzi raczej o zasadę, o kontynuację pewnych spraw, np. uważne dążenie do dobra narodu i państwa. Bezkrytyczne naśladownictwo osobowych wzorów jest ryzykowne, choć muszę przyznać, że patrzę często np. na historię światopo-glądów w sposób personalistyczny. Interesuje mnie jednak interakcja, a nie kanonizowanie kogokolwiek.

W r. Ludwik Krzywicki zwracał się do młodych przed-stawicieli polskiej inteligencji: „Jesteś dłużnikiem, wielkim dłużnikiem ludu pracującego. Zaciągnąłeś dług ten w dniach niemowlęctwa swego, przysparzasz go dzisiaj i będziesz to czy-nił aż do dnia twego ostatniego. Jeszcze raz wołam do Ciebie: dłużnikiem jesteś. Gdybym mógł, wziąłbym rozżarzone do białości żelazo i przyłożyłbym je do twego sumienia”. Na ile ważna historycznie jest dla polskiej inteligencji ta myśl – tak bliska tradycjom rosyjskiego narodnictwa – o długu, zacią-gniętym wobec warstw upośledzonych?

S. B.: Sto lat temu to sumienie prospołeczne odzywało się w literaturze polskiej wyraźnie. Krzywicki nie bez po-wodu chciał na początku XX wieku poruszyć sumienia, by zwrócić uwagę na los pokrzywdzonych. Autorem z tamtych lat, którego uważnie studiowałem, był Abramowski. Powie-działbym, że od strony moralnej sytuacja ówczesnych my-ślicieli lewicowych była komfortowa w tym sensie, że budo-wanie ustroju eliminującego krzywdę ludzką i otwarcie się na lud wydawało się bezdyskusyjne. Mamy wiele przykła-dów w literaturze, jak prostymi środkami można było po-ruszyć sumienia w tej kwestii.

Później sprawa stała się mniej przejrzysta, a niekiedy, na skutek wydarzeń historycznych, paradoksalna. Inteligen-cja poniosła olbrzymie straty w czasie II wojny światowej a system sowiecki po wojnie programowo niszczył opór inteligencki. To jej działa się krzywda, a krzywdzącymi był – powiedzmy, choć to uproszczenie – lumpenproletariat, bezkarny w swojej nienawiści do lepiej wykształconych, ale także część zaślepionej inteligencji. Jakby jednak nie patrzeć na ten rachunek krzywd, lepiej uwolnić się, w miarę możno-ści, od resentymentów i próbować budować nową elitę.

Myśl o pokrzywdzonych jest zawsze aktualna. Dziś jed-nak mamy na ogół do czynienia z różnego rodzaju grą po-lityczną. Prosty apel do sumień, taki jak u wspomnianych narodników, stał się mimo woli podejrzanym frazesem.

A co ze stosunkiem inteligencji do religii? Stanisław Brzozow-ski w „Legendzie Młodej Polski” wyraził bardzo krytyczny sąd na ten temat. Z drugiej jednak strony, co wykazał prof. An-drzej Chwalba w książce „Sacrum i rewolucja”, religia zawsze była, także dla radykalnej, lewicowej inteligencji, ważnym na-rzędziem porozumiewania się z ludem.

S. B.: Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, jak trwale tkwi-my w świecie wyobrażeń chrześcijańskich, nawet jeśli to się dzieje przez opozycję i negację. Zwłaszcza w świecie projek-tów społecznych, sprawiedliwości społecznej, bardziej niż w sferze czystej myśli. Jakiś wariant „Królestwa Bożego na ziemi” przejawiał się z wielką intensywnością w ruchu lewi-cowym, który skądinąd dążył do sekularyzacji. Ruch socja-listyczny w Polsce musiał liczyć się z katolicyzmem ludo-wym, w przeciwnym razie skazałby się na wyobcowanie.

W XX w. wzmogło się gwałtownie znaczenie mas, a ma-som nastrój religijny jest bliski. Demagogia polityków po-lega na manipulowaniu tą podatnością, co prowadziło nie-kiedy do prawdziwego cynizmu. Jan Karol Kochanowski na początku wieku XX zwrócił uwagę na to, jak wielką rolę grać będzie to manipulowanie masami. Stało się to warun-kiem sukcesu politycznego, stwarzało jednak klimat dla cy-nizmu i demagogii. W tej atmosferze ludowy katolicyzm był siłą stabilizującą. Brzozowski ostatecznie docenił społecz-no-kulturową rolę katolicyzmu.

Upadek quasi-religijnego mitu sowieckiego był dla le-wicy ciosem w skali światowej, ale lewica nie powinna kar-mić się mitami, więc to w dłuższej skali czasowej wyjdzie jej na dobre. Ideologia sowiecka, obłudnie zresztą maskująca imperializm, nie mogła pełnić takiej zastępczej roli. Niby-religijne rytuały i namiastki kultu były podszyte fałszem.

Utrata wiary jest w naszych czasach zjawiskiem czę-stym, ale inteligencja z tych prywatnych doświadczeń nie powinna pochopnie wyciągać wniosków o znaczeniu ogól-nospołecznym, a agresywny inteligencki ateizm sam siebie izoluje. Jednak, z drugiej strony, odnawianiu życia ducho-wego nie może towarzyszyć pogarda.

Polską inteligencję jedni opisywali w perspektywie „getta”, za-mkniętych saloników i kawiarnianych myślicieli. Stefanowi Żeromskiemu zawdzięczamy piękne mity Siłaczki, doktora Piotra, Cezarego Baryki. Prusowi zawdzięczamy Stanisława Wokulskiego. Czy jednak piękne mity mogą zwyciężyć z bo-lesną prawdą o „kawiarnianym” charakterze znacznej części polskiej inteligencji?

S. B.: Użycie słowa „perspektywa” jest tutaj bardzo sto-sowne. Co i z jakiej perspektywy widzimy, mówiąc o inte-ligencji i jej elitach. Elity „kawiarniane” też powinny być, nadają one koloryt miastom, ale spójrzmy na problem tro-chę inaczej.

O tworzeniu się nowych elit obywatelskich już wspo-mniałem. To jest oczywiście długi proces, związany w znacznej mierze ze stabilizacją państwa i wzrostem zna-czenia prawa w życiu publicznym. Jeśli chodzi o twórców, to tu już w ogóle nie da się planować. Trzeba im po prostu nie szkodzić. Twórcą, którego znaczenie jest trwałe, był np. van Gogh, a przecież to właściwie przedstawiciel margine-

Page 51: OBYWATEL nr 5(37)/2007

50 51

su społecznego. Elita jako grupa ludzi schlebiająca sobie nawzajem lub prowadząca środowiskowe spory, to co in-nego. Wybitna twórczość jest niekonwencjonalna. Sięgając do bliższej mi dziedziny, taki np. Wittgenstein w ogóle nie mógłby utrzymać się w pracy w moim macierzystym insty-tucie, z powodu notorycznego uchylania się od publikacji. Nie miałby „wykonu”, tzn. nie wykonałby planu rocznego! Rozwaga w myśleniu o twórcach to uwzględnianie takich przypadków.

U nas kwintesencją inteligencji są tzw. eksperci, którzy wypowiadają się w gazetach, radiu czy telewizji nieomal na każdy temat. Dysponują wystarczającą wiedzą, żeby zająć uwagę czytelników i widzów, a tym samym umocnić swój status. Są potrzebni. Ale to jest perspektywa zbyt krótka. Tacy ludzie przypominają tzw. dusze towarzystwa, niezbęd-ne na każdym zebraniu towarzyskim, ale głębokie życie twórcze inteligencji, mam nadzieję, toczy się gdzieś obok, innym rytmem i często nie daje natychmiastowego efektu. Nie lekceważmy zatem kawiarni ani medialnych ekspertów, bo to wszystko składa się na życie kulturalne, którego nigdy nie dość – ale to jeszcze, z drugiej strony, nie wszystko, to niewystarczające.

Czego jeszcze zatem trzeba?

S. B.: Lubię staromodny termin „życie duchowe” – ży-cie, które rozwija się, gdy zostaną zaspokojone elementarne potrzeby. Ma ono wiele wymiarów. Trzeba im wszystkim sprzyjać, bowiem za dużo było w ostatnim stuleciu zjawisk degradujących życie ludzkie. Ekonomia i polityka za bardzo zdominowały naszą epokę. Myślenie w kategoriach ego-istycznych potrzeb stało się wytrychem, który do wszyst-kiego ma pasować. Zgodnie z tą karkołomną logiką, Matka Teresa zaspokajała swoją egoistyczną potrzebę czynienia dobra! Horyzonty władzy i pieniądza będą nas uwierać. Ale dziś odkrywamy ze zdziwieniem, że nawet w świecie zwie-rząt nie wszystko da się wyjaśnić ciasnym utylitaryzmem i że są tam zachowania altruistyczne.

Czy dziś inteligencja ma jeszcze rację bytu? Czy może rozma-wiamy jedynie o kulturowym, społecznym fenomenie, który nie przetrwał próby czasu? Tym bardziej dziś, gdy tyle słyszy-my o zakażonych minionym ustrojem „wykształciuchach”?

S. B.: Wszyscy ci, którzy odczuwają niezbędność życia duchowego, zawsze będą tworzyć pewną szczególną war-stwę w życiu społeczeństwa. Nie chodzi, rzecz jasna, o jakiś nadzwyczajny jej status. W pewnym sensie taka warstwa tworzy się w sposób naturalny i częściowo nawet niezależ-nie od formalnego wykształcenia. Vilfredo Pareto spopula-ryzował myśl o „krążeniu elit”, czyli ich wymianie. Wymiana elit to nie jest postulat polityczny, ale właściwie naturalny proces. Przekreślanie dorobku pokoleń PRL-owskich było-by głupotą, ale faktem jest też, że były one częściowo ska-żone oportunizmem i, najłagodniej mówiąc, niewiarą w to, że system sowiecki jest tylko przejściowym zjawiskiem hi-storycznym. To krępowało wyobraźnię, a także determi-nowało tych, którzy nie chcieli znaleźć się na marginesie

życia publicznego. Zdarzały się też przypadki duchowego prostytuowania się. Dziś te dawniej ukształtowane elity nie chcą pogodzić się z utratą dawnego znaczenia, z tym, że na-deszli młodzi ludzie, nie obciążeni takim bagażem, i chcą wydobyć z faktu niepodległości (w szerokim rozumieniu) wszystko, co najlepsze. Nie chcą zadowolić się półprawdami minionych lat.

Zmiana zawsze następuje przez opozycję, ale całkowi-te destruowanie dorobku epoki PRL i post-PRL-u nie ma uzasadnienia, ponieważ zawsze trzeba szukać i eksponować elementy ciągłości. Dziś sprawa jest o tyle skomplikowana, że mamy właśnie do czynienia z reakcją na okres brutalne-go zerwania ciągłości. Na szczęście mieliśmy też bogate ży-cie intelektualne emigracji, które podskórnie oddziaływało w tamtych czasach ograniczeń ideologicznych. Nowa elita nie ukształtuje się bez walki, ale to jeszcze nie tragedia. Nie należy za bardzo przejmować się epitetami popularyzowa-nymi przez massmedia.

W takim razie – czy polska inteligencja wyszła z Polski Ludowej obronną ręką? I czy znajdzie dla siebie miejsce w tzw. IV RP?

S. B.: Wróćmy raz jeszcze do postaci Brzozowskiego. Jak wiadomo, jego tzw. sprawa nie została definitywnie wyja-śniona. Czy gdyby znaleziono dokument, że Brzozowski był formalnie agentem Ochrany, to jego pisma utraciłyby dla nas swoją wartość? Na pewno percepcja samej osoby zmie-niłaby się, ale jego dorobek ma w pewnej mierze autono-miczną wartość. Słabość człowieka nie oznacza, że nie stać go na coś cennego, trwałego.

Podobnie jest w odniesieniu do okresu Polski Ludo-wej. Donosicielstwo, służalczość są godne potępienia, nie-zależnie od tego, kto się tego dopuszcza. Czy lepiej tego nie wiedzieć? Wyprzeć ze świadomości? Mechanizm obronny jest tu zrozumiały, bo psuje nasze wyobrażenie o ludziach. Pamiętam, że kiedyś wychodziłem z teatru, zachwycony kreacją pewnego aktora, a znajoma, zdziwiona moim en-tuzjazmem, powiedziała karcąco: ale on sadystycznie znęca się nad żoną! Nie wiedziałem o tym i to popsuło dyskusję o artyzmie, chociaż zdania nie zmieniłem. Nie mieszajmy różnych porządków! Przecież w dziejach było wielu twór-ców o złej reputacji, którzy jednak zapisali się w pamięci zbiorowej.

Czy to znaczy jednak, że np. znany pisarz jest w tej sy-tuacji rozgrzeszony z denuncjowania znajomych itp.? Nie, kryteria moralne pozostają bez zmian. Zbrodnia pozostaje zbrodnią, nikczemność nikczemnością. Każdy Raskolnikow musi odpowiedzieć za zamordowanie staruszki, a grono opętanych staruszek za zamordowanie niedoszłego Raskol-nikowa. Myślę, że wszystkich obowiązuje uczciwy rachunek sumienia. Inteligencja PRL ma sporo na sumieniu, ale kto ma prawo mówić z pozycji bezgrzesznego? Każda morali-styka jest obarczona ryzykiem.

Dziękuję za rozmowę.

raów, lipca r.

Page 52: OBYWATEL nr 5(37)/2007

Ewa Cylwik

52 53

Turystyka niesterylna

„Mali? Dlaczego właśnie Mali? Po co?” – pytała ze zdziwie-niem większość znajomych, dowiedziawszy się o moich pla-nach. Tymczasem magnesem przyciągającym mnie nieodpar-cie było Timbuktu, dawne centrum transsaharyjskiego handlu i kwitnąca metropolia. To prawda, w dzisiejszej, odartej z ro-mantyzmu epoce, niewiele zostało z legendy otaczającej nie-gdyś to miasto. Nie spodziewałam się ani ociekających prze-pychem pałaców, ani kapiących złotem świątyń, ani tętniących życiem ulic i targów, których wizja tak niegdyś przemawiała do wyobraźni XIX-wiecznych podróżników, że ciągnęli tam niczym ćmy do płomienia. Miały mi wystarczyć piasek, pył i gliniana architektura.

Bo też niewiele więcej pozostało z potężnych królestw Gha-ny, Mali i Songhaju, które rozkwitały i upadały niegdyś na tere-nach dzisiejszego Mali (wbrew egocentrycznemu przekonaniu Europy, Afryka wcale nie jest krajem bez historii). Ten zachod-nioafrykański kraj Sahelu należy do pierwszej dziesiątki naj-biedniejszych państw świata. procent jego terytorium (trzy-krotnie większego niż obszar Polski) to pustynie i półpustynie. Jest natomiast – zwłaszcza jak na warunki afrykańskie – krajem kwitnącej demokracji. Po dokonanym w r. przewrocie i obaleniu dyktatury odbywają się tu regularnie demokratyczne wybory, które przynoszą nawet niekiedy zmianę na stanowisku przywódcy państwa.

***Pewnego lutowego dnia znalazłam się w samolocie z Paryża

do stolicy Mali, Bamako. Dotarliśmy szczęśliwie do celu. Mimo że to środek nocy, po wyjściu na płytę lotniska uderza w twarz gorące powietrze. Wraz z japońskim turystą, jedynym cudzo-ziemcem, który nie należał do rozkrzyczanej francuskiej grupy

oczekującej teraz na „tour-operateur”, pojechaliśmy taksówką do niewielkiego hoteliku na obrzeżach centrum miasta.

Rankiem odkrywam okolice mojego lokum: to leżąca nieco na uboczu dzielnica, zabudowana niskimi parterowymi dom-kami (nie z glinianej cegły banko, lecz z betonu) ogrodzonymi murami, tak że od drogi widać jedynie gładką ścianę i bramy. Ulice wyglądają jak wytyczone od linijki, co ułatwia orientację, asfaltu ani śladu, są za to kanały z nieczystościami, wokół któ-rych biegają szczury. Samochody z rzadka błądzące w labiryncie uliczek wzbijają tumany kurzu, który pokrywa staruszków sie-dzących przed domami, kobiety krzątające się przy codziennych pracach oraz dzieci bawiące się na brzegach kanałku. Kiedy przechodzę ulicą, siedzący przy niej ludzie pozdrawiają mnie, przy czym nie kończy się na standardowym „Bonjour. Ça va?”, lecz następuje cała konwersacja: „A upał nie za bardzo dokucza? A słońce nie za bardzo dogrzewa? A spacer nie męczy? A dokąd to?”. Trochę to śmieszne, ale sympatyczne.

Na mój mini-hotelik składa się parterowy budynek oraz po-dwórko ocienione ogromnym mangowcem, pod którym spę-dzam przez kilka następnych dni południowe godziny, gdy tem-peratura zdecydowanie nie sprzyja spacerom. Wieczorami, gdy robi się chłodniej, mangowiec staje się ośrodkiem ożywionego życia towarzysko-kulturalnego. Schodzą się zewsząd sąsiedzi, a Abdoulaye, chłopak hotelowy, wystawia na podwórze telewi-zor, przed którym zasiada liczna widownia. Wpatrzeni w hipno-tyzujący ekran oglądają najpierw wiadomości, nadawane kolej-no we wszystkich językach mówionych w Mali, od urzędowego francuskiego począwszy, poprzez bambara, songhaj i cały szereg innych, a na arabskim skończywszy. Później zaś dominują la-tynoamerykańskie seriale (tym razem to chyba „Zbuntowany Anioł” – czy tak ma wyglądać globalizacja?).

Przez saharyjskie bezdroża,

czyli w dni dookoła Mali

STU

DNIA

NA

PUST

YNI.

FOT.

EWA

CYLW

IK

Page 53: OBYWATEL nr 5(37)/2007

52 53

Turystyka niesterylna

Właśnie podczas takiego wieczorku mam okazję spróbo-wać malijskiej herbaty i usłyszeć jej „historię”, którą później przytaczano mi wiele razy. Czarna herbata jest tu nieznana, pija się wyłącznie zieloną, parzoną w małym czajniczku podgrze-wanym na czworobocznym stojaku, wypełnionym gorącymi węglami (to jedyny tutejszy sposób na gotowanie), a na jedną porcję tego szlachetnego napoju zużywa się całą paczkę. Fusy zalewa się trzykrotnie, zaś poczęstunek herbatą z pierwsze-go parzenia (thé premier) – ciemną niczym skóra Abdoulaye, cierpką i ostrą – jest najlepszym sposobem na uhonorowanie gościa i okazanie szacunku. Po pierwszym łyku z trudem udaje mi się opanować skrzywienie. Zwykło się tu mówić, że herba-ta jest odzwierciedleniem życia. Pierwsza – gorzka jak zdrada, druga – łagodna jak przyjaźń, trzecia zaś słodka jak miłość.

Bamako nie oferuje odwiedzającym szczególnych atrakcji, fascynuje jednak sama atmosfera, intensywność życia, barw, ruchu, pracy. Jest jak olbrzymie mrowisko, w którym krzątają się tysiące maleńkich mrówek. Kipi życiem, hałasem, kolorem, zapachami. Przypomina ogromne targowisko, gdzie kto żyw sprzedaje, targuje i kupuje. Ulicami dostojnie przechadzają się matrony niosące na głowach kosze lub tace pełne wszelkich dóbr. Poukładane na sztorc marchewki wyglądające jak nastro-szone pomarańczowe dready, rozczochrane sałaty, poskręcane strączki fasolki, suszone ryby, banany. Podczas gdy handel ar-tykułami spożywczymi opanowany jest przez kobiety, obrót towarami przemysłowymi wydaje się domeną mężczyzn. Spa-cerują niespiesznie, objuczeni przenośnymi „szczękami”, oferu-jąc wszystko, czego dusza zapragnie i to w kolorach, od których dostaje się zawrotu głowy: plastikowe naczynia, zabawki, zegar-ki, narzędzia, krawaty, mydło, proszek do prania, koralikowe na-szyjniki, plecione maty, batikowe tkaniny. Tradycja w zadziwia-jąco harmonijny sposób miesza się tu z nowoczesnością w pla-stikowym i przyciągającym oko wydaniu.

Intrygują mnie malcy sprzedający czerwony, zmrożony płyn w torebkach. Ryzykuję i po zapewnieniach sprzedawcy, że to coś nadaje się do spożycia, próbuję. Tajemniczy produkt oka-zuje się być herbatką z hibiskusa, zamrożoną w nocy na kamień, dzięki czemu jeszcze w upalne południe w woreczkach pływają kawałki lodu. Nic prostszego, odgryza się róg torebki i wysysa zawartość. I niestety wyrzuca opakowanie gdzie popadnie. Kraj nie ma żadnego systemu wywozu czy utylizacji śmieci, co daje się zauważyć na każdym kroku. Jak wyjaśnia Abdulaye, co jakiś czas sąsiadom udaje się skrzyknąć i organizują coś na kształt dnia sprzątania świata, wybierając i zakopując śmieci z otocze-nia domów. Nie jest to do końca efektywny system. I tylko dzię-ki temu, że tu każdą rzecz, plastikową butelkę i kawałek folii, zu-żywa się do szczętu, góry odpadów nie przysłaniają horyzontu.

Malijczyków deklaruje islam jako swoją religię, choć wielu z nich pozostaje w głębi ducha wiernymi animizmowi. chrześcijan ma do dyspozycji okazałą katedrę w centrum sto-licy. Neogotycki budynek z czerwonej cegły sprawia wrażenie, jakby przeniesiony tu został z innej rzeczywistości. Przed wej-ściem do świątyni cukierkowe różowo-błękitne obrazki Matki Boskiej i Jezusa z gorejącym sercem, stoją zgodnie obok czarno-złotych wersetów z Koranu. Pokojowa koegzystencja.

Bamako, jako jedyne malijskie miasto, może poszczycić się posiadaniem mostu – a nawet dwóch. Odzwierciedlają one doskonale zakręty historii kraju. Pierwszy, Most Przyjaźni, wy-budowany przez Rosjan, datuje się na czasy sojuszu malijsko-

radzieckiego. Drugi, znacznie nowszy, Most Króla Fahda, jest namacalnym znakiem przyjaźni z Saudyjczykami.

Spacerując wzdłuż Nigru obserwuję największą pralnię, jaką widziałam. Kilkudziesięciu ludzi stojących w rzece upstrzo-nej wysepkami mydlin tapla w brunatnej wodzie stosy koloro-wego prania, przerzucając do siebie ubrania, łapiąc odpływające chusty, szorując grube dywany. Co bardziej pomysłowi wjeż-dżają do rzeki dwukołowymi wózkami, co oszczędza im tru-du dźwigania ciężkich namokniętych tkanin. Wyprane rzeczy wykłada się na piaszczysty brzeg, gdzie schną w promieniach słońca – ciągną się tam szeregi równo ułożonych spodni, koszul, kolorowych chust, koców i dywanów.

Odwiedzam Muzeum Narodowe w Bamako. Trochę smut-ny widok: kilka masek, kilka figurek obrzędowych, trochę tka-nin malowanych techniką bogolain. Wszystkie cenniejsze eks-ponaty trafiły do muzeum z punktów kontroli celnej we Francji, Japonii, USA, Niemczech...

***

Po kilku dniach aklimatyzacji ruszam w dalszą drogę. Na pokonanie km do Mopti potrzebuję godzin. Dodając godziny oczekiwania na najbliższy autobus, wychodzi cały dzień. Godziny na dworcu nie są jednak czasem straconym. Za-wieram znajomości z kilkoma pasażerami, którzy częstują bul-wami jamu i orzeszkami kola (swoją drogą, orzeszki kola, któ-rych nazwa obiecuje tak wiele, smakują jak surowe ziarna fasoli zagryzane trawą). Dworzec pełen jest obnośnych sprzedawców thé premier, „markowych” zegarków, plastikowych grzebieni, grających zabawkowych telefonów komórkowych itp.

DZIE

WCZ

YNA

Z TY

KWĄ,

FO

MBO

RI, K

RAIN

A DO

GO

W. F

OT.

EWA

CYLW

IK

Page 54: OBYWATEL nr 5(37)/2007

54

55

Turystyka niesterylna

Mopti pozostawia mieszane uczucia. Miasto jest pięknie położone w widłach rzek Niger i Bani, a w starej części „jeży się” gliniany meczet, nastroszony wieżyczkami i „wypustkami”. Niestety odremontowano go ostatnio, umacniając cementem od wysokości drugiej kondygnacji, co sprawia wrażenie, jakby na glinianą wątłą podstawę-szyję nałożono przydużą betono-wą koronę. Mniej podoba mi się atmosfera. Mopti to dla wielu przystanek w drodze do Krainy Dogonów, a zatem kwitnie tu przemysł turystyczny. Ponieważ sezon już się skończył, nieliczni obcokrajowcy i potencjalni klienci oblegani są przez wszelkiej maści guide’ów. Trwa coś w rodzaju polowania i mniej wię-cej co czwarta napotkana osoba proponuje, że zostanie moim przewodnikiem. Wykręcam się jak mogę, mówię, że mam już umówionego przewodnika, ale wytrwale ciągną: „no przecież można podyskutować...”. Chętnie podyskutowałabym na inny temat niż wycieczka do Dogonów, ale zaczynający tego typu rozmowy są monotematyczni. Cały ten dość natrętny, żeby nie powiedzieć agresywny przemysł turystyczny, jest dość męczący i nieco psuje wrażenia, jakie można by wywieźć z Mopti.

Okazją do odetchnięcia jest kilka dni spędzonych w Krainie Dogonów na wędrówkach wzdłuż klifu, który ten tajemniczy lud obrał sobie za siedzibę. Posiadana przez Dogonów – jak wierzy wiele osób z Zachodu – wiedza tajemna i objawione im przez przybyszów z kosmosu sekrety wszechświata (Dogo-ni wiedzieli o istnieniu Syriusza B zanim odkryli go zachodni astronomowie) sprawiają, że wiele osób przybywa tu „w poszu-kiwaniu oświecenia”. Alex, młody Amerykanin z Atlanty, który nie mówi w żadnym innym języku niż angielski i nigdy wcze-śniej nie wyjeżdżał poza granice swojego stanu, postanawia za-mieszkać w dogońskiej wiosce tak długo, dopóki nie spłynie nań mądrość. Zaprawdę, różne mogą być drogi do wiedzy...

Wioski przycupnięte u stóp klifowej skały stanowią niepo-wtarzalny widok. Małe, ulepione z gliny i „tego, co wypada zwie-rzętom spod ogona” (jak eufemistycznie wyjaśnia mi pewna do-

gońska kobieta) domki, niektóre pokryte półokrągłymi chru-ścianymi dachami (to spichlerze), schodzą z klifu ku pustynnej równinie. Nad nimi zauważyć można przylepione do skał ni-czym jaskółcze gniazda budowle Tellemów, poprzedników Do-gonów. Obecni mieszkańcy klifu używają ich jako miejsc po-chówku. Piękna okolica na wieczny spoczynek... Stroma skała poprzecinana jest ścieżynkami, na których chyba nawet kozica miałaby zawroty głowy. Gdzieniegdzie widać przerzucone nad rozpadlinami schodki ze stopniami wyrąbanymi w pniu palmy.

Wędrując wzdłuż klifu wraz z dwójką poznanych tu Kana-dyjczyków, zatrzymujemy się w małych wioskowych „domach gościny”. Noce najwygodniej spędzać na dachu – jest nieco chłodniej, a po przebudzeniu widoki zapierają dech w pier-siach. Jeden z naszych „hoteli” to świeżo odremontowana „tym, co wypadło zwierzęciu spod ogona” chatka, pełna jeszcze „aro-matu” budulca...

Wielkie święto masek, Sigi, odbywa się nadal co lat (ostat-nie miało miejsce w r.). Ale tańce masek, odprawiane nie-gdyś jedynie przy szczególnych okazjach, można dziś zobaczyć na festiwalach folkloru lub zamówić – za odpowiednią opłatą oczywiście. Nadal jednak szczególnym szacunkiem otaczane są miejsca kultu i fetysze, kamienie lub skały, zamieszkane – jak się tu powszechnie wierzy – przez duchy. Duchy trzeba obłaskawić, by nie robiły żyjącym psikusów, toteż widać wokół ślady ofiar: rozlanych napojów i rozkruszonych pokarmów. Nieświadome niczego robimy sobie z Isabelle zdjęcia, siedząc na wielkim ka-mieniu na tle malowniczego uskoku skalnego. Nagle z oddali słyszymy rozzłoszczone krzyki, a w naszą stronę biegnie kilku zdenerwowanych mężczyzn. Jak się okazało, w kamieniu, który właśnie zbezcześciłyśmy sadzając na nim nasze niegodne zadki, mieszkają duchy przodków. Na szczęście nasz przewodnik za-chowuje zimną krew i udaje mu się udobruchać duchy przy pomocy odpowiedniej sumki wręczonej jednemu z mężczyzn broniących fetysza własną piersią.

SAN

GHA

, KRA

INA

DOG

ON

ÓW

. FO

T. EW

A CY

LWIK

Page 55: OBYWATEL nr 5(37)/2007

54

55

Turystyka niesterylna

***

Kolejnym punktem podróży ma być wymarzone Timbuktu. Nawet dzisiaj niełatwo dostać się do miasta – leży na uboczu, km od jedynej w tej części kraju asfaltowej drogi. Nie ma tu żadnej regularnej komunikacji, oprócz kursującej dwa razy w tygodniu ogromnej ciężarówki, przewożącej towary i ludzi. Mam szczęście, bowiem w Douanza, czyli miasteczku, gdzie trzeba opuścić „cywilizowaną” szosę i zboczyć na północ, udaje mi się znaleźć jeepa, który następnego dnia o świcie jedzie do Timbuktu. Kierowca zjawia się , godziny przed umówioną porą, robi pobudkę, wyłuskuje zaspanych pasażerów z małe-go hoteliku i wyruszamy na długo przed świtem, żeby uniknąć żaru lejącego się z nieba, gdy tylko słońce wzniesie się nieco nad horyzont.

Zanim dotrzemy do miasta, czeka nas jeszcze przeprawa promowa przez Niger. Jeden z kanałów tej rzeki doprowadzał niegdyś wodę do Timbuktu, ale przed kilkudziesięcioma laty został zasypany przez piasek. Całe zresztą miasto jest piasz-czyste, asfaltem pokryto jedynie -kilometrowy odcinek drogi od rzeki do wjazdu do miasta. Także tradycyjne domy z cegły banko zbudowane są w istocie z piasku i błota, wysuszonego na słońcu tak, że staje się twarde jak skała.

Mam szczęście. Jeden z miejscowych przewodników, Agisa, proponuje nocleg u pewnej rodziny i w ten sposób trafiam do domu Ismaela Dadié Haidara, pisarza, filozofa, historyka, wła-ściciela biblioteki manuskryptów i potomka słynnego rodu Ku-tich, o którym czytałam przed wyjazdem. Protoplasta rodziny, Ali Ben Zijad, nawrócony na islam Toledańczyk, musiał opuścić Hiszpanię, gdy zaczęły się tam prześladowania muzułmanów (II poł. XV wieku). Zabrał bibliotekę manuskryptów i wzbo-gacał swoje zbiory podczas podróży na południe, gdzie osiadł na terenach dzisiejszego Mali. Na podstawie zapisków, jakich dokonywał na marginesach kupowanych manuskryptów, po-wstał później (zredagowany i opracowany przez jego syna Alfę Mahmuda Kuti) „Tarich al-Fettasz”, pierwsza spisana historia tej części Kraju Czarnych. Różne były koleje losu Kutich i ich biblioteki, manuskrypty zostały podzielone między członków rodu i dopiero ojcu Ismaela udało się zebrać je w jednym miej-scu – w Timbuktu właśnie.

Zatrzymuję się więc w domu Kutich – żona Ismaela, Hawa, pro-wadzi coś w rodzaju schroniska dla uczniów spoza Timbuktu, przyj-muje także turystów – a tuż za ścianą mojego pokoju stoi kilka ty-sięcy rękopisów, z których najstar-sze mają lat... Oprócz zbiorów Ismaela istnieją w mieście jeszcze dwie biblioteki manuskryptów. W jednej z nich, al-Wangare, wła-ściciel wydobywa z kufrów rozsy-pujące się księgi i rozkłada przede mną, demonstrując ich rozpacz-liwy stan. Z dumą pokazuje kilka rękopisów, które „odrestaurował” – książki mają nową oprawę a ich postrzępione brzegi zostały po prostu obcięte...

Samo miasto jest spokojniejsze i jakby bardziej wyciszone niż miejsca, które widziałam do tej pory. Otoczone zewsząd pu-stynią i wydmami żółtawego piasku, dość rozległe, miejska za-budowa to niskie domy, najczęściej z banko, czasem kamienne (gdzieniegdzie da się zauważyć charakterystyczne ciężkie drew-niane drzwi, nabijane prostymi ozdobami z kutej blachy). Wiele z nich, zwłaszcza w centrum, popada w ruinę. Jak mówi Ismael, „Timbuktu to domów, ruin i garstka szaleńców, którzy jeszcze stąd nie uciekli”.

Słynne meczety Dżingere Ber, Sidi Jahia oraz Sankore (przy nim działał niegdyś uniwersytet znany w całej Północnej Afry-ce) są dość niepozorne, wysokością nie wykraczają ponad inne budynki. Jedynie najeżone belkami minarety wyróżniają je spośród okolicznych zabudowań. Niewiele pozostało z dawnej świetności miasta, uniwersytet podupadł i został zamknięty, a Timbuktu dawno już przestało być centrum kultury i nauki. Wspomnieniem po czasach rozkwitu jest dziś jedynie handel. Miasto pełne jest małych, zakurzonych sklepików, a w cen-trum znajdują się dwa targowiska. Można tu znaleźć wszystko, od przedmiotów codziennego użytku, naczyń, narzędzi, części samochodowych, odbiorników radiowych, poprzez wszelkiego rodzaju artykuły spożywcze, łącznie z nieznanymi mi przypra-wami i korzeniami, po rzemiosło artystyczne, biżuterię, wyro-by z plecionej słomy i skóry. To najgwarniejsza część miasta. U północnych bram Timbuktu jest jeszcze targ bydła i zwierząt, na który przybywają ludzie pustyni, zamaskowani błękitnymi lub czarnymi zawojami Tuaregowie i Maurowie. To także tutaj przeładowuje się sól.

***Marzy mi się wycieczka do Taudeni, położonych km na

północ od Timbuktu kopalni soli, skąd wielbłądzie karawany transportowały niegdyś solne tafle na timbuktyjskie targi. Jedy-na możliwość pokonania tej drogi, to zabranie się jedną z cię-żarówek, które raz na tydzień wyjeżdżają po sól. Jednak w poje-dynkę się na to nie zdecyduję. Musi mi więc wystarczyć krótsza wycieczka za miasto. Agisa zna człowieka, który regularnie od-wiedza rodzinę mieszkającą km na północ. Mam szczęście – Aday wybiera się tam nazajutrz i godzi się zabrać mnie i Agisę

DOG

SKIE

SPI

CHLE

RZE.

FO

T. EW

A CY

LWIK

Page 56: OBYWATEL nr 5(37)/2007

56

57

Turystyka niesterylna

jako tłumacza. Co więcej, słysząc, że chciałabym dostać się do Tin Tehoun, góry z prehistorycznymi naskalnymi rysunkami żyraf, leżącej jeszcze dalej na północ, stwierdza, że i on chętnie się tam wybierze.

Ruszamy następnego dnia rankiem. Aday, przejęty rolą przewodnika, pokazuje mi najciekawsze punkty okolicy. Gdy mijamy szkołę, czyli położony na pustkowiu maleńki gliniany budynek, zastanawiam się, kto chodzi do tej pustynnej placów-ki, bo w pobliżu nie widać śladów ludzkiej obecności. Aday wy-jaśnia, że na przestrzeni kilku kilometrów rozsiane są obozo-wiska, z których dzieci uczęszczają tutaj na lekcje. W Mali trwa szeroko zakrojona akcja propagowania szkolnictwa, chyba dość skuteczna. Większość napotkanych w czasie podróży dzieci (w odróżnieniu od większości dorosłych) swobodnie posługuje się francuskim, co wskazuje na to, że chodzą do szkoły. Zatrzy-mujemy się przy pustynnej studni. Mały chłopiec przy pomocy wielbłąda wyciąga skórzanym workiem wodę z głębokości metrów. Studnia jest wodopojem dla pasących się w okolicy stad, a dziecko musi naczerpać wody dla kilkudziesięciu sztuk bydła tłoczącego się wokół koryta.

Około południa docieramy na miejsce. Zaczynamy od po-siłku i sjesty w cieniu samochodu, jako że wątłe krzewy, rosnące z rzadka na tym pustkowiu, nie zapewniają ochrony przed palą-cym słońcem. Przeczekawszy najgorętsze godziny, wyruszam na poszukiwanie naskalnych rysunków żyraf. Szanse na ich zna-lezienie są jednak znikome. Góra Tin Tehoun jest olbrzymim stosem czarnych kamieni, pomiędzy którymi trudno cokolwiek wypatrzyć. Niezawodna w większości przypadków metoda „ko-niec języka za przewodnika”, jest bezużyteczna – nie ma w po-bliżu nikogo, kto mógłby coś doradzić.

Wieczorem odwiedzamy rodzinę Adaya. Domostwo skła-da się z czterech dużych namiotów z płótna z wielbłądziej weł-ny. Jeden zajmują rodzice Adaya, w drugim mieszka jego żona z dziećmi (i kilka innych kobiet z rodziny), trzeci jest pokojem gościnnym, w czwartym zaś gnieździ się służba. Aday jest Mau-rem i jego skóra ma nieco jaśniejszy odcień. W tutejszej hie-rarchii, niezmienionej od wieków, stoi on znacznie wyżej niż czarni jak węgiel Bella, potomkowie dawnych niewolników. Niewolnictwo wprawdzie zostało w Mali zniesione, ale i tak nie zmieniło to w zasadniczy sposób sytuacji Bella, którzy z braku

innych możliwości pozostają najczęściej u dawnych właścicieli, wykonując najcięższe prace za drobne wynagrodzenie, a czasem tylko za utrzymanie.

W obozowisku nie ma mężczyzn oprócz starego ojca Adaya. Pozostali wędrują ze stadami w poszukiwaniu pastwisk i tylko z rzadka bywają w domu. Wieczór spędzamy przy ognisku, po-pijając herbatę i wielbłądzie mleko. Rozmowa toczy się po arab-sku, ale tutejszy dialekt, hasanija, tak jest odległy od klasyczne-go arabskiego, że z trudem wyłapuję pojedyncze słowa. Aday, właściciel pokaźnych stad krów i wielbłądów, wypytuje, jakie zwierzęta hoduje się w Polsce. I nie może wyjść ze zdumienia: „Jak to, nie ma u was wielbłądów?!”. W obozowisku palą się dwa ogniska. Przy jednym siedzą rodzice Adaya, mój gospodarz i go-ście – para staruszków, którzy przyszli na wieczorne pogawędki z sąsiedniego obozowiska oddalonego o kilka kilometrów. Wo-kół drugiego ogniska skupiają się kobiety, żona Adaya, siostry, kuzynki i ich dzieci. Mam dylemat i nie wiem, jak się zacho-wać: zostać przy ognisku wraz ze starszymi czy zasiąść z innymi kobietami. Ostatecznie, po pewnym czasie spędzonym wśród starszych, przesiadam się do ogniska kobiet. Próbuję wypytać o szczegóły ich dnia codziennego. Oburzają się, kiedy pytam o noszenie wody (najbliższa studnia znajduje się km od obo-zu) – przecież wszystkie prace wykonuje służba.

Otaczają nas kompletne ciemności, rozpraszane tylko peł-gającym światłem niewielkiego ogniska. Dopiero teraz można przekonać się, jak wiele jest gwiazd na niebie. Ciemność wokół pełna jest odgłosów, dziwnego mlaskania i pomrukiwania – to kilka zwierząt, które pozostały w obozowisku. Napojeni herbatą i rozgrzani płomieniem ogniska zasypiamy w na wpół otwar-tych namiotach. Następnego dnia rankiem wracamy do Tim-buktu. Po drodze mijamy karawanę wielbłądów objuczonych solnymi taflami. Czasem jeszcze można zobaczyć takie obrazki, choć dziś sól przewozi się głównie potężnymi ciężarówkami.

MAL

OW

IDŁA

Z S

ANG

HA. F

OT.

EWA

CYLW

IK

ULI

CA W

TIM

BUKT

U. F

OT.

EWA

CYLW

IK

Page 57: OBYWATEL nr 5(37)/2007

56

57

Turystyka niesterylna

***

Kolejnym etapem podróży ma być Gao, miasto leżące na krańcu jedynej asfaltowej drogi w tej części kraju. Pokonanie około km zabiera mi dni. Najpierw trzeba znaleźć jakikol-wiek samochód wyjeżdżający na południe, później, w Douanza, odczekać kolejne długie godziny na autobus jadący we właści-wym kierunku. Zaczynam się nieco denerwować tymi posto-jami – wbrew temu, co postanowiłam przed wyjazdem, bo tu przecież nie da się spieszyć – zbliża się bowiem dzień odlotu. Udaje mi się jednak w końcu dostać do Gao. To miasto pięk-nie położone nad rozlewiskami Nigru. Z okresu świetności, gdy było stolicą potężnego królestwa Songhaj, pozostał jedynie gli-niany, najeżony drewnianymi belkami grobowiec Askiów i ru-iny pałacu (właściwie szczątki jego fundamentów).

Życie toczy się leniwie, niespiesznie, a najwięcej ruchu widać na brzegu jednej z odnóg Nigru. Miasto leży już poza trasami tu-rystycznymi i nie spotykam tu ani jednej „bladej twarzy”. Chcąc dostać się na drugą stronę rzeki, wynajmuję pirogę – wąską, dłu-gą łódź skonstruowaną z pnia dzikiej palmy. Z uniesionymi nad wodą rufą i dziobem wygląda lekko i chybotliwie, ale okazuje się całkiem stabilna. Na rzece mijam liczne łódki wyładowane ryba-mi, słomą lub nieznanymi mi zielonymi łodygami – cały trans-port (także osób) odbywa się przy użyciu piróg. Mój przewoźnik nienajlepiej zna meandry rozgałęzionego tutaj Nigru, błądzimy więc, nie mogąc znaleźć przeprawy. Nie przeszkadza mi to. Wie-rzę, że szczęśliwie wrócimy do brzegu, a tymczasem zachwycam się bujną roślinnością porastającą rozlewiska i obserwuję żyjące tu tysiące ptaków. Gdy zapada zmrok, rybacy wyruszają na łowy, a ich małe łódki oświetlone są lampkami, których płomienie chyboczą się na falach. Migoczące w kompletnych ciemnościach światełka wyglądają niczym błędne ognie. Jeden z rybaków wskazuje drogę i szczęśliwie przybijamy do brzegu.

Nazajutrz jest dzień targowy. Targ zaczyna się alejką kraw-ców – szyciem, podobnie jak tkaniem, zajmują się tutaj wyłącznie mężczyźni. Przy pomocy maszyn z napędem nożnym, tworzą na poczekaniu kreacje z barwnych materiałów, które można kupić

w sąsiedniej alejce. Obok szewc produkuje buty na zamówienie – zszyte rzemieniem dwie warstwy grubej skóry stanowić będą podeszwę. Kawałek dalej trwa produkcja stęporów, które używa-ne są powszechnie do rozdrabniania ziarna, bryłek soli itp. Obok ciągnie się alejka sprzedawców soli. Transportuje się ją w taflach (formowanych podczas odparowywania wody z solanek Taude-ni) i sprzedaje rozbijając na mniejsze grudki. W części spożyw-czej obfitość towaru: mięso oblegane przez stada much, pataty (także w postaci świeżo usmażonych frytek), bułeczki z mąki kukurydzianej, mleko nalewane z bukłaków mających kształt pierwszego właściciela skóry, z której je zrobiono. Wśród przed-miotów codziennego użytku króluje plastik, ale można znaleźć również naczynia z tykwy i plecione tace. Na skraju placu trwa handel zwierzętami, któremu towarzyszą zawzięte targi, a po ubitej transakcji zwierzęta (przede wszystkim kozy) ciągnięte są za przednie nogi przez nowych właścicieli.

Próbuję nawiązać z miasta kontakt ze światem za pośred-nictwem Internetu. Jest tu wprawdzie „centrum komputerowe”, ale brak mu dostępu do sieci. Obsługujący je człowiek odsyła mnie do... Douanza (jakieś km od Gao).

Czeka mnie jeszcze długa droga powrotna do Bamako, nie mogę więc dłużej pozostać w mieście. Jadę z kilkunastoma prze-siadkami, zaglądając do Dżenne, gdzie znajduje się najwspanial-szy i największy z glinianych meczetów w Mali.

***Wracam do domu – jak zresztą z każdej podróży – w po-

czuciu, że to, co udało mi się zobaczyć, stanowi jedynie maleńką część bogactwa tutejszego świata. Wyjeżdżam zauroczona za-równo krajem, jak i ludźmi. Na przekór biedzie i trudom życia, zachowują oni w sobie tyle radości i pogody, jakiej my, zapędze-ni między tysiącem ważnych spraw, możemy jedynie pozazdro-ścić. Mam nadzieję, że spędzony tutaj czas pozwolił mi nabrać nieco dystansu do mojej codzienności. Czas pokaże na jak dłu-go. Jak zawsze, opuszczając jakieś miejsce, myślę, że muszę tam kiedyś powrócić...

w ylwi

TIM

BUKT

U, P

IEC

CHLE

BOW

Y N

A U

LICY

. FO

T. EW

A CY

LWIK

Page 58: OBYWATEL nr 5(37)/2007

58

59

1. W tekście „Krótki spacer po bezdrożach” („Obywatel” nr /), będącym odpowiedzią na zaczepki Piotra

Kendziorka (nr 1/) przytoczyłem kilka pomysłów od-noszących się do przyszłości Izraela. Wśród nich był pomysł stworzenia jednego państwa żydowsko-palestyńskiego lub przyłączenia Izraela do Unii Europejskiej (Imperium Euro-pejskiego). Tę drugą (moją) propozycję Piotr Kendziorek, powielając ślepo schematy myślowe Macieja Giertycha, po-traktował jako chęć likwidacji izraelskiej państwowości. Stre-ściłem także bardzo jasno propozycję amerykańskiego liber-tarianina Stephana Kinselli, który – przejęty alarmistycznymi tekstami w prasie, że izraelskim Żydom grozi śmierć w „ato-mowym Holocauście” – zaprasza ich do USA, aby tam zna-leźli bezpieczne schronienie. Ba, chce żydowskim imigran-tom oddać spory kawałek swojej własnej ojczyzny.

Tymczasem Kendziorek w kolejnym tekście („Obywatel” nr /), na mocy jakiejś nieznanej mi logiki, wysnuł z tego wniosek, że Kinsella chce wypędzić Żydów z Izraela! Kinsella wyraźnie stwierdza, że chodzi o „dobrowolną przeprowadz-kę”, finansowaną przez rząd USA, a Kendziorek z „dobrowol-nej przeprowadzki” robi „przymusowe wysiedlenie”! Tak oto Kendziorek, fałszując bezczelnie myśl Kinselli, oskarża go o zbrodniczy zamysł wypędzenia niewinnych ludzi z ich zie-mi i domów! Jedno z dwojga: albo nie rozumie tego, co czyta, albo rozumie i kłamie.

2. Kendziorek powraca do opublikowanego w redago-wanym przeze mnie „Stańczyku” (nr /) arty-

kułu prezentującego nurt tzw. rewizjonizmu historycznego – jedynego artykułu na ten temat w -letniej historii pisma (-). Pozwolę sobie odsłonić kulisy tamtej publikacji sprzed lat. W owym czasie (lata -), kiedy „Stańczyk” z fazy konserwatywno-liberalnej wszedł w fazę konserwa-tywno-rewolucyjną, za pośrednictwem przyjaciela z Berlina nawiązałem kontakt z działającą w Niemczech grupką tzw. narodowych bolszewików. Otrzymałem od nich różne ma-teriały, m.in. pochodzący z r. artykuł „Auschwitz albo wielkie alibi”, który na łamach pisma „Programme Commu-niste”, teoretycznego organu Międzynarodowej Partii Komu-nistycznej, opublikował jej działacz Amadeo Bordiga (-), jeden z założycieli Włoskiej Partii Komunistycznej, ten sam, którego Lenin krytykował w „Dziecięcej chorobie »lewi-cowości« w komunizmie”. Inny przedstawiciel tzw. lewicy ko-munistycznej, Gilles Dauvé, rozwinął tezy Bordigi w tekście „Od eksploatacji w obozach koncentracyjnych do eksploata-cji obozów koncentracyjnych” („La Guerre sociale”, czerwiec ). Czytałem też innych autorów zajmujących się tą tema-tyką, takich jak Pierre Guillaume, członek grupy „Socjalizm

albo Barbarzyństwo”, którą opuścił wraz z J.-F. Lyotardem, aby stworzyć czasopismo „Władza Robotnicza”. Do tego do-szła lektura anarchotrockistów – Serge iona, Jean-Gabrie-la Cohn-Bendita i innych. A wszystko z błogosławieństwem samego Noama Chomsky’ego. Innymi słowy, przedstawiciele radykalnej lewicy zachęcili mnie do zaprezentowania na ła-mach „Stańczyka” rewizjonizmu historycznego.

Post factum zostało to uznane przez naszą redakcję za poważny błąd polityczny – w tej kwestii opublikowałem specjalne oświadczenie, które ukazało się w „Stańczyku” (nr /), a także m.in. na łamach narodowej „Myśli Polskiej” i liberalnego „Przeglądu Politycznego”. Artykuł z r. po-został epizodem w historii pisma. Pojawił się jako efekt inte-lektualnego szoku po lekturze tekstów, zawierających niesły-chanie brutalny atak „z lewa” na mieszczańsko-burżuazyjny antyfaszyzm (idealnie ucieleśniany przez Kendziorka). Bo kiedy marksista Amadeo Bordiga (autor powiedzenia: „An-tyfaszyzm to najgorszy produkt faszyzmu”) pisze, że burżu-azyjni demokraci wznoszą górę z Żydów pomordowanych przez narodowych socjalistów, żeby za górą tych trupów ukryć własne przeszłe i teraźniejsze zbrodnie, kiedy Dauvé potępia antyfaszystów jako lokajów burżuazyjnego państwa i stwierdza, że pokazują oni bez przerwy w mediach dawne obozy koncentracyjne po to, żeby robotnicy, dzisiaj eksplo-atowani przez kapitalistów, mogli sobie gratulować, jakie to szczęście ich spotyka, że nie trafili do tych obozów – to każdy przyzna, iż mogło to zrobić wrażenie. Ale wrażenie przemi-nęło, tak jak ok. roku przeminęła faza konserwatywno-rewolucyjna „Stańczyka”.

3. Ponieważ Kendziorek rutynowo oskarża „Stańczyka” o antysemityzm, a mnie przedstawia jako głupca wie-

rzącego w „żydowski spisek”, pozwolę sobie przytoczyć kil-ka cytatów z mojego tekstu dotyczącego przeszłości Europy i pokojowego współistnienia różnych nacji w zjednoczonej Europie, opublikowanego w „Stańczyku” (nr -/):

„/.../ bajdurzenia o rzekomym, trwającym przez wieki wszechświatowym spisku żydowskim, o Żydach ukrytych za kulisami polityki, o ich niewidzialnej ręce ukrytej za każdą in-stytucją i pociągającej w tajemnicy za sznurki. To wszystko są zmyślenia, mity i legendy, na które dają się nabierać jedynie lu-dzie o nieskomplikowanych umysłach” (s. ).

„Kiedy w Europie zwyciężał nieszczęsny duch nacjona-lizmu, kiedy podlegała ona procesowi demokratyzacji, kiedy

Antysyjonisci na Antyle!

Tomasz Gabiś

Page 59: OBYWATEL nr 5(37)/2007

58

59

nastąpił upadek szkolnictwa i zaczęło ono produkować mi-liony półanalfabetów, to zaczęli oni wierzyć w bzdurne teorie o wszechświatowym spisku Żydów, w bajdy o obdarzonym nad-ludzkim sprytem i drapieżną chciwością Żydzie jako Wielkim Sprawcy i wrogu rodzaju ludzkiego, który czai się pod łóżkiem każdego Europejczyka, żeby go zniewolić i okraść /.../. Chciano wmówić naiwnym masom, że Żydzi w tajemnicy zjednoczeni pod centralnym kierownictwem, chcą obalić rządy oraz kościoły i ustanowić żydowskie rządy nad światem” (s. ).

„»Protokoły Mędrców Syjonu« i inne tego typu publikacje głoszące wszechświatowy, wszechobecny, tajny spisek żydowski, demonizujące przebiegłych Żydów, przypisujące im diaboliczne zamiary i zdolności, są w Europie przedmiotem zainteresowania tylko tak zwanych oszołomów albo wrogów Europy” (s.).

W swoim artykule wyrażam szacunek i wdzięczność wszystkim Żydom, którzy współtworzyli ducha europejskie-go w XIX i XX wieku i walczyli o jedność Europy (s. ). Ubolewam w nim, że Żydzi należący do europejskiej wspól-noty narodów musieli często niewinnie cierpieć w XX wieku, kiedy Europa pogrążyła się w bratobójczych wojnach, kiedy mobilizowano narodowo-plemienne nienawiści, a rasistow-skie i nacjonalistyczne doktryny znajdowały posłuch wśród zdemokratyzowanych i zdezorientowanych mas (s. ). Wy-rażam żal, że wśród milionów Europejczyków, którzy straci-li życie w XX-wiecznych wojnach światowych, rewolucjach i kontrrewolucjach, w wyniku terroru i kontrterroru, prze-śladowań i masakr, internowań, deportacji i wypędzeń, było tak wielu niewinnych europejskich Żydów (s. ). Smucę się, że z europejskiego pejzażu, szczególnie Europy Środko-

wo-Wschodniej, znikły dawne wspólnoty żydowskie: „świą-tobliwi talmudyści z Wilna, brodaci mistycy z Berdyczowa, ca-dykowie i kabaliści odeszli na zawsze, wielu z nich podążyło na ostatnią wędrówkę cienistą doliną śmierci, nie ma już ży-dowskich miasteczek – rozbite, rozproszone, spalone, zburzone, wymarłe sztetle przepadły w wirze historii. Naszym obowiąz-kiem jest opiekować się tym, co ocalało, czuwać nad żydowski-mi cmentarzami, chronić duchowe dziedzictwo Żydów, będące częścią dziedzictwa Europy” (s. ). Podkreślam, że w zjed-noczonej Europie nie ma miejsca na głoszenie antyżydow-skich haseł, że nie wolno zniesławiać Żydów absurdalnymi oskarżeniami i obrzucać ich obelgami (s. ). Stwierdzam, że w Europie nie ma miejsca na szerzenie waśni narodowo-ściowych, na nauczanie pogardy wobec jakiegokolwiek na-rodu, na podżeganie do nienawiści etnicznych, religijnych i rasowych, na propagandę, która judzi przeciwko innym Eu-ropejczykom, zagrażając braterstwu i solidarności narodów europejskich (s. ). Opowiadam się za tym, żeby obraz z katedry sandomierskiej, przedstawiający rzekomy żydowski mord rytualny, został przeniesiony do magazynu muzeum diecezjalnego (s. ).

4. Kendziorek powinien przemyśleć tezę lewicowego ak-tywisty z Izraela, Jeffa Halpera, który w artykule „Izrael

jako przedłużenie Imperium Amerykańskiego”, opublikowa-nym niedawno w „CounterPunchu”, skonstatował ze smut-kiem, że tragizm historycznego procesu spowodował przesu-nięcie się na prawo Izraela jako całości, co przejawia się m.in. w strategicznym sojuszu establishmentu izraelskiego z fun-damentalistyczną chrześcijańską prawicą i neokonserwatyw-ną prawicą w USA. Izrael, twierdzi Halper, odnosi korzyść ze wzmocnienia prawicy w USA i wszędzie w Europie, i jest dzi-siaj jednym z ważnych centrów mobilizacji prawicowych sił ideologicznych i politycznych na skalę globalną.

Tę zmianę globalnej sytuacji „geoideologicznej” dawno wyczuli polscy prawicowcy, np. mój kolega z redakcji „Stań-czyka”, Arkadiusz Karbowiak. Na łamach dwumiesięcznika „Arcana” (nr /) ogłosił on artykuł „Intifada”, będący swego rodzaju manifestem polskiej „prosyjonistycznej pra-wicy”. Izrael jawi się tu jako przykład konserwatywno-na-rodowej Arkadii, która, według Karbowiaka, powinna „być miła sercu każdego człowieka prawicy, a nie być przedmiotem niewybrednych ataków, którym początek dał stalinowski jeszcze Związek Sowiecki”.

5. Obrona polityki Izraela możliwa jest dziś wyłącznie z pozycji prawicowo-konserwatywnego realizmu po-

litycznego, reprezentowanego przez Karbowiaka i przeze mnie, ale nie z pozycji lewicowych. Tylko twarda prawica, wolna od „trzecioświatowych nostalgii”, rację stanu i bezpie-czeństwo obywateli stawiająca ponad mętną ideologię praw człowieka, uznająca „prawo podboju”, nie dająca się zastra-szyć zarzutami „rasizmu”, „ksenofobii” etc. może być przydat-na dla Izraela. Establishment izraelski wie o tym od dawna – i wie też, że światowa lewica jest już dlań stracona, albowiem antysyjonizm stał się integralnym składnikiem jej ideologii politycznej. Przewiduję zatem, że kiedy Kendziorek zobaczy, iż jego lewicowy prosyjonizm spychany jest na coraz dalszy margines obozu światowej lewicy, to albo będzie heroicznie

www.skoq.pl

RYS.

MAR

CIN

SKO

CZEK

Page 60: OBYWATEL nr 5(37)/2007

60

61

Z dużym zainteresowaniem przeczytałem artykuł To-masza Szczepańskiego „Ruch kaszubski: między regionali-zmem i separatyzmem” („Obywatel” nr /). Lekturze towarzyszyła jednak także narastającą irytacja.

Reprezentuję bowiem pogląd, iż Kaszubi stanowią hi-storycznie ukształtowany naród słowiański, odrębny od polskiego i innych narodów, posiadający prawo do kultywo-wania własnej tradycji, języka oraz życia w takim państwie, w jakim będą chcieli. Dla mnie państwem tym, a więc pań-stwem kaszubskim, jest Rzeczpospolita Polska – ponieważ członkowie mojej rodziny (mający zresztą niemieckie „von” przed nazwiskiem) kładli daninę życia w obronie polskości Kaszub (Pomorza), ponieważ historyczne, kulturowe i ro-dzinne związki Kaszubów z Polakami są dobrowolne i oczy-wiste. Nie można też zignorować faktu, że u zdecydowanej większości Kaszubów identyfikacja narodowa przebiega in-aczej. Określają się jako Polacy, czując jednocześnie „pier-wotną” przynależność do zbiorowości kaszubskiej, pojmo-wanej jako grupa etniczna narodu polskiego, dlatego i oni uznają Rzeczpospolitą za własne państwo.

Zanim przystąpię do bardziej szczegółowej dyskusji, pragnę wyrazić zastrzeżenie: za przedstawione poglądy od-powiadam ja sam, a nie jakakolwiek organizacja.

Jest, choć go nie ma

Podtytuł artykułu Szczepańskiego, brzmiący „między regionalizmem a separatyzmem,” sugeruje, że istnieje nie-bezpieczna alternatywa dla regionalnego ruchu kaszub-skiego, której punktem skrajnym jest właśnie separatyzm. Niestety, autor tekstu nie precyzuje, jaką definicją separa-tyzmu się posługuje, choć można ją zrekonstruować z jego poglądów, o czym niżej. Tymczasem przywołam definicję separatyzmu wg popularnej encyklopedii internetowej: „Separatyzm (z łaciny separatio – oddzielenie), dążenie do wyodrębnienia się z jakiejś grupy, całości (narodu, państwa, wspólnoty religijnej). Najbardziej typowym jest separatyzm narodowościowy, a jednym z jego przejawów secesja naro-dowa. Narodowe ruchy separatystyczne są przykładem par-tykularyzmu i działalności antysystemowej, gdyż dążą one do

wegetował na marginesie, albo realistycznie zaakceptuje głównonurtowy lewicowy antysyjonizm, albo wreszcie przejdzie do nas, na prawicę, aby być w głównym, prosy-jonistycznym nurcie.

Kiedy patrzę na własną biografię intelektualno-poli-tyczną, to dostrzegam pewną analogię: publikując w r. wspomniany wyżej artykuł o rewizjonizmie, „stoczy-łem się” na pozycje, które można słusznie określić jako konserwatywno-rewolucyjny, prawicowy antysyjonizm. Kiedy uświadomiłem sobie, że prawicowy antysyjonizm jest marginesem w obozie światowej prawicy, musiałem dokonać wyboru: być wiernym prawicowemu antysyjo-nizmowi wegetując heroicznie na marginesie, przejść na lewicę, żeby tam być w głównym antysyjonistycznym nurcie, albo porzucić antysyjonizm, żeby zmieścić się w głównym nurcie prawicy. Jak wiedzą wszyscy czytelni-cy „Stańczyka” z lat -, wybrałem to trzecie roz-wiązanie. Nie wie tego tylko Kendziorek, ale ma prawo, bo „Stańczyka” nigdy nie czytał. Ewentualnie czytał, ale nie rozumiał tego, co czyta.

6. Skąd Kendziorkowi przyszło do głowy, że chcę być w jednym obozie politycznym z Kowalew-

skim i Zgliczyńskim? Choć do żadnej partii nie należę, to mam kilka „politycznych” telefonów w moim notesie, i są to wyłącznie numery znajomych z proimperialnej, prosy-jonistycznej, pisowskiej prawicy, która chce osi Waszyng-ton – Tel-Aviv – Warszawa. Ja, polityczny realista, miał-bym kwestionować strategiczne sojusze naszego państwa, ignorować realia geopolityczne i rozdrażniać kolegów z prawicy? Gdybym podważał prawo Izraela do istnienia, o co uparcie i całkowicie bezpodstawnie posądza mnie Kendziorek, to podważałbym prawo do istnienia ważnej placówki światowego obozu prawicy, do którego sam na-leżę! Podcinałbym gałąź, na której sam siedzę!

7. Brednie i kłamstwa, które Kendziorek powypi-sywał na mój temat, wzięły się zapewne stąd, że

potraktował mnie jako wroga politycznego, podczas gdy tak naprawdę – chociaż ideowo stoimy na przeciwległych biegunach – jesteśmy politycznymi sojusznikami, zaś na-szymi wspólnymi politycznymi wrogami są (dzisiaj) Pe-tras, Zgliczyński, Kowalewski et consortes. Teraz, kiedy nieporozumienie zostało wyjaśnione, wybaczam mu ła-skawie jego propagandowe dyrdymały, bo rozumiem, że intencje polityczne miał dobre. Kendziorek musi jednak jeszcze trochę się podszkolić, żeby w przyszłości nie po-pełniać błędów przy identyfikowaniu naszych wrogów i sojuszników. No i oczekuję od niego przeprosin za to, że chcąc mnie za wszelką cenę skompromitować poli-tycznie, ośmielił się przyrównać mnie do Zgliczyńskiego i Kowalewskiego.

omasz abiś

Od redakcji: Niniejszym tekstem kończymy wymianę zdań na temat

„antysyjonizmu” między Piotrem Kendziorkiem a Tomaszem Gabisiem.

Czy Kaszubi są separatystami?

Tomasz Żuroch-Piechowski

Page 61: OBYWATEL nr 5(37)/2007

60

61

rozpadu istniejącej organizacji państwowej i uzyskania pełnej autonomii lub niepodległości”.

Skoro już wiemy, czym jest separatyzm, oddajmy głos Szczepańskiemu, który konkluduje: „Jeżeli nie istnieje pro-blem separatyzmu terytorialnego – a nie było i nie ma takiego zjawiska, zaś separatyzm narodowy to garstka osób – nie zna-czy to, że nie ma o czym mówić”. Autor przyznaje więc otwar-cie, że na Kaszubach nie ma separatyzmu terytorialnego, ale – tu znowu cytat – „/.../ z faktu, że jakaś wspólnota narodo-wa nie żąda państwowości teraz, nie wynika, iż nie zrobi tego za ileś tam lat, gdy zmienią się koniunktury geopolityczne. Zwłaszcza, że prawo do samostanowienia narodów jest nadal obowiązującą zasadą”. Ponieważ jako historyk znam się je-dynie na przeszłości, nie pozostaje mi nic innego, niż przy-znać Szczepańskiemu rację. Nie można wykluczyć, że za ileś tam lat – Kaszubi zażądają własnego państwa. Pociągnę wą-tek futurologiczny dalej: nie można także wykluczyć, że za ileś tam lat Polacy zwrócą się do władz Rosji z prośbą o sfe-derowanie z tym krajem. Historia zna przecież przypadki, że Polacy prosili o rozwiązanie polskich problemów w Pe-tersburgu i „pomoc” ta była ochoczo udzielana. Należałoby jednak całkowicie zignorować doświadczenia historyczne ostatnich lat, aby postawić tak śmiałą tezę i ukazać Po-laków w tak niekorzystnym świetle, w jakim Szczepański przedstawia Kaszubów. Szczepański zakłada, że „gdy zmie-nią się koniunktury geopolityczne”, Kaszubi gotowi są zapo-mnieć o dobrowolnych związkach z Polską, choć pamiętali o nich w godzinach największych prób. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do najnowszej monografii dotyczącej polskiego państwa podziemnego na Pomorzu.

W Spisie Powszechnym

Autor artykułu dostrzega wśród Kaszubów separatyzm narodowy, opierając się na wynikach Spisu Powszechnego, który wykazał, iż obywateli polskich zadeklarowało narodowość kaszubską. „Porównując to z liczbą tej społecz-ności [ok. tys. osób – przyp. T. Ż.-P.] i biorąc pod uwagę fakt dobrego zakorzenienia ruchu regionalistycznego, należy uznać ten wynik za klęskę separatystów”.

W kategorii liczb bezwzględnych rzeczywiście trudno uznać ten wynik za imponujący. Jednak zważywszy na fakt, że kampanię zachęcającą do deklarowania narodowości kaszubskiej prowadziło zaledwie kilka osób, głównie stu-dentów, uważam to za spory sukces. W ten sposób Kaszubi uplasowali się na miejscu wśród mniejszości narodowych w Polsce (z narodem śląskim włącznie), przed Karaima-mi, Tatarami, Czechami, Ormianami, Żydami i Słowakami, a tuż za Litwinami. Aby mieć obraz całości, należy dodać, że ówczesny prezes Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego oficjalnie skrytykował wyniki spisu w części dotyczącej używania języka kaszubskiego, nazywając je „karykaturą kaszubskiej rzeczywistości”.

Zrzeszenie nie miało natomiast interesu w tym, żeby krytykować wyniki w części dotyczącej narodowości, choć i one zostały zaniżone przynajmniej trzykrotnie. Jako czło-nek redakcji pisma „Òdroda” zbierałem relacje potwierdza-jące różnego rodzaju „cuda nad urną”, jak odmowa wpisu narodowości kaszubskiej, pozostawianie pustej rubryki do

wypełnienia później czy ingerencje w formularz za pomocą korektora. Podobnie rzecz się miała z językiem kaszubskim. Tego rodzaju naciski to dla Kaszubów rzecz nienowa, stoso-wano je już w międzywojniu, co później pozwalało dowo-dzić, że wszyscy Kaszubi od zawsze czuli się Polakami – tyle, że znad morza. Nie wszyscy i nie od zawsze. Nie łudźmy się – gdyby odrębność kaszubska była pobożnym życzeniem lub literacką kreacją, nie udałoby się uzbierać nawet głosów deklarujących kaszubską narodowość.

Niemiecka filozofia dziejów

Powróćmy jednak do myśli T. Szczepańskiego. Aby zrozumieć, czym jest według niego separatyzm narodowy – zdaje się, że „potwierdziłem” wyżej jego istnienie wśród Kaszubów – należy wpierw uzgodnić, czym jest naród. „Państwo jest po prostu emanacją duchowości narodu – pisze Szczepański – i narzędziem jego bycia w świecie. Tylko takie ma prawo żądać bezwzględnej lojalności aż do ofiary życia. Nie ono bowiem w istocie żąda, a naród, który jest jego du-szą”. Nie widzę tutaj płaszczyzny porozumienia z autorem. Mniej lub bardziej świadomie odwołuje się on bowiem do niemieckiej filozofii dziejów z okresu romantyzmu, która była reakcją na klęskę Prus w wojnach z Napoleonem na początku XIX w. oraz do pojęcia „Volksgeist” (duch naro-dów), urobionego nieco wcześniej przez J. G. von Herde-ra (-). Swoją drogą, czy to nie chichot historii, że przebrzmiałe tezy niemieckich romantyków znajdują po-słuch nie tyle za Odrą, ile właśnie u nas i to wśród spadko-bierców – z mniej lub bardziej prawego łoża – Narodowej Demokracji?

Nie dysponując żadną metodą, która pozwalałaby zmie-rzyć i zważyć ową „duszę” (naród), wolę oprzeć się na defi-nicji, która stwierdza, że naród jest historycznie ukształto-waną wspólnotą losów, złączoną wspólną kulturą, językiem, religią, tradycjami i świadomością odrębności od innych wspólnot. Elementy te mogą występować w różnej konfi-guracji i nie zawsze w komplecie (np. narody zróżnicowane religijnie, językowo), ale definicja ta przynajmniej jest moż-liwa do empirycznej weryfikacji.

Kaszubi (Pomorzanie) mieszkają na Kaszubach (Po-morzu) od połowy VI w., a więc zanim powstało państwo polskie. Nasza kultura jest nie tylko kulturą ludową i różni się od polskiej, nasz język nie jest dla przeciętnego Polaka zrozumiały. W średniowieczu istniały formy państwowości, których kaszubski charakter przekonująco wykazał przy-woływany przez Szczepańskiego mediewista Gerard Labu-da. Jednak najistotniejszym argumentem potwierdzają-cym, iż Kaszubi są narodem, jest fakt, że istnieją osoby, które tak właśnie definiują swoją tożsamość, czując się obywatelami polskimi narodowości kaszubskiej. Gdyby ich nie było, Kaszubi rzeczywiście byliby Polakami znad Bałtyku, podobnie jak np. zamieszkujący Trójmiasto Polacy wypędzeni z Kresów Wschodnich.

Szczepański przypomniał m.in. wiec w Kościerzynie w kwietniu r., na którym Kaszubi wyrazili poparcie dla państwa polskiego – wśród nich byli także moi krewni. Nie czuję się kaszubskim „separatystą narodowym”, ani ucieki-nierem z „polskiego obszaru etnicznego”, bo przynależę do

Page 62: OBYWATEL nr 5(37)/2007

62

63

Chwila oddechu

obszaru etnicznego pomorskiego, który stanowi odrębną całość kulturową. Oczywiście państwo polskie może sta-rać się tej odrębności nie dostrzegać czy nawet ją tępić. Do niedawna w Turcji „nie było” Kurdów, nazywano ich bo-wiem „Turkami górskimi”. Ignorowanie nowej etniczności narodowej Kaszubów czy Ślązaków i nie umieszczenie ich na urzędowej liście mniejszości narodowych, sporządzonej na podstawie danych spisowych przez MSWiA, to jednak chowanie głowy w piasek. Uparte negowanie odrębności ja-kiejkolwiek grupy narodowej przez państwo (teoretycznie) homogeniczne narodowo, zawsze miało taki sam skutek – rodziło przekonanie dyskryminacji i wzmacniało poczu-cie odrębności.

Inteligencja pomorska – była, ale jej nie było

W tekście Szczepańskiego dostrzegłem wiele niespójno-ści logicznych. Brak miejsca na przedstawienie wszystkich, przywołam więc przykład. Omawiając sytuację na Pomorzu tuż po przyłączeniu do Polski w roku , autor omawia „drażliwą” sprawę napływu urzędników z Galicji i Kongre-sówki – regionów, które były cywilizacyjnie zapóźnione w stosunku do ziem byłego zaboru pruskiego. „Spowodowa-ło to poczucie krzywdy w środowiskach miejscowej inteligen-cji, liczącej na zajęcie stanowisk opanowanych przez przyby-szy”. Akapit niżej Szczepański stwierdza natomiast, że „brak inteligentów na Pomorzu był faktem”. Reasumując: „miej-scowej” inteligencji na Pomorzu nie było, ale miała ona poczucie krzywdy...

Na marginesie dodam, że tego rodzaju „polityka kultu-ralna” nie była dla Kaszubów niczym nowym – podobnie postępowali Krzyżacy po zajęciu Pomorza (/ r.), po-dobnie postąpiła I Rzeczpospolita po II pokoju toruńskim ( r.), łamiąc zagwarantowane wcześniej – jak byśmy dziś powiedzieli – „ustawowo” prawo obsadzania urzędów wyłącznie przez miejscową elitę. Może wydawać się, że Ka-szubi wymagali zbyt wiele, ale jak zareagowaliby mieszkań-cy województwa świętokrzyskiego, gdyby dziś tamtejsze urzędy obejmowali prawie wyłącznie ludzie napływowi, np. z Pomorza? Na szczęście era polskiego kolonializmu kultu-rowego w kraju Kaszubów dobiegła końca wraz z upadkiem Polski Ludowej.

Czas największej wolności

Tomasz Szczepański wpadł we własne sidła, pisząc: „Istnie-jący spór o status tego [tj. kaszubskiego – T. Ż.-P.] etnolektu ma oczywiście aspekt także pozanaukowy – istnienie języka byłoby argumentem za istnieniem narodu, co miałoby określone skutki polityczne i prawne”. Spór o to, czy kaszubski jest językiem, ma charakter wyłącznie historyczny, bowiem status owego „etno-lektu” uregulowała Ustawa z dnia stycznia r. o mniej-szościach narodowych i etnicznych oraz języku regionalnym. „Językiem regionalnym” w rozumieniu ustawy jest właśnie kaszubski. Nie zamierzam jednak dowodzić w ten sposób, że naród kaszubski istnieje, bowiem dla części Kaszubów jest to byt równie realny, jak dla innych naród szwedzki, francuski czy polski, niezależnie od tego, co inni o tym sądzą.

Na zakończenie chciałbym zgodzić się ze Szczepańskim, który napisał: „Wobec każdego państwa lojalność jest tylko warunkowa, jej granice są wyznaczane stopniem realizacji przez to państwo interesów narodu”. W odniesieniu do Ka-szubów słowo „lojalność” brzmi nieco obelżywie, bowiem gdyby nie poparcie naszych przodków, Rzeczpospolita mia-łaby dziś postać Czechosłowacji, która nie posiada dostę-pu do morza. Nie jest to twierdzenie bezpodstawne, gdyż istniały projekty utworzenia „separatystycznego” (z punktu widzenia Berlina) państwa zachodniopruskiego z przewagą ludności niemieckojęzycznej, czegoś w rodzaju Austrii nad Bałtykiem. Spaliły one na panewce także dzięki gremialne-mu optowaniu elit kaszubskich za przyłączeniem Pomorza do Polski, co Szczepański dostrzegł i opisał. Żyjemy dziś w nie pozbawionej wad, ale jednak wolnej Rzeczpospoli-tej, my – wszyscy jej OBYWATELE, niezależnie od przy-należności narodowej. Dla Kaszubów, pomimo szeregu zastrzeżeń szczegółowych, okres po roku to czas największej wolności w dziejach. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której polskie władze miałyby przestać reali-zować nasze interesy, gdyż nie są one sprzeczne z intere-sami państwa polskiego, zaś tzw. separatyzm kaszubski, choć groźny z nazwy, przy bliższym poznaniu okazuje się tworem jedynie wirtualnym.

omasz uroch-iechowsi

Przypisy:

1. Por. T. Żuroch-Piechowski, Polska pomorska, „Tygodnik Powszechny”, 24.05.2006 r.

2. http://portalwiedzy.onet.pl/

3. Bogdan Chrzanowski, Andrzej Gąsiorowski, Krzysztof Steyer, Polska podziemna na

Pomorzu w latach 1939-1945, Gdańsk 2005.

4. Prezes ZK-P o wynikach spisu ludności (7.07.2003). Karykatura kaszubskiej rze-

czywistości http://hgalus.republika.pl/tekst04.htm. Teza wyrażona przez prof. B.

Synaka, o tym, iż liczba osób deklarujących narodowość kaszubską jest zawyżona,

to jedynie pobożne życzenie. Rok wcześniej twierdził on, iż takich osób – poza au-

torem niniejszego artykułu – w ogóle nie ma.

5. Por. Zygfryd Prószyński, Z belferskiego podwórka. Wspomnienia z Kaszub, Gdańsk

1984, ss. 18-21. T. Szczepański powinien znać opis fałszerstw dokonywanych na Ka-

szubach w czasie II Spisu Powszechnego (1931 r.), choćby z cytowanej przez niego

rozprawy habilitacyjnej J. Kutty, Druga Rzeczpospolita i Kaszubi: 1920-1939, Byd-

goszcz 2003.

6. Gerard Labuda, Historia Kaszubów w dziejach Pomorza. T. 1, Czasy średniowieczne,

Gdańsk 2006. Por. Jak Kaszuba z Kaszubą. O straconych szansach, przywiązaniu

do symboli oraz o narodzie kaszubskim z historykiem prof. Gerardem Labudą roz-

mawia Tomasz Żuroch-Piechowski, „Tygodnik Powszechny”, 26.03.2007 r.

7. Zastanawiam się przy okazji, jakim cudem jednemu z kaszubskich historyków uda-

ło się napisać i obronić rozprawę habilitacyjną, która jest w całości tejże inteligencji

poświęcona: Józef Borzyszkowski, Inteligencja polska w Prusach Zachodnich 1848-

1920, Gdańsk 1986. Warto dodać, że przez inteligencję polską rozumie się w tej

pracy przedstawicieli tej warstwy społecznej będących w dużej części etnicznymi

Kaszubami.

8. Dz. U. Z 2005 r. Nr 17, poz. 141, Rozdział 4: Język regionalny.

Page 63: OBYWATEL nr 5(37)/2007

62

63

Chwila oddechu

(Feministerium) – Feministki śpiewają przy goleniu...

Instaluję krągłe słowa – bom poetka.Gdy idejka feminizmu we mnie wnika,to waruję przy tym garbie jak przy skarbiejak mawiają – niczym suka ogrodnika.

Wandę wspomnę – co nie chciała Niemca– ciała dajesz – gdy on prosi cię o rękę...A czy spytać komuś się zechciało –może Wanda preferuje – Niemkę?

Jestem cała – taka zakręconaod poranka poprzez dzionek caluteńki.Spox ! – luzuję się pod dwojgiem a nad dwiema...– delikatnie odkręcając im nakrętki.

Feministki śpiewają przy goleniuco jak refren płynie – od wrót raju,to, że samiec chciałby zawsze dominować?Stop! Szlus! Wara!Męskość – wszak żeńskiego jest rodzaju! Facetowi niepotrzebne są baterie– niech ładuje i szczytuje – no i cześć!Facet to jest taki bio-wibrator,co temperaturę ma i .

Puchu marny – boski diable, etc.– tak poeci poecili nudnie o nas.Między losem a Erosem – jestem szczerato Gretkowska niechaj pisze – jak Safona!

Dzisiaj film obejrzę – „Córkę botanika”Jutro? Na manifę Partii Kobiet!Pewne! Będzie nasz jutrzejszy dzień!Wiedźmo Manuelo – ty nas powiedź!

Feministki śpiewają przy goleniu... I ty (man) nuć – kokietując swą kobietkę,co iloczyn według ciebie ma, bo ty – IQ... Wy... co móżdżek macie pod napletkiem...

Grafomańska ballada

W cafe, co się zwie „Metafora”Gdzie disco, pogo itp. tańceZakochał się wybitny grafomanW prawdziwej grafomance.

Ona mu z kosza – „złotą malinę”A on jej – z „oscarów” – wianek...Ona-ż – to Muza jest – grafomanka.On – Muz – to jej – grafomanek.

Impotenci są płodni najbardziejLiteraturka zaś za tym chodziAż uwiedzie pismaka z potencjąCo płodzi o chlebie i wodzie.

Grafoman klawe ma życiejemu zostało to dane(dar) – nigdy nie będzie wiedział,że właśnie to on – grafomanem.

On wszechwszystko potrafi naskrybać– epitafium, litanię i pamfletodbezpiecza długopis i zaczyna się popisbój o paszkwil, pastisz i fraszkę.

Grafomanka & grafoman w duecieKiedy tfu-rcze wyciągną mackiTo psze Państwa – Stowarzyszenie...Albo i... Związek Literacki.

W lasach drzewa rżnąć trzeba na papierJęczą piły i Morse’m rymują siekieryNikną dżungle i bory, by pisackie tumoryOddziewiczać wciąż mogły śnieżnobiałe A--ry.

Duma sobie grafoman – ech portale i daleJeden omam pociąga go skrycie:– A pobiję Guinnessa! Pisać będę!Bez przerw żadnych – caluteńkie życie!!!

ronezjTadeusz Buraczewski

RYS.

QRD

E

Page 64: OBYWATEL nr 5(37)/2007

64 65

Chwila oddechu

Każdy twórca posiada swój „raj”, ten skrawek ziemi, który daje mu potrzebny „napęd”, gdzie wszystko jest „swoje”, a lu-dzie sprawiają wrażenie przyjaznych. Dla kogokolwiek innego ów Eden może wydawać się co najmniej czyśćcem – to kwestia wrośnięcia, zakorzenienia, identyfikacji... Dla Mirosława Puci-łowskiego ową „bliższą ziemią” było i jest Podlasie.

1. W poszukiwaniu niespodzianek

Na świat przyszedł w roku w Białymstoku. Mama Mirka pracowała w Zakładach im. Sierżana, miasto wszak przemysłem włókienniczym stało.

Puciłowski miał się uczyć zawodu przydatnego w życiu, toteż uczęszczał do Zespołu Szkół Gastronomicznych. Tam, w szkole średniej, trafił na wilniuka, prof. Romanowskiego, który prowadził koło fotograficzne, dysponujące aparatami „Start” i „Pentacon”.

– „Czemu fotografia? – skomentuje Mirek po latach, w czerwcu r. – Być może dlatego, że mieliśmy w domu »Smienę«, skoro istniało kółko – z ciekawości poszedłem zoba-czyć, co to właściwie jest”.

Spotykali się w ciemni - razy w tygodniu. Romanowski zaczął z wysokiej półki – zaszczepił młodzieży znajomość do-robku Bułhaka, oficjalnie wciąż jeszcze pomijanego... Mówili tedy o historii fotografii, nieco zapoznawali się z procesami obróbki chemicznej. – „Filmy były szerokie i tylko -klatkowe. Trzeba było myśleć przed naciśnięciem migawki, szanowało się te klatki. Kiedy pojawiły się -klatkowe aparaty typu »Prakti-ca«, szacunek do kadru mieliśmy już wpojony”.

Wilniuk począł zabierać swych podopiecznych w plener, potem siedzieli wspólnie w ciemni, obrabiając „upolowane” zdjęcia. Z czasem powierzać im zaczęto dokumentowanie szkolnych wycieczek i rajdów. Dzięki rzetelnej znajomości podstaw – nie zawodzili.

– „Co wciągało najbardziej? Zawsze to samo – wywoływanie, chwila, kiedy z białej kartki zaczynał się powoli wyłaniać obraz”. Dziś fotografuje się inaczej – obróbce służą minilaby, automaty, cyfrowa fotografia wypiera tradycyjny film. Tu wszystko widzi się natychmiast. Stąd różnica w sposobie myślenia – Puciłowski

musiał podejść, spojrzeć przez wizjer, sprawdzić, czy ma dobre światło... Teraz – wystarczy pstryknąć.

W dodatku praca w ciemni mogła dodać zdjęciu określo-nych efektów, gdy poznało się tajniki wywoływaczy negaty-wowych – można było np. stosować gradację miękkości dzię-ki chemii lub rodzajom używanego papieru.

Rozpoczęcie studiów polonistycznych (białostocka filia Uniwersytetu Warszawskiego) stanowiło dla młodego adepta fotografii skok jakościowy. Nie zmieniło jednak sposobu po-strzegania świata.

2. Ludzie wpisani w krajobraz

Krajobraz podlaski określał zawsze Puciłowski jako „po-godzenie zieleni i wody”. Fotografował przecież głównie przy-rodę – pejzaż, niekiedy architekturę odchodzącego świata. – „Woda tu jest wpisana w krajobraz – żywa, nieokiełznana – stanowi podstawowy wyróżnik, przynajmniej dla mnie”.

Ludzie na Podlasiu chcą mieć domostwa najbliższe natu-rze. Ta swoista reliktowość terenu świadczyć ma jednak prze-wrotnie o ich statusie i lepszym życiu. Na wschodnich krań-cach województwa, w pobliżu granicy z Białorusią, trwają na poły wymarłe wsie, gdzie wciąż jako podstawowego budulca używa się „polskiego feng-shui” – drewna i słomy. Te domy, jak twierdzi Puciłowski, „mają duszę, przemawia poprzez nie mądrość pokoleń – latem chłodzą, zimą ogrzewają wnętrza. Szkoda, że to odchodzi, ale współczesność po macoszemu pod-chodzi do przyrody”.

Tak, liberalne rządy większości krajów musiałyby przejść długą drogę, by najpierw samemu pojąć złożoność faktu na-szego bycia-w-naturze, a potem zacząć przypominać tę pro-stą (a zapomnianą w obliczu możliwego zysku) prawdę.

Nawet dokoła Białegostoku wyrosły osiedla i wsie z betonu. Obce wszystkiemu, co „tutejsze”. – „Trzeba dojść do świadomo-ści Skandynawów – mówi fotografik – by zacząć ponownie wy-korzystywać surowce, które mamy na miejscu: dachy z trzciny czy słomy, domy z drewna... Ale wreszcie na to czas!”.

Podobnie jak prof. Dominik Fijałkowski, winiący za bio-logiczne obumieranie Polesia Zachodniego nie tylko górni-ków z „Bogdanki”, ale również meliorantów, Puciłowski do-strzega wybitnie negatywną rolę próby zmiany stosunków wodnych na Podlasiu: „Robiłem spływy kajakowe Narwią od

Bliższa ziemia

Lech L. Przychodzki

UDZIE z pobocz

Page 65: OBYWATEL nr 5(37)/2007

64 65

Chwila oddechu

zalewu przy granicy z Białorusią (kilka wsi wysiedlono pod ten zbiornik, zwany Siemianowskim). Kiedyś Narew w górnym bie-gu miała swoją osobowość, teraz dopiero, gdy mija się Suraż, wpływając na rozlewiska, poznaję tę rzekę”.

Rozlewiska ocalały dzięki ludziom z Północnopodlaskie-go Towarzystwa Ochrony Ptaków, które po zmianie nazwy zmieniło i stosunek do przyrody – pozytywnie opiniując trasę głośnej i kontrowersyjnej drogi przez Dolinę Rospudy. Narew od Bondar do Suraża to już jednak rzeka typowa, uregulowa-na. Dzięki zachodnim grantom, Towarzystwo wprowadziło na starorzecze Narwi, zarastające łozą, dawne (czerwone) rasy krów – gospodarze dostają bydło gratis, byle wypasali. Ekolo-dzy płacą też rolnikom za koszenie łąk, by przywrócić gniaz-dowanie wielu gatunków ptaków. Za koszenie mechaniczne płacą mniej, za ręczne – więcej. Pokazują praktycznie pole-skim swojakom, iż na sensownej idei da się jeszcze zarobić.

– „Człowiek, ten tutejszy – mówi twórca – nie zakłóca pej-zażu, bo go rozumie. Jest weń wręcz wpisany. Ma gdzieś to, jak wygląda, jak mówi. Jest wciąż szczery w ukazywaniu swych poglądów – w odróżnieniu od ludzi z miasteczek i miast. Tych ludzi obiektyw LUBI!”. Przed kamerą czy obiektywem apa-ratu fotograficznego mieszkańcy Podlasia wyglądają natu-ralnie. Kiedy Puciłowski kręcił cykl „Tak było”, poświęcony zbrodniom sowieckim na Ziemi Białostockiej, ludzie z wio-sek wypadali fantastycznie. Za to choćby w Gródku spoty-kał się z tekstami: „To już ja się i przebiorę”... Poza tym tylko w mniejszych skupiskach rozmówcy nie dbają o dobór słów, wypowiedź jakby sama toczy się, narasta...

Kiedyś, gdy Mirek wędrował z aparatem fotograficznym po Podlasiu, ludzie poproszeni o wodę, częstowali go mle-kiem. Teraz? – „Kultura wprowadziła fałsz w ich dotychczaso-wy sposób odczuwania, grają zamiast być sobą”.

3. Od WAKS-ów po „fotografię astralną”

Studia stały się dla Puciłowskiego momentem otwarcia na innych ludzi. Nie tylko fotografowanych – artystów także. Uruchomiły wyobraźnię i możliwości. Gierek postawił na kul-turę studencką, której bał się Gomułka. Postawił – i przegrał, bo gros twórców szybko zasilało szeregi opozycji, a do czerwca roku byli właściwie JEDYNĄ opozycją wobec istniejące-go w PRL status quo. KOR nikomu się jeszcze nie śnił.

W Białymstoku studenckim twórcom zafundowano „Spodki” – położone obok dworca PKP Akademickie Cen-trum Kultury „Sepularium”. Artyści i animatorzy zagospoda-rowali je sami, powołując do życia m.in. Akademickie Cen-trum Filmowo-Fotograficzne. Kto wcześniej pomyślał o po-większeniach x cm lub nawet x m?

Środowisko Podlasia zasłynęło z Wakacyjnych Akademii Kultury Studenckiej, których szef, Marek Konopelko, miewał z uczestnikami niemało kłopotów. Cóż, Marek do dziś jest wierny dawnej idei (współtworzy Stowarzyszenie Ordynacka), my – goście WAKS-ów, miewaliśmy całkiem inne poglądy, nie zapomniawszy wcale o ich publicznym manifestowaniu.

Cztery pierwsze imprezy białostoccy akademicy zorgani-zowali w Tykocinie, dwie ostatnie w Sokółce. Aktywna była podczas nich grupa podlaskich fotografików – prócz Puci-łowskiego jeszcze Marek Jarych, Andrzej Sokólski, Piotrek Sawicki... Razem czy chłopa.

Dla Mirka był to czas zainteresowania fotografią kre-acyjną – izohelią, solaryzacją, luksografią... W Białymstoku powstał zalążek twórczej bohemy, skupionej wokół wystaw po-WAKS-owskich. Zaczęto też zapraszać przedstawicie-li nieznanego wcześniej środowiska do innych ośrodków. W Szczecinie Puciłowski przeprowadził akcję fotograficzną, nazwaną „Maska”. Widzowie szli poprzez labirynt ze zdjęć, przedstawiających „puste” oblicza ludzi, dochodząc u wyjścia z instalacji do fotografii „manekinowej” twarzy bez oczodo-łów, z napisem: Kim jesteś?

Potem ogólnopolskie plenery – św. Krzyż, Warszawa, Wrocław... I prawie dwuletnia współpraca z akademickim te-atrem „NAM” (wyróżnionym podczas Konfrontacji Młode-go Teatru w Lublinie w roku ), zbliżonym do pantomi-my. – „Fotografowałem teatr, ale nie nasz” – powie po latach. Szkoda, bo zostali tylko ludzie, bez dokumentacji odtworze-nie wspólnej pracy jest raczej niemożliwe. Gdyby ktokolwiek docenił ich przygodę ze sceną...

Po ukończeniu studiów Mirek podjął pracę w Wojewódz-kim Domu Kultury, nie tracąc z oczu kultury akademickiej. Studencki Dyskusyjny Klub Filmowy w kategorii miast śred-niej wielkości oceniono najwyżej w Polsce za cykl spotkań „Surrealizm a film”.

WDK to dla Puciłowskiego z jednej strony animacja ży-cia fotograficzno-filmowego (napisał wówczas i wydał dwa zeszyty „Fotografii na materiałach nietypowych”), z drugiej poszukiwanie taśm do prezentacji podczas seansów DKF i kombinowanie, jak przechytrzyć cenzurę.

Zdarzały się momenty godne Mrożka. Oto znudzony WDK-owskimi prelekcjami dla przeróżnych towarzyszy, twórca wpadł na pomysł, by urozmaicić sobie wykład „fo-tografią astralną, genialnym wynalazkiem uczonych z MIT (Massachusetts Institute of Technology)”. Najpierw sprepa-rował papier, tak by przygotowane wcześniej zdjęcia stały się widoczne dopiero po z góry określonym czasie. Potem przedstawił zebranym wyimaginowaną technikę, będącą ja-koby najnowszym wynalazkiem środowiska MIT, pozwalają-cą na... rejestrację myśli. Notable przykładali papier fotogra-ficzny do swych głów, by po kwadransie zobaczyć... No, cał-kiem różne przedmioty, bo gama „myśli” była szeroka. Mirek słuchał potem, jak wymieniano się spostrzeżeniami: „Patrz, mnie się pokazała butelka, a tobie?”...

Coraz bardziej skłaniał się Puciłowski ku filmowi. Podjął więc współpracę z AKF „Projektor”, jednym z lepszych wów-czas w kraju. Odwiedził Wilno i Kowno, kręcił podczas ple-nerów w Bułgarii i Tunezji. Szło ku lepszemu...

4. Stan wojenny i później

Stan wojenny powstrzymał impet podlaskich filmowców. – „Wszystko było zawieszone, wszystko padło!”.

Dopiero w sezonie / zmontowali kilka udanych filmów. Najsłynniejszy, o Grabarce, stał się na lata wizytów-ką Mirka. Srebro podczas festiwalu w Rio de Plata, nagrody w Niemczech, Czechosłowacji, na Węgrzech... Siłą rozpędu powołał więc do życia Stowarzyszenie KF „Projektor”, dają-ce możliwość zdobycia sensownych środków na działalność. I tak publicystyka filmowa po stanie wojennym już się nie odbudowała.

Page 66: OBYWATEL nr 5(37)/2007

66

67

Chwila oddechu

Dopiero na przełomie lat / udało się podlasiakom zorganizować pierwszy po . grudnia lokalny przegląd fil-mowy. Nowa władza była równie podejrzliwa, co poprzednia. Przekształcony w Festiwal Filmu Niezależnego „Projektor” – stał się na krótko jedną z ciekawszych imprez w Polsce.

Już w r. Puciłowski założył Towarzystwo Rozwoju Telewizji. Wcześniej Wielki Brat nie zezwalał na nadajniki w Białymstoku. Kilka lat trwało przekonywanie lokalnych polityków, iż lepiej mieć własną telewizję, niż jej nie posia-dać. Jedni wieszczyli same kłopoty, innym zwyczajnie się nie chciało. Polska „lewica” znacznie szybciej pojęła, iż wpływ na media decydować może o rozkładzie wyborczych głosów, niźli „prawica”, której wciąż wystarczały niechlujne i nijakie wydawnictwa związkowe. Były szef Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność”, Mieczysław Szczygieł, nie dopuścił np. do przekształcenia podległego sobie biulety-nu we wkładkę do „Tygodnika Solidarność”, choć Warszawa dwukrotnie proponowała takie rozwiązanie.

Pierwsze prace ruszyły dopiero z końcem roku , od lutego nowy ośrodek począł zatrudniać ludzi. Mirka również. – „Ostatnie zdjęcia? Wiesz, chyba z lat temu. Zają-łem się filmem, dla TV również, co pochłaniało za dużo czasu, by jeszcze fotografować”.

Puciłowski nie należy do ludzi o pokaźnej posturze. A robił (i robi) niemal wszystko – jest operatorem w studio, realizatorem wizji, kręci wyjazdy, czuwa nad oświetleniem. Kręgosłup zbuntował się na tyle, by kamera poczęła stano-wić ciężar nie do udźwignięcia. Jeszcze gdy jest statyw, da się pracować, z ramienia już nie... Zresztą przy którejś oka-zji pozbyto się go z etatu, jak to zazwyczaj bywa z wszelki-mi założycielami. Mają przygotować miejsce innym, to ich rola, wytyczona przez myślenie biurokratów. Gdyby nie fakt, iż mieszka blisko budynku ośrodka TV, nie zgodziłby się na nowe (umowa-zlecenie) warunki zatrudnienia.

5. Białystok – jaki jest?

Na frontonie Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Wę-gierki jeszcze stara nazwa placówki. Odchodząc z końcem maja br., komisaryczny „zastępca” lokalnego Sejmiku (wresz-cie go wybrano) podarował teatrowi nowego patrona. Podla-sie posiada obecnie Teatr Dramatyczny im. Józefa Piłsudskie-go. Furda, że scena, na której działał Komendant, była innej

całkiem natury. Polemizowało niewielu, środowisko wyraź-nie nie umie zadbać o własne interesy.

– „Cisza i błogostan. We mdłej, sennej atmosferze zawie-szone są /.../ czasopisma i całe tutejsze życie kulturalne. Niby o czymś się pisze, niby porusza się jakieś sprawy, ale właśnie: jest to mówienie na niby. /.../. Dawno przestały mnie bawić niedouczenie, niekompetencja i arogancja dziennikarzy, zajmu-jących się lokalną kulturą w /.../ prasie codziennej. To już nie jest śmieszne. /.../ Stan posiadania w kulturze /.../ jest nieznany. Publiczność /.../ nie zna wszystkich tutejszych teatrów, wydaw-nictw, galerii, czasopism, nie zna wartościowych pisarzy, plasty-ków, muzyków, aktorów, reżyserów, wydawców. Doprowadziły do tego przez lata środki masowej komunikacji, które /.../ wcale się pod tym względem nie poprawiły. /.../ Ta grzeczność – prak-tykowana przez lata – tłumaczyła się do niedawna względami politycznymi. Dziś nie tłumaczy jej nic, jak tylko próba utrzy-mania istniejących koterii, układów, powiązań. Stąd poklepywa-nie zamiast analizy, hagiografowie zamiast krytyków. Efektem tego stanu rzeczy są /.../ fałszywe hierarchie, istniejące wśród lokalnych placówek kulturalnych i twórców, plasujące mierno-tę na świecznikach, a to co naprawdę wartościowe – usuwające w cień” – to nie Puciłowski o Białymstoku, a BYŁY naczelny kwartalnika „Kresy”, Grzegorz Filip, o Lublinie (Cyt. za: „Ty-godnik Współczesny” nr (), ). Tu i tam mamy do czy-nienia ze znacznie szerszym zjawiskiem, które sparafrazować można słowami Józefa Czechowicza: „prowincja. noc”.

– „Na to miasto władze nie mają nawet pomysłu” – mówi fotografik z Podlasia. „Projektor” padł, nie starczyło środków. W Wojewódzkim Ośrodku Animacji Kultury nie znaleziono miejsca dla filmowców i fotografików. – „W Białymstoku de-cydenci od kultury nie wiedzą, co to jest kultura – konstatu-je twórca. – Rocznice, oficjałki, przemarsze – TAK!”. Smutne, gdy słyszę to od kogoś, kto ma za sobą kilka tysięcy progra-mów TV, w tym dokumentację Festiwali Muzyki Cerkiewnej w Hajnówce. Bo raczej wie, o czym opowiada. Co zostało? Dni plastyki i kultury ludowej...

– „Nie możesz wyjechać?” – pytam Mirka. – „Jasne, że mogę, Warszawa potrzebuje fachowców. Tylko czy naprawdę polską kulturę muszą skupiać - ośrodki?”...

Odpowiedź na to pytanie znają chyba tylko lokalni no-table. A ci ze stolicy, Krakowa i Wrocławia mają prawo już zacierać ręce.

ech . rzychodzi

ROZR

USZ

ANE

STAD

O K

RÓW

JEST

BAR

DZIE

J FO

TOG

ENIC

ZNE.

..

Page 67: OBYWATEL nr 5(37)/2007

RYS. ARTUR GANCZAREK

66

67

Chwila oddechu

Jeśli za miarę wolności kultury przyjmiemy możliwość nieskrępowanej twórczości oraz swobodny dostęp do jej efektów, to ocena, jaką dziś musielibyśmy jej wystawić, byłaby nadzwyczaj surowa. Współczesna kultura nie jest wolna. Ugi-na się pod jarzmem nakładanym przez korporacyjny prze-mysł rozrywkowy, który w dążeniu do zapewnienia zysków nie waha się użyć żadnych środków. Zaliczają się do nich m.in. prawa autorskie wraz z towarzyszącą im ideologią, a także in-stytucjonalne i techniczne środki ich egzekwowania, groźby, czy w końcu polityczny lobbing.

Okres obowiązywania autorskich praw majątkowych, czy-li praw przyznających monopol ich właścicielowi (twórcy lub wydawcy) na decydowanie o użytkowaniu dzieła i czerpaniu z niego korzyści majątkowych, wynosi w chwili obecnej cały okres życia twórcy oraz lat po jego śmierci. Swobodny, a więc wolny od ograniczeń wynikających z autorskich praw majątkowych, użytek z dzieł kultury będzie więc po-zostawał w coraz większym stopniu poza naszymi możli-wościami. Innymi słowy, wytwory kultury miast stać się do-brem wspólnym, będą funkcjonować w sferze prywatnej.

Prawa autorskie nie odnoszą się tylko do wydawców, jak to miało miejsce dawniej, lecz również do użytkowników oraz innych twórców. Określają one to, co z zakupionym przez sie-bie dziełem możemy jako użytkownicy zrobić, a czego nie (w ramach tzw. dozwolonego użytku). Regulują też powsta-wanie utworów zależnych (tłumaczeń, adaptacji, przeróbek etc.). Jeśli chcesz wystawić sztukę będącą adaptacją książki, do której wciąż ktoś posiada prawa autorskie, musisz od niego uzyskać na to zgodę i najpewniej mu zapłacić.

Towarzyszące prawom autorskie techniczne środki ich egzekwowania, takie jak mechanizmy DRM (Digital Rights Management), które zabezpieczają cyfrowe treści przed użyciem niezgodnym z wolą właściciela praw autorskich, przekształcają się w środki kontroli konsumentów. Dzięki DRM właściciel praw autorskich (w praktyce najczęściej wy-dawca) kontroluje to, jaki użytek czynię z utworu posiada-nego w formie cyfrowej. Może określić, ile razy mam prawo odsłuchać piosenkę kupioną w Internecie, albo ile stron z e-booka mogę skopiować.

Znajdujemy się w paradoksalnej sytuacji. Z jednej strony rozwój nowoczesnych technologii pozwala na niespotykaną do tej pory możliwość twórczej aktywności oraz swobodnego

dostępu do dóbr kultury. Z drugiej natomiast robi się wszyst-ko, i to przy użyciu tych samych środków, które wolność umożliwiają, aby je ograniczyć. Ataki na swobody nie pozo-stają jednak bez odpowiedzi. Reakcje te są różnorodne. Od prób budowania alternatywy po radykalne zakwestiono-wanie porządku opartego na prawach autorskich. Na przy-kładzie muzyki przyjrzyjmy się kilku z nich.

Licencje

Jednym ze sposobów ograniczania terroru praw autorskich w ich korporacyjnej postaci, jest tworzenie alternatywnych li-cencji, czyli zbioru praw przysługujących twórcy. Każda z tych licencji funkcjonuje w ramach systemu prawa autorskiego i ko-rzystając z możliwości, jakie on stwarza, przekształca go w taki sposób, by nie ograniczał wolności, lecz jej sprzyjał. Innymi słowy, twórca zawiera z szeroko rozumianym użytkownikiem dzieła umowę, której warunki precyzuje określona licencja.

Istnieje wiele alternatywnych licencji, różniących się od sie-bie przedmiotem, jaki regulują oraz stopniem surowości. I tak np. Powszechna Licencja Publiczna GNU (GNU General Pu-blic License) odnosi się do oprogramowania i uznawana jest za jedną z najbardziej wolnościowych. Jej celem jest wyelimi-nowanie wszelkich praktyk, które mogłyby zniewolić oprogra-mowanie i ograniczyć swobodę jego użytkowania. Przyznaje ona prawo do swobodnego używania, kopiowania i modyfiko-wania oprogramowania nią objętego, pod warunkiem, że taka sama swoboda zostanie przyznana kolejnym użytkownikom.

Tak jak licencja GNU w odniesieniu do oprogramowania jest jedną z najpopularniejszych alternatywnych licencji, tak Licencja Creative Commons jest najpopularniejszą spośród odnoszących się do twórczości artystycznej. Powstała ona z inspiracji Lawrence’a Lessinga, założyciela organizacji Cre-ative Commons, profesora Stanford Law School, a także auto-ra głośnej książki „Wolna Kultura”.

Celem Licencji Creative Commons jest przekształcenie tradycyjnych zasad copyright – wszystkie prawa zastrze-żone – w zasady bardziej wolnościowe, zastrzegające tylko niektóre prawa. Licencja ta odnosi się do wszelkiej twórczości chronionej prawem autorskim, takiej jak książki, strony WWW, muzyka, film etc. Pozwala twórcy na określenie warunków, na jakich chce on udostępnić dzieło. Istnieją cztery takie warunki,

Wolna twórczość i jej wrogowie

Krzysztof Kędziora

Page 68: OBYWATEL nr 5(37)/2007

68

Chwila oddechu

69

których kombinacje tworzą sześć możliwych licencji. I tak np. licencja „minimalna”, nakładająca najmniej warunków na uży-cie utworu, stwierdza, że „wolno kopiować, rozprowadzać, przed-stawiać i wykonywać objęty prawem autorskim utwór oraz opra-cowane na jego podstawie utwory zależne pod warunkiem, że zo-stanie przywołane nazwisko autora pierwowzoru”. Innymi słowy, ta postać licencji Creative Commons gwarantuje jedynie autor-skie prawa osobiste, czyli głównie prawo do wiązania utworu z nazwiskiem jego twórcy, zrzekając się innych praw. Jeśli twór-ca zechce, może upublicznić swoje dzieło pod innymi warun-kami, np. takim, iż nie zostanie ono wykorzystane komercyjnie.

Wolni z wolnymi, równi z równymi

Powstanie Internetu i technologii cyfrowego zapisu mu-zyki, głównie w formacie MP, umożliwiło dzielenie się nią na niespotykaną dotąd skalę. Przełomowym momentem było powstanie w r. Napstera. Była to aplikacja pozwalająca każdemu posiadaczowi komputera z dostępem do Interne-tu dzielenie się plikami muzycznymi. I choć w roku Napster został zamknięty, proceder bezpośredniej wymiany plików ma się dobrze i kwitnie mimo wysiłków podejmowa-nych przez instytucje zajmujące się ochroną praw autorskich i zwalczaniem „piractwa”.

Sieci PP (bezpośredniej wymiany plików) realizują ideał wspólnoty wolnych i równych podmiotów, jaki pier-wotnie przyświecał Internetowi. W sieci peer-to-peer (ang. równy z równym) wszystkie komputery lub ich użytkow-nicy są równouprawnieni, zaś sama technologia wymiany plików eliminuje pasożytnictwo i wymusza zachowania wspólnotowe. Warunkiem „ściągania” plików jest ich udo-stępnianie innym. Taki plik staje się automatycznie dobrem wspólnym, do którego każdy jest tak samo uprawniony.

Większość wymiany w sieciach PP obejmuje utwory ob-jęte prawem autorskim, które w jej ramach zostają zniesio-ne, co powoduje, że z punktu widzenia istniejących regulacji prawnych ich aktywność jest wątpliwa. Nawet jeśli uznamy, że nie jest to rzecz, którą powinniśmy się kłopotać, to z dystry-bucją twórczości w sieciach peer-to-peer wiąże się inny pro-blem. Twórcy zostaje odebrana możliwość kontroli sposobu prezentacji swojego dzieła. Wyobraźmy sobie, że utwory na danej płycie powinny być odtwarzane w odpowiedniej kolej-ności, a klucz do ich zrozumienia leży w towarzyszącej gra-fice. W sieciach PP o charakterze prezentacji danego dzieła decydują ci, którzy je rozprowadzają. Mogą zmienić kolejność utworów, pozbyć się elementów graficznych etc. I choć takie działanie jest niezgodne z przyjętą „net-etykietą”, to nie jest jednak technicznie niemożliwe i zdarza się dość często.

Powyższe trudności związane z dystrybucją muzyki w sie-ciach PP, czyli ich „nielegalność” (rozpowszechnianie plików objętych prawem autorskim) oraz niemożność kontroli zasad prezentacji, zrodziły potrzebę innej formy dystrybucji muzy-ki, która jednocześnie zachowałaby zalety znane z sieci peer-to-peer: darmowość oraz łatwość dostępu.

Netlabel – wolność twórczości, swoboda dostępu

Licencje Creative Commons zostały dostosowane do prawodawstwa poszczególnych krajów i są niezwykle proste

w zastosowaniu. Przykładem ich użycia jest działalność inter-netowych wydawnictw muzycznych, czyli tzw. netlabeli.

Czym jest netlabel? Mówiąc ogólnie, to wytwórnia mu-zyczna funkcjonująca w Internecie. Co jednak różni netlabel od zwykłej wytwórni? Przede wszystkim to, że muzyka udo-stępniania jest w postaci cyfrowej i za darmo.

Elektroniczna forma dystrybucji muzyki pozwala na wyeliminowanie kosztów, jakie wiążą się z tradycyjną edy-cją płyt. Wydawca nie musi płacić za tłoczenie płyty, druk okładek, dystrybucję i promocję. Dzięki temu możliwość zaprezentowania własnej twórczości leży w zasięgu niemal każdego, a odbiorca otrzymuje „pełnoprawną” płytę, nie od-biegającą zbytnio od jej „fizycznego” pierwowzoru. Do każdej dołączone zostają pliki graficzne z okładkami, które można sobie wydrukować i po nagraniu utworów na czystej płycie CD, włożyć do opakowania i postawić na półce.

Szerokie możliwości, jakie przed twórcami otwierają netlabele oraz swobodny dostęp do muzyki powodują, że ten rodzaj dystrybucji jest alternatywą dla wielkich wy-twórni. W przeciwieństwie do sieci peer-to-peer, jest on legalny. Co więcej, wolność twórcy i odbiorcy jest prawnie gwarantowana przez Licencję Creative Commons, która do-puszcza swobodny użytek z dzieła pod warunkiem uznania autorstwa i często niekomercyjnego wykorzystania.

Netlabele są alternatywą nie tylko z uwagi na formę dys-trybucji, ale także ze względu na treść. Oferują bardzo rozma-itą muzykę. Od disco, poprzez rock, po awangardę. Różno-rodność oferty może przyprawić o zawrót głowy. Nie sposób omówić choćby skromnej części ich oferty. Niemniej wskaż-my na kilka polskich przykładów.

Netlabel „Aerbeat Records” (http://aerbeat.org/) spe-cjalizuje się w muzyce dub, reggae, ragga/dancehall. Na swoim koncie ma dziewięć wydawnictw takich artystów, jak , Ban-da Tre, Dino Dub, Echo_TM, Emzk, Magara, Togetha Brotha, WWS czy Youthman Steppa. Z kolei „S!te Records” (http://www.site-rec.com/) wydaje muzykę elektroniczną, często eks-perymentalną, m.in. takich artystów, jak Wolfram czy Vitalis Popoff. W katalogu tej wytwórni na szczególną uwagę zasłu-gują składanki Sad Electronics, prezentujące współczesną, nie tylko polską, muzykę elektroniczną. Profil innego polskiego netlabelu „lives.pl” (http://lives.pl/) jest bardziej zróżnico-wany, choć skromniejszy ilościowo. Znajdziemy w jego kata-logu artystów grających zarówno rocka, jak i electro.

Często netlabele są nie tylko wytwórniami muzycznymi, lecz niemalże instytucjami kulturalnymi. Polski „AudioTong” (http://audiotong.net/) wydaje muzykę takich uznanych mu-zyków, jak Tetsuo Furudate, Emiter, Arszyn czy Zbigniew Karkowski, a także zajmuje się organizacją koncertów oraz innych imprez artystycznych. Na ich stronie można zapoznać się również z ciekawymi tekstami i wywiadami.

Plądrofonia

Dla wielu filozofia twórczości, jaką wyraża Licencja Cre-ative Commons, jest błędna. Nie ujmuje ona należycie istoty procesu twórczego oraz jego relacji do idei prawa autorskiego czy oryginalności. Ich zdaniem, prawa autorskie ograniczają to, co z danym dziełem możemy uczynić. Teoria plądrofo-nii, której najpełniejszy teoretyczny, ale i też świadomie arty-

Page 69: OBYWATEL nr 5(37)/2007

68

Chwila oddechu

69

styczny wyraz dał pochodzący z Kanady kompozytor i muzyk John Oswald, zakłada radykalnie odmienne rozumienie mu-zyki i twórczości.

W r. Oswald wydał płytę zatytułowaną „Plunderpho-nics”. Znajdowało się na niej ponad utworów, które powsta-ły w oparciu o nagrania chronione prawem autorskim. Wśród splądrowanych (twórczo przekształconych) przez Oswalda ar-tystów znaleźli się m.in. Michael Jackson, Elvis Presley, Dolly Parton, Metallica, Franz Liszt, Anton Webern, Igor Strawiński czy Ludwig van Beethoven. Wydanie płyty zostało w cało-ści sfinansowane przez Oswalda, a żaden z jej egzemplarzy nie został nigdy sprzedany. Rozsyłano je za darmo do stacji radiowych, prasy, krytyków muzycznych oraz innych arty-stów. Na okładce płyty widniał Michael Jackson „objawiają-cy” się jako biała kobieta. Grafika owa symbolizować miała to, co działo się na płycie, czyli ujawnienie się czegoś nowego – często niespodziewanego – z tego, co wcześniej, wydawać by się mogło, było nam dobrze znane. W ciągu kilku miesię-cy przedstawiciele Jacksona oraz przemysłu muzycznego doprowadzili do zniszczenia wszystkich pozostałych kopii płyty oraz do zakazu jej dystrybucji.

W głośnym artykule „Plunderphonics, or Audio Piracy as a Compositional Prerogative”, Oswald przedstawił swoje arty-styczne i filozoficzne credo. Powstanie technologii umożliwia-jących nagrywanie dźwięku, a następnie odtwarzanie go, nie tylko ułatwiło dostęp do muzyki, lecz także otworzyło przed twórcami nowe pole artystycznej kreacji. Z jednej strony, na-grany dźwięk (w tym i wykonania innych artystów) stał się nową muzyczną materią, z drugiej natomiast urządzenia od-twarzające dźwięk stały się instrumentami.

Te możliwości zaczęto wykorzystywać już przed II wojną światową, by wspomnieć kompozycję „Imaginary Landscape ” autorstwa Johna Cage’a z r. na perkusję i dźwięki z odtwarzanych z różną prędkością dwóch płyt gramofono-wych. W tej kompozycji wykorzystane zostały jedynie dźwię-ki testowe oraz efekty zmiany prędkości odtwarzania płyt. Na teren zastrzeżony przez prawa autorskie Cage, choć nie inten-cjonalnie, wkroczył dopiero po wojnie, w „Imaginary Land-scape ” ( r.) na radioodbiorników, czy w „Imaginary Landscape ” ( r.) na płyty gramofonowe. Gwoli spra-wiedliwości trzeba powiedzieć, że John Cage nie był pierwszy – przed nim w podobny sposób eksperymentowali m.in. Ste-fan Wolpe () czy Edgard Varèse (). Nie był także je-dyny – warto tu wspomnieć o poszukiwaniach Pierre Schaef-fera oraz Pierre Henry’ego w ramach Groupe de Recherche de Musique Concrète. Jednakże pierwszego w pełni świadomego aktu zawłaszczenia i splądrowania dokonał zmarły w zeszłym roku amerykański kompozytor James Tenney. W r. świa-tło dzienne ujrzał jego utwór „College No. (Blue Suede)”, będący wariacją na temat „Blue Suede Shoes” Elvisa Presleya. Oczywiście instrumentem był tu gramofon i płyta.

Wykorzystywanie nagranych dźwięków, w tym utworów innych artystów, oraz traktowanie urządzeń odtwarzających jako instrumentów, nie było jedynie domeną twórców kultu-ry „wysokiej”. Tacy artyści jak Frank Zappa, e Beatles czy e Residents na obszarze muzyki popularnej czy rockowej posługiwali się tą techniką równie skutecznie. Jednak dopiero pojawienie się w latach . samplera (instrumentu odgrywa-jącego wcześniej nagrane próbki dźwięków – sample) pozwo-

liło tej technice na dobre zadomowić się w obszarze muzyki popularnej. Ten rodzaj twórczości zyskał miano samplingu. Polega on na budowaniu nowych utworów muzycznych z fragmentów utworów nagranych wcześniej. Z tej możliwo-ści, obok tzw. scratchingu (generowaniu dźwięków poprzez „drapanie” i „rysowanie” płyt gramofonowych) początkowo zaczęli korzystać raperzy. Wkrótce jednak metoda stała się czymś wspólnym dla niemal całej kultury popularnej.

Złote lata samplingu szybko przeminęły. W roku Pu-blic Enemy, jedna z najważniejszych grup w historii rapu, na-grała album „It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back”, na który składały się setki sampli. Dwa lata później na al-bumie „Fear of a Black Planet” musieli pożegnać się ze swobodą, jaką wcześniej cieszyli się podczas samplowania. Prawnicy wielkich wytwórni coraz baczniej zaczęli przy-glądać się tworzonym utworom w poszukiwaniu „ukra-dzionych” sampli, a opłaty za możliwość ich wykorzystania ciągle rosły. W ten oto sposób ograniczono potencjał twór-czy leżący w tej technice muzycznej.

Choć o samplingu można powiedzieć, że jest pewną for-mą plądrofonii, to jednak nieświadomą konsekwencji z niej płynących i założeń leżących u jej podstaw. Plądrofonia Oswalda ma na celu ich świadomą artykulację. Różni się ona od samplingu tym, że korzystając z materiału muzycznego, pozwala słuchaczowi na rozpoznanie jego źródła. Ten zabieg ujawnia pewną określoną wizję muzyki, według której jej naturalnym medium są tradycja i ludzka pamięć, a ona sama stanowi wspólnotową, nie zaś indywidualną formę ekspresji. Ekspresją, która jako taka jest nieskończona i nie-określona, podlegająca ciągłej zmianie. Nawet przykład mu-zyki klasycznej, dalekiej od takiego pojmowania, wydaje się to poświadczać. Partytura musi zostać odczytana, dzieło wyko-nane, czyli twórczo przez innych zinterpretowane. Nie wspo-minając już o tym, że sam proces jego powstania nie dzieje się w próżni, lecz osadzony jest w pewnej tradycji, nawet jeśli ją neguje. Wspólnotowy, społeczny wymiar twórczości, nawet jeśli nie kwestionuje idei praw autorskich, to z pewnością osłabia ich moc.

Muzyka należy do nas, do jej twórców i odbiorców, z pew-nością nie do koncernów fonograficznych. Proces jej odzy-skiwania już się zaczął i nie ma większego znaczenia, czy od-bywać się będzie metodami rebelianckimi (jak w przypadku peer-to-peer i plądrofonii), czy też zgodnie z prawem (jak w przypadku netlabeli działających na Licencji Creative Com-mons) – ważne, żeby był skuteczny.

rzysztof ędzior

Przydatne adresy: Creative Commons: http://creativecommons.org/

Creative Commons Polska: http://creativecommons.pl/

Wolna muzyka: http://www.phlow.de/netlabels/

http://www.rowolo.de/labels/

http://www.archive.org/details/netlabels

http://www.jamendo.com

Page 70: OBYWATEL nr 5(37)/2007

70 71

Chwila oddechu

Kronika Kontrasa

Godność

nabrała nowego znaczenia. Otóż lekarze sugerują wszystkim, którzy zarabiają mniej niż tysięcy, że żyją niegodnie. Sami, nawet jeśli zarabiają tysięcy lub więcej, to nadal pracują na kilku etatach, w tym samym czasie, na jednym państwowym sprzęcie, żeby jeszcze dodać sobie... godności.

„Dawanie pracy”

Ciekawej manipulacji dokonuje się też pojęciami zwią-zanymi z pracą. Otóż zatrudniający, kapitalista czy szef, okazuje się z samego polskiego brzmienia odpowiedniego słowa darczyńcą, który nas pracą obdarza. On nam jako „pracodawca” daje pracę i jeszcze w dodatku łaskawca wy-płaca czasami pensje. Tymczasem on niczego nam nie daje i w związku z tym nie jest żadnym pracodawcą – on kupuje pracę, jest więc kupującym pracę pracokupcem. Cały zresztą obecny system, tak samo jak urzędowy język, preferuje nie tych, którzy robią coś pożytecznego dla innych i świata, lecz przede wszystkim takich, którzy zajęli w nim dobre pozycje pośredników i pobierają z tej racji coś w rodzaju myta. To im zawdzięczamy ten ciągły pośpiech, przymus tandeciarstwa i bylejakości zwanej innowacyjnością, gdyż w ich interesie jest to, by maszynka kręciła się coraz szybciej, a owieczki bie-gały coraz prędzej wokół tego, kto je strzyże. Natomiast samą pracę to ja komuś daję, jeśli coś dla niego zrobię bez zapłaty. Gdybym był związkowcem lub kimś w tym rodzaju, to do-magałbym się takiej zmiany w języku urzędowych dokumen-tów, bo język też określa świadomość.

Za to Rafał A. Ziemkiewicz

znalazł lukę prawną i zapisał się do KRUS, dzięki czemu, jak twierdzi, państwo „kradnie mu” mniej na ZUS. Ma czyste sumienie, bo jak zauważa dowcipnie: „bzdura lex, sed lex”. Jednocześnie nasz bezkompromisowy demaskator „polity-ków przyrośniętych do stołków”, „przekupnych ekologów” i zła wszelakiego, twierdzi, że nic ze swoich składek „nie ma i wie, że nigdy nie będzie miał”, bo on i jego rodzina leczy się prywatnie. Tylko po co w takim razie w ogóle zarejestrował się w KRUS, jeżeli przedtem żył sobie z honorariów, poza sys-temem?

Jak sam twierdzi, dlatego, że został ojcem, a to uaktywniło u niego poczucie odpowiedzialności. Ale przecież dzieciom w wieku szkolnym nie odmawia się leczenia, gdy tatuś nie płaci składek na ZUS. Tak samo to nie złe państwo zabrania lekarzom otwierać prywatnych szpitali nie tylko do leczenia,

jak pisze Ziemkiewicz, „spraw drobnych” – to przede wszyst-kim sami polscy lekarze zajadle niszczą tego typu konkuren-cję, vide sprawa Korwity. Oni, owszem, chcą leczyć prywat-nie, ale na społecznym sprzęcie, na społeczny koszt i żeby przypadkiem ktoś nie robił im konkurencji.

Czyli coś tu nie gra, bo czyż odpowiedzialność oznacza wydawanie nawet skromnych sum na krusowskie składki bez żadnego sensu? Przecież ojcostwo powinno skłaniać do oszczędności, nawet drobnych, a nie do wyrzucania pienię-dzy na „urzędniczego molocha”. A mnie się wydaje, że Ziem-kiewicz po prostu boi się sytuacji, gdy on lub jego najbliżsi zapadną na chorobę na serio, której leczenie naprawdę dużo kosztuje, a wtedy nawet jego pensja może nie wystarczyć. Może się jednak w takim przypadku okazać, że takich „kru-sowników” jak on było więcej, no i będzie kłopot, bo w NFZ brakuje pieniędzy i trzeba będzie czekać w kolejce, dawać ła-pówki za wyniesienie basenu itp.

Taka postawa, manifestowana ostentacyjnie przez jedne-go z najbardziej popularnych polskich publicystów, to zresztą symptom głębokiej choroby, jaka toczy współczesnych Po-laków. Żadne, najdoskonalsze nawet procedury, nie uzdro-wią ani służby zdrowia, ani jakiejkolwiek dziedziny publicz-nej, o ile utrzyma się w polskim społeczeństwie tolerancja dla tego rodzaju poszukiwaczy luk w prawie. Zastosowane w tym przypadku jako usprawiedliwienie, prymitywne neo-liberalne dogmaty pokazują w przypadku Ziemkiewicza jak w soczewce swoją prawdziwą funkcję, którą jest uzasadnienie trywialnej nieumiejętności popatrzenia na jakiekolwiek za-gadnienie szerzej niż z doraźnej perspektywy własnego płotu. Tyle tylko, że jest to spojrzenie krótkie, trochę mętne i bardzo nieodpowiedzialne.

CBA i inne służby spartaczyły

kolejną robotę. Właściwie to nic im się nie udaje. Stokłosa uciekł, Blida się zastrzeliła, hegemon nie wydał Mazura, a te-raz nawet nie zdołali do końca skorumpować agenta wła-snego lub podstawionego przez stare służby. A wszystko po to, żeby skompromitować Andrzeja Leppera. Jacek Kurski w audycji radiowej nazwał akcję CBA i odwołanie przewod-niczącego Samoobrony „mistrzowskim posunięciem prezesa Kaczyńskiego”, rzucając nieco światła nie tylko na własną błaznowatość, lecz także – być może przypadkowo – na sens całej akcji.

W takim razie oznaczałoby to, że Kaczyński chce wrócić do koncepcji sojuszu z PO, bo Lepper i Giertych jednak cią-gle są zbyt niezależni, a przede wszystkim mają w odróżnie-niu od Platformy jakieś szersze ambicje niż pilnowanie swo-

Page 71: OBYWATEL nr 5(37)/2007

70 71

Chwila oddechu

ich prywatnych biznesów. W dodatku Wielki Brat na pewno nie lubi, gdy wychodzą na jaw np. informacje o zgodzie suwe-rennych ponoć polskich władz na podsłuchiwanie przez jan-kesów wszystkich rozmów telefonicznych w Polsce. Aby po-zbyć się Leppera, zmienia się nawet prawo, żeby „przestępcy nie zasiadali w Sejmie”. Tymczasem wszystkie „przestępstwa” Leppera, od wybatożenia komornika wykonującego balcero-wiczowskie egzekucje, po wysypywanie zboża przemycanego pod osłoną polskich celników, mają charakter wręcz hono-rowy, znacznie bardziej niż owo wyszukiwanie luk w prawie, które wychwalają liberalni kombinatorzy.

Jednak jeden raz Lepper został słusznie skarcony przez niezawisły sąd. Jak dowodzą ujawnione nieustanne i jakże pracowite kontakty Olka Kwaśniewskiego ze światem podej-rzanego biznesu, wiele rzeczy można o byłym prezydencie powiedzieć, ale nie to, że był nierobem...

Za to mój sąsiad złapał

na gorącym uczynku grafficiarza, który niszczył nam elewa-cję kamienicy. No i zaczął się kłopot. Chuligana przekazał policji, a ta od razu zaczęła narzekać, że strata za mała i że pewno nic z tego nie będzie. No i rzeczywiście, choć wartość straty zawyżyliśmy maksymalnie ( zł), to ziobrowski sąd chłopczyka uniewinnił ze względu na małą wysokość szkody. I co mi po CBA?

Jest jednak sprawiedliwość w Kościele

i policjanci myśli znowu zawiedli się w swoich oczekiwa-niach wobec ojca dyrektora. Właściwie trudno coś dodać do trafiających w sedno słów prowincjała zakonu redemptory-stów czy – deklarującego się jako niewierzący – profesora Bogusława Wolniewicza.

Pozwoliłbym sobie tylko na jedno. Otóż profesor powie-dział, że nie rozumie ślepej nienawiści, jaka cechuje prze-śladowców ojca Rydzyka. I dalej dziwił się, że ci tak zwani intelektualiści nie widzą, że cenzura, donosy i szpiclowanie wykładowców uderzą również w nich, bo sprawią, że ludzie także na uczelni będą się bali mówić, co myślą. Otóż moim zdaniem przyczyna tego jest prosta. Tym ludziom to nic nie szkodzi, bo oni zawsze myślą, a przede wszystkim mówią tyl-

ko to, co akceptuje najsilniejszy w danym momencie kolek-tyw. Właśnie dzięki zewnętrznej cenzurze i wewnętrznemu zakłamaniu mogą pokonać konkurencję i dobrze ze swego zakłamania żyć. Jakakolwiek otwarta dyskusja, wesoła swo-boda, swawolny, a czasem nawet na mój gust zbyt swobodny język, jaki prezentuje np. ojciec Rydzyk, to dla nich koniec. Czy ktoś widział kiedyś jednego z tych „intelektualistów” albo medialnych moralistów śmiejącego się szczerze? Czy to w ogóle zdarza się w dzisiejszej publicznej debacie, zastanów-cie się czasem i poobserwujcie ich uśmieszki – wymuszone, złośliwe, ironiczne, ale nigdy szczere i wesołe. Przypomina się w tym kontekście „Imię róży” i śmiech jako największe zagro-żenie dla panującej ortodoksji.

Dla mnie cała historia to także potwierdzenie tego, jak bardzo prawdziwa jest historia Judasza. Szczerze mówiąc, nie zawsze rozumiałem na czym polegało „wydanie” Jezusa fa-ryzeuszom w sytuacji, gdy ten zawsze nauczał jawnie – co tu było do wydawania. Ale to właśnie musiało być tak, musiał pojawić się szpicel, zdrajca i trzeba było właśnie takiego sku-mulowania podłości, by dać hasło do ataku na cnotę. Trzeba niejako ostentacyjnie odwrócić wszystkie wartości do góry nogami i zrobić przy tym wielki rejwach, wtedy służy on jako punkt zborny wszelkich szumowin, dodając im odwagi do zmasowanego ataku, nadając całej sytuacji przy okazji, głęb-szy, archetypiczny wymiar. Odwieczne rytuały politycznego mordu są jak widać prostsze niż się wydaje, tylko człowiek ciągle w swojej naiwności doszukuje się w nich jakichś sub-telności.

Gdybym był prezydentem, to po tym wszystkim ojcu dyrektorowi przyznałbym Order Orła Białego. Nie za to, że ojciec dyrektor takich jak ja zalicza być może do tak zwanej cywilizacji śmierci, lewicę uważa za synonim zła, a obroń-ców przyrody za wrogów Polski – kto myśli niezależnie i jest pewny swego, ten jedynie uśmiecha się na takie oskarżenia – lecz za zasługi dla szerzenia wolności słowa, za dokonanie pierwszego wyłomu w tym kołtuńskim czerepie, który dła-wił w Polsce swobodę myśli po r. Przy okazji być może część z dotychczasowych posiadaczy orderu oddałaby swoje odznaczenia i za jednym zamachem także ten problem by się rozwiązał.

ontras

RYS.

PIO

TR Ś

WID

EREK

. WW

W.B

ARDZ

OFA

JNY.

NET

Page 72: OBYWATEL nr 5(37)/2007

72 73

Encyklopedia Wyrażeń

Makabrycznych

Paplo Maruda

8. System emerytalny

Ostatnio ze strony Nauki pojawiają się coraz to nowe sygnały, że Homo Ledwo Sapiens istniał już znacznie dawniej, niż się dotąd wydawało, a więc już za czasów dinozaurów. Wtedy to występował głów-nie w charakterze pożywienia dla drapieżników. Otóż pierwszy system emerytalny działał w ten sposób, że lu-dzie starzy byli przez te stwory zwyczajnie omijani jako mięso łykowate.

Potem ciała kosmiczne wytłukły dinozaury, a czło-wiek sporządził narzędzia do uśmiercania i kiełznania zwierząt mniejszych. Ludzie zaczęli żyć w hordach, ple-mionach, klanach i wszędzie tam starcy byli bardzo sza-nowani – do tego stopnia, że system emerytalny, jaki im fundowano, sięgał nawet życia pozagrobowego, bo wyposażenie pośmiertne było powszechne i nie doty-czyło tylko faraonów. O staruszków troszczono się jesz-cze w czasach rodzin wielopokoleniowych (no, może z wyjątkiem Sparty) i oprócz strawy dawano im także zajęcie, np. pilnowanie kóz na podwórku, czyli mogli oni czuć się pożyteczni.

Kiedy jednak dziadków zaczęto umieszczać w lo-kalach oddzielnych, ogłoszono powszechny podatek na ich utrzymanie, czyli na tzw. emeryturę. Coś, co było smutną koniecznością, okrzyknięto wielkim sukcesem postępu.

I tak dotrwaliśmy do czasów dzisiejszych, kiedy to zaczęła obowiązywać żelazna zasada: „Każdy sobie rzep-kę skrobie”, czyli odłóż sobie obywatelu na starość sam.

No i znów, jak na początku dziejów, pojawiły się di-nozaury, czyli, za przeproszeniem, Fundusze Emerytal-ne. Przed nimi, tak jak na początku – nie ma ucieczki. Zostawiają na boku tylko chorych – niezdolnych do ucieczki gdziekolwiek. Ci mogą sobie umrzeć w sa-motności, bez ich wspaniałomyślnej „opieki”. Resztę przeżuwają na papkę, a raczej na cienką zupkę, która na starość ma starczyć emerytom za pożywienie. Głównie zaś chodzi o to, żeby dinozaury mogły nieprzytomnie tuczyć swe grube cielska.

Jedynym ratunkiem jawi się znów jakaś duża aste-roida.

aplo arud

Katarzyna Piotrowska

FOT. CECKO HANSSEN

***

przestrzeńjest ostra

wzdłuż tętnicbiegną okopy

czas zamarł

krzyżujemy oddechy

i nagle jesteśmytacy dalecyże aż bliscyśmierci

mieniącej sięw myślachpróbąukojenia

(.VI.)

***

natchnionymdaj siłę

i jasnośćwidzenia

a namkoczującymw pobliżu dnia

ciszę wiecznąna schodzenie w ciemność

odwagęby nie wrócić

i nocniepamięci

(.XI.)

Rysunek

czarnai skłębiona

o postrzępionych brzegach

niespokojnaruchliwakreskabiegnącawe wszystkie strony –

dziecko maluje śmierć

(.IX.)

Page 73: OBYWATEL nr 5(37)/2007

72 73

stycznia r. na łamach wileńskiego „Słowa” arty-kułem „Katolicyzm a ideologia państwowa” zadebiutował dwudziestoletni Henryk Dembiński. „Słowo” było pismem elitarnym, wyrażającym poglądy tzw. żubrów wileńskich (skrajnie konserwatywnych obszarników, dla których nawet endecja była „nazbyt lewicowa”). Dlatego dopuszczenie na te łamy syna maszynisty świadczyło o niepoślednich talentach tegoż.

Jako protegowany Stanisława Cata-Mackiewicza, mło-dy katolicki publicysta głosił wówczas korporacjonistyczne idee „państwa stanowego”, występując przeciw jakobińskie-mu dziedzictwu demokracji i nacjonalizmu. Z jednej strony więc, uznawszy demokrację za utopię, „pragnie oprzeć życie społeczne na sprawiedliwości, na zasadzie hierarchii i organicz-nej nierówności”. Z drugiej pisze, że „Nacjonalizm opiera się wyłącznie na pierwiastkach irracjonalnych duszy ludzkiej, /.../ na niskich instynktach egoizmu narodowego /.../”. Endeckiej koncepcji państwa narodowego przeciwstawia „ideę jagiel-lońską”: „Za mało dla Polski ciasnego, zatęchłego podwórka en-deków” – pisał. Trzeba „/.../ połączyć narodowość polską, biało-ruską, litewską i ukraińską w jedną państwowość”.

***

Inspiracją dla Dembińskiego był katolicyzm – ale in-terpretowany w szczególny sposób. Konsekwentnie sto-sował się do zasady: „Walczmy z fałszywymi poglądami – kochajmy błądzących bliźnich”, zaś z idei katolickiego uniwersalizmu wyprowadzał akceptację pluralizmu poli-tycznego. Przede wszystkim jednak nie był to katolicyzm kontemplacyjny, lecz społecznie zaangażowany, zanurzo-ny w świecie doczesnym. „Wieczność to nie zwycięstwo nad życiem /.../, lecz to spotęgowane do nieskończoności życie docze-sne /.../. Przyrodzoność i nadprzyrodzoność nie są czymś obcym sobie i wrogim. Chodzi o przeniknięcie do cna przyrodzonego przez nadprzyrodzone, przez Ducha Bożego. Nie niszczyć /.../, ale ubóstwiać życie przyrodzone – oto cel prawy chrześcijanina” – pisał. Co za tym idzie: „Praca produkcyjna jest dla katolika przetwarzaniem materii ku chwale i służbie Bożej, jest rado-snym uczestnictwem człowieka w akcie twórczym Boga”.

Bratnie dusze odnalazł Dembiński w Stowarzyszeniu Ka-tolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”. Deklaracja SKMA mówiła: „Zrywamy z fałszywą pokorą i ckliwie poję-

tą miłością chrześcijańską, wypleniamy lęk i bezradność wobec idących olbrzymich, a nieraz bolesnych przewrotów współcze-snych. /.../. Chcemy wychować pokolenie ludzi czynu i tworzyć życie polskie we wszystkich jego dziedzinach”. Program „Od-rodzenia” kapitalistycznemu wyzyskowi przeciwstawiał umocnienie rodziny i ustrój korporacyjny. Wspierany przez tę organizację Henryk dwukrotnie (w i r.) został wybrany prezesem wileńskiej Bratniej Pomocy, prze-łamując monopol endeckiej Młodzieży Wszechpolskiej, kon-trolującej podówczas studenckie samorządy w Polsce.

Konflikt z endekami oraz pogłębiający się kryzys ekono-miczny prowadziły do radykalizacji poglądów Dembińskiego i jego towarzyszy. Ks. Wojs pisał o nich: „Jest pewna grupa tak bardzo zapalonych apostołów sprawiedliwości społecznej /.../, że w niecierpliwości swojej, już dzisiaj chcieliby usunąć ustrój gospodarczy choćby nawet w sposób gwałtowny. Przejęci gro-zą zalewu komunizmu pogańskiego, pragnęliby go ochrzcić, aby w ten sposób uciśnione i cierpiące masy, ulegające pogańskim, materialistycznym wpływom uratować dla Boga, dla Kościoła”. Publikowane na łamach „Żagarów” na przełomie i r. artykuły Dembińskiego konstatowały, że „kapitalizm zdy-cha jak stara wypracowana szkapa”, a ich autor domagał się nacjonalizacji bankowości, rozbudowy przemysłu, mechanizacji rolnictwa... Powołuje się na lidera ruchu „Sillon”, Marca Sangniera. Do nienadążających woła: „Czyż-by naprawdę katolicyzm ograniczał się do sentymentalnych paralityków przykościelnych? Czy Wy Panowie myślicie, że miłość, miłosierdzie i przebaczenie chrześcijańskie polegają

Z Polski rodem

We wszystkim

– miłośćJarosław Tomasiewicz

RYS.

BARB

ARA

LATH

AM

Page 74: OBYWATEL nr 5(37)/2007

74

Z Polski rodem

75

na mazgajskim niesprzeciwianiu się wyzyskowi proletariatu i zwyrodnieniu kultury burżuazyjnej”. Większość jednak go nie rozumiała. Konflikt eksploduje w czasie organizowanego przez SKMA latem r. w Lublinie XI Tygodnia Społecz-nego – w efekcie Dembiński opuścił „Odrodzenie”.

***

W maju r. związał się z piłsudczykowską lewicą, skupioną wokół „Kuriera Wileńskiego”. Neutralny wobec sa-nacji, uznał autorytet marszałka Józefa Piłsudskiego. Działał wówczas w Akademickim Związku Zorganizowanej Pracy, głosząc program syndykalistyczny: „Wszystkie branże pro-dukcji zorganizują się w trusty, monopole państwowe, których hierarchicznie ułożona administracja spoczywa w rękach zor-ganizowanych w syndykaty robotników i pracowników danej branży na czele z nowymi władzami kolektywnej produkcji. Razem wszystkie zmonopolizowane branże produkcji bierze się w kleszcze jednolitego zwierzchniego kierownictwa, które ześrodkowując całą produkcję narodową i łącząc w zorganizo-wane rynki spożycia w postaci intensywnie rozbudowanej sie-ci spółdzielczości spożywczej, prowadzi planowe gospodarstwo narodowe zgodnie z potrzebami całego społeczeństwa”.

Podkreślał zarazem patriotyczne i chrześcijańskie źródła swego radykalizmu: „/.../ jesteśmy korzeniami serc naszych wrośnięci w idee państwowości polskiej, jest ona na-czelnym motywem naszego radykalizmu. Nie chcemy, by /.../ niepodległa Polska, stała się elastycznym narzędziem w ręku zorganizowanych karteli i przekleństwem w ustach polskiego świata pracy. /.../ jesteśmy katolikami. Nie możemy pogodzić się z tym ustrojem, gdzie religia jest w rękach polityki burżu-azyjnej niczym więcej jak piłką, którą się zachwyca i zjednuje masy. /.../ Pełne odrodzenie religijne musi się łączyć z zupeł-

nym zburzeniem kapitalizmu i jego nadbudówek”. Akcento-wał też antykomunizm: „Partia komunistyczna nie pracuje w interesie mas pracujących Polski, lecz dla ambicji potrzeb ZSRR i czerwonej biurokracji Stalina”.

***

Kolejny przełom nastąpił w r. Świeżym tropem Dembińskiego postępuje grupa radykalnych katolików, sku-pionych wokół dwutygodnika „PAX”. Ich lider, Antoni Gołu-biew głosił to samo, co dwa lata wcześniej Henryk: „Walczy-my z komunizmem, gdyż komunizm to wróg Boga i człowieka. Ale z nie mniejszą zajadłością winniśmy walczyć z kulturą, któ-rą wiek XIX narzucił chrześcijaństwu. /.../ Walkę widzimy na dwa fronty”.

Dembiński poszedł jednak już dalej, twierdząc, że nie istnieje trzecia strona barykady – są tylko dwie i trzeba się opowiedzieć za jedną z nich. Wielki wpływ na jego ewolucję wywarł pobyt zagranicą, gdzie przebywał jako stypendysta Funduszu Kultury Narodowej. W Wiedniu był świadkiem krwawej rozprawy autorytarnego chadeckiego rządu Do-lfussa z socjaldemokratycznymi robotnikami, w Watykanie natomiast zbulwersowała go współpraca Kościoła z reżimem

faszystowskim. Kapelan wileń-skiego „Odrodzenia”, ks. Wale-rian Meysztowicz tak opisywał jego poglądy: „Henryk chronił swe uczucia próbując wierzyć, że religia, choć tak nadbudowa-na [nad „bazą” ekonomiczną – przyp. J. T.], może być mimo to prawdziwa /.../; przeciwieństwo partii komunistycznej i Kościo-ła było /.../ zjawiskiem nieistot-nym, właściwym naszej epoce historycznej; wywołane przez konserwatyzm kleru /.../. Wrócił do Wilna utwierdzony zarówno w marksizmie, jak i w katolicy-zmie, z zamiarem »ochrzczenia komunizmu« i z wiarą w możli-wość takiego chrztu”.

Poglądy te podzielała gru-pa dawnych odrodzeniowców, zorganizowana przez Marię Żeromską, a żartobliwie na-zywana Kołem Matki Boskiej KZMP-owskiej. W r. śro-dowisko to uformowało kon-

spiracyjną organizację „Front”, na czele której stanął Kazi-mierz Petrusewicz. „Front” odwoływał się do idei antyfaszy-stowskiego Frontu Ludowego, którą propagował na łamach pism „Poprostu” i „Karta” (maj – lipiec ). W imię walki z faszyzmem nawiązał współpracę na zasadach au-tonomii z Komunistyczną Partią Zachodniej Białorusi. Co ciekawe, ewolucja grupy Dembińskiego nie znalazła jednak początkowo uznania w oczach komunistów. Jak odnotował historyk ruchu robotniczego, Józef Kowalski, marksistow-ski „Dwutygodnik Ilustrowany” w r. uważał „twórczość

RYS.

ARCH

IWU

M

Page 75: OBYWATEL nr 5(37)/2007

74

Z Polski rodem

75

»Żagarów«, »w których /.../ organizują się katoliccy komuniści«, jeśli nie za prosanacyjną, to co najmniej za /.../ próbę dezorien-towania robotników »mieszczańskim fałszem«”.

Podejrzliwość stalinowskich ortodoksów okazała się być uzasadniona. Procesy moskiewskie skutecznie ostudziły pro-komunistyczne sympatie wśród poputczyków Frontu Ludo-wego. Rozmawiając jesienią r. z liderem PPS, Niedział-kowskim, Dembiński oświadczył: „Nie mogę i nie będę mógł nigdy współpracować z ruchem, którego ośrodki dyspozycji znajdują się poza granicami Państwa Polskiego”. Oficjalnie ogłosił: „/.../ miejsce nasze w życiu politycznym jest tylko tam, gdzie jest Polska Partia Socjalistyczna, Stronnictwo Ludowe i młodzież syndykalistyczna ZZZ [Związek Związków Zawo-dowych – przyp. J. T.]”. kwietnia r. wstąpił w szeregi PPS. Wanda Wasilewska wspominała: „Odniosłam wówczas takie wrażenie, że on w tych pepesowskich ramach znajdzie dla siebie wystarczające miejsce i nic go specjalnie nie razi i nie odpycha”.

Paradoksalnie, pięć dni później został aresztowany pod zarzutem spisku komunistycznego i skazany na lata wię-zienia (choć według Jerzego Putramenta, „Henryk na proce-sie zbyt dużo energii włożył w podkreślanie swoich rzekomych różnic w stosunku do partii [komunistycznej – przyp. J.T.]”). W jego obronie interweniował u premiera Składkowskiego ks. Władysław Korniłowicz, dzięki którego poręczeniu Dem-biński opuścił więzienie w marcu r. Udał się wówczas do Warszawy, gdzie związał się z żoliborskim ośrodkiem le-wicy socjalistycznej Adama Próchnika, utrzymując zarazem kontakt z postępowo-katolickim kwartalnikiem „Verbum” ks. Korniłowicza.

***

Po wybuchu wojny Dembiński zgłosił się na ochotnika do wojska. Jako komunista nie został przyjęty, udał się więc do rodzinnego Wilna. Trafił do strefy okupowanej przez ZSRR. Nie angażował się jednak w działalność politycz-ną, podjął pracę jako dyrektor szkoły w Starej Wilejce. Jak wspominała z wyrzutem Wasilewska: „Mnie się wydaje, że to, iż Dembiński w r. na terenie ZSRR zadowolił się posadą nauczyciela na głuchej prowincji i żadnego udziału w pracy [politycznej – przyp. J. T.] /.../ nie brał, bo przecież nie nawią-zał kontaktu ze Lwowem ani z białostockim środowiskiem, to widocznie przechodził jakiś wewnętrzny kryzys. /.../ jego postę-powanie na terenie Związku Radzieckiego tłumaczy się tym, że z takich czy innych względów odszedł na inne pozycje”. Dla fa-szystów Dembiński jednak i tak pozostał wrogiem. Po ataku na ZSRR, gestapo aresztowało go, a sierpnia r. został rozstrzelany.

***

Droga Dembińskiego może zadziwiać: w ciągu pięciu lat przejść z konserwatywnej skrajnej prawicy przez piłsudczy-kowski patriotyczny syndykalizm na marksistowską skrajną lewicę! Kierunku tej trajektorii nie wyznaczała jednak ani infantylna fascynacja ideologicznymi nowinkami, ani tym bardziej koniunkturalizm. Dembiński szedł pod prąd, tak, jak nakazywało mu sumienie. Był duchem gorejącym, któ-

rego żarliwy idealizm pchał do ekstremizmu: „Ale nic nie ma dla nas wstrętniejszego jak pokój za wszelką cenę – pisał w początkach kariery. Cynizmem i uwiądem starczym trąci ta świadoma apoteoza kompromisu dla życia. /.../ Ortodoksi i fanatycy wszystkich wieków podajcie sobie ręce, my z wami. Niech się leje krew, niech się w czerwieni łun rodzi heroizm no-wego życia, niech będą same mocne wstrząsy, ale niech świat się toczy jedną drogą, niech będzie jedna myśl, jedna wola, jeden pion ideowy”.

Mimo dramatycznych przewartościowań, jego myśl spo-łeczno-polityczną cechowała elementarna ciągłość. Na przy-kład nawet jako zdeklarowany internacjonalista nigdy nie wyrzekł się patriotyzmu. W r. pisał: „/.../ pokój kupiony kosztem dobrowolnego pójścia w jarzmo obcej niewoli, pokój uzyskany kosztem kapitulacji przed obcym zaborcą byłby oczywiście śmiertelnym ciosem dla ruchu robotniczego /.../ I dlatego w chwili istotnego zagrożenia niepodległości narodu ruch robotniczy staje w pierwszym szeregu tych, którzy z całą odpowiedzialnością gotowi są pracować nad umocnieniem obronności kraju”. A trzy lata wcześniej: „/.../ broniąc pełnego równouprawnienia wszystkich narodów zamieszkujących Pań-stwo Polskie, walcząc piórem o wolność i swobody obywatelskie, o podniesienie poziomu kulturalnego i ekonomicznego mas lu-dowych, robiłem to z tym przekonaniem, że sprawy powyższe są istotne dla godności i przyszłości narodu polskiego, że walka o pokój, wolność, chleb i kulturę jest elementarnym obowiąz-kiem patriotycznym każdego uczciwego Polaka”.

Jego wizja ustroju politycznego na pierwszy rzut oka dokonała zwrotu o stopni: od potępienia demokracji do jej apoteozy. W rzeczywistości, następujące po sobie kon-cepcje korporacjonistycznego „państwa stanowego”, syndy-kalistycznego „państwa zorganizowanej pracy” i wreszcie socjalizmu samorządowego zawierają wspólne jądro – ideę organicznego ładu, opartego na autonomicznych grupach społecznych. W latach . idea ta zwracała swe ostrze w pierwszym rzędzie przeciw stalinowskiemu centralizmo-wi, określanemu przez Dembińskiego jako „proletariacka dyktatura kliki o mentalności burżuazyjnej wyzyskująca proletariat”. Jako remedium na biurokratyczne deformacje zalecał Dembiński demokrację bezpośrednią. „Demokracja /.../ to nie tylko rządzenie i administrowanie ludu przez wy-branych przedstawicieli, ale też rządzenie i administrowa-nie bezpośrednio przez sam lud, przez samych rządzonych i administrowanych”.

By demokracja bezpośrednia mogła funkcjonować – nie-zbędna jest decentralizacja, którą Dembiński śmiało prze-ciwstawiał panującemu w marksizmie kultowi centralizmu i „wielkiej skali”. Pisał: „/.../ skuteczna, wolna od biurokra-tycznego marnotrawstwa i tępoty centralizacja w dziedzinie ogólnego planowania i administrowania wymaga jednocześnie decentralizacji w dziedzinie szczegółowego wykonawczego pla-nowania i administrowania mniejszymi jednostkami teryto-rialnymi; dyspozycjom, planom i kontroli, idącym z góry, musi iść na spotkanie inicjatywa, aktywność, nadzór i samorządowa praca od dołu, od strony najmniejszych, najbliższych jednostce grup społecznych”. Decentralizacja nie może jednak być me-chaniczna. „Wielkie miasta /.../ są zbudowane /.../ z małych i najmniejszych grup społecznych i tylko poprzez te grupy moż-na trafić do żywego człowieka, do jego świadomości i interesów.

Page 76: OBYWATEL nr 5(37)/2007

76

Z Polski rodem

77

/.../ Demokratyczne rządzenie się /.../ bez oparcia się o małe grupy, w których by tworzyła się i utrzymywała kultura demo-kratycznego samorządu, zawsze będzie biurokratyczną karyka-turą demokracji”. Małe jest piękne! By jednak system ów mógł sprawnie funkcjonować, niezbędna jest transformacja men-talności społecznej w duchu obywatelskim. Dembiński pisał: „Nie ma /.../ większego wroga dla społecznie zorganizowanej roboty aniżeli bierność, /.../ aniżeli uchylanie się od współ-uczestnictwa w prowadzeniu i kontroli instytucji społecznych i w powoływaniu ich władz”.

W ten sposób docieramy do kolejnej kwestii będącej stałym składnikiem światopoglądu Dembińskiego – do pa-miętającej czasy SKMA idei połączenia reformy moralnej i strukturalnej. Równolegle do przemian w „bazie” muszą następować przeobrażenia w „nadbudowie” – naprawie ustroju towarzyszyć musi doskonalenie człowieka. „Przez wszystkie eksperymenty ustrojowe w historii, przez wszystkie smutne doświadczenia przewrotów społecznych przeziera za-wsze jedna prawda. Wartość ustroju zależy przede wszystkim od moralnego podłoża, od wartości moralnej tych ludzi, któ-rzy ustrój ten realizują. /.../ Dlatego też konieczną przesłan-ką zmiany ustroju jest rewolucja moralna”. Stąd wypływał wniosek: „/.../ jeśli nie będzie równowagi między podłożem psychicznym produkcji i kultury a rozmachem materialnych sił wytwórczych – to nie można mieć trwałego zwycięstwa, bo wcześniej czy później /.../ znów /.../ zamajaczy się ludziom ta sama morda ludzkiego zwierzęcia”.

Idealizm nakazywał Dembińskiemu bezkompromisowo stawiać problem korupcji. Przemawiał przezeń ascetyzm chrześcijańskiej proweniencji, gdy pisał: „Służba społeczeń-stwu, tak samo jak służba Bogu, jest zawodem, który wymaga specjalnych wyrzeczeń. Wymagając od działaczy publicznych celibatu w stosunku do kapitału /.../ umożliwia się tym ludziom poczucie czystości własnego sumienia /.../”. Moralizatorski rys daje się odnaleźć także w jego w filipikach przeciwko alko-holizmowi: „Alkohol jest też wiernym przyjacielem burżuazji w jej wysiłkach nad demoralizowaniem i ogłupianiem robotni-ka. /.../ nie można być pijakiem i spółdzielcą /.../ w jednej oso-bie /.../. Byłoby bardzo wskazane, gdyby działacze społeczni /.../ zorganizowali /.../ planową i stanowczą propagandę na rzecz walki z alkoholizmem”. Tu jednak obok chrześcijańskiej baga-żu odnajdujemy nawiązanie do zapomnianych dziś tradycji robotniczego ruchu abstynenckiego.

***Idea rewolucji etycznej stawia Dembińskiego w rzędzie

kontynuatorów tradycji Abramowskiego i Brzozowskiego. Nie może nam jednak umknąć, że pierwszoplanowym źró-dłem inspiracji pozostawał dlań do końca katolicyzm inter-pretowany w duchu Mouniera i Maritaina. Łącząc chrze-ścijańską teologię wyzwolenia od grzechu z marksistow-ską teorią i praktyką wyzwolenia społecznego, stawał się Dembiński niejako prekursorem Teologii Wyzwolenia. W liście z więzienia pisał do żony: „/.../ moja »rewolucyj-ność« była tylko nędznym, dwudziestowiecznym odbłyskiem

rewolucyjności Tego, którego wizerunek na krzyżu stoi na stole sędziowskim”.

Cały program Dembińskiego to próba nadania politycz-nego wyrazu Ośmiu Błogosławieństwom. Celem miało być „społeczne miłowanie się prawdziwie równouprawnionych ludzi”, „bezklasowe społeczeństwo, gdzie na glebie uspołecznio-nej produkcji i kultury rosnąć będą ludzie podobni /.../ »ptakom niebieskim, co dla swego zysku nie sieją i nie żną, ani nie zbie-rają dla swych prywatnych gumien«. /.../ ubóstwo jako ewange-liczna cnota jednostki zrośnie się organicznie z bogactwem /.../ społeczeństwa i wówczas staną się własnością ludzi słowa, które dziś brzmią jak pusty dźwięk. »Nie troszczcie się o żywot wasz, obyście jedli, albo obyście pili, ani o ciało wasze, czymbyście się odziewali. Ale szukajcie naprzód Królestwa Bożego i sprawie-dliwości jego«”.

Boga Dembiński doszukiwał się wszędzie. „Obecnie żyję pod znakiem »Katechizmu Soboru Trydenckiego«, i /.../ w tym katechizmie znajduję /.../ prawdziwie katolicką afirmację mark-sowskiego rozumienia dziejów. /.../ Sąd Boży zlewa się /.../ z są-dem historii, a czyn jednostki porwany w wir dialektyki rozwo-jowej całej ludzkości jest sądzony tak długo, jak długo trwa hi-storia globu ziemskiego”. W innym miejscu stwierdzał: „Prawa rozwoju dziejowego wykryte przez socjologię marksistowską /.../ można też uważać za narzędzie Opatrzności. Prawa Newtona i Keplera /.../ nie likwidują też logicznie Boga. Na odwrót, po-zwalają ludziom wierzącym /.../ szukać nowych /.../ obrazów potęgi Bożej”. I wreszcie: „Mądrość Boża jest rozlana w całym stworzeniu od ogromów planetarnych do małej niezapomi-najki”. W tym ostatnim zdaniu odnajdujemy zalążek chrze-ścijańskiej refleksji ekologicznej.

Etyczny perfekcjonizm kazał Dembińskiemu pisać, że „Mieszczański stosunek do Boga jest równie obrzydliwy, jak stosunek burżujów do kobiety, rodziny i ojczyzny”. On wyma-gał od wszystkich bezwarunkowej, wszechogarniającej miło-ści, sam konstatując w liście do żony, że „/.../ nie umiem nie-nawidzić konkretnego żywego człowieka”. Wymieniając jako trzy swoje inspiracje „chrześcijaństwo, marksizm i miłość do żony”, zwracał uwagę na nierozdzielność ideowego zaanga-żowania w życiu publicznym i osobistej postawy w sprawach codziennych. „/.../ w społeczeństwie, w którym wielka ilość lu-dzi umie doskonale kochać swe żony, /.../ tam też umieją kochać przyjaciół, sztukę i Boga. Bo miłość do żony /.../ jest najlepszą szkołą wszelkiej miłości, a więc miłości bliźniego i Boga /.../” – pisał. Imperatyw bezinteresownej miłości chyba najdobit-niej wyrażają słowa: „/.../ Religia, która by heroicznie wyrzeka-jąc się nieśmiertelności człowieka mimo to uczyła czcić i kochać Boga, byłaby jedyną religią, którą by nie można podejrzewać o ukryty egoizm”.

Dlatego, pomimo wszystkich tych wolt, możemy stwier-dzić, że Dembiński zawsze pozostał wierny sobie i zapoży-czonej od św. Tomasza dewizie: In necesariis unitas, in dubiis libertas, in omnibus caritas – W koniecznym jedność, w wąt-pliwym wolność, we wszystkim miłość.

arosław omasiewicz

Page 77: OBYWATEL nr 5(37)/2007

76

Z Polski rodem

77

Stanisław Grabski znany jest przede wszystkim jako dłu-goletni działacz obozu narodowego i brat Władysława Grab-skiego – architekta reformy monetarnej i skarbowej w Polsce międzywojennej. O wiele słabiej kojarzony jest zaś jako dzia-łacz społeczny oraz profesjonalny ekonomista, twórca autor-skiego programu ekonomii społecznej.

Na taki stan rzeczy złożyło się wiele przyczyn. Grabski w za-sadzie odszedł od czynnej działalności politycznej po r. Nie do końca akceptował bowiem ewolucję swojej formacji, krytycznie oceniał niektóre posunięcia Dmowskiego oraz kie-runek ideowy wyznaczany przez młodą generację obozu naro-dowego, która zaczęła dochodzić do głosu po przewrocie majo-wym. Z drugiej strony, młodzi narodowcy traktowali koncepcje Grabskiego jako nie odpowiadające potrzebom chwili, wyra-żające przebrzmiałego już ducha pozytywizmu, kształtującego ideologię obozu narodowego w pierwszej fazie jego istnienia.

Do tego doszedł fakt zaangażowania się Grabskiego po II wojnie światowej w przemiany w Polsce, dokonujące się pod dyktando sowieckie. Spowodowało to, iż narodowcy w latach powojennych z dystansem i nieufnością podchodzili do jego osoby i niezbyt chętnie odwoływali się do niego jako antenata ideowego. Nie bez racji już w międzywojniu Adolf Bocheński pisał o Grabskim, że „...jego działalność polityczna budzi o wie-le większe zainteresowanie od jego twórczości pisarskiej”.

***

Stanisław Grabski urodził się kwietnia r. w Boro-wie w woj. mazowieckim, w rodzinie ziemiańskiej. W młodo-ści związany był z ruchem socjalistycznym. Od początku od-stawał jednak od poglądów dominujących w tym środowisku. Co prawda w młodości przestudiował „Kapitał” Marksa oraz „Manifest komunistyczny” i jak twierdził, był bodaj jedynym w Polsce gimnazjalistą, który mógł się tym poszczycić, jednak już wkrótce nie zawahał się bezpardonowo krytykować dok-tryny Marksa i Engelsa. Lektura „Krytyki czystego rozumu” Immanuela Kanta i „Logiki” Wilhelma Wundta doprowadzi-ła go do „odrzucenia materialistycznej filozofii”, a wraz z tym stracił dla niego „wszelki urok i materializm dziejowy”.

Kolejną z punktu widzenia ortodoksji marksistowskiej herezją Grabskiego było tzw. patriotnictwo. W r. ogłosił

na łamach „Gazety Robotniczej” cykl artykułów, w których podkreślał, wbrew opinii dominującej w środowiskach socjalistycznych, iż nie można czekać ze sprawą niepod-ległości Polski aż do całkowitego załamania ustroju ka-pitalistycznego, lecz postulat ten winien być natychmiast włączony do programu politycznego socjalistów polskich. Reakcją na to był list podpisany m.in. przez Juliana Mar-chlewskiego i Różę Luksemburg, zarzucający Grabskiemu „...przemycanie do programu socjalistycznego »patriotnictwa«, które jest z istoty swej siłą reakcyjną. List ten kończył się reto-rycznym pytaniem, czy nie zamierzam wprowadzić na wiece socjalistyczne zamiast »Czerwonego sztandaru« – »Jeszcze Pol-ska nie zginęła« wraz ze słowami »dał nam przykład Bonapar-te, jak zwyciężać mamy«, i patetycznym wykrzyknikiem: »Więc Bonaparte, nie Marks«”.

Dodatkowo, w redagowanej przez Grabskiego w Berlinie „Gazecie Robotniczej” pojawiły się artykuły Stanisława Przy-byszewskiego, pełne cytatów z Nowego Testamentu i Ojców Kościoła. Jak pisze Grabski, była to „najgorsza herezja”, o któ-rej doniesiono przywódcom niemieckiej Socjalnej Demokracji. W konsekwencji został zaproszony przed oblicze Augusta Be-bla, Karla Liebknechta i Ignaza Auera, którzy ostro skrytykowali odejście „Gazety Robotniczej” od zasad materializmu. Grabski miał odpowiedzieć dłuższą tyradą, której zwieńczenie stano-wiła deklaracja, iż nie będzie „z polskich serc zabierał Boga, bo wtedy zostanie w nich tylko błoto”. Choć sam wówczas nie-wierzący, ostro sprzeciwiał się bowiem atakowaniu religii. Dał temu wyraz również na paryskim zjeździe socjalistów polskich w r., konstatując, że „nie należy na religię napadać”, a obro-na ateizmu nie ma sensu, gdyż jest on nienaukowy.

Po powrocie z zagranicznych wojaży, Grabski aktywnie działał na niwie społecznej. Czerpiąc wzorce z rozwiązań szwajcarskich, którym przyjrzał się podczas pobytu w tym kraju, usiłował założyć np. we wsi Tonie spółkę mleczar-ską, aby ułatwić chłopom sprzedaż mleka. Na własny koszt dokonał wizytacji wszystkich kółek rolniczych w powiecie krakowskim, próbując propagować nowe techniki uprawy i uzyskać rozeznanie na temat stanu polskiej wsi oraz roli, jaką odgrywają organizacje samopomocowe. Rekonesans utwierdził go ostatecznie w przekonaniu, że jeśli Polska Partia Socjalistyczna chce rzeczywiście dotrzeć do mas lu-dowych, to musi porzucić frazeologię marksistowską.

Dał temu wyraz na łamach „Głosu Ludowego”, gazetki, którą wydawał w Krakowie. Spotkało się to z niechęcią śro-

dobropowszechne

Ekonomia społeczna Stanisława Grabskiego

Rafał Łętocha

Page 78: OBYWATEL nr 5(37)/2007

78

Z Polski rodem

79

dowiska socjalistycznego i krytyką pod jego adresem, w efek-cie został odsunięty od edycji pisma. W odpowiedzi wysłał do kierownictwa partii list, w którym oznajmił: „Ja uwa-żam stronnictwo za środek, za metodę postępowania, wy za cel, a naród za środowisko działania. /.../ Wierzę w to głęboko, że za lat parę przyjdziecie do tego samego co ja, do potępienia walki klasowej, do ideału chłopa i robotnika obywatela kochające-go ojczyznę, dążącego do praw na zasadzie przyjmowanych przez się obowiązków – a porzucicie dzisiejszy ideał proleta-riusza walącego silną pięścią w gmach społeczny, by otworzyć sobie drogę do dobrobytu i władzy. Wierzę w to i dlatego chcę i mogę czekać spokojnie. Tylko boję się, że później ciężko będzie odrabiać błędy dzisiejsze, bo wkrótce przekonacie się, że propa-ganda walki klasowej i egoizmu klasowego na wsi – to woda na młyn moskiewski. Nie świadomości odrębnych swych intere-sów klasowych, lecz poczuć obywatelskich, lecz ideałów Ojczy-zny, wolności i sprawiedliwości chłopu dziś brakuje”.

***

Stopniowo tracił kontakt z ruchem socjalistycznym, prze-suwając się w stronę obozu narodowego. Rozczarowany był do programu i metod działania socjalistów, coraz bardziej krytyczny wobec Józefa Piłsudskiego, a przede wszystkim z niepokojem patrzył na wzrost znaczenia w PPS interna-cjonalistów niechętnych „socjalpatriotyzmowi”. Na początku XX w. podejmował bezskuteczne próby na rzecz porozumie-nia PPS i Ligi Narodowej. Piłsudski, jak pisze, chciał „...jak najsilniej zrewolucjonizować lud polski. Do tego miały prowa-dzić po pierwsze – masowe demonstracje, po drugie – zbrojne działania /.../ Dmowski obawiał się, że gdy zacznie się w Króle-stwie walka rewolucyjna podobnymi, jak to się działo w Rosji,

metodami – w masach ludowych zaczną brać górę dążenia kla-sowe nad narodowymi”.

Przystępując do Ligi Narodowej, Grabski zastrzegł, iż nie weźmie udziału w działalności galicyjskiego Stronnictwa Na-rodowo-Demokratycznego, w związku z zaangażowaniem w prace społeczno-kulturalne i naukowe. Wówczas bowiem został wybrany do zarządu Towarzystwa Kółek Rolniczych, gdzie kierował akcją zakładania sklepików kółek rolniczych, którym, jak wspomina, starał się nadać bardziej spółdzielczy charakter. Jego zainteresowanie sprawami wsi zaowocowało porozumieniem między Narodową Demokracją a Stronnic-twem Chrześcijańsko-Ludowym znanego działacza chłop-skiego, ks. Stanisława Stojałowskiego.

W czasie I wojny prowadził szeroko zakrojoną działal-ność w Rosji, później zaś jako członek Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu zajmował się m.in. kwestią powojennych granic polskich. W II Rzeczypospolitej aktywnie działał na forum parlamentarnym jako jeden z inicjatorów konsolida-cji środowisk narodowych, czego wyrazem był utworzony w lutym r. klub parlamentarny Związku Sejmowego Lu-dowo-Narodowego. Jako delegat sejmu odegrał wiodącą rolę podczas rokowań pokojowych z bolszewikami w Mińsku i Ry-dze. W następnych latach dał się poznać również jako głów-ny architekt konkordatu z r., za co uhonorowany został tytułem doktora honoris causa Wydziału Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie oraz orderem Piusa XI.

W r. wszedł w skład tzw. Komisji Czterech, której za-daniem było uporządkowanie przepisów dotyczących urzę-dowego języka na Kresach Wschodnich. Grabskiemu udało się przeforsować projekt tworzenia na obszarze województw wschodnich szkół dwujęzycznych dla ludności ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej, który został przyjęty VII r. Tak uzasadniał ów projekt: „We wsiach narodowo mieszanych dzieci do siódmego roku życia bawiły się zgodnie na pastwisku gminnym, bez różnicy narodowości. Ale w siódmym roku życia jedno miało iść do szkoły ukraińskiej z nauczycielem, najczę-ściej ukraińskim nacjonalistą, apoteozującym bunty kozackie, a drugie do szkoły polskiej, w której by uczono je chwały zwycię-skiego pod Beresteczkiem polskiego rycerstwa. Dwie w tej samej wsi odrębne szkoły państwowe dla polskich i niepolskich dzie-ci kształciłyby w nich z konieczności rzeczy poczucie nie tylko odrębności, ale i przeciwieństw narodowych ideałów i dążeń. Zaproponowałem więc oparcie szkolnictwa powszechnego w województwach narodowo mieszanych na wspólnych dla dzieci obu narodowości szkołach z nauką w dwu językach, w połowie godzin po polsku, a w drugiej połowie po ukraiń-sku lub białorusku. Przy tym decyzję o języku nauczania odda-wałem rodzicom dzieci. Jeśli w danym obwodzie ogół rodziców żądał nauki w języku ukraińskim albo białoruskim, szkoła mia-ła być ukraińska lub białoruska. Ale jeśli w obwodzie szkolnym o większości ukraińskiej lub białoruskiej rodzice dwadzieścior-ga dzieci żądają nauki w języku polskim – szkoła będzie dwu-języczna”.

Pełniąc funkcję ministra Wyznań Religijnych i Oświe-cenia Publicznego usiłował przeprowadzić reformę ustroju szkolnego, polegającą m.in. na zwiększeniu liczby szkół za-wodowych oraz liceów i gimnazjów o takim profilu, dających absolwentowi konkretną profesję. W jednym z artykułów za-rysowywał ideę tego projektu: „Obecnie nauka kształci przede

RYS.

ROCK

WEL

L KE

NT

Page 79: OBYWATEL nr 5(37)/2007

78

Z Polski rodem

79

wszystkim myślenie dedukcyjne, w podstawie swej mające teo-retyczne formuły czy frazes literacki. Należy to zmienić. Trzeba zreformować i programy szkolne, i sposób nauczania, by szko-ła od najmłodszego wieku uczyła przede wszystkim dokładnej, ścisłej obserwacji /.../ Trzeba zwiększyć ilość ćwiczeń praktycz-nych i wycieczek przy nauce przyrody /.../ Jeśli nadal przewa-żać będzie u nas typ zdolnego dyletanta o niedostatecznym wykształceniu zawodowym – nie wytworzymy z Polski no-woczesnego mocarstwa. Musimy z gruntu zmienić hierar-chię wartości intelektualnych. Musimy ustalić w powszechnej świadomości, że dobra znajomość szewstwa i stolarstwa jest bardziej szacowna od powierzchownego, dyletanckiego filo-zofowania”. Pomysł jednak nie doczekał się realizacji, prze-szkodził w tym zamach majowy. Dopiero w wyniku reformy szkolnictwa J. Jędrzejewicza w latach - wdrożono wie-le zmian postulowanych przez Grabskiego.

***

Po zamachu majowym wycofał się z życia politycznego, poświęcając się pracy naukowej i dydaktycznej. W r. przystąpił do pisania monumentalnej „Ekonomii społecznej”. Praca została podzielona na tomów – ukazywały się w la-tach - – co miało ułatwić studentom jej zakup. W ba-daniach społeczno-ekonomicznych Grabski przyjmował metodę historyczną, odrzucając możliwość generalizowania zjawisk gospodarczych i wyodrębnienia niezmienności mo-tywów gospodarowania.

Jego zdaniem, przyjęcie stanowiska szkoły klasycz-nej nadawało ekonomii charakter nauki abstrakcyjnej, nie uwzględniającej historycznej zmienności życia gospodar-czego. „Uważam /.../ że nie sposób wyodrębnić, jak to czyni-ła szkoła liberalna, zjawiska ekonomiczne z całokształtu życia społecznego, że więc bez zrozumienia tego ostatniego, bez ana-lizy socjologicznej, nie zrozumiemy dobrze kształtowania się tej jego strony, jaką stanowi gospodarcze współżycie i współdziała-nie ludzi”. Motywy indywidualne jego zdaniem są pochod-ne wobec społecznych, w związku z tym podkreśla, iż to „nie współżycie gospodarcze powstaje z rozwoju życia indywidual-no-gospodarczego, lecz życie indywidualno-gospodarcze rozwija się stopniowo ze współżycia gospodarczego gromad ludzkich”. Nie może więc dochodzić do wypreparowania motywów in-dywidualnych, prowadzi bowiem ono, wbrew temu, co się zwyczajowo twierdzi, do skonstruowania abstrakcyjnego „...człowieka urojonego, jakiego nigdy i nigdzie nie było”.

Opieranie ekonomii na modelu wyizolowanej jednostki, kierującej się wyłącznie motywem zysku, uważał za niereal-ne. Życie gospodarcze kształtuje się bowiem zawsze w okre-ślonym środowisku, w specyficznych warunkach i organi-zacji społecznej, mającej u podstaw pewien system etycz-no-religijny, regulujący stosunki pomiędzy ludźmi. Aby to zrozumieć, należy poznać całokształt życia społecznego, prawa jego kształtowania się i rozwoju. Dążenia i zabiegi gospodarcze jednostek można wytłumaczyć raczej „...ich kulturą, wychowa-niem, majątkiem, pojęciami moralno-religijnymi niż wyprowa-dzić formy współżycia gospodarczego ludzi z ich sądów i działań indywidualno-gospodarczych (w izolacji i z abstrakcji)”.

Regułą, którą przyjmował Grabski było komplementar-ne traktowanie kultury, polityki, życia społecznego oraz go-

spodarczego, które jest ściśle związane z całokształtem sto-sunków w danej społeczności, z nich wypływa i w nich jest zanurzone, tak więc nie jest możliwe jego wypreparowanie. Z tych pozycji krytykował koncepcje liberalne i marksi-stowskie, podkreślając iż oparte były na „czystej”, logicz-nej dedukcji i nie posiadały żadnych związków z rzeczywi-stością, stąd pełne są fałszywych wniosków.

Grabski rozróżniał trzy kategorie praw społeczno-eko-nomicznych: okresowe, podstawowe i rozwojowe. Pierwsze określają prawidłowości kształtowania się form gospodar-czego współdziałania w poszczególnych okresach i ustrojach. Drugie ujmują te prawidłowości „zawsze i wszędzie”, jest nim np. prawo wartości, istniejące w każdym ustroju, choć kon-kretne jego przejawy przybierają postać okresowego prawa wartości. Trzecie dotyczą zaś prawidłowości rozwoju form współżycia gospodarczego całej cywilizacji. Wyróżnił tu-taj siedem okresów cywilizacji: rodowy, plemienny, państw pierwotnych, państw ze zwierzchnią władzą społeczeństwa, państw feudalnych, nowoczesnych monarchii absolutnych oraz współczesnego kapitalizmu. Wyodrębnił też trzy rodzaje czynników, które oddziałując wzajemnie na siebie wpływały na rozwój cywilizacji ludzkiej. Pierwsze mają charakter in-dywidualistyczny przyczyniają się do słabnięcia i rozpadania wielkich grup społecznych; tworzą je pociąg do bogactwa, panowania, podboju itp. Drugie mają wartość uspołeczniają-cą i jednoczącą rody w plemiona i państwa, stany w narody. Trzecie, o charakterze ideowo-duchowym, podnoszą na wyż-szy poziom technikę wytwarzania i organizację społeczną, nadają wyższą rangę więzom duchowym. Interakcje, które zachodzą między nimi, powodują, że życie społeczne stopnio-wo staje się coraz bardziej świadome, a czynniki przymusu odgrywają coraz mniejszą rolę. Postęp nie jest jednak linearny – Grabski skłania się tu ku modelowi przedstawionemu przez Giambattistę Vico – lecz przebiega raczej po spirali, mamy więc do czynienia w różnych epokach z nawrotami indywi-dualizmu lub kolektywizmu. Jednak każdy nowy cykl, każda nowa epoka rozpoczyna się jakby na wyższym poziomie.

Opierając się na tych właśnie założeniach, Grabski pod-jął próbę wypracowania polityki agrarnej, która posłużyła-by rozwojowi wsi w Galicji. Nie proponował cudownych recept, mających jakoby uniwersalny charakter i auto-matycznie powodujących wzrost poziomu życia spo-łeczeństw, które zechcą je wdrożyć. Dokonał natomiast mozolnej i skrupulatnej analizy formowania się stosunków społeczno-gospodarczych na wsi polskiej, ich tendencji roz-wojowych, problemów kredytu, własności ziemskiej, rynków zbytu, melioracji, agrotechniki itp. Stanowiło to warunek wstępny do ustalenia spójnego programu naprawczego, od-powiadającego warunkom czasu i miejsca.

Stan rolnictwa w Galicji oceniał jako katastrofalny, pisząc: „Jesteśmy krajem rolniczym, a jednak nigdzie w całej Europie rolnictwo nie stoi tak nisko, jak u nas. /.../ jesteśmy takim dziw-nym krajem rolniczym, co wywozi robotnika rolnego, a przy-wozi z zagranicy zboże”. Opracowany program zmian obej-mował m.in. postulaty dostarczania kredytów parcelacyjnych, melioracyjnych i in., tworzenia systemu szkół agronomicz-nych, stacji doświadczalnych, ustanowienia prawa hipotecz-nego chroniącego chłopów przed wydziedziczeniem za długi, budowy elewatorów czy tworzenia tzw. spółek włościańskich.

Page 80: OBYWATEL nr 5(37)/2007

80

Z Polski rodem

81

Z grubej rury

Jeśli chodzi o ostatnią kwestię, Grabski stwierdzał, iż należy dążyć do tego, aby w gminie istniały „...wszystkie spółki, które są jej istotnie potrzebne. Gdy cały kraj pokryje sieć spółek, tj. or-ganizacji samopomocy społecznej i ekonomicznego współdziała-nia, będziemy mogli o poważniejszych mówić rezultatach”.

Podkreślał również znaczenie interwencjonizmu pań-stwowego, służącego utrwalaniu równowagi sił produkcyj-nych. Grabski uznawał, że liberalny indywidualizm jest sprzeczny z istotą i zadaniami państwa, prowadząc do despotyzmu silniejszych. Zauważał istnienie w nim stałej tendencji do niszczenia słabszych i mniejszych podmiotów przez wielkie koncerny. W związku z tym wzywał do niwe-lowania zbytniej przewagi wielkiego przemysłu i posiadłości rolniczych poprzez poddanie ścisłej kontroli publicznej zakła-dania i działalności karteli, trustów, syndykatów oraz wspiera-nie drobnej i średniej produkcji. Uważał, iż w przypadku go-spodarek zacofanych, polityka protekcjonizmu jest jedyną drogą ich efektywnego unowocześnienia. Państwo winno wspierać niwelowanie kulturalnych i materialnych dyspro-porcji poprzez odpowiedni system podatkowy czy rozwój powszechnego nauczania. Zwracał również uwagę na wyso-kie zarobki robotników jako najwłaściwszy miernik bogac-twa narodu. Tutaj państwo również powinno wykazywać aktywność poprzez ustalanie minimum płac, maksimum godzin pracy, wprowadzanie przymusowych ubezpieczeń czy wspieranie organizacji robotniczych.

Będąc zwolennikiem kapitalizmu, akcentował jednak, iż musi on ulec przeobrażeniu. W tym przekonaniu utwierdził go wielki kryzys gospodarczy. Uznał, że stanowi on przełom analogiczny do tego „...jaki w historii średniowiecznego ustro-ju stanowo-korporacyjnego nastąpił z początkiem Odrodzenia”. Przede wszystkim poderwana została wiara w idee, które go dotychczas konstytuowały, zwłaszcza w dobroczynne skutki wolności gospodarczej, współzawodnictwa i indywidualnej przedsiębiorczości. Przed kapitalizmem stawiał w związku z tym alternatywę: zmiany lub destrukcja. Ewolucja stosun-ków w Europie, jak podkreślał, „...doprowadzi, zależnie od kie-runku polityki społecznej państwa i narodów, albo ku wywłasz-czeniu i upaństwowieniu przedsiębiorstw, albo ku uwłaszczeniu robotników, przez umożliwienie im dochodzenia własną pracą i oszczędnością do posiadania akcji przedsiębiorstw, w których pracują i zapewnienie im udziału w zwiększanych w miarę wzro-stu intensywności ich pracy zyskach tych przedsiębiorstw”.

W swojej pracy z lat . Grabski, odnosząc się do metod realizacji programu reform gospodarczych, zauważał jednak, iż aby „...przełamać kryzys ekonomiczny naszego życia, trzeba nasamprzód przełamać wzajemną nieufność, dzielącą dziś spo-łeczeństwo od rządu, a rząd od społeczeństwa. Oczywiście rząd sam musi zdecydować, czy chce tę tylko po sobie pozostawić w przyszłych pokoleniach pamięć, że umiał się długo trzymać u władzy, czy też ma większe dziejowe ambicje. Ale prawem i obowiązkiem ekonomisty jest to powiedzieć, że dla przepro-wadzenia wielkiego programu ekonomicznego nie wystarczą siły samej tylko administracji państwowej ani bierny posłuch ludności”. Adresatem tych słów były oczywiście rządy sa-nacyjne, ale dyrektywa ta jest na tyle uniwersalna, że warto byłoby, aby zechcieli ją również przemyśleć aktualnie spra-wujący władzę.

***

We wrześniu r. Grabskiego aresztowało NKWD we Lwowie, a następnie skazało na lat pobytu w obozie pracy przymusowej. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski został uwolniony i w r. przybył do Londynu. Na emigracji peł-nił funkcję przewodniczącego Rady Narodowej. Po zakoń-czeniu wojny, wraz ze Stanisławem Mikołajczykiem wrócił do Polski. Wkrótce został jednym z zastępców przewodni-czącego Krajowej Rady Narodowej, wierząc w to, iż walkę o przyszłość Polski należy podjąć w kraju, a nie na emigra-cji, że jest możliwość wpływania na bieg wypadków w Pol-sce oraz współpracy z komunistami, a nawet uwolnienia się spod ich wpływów. W liście do Stanisława Kirkora pisał, iż „...powoli z dużymi zakrętami, bardzo mozolnie, ale idziemy ku normalnemu cywilizowanemu życiu i powrotowi obywatelskich wolności. Ale nic się samo nie stanie. Wszystko musi być przez nas samych zrobione i uzyskane. I do tego trzeba jak najwięcej ludzi rozumnych, fachowych i prawych”.

Realia pokazał, iż jego analiza sytuacji była błędna, a na-dzieje złudne, co zresztą sam wkrótce dostrzegł. Pod koniec życia współpracował z „Tygodnikiem Warszawskim”, publi-kując na jego łamach artykuły popularyzujące nauczanie społeczne Kościoła, w których wzywał do tego, aby Polska w warunkach powojennych zaproponowała światu model państwa kierującego się całkowicie ideałami chrześcijański-mi. W r. zaprzestał działalności politycznej i objął kate-drę ustrojów społecznych na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Zmarł w r. w Sulejówku.

afał Łętoch

Przypisy:

1. A. Bocheński, Mielizny ideologiczne Stanisława Grabskiego, „Bunt Mlodych” 1933 nr 8.

2. S. Grabski, Pamiętniki, t. I, Warszawa 1989, s. 75.

3. Ibid., s. 77.

4. Ibid., s. 82.

5. W. Wojdyło, Stanisław Grabski (1871-1949). Biografia polityczna, Toruń 2004, s. 54.

6. S. Grabski, op. cit., s. 140.

7. Ibid., s. 145.

8. Ibid., s. 159.

9. Ibid., t. II, s. 228.

10. Ibid., s. 241.

11. Ibid., ss. 260-261.

12. Ibid., s. 260.

13. Tenże, Ekonomia społeczna, cz. II, Lwów 1927, s. 94.

14. S. Wójcik, Ekonomia społeczna według koncepcji Stanisława Grabskiego, Lublin

1995, ss. 127-128.

15. S. Grabski, Ekonomia..., cz., I, ss. 93-95.

16. S. Wójcik, op. cit., s. 104.

17. S. Grabski, Spółki włościańskie, Kraków 1905, ss. 3, 5.

18. Ibid., s. 44.

19. S. Wójcik, op. cit., ss. 108-109.

20. S. Grabski, Ekonomia..., cz. VII, Lwów 1928, s. 95.

21. Tenże, Trzeba szukać drogi wyjścia, Lwów-Warszawa 1934, s. 153.

22. Cyt. za W. Wojdyło, op. cit., s. 385.

Page 81: OBYWATEL nr 5(37)/2007

80

Z Polski rodem

81

Z grubej rury

„Klęska »Solidarności«”, autorstwa Davida Osta, amery-kańskiego lewicowego socjologa i politologa, miała wszel-kie zadatki, by stać się kluczową analizą zmian w Polsce po roku : jak wyglądała tzw. transformacja ustrojowa, ja-kie błędy popełniono w jej trakcie i jakie są ich społeczne skutki. Niestety, wyszła z tego książka zaledwie dobra jako opis przeszłości i w zasadzie niezbyt przydatna w refleksji nad tym „co dalej?”.

Ost miał sporo atutów. Mógł swobodnie pisać to, co myśli, bez strachu, że w Polsce spotkają go jakiekolwiek re-perkusje. Znał dobrze analizowane realia, gdyż poczynając od lat . odwiedzał nasz kraj, był świadkiem ważnych wy-darzeń, poznał wielu informatorów, nieźle włada językiem polskim. Solidnie dokonał badań socjologicznych w wielu regionach i ośrodkach przemysłowych. Prezentował rzadką na polskim gruncie, lecz nieźle sprawdzoną w ogóle, kry-tyczną lewicową perspektywę, unikając zaczadzenia neoli-beralizmem.

Książka ta skłania do wielu przemyśleń, stawia bardzo ważne pytania, zawiera też cenny materiał z prowadzonych badań. W efekcie jest lekturą obowiązkową dla wszystkich, którzy próbują zrozumieć, dlaczego dzisiejsza Polska wy-gląda właśnie tak a nie inaczej. Jednak w kluczowych kwe-stiach autor okazał się bezradny.

Michnik na ławie oskarżonych

Główna teza książki brzmi tak: „Solidarność” po roku zawiodła nadzieje na lepszą, sprawiedliwą społecznie Polskę, przyczyniając się do budowy systemu neoliberal-nego, który rodzi liczne sprzeczności i problemy, a na ich podłożu wyrastają groźne ruchy fundamentalistyczno-po-pulistyczne, skierowane przeciwko demokracji i zasadom społeczeństwa obywatelskiego. Gniew zrodzony w łonie niesprawiedliwego systemu ekonomicznego zostaje na-kierowany na niewłaściwy cel. Zamiast znajdować ujście w konfliktach o podłożu klasowym (ekonomicznym), prze-radza się w swoistą kulturową wojnę domową. Ugrunto-wuje nierówności społeczne, a wykluczenie ekonomiczne wzmacnia o pogorszenie sytuacji wybranych „obiektów nienawiści”. W taki sposób klęskę ponosi cały „projekt so-lidarnościowy”. Masowy ruch, oparty na wzniosłych war-

tościach etycznych, prezentujący nowatorską wizję spra-wiedliwej gospodarki i humanistycznego społeczeństwa, zamienia się w swoje przeciwieństwo. Z „Solidarności” zostaje niesprawiedliwy wolny rynek i triumf „kołtuń-skich” wartości.

Głównymi oskarżonymi w książce Osta są jednak libe-ralni intelektualiści – środowisko opozycyjnej „lewicy laic-kiej”, później „Gazety Wyborczej” i Unii Wolności – którzy niejako zdradzili lud (pracowników najemnych) i popchnę-li go w ręce „złych sił”. W jego wizji, mówiąc nieco przesad-nie, ojcami Leppera, Giertycha i Kaczyńskich są Michnik, Geremek i Balcerowicz.

Tu zaszła zmiana

Kiedyś spora część polskiej inteligencji była lewicowa i antyautorytarna. Zaowocowało to buntem przeciwko sys-temowi komunistycznemu i sojuszem z robotnikami, którzy – wbrew propagandzie PZPR – nie byli przez „władzę ludo-wą” traktowani podmiotowo. Ten alians znalazł dobitny wy-raz, po „niszowym” epizodzie KOR-owskim, w tzw. pierwszej „Solidarności”. Robotnicy byli intelektualistom naprawdę wdzięczni za wsparcie i szacunek, inteligencja zaś szczerze podziwiała godność i niezłomność klasy robotniczej.

Później jednak opozycyjna elita przestała widzieć part-nera w robotnikach. Zaczęła się wręcz obawiać – już oko-ło r. – ich zorganizowanej siły. Pracownicy wielkiego przemysłu budzili nie podziw, lecz trwogę. Znacznie bar-dziej „cywilizowanym” partnerem zaczęły się jawić refor-matorskie kręgi Partii, zaś egalitarną, samorządną, odważ-ną wizję ustroju po spodziewanym upadku komunizmu, zastąpił elitaryzm i „sprawdzone rozwiązania” rynkowe. „Lewica laicka” przestała być lewicą „ekonomiczną” i zacho-wała wierność jedynie lewicowości obyczajowo-kulturowej (poszanowanie praw mniejszości, tolerancja itp.). To jeszcze bardziej pogłębiło rozbrat z ludem, postrzeganym jako po-datny na „ciemne” podszepty, niebezpieczny i skłonny do hołdowania rozbudzonym emocjom. Właśnie tych emocji liberalna elita bała się najbardziej – w jej wizji, roznamięt-

Klęska lewicy

Remigiusz Okraska

Page 82: OBYWATEL nr 5(37)/2007

82

83

Z grubej rury

nione, oddolnie zorganizowane społeczeństwo ustąpiło miejsca oszalałemu, groźnemu motłochowi.

Gdy dawni liderzy opozycji objęli władzę, ich ideałem stało się swoiste państwo beznamiętne. Budowa nowej rze-czywistości miała być projektem zracjonalizowanym, przy-gotowanym przez rozsądnych specjalistów, a silna, liczebna i „nerwowa” klasa robotnicza mogła zaszkodzić „jedynie słusznym” reformom. Niedawni główni aktorzy życia zbio-rowego zostali z niego wykluczeni – realnie i symbolicznie – stając się znów jedynie przedmiotem manipulacji władz, portretowanym przez „wolne media” jako krzykacze i rosz-czeniowy tłum. Emocje zostały uznane za zagrożenie dla powstającego porządku. Nowa, technokratyczna elita usu-nęła je poza sferę decyzyjną.

David Ost krytykuje tę utopię. Jego zdaniem, lekcewa-żenie emocji i wynikające z niego dążenie do eliminowania konfliktów z udziałem szerokich rzesz społeczeństwa, było szkodliwe. Sprzeczności o charakterze ekonomicznym (klaso-wym) są naturalne dla społeczeństwa kapitalistycznego. Gdy jest ono dobrze zorganizowane, konflikty włącza się w krwio-obieg systemu politycznego, a postulaty społeczne służą jego „uelastycznieniu”. Innymi słowy: zorganizowani i zbuntowa-ni pracownicy najemni są „zbawieniem” demokratycznego systemu rynkowego, nie zaś jego przekleństwem.

Gniew, pot i łzy

Gniew ludu rzadko bywa „bezpański”. To nie tyle wła-dza, jak się czasem mawia, lecz właśnie gniew leży na uli-cy. Kluczowy problem stanowi to, jak ktoś go wykorzysta.

Gdyby został skierowany wedle kryteriów „klasowych”, przeciwko niesprawiedliwemu systemowi ekonomicznemu, przyczyniłby się do poprawy sytuacji szerokich warstw spo-łecznych. A także umocnił system demokratyczny i samą gospodarkę rynkową, zapewniając stabilizację i oparcie w zbiorowym systemie wartości. Zdaniem autora „Klęski...”, problem polega na tym, że w Polsce gniew przeciwko po-garszającej się sytuacji bytowej nie został zagospodarowany w kategoriach klasowych. Niesprawiedliwości ekonomiczne pozostały nietknięte, a gniew ludu wykorzystano przeciw-ko „zastępczym obiektom nienawiści”. Demokracja z in-kluzywnej – w której jest miejsce na różnorodne postawy i szacunek wobec nich – przerodziła się w wykluczającą, w efekcie stając się atrapą.

Kto w Polsce podniósł gniew z ulicy? Zdaniem Davida Osta, zrobiła to „Solidarność”, lecz zamiast „ekonomicz-nych Innych” (kapitalistów czy systemu ekonomicznego) jej celem stali się „kulturowi Inni”: komuniści, ateiści, mniejszości seksualne, „nie dość prawdziwi” Polacy itp. W efekcie celowo – to słowo jest bardzo ważne – obroni-ła neoliberalny wolny rynek przed gniewem. I dwojako sprzeniewierzyła się swoim ideałom. Raz jako dziedziczka fascynującego cały świat, głęboko humanistycznego ruchu społecznego z początku lat ., opartego na przezwycię-żeniu podziałów religijnych, kulturowych czy etnicznych. Drugi raz jako największy w Polsce, renomowany związek zawodowy, którego zadaniem – zgodnie z tradycjami trade unionizmu – powinna być walka o poprawę płac, warunków pracy i sytuacji ekonomicznej robotników.

Niebezpieczne związki

„Solidarność” w wizji Osta jest związkiem, który po r. za główny cel przyjął restaurację kapitalizmu. Mimo rozłamu po Wałęsowskiej „wojnie na górze”, obie frakcje dawnej opozycji antykomunistycznej dążyły do tego sa-mego. Różnice dotyczyły sposobów realizacji tego celu – Michnik i spółka uznali, że ludowy gniew jest niebezpiecz-ny i destrukcyjny, zaś prawicowi przywódcy „Solidarności” dostrzegli szansę w jego zagospodarowaniu.

Gdy dawna „lewica laicka” lekceważyła pracowników najemnych jako relikt i „Ciemnogród”, związkowi lide-rzy uczynili z nich oddziały bojowe. Gniew ludu, mający podłoże w sytuacji ekonomicznej (bezrobocie, likwidacja przedsiębiorstw, obniżenie stopy życiowej), postrzegali oni jako „naturalny” element rzeczywistości. Umiejętnie steru-jąc, można było zeń stworzyć siłę, która da władzę związ-kowym politykom, nie naruszając systemu kapitalistycz-nego w jego skrajnie niesprawiedliwym wydaniu. Środo-wisko „Gazety Wyborczej” wspierało budowę liberalizmu gospodarczego, bazując na liberalizmie kulturowym, a „So-lidarność” postawiła na liberalizm gospodarczy, wsparty an-tyliberalizmem kulturowym.

Czy był to Lech Wałęsa, czy rząd Jana Olszewskiego, czy AWS pod wodzą Mariana Krzaklewskiego – wedle Osta za każdym razem środowiska te, wspierane przez NSZZ „Soli-darność”, tak gospodarowały gniewem ludu, by skierować go nie na wady systemu gospodarczego, lecz na postkomu-nistów, agentów SB, „libertynów”, „zdrajców Narodu” itd. Kapitalizm w ich wizji był zły nie dlatego, że taka jest istota „dzikiego” wolnego rynku. Był zły rzekomo dlate-go, iż sterowali nim „czerwoni”, „agenci”, „zdrajcy z Mag-dalenki”...

Krzaklewski i AWS zmobilizowali elektorat jednocze-śnie pod hasłami chrześcijańsko-narodowo-antykomuni-stycznymi oraz wskazując ekonomiczne bolączki systemu neoliberalnego. Triumf związkowej prawicy okazał się jed-nak klęską klasy robotniczej, która najbardziej ucierpiała na polityce cechującej się w praktyce dalszą liberalizacją go-spodarki i demontażem socjalnych funkcji państwa. Sukces polityczny AWS-u szybko zaowocował też dotkliwą poraż-ką „Solidarności” jako związku zawodowego. Zaangażowa-nie w politykę i konsumowanie owoców władzy zastąpiło obronę pracowników najemnych. Gdy do tego „Solidar-ność” obarczono odpowiedzialnością za to, co działo się w kraju, związek był już na równi pochyłej.

ONR przejął ster?

Skutkiem neoliberalnej polityki wszystkich kolejnych rządów, nie łagodzonej bojową postawą świata pracy, wspartej pogardą wobec ludu ze strony liberalnej inteligen-cji, a także nieustannym sięganiem po język „nieklasowych” emocji, jest wedle Osta poważne zagrożenie demokracji, związane z triumfem prawicowego populizmu.

Sukcesy Samoobrony i LPR w wyborach r., a zwłaszcza późniejszy o cztery lata triumf tych partii oraz PiS-u, to zdaniem autora „Klęski...” apogeum „nieklasowe-go” gospodarowania ludowym gniewem. Na miejsce sto-

Page 83: OBYWATEL nr 5(37)/2007

82

83

Z grubej rury

sunkowo łagodnego AWS-u przyszli bezpardonowi „za-rządcy” klasowymi emocjami w nie-klasowy sposób. Ost twierdzi, że w Polsce mamy do czynienia z kontynuacją skrajnie neoliberalnej polityki, a jej skutki tuszuje się gromkim pohukiwaniem na „kulturowych Innych” i wy-szukiwaniem kozłów ofiarnych.

Jedyne wyjście to wedle niego powrót liberalnej inteli-gencji do sojuszu z ludem, wyrażanie jego klasowego gnie-wu oraz wcielenie w życie takich rozwiązań ekonomicznych, które poprawią jego dolę. Plebejusze dostrzegą w liberalnej elicie sojusznika i przywrócą ją do władzy, gniew obróci się przeciwko systemowi gospodarczemu, „kulturowi Inni” przestaną być obiektem nagonki. Stabilizację zyska system demokratyczny, a prawicowi populiści stracą wpływy.

Błędni rycerze Okrągłego Stołu

„Klęska »Solidarności«” mówi to, co przez wiele lat określano w Polsce mianem teorii spiskowych. Elita „Soli-darności” już od połowy lat . nie poczuwała się do związ-ków z robotnikami, nie chciała też powrotu emocji z czasów „karnawału”. Zdawano sobie sprawę, że zbliżająca się trans-formacja postawi w ostrym świetle problem gospodarki odziedziczonej po komunizmie – przestarzałej, opartej na modelu industrialnym, z silną wielkoprzemysłową klasą robotniczą. Zanim świadomie przyjęto model neoliberal-ny, spodziewano się, że nastąpi pewna dezindustrializacja, a część robotników stanie się „zbędna”. Im bardziej będą oni „rozbudzeni” i lepiej zorganizowani, tym silniejszy stawią opór.

Postawiono zatem na pertraktacje z komunistami, a po protesty pracownicze sięgano tylko wtedy, gdy mogło to skłonić władze do większego liczenia się z liderami opo-zycji. Stąd też falę strajkową z r., która miała oddolny charakter, związany z aktywnością młodego pokolenia ro-botników, potraktowano z niechęcią, a gdy nie udało się jej spacyfikować, wykorzystano do celów stricte politycznych. Podobnie było z odbudową struktur związku zawodowego – większość historycznych przywódców „eski” nie była tym zainteresowana, bojąc się takiej potencjalnej siły. Odrodzo-ną „Solidarnością” kierowali ludzie, których sprawy robot-ników niezbyt obchodziły. Nic dziwnego więc, że związek wystąpił w roli „parasola” nad reformami gospodarczymi. Pierwszemu „solidarnościowemu” rządowi wciąż ufali sze-regowi związkowcy, a „druga linia” działaczy nie zdążyła jeszcze popaść z nim w konflikt i wyartykułować własnych interesów.

Poparcie neoliberalnych reform miało korzenie nie tylko w odgórnej „manipulacji” czy „zdradzie” elit opozycji, ale tak-że w stanie świadomości działaczy średniego szczebla związ-ku. Pomniejsi liderzy, podobnie jak wierchuszka, szczerze wierzyli w zalety kapitalizmu oraz w to, że dla dobra spo-łeczeństwa związek ma postawić interes obywateli ponad klasowym interesem członków-robotników.

Postawy takie utrzymywały się do końca lat . nawet w tych ośrodkach przemysłowych, gdzie liberalizacja go-spodarki przyniosła masowe bezrobocie i upadek zakła-dów stanowiących główną bazę związku. Ost na podstawie rozmów z liderami „Solidarności” m.in. w Mielcu, Staracho-

wicach, Stalowej Woli i na Górnym Śląsku dowodzi, że oni szczerze wierzyli w kapitalizm, a koszty transformacji uzna-wali za konieczne na drodze do „normalności”. Gdyby spoj-rzeć na „Solidarność” w kategoriach klasowego związku zawodowego, była ona pełna niewłaściwych ludzi na nie-właściwych miejscach...

Pod złym adresem

David Ost postrzega „Solidarność” właśnie w takiej roli – zwykłego związku zawodowego, reprezentanta pracowni-ków najemnych, dbającego o ich interesy, głównie ekono-miczne. Dlatego jest zdegustowany tym, że równie chętnie – a nawet chętniej – jak bezrobociem, wysokością płac czy prawami pracowniczymi zajmowała się ona zakazem abor-cji, chrześcijańskim charakterem Konstytucji czy lustracją. W efekcie chciałby, aby „Solidarność” była wierna temu, czego... nigdy nie praktykowała.

Powstała ona wszak jako masowy ruch, który – owszem – zaczął się od obrony robotników, a oni sami stanowili jego rdzeń, lecz błyskawicznie przekroczył klasowy cha-rakter, obejmując mnóstwo problemów poza-pracowni-czych i skupiając pod swym sztandarem przeróżne grupy. Oczywiście fałszywa jest propagowana przez kręgi katolic-ko-prawicowe wizja, jakoby w r. buntowano się tyl-ko w imię Wiary, Niepodległości, antykomunizmu, obrony Kościoła itp. Pierwsza „Solidarności” miała w swych szere-gach sporo osób zorientowanych lewicowo, akcentujących kwestie socjalno-bytowe, niechętnych „prawdziwkom”. Jed-nak nigdy nie był to związek walczący tylko o „pełną mi-chę”. I ten nieklasowy charakter „Solidarności” zapewnił jej ogromny sukces – jako szerokiemu ruchowi społecznemu. Choć robotnicy odgrywali znaczącą rolę, a struktury zakła-dowe stały się fundamentem działania, to gdyby „Solidar-ność” chciała być organizacją stricte związkową, nie wy-kraczającą poza „klasową” tematykę, zapewne nie stałaby się tak znaczącą siłą.

To, co było jej atutem „za komuny”, po roku stało się jednak przekleństwem. Zgadzam się z Ostem, że lepiej byłoby i dla „Solidarności”, i dla pracowników na-jemnych, i zapewne dla kształtu kapitalizmu, gdyby w nową epokę organizacja ta weszła jako silny, klasowo zoriento-wany związek zawodowy. Tyle tylko, że – inaczej niż au-tor „Klęski...” – nie uważam, aby było to możliwe w sensie ogólnym (nie da się zmienić tygrysa w, dajmy na to, orła) i szczegółowym („Solidarność” sprowadzona do wymiaru klasowego byłaby nie silniejsza, lecz znacznie słabsza).

Wartości mają wartość

Ost nie rozumie specyfiki polskiego społeczeństwa po-wojennego. U nas – odwrotnie niż w krajach Zachodu – to władze były „postępowe” w sferze deklarowanych wartości i prowadzonej polityki modernizacyjnej. Z kolei opozy-cja, szczególnie jej nieinteligenckie kręgi, była „reakcyjna” – krytycznie oceniała komunistyczną inżynierię społecz-ną, walkę z Kościołem, chrześcijaństwem i tradycją naro-dową. Na Zachodzie mobilizacja oparta na związkach zawodowych dokonywała się pod hasłami postępowymi

Page 84: OBYWATEL nr 5(37)/2007

84

85

Z grubej rury

– w PRL-u natomiast znacznie słabiej bazowała na war-tościach lewicy, zwłaszcza w jej „pomajowym” (mam na myśli maj ’) wydaniu.

Osobna kwestia dotyczy modernizacji w PRL-u. Nowe władze starły się z „zacofaniem” o korzeniach bardzo głębo-kich – Polska przed wojną była krajem „wiejskim” (znaczny odsetek mieszkańców wsi, silna rola rolnictwa, słabe uprze-mysłowienie), a kulturowo dość konserwatywnym (mocne wpływy endecji). Choć komuniści dokonali forsownej indu-strializacji, to kraj pozostał daleko w tyle za nowoczesnymi państwami Zachodu. Przede wszystkim w sferze kulturowej – w Polsce żywy był „katolicyzm ludowy” i konserwatyzm obyczajowy. Doszła do tego słabo rozwinięta – z powodu niskiej wydajności gospodarki – kultura konsumpcyjna, a także „sztywność” obyczajów, konieczna w państwie au-torytarnym. Dla wielu Polaków władza była także „obca” („sowiecka”), a zatem jej wartości kontestowano, sięgając do tradycji oficjalnie zwalczanych. To wszystko złożyło się na konserwatywne oblicze znacznej części społeczeństwa, zarówno przed, jak i po r.

David Ost ma za złe „Solidarności”, że w demokratycz-nej Polsce, zamiast dbać głównie o ekonomiczny byt klasy robotniczej, ona zajmowała się „wartościami chrześcijań-skimi”. Nie widzi, że było to częścią historycznego dziedzic-twa oraz – co ważniejsze – odzwierciedlało system wartości członków związku. Pewną rolę odegrało manipulowanie gniewem ludu i kierowanie go na „zastępcze obiekty nie-nawiści”, ale nie byłoby to możliwe, gdyby w związku i jego „okolicach” nie istniało zapotrzebowanie na takie hasła. Dla członków „Solidarności” to wszystko było istotne, na równi, a kto wie, czy nie bardziej niż kwestie klasowe. Ost, spro-wadzając problem do „oszukania” szeregowych członków związku (i społeczeństwa) przez demagogię jego liderów, nie rozumie ani losów samej „Solidarności”, ani przyczyn triumfu „prawicowego populizmu”.

Wedle niego, „zdrada” klasowego posłannictwa związ-ku dokonała się wbrew szeregowym członkom. Nie wyja-śnia jednak, dlaczego „Solidarność” wciąż jest największym związkiem zawodowym w Polsce – nie reprezentując kla-sowych interesów pracowników najemnych i wikłając się w fatalne układy polityczne (te zarzuty są dość trafne), mimo deregulacji rynku pracy oraz bezrobocia rosnącego przez lata, związek ma ok. tys. członków. Odpowiedź jest prosta: prawicowy, antykomunistyczny, chrześcijański charakter „Solidarności” odpowiada jej członkom, dla wielu będąc istotnym czynnikiem przynależności do tego właśnie związku. Gdyby było inaczej, to już dawno znaczna część „solidaruchów” uciekłaby do OPZZ czy dokonała lewicowej secesji. Co znamienne, jedyny rozłam w „Solidarności” miał miejsce na fali niezadowolenia z braku obrony pra-cowników przed niekorzystnymi decyzjami ekonomicz-nymi, ale powstała w ten sposób „Solidarność ‘” łączy-ła klasową postawę z antykomunizmem i prawicowością jeszcze bardziej radykalnymi niż w „esce”.

Mam wrażenie, że autor „Klęski...” nie może pogodzić się z tym, iż robotnicy nie są tacy, jakimi chciałby ich wi-dzieć – świadomi klasowo, bojowi, postrzegający sytuację tylko w kategoriach ekonomicznych. A skoro tacy nie są, to widocznie ktoś nimi manipuluje...

Kapitalizm to (nie) bajka

Kwestia „zdrady” i „manipulacji” wałkowana jest w „Klę-sce...” aż do znudzenia. Szczególnie mocno podkreśla autor kwestię poparcia „Solidarności” dla kapitalizmu i wysiłki liderów związku, aby ochronić ten system przed gniewem ludu.

Bez wątpienia celnie portretuje Ost świadomość działa-czy związkowych, którzy popierali „parasol” nad liberalny-mi reformami i wierzyli, że wolny rynek będzie wspaniały, gdy tylko przestanie być „nomenklaturowy”. Razi jednak perfidia przypisywana związkowcom, którzy w jego wizji jawią się niemalże bardziej liberalnymi od Balcerowicza. Autor „Klęski...” wielokrotnie formułuje pretensje, że „Soli-darność” nie zahamowała wolnorynkowych reform. W jego wizji, liderzy związku byli wyrachowani, cyniczni, oderwa-ni od bazy członkowskiej – nie zaś po prostu nieświadomi, bezradni, z braku wiedzy idealizujący wolny rynek. Byli też wszechmocni – „Solidarność” albo stanowiła główny mo-tor reformy rynkowej, albo nie hamowała jej, choć przecież mogła to zrobić bez trudu.

Takie tezy nie przeszkadzają mu twierdzić kilka stron dalej, że związki są w Polsce słabe i zrzeszają niewielką część pracowników. Nie widzi też tego, że np. rząd Jana Olszew-skiego wadził się zarówno z komunistami zamienionymi w liberałów-biznesmenów, jak i z instytucjami globalnego kapitalizmu (Międzynarodowy Fundusz Walutowy). Pomi-ja fakt, że podczas rządów AWS – gospodarczo fatalnych i skutkujących gwałtownym wzrostem bezrobocia – usta-wowa ochrona pracowników była nienaruszalna, a dopiero kolejna ekipa zliberalizowała kodeks pracy.

Jednak przede wszystkim znów nie rozumie Ost ani specyfiki kulturowej. Wolny rynek postrzegano ideali-stycznie, gdyż nikt go dobrze nie znał. Szarobure realia PRL-u przegrywały z kolorową wizją Zachodu, pustawe półki z przepełnionymi, a jeśli o kapitalizmie coś wie-dziano, to raczej tyle, że kraje europejskie oferują do-brobyt i zabezpieczenia socjalne, nie zaś, iż pod ciosami deregulacji gospodarki padają tam historyczne zdobycze pracowników najemnych.

David Ost nie zdaje sobie również sprawy, jak silna, wieloaspektowa i bezpardonowa była presja prorynkowej propagandy. Serwowana społeczeństwu wiara w kapitalizm jako panaceum na wszelkie problemy była wprost przytła-czająca. Dyskurs publiczny w nieprawdopodobnym stop-niu zdominował czołobitny stosunek wobec rynku – tej modzie, czy raczej manii, poddały się liczne tęgie umysły i nietrudno zrozumieć, że ulegli jej także „prości” związ-kowcy. Oczywiście jakaś część z nich mogła być szczerymi liberałami i celowo kierować związek na manowce poparcia rynku, jednak większość była po prostu zdezorientowana, a w sferze ideowo-symbolicznej zastraszona, bojąc się kwe-stionować to, „czego nikt rozsądny nie kwestionuje”. Tam, gdzie byli przytłoczeni, pogubieni, niepewni siebie ludzie, Ost widzi głównie cynicznych łotrów, którzy tak manipulu-ją nastrojami, aby złość skierować na zastępcze obiekty i ani trochę nie drasnąć neoliberalizmu.

W tej manierze eskalowania pretensji wobec „Solidar-ności” nie dostrzega, że w Polsce tego okresu w zasadzie nie-

Page 85: OBYWATEL nr 5(37)/2007

84

85

Z grubej rury

mal żadne poważne środowisko nie zdobyło się na bojowe zakwestionowanie ultrakapitalizmu. Ost ma pretensje do „Solidarności”, że nie uderzyła w klasowe tony. Ale dlaczego właśnie związek o historycznie uwarunkowanym, mocno „konserwatywnym” obliczu, miał zrobić coś, co powinno być zadaniem zupełnie innego podmiotu?

Wielka nieobecna

To oczywiście nie mogła być książka „o wszystkim”. Je-śli jednak ktoś pisze z lewicowych pozycji o „Solidarności” i transformacji ustrojowej, to doprawdy nie wiem, dlaczego na stronach po jednym razie padają nazwiska Andrzeja Gwiazdy i Józefa Piniora, a na dwie wzmianki zasłużyli Ry-szard Bugaj i Zbigniew Romaszewski, czyli najbardziej zna-ne spośród postaci lewego skrzydła pierwszej „Solidarności”, które po r. negatywnie oceniały neoliberalizm. Ost tak jest zajęty potępianiem „Solidarności” za niedostateczną „klasowość”, że przeoczył dużo większy problem: brak w Polsce wyrazistej, konsekwentnej lewicy społecznej.

Adam Michnik nigdy nie był bohaterem mojej bajki, ale dziecinne są zarzuty formułowane wobec niego w tej książ-ce. Cóż dziwnego, że ktoś w r. przeżył fascynację ro-botnikami i związał się z nimi, lecz w roku przeżywa już inne fascynacje? Paradoksalnie, klasowa perspektywa Osta nie uwzględnia tego, że sojusz „lewicy laickiej” z ro-botnikami był zarazem fascynacją czymś „egzotycznym” i jednością taktyczną, wymuszoną ówczesnymi realiami. Środowisku Michnika nie można odmówić tego, że w cza-sach KOR-u odważnie, a momentami wręcz bohatersko po-magali represjonowanym robotnikom, a w roku bez wahania włączyli się w ich bunt. Trudno natomiast zarzucać środowisku inteligencji, często ludziom z kręgów dobrze sy-tuowanych i ustosunkowanych, że nie związali się z robot-nikami po kres życia, a w r. wybrali inną drogę, sojusz-ników i ideologię, co wszak – jak zauważa Ost – dojrzewało od połowy lat .

Powiem więcej – „michnikowcy”, wybierając libera-lizm gospodarczy oraz jawnie odcinając się od robotni-ków i ich interesów, zachowali się na swój sposób uczci-wie. Ich klasowe interesy i środowiskowe uwikłania były zupełnie inne a sojusz z robotnikami na dłuższą metę mało realny. Oczywiście pozostaje kwestia moralnego długu wo-bec tych, którzy w mniejszym lub większym stopniu wynie-śli „lewicę laicką” do władzy. Jednak z tego punktu widzenia było coś znacznie gorszego. Mianowicie to, że środowisko „Gazety Wyborczej” zrobiło bardzo wiele, aby storpedować powstanie w Polsce silnej, klasowej i konsekwentnej lewicy. A to właśnie jej – nie zaś „Solidarności” – zabrakło w roli „amortyzatora” skutków transformacji ustrojowej oraz or-ganizatora klasowego gniewu.

Środowisko Michnika miało ogromny wpływ na kwe-stie kluczowe z punktu widzenia odrodzenia autentycznej lewicy. Najpierw namaściło niedobitki PZPR na „cywilizo-waną” partię SdRP/SLD. Jej „lewicowość”, bazująca na PRL-owskich sentymentach, zyskała po tej stronie sceny poli-tycznej niemal monopol za sprawą promocji w liberalnych mediach i legitymizacji przez „autorytety moralne”, a także wskutek utrzymania wpływów w gospodarce. Torpedowa-

nie przez środowisko Michnika lustracji i dekomunizacji umożliwiło przetrwanie i rozwój tej „lewicy”. Czy to przy-padek? A może taka „lewica”, choć okresowo silna, była nieszkodliwa w kwestii stawienia oporu neoliberalizmo-wi i dlatego wygodna dla piewców „planu Balcerowicza”? Jej lewicowość była bardziej zestawem sloganów niż fak-tycznych przekonań. Bazując na tęsknocie za PRL-em, mo-gła mobilizować głównie elektorat schyłkowy, a przywoły-wane „stare dobre czasy” nie miały nic wspólnego z realiami epoki globalizacji. W dodatku, ze względów historycznych, taka „lewica” była skazana na ograniczone poparcie – „so-lidarnościowcy”, choćby mieli przekonania prospołeczne, nie poprą Oleksego, Szmajdzińskiego czy Urbana. SLD było więc przeciwwagą dla „Ciemnogrodu”, ale nie miało szans stać się masową, klasową i nowoczesną lewicą.

Osobna kwestia to poparcie liberalnych elit dla „lewicy obyczajowej”. Wbrew temu, co można by wywnioskować z książki Osta, w „Gazecie Wyborczej” znalazło się niejed-nokrotnie miejsce na tematykę lewicową, nawet w wydaniu częściowo klasowym. Piszę „częściowo”, bowiem niezbędny był drugi element układanki – lewicowości klasowej musiała towarzyszyć lewicowość obyczajowa. Stanowiło to bowiem gwarancję, że w choć umiarkowanie konserwatywnym społeczeństwie taka lewica nie zakorzeni się, pozosta-jąc rozrywką znudzonych intelektualistów. To oczywiście nie musiał być żaden „spisek” czy konsekwentna strategia – zapewne w części takich przypadków wystarczył liberalizm obyczajowy redaktorów i wynikające stąd sympatie.

Na łamy „Wyborczej” lewicowość trafiała nierzadko. Tylko wtedy jednak, gdy niejako gwarantowała niemożność oparcia w masowej bazie społecznej. Można było zamiesz-czać eseje Chomsky’ego i mędrców-alterglobalistów, kom-pletnie oderwanych od polskich realiów. Albo obok wywo-dów Balcerowicza reklamować ultraradykalne lewackie ga-zetki i ich peany na cześć Trockiego i Czerwonych Brygad. Można było prezentować taką lewicę, która waliła z armat w kler, zakaz aborcji, „dyskryminację” gejów i „patriarchat”. Nie można jednak było na równych prawach ukazać roz-maitych prób tworzenia lewicy na fundamencie czysto ekonomicznym, bez kulturowych ekstrawagancji odpy-chających społeczeństwo.

W tej neoliberalnej gazecie łatwiej było znaleźć hurrare-wolucyjne manifesty jakiegoś latynoskiego lewaka, pomstu-jącego na „zbrodnie kapitalizmu”, niż łagodnie socjaldemo-kratyczną krytykę autorstwa Ryszarda Bugaja, gdy pożegnał się on z mającą „obyczajowe” ciągotki Unią Pracy. Można było przeczytać sentymentalne wywody o kolejach losu Che Guevary i zadymiarstwie Cohn-Bendita, lecz nie uczci-wą prezentację działań Piotra Ikonowicza, gdy opuścił SLD i coraz bardziej zwracał uwagę na klasowy wymiar krytyki polskich realiów. Można drukować rzeczywiście lewicowe teksty prof. Tadeusza Kowalika, bo ich autor zatroska się także pochodem „kaczyzmu”, „zagrożeniem dla demokracji i tolerancji” itp., nie można zaś było na tych łamach znaleźć krytyki neoliberalizmu i globalizacji, dokonanej z pozycji „lewicy patriotycznej” przez Andrzeja Gwiazdę.

Tego właśnie liberałowie bali się najbardziej – po-wstania silnej, niezbyt „postępowej” kulturowo lewicy. Mogłaby się ona stać realnym wyzwaniem dla neolibe-

Page 86: OBYWATEL nr 5(37)/2007

86

87

Z grubej rury

ralizmu i znacznie stępić rynkowe ostrze – mobilizując społeczeństwo pod hasłami klasowymi, dotykającymi trapiących je problemów, a jednocześnie nie odrzucając obyczajowymi „nowinkami”.

Trzecia droga – prosta droga

David Ost za mediami polskiego establishmentu po-wtarza slogany o triumfie w Polsce groźnych sił. Robi to żenująco naginając fakty, gdy określa Samoobronę mianem „radykalnej prawicy”. Tymczasem partia ta wiele niepoko-ju wzbudziła na liberalnych salonach właśnie dlatego, że była pierwszą po r. silną formacją polityczną, która nie organizowała buntu społecznego wedle kate-gorii kulturowych. Czyniła to według pożądanych przez Osta kategorii klasowych – tyle tylko, że nie przewodzi-li jej „lewicowi intelektualiści”, którzy woleli kolaborację z wielkim kapitałem albo trzęśli portkami przed „popu-lizmem”.

Każda dotychczasowa większa formacja lewicowa po-dawała postulaty socjalne w sosie „obyczajowym”, zrażając bardziej konserwatywny elektorat. Z kolei ekonomicznie rewindykacyjne formacje prawicowe – inicjatywy na bazie „Solidarności”, „Solidarność ‘”, „prawica laicka” z KPN-u, Radio Maryja – odpychały sporą część potencjalnych sympatyków nadmiernym tradycjonalizmem i ekskluzywi-zmem, węsząc „nie dość prawdziwych” Polaków, katolików czy antykomunistów. Formacja Andrzeja Leppera była na-tomiast pierwszą, która klasową bojowość i piętnowanie liberalizmu połączyła z konserwatyzmem „otwartym”, umiarkowanym i zdroworozsądkowym, wolnym od fa-natyzmu religijnego, dalekim od bigoterii, bez obsesji na punkcie wyszukiwania „obcych” i „wrogów”.

Osobna sprawa to błędy Samoobrony, z których naj-większy to zbytnie granie na PRL-owskich sentymentach zamiast odwołania się do zachodnich modeli państwa opie-kuńczego (wciąż silnych choćby tuż za zachodnią granicą). Do tego doszła słabość intelektualna liderów ugrupowania i brak zaplecza eksperckiego. Skutkowało to chwiejnością ideologiczną i brakiem konsekwencji. Nie pozwoliło też zakwestionować dogmatów neoliberalizmu na płaszczyź-nie poważniejszej niż pokrzykiwania, że „Balcerowicz musi odejść”. Razem wzięte, uniemożliwiło to dotarcie na większą skalę do elektoratu wielkomiejskiego i lepiej wykształcone-go. To wszystko nie zmienia faktu, że Lepper, przedstawia-ny jako tępak i prostak, genialnie wyczuł bardzo istotny „brak” polskiej sceny politycznej: nieobecność formacji stosunkowo wyrazistej ekonomicznie, bez obaw sięgają-cej po lewicowe postulaty i klasowy język, a jednocześnie obyczajowo umiarkowanej.

Walka klasowa i kulturowa

W Polsce wyraźniej widać to, co na zamożnym Zacho-dzie dopiero zaczyna się ujawniać – że walce klas towarzy-szy walka kulturowa. Przemoc elit wobec ludu przybiera zarazem postać realnego wykluczenia ekonomicznego

oraz symbolicznego napiętnowania w sferze kulturowej. Ideologią mobilizującą lud stał się swoisty kulturowy „konserwatyzm”, ponieważ ideologią beneficjentów ka-pitalizmu jest liberalizm obyczajowy. Piewcy hiperka-pitalistycznego porządku są liberalni w sferze obyczajów nie dlatego, że – jak często, choć nie zawsze, było dawniej – stanowi to część idealistycznego, oświeceniowego projek-tu emancypacji społeczeństwa z kulturowych ograniczeń. Są takimi, bo kultura liberalna jest dla nich wygodna, po-zwalając czerpać mnóstwo korzyści i przyjemności, nie nakładając jednocześnie żadnych zobowiązań względem własnej wspólnoty. Kiedyś kultura liberalna bazowała na mozolnej pracy u podstaw w sferze krzewienia nowych wzorców. Dzisiaj przybiera postać pohukiwań na zacofa-ny lud, który albo nie nadąża z przyswajaniem nowinek kulturowych, albo wręcz dostrzega, że w jego interesie nie leży dalszy demontaż kultury wspólnotowej – bo tylko na jej gruncie można realizować politykę egalitarną i prospo-łeczną.

Prawdą jest, co podkreśla Ost, że organizowanie ludowe-go gniewu pod sztandarami wyraziście konserwatywnymi, prowadzi do zmarginalizowania problematyki ekonomicz-nej oraz wykluczenia rozmaitych grup mniejszościowych. Ale jeszcze większym błędem jest organizowanie tego gnie-wu pod sztandarami zarazem klasowymi i „postępowo-obyczajowymi”. Lekceważenie postaw konserwatywnych i kultury wspólnotowej, odcinanie się np. od patrioty-zmu, oznacza bowiem symboliczny gwałt na systemie wartości niższych warstw społecznych. W krajach takich jak Polska, „zacofanych” w stosunku do wysokorozwinię-tych, jest to też nieskuteczne. O ile masy ludowe może zmo-bilizować ojciec Rydzyk czy właśnie „Solidarność”, o tyle nie zrobi tego żaden piewca feminizmu i praw gejów.

I dlatego alternatywą dla „prawicowych populizmów” (niewielka krytyka neoliberalizmu i wielka krytyka „niemo-ralnej” kultury) nie jest żaden, postulowany przez Osta, po-nowny sojusz liberalnej (obyczajowo) inteligencji z pracow-nikami najemnymi. Nie jest to ani możliwe, ani pożądane z punktu widzenia interesów ludu. Jedyną taką alternatywą jest połączenie wyrazistych postulatów socjalnych (w no-woczesnym wydaniu) z umiarkowanym konserwatyzmem obyczajowym. I jeśli taka formacja w końcu nie powstanie, to Polska i jej „masy ludowe” wyjdą na tym znacznie gorzej niż wskutek tego, że NSZZ „Solidarność” nie stał się taki, jak wymarzył to sobie amerykański liberalny lewicowiec.

emigiusz ras

David Ost, Klęska „Solidarności”. Gniew i polityka w postkomunistycznej Europie,

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2007, przełożyła

Hanna Jankowska.

Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej: MUZA SA, ul Marszałkowska 8,

00-590 Warszawa, dział zamówień /022/6286360, e-mail: [email protected],

księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Page 87: OBYWATEL nr 5(37)/2007

86

87

Z grubej rury

Związki między społecznością żydowską a lewicą wzbu-dzają od bardzo dawna silne emocje, zwykle niestety te najniższe. Również na polskim podwórku tematykę taką eksplorują zaciekle mniej lub bardziej marginalne grupki spod znaku skrajnej prawicy. Przy czym zarówno „Żydzi” jak i „lewica” są w tym przypadku sprowadzeni do roli figur – starannie wyselekcjonowane (lub zmyślone) fakty historyczne, podane często w dość plugawym sosie, mają potwierdzać z góry założone tezy na temat którejś z tych grup, najczęściej obu jednocześnie.

Tym bardziej odczuwalny jest brak solidnych, nauko-wych publikacji. Jako że monografii na tematy żydowskie powstaje w Polsce sporo, przyczyn należy upatrywać w tym, iż lewica jest „niemodna”, pomijając oczywiście nurt rozli-czeniowy z PRL i rosnącą aktywność środowisk nowolewi-cowych, skoncentrowanych przede wszystkim na obyczajo-wych nowinkach i salonowych podbojach, nie zaś na rzetel-nym dialogu z dziedzictwem lewicy.

Książka „Żydzi a lewica”, wydana niedawno przez Żydow-ski Instytut Historyczny, jest ważnym krokiem w kierunku zapełnienia wspomnianej luki, choć z racji swojego charak-teru (zbiór kilkunastu studiów o mocno nieraz zawężonej te-matyce) nie stanowi oczywiście całościowego przeglądu wza-jemnych, skomplikowanych relacji między Żydami a środo-wiskami lewicowymi. Te jednak tematy, które podjęli autorzy tekstów, przedstawione są na ogół ciekawie i wyczerpująco.

Wśród nich znalazły się m.in. analizy stosunku poszcze-gólnych nurtów ruchu robotniczego wobec terytorialnego rozwiązania kwestii żydowskiej czy (neo)marksistowskie ana-lizy nazistowskiego antysemityzmu i jego potwornych konse-kwencji. Ponadto opisano kilka tematów, które choć ciekawe, należy uznać za niszowe („Udział Żydów polskich w walce o pamięć i rehabilitację twórców radzieckiej kultury żydow-skiej – lata -”). Jeden z tekstów porusza temat aktu-alny: coraz częstsze przypadki przejmowania przez polską radykalną lewicę dyskursu antysemickiego, zamaskowane-go pod postacią haseł „antysyjonistycznych”, antykapita-listycznych i anty-neokolonialnych (współautor rozprawy, Piotr Kendziorek, pisał o tym także w „Obywatelu” nr i ). Kilku wspomnianym wątkom poświęcę nieco więcej uwagi.

Niespełnione obietnice Ziemi Obiecanej

Zainteresowani historią dużo ciekawych faktów znajdą w artykule Artura Patka, poświęconym Żydowskiemu Ob-

wodowi Autonomicznemu ze stolicą w Birobidżanie. Ten twór został po koniec lat . arbitralnymi decyzjami władz ZSRR powołany do życia na Dalekim Wschodzie i miał słu-żyć rozmaitym celom politycznym. Planowane na masową skalę osadnictwo w pobliżu granicy radziecko-chińskiej miało w pierwszym rzędzie „zagospodarować” masy żydow-skie, pozbawione źródeł utrzymania w wyniku przejścia na gospodarkę centralnie planowaną (dotychczas zajmowały się one głównie działalnością „burżuazyjną”, np. handlem, rzemiosłem itp.) i stopniowo wytworzyć zsowietyzowaną żydowską warstwę chłopską, oderwaną od swoich korzeni, zwłaszcza religijnych. Nie mniej ważny był zamiar wyko-rzystania żydowskich pionierów do cywilizowania niego-ścinnych terenów, o rosnącym znaczeniu gospodarczym i militarnym. Do tego dochodziły względy propagandowe – „drugą Palestynę” wykorzystywano do odciągania uwa-gi radzieckich Żydów od ideologii syjonistycznej oraz jako poręczny argument pozwalający odrzucać płynące z Za-chodu, uzasadnione oskarżenia o sowiecki antysemityzm, na przestrzeni lat przybierający rozmaite formy.

Autor ciekawie kreśli losy „projektu Birobidżan” i obraz czynników, które zadecydowały o tym, że spektakularny pomysł spotkała jeszcze bardziej spektakularna klęska: już w r. obwód był jeszcze mniej żydowski niż autonomicz-ny, gdyż Żydzi stanowili w nim zaledwie , proc. popula-cji. Władzom radzieckim, wprawionym w instrumentalnym traktowaniu kwestii żydowskiej, nie udało się – bo udać nie mogło – stworzenie żydowskiego quasi-państwa, opartego na negowaniu żydowskich wartości, etosu kulturowego, dotych-czasowego stylu życia, represjach i jawnej ekonomicznej eks-ploatacji. Utrzymywały jednak propagandową fikcję, tym skrupulatniej, im silniej w pozostałej części imperium walczyły z „syjonizmem i kosmopolityzmem”.

Shoah według Marksa

Niezwykle ciekawy jest także obszerny przegląd rozma-itych (neo)marksistowskich interpretacji nazistowskiego an-tysemityzmu. Piotr Weiser poddaje krytyce analizy Adorno i Horkheimera, zwracając uwagę na mało znane (czy uświa-damiane) fakty, jak np. to, że niemiecka opinia publiczna tak naprawdę na masową skalę nigdy nie popierała przemocy

Czerwona gwiazda Dawida

Karioka Blumenfeld

Page 88: OBYWATEL nr 5(37)/2007

88

89

Z grubej rury

wobec Żydów, a deportacje i mordowanie były przed nią sta-rannie ukrywane, również za pomocą propagandy.

Wart uwagi jest również tekst Piotra Kendziorka. Przy-stępnie przedstawia on najciekawsze lewicowe próby zrozu-mienia niemieckiego ludobójczego antysemityzmu. Zaczy-na od klasycznie marksowskich: powstanie faszyzmu i eks-plozję nastrojów antyżydowskich należy postrzegać jako przejaw walki klas – był to efekt dążeń burżuazji do rozbicia ruchu robotniczego i dalszego zwiększenia wyzysku siły ro-boczej, po wyczerpaniu się możliwości tkwiących w „cywi-lizowanym” kapitalizmie i liberalnej demokracji. W dalszej kolejności autor przedstawia inne, często oryginalne ana-lizy nazizmu, m.in. Ernsta Blocha. Według tego myśliciela, na fenomen narodowego socjalizmu należy patrzeć jako na historię instrumentalnego wykorzystania utopijnego sprze-ciwu Niemców wobec nowoczesności i kapitalizmu, w imię tradycyjnych wartości wspólnotowych.

Szczególnie dużo miejsca poświęca Kendziorek dorob-kowi Szkoły Frankfurckiej (głównie Adorno i Horkheimera) i ich arcyciekawej analizie psychologii jednostek w warun-kach późnego kapitalizmu. Odwołując się do psychoanali-zy, przedstawiciele teorii krytycznej wykazywali, że zanik zdolności refleksyjnych i empatycznych, który umożliwił nazistowskie ludobójstwo, był ściśle związany z warun-kami kapitalistycznego urzeczowienia i „totalnością no-woczesnych form uspołecznienia” (opartych o wymianę to-warową), a wyobrażenia społeczne na temat Żydów czyniły ich „grupą wysokiego ryzyka” jako potencjalnych – i wkrótce faktycznych – ofiar.

Prezentując wszystkie te teorie, Kendziorek skłania się do tezy, że poszczególnych wyjaśnień nazistowskiego antysemi-tyzmu nie należy traktować jako alternatywnych wobec sie-bie. Wręcz przeciwnie: „karierę” antysemityzmu w III Rzeszy (i społeczeństwach zachodnich) należy rozpatrywać w od-niesieniu do konfliktów klasowych, ale jednocześnie dostrzec pierwiastek irracjonalny tego zjawiska i nie sprowadzać go do kwestii związanych z wewnętrzną dynamiką systemu ka-pitalistycznego.

Jest Partii spadkobiercą – Kowalewski

Kluczem interpretacyjnym, jaki powinniśmy stosować wobec żydowskiego państwa na Bliskim Wschodzie, jest jego rasistowski, a przede wszystkim – neokolonialny charakter, jako że jest ono ekspozyturą neoliberalnego amerykańskiego imperializmu, sterowanego zresztą przez lobby syjonistycz-ne (nadążacie Państwo?). Ergo, arabskie ataki bombowe na izraelskich cywilów stanowią awangardę walki z uciskiem klasowym nie tylko całego arabskiego proletariatu, ale i ludu pracującego miast i wsi na całym świecie, dlatego zasługują na bezwarunkowe poparcie. Ba, dla wyzwolenia ludzkości z kapitalistycznego ucisku sprawą najwyższej wagi jest unice-stwienie „izraelskiego okupanta” i umożliwienie Palestyńczy-kom powrotu do ich kraju „w granicach sprzed r.”. To nie żarty, bowiem wszystkich tych „mądrości” możemy się dowiedzieć z – pozujących na poważne periodyki – pism polskiej radykalnej lewicy, „Lewą Nogą” i „Rewolucja”, a szczególnie z wywodów spiritus movens tego środowi-ska, Zbigniewa Marcina Kowalewskiego.

Z uporem godnym lepszej sprawy on i jego koledzy-redaktorzy oraz osoby, którym udzielają swoich łamów (m.in. sojusznicy negacjonistów Holocaustu i arabscy szowiniści), przekonują czytelników, jakim zagrożeniem dla świata jest „syjonizm”, który traci w ich wywodach precyzyjne znaczenie i staje się słowem-wytrychem. Być może dla części głosicieli takich poglądów „antysyjonizm” płynie przede wszystkim z antyamerykańskich fobii i zami-łowania do prostych formuł objaśniania (i zbawiania) świata oraz spiskowej mentalności, spowodowanej przebywaniem na co dzień w ideologicznym getcie, poza światem realnym. Nie da się jednak ukryć, że wiele z wątków pojawiających się na łamach wspomnianych periodyków to kalki (mimowol-ne?) stalinowskich i moczarowskich haseł, co dobrze poka-zują autorzy analizy tych wywodów, August Grabski i Piotr Kendziorek. Ciekawe jest tu przeciwstawienie stosunku do kwestii żydowskiej klasycznego trockizmu (np. osadnictwa w Palestynie – obszernie pisze o tym Grabski w innym z tek-stów), który stać było na trzeźwą i zniuansowaną refleksję na tematy bliskowschodnie, groźnemu pohukiwaniu jego dzi-siejszych samozwańczych epigonów.

Choć ideologiczny folklor jest ceną, jaką warto zapłacić za pluralizm poglądów, brednie tego rodzaju są potencjal-nie niebezpieczne i nie powinno się ich zostawiać bez od-powiedzi. Tym bardziej, że głosiciele owych teorii pozo-stają dość widocznymi i wpływowymi postaciami na wą-tłej lewicy nie-postkomunistycznej (np. nic złego we współ-pracy ze wspomnianymi środowiskami „antysyjonistów” nie widzi rozpieszczane przez establishment pismo „Krytyka Po-lityczna”, w ten sposób legitymizując wyżej omówione chore poglądy). Co więcej, środowisko to całkiem skutecznie stroi się jednocześnie w szaty tropicieli, rzecz jasna prawicowego, antysemityzmu. Jest to o tyle groteskowe, że w Polsce trudno znaleźć poważne ugrupowanie czy pismo prawicowe, któ-re głosiłoby, iż Palestyńczycy mają prawo do zamachów na przypadkowych izraelskich cywilów – a takie wywo-dy można znaleźć na łamach omawianych periodyków lewicowych... Dobrze, że te absurdalne poglądy doczekały się precyzyjnej dekonstrukcji (w języku angielskim zresztą) w zbiorze „Żydzi a lewica”.

Na koniec warto podkreślić, że choć większość autorów jest związana z przedmiotem swoich dociekań, nie wydaje się to rzutować na jakość ich rozważań, choć na pewno miało znaczenie dla wyboru samych tematów badawczych (vide nadreprezentacja trockizmu w stosunku do innych nurtów lewicy). W czasach, kiedy wyjątkowo często historii najnow-szej używa się niczym maczugi na istniejących czy wyimagi-nowanych wrogów, jest to wartością samą w sobie.

ario lumenfeld

August Grabski (red.), Żydzi a lewica. Zbiór studiów historycznych, Żydowski Insty-

tut Historyczny, Warszawa 2007.

Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Żydowski Instytut Hi-

storyczny, ul. Tłomackie 3/5, 00-090 Warszawa, tel. (022) 827-92-21 wew. 123, fax

(022) 827-83-72, e-mail: [email protected], oraz w księgarni internetowej na stronie

http://www.jewishinstitute.org.pl

Page 89: OBYWATEL nr 5(37)/2007

88

89

Z grubej rury

Joanna Duda-Gwiazda

Syntetyczną ocenę tego, co się w Polsce stało, podał prof. Juliusz Gardawski w wywiadzie dla „Obywatela”. „[Robotnicy] jeszcze w latach - byli siłą napędową przemian społecznych, zaś w okresie - gwaran-tem spokojnego przebiegu tych przekształceń”. Zmiana rewolucyjnego związku zawodowego w gwaranta spokoju oznaczała porzucenie działalności związkowej, co wyma-gało przemocy i tabunu agentów. Teraz przypominanie oczywistego faktu, że „Solidarność” była związkiem zawo-dowym, wywołuje wściekły atak całego establishmentu.

Robotnicy przegrali, stracili miejsca pracy i pewność siebie, jak mówi prof. Gardawski. Teraz, kiedy już jest za późno, narzekają na Wałęsę, że ich oszukał. Trawestując powiedzenie Lenina – robotnicy sami upletli sznur, na którym kapitaliści ich powiesili. Patriotyczna prawica też czuje się oszukana, choć oszukała się sama. Pacyfikując zrewoltowany naród, zawierając ze służbami specjalnymi gentlemen’s agreement, wodzowie stracili wojsko i teraz nie mogą pozbyć się uciążliwego partnera. Odtworzenie historii transformacji, ujawnienie roli agentury, nikomu nie jest na rękę.

Wszystkie opcje polityczne, niezależnie od poglądów, uprawiają politykę, którą sformułował ojciec Tadeusz Ry-dzyk: „Alleluja i do przodu”. Problem w tym, że nie wia-domo, gdzie przód, a gdzie tył. Np. w polityce zagranicznej lewica ostrzega, że Polska jest piłeczką w grze USA, a pra-wica – że w grze Rosji.

Obawiam się, że obie strony mają rację, ale kiedy pró-buję o tym mówić, podnosi się zgodny chór z obu stron, że np. zagrożeniem dla Polski są ekoterrorystki. Bardzo to pochlebna opinia, ponieważ ekoterroryści potrafią wspiąć się po łańcuchu kotwicznym na statek z azbestem, przy-kuć do torów kolejowych, a nawet do wyrzutni rakiet. Miło mi, jeśli ktoś sądzi, że stać mnie na takie wyczyny.

Zamykający jedno oko i skaczący na jednej nodze, obo-jętne prawej czy lewej, są w tej dobrej sytuacji, że mają wie-lu sojuszników, jednoznacznie określonego wroga i wie-rzą w zwycięstwo. Natomiast ja wciąż czymś się martwię i bardzo często nie wiem, co sądzić o danej sytuacji. Jest to oczywiste, ponieważ patrząc obu oczami widzi się dwa razy tyle zagrożeń, a obraz przestrzenny ma więcej planów niż płaski. Podam przykłady moich rozterek z kilku ostat-nich tygodni.

Z programu „Pod prąd” dowiedzieliśmy się, że Ryszard Bugaj lat temu jako poseł głosował za odwołaniem rzą-du premiera Jana Olszewskiego, ponieważ ministrem w nim był Olechowski, skrajny liberał. Czy to możliwe, aby uczciwy lewicowiec nie zauważył, że przyczyną dra-matycznych zdarzeń tej nocy była próba lustracji, oskar-żenie prezydenta Lecha Wałęsy o agenturalną przeszłość i ostra kontrowersja między prezydentem i premierem w sprawie baz radzieckich na terenie Polski? Wokół Buga-ja znowu gromadzą się zwolennicy prospołecznej polityki i martwię się, gdzie zaprowadzi ich jednooki przywódca.

Kilka dni później słucham przemówień ministrów rzą-du J. Olszewskiego w rocznicę „nocnej zmiany”. Jeden po drugim dowodzą tezy, że ich rząd miał szansę doprowadzić do pełnej niepodległości i suwerenności Polski, ale ktoś podłożył im świnię w postaci lustracji, co dało pretekst do

obalenia rządu. Na drodze do niepodległości stanęło zatem dwóch posłów: Janusz Korwin-Mikke, który zgłosił pro-jekt ustawy lustracyjnej, oraz Kazimierz Świtoń ogłasza-jąc z trybuny sejmowej, że pierwszy na liście podejrzanych o współpracę jest prezydent. Dwóch posłów o różnych po-glądach, nie uwikłanych w zależności, wyższe konieczności itp. zrobiło to, co uważali za słuszne. Moim zdaniem jest to mocny argument na rzecz demokracji.

W pociągu do Warszawy czytam w „Obywatelu” bar-dzo ciekawe artykuły o Zapatystach i polityce prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza. W Warszawie, na seminarium Wydziału Wschodniego Solidarności Walczącej bohate-rzy narodów uwięzionych w Związku Radzieckim opo-wiadają o walce o niepodległość. Podstępna polityka Rosji, okrucieństwa masowych deportacji, wywoływanie zbrojnych konfliktów i jedyna realna, uczciwa pomoc od kilku osób z Polski. „Ważny jest nie eksport demokracji, tylko tworzenie jej od podstaw” – mówi Gruzin. Jestem dumna, że znam Jadwigę Chmielowską, że mogę jej cza-sem pomóc. Cieszę się, że Andrzej może wesprzeć projekt koordynacji badań akt oddziałów KGB w krajach Impe-rium. Może uda się odtworzyć wspólną historię i przebieg pierestrojki. Może zamknięcie polskich archiwów będzie mniej skuteczne.

W Gdańsku uświadamiam sobie, że na seminarium nie było mowy o tym, iż bogactwami naturalnymi naro-dów byłego ZSRR już podzielili się oligarchowie z KGB i koncerny amerykańskie. Polityka i gospodarka postrze-gane są jako dwie niezwiązane ze sobą dziedziny. „Obywa-tel” widzi ten związek i wnikliwie go opisuje, ale w odnie-sieniu do narodów Ameryki Łacińskiej, nie np. Tatarów Krymskich. Jadwiga nie chce słuchać o polityce Banku Światowego i amerykańskich korporacjach: „Zagroże-niem jest Rosja, ja popieram Amerykę”.

Nie wiem, jak skleić te dwa światy porządnych, mą-drych ludzi, połączyć dwa punkty widzenia, które dopie-ro w całości tworzą pełny obraz. Z pomocą pospieszył mi prezydent Rosji. Zaproponował umieszczenie elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej w rosyjskiej bazie w niepodległym Azerbejdżanie. Prezydent USA uznał tę propozycję za interesującą, wartą rozważenia. To zdarze-nie w światowej dyplomacji jest doskonałą syntezą sytu-acji Polski. Lepszej nie wymyśliłabym nawet dla żartu.

oann ud-wiazd

Pomógł mi prezydent

Putin

ról jest nagi – odrywamy łamstw propagandy

Page 90: OBYWATEL nr 5(37)/2007

90

91

Z grubej rury

Idźta przez zboże!

Niestety, nie wiem co należałoby zrobić z polskimi polity-kami. Z takim zapamiętaniem zajmują się sami sobą i utrzy-maniem się przy władzy (a jeśli jej nie mają, to żeby tych, co mają, zohydzić hipotetycznym widzom), że chyba tylko jednego im brakuje: własnego teatru. Z wyraźnym szyldem: Prywatny Teatr Polityków, w skrócie PTP. Nie mylić z Pol-skim Towarzystwem Psychiatrycznym. Jeżeli już – to z towa-rzystwem psychotycznym, ewentualnie paranoicznym.

Jedyny pomysł, który przychodzi mi w związku z tym do głowy jest taki, że My – Naród, powinniśmy zorganizować referendum z jedynym pytaniem: Czy zgadzasz się oddać po-litykom bezpłatnie, w wieczyste używanie, gmach na Wiejskiej, pod warunkiem, że obdarowani przez Naród politycy nie mogli-by się z tejże Wiejskiej przemieszczać gdziekolwiek?

Chodzi mi o to, żeby politycy już tam zostali. Ze swo-imi domami poselskimi, restauracjami i cyrkową salą obrad. I niechby grali sobie co dzień nowe sceny z życia polityczne-go, Narodowi dając święty spokój, który umożliwi mu zajęcie się tym, co potrzebne. Ustaleniem, kto w biednym kraju po-winien zarabiać lepiej: nauczyciel, lekarz czy policjant. W jaki sposób zadbać o wygodne warunki pracy dla każdego pry-watnego przedsiębiorcy. Jak zatroszczyć się o tych, którzy się w nowoczesnym świecie nie wyrabiają, a także o tych, którzy się właśnie zestarzeli. Tym by się Naród mógł wtedy zająć.

Gdyby Naród się zgodził i przekazał politykom teren na Wiejskiej, należałoby go dodatkowo jeszcze odgrodzić od resz-ty kraju, zapewniając jedynie usługi niezbędne do życia: stały dowóz wody pitnej i standardowych racji żywnościowych, wywóz śmieci i zapewnienie podstawowej opieki medycznej. Wszystko z zachowaniem norm europejskich i pod stałym monitoringiem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Fakt, musiałby się jeszcze Naród zgodzić na finansowa-nie tego przedsięwzięcia na czas nieokreślony – może nie aż tak długi, jak by się mogło wydawać, ale jednak niekrótki. Ja bym zachęcała, żeby się Naród zgodził. Tak czy inaczej, taniej nam to wyjdzie niż wymuszane przez polityków uczestni-czenie w ich nieustającym spektaklu. Bo jak się już polity-ków odseparuje, nie będzie się Naród musiał denerwować, nie będzie zasiadał przed telewizorami, żeby być na bieżąco w przepychankach, nie będzie co raz to popadać w poczucie bezradności, frustracji i beznadziei, nie będzie tracił czasu na „demokratyczne” wyrażanie w Internecie opinii na temat polityków.

Naród zyska wtedy spokój, niepotrzebna mu będzie w ta-kim jak dziś stopniu służba zdrowia, bo wiadomo: Naród spokojny to Naród zdrowy. Politycy zaś dostaną to, co lubią obecnie najbardziej, czyli naparzanie się nawzajem po py-

skach oraz podkopywanie wzajemnych pozycji. A od nas się w końcu odczepią.

I wtedy – zakładając, że Naród się zgodzi i że się Wiejską odizoluje od reszty kraju – nie będzie już miało sensu woła-nie Jurka Owsiaka z lipcowego wywiadu: Idźta do wyborów. Chodzenie na wybory w sytuacji, kiedy nikt już nikogo nie reprezentuje i tylko nieliczni jeszcze swoim reprezentantom wierzą, jest bowiem absurdem. Należałoby raczej zakrzyknąć: Idźta przymknąć polityków, żeby przypadkiem nie wyleźli.

A jakby się już odseparowało, jakby stanął mocny i na-prawdę wysoki płot wokół Wiejskiej, przy okazji można by poprosić Maćka Muskata i greenpeace’owych ekologów, żeby zamiast wykosztowywać się na kolej do Augustowa, przyku-wali się do tego płotu. Znów: taniej wyjdzie. A chłopaków i dziewczyny od Filipa Ilkowskiego z kolei: żeby demolowa-li sobie ten płot przy PTP, zamiast jeździć po Europie albo wynajmować autokar na Hel. Wiem, że w Juracie, kiedy był Bush, nie złamali nawet jednego kwiatka na deptaku, sama widziałam. Ale jak chodzą po różnych miastach, to korku-ją ulice i blokują komunikację, co Narodowi jednak trochę w normalnym życiu przeszkadza. A tak nikomu by nie blo-kowali, tylko w żywym zwarciu z tymi, o których im chodzi, mogliby wypracowywać w pocie czół inny świat, który na razie jakoś nijak nie chce być możliwy.

Gdyby się już to wszystko udało, należałoby sobie odpo-wiedzieć jeszcze na dwa pytania.

Po pierwsze: czym w tej sytuacji zajęłyby się media? Cała czwarta władza bez społecznej legitymacji, wszyscy redak-torzy i wydawcy chyba by trafili do psychiatryków, nie znaj-dując tematów do codziennej prasy i magazynów informa-cyjnych. Chociaż właściwie można by dla nich przygotować dodatkowy – ogrodzony, ogrodzony dodatkowo! – pas ziemi wokół PTP. Niechby tam na stałe poustawiali kamery i po-instalowali mikrofony. Nie będą mieli kłopotu, kto pierwszy zdobędzie dostęp do informacji (przepraszam za wyrażenie) i nie zdarzy im się to, co ostatnio w Stanach, gdzie dwa he-likoptery prywatnych telewizji zderzyły się w powietrzu, filmując jakiś pościg (za bandytą oczywiście), a helikopter trzeciej stacji natychmiast zaczął transmitować na żywo, jak szczątki maszyn i ludzi spadają, paląc się malowniczo. Też – taniej wyjdzie.

No i drugie pytanie, trochę trudniejsze. Jeśli odizoluje-my polityków od zdrowego trzonu reszty Narodu – w jaki sposób miałby się ów Naród rządzić. No tak. Cholera wie. Przecież od rządzenia mieli być politycy, a tych trzeba było odizolować. To co zrobić?

***

Idźta przez zboże, we wsi Moskal stoi – wołali w „Kabare-ciku” Olgi Lipińskiej na zakończenie scen przedstawiających sielskie życie rodzinne połączone z mordobiciem w domu witkacowskiego Jana Macieja Karola Wścieklicy.

Jeżeli stoi jeszcze jakieś zboże – idźta! I nie martwta się! Czasem lepiej wiedzieć, że się nie wie, co robić, niż udawać, że się wie i robić głupoty. Czasem lepiej robić nic – jako rze-cze Stary Wagiel, rzecz jasna.

nn ieszczane

Anna Mieszczanek

pojedynczy

rozu

Page 91: OBYWATEL nr 5(37)/2007

90

91

Z grubej rury

Śmierć Richarda Rorty’ego na pewno jest oznaką prze-mijania pewnej epoki we współczesnej myśli zachodniej. Zupełnie jednak nie wiadomo, czy i co nastąpi po zmianie warty w światku idei oraz ich prominentnych rzeczników.

Rorty’emu można bez cienia wątpliwości przyznać za-sługę wyzwolenia filozofii z branżowego skansenu. Wydzia-ły czy instytuty filozoficzne są nie od dziś ponurym utrapie-niem. Czasem jeszcze zgłaszają się na nie dość osobliwi, ale ciekawi młodzi ludzie, którzy w okolicach matury zaczynają się interesować tzw. przeklętymi pytaniami: jak żyć, co ro-bić, czy Bóg istnieje.

U progu systematycznego pobierania nauki oczekuje ich zimny prysznic. W moich koszmarnych snach nieraz powraca doktor habilitowany, wykładający bodaj epistemo-logię. Zwykł on brać kredę w dwa palce, podnosić ją uro-czyście i poglądowo tłumaczyć: Platon uważał, że tej kredy, którą trzymam w ręku, nie ma... Jest tylko kreda-idea... Kant odróżnił kredę-zjawisko od kredy w sobie...

Domyślam się, iż u Rorty’ego – zamiast kredy – iden-tycznie koszmarny szok wywołał pomidor, którym jakiś szacowny starszy pan musiał mu poglądowo tłumaczyć swoje mądrości zza katedry. Temu bowiem popularnemu dodatkowi do dań głównych poświęcił on szkic, w którym miażdżył akademickich badaczy sceptycyzmu za narzu-canie geniuszom przeszłości swoich własnych ograniczeń umysłowych. Czy „ten oto” pomidor istnieje... Czy w samej rzeczy jest on czerwony? Nie da się przypuścić, że – opa-trzonych etykietą klasycznych sceptyków – Gorgiasza, Sek-stusa Empiryka, Gassendiego bądź wreszcie Hume’a ob-chodziły takie dziecinne, a przy tym jałowe kwestie, które z pełną powagą odnajdują u nich wspomniani znawcy. Nad czymś takim z całą profesorską powagą może się głowić Nietzscheański wyedukowany filister, którego całkiem traf-nie przezwano u nas niedawno wykształciuchem.

Sceptykiem – wołał Rorty na specjalistycznej puszczy – bywa się w przełomowym momencie, w którym pęka moc-ny dotychczas węzeł uznawanych przekonań. Wyobraźmy sobie kleryka (w dodatku, co rzadkie, wierzącego w Boga), któremu umiera przewodnik duchowy. Nieśmiało wypatru-je on cudu. Tymczasem mistrz naszego bohatera, zaraz po ceremonialnym wystawieniu jego zwłok na widok publicz-ny, zaczyna odrażająco wręcz śmierdzieć. Gdy coś takiego się wydarzy, biegnie się, łamiąc obowiązujący post, na wód-kę pod kiełbasę i do prostytutki.

Rorty nie użył tego przykładu, bo – jak się zdaje – nie lubił Dostojewskiego. Poszukując pięknej naoczności dla fi-lozoficznych pojęć, które bez niej są puste, wolał obracać się w swoim – tyleż z urodzenia, co świadomie potwierdzonej przynależności – kręgu anglosaskim. By go skomplemen-tować klasyczną frazą z poezji słowiańskiej: z Dickensa umiał on zrobić „no brylant, no istny cud”. Odwołaniami do „Olivera Twista” ilustrował swą ulubioną myśl, że zada-niem twórcy jest zmienić nasz słownik pojęciowy. Po ulicy błąka się wynędzniałe dziecko, które żebrze i kradnie. No tak, ale zbliżanie się do niego grozi nieprzyjemnym incy-dentem lub przynajmniej wrażeniem węchowym, poza tym ma ono pewnie jakichś rodziców, tak więc – ostatecznie – to nie moja sprawa. Dzięki Dickensowi, pokolenia pedagogów, społeczników, a z czasem i liderów politycznych na miejscu

tego wygodnego zaimka „nie moja” postawiły inny: jak naj-bardziej „własna”.

Każdy wybór jest równocześnie samoograniczeniem. Czytelnikowi z „nowej Europy” – o wiele bardziej zaś pew-nie ze „starej” – książki Rorty’ego przypominają nieraz „Siedmiu wspaniałych”. Niby to ładne i szlachetne w inten-cjach, ale w porównaniu z oryginałem jakoś irytująco po-wierzchowne. Rorty do regularnie przez niego cytowanych Heideggera, Foucaulta czy nawet Derridy ma się nie ina-czej niż ambitny reżyser amerykański do Akiro Kurosawy, którego egzotyczne kulturowo arcydzieła (jak, nie szukając daleko, „Siedmiu samurajów”) nieraz adaptowano w Hol-lywood.

Rorty umiał jednak szukać siły w swoich słabościach. Pogrążonych w dręczących poszukiwaniach Europejczyków zmuszał on prędzej czy później do pokłonu przed koryfe-uszem amerykańskiego pragmatyzmu, Johnem Dewey’em. Niech będzie – pouczał – że wobec Heideggera czy jego ry-wali z lewego brzegu zaangażowań politycznych, Dewey jest banalny, lecz za to ma on rację praktyczną.

Ten aż nadto typowy Anglosas nie pojmował, czemu fi-lozoficzni prorocy mieszkańców Starego Kontynentu upar-li się szukać wiecznych fundamentów, a potem rozpaczać nad przepaścią, którą zamiast nich odkrywali. I podobnie, wizjonerzy wielkiej polityki, chętnie sięgający po broń, wzbudzali w nim łagodną, lecz stałą irytację. Rzeczywiście – przyznawał – nasze bardziej szczegółowe poglądy i de-cyzje odsyłają wprawdzie do ich poznawczego, moralnego bądź wreszcie kulturowego fundamentu, lecz on sam wisi nad Heideggerowskim „niczym”, które „jest bez racji”. I co z tego? Nicość nie jest taka straszna. Zajrzawszy w nią z cie-kawości raz i nie więcej, szukajmy odtąd – z założenia przy-padkowych i doraźnych – propozycji, które w danym kon-tekście wydają się interesujące.

Równoczesnego pogrzebu z Prawdą domagała się, we-dług niego, Rewolucja. Uczciwszy ją stypą – doradzał – po-gódźmy się z demokracją liberalną, umacniając ją solidną domieszką państwa socjalnego. Jednak u schyłku życia musiał sobie uświadomić, że Amerykę Deweya, do której zapraszał, zniszczyła korozja. „Ironista” z ulubionego samo-określenia, który bez trudu rozbierał z sutanny zniedołęż-niałych kapłanów, przestraszył się żołdaka podróżującego po świecie w kompanii bezmyślnego eksperta. Żaden z nich nie boi się konwersacji z błyskotliwymi pointami, którą Rorty sobie upodobał. I co teraz?

ace ychowicz

Jacek Zychowicz

Ironista i żołdak

ędrówipodwiat

Page 92: OBYWATEL nr 5(37)/2007

92

93

AUTORZY NUMERU:

Stephen Armstrong – brytyjski dziennikarz piszący przede wszystkim o kulturze. Publikuje na łamach m.in. „The Guardian”, „New Statesman”, „Sunday Times”, „Men’s Health” i „Elle”. Współpracuje także z brytyjskim radiem publicznym. Autor książki poświęconej dziejom i te-raźniejszości Ibizy, współautor m.in. książki poświęconej historii bielizny na Wyspach Brytyj-skich. Animator teatralny, próbuje zresztą także swoich sił jako autor sztuk. Niespełniony muzyk – grał na basie w niezależnej kapeli.

Eli Avrahami – pracownik naukowy w Centrum Badań Ruchu Kibucowego w izraelskim Yad Tabenkin Institute w Ramat Efal na przedmieściach Tel Awiwu. W swojej pracy badawczej zaj-muje się przede wszystkim politologią, izraelskim społeczeństwem i polityką oraz komunami i kibucami. Autor m.in. książki „The Changing Kibbutz: An Examination of Values and Struc-ture”. Redaktor „Kibbutz Lexicon”. Współredaguje poświęcony kibucom hebrajski kwartalnik „Mifne”. Członek zarządu International Communal Studies Association (ICSA), zajmującego się badaniami nad różnymi rodzajami społeczności intencjonalnych. Wieloletni członek kibucu Palmachim.

Karioka Blumenfeld (ur. 1978) – absolwentka nauk społecznych na University of Haifa. Po-chodzi z rodziny pomarcowych emigrantów z Polski. Interesuje się kulturą chasydzką, zwłasz-cza postacią cadyka Chaima Halberstama z Nowego Sącza i jego wizją skromnego życia, wyra-żoną słowami: „Upodobałem sobie biedaków. A wiecie dlaczego? Bo Bóg ich sobie upodobał”. Uwielbia specyficzny przejaw kultury masowej, jakim są Teletubbies. Po roku 1989 często od-wiedza Polskę, zakochana w tym kraju, jego kulturze i krajobrazie.

Tadeusz Buraczewski (ur. 1949) – inżynier, absolwent Politechniki Gdańskiej, specjalista od turbin wodnych, energetyk. Budowniczy zakładów przemysłowych w Polsce i byłej NRD. Od czasów studenckich aktywny na niwie kabaretowej. Współtworzył kabarety studenckie „Ad Hoc” i „Jelita”. Inicjator trzech imprez: Ogólnopolski Gdyński Konkurs Satyryczny „O Grudę Bursztynu”, Gdyński Konkurs Satyryczny „O Strusie Jajo” i Kaszubski Turniej Satyryczny w Puc-ku. Kierownik literacki i założyciel gdyńskiego kabaretu UNIQ. Stały współpracownik Programu III Polskiego Radia (magazyn „Parafonia”), satyrycznego miesięcznika „Twój Dobry Humor”, Radia Gdańsk (felietony i magazyn satyryczny „3 grosze”), Radia Eska Nord (magazyn saty-ryczny „Trzynastka”) oraz pomorskiej prasy lokalnej. Kontakt: [email protected]

Ewa Cylwik (ur. 1973) – z wykształcenia arabistka, z zamiłowania tłumaczka. Zapalona po-dróżniczka, przekonana, że regularne ucieczki od cywilizacji i codzienności są niezbędnym warunkiem zachowania zdrowia psychicznego. Kocha różnorodność świata i z niechęcią myśli o globalizacji, która działa na zasadzie „przyjdzie walec i wyrówna”. Miłośniczka przyrody, lite-ratury, kina i wypraw rowerowych.

Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i po-lityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współ-pracownica „Obywatela”.

Tomasz Gabiś (ur. 1955) – polonista, germanista, tłumacz, publicysta, w latach 1986-1989 re-daktor, a od roku 1990 do 2004 redaktor naczelny nieistniejącego już dziś pisma „Stańczyk”. Pu-blikuje głównie w prasie prawicowej, m.in. w „Arcanach” „Nowym Państwie” i „Opcji na prawo”.

Teresa Grabińska – prof. dr hab., fizyk i filozof, autorka odkryć, teorii i hipotez naukowych w fizyce i kosmologii. Autorka ok. 200 prac naukowych oraz kilku książek, m.in.: „Teoria, model, rzeczywistość” (1993), „Poznanie i modelowanie” (1994), „Od nauki do metafizyki” (1998), „Aksjologiczny krąg Solidarności – rekonstrukcja uniwersalizmu Jana Pawła II” (z M. Zabierowskim, 1998), „Philosophy in Science” (2003). Otrzymała liczna nagrody za działalność naukową, w tym Nagrodę im. M. Kopernika Polskiej Akademii Umiejętności. W PRL działacz-ka pierwszej „Solidarności”, za działalność polityczną zwolniona w 1982 r. z pracy na uczelni. Krytyczna wobec sposobu, metod i skutków transformacji ustrojowej, autorka licznych analiz zwracających uwagę na jej błędy i alternatywne możliwości. Obecnie związana z Uniwersyte-tem Zielonogórskim i Akademią Pedagogiczną w Krakowie.

Tomasz Grzegorz Grosse (ur. 1968) – dr nauk społecznych, absolwent Uniwersytetu War-szawskiego (Instytut Socjologii oraz Instytut Historii), studia podyplomowe z zakresu integracji europejskiej (Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet w Maastricht). Stypendysta uniwersyte-tów w Oxfordzie, Florencji, Yale, Georgetown w Waszyngtonie. Ekspert Instytutu Spraw Pu-blicznych. Członek Zespołu Problemowego ds. Polityki Regionalnej i Przestrzennej przy Komite-cie Przestrzennego Zagospodarowania Kraju PAN. Specjalizuje się w problematyce rozwoju re-gionalnego, studiach europejskich, administracji publicznej. Opublikował ponad 100 artykułów naukowych i około 10 książek na temat związane ze swoją specjalizacją.

Krzysztof Kędziora (ur. 1977) – asystent w Katedrze Etyki Instytutu Filozofii Uniwersytetu Łódzkiego. Publicysta z bożej łaski, amator. Eksplorator osobliwych rejonów muzycznych i lite-rackich. Zawodowo zajmuje się poszukiwaniem normatywnych podstaw demokracji, historią myśli społecznej i politycznej oraz innymi poważnymi sprawami.

Kontras – światopogląd przyrodniczy, poglądy polityczne również, a ponieważ to dzisiaj nie-bezpieczna sprawa – woli pozostać anonimowy.

Rafał Łętocha (ur. 1973) – mąż i ojciec. Doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Religioznawstwa UJ. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-politycz-

na Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikuje tu i ówdzie, czyta to i owo, słucha tego i owe-go. Mieszka w Myślenicach. Stały współpracownik „Obywatela”.

Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipo-tezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd ro-wer i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Stały współpracownik „Obywatela”.

Paplo Maruda – prawdziwe nazwisko: Jancio Rzecznik (prasowy nieznanej organizacji praw człowieka). Autor setek znakomitych wierszy, z których jeden na pewno został wydrukowany za Oceanem. W roku 1974 stanął na drodze butelki szampana zmierzającej w stronę burty statku na gdańskiej pochylni – od tego czasu na rencie. Bajkopisarz przygarnięty dotąd jedynie przez anarchistyczną „Mać Parjadkę”, publicysta niezaangażowany przez nikogo. Zakurzony naftaliną fundamentalista, co chwilę się wkurza i chciałby cofnąć czas – jak najdalej. Prze-ciwnik wszelkich partii i orędownik partii chrześcijańskiej lewicy, której w Polsce nie ma a być powinna jako jedyna. W swych licznych pseudonimach pozuje na starca, choć jest zaledwie lekko-półśrednim dziadkiem.

Anna Mieszczanek (ur. 1954) – dziennikarka, zwolniona z pracy w stanie wojennym, w latach 80. redaktorka podziemnego pisma „Karta”, później m.in. prywatny wydawca. W latach 1996-1997 wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, uczestniczka ruchu kobiecego. Zało-życielka i pierwszy Prezes Zarządu Stowarzyszenia Forum Mediacji i Mediatorów, inicjatorka powstania Ośrodka Mediacji Rodzinnych przy Fundacji „Zadbać o świat”. Autorka wydanej w podziemiu i nagrodzonej przez Fundację „Polcul” książki o wydarzeniach marca 1968 w Pol-sce oraz współautorka (z Wojciechem Eichelbergerem) bestsellera „Jak wychować szczęśliwe dzieci”. Stała współpracownica „Obywatela”.

Remigiusz Okraska (ur. 1976) – absolwent socjologii (Uniw. Śląski); z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor około 400 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych i portali internetowych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarza-łych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego obronie przyrody i propagowaniu radykalnej ekologii; obecnie stały współpracownik tego pisma. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekolo-giczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. C. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk klasycznej socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, przedwojennego środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordo-liberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”. Z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów politycznych, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest nazywany przez tępawych lewicowców faszystą, a przez tę-pawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Współzałożyciel oraz redaktor naczelny „Obywatela”.

Katarzyna Piotrowska (ur. 1980) – poetka, debiutowała w łódzkiej „Dike”, publikowała m.in. w „Konstelacji Cienia” i „Ulicy Wszystkich Świętych”. Autorka niedawno wydanego tomiku „Dziecko maluje śmierć”. Duch pośród ludzi – niekiedy widzialny. Miłośniczka Średniowiecza, wampirów i ciężkich brzmień. Kocha drzewa, jest niewolnicą książek. Obecnie mieszka w Ole-śnicy. Czasem jeszcze ma ochotę na studia.

Lech L. Przychodzki (ur. 1956) – w 1974 r. współzałożyciel ostatniej i najbardziej kontrkultu-rowej grupy literackiej „Nowej Fali” – „Ogrodu/Ogrodu-2”. W latach 80. jako twórca i krytyk związany z Centrum Sztuki Galeria EL w Elblągu. Lata 1986-90 i 1999-2004 to praca z między-narodową ekipą „Double Travel”, w tym też czasie związany był z trójmiejskim Ruchem Społe-czeństwa Alternatywnego i ruchem Mail Art. Od 1990 r. publicysta, nie tylko ekologiczny. Boha-ter telewizyjnego dokumentu „Jak cierń” (reż. A. Sikorski, 1991). Dopiero w latach 90. wspólnie z kolegami z b. „Ogrodu/Ogrodu-2” wydał trzy tomiki: „ponieważ noc”, „ciemnia” i „czekając na podłodze na wszystkie pory życia”. Uczestniczył też w projekcie „Moje miasto” (Gdańsk 2002). Samodzielnie natomiast: „Liście ze świata żywych, listy z Krainy Jaszczurek” (Lublin 2000), „Tao niewidzialnych” (Bensheim 2005) i „święto wojny” (Elbląg 2006). Prócz kierowania od roku 2000 Mail-Artową „Ulicą Wszystkich Świętych” (www.innyswiat.most.org.pl/ulica/) współ-tworzył w latach 2001-2004 niemiecki portal www.RegioPolis.net. Od antyszczytu „W-wa 29” zaprzyjaźniony z działaczami Stowarzyszenia „Biedaszyby”. Jako filozof sztuki, reportażysta i tłumacz publikuje na łamach pism i portali polskich, niemieckich i litewskich. Regularnie pisuje do elbląskiego kwartalnika „TygiEL” i mieleckiego „Innego Świata”. Chociaż mieszka od niedaw-na w Świdniku, częściej spotkać go można we Wrocławiu czy Wałbrzychu niż w Lublinie. Stały współpracownik „Obywatela”.

Jarosław Szczepanowski (ur. 1980) – absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersy-tetu Łódzkiego, trochę z przypadku (ale i z zamiłowania) zagrzebany w suchych formułkach umów i ustaw. Na co dzień obserwuje destruktywny wpływ kredytów i pożyczek na zdrowe do niedawna jednostki polskiego społeczeństwa.

Jarosław Tomasiewicz (ur. 1962) – doktor nauk politycznych, publicysta, autor książek „Ter-roryzm na tle przemocy politycznej (zarys encyklopedyczny)”, „Między faszyzmem a anar-chizmem. Nowe idee dla nowej ery” i „Ugrupowania neoendeckie w III Rzeczypospolitej” oraz setek tekstów publicystycznych i naukowych. Stały współpracownik „Obywatela”.

Page 93: OBYWATEL nr 5(37)/2007

92

93

Mirosław Zabierowski – prof. dr hab., fizyk, astronom i filozof, doktoryzował się z własnej teorii rozwoju, habilitował z dorobku stu odkryć, teorii i hipotez naukowych. Autor około 300 publikacji naukowych i kilku książek, m.in. „Wszechświat i człowiek” (1993), „Wszechświat i wiedza” (1994), „Wszechświat i kopernikanizm” (1998), „Wszechświat i metafizyka” (1998), „Aksjologiczny krąg Solidarności – rekonstrukcja uniwersalizmu Jana Pawła II” (z T. Grabińską). Związany z opozycją antykomunistyczną, w roku 1982 zwolniony z pracy na uczelni za działal-ność polityczną. Krytycznie oceniał sposób i skutki transformacji ustrojowej, zwracając uwagę w licznych publikacjach na błędne założenia wyjściowe, metody i cele tych działań. Obecnie związany z Politechniką Wrocławską oraz Akademią Pedagogiczną w Krakowie.

Andrzej Zybała (ur. 1966) – ukończył studia w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszaw-skiego. Doktoryzuje się w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Pracował m.in. w tygodniku „Wprost” i dla TVP. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „W Drodze”, „Powściągliwości i Pra-cy”, „Międzynarodowym Przeglądzie Politycznym”. Autor książki „Globalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecie” (2004) oraz wywiadu-rzeki z prof. Jadwigą Staniszkis, pt. „Szanse Polski” (2005). Prowadzi działalność wydawniczą i doradczą. Od listopada 2005 r. do kwietnia 2006 był członkiem gabinetu politycznego w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej oraz rzecznikiem prasowym Ministerstwa, obecnie pracuje tamże, zajmując się analityką pro-

blemów społecznych, tworzeniem ich rozwiązań oraz działalnością wydawniczą Ministerstwa. Stały współpracownik „Obywatela”.

Jacek Zychowicz (ur. 1963) – dr nauk filozoficznych, polonista, tłumacz, muzykolog-amator, wykładowca akademicki, publicysta. Publikował m.in. w „Dziś”, „Trybunie”, „Nowym Tygodniku Popularnym”, „Myśli Socjaldemokratycznej”, „Wiadomościach Kulturalnych”, „Polityce”, „Prze-glądzie Tygodniowym”, „Twórczości”, „Sztuce”, „Życiu” i „Europie”. Autor książki „Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowego”. Stały współpracownik „Obywatela”.

Tomasz Żuroch-Piechowski (von Piechowski) (ur. 1974) – rodem z Tczewa, przez wiele lat związany z Toruniem, obecnie mieszka i pracuje w Pucku. Pochodzi z rodziny kaszubskiej po raz pierwszy odnotowanej w roku 1324 w Piechowicach pod Kościerzyną. Z wykształcenia histo-ryk-archiwista, członek Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, jeden z pierwszych pracowników „Radia Kaszebe” z Władysławowa. Felietonista miesięcznika „Pomerania”. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Więzi”, „Przeglądzie Powszechnym” i „Toposie”. Autor nagra-dzanych wierszy i opowiadań. Mąż Magdaleny, ojciec Joanny, przyjaciel kota Balbina. Miłośnik tabaki, twórczości Stanisława Lema, Thomasa Bernharda, e. e. cummingsa i Raymonda Chan-dlera. Przeciwnik kolektywizmu, zwłaszcza w myśleniu.

CENNIK REKLAM NA OKŁADCE: (W PEŁNYM KOLORZE)II strona okładki – 1600,- złIII strona okładki – 1600,- złIV strona okładki – 2000,- zł

CENNIK REKLAM WEWNĄTRZ NUMERU1 strona (wewnętrzna): 850,- zł1⁄2 strony: 450,- zł; 1⁄4 strony: 250,- zł10% zniżki przy zamówieniu 3 lub więcej reklam w kolejnych numerach, przy większych zamówieniach możliwość negocjacji cen.

Uwaga: 1. Dla zaprzyjaźnionych inicjatyw obywatelskich stosu-

jemy inny, uznaniowy, cennik reklam.2. W sprawie płatności za reklamy oraz szczegółów

technicznych prosimy o kontakt telefoniczny lub pocztą elektroniczną z Działem Reklam (Konrad Ma-lec, [email protected], tel/fax: /42/ 630 17 49).

3. Zastrzegamy sobie prawo odrzucenia reklam oraz zamieszczania ich za darmo.

4. Możliwa jest nieodpłatna reklama w „Obywatelu” pod warunkiem zamieszczenia naszej reklamy w in-nym czasopiśmie. Decyzja o wymianie reklam zależy od jakości, nakładu, dystrybucji i zawartości pisma, które proponuje wymianę. Chętnych prosimy o kon-takt w sprawie ustalenia warunków ew. wymiany.

5. Za treść reklam i poczynania reklamodawców nie ponosimy odpowiedzialności, choć staramy się sprawdzać ich rzetelność przed drukiem.

ZAMAWIANIE PUBLIKACJIUWAGA! Wypełniając kupon zamówienia miej na uwa-dze, że poczta i/lub bank przekazują nam treść Twojego treść zamówienia drogą elektroniczną. Kupony wypeł-niane przez Ciebie nie są nam przekazywane. Ich treść przepisywana jest w miejscu wpłaty (przez pracownika poczty lub banku), niestety, bardzo niestarannie, na ogół bez informacji co zostało zamówione, z pomyłka-mi w adresie i bez polskich liter.

W celu szybkiego i sprawnego zrealizowania Twojego za-mówienia prosimy abyś wysłał do nas, w ślad za wpłatą na poczcie lub w banku, pełną informację (liczbę i rodzaj produktu, swój dokładny adres, telefon, e-mail) dotyczą-cą zamówienia: pocztą elektroniczną ([email protected]), na kartce pocztowej (na adres redakcji) lub faksem (/042/ 630-17-49).

Prosimy o kontakt wszystkie osoby, które nie otrzy-mały zamówionych produktów w ciągu 20 dni od momentu dokonania wpłaty na nasze konto.

PRENUMERATA „Obywatel” ukazuje się co dwa miesiące – sześć razy w roku. Przyjmujemy prenumeratę roczną (6 numerów pi-sma), której koszt wynosi 42 zł.

Aby zamówić prenumeratę wystarczy wpłacić na nasze konto 42 zł, podając na blankiecie wpłaty, od którego numeru zaczyna się prenumerata, oraz – koniecznie! – swój dokładny i czytelny adres pocztowy, a w miarę możliwości także telefon i e-mail, by ułatwić kontakt w razie potrzeby.

Prenumerata roczna nie musi pokrywać się z rokiem kalendarzowym – oznacza ona jedynie chęć otrzymania kolejnych sześciu numerów Obywatela, np. od numeru 2 (34)/2007 do numeru 1 (39)/2008.

Uwaga! Zamawiający prenumeratę może otrzymać gratisowo jeden z dostępnych w sprzedaży numerów archiwalnych „Obywatela”. Prosimy o dopisanie na blankiecie wpłaty, który numer jest zamawiany gratiso-wo, np. „GRATIS mO 21”

KSIĘGARNIE I SKLEPY PROWADZĄCE STAŁĄ SPRZEDAŻ „OBYWATELA”:

Bydgoszcz• Księgarnia, ul. Dworcowa 51B/4

Biała Podlaska• Księgarnia „Słoń”, Pl. Wolności 12

Gdańsk• Księgarnia „Literka” Uniwersytet Gdański, Wydział

Filozoficzno-Historyczny, ul. Wita Stwosza 55

Kraków• Księgarnia Akademicka, ul. Św. Anny 6• Główna Ksiegarnia Naukowa, ul. Podwale 6• Księgarnia „Korporacja Ha! Art”, Bunkier Sztuki,

pl. Szczepański 3a

Krosno• Księgarnia Antykwariat, ul. Portiusa 4

Łódź• Biuro redakcji „Obywatela”, ul Więckowskiego 33/127• Sklep Zdrowa Chatka, ul. Wólczańska 25 • Cosiedrewnosie, Piotrkowska 111• „Zielone Pola” – Zdrowa Żywność, ul.Nawrot 2a

Poznań• Bookarest, Stary Browar, Dziedziniec Sztuki,ul. Pół-

wiejska 42• Poznańska Księgarnia Naukowa „Kapitałka”,

ul. Mielżyńskiego 27/29• Kapitałka, ul. Niepodległości 4 (przy Collegium Novum)• Kapitałka, Pl. Nankiera 17, budynek Ossolineum• Księgarnia „Uniwersytecka”, ul. Zwierzyniecka • Księgarnia „Uniwersytecka”, Filia w Collegium Histori-

cum, ul. Św. Marcin 78 • Acid Shop, ul. Ogrodowa 20

Szczecin• Książnica Pomorska, ul. Podgórska 15/16

Warszawa• Księgarnia Uniwersytecka „Liber”, ul. Krakowskie

Przedmieście 24• Główna Księgarnia Naukowa im. B. Prusa, ul. Krakow-

skie Przedmieście 7• XLM Księgarnia Ludzi Myślących, ul. Tamka 45• Księgarnia Antykwariat „Kapitałka”, ul. Marszał-

kowska 6• Sklep „Vega”, al. Jana Pawła II 36c (na tyłach kina

„Femina”)• Księgarnia „Spis treści” (Zamek Ujazdowski), Al. Ujaz-

dowskie• Skład Tanich Książek, ul Koszykowa 59• Żółty Cesarz (sklep wydawnictwa Wegetariański

Świat), ul. Bruna 34• Księgarnia i Klub Czuły Barbarzyńca, ul. Dobra 31 • Resursa, Krakowskie Przedmieście 62

Wrocław• Księgarnia „Chrobry”, ul. Jagiellończyka 22• Księgarnia SFERA, ul. Szczytnicka 50/52.

SZUKAJ NAS TAKŻE W SALONACH PRASOWYCH

EMPIK, KOLPORTER, INMEDIO,

RELAY I RUCH

INFORMACJE:

Page 94: OBYWATEL nr 5(37)/2007

94

95

13 czerwca

Konrad Malec z „Obywatela” udzielił wywiadu dla Wiadomości (TVP), po-święconego argumentom stojącym za oby-watelską kampanią „TIR-y na tory!”, którą prowadzimy od lat.

16-17 czerwca W Łowiczu odbyło się drugie już szko-

lenie dla Sieci Liderek, w ramach kampanii „Zrobione, docenione, wiele warte...”, po-święconej dowartościowaniu pracy domo-wej kobiet. Więcej informacji o kampanii (w tym petycja, o której podpisywanie ser-decznie prosimy wszystkich czytelników) – na stronie http://www.kasakobiet.oai.pl/

18 czerwca

W Łodzi miała miejsce inauguracja wystawy „TIR-y na tory!”, promującej prze-noszenie części transportu samochodowe-go na platformy kolejowe.

21 czerwcaMichał Sobczyk wziął udział w imieniu

Instytutu Spraw Obywatelskich w zorga-nizowanym w Warszawie Międzynaro-dowym Forum „Prewencja czy Ponowne

Uwięzienie?”, poświęconym wymianie do-świadczeń i najefektywniejszych praktyk w rozwiązywaniu problemów więźniów na rynku pracy. Temat ten będzie w przyszło-ści przedmiotem artykułu, który opubliku-jemy w „Obywatelu”.

25 czerwcaW organizowanych przez nasze śro-

dowisko szkoleniach dla członków rad pracowników w Katowicach wzięło udział ok. osób (chętnych było prawie trzy razy tyle!). Spotkanie zostało bardzo pozy-tywnie ocenione przez uczestników, a jego szczególną wartością była ożywiona dysku-sja, podczas której wymieniano praktyczne doświadczenia z działalności rad. Liczne były prośby o większą liczbę podobnych spotkań. Strona naszej kampanii na rzecz rozwoju rad: www.radypracownikow.info/ (znaleźć tam można m.in. informacje o ko-lejnych szkoleniach).

28 czerwca W Łodzi odbyły się kolejne Filmowe

Konfrontacje Obywatelskie, organizowane przez Instytut Spraw Obywatelskich przy współpracy „Obywatela”, Obywatelskiej Agencji Informacyjnej OAI.pl i Fundacji na rzecz Kultury Żywej „Białe Gawrony”. Tym razem obejrzeć można było film pt. „Mieszkańcy Ziemi” (Earthlings), poświę-cony okrutnej eksploatacji zwierząt w imię maksymalizacji zysków człowieka.

LipiecTrwały strajki w służbie zdrowia. Na

palcach jednej ręki można policzyć śro-dowiska, które zwracały uwagę opinii publicznej, że te protesty, zwłaszcza w wy-konaniu cieszących się społecznym sza-cunkiem pielęgniarek, są przez różnych cwaniaków (także silne lobby liberalne, skupione w Ogólnopolskim Związku Za-wodowym Lekarzy) wykorzystywane do tego, by niepostrzeżenie forsować dalszą prywatyzację systemu opieki zdrowotnej. My należeliśmy do tej grupy, która kry-tycznie oceniła owo prywatyzacyjne „dru-gie dno” protestu pielęgniarek. Wraz ze Stowarzyszeniem Pacjentów Primum Non Nocere oraz Nową Lewicą byliśmy także

sygnatariuszem stanowiska przygotowa-nego przez tę ostatnią organizację, które było rozdawane podczas akcji ulotkowych w Łodzi i Warszawie. Zachęcamy do za-poznania się z informacjami i komenta-rzami na temat sytuacji służby zdrowia, które regularnie zamieszczamy na stronie www.obywatel.org.pl

5 lipcaNa zaproszenie Biura Informacyjnego

Parlamentu Europejskiego w Warszawie Joanna Suciu z naszego Instytutu Spraw Obywatelskich pojechała na sesję plenarną Parlamentu Europejskiego do Strasburga. W czasie tej sesji dyskutowane były m.in. kwestie związane z ochroną środowiska. Joanna była też w Wydziale Planowania Urbanistycznego Urzędu Miasta Strasburg, gdzie rozmawiała na temat transportu. Miasto to słynie z jednego z najlepszych rozwiązań systemowych na rzecz transpor-tu zbiorowego i rowerowego.

5 lipca W Nowej Hucie odbyła się fotograficz-

na wystawa plenerowa pod hasłem „Nowa Huta – najmłodsza siostra Krakowa”, stano-wiąca część projektu realizowanego z oka-zji -lecia lokacji Krakowa. Jednocześnie w Galeriach Nowohuckiego Centrum Kul-tury można oglądać kilka wystaw poświęco-nych temu miejscu, m.in. „Czas zatrzymany – fotografie z dawnych lat z terenów Nowej Huty i okolic”, będącą efektem projektu ob-jętego patronatem medialnym „Obywatela”. Wystawy potrwają do września.

9 lipca W Rzeszowie odbyły się kolejne z or-

ganizowanych przez nas szkoleń dla rad pracowników. W szkoleniach, powszech-nie uznanych za udane, wzięło udział ok. osób. Tradycyjnie przerwy pomiędzy poszczególnymi blokami tematycznymi wypełniła żywa dyskusja z prowadzącym i pomiędzy uczestnikami.

13-15 lipcaW Krasnymstawie odbył się, objęty

naszym patronatem medialnym, II Ogól-nopolski Przegląd Kina Alternatywnego

Zobywatelskiego frontuW

YSTA

WA

TIRY

NA

TORY

W PA

SAŻU

SCH

ILLE

RA W

ŁO

DZI.

FOT.

PRZE

MEK

STA

ŃCZ

AK

Page 95: OBYWATEL nr 5(37)/2007

94

95

„Klaps ”, zorganizowany przez Sto-warzyszenie Ekologiczno-Kulturalne FRE-EDOM. Jednym z jego gości był redaktor „Obywatela”, Rafał Górski. W ramach prze-glądu odbyły się liczne seanse poświęcone tematom „alternatywnym” – aktywności obywatelskiej, ekologii, prawom człowieka, ale można też było zobaczyć filmy fabular-ne i eksperymentalne. Wydarzeniu towa-rzyszyły różnorodne koncerty, warsztaty, szkolenia oraz dyskusje (szczegółowe infor-macje – na stronie http://www.klaps.org). My zaprezentowaliśmy trzy filmy z Fil-moteki Obywatela: „Ucząc się od Ladakh”, „Ludzie Juranda” i „Dwa Kolory”. Uczestni-cy przeglądu otrzymali nieodpłatnie archi-walne numery „Obywatela” z dołączony-mi płytami z filmami „Brand New World” i „Ludzie Juranda”. Dziękujemy serdecznie organizatorom za zaproszenie!

23 lipca

Zorganizowaliśmy następne szkolenia dla członków rad pracowników – tym ra-zem w Gdańsku ok. osób miało szansę dowiedzieć się więcej na temat przepisów dotyczących praw pracowników w zakresie dostępu do informacji o ich przedsiębior-stwach oraz wymienić doświadczenia.

24 lipca Koalicja Lanckorońska, którą współ-

tworzymy, złożyła w Kancelarii Premiera

list otwarty z postulatami organizacji eko-logicznych, dotyczącymi organizacji w na-szym kraju mistrzostw Europy w piłce noż-nej. Ekologiczne organizacje pozarządowe wyraziły nadzieję, że Euro będą stały pod znakiem sprawnej, wygodnej, taniej i ekologicznej komunikacji zbiorowej, nie zaś absurdalnej rozbudowy dróg, oraz że inwestycje na potrzeby tej imprezy będą re-alizowane z poszanowaniem ochrony przy-rody i krajobrazu. Organizacje obywatel-skie złożyły jednocześnie ofertę współpracy z rządem przy tym przedsięwzięciu.

27 lipcaLicznik odwiedzin na naszej stronie

internetowej zanotował milion i tysięcy wejść na stronę główną. Liczba ta obejmuje tylko unikatowe, pojedyncze wejścia na stronę główną, bez liczby od-wiedzanych podstron – tych ostatnich jest znacznie więcej.

3 sierpniaNa Zamku Grodno w Zagórzu Ślą-

skim miał miejsce I Ogólnopolski Festiwal Filmów Amatorskich „Biała Dama ”, objęty naszym patronatem medialnym. Uczestnicy festiwalu, zorganizowanego przez Fundację Aktywizacji i Rozwoju Obszarów Wiejskich oraz Małych Miast „Nasze Sudety”, mieli okazję zapoznać się z „Obywatelem” oraz filmami „Brand New World” i „Ludzie Juranda”, które były dołą-czane do nr i naszego pisma.

6 sierpniaW Białymstoku odbyło się otwarcie

naszej wystawy promującej tzw. transport intermodalny, bardziej przyjazny dla ludzi i środowiska. Wystawa pokazuje, jak w in-nych krajach tranzytowe TIR-y wożone są na platformach kolejowych, nie emi-tując spalin, nie powodując wypadków, nie hałasując, nie niszcząc dróg itp. Więcej o kampanii i towarzyszącej jej wystawie, którą będzie można zobaczyć w różnych zakątkach Polski, chętni znajdą na stronie internetowej http://www.tirynatory.oai.pl/. Nasza wystawa odbiła się szerokim echem w regionie, budząc liczne kontrowersje i ataki. Eurodeputowana z Platformy Oby-watelskiej, Barbara Kudrycka, zarzuciła władzom samorządowym z PiS, że ulegają „propagandzie ekologów”, a przecież par-tia ta poparła budowę drogi przez Dolinę Rospudy w jej antyekologicznym warian-cie. Do tej wrzawy przyłączyła się część prasy lokalnej, jak zwykle reagując z hi-

sterią na wszystko z ekologią w nazwie. To zresztą dobrze pokazuje hipokryzję tego środowiska, które z jednej strony udaje, że chce poprzez budowę obwodnic ochronić mieszkańców przed ruchem TIR-ów, ale gdy proponuje się transport tychże TIR-ów koleją, czyli w sposób nieszkodliwy dla ludzi, wówczas wściekle atakują oni taki pomysł. Widać więc jak na dłoni, że nie chodzi tu o dobro mieszkańców, lecz o zyski lobby budowniczych dróg oraz spekulantów gruntami wzdłuż planowa-nych tras samochodowych. Co ciekawe, w całym konflikcie po naszej stronie sta-nęła lokalna „Gazeta Wyborcza”, co po raz kolejny pokazuje, że w Polsce podziały polityczne i ideowe przebiegają w dużo bardziej skomplikowany sposób niż się to wydaje prostakom z lewa i prawa.

6 sierpniaWe Wrocławiu miały miejsce szkole-

nia w ramach naszej kampanii na rzecz rad pracowników. Pomimo okresu urlopowego wzięło w nich udział ok. osób, które wy-kazywały bardzo duże zainteresowanie te-matyką, czego dowodem była spora liczba pytań z sali i ożywiona dyskusja.

7 sierpniaW Szczecinie odbyło się spotkanie pod

hasłem „Polskie media regionalne w walce o wolność słowa”, w ramach którego miała miejsce m.in. dyskusja oraz pokaz białoru-skiego filmu „Czernobylskie dżungle”. Go-ściem spotkania był Lech L. Przychodzki – filozof sztuki, artysta (m.in. poeta i autor filmów dokumentalnych), niezależny pu-blicysta i społecznik, od bardzo wielu lat także działacz ruchu ekologicznego, stały współpracownik „Obywatela”.

7 sierpniaNa łamach ogólnopolskiego pisma

„Dziennik” ukazała się opinia Konrada Malca na temat prowadzonej przez Instytut Spraw Obywatelskich kampanii społecznej pod hasłem „TIR-y na tory!”. Warto zauwa-żyć, że „Dziennik” jest pierwszym dużym ogólnopolskim czasopismem, które zapro-siło na swe łamy przedstawiciela środowi-ska od ponad lat walczącego o racjonal-ny transport w Polsce.

Dodatkowe informacje o większości wspomnianych obywatelskich akcji znaleźć można w archiwum naszej strony interne-towej (www.obywatel.org.pl) – część z nich nadal można wesprzeć!

RAFA

Ł G

ÓRS

KI P

ODC

ZAS

FEST

IWAL

U K

LAPS

200

7

Page 96: OBYWATEL nr 5(37)/2007

96

97

www.obywatel.org.pl/sklep

K1 David C. Korten, Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji

Biblioteka Obywatela 2002, 300 stron, cena 25 zł. Jedna z najlepszych na świecie prac omawiających kwestię globalizacji i jej skutków społecznych. Autor jest ekspertem Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji, jednym z naj-tęższych umysłów ruchu antyglobalizacyjnego. Korten to doktor nauk ekonomicznych, wykładowca Uniwersytetu Harvarda, działacz ruchów obywatelskich. To mądra, in-spirująca książka, przepełniona troską o godne życie ludzi i stan środowiska naszej planety.

K4 Dave Foreman, Wyznania wojownika Ziemi

Biblioteka Obywatela 2004, 282 strony, cena 28 zł. Znakomita książka legendarnego działacza radykalnego ru-chu ekologicznego, założyciela organizacji Earth First!. Po 20 latach działalności Foreman dokonuje rozrachunku. Wskazu-je blaski i cienie ekologii radykalnej i instytucjonalnej, wzywa do oporu wobec cywilizacji przemysłowej, która bezmyślnie niszczy Ziemię i roztrwania dorobek 3,5 miliarda lat ewolucji. Jedna z najważniejszych na świecie książek z tej dziedziny.

KO2 José Bové, Francois Dufour, Świat nie jest towarem

Wydawnictwo Andromeda 2002, 296 stron, cena 27 zł. Znakomita książka autorstwa dwóch francuskich rolników-antyglobalistów, z których jeden, José Bové, stał się symbo-lem walki z patologiami globalizacji. Książka zawiera ciekawy i przystępny opis głównych następstw globalizacji, ze szcze-gólnym uwzględnieniem szeroko pojętej produkcji żywności i sytuacji rolnictwa. Autorzy opisują także kształtowanie się ruchu sprzeciwu wobec globalizacji i jego sposoby działania.

KO11 James Goldsmith, Odpowiedź zwolennikom GATT i Globalnego Wolnego Handlu

Wydawnictwo Nortom 1997, 102 strony, cena 10 zł. Jedna z prekursorskich analiz globalizacji i jej skutków. Autor, milioner, który porzucił udział w wielkim biznesie, autor słyn-nej książki „Pułapka”, sponsor znanego miesięcznika „The Ecologist”, krytykuje tzw. wolny rynek, ekspansję wielkich koncernów, rozwarstwienie społeczne i niszczenie środo-wiska. Ta książka jest kontynuacją „Pułapki”, autor odpiera w niej zarzuty krytyków i jeszcze dobitniej ukazuje fałszy-wość ideologii neoliberalnej.

KO20 Andrzej Zybała, Globalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecie

Wydawnictwo Dolnośląskie 2004 (seria Poza Horyzont), 267 stron, 28 zł, u nas najtaniej!

Analiza sytuacji Polski w zglobalizowanym świecie. Autor pokazuje, że już kilka lat temu nastąpił odwrót od globa-lizacji w ekonomii, gdyż zglobalizowana gospodarka oka-zała się niestabilna. W latach 90. mieliśmy do czynienia ze znaczną liczną kryzysów finansowych, m.in. w Meksyku, Azji Wschodniej, Argentynie, Rosji. Również wyniki gospo-darcze w takich krajach, jak Polska nie są zachęcające. Książ-

ka omawia wpływ globalizacji na polską gospodarkę. Uza-sadnia, że nasza gospodarka została zbyt szybko i w sposób nieprzemyślany umiędzynarodowiona. W efekcie jesteśmy bezbronni wobec licznych zagrożeń, m.in. nie jesteśmy w stanie obronić się przed kapitałem spekulacyjnym czy wręcz kryminalnym przeszukującym światowe rynki w po-goni za łatwym łupem. Porcja solidnej krytyki globalizacji – bez histerii i sloganów, za to wiele konkretów. Autor jest współpracownikiem „Obywatela”.

KO26 Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Andrzejem Zybałą, Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie

Wydawnictwo Rectus 2005, 176 stron, cena 25 zł u nas najtaniej!.

Książka jest krytycznym spojrzeniem na sytuację, w jakiej znalazła się Polska po 15 latach reform. Jadwiga Staniszkis omawia zasadnicze błędy popełniane przez kolejne rządy, które w konsekwencji doprowadziły do 20-procentowego bezrobocia, znacznej skali ubóstwa, dewastacji sfery publicz-nej. Jedna z najwybitniejszych polskich socjologów próbuje naszkicować sposoby wyjścia z tej sytuacji i wskazać reali-styczne metody przezwyciężenia kryzysu – nie serwuje jed-nak łatwych i przyjemnych recept. Wywiad-rzeka z Jadwigą Staniszkis zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, jego zaletą jest także przystępny język i klarowność wywodu.

KO29 Joel Bakan, Korporacja. Patologiczna pogoń za zyskiem i władzą

Wydawnictwo Lepszy Świat 2006, 254 strony, 29 zł u nas najtaniej!.

Korporacja to opowieść o najpotężniejszej instytucji współ-czesnego kapitalizmu; opowieść o tym, jak z niepozornej formacji o wąskim i sprecyzowanym zakresie działania, do-szło do powstania instytucji potężniejszej niż niejeden rząd i niejedno państwo. Autor twierdzi i udowadnia to, że wielkie, międzynarodowe korporacje są w istocie tworami psycho-patycznymi, które za prawnie usankcjonowany cel stawiają sobie wyłącznie interes własny – kosztem jednostek, całych społeczeństw i środowiska naturalnego. Korporacje to dziś w istocie groźne „potwory Frankensteina”, które wymknęły się spod kontroli ludzi, którzy stworzyli je przecież kiedyś dla własnych celów. Jednak książka, oprócz pesymistycznej dia-gnozy, zawiera także przesłanie optymistyczne – nie jest jesz-cze zbyt późno, by złe procesy powstrzymać i odwrócić.

KO30 Piotr Kropotkin, Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju

Biblioteka Klasyków Anarchizmu 2006, 230 stron, cena 20 zł.

Wznowienie klasycznej rozprawy jednego z głównych teoretyków anarchizmu. Książka prezentuje oryginal-ną, ciekawą i inspirującą wizję dziejów ludzkości przez pryzmat dobrowolnej współpracy i jej roli w tworzeniu lepszego społeczeństwa. W momencie swego powstania była polemiką Kropotkina z modnymi wówczas (a dziś ponownie) skrajnie uproszczonymi, liberalnymi koncep-

Lektura „Obywatela” nie kończy się na ostatniej stronie…

Zapraszamy do naszegosklepu wysyłkowego.

BESTSELLER

Page 97: OBYWATEL nr 5(37)/2007

96

97

cjami konkurencji i walki o byt, zaczerpniętymi z teorii Darwina. Autor prezentuje wiele przykładów z różnych epok historycznych, wskazujących, że samorządność, współpraca i wzajemna pomoc są nie tylko wartościowe moralnie, ale także skuteczne. Jako bonus, do książki włą-czono dwie inne rozprawy Kropotkina: „Państwo i jego rola historyczna” oraz „Etyka anarchistyczna”.

KO31 Stanisław Remuszko, Gazeta Wyborcza - początki i okolice (wydanie nowe, poszerzone!)

Warszawa 2006, 344 strony, cena 40 zł. Trzecie wydanie jedynej w Polsce książki krytycznie anali-zującej „Gazetę Wyborczą”, zwłaszcza jej pierwszy okres, gdy formowało się „imperium Michnika”. Autorem jest były dziennikarz „Wyborczej”, który prezentuje wiele nie-znanych faktów i dokumentów. Książka objęta współ-czesną cenzurą - prawie żadne media nie odważyły się o niej wspomnieć! Spokojny, rzeczowy wywód, prezen-tacja dokumentów - fakty mówią same za siebie. Nowe wydanie zawiera dodatkowych 100 stron.

KO32 Carlo Petrini, Ben Watson, Slow Food. Synonim dobrego smaku i naturalnej żywności

Oficyna Wydawnicza ABA, Warszawa 2006, 280 stron, cena 32 zł.

Pierwsza w Polsce książka prezentująca ogólnoświatowy ruch Slow Food. Działa on na rzecz zachowania tradycji kulinarnych i regionalnych potraw, krytykuje niszczenie różnorodności żywieniowej i ofensywę „śmieciarskiego żarcia” z barów fast food. Książka zawiera kilkadziesiąt tekstów na temat tego zjawiska: od problemu globalizacji i ujednolicenia produktów w sektorze produkcji żywno-ści, przez opis regionalnych tradycji żywieniowych wielu miejsc świata i tego, co im zagraża, a kończąc na opisach wielu oryginalnych potraw. Obywatelskie działanie zaczy-na się w Twojej kuchni - przeczytaj o tym!

KO33 Jeffrey M. Smith, Nasiona kłamstwaOficyna 3.49; 2007, 304 strony, cena 32 zł.

Światowy bestseller, a zarazem pierwsza w języku pol-skim obszerna publikacja nt. niebezpieczeństw związa-nych organizmami modyfikowanymi genetycznie. Autor w przystępny sposób prezentuje obawy naukowców wobec tej technologii oraz szczegółowo relacjonuje, na przykładzie USA i Wielkiej Brytanii, zagrożenia dla zdro-wia publicznego związane z wprowadzaniem GMO, oraz nieuczciwe praktyki lobby biotechnologicznego. Dobrze udokumentowana i pełna faktów książka, którą mimo to czyta się jak najlepszy thriller.

KO 34 Guy Debord Społeczeństwo spektaklu oraz Rozważania o społeczeństwie spektaklu

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006, 256 stron, cena 37 zł.

Kultowa i jedna z najważniejszych książek XX wieku. Cało-ściowa krytyczna analiza współczesnej polityki, kultury i sys-temu kapitalistycznego w ich wszechogarniającej, totalnej postaci. „Społeczeństwo spektaklu” powstało w roku 1967 i stało się najpopularniejszą książką francuskiej młodzieżo-wej rewolty maja ’68. „Rozważania o społeczeństwie spek-taklu” pochodzą z roku 1988 i są analizą zmian, jakie zaszły od wydania pierwszej książki. W polskim wydaniu oba tek-sty zebrano w jednym tomie i opatrzono wprowadzeniem przybliżającym postać autora. Debord, czołowy teoretyk Międzynarodówki Sytuacjonistycznej, stał się inspiracją dla najbardziej oryginalnych analityków kultury oraz wielu in-teresujących radykalnych myślicieli z lewej i prawej strony sceny politycznej. U nas taniej niż w księgarniach.

KO 35 Wojciech Giełżyński, Inne światy, inne drogi,

Oficyna Wydawnicza Branta, Bydgoszcz-Warszawa 2006, 384 strony, cena 34 zł.

Pasjonująca książki o różnorodności kulturowej świata, o wa-dach „jedynych słusznych rozwiązań” (kapitalistycznych i komunistycznych), o alternatywnych wizjach, poglądach, sposobach życia, modelach społeczeństwa i gospodarki. Dobitna krytyka tych, którzy chcą świat ujednolicić i narzucić wszystkim jeden sposób myślenia i jeden styl życia. Pochwała różnorodności, unikalności, rozwiązań lokalnych, a przy tym zachęta do wymiany doświadczeń, współpracy, czerpania z dorobku innych, do rozsądnie pojętej tolerancji.

KO 36 Andy Singer, AUTOkarykatury, Carbusters Press 2007, 108 stron, cena 9 zł

Zabawna karykatura społeczeństwa uzależnionego od samocho-du. Komiks w ironiczny i prowokacyjny sposób pokazuje to, jak negatywną rolę odgrywa samochód w naszym życiu. Rysunki opa-trzone cytatami oraz krótkimi esejami na temat rozwoju motory-zacji i lobby samochodowego. Znakomite, bardzo śmieszne rysunki obrazują problemy związane z nadmiernym rozwojem motoryza-cji: niszczenie miast i przestrzeni publicznej, „zawłaszczanie” miej-sca dotychczas przeznaczonego dla ludzi, niszczenie środowiska, alienację społeczną, marnotrawstwo ogromnych kwot z budżetu, uzależnienie od lobby naftowego itp. Świetna lektura zarówno dla wielbicieli komiksów, jak i zwolenników rozrywki o charakterze po-znawczym ze szczyptą ironii. Masz szansę pośmiać się co niemiara i bardziej krytycznie spojrzeć na samochodowe szaleństwo.

KO 37 Carlo Petrini, Slow Food. Prawo do smaku, Twój Styl 2007, 367 stron, cena 27 zł

Animator międzynarodowego ruchu Slow Food, „kulinarnych an-tyglobalistów” promujących tradycyjne, zdrowe jedzenie, przeko-nuje, że jedna z ważnych dróg do szczęśliwszego życia, a jedno-cześnie trochę lepszego świata wiedzie przez... kuchnię. Od tego, co i z kim jemy, zależy przecież nie tylko nasze zdrowie, ale także relacje z rodziną i przyjaciółmi, poczucie tożsamości i lokalne więzi społeczne oraz zachowanie różnorodności kulturowej i przyrodni-czej krajów i regionów. Na naszych talerzach skupia się wiele pa-tologii współczesnej cywilizacji i gospodarki, dlatego też dzięki re-fleksji nad tym, co jemy, można wyjątkowo dobrze zrozumieć, co jest w życiu naprawdę ważne. Przez żołądek do serca – i rozumu!

Powyżej prezentujemy tylko fragment naszej oferty. Pełny wykaz książek, koszulek i numerów archiwalnych naszego pisma znajdziesz na stronie internetowej www.obywatel.org.pl/sklep

Do cen książek wliczony jest koszt przesyłki. Zamówione produkty przesyłamy po otrzymaniu na nasze konto wpłaty z zaznaczonymi na blankiecie symbolami (symbol znajduje się na samym początku opisu produktu, np. K1, KO10 itd.) zamawianych pozycji i podanym dokład-nym i czytelnym adresem zamawiającego (mile widziany również telefon i e-mail w celu łatwiejszej komunikacji w przyszłości).

Czas realizacji ok. 2 tygodnie od wpłaty. Nie wysyłamy za zaliczeniem pocztowym, gdyż jest to droższe (tak!) dla zamawiającego o 9 zł.

Adres redakcji:„Obywatel”ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódźtel./fax. /042/630-17-49; e-mail: [email protected]

Pieniądze prosimy wpłacać na konto: Stowarzysze Obywatele-Obywatelom, Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi, nr rachunku 81-8784-0003-0005-0010-0005-8901.

NOWOŚĆ

NOWOŚĆ

NOWOŚĆ

NOWOŚĆ

BESTSELLER

BESTSELLER

NOWOŚĆ

NOWOŚĆ

Page 98: OBYWATEL nr 5(37)/2007

p r o g r a mPIĄTEK (19 PAŹDZIERNIKA)

1600 Otwarcie Festiwalu

1605 „Kościół, lewica. dialog” debata Ryszard Bugaj i Marek Jurek, prowadzenie Piotr Ciompa

1800 przerwa

1830 „Był raz dobry świat” – film Jerzego Zalewskiego + dyskusja z udziałem reżysera.

Film poświęcony jest postaci Jana Krzysz-tofa Kelusa, barda opozycji przedsolidar-nościowej.

2130 spotkanie integracyjne w pubie

SOBOTA (20 PAŹDZIERNIKA)1000 spotkanie dla współpracowników „Obywatela”

1100 debata: „Aktywni obywatele w akcji” – Danuta Kowalczyk, Grzegorz Groszyk, Irena Sienkiewicz i Marian Zagórny prowadzenie Michał Sobczyk

Danuta Kowalczyk – prezes łódzkiego Stowarzyszenia “Bezpieczna Autostrada”, od prawie dziesięciu lat nagłaśnia przypad-ki łamania praw obywatelskich przy okazji budowy autostrady A.Grzegorz Groszyk – jeden z animatorów oddolnych patroli obywatelskich, które przyczyniły się do znacznego ograniczenia przestępczości w Spychowie (woj. warmiń-sko-mazurskie).Irena Sienkiewicz – liderka obywatelskie-go ruchu, który odważył się stawić czoło byłemu senatorowi Henrykowi Stokłosie i ogromnej rzeszy pracowników należących do niego zakładów, które zatruwają środo-wisko północnej Wielkopolski.

1300 „Solidarność Walcząca – czynny opór i jego skutki” – Kornel Morawiecki1430 przerwa

1530 debata „Drogi i bezdroża polskiej lewicy” – Piotr Ikonowicz, Mateusz Piskorski i Jarosław Urbański, prowadzenie Remigiusz Okraska

Piotr Ikonowicz – jeden z liderów partii Nowa Lewica.Mateusz Piskorski – Samoobrona RP. Jarosław Urbański – Inicjatywa Pracownicza.

1730 przerwa

1745 „NATO na Bałkanach – i co z tego wynikło” – prof. Marek Waldenberg

prof. dr hab. Marek Waldenberg – wy-bitny historyk związany z Uniwersytetem Jagiellońskim. Autor głośnej książki „Roz-bicie Jugosławii”.

1915 przerwa

1930 „Życie wymyka się spod kontroli” – film Bertrama Verhaaga

Wśród naukowców jedynie garstka ideali-stów sprzeciwia się wielkiemu przemysło-wi. Przeprowadzają oni niezależne badania, niefinansowane przez biznes, nad wpły-wem transgenicznych roślin i zwierząt na środowisko oraz nasze zdrowie. Ich wyniki są bardzo niepokojące...

2130 spotkanie integracyjne w pubie + koncert Ryszarda Borkowskiego, wykonującego piosenki z repertuaru Włodzimierza Wysockiego.

NIEDZIELA (21 PAŹDZIERNIKA)1100 „Drogi i bezdroża związków zawodowych” – Grzegorz Ilka

Grzegorz Ilka – działacz lewicowy i związ-kowy. Współzałożyciel związku zawodowe-go „Konfederacja Pracy”.

1230 przerwa

1245 „Niszczenie rolnictwa i psucie jakości żywności” – Marek Kryda

Marek Kryda – ekspert w dziedzinie rol-nictwa, żywności i ochrony środowiska. Kieruje polskimi działaniami amerykań-skiego Instytutu Ochrony Zwierząt (Ani-mal Welfare Institute).

1415 przerwa

1430 „Orkiestra” – film Marka Hermana

Hrabstwo Yorkshire, rok. W całej pół-nocnej Anglii zamykane są kopalnie. Jed-nej z niewielkich górniczych społeczności grozi całkowity upadek. Film opowiada o losach kopalnianej orkiestry dętej, której członkowie zmuszeni są walczyć o prze-trwanie swojego zespołu.

1630 Zakończenie Festiwalu

M i e j s c e :

Wykłady i pokazy filmoweUniwersytet Łódzki

Wydział Zarządzaniaul. Matejki 22/26

aula “A0”

O r g a n i z a t o r z y :

Magazyn „Obywatel”Instytut Spraw Obywatelskich

Szczegółowy program i dodatkowe informacje: www.festiwal.obywatel.org.pl

u w a g a !

Organizatorzy są w stanie zapewnić siedemdziesięciu uczestnikom

karty z zniżką na przejazd koleją z miejsca zamieszkania do Łodzi.

Zainteresowane osoby prosimy o pilny kontakt pod adresem

[email protected].

n i e p r z e g a p !

Decyduje kolejność zgłoszeń.

Page 99: OBYWATEL nr 5(37)/2007

Szczegółowy program i dodatkowe informacje: www.festiwal.obywatel.org.pl

Page 100: OBYWATEL nr 5(37)/2007

��������������������������������������������

��������������������������������������������

������

���

���

������

�����

����

���

����

����

����

��

����

����

����

����

����

����

���

���

����

��

���������������������������������������������������������������������������������������������������������������������

���������������