słodycz łez

41

Upload: arkadiusz-niewiadomski

Post on 25-Mar-2016

218 views

Category:

Documents


2 download

DESCRIPTION

Wychowana w rodzinie amerykańskich misjonarzy i gorliwych chrześcijan Josephine March w wieku osiemnastu lat poznaje z ust matki szokującą prawdę: biologicznym ojcem jej i brata bliźniaka, Chrisa, jest muzułmanin z Pakistanu, Sadik Ali Mubarak, od piętnastego roku życia mieszkający w Ameryce. Co więcej – Sadik nawet nie wie o ich istnieniu. Jo postanawia go odwiedzić, rozwiać budzące się wątpliwości, odnaleźć cząstkę siebie w mężczyźnie, którego nigdy nie spotkała.Sadik opowiada dziewczynie historię swej rodziny, lecz Jo – zagubiona, niepewna własnej tożsamości – nie potrafi go zaakceptować i zrywa dalszy kontakt. Pomimo to, rozpoczynając potem naukę w college'u, zapisuje się na lektorat arabskiego i urdu. Autor: Haji Nafisa Liczba stron: 416 Wydawca: Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz ISSN: 978-83-7885-192-9

TRANSCRIPT

Page 1: Słodycz łez
Page 2: Słodycz łez

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.

Page 3: Słodycz łez

Wydanie elektroniczne

Page 4: Słodycz łez

O książce

Wychowana w rodzinie amerykańskich misjonarzy i gorliwych chrześcijan Josephine Marchw wieku osiemnastu lat poznaje z ust matki szokującą prawdę: biologicznym ojcem jej i bratabliźniaka, Chrisa, jest muzułmanin z Pakistanu, Sadik Ali Mubarak, od piętnastego roku życiamieszkający w Ameryce. Co więcej – Sadik nawet nie wie o ich istnieniu. Jo postanawia goodwiedzić, rozwiać budzące się wątpliwości, odnaleźć cząstkę siebie w mężczyźnie, którego nigdynie spotkała. Sadik opowiada dziewczynie historię swej rodziny, lecz Jo – zagubiona, niepewnawłasnej tożsamości – nie potrafi go zaakceptować i zrywa dalszy kontakt. Pomimo to, rozpoczynającpotem naukę w college’u, zapisuje się na lektorat arabskiego i urdu. Po atakach na World TradeCenter z 11 września dla rodzeństwa nadchodzi czas życiowych wyborów i osobistegozaangażowania w walkę z terrorem. Brat Jo wstępuje do marines i trafia do Iraku, ona zaś zostajetłumaczką w strukturach wywiadowczych. Udział w wojnie odciska trwałe piętno na psychiceChrisa – stres pourazowy, który skutkuje próbą samobójczą i częściową utratą pamięci. Chcąculeczyć brata, Jo musi sięgnąć do ich wspólnych korzeni, odbyć pokutę w jego i własnym imieniu.O pomoc zwraca się do rodziny swego biologicznego ojca, Sadika. Ruszając w pielgrzymkę doPakistanu, a potem Iraku, rozpoczyna najbardziej niebezpieczną podróż w swoim życiu…

Page 5: Słodycz łez

NAFISA HAJI

Urodziła się w Los Angeles w rodzinie pakistańskich imigrantów. Ma za sobą studia historyczne naUniversity of California i doktorat z edukacji. Pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej,ale jej marzeniem było zostać pisarką. W 2009 zadebiutowała powieścią Napisane na moim czole.Słodycz łez, jej druga książka, ukazała się w 2011.

www.nafisahaji.com

Page 6: Słodycz łez

Tej autorki

NAPISANE NA MOIM CZOLESŁODYCZ ŁEZ

Page 7: Słodycz łez

Spis treści

O książce

O autorce

Tej autorki

Strona redakcyjna

Dedykacja

Motto

Częsc pierwsza

Jo

Sadik

Jo

Angela

Część druga

Jo

Dina

Jo

Dina

Część trzecia

Angela

Jo

Część czwarta

Sadik

Jo

Faith

Page 8: Słodycz łez

Podziękowania

Nota od autorki

Słowniczek

Posłowie

Odkopywanie wspomnień

Podkład muzyczny

Nafisa Haji

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Page 9: Słodycz łez

Tytuł oryginału:THE SWEETNESS OF TEARS

Copyright © Nafisa Haji 2011All rights reserved

Published by arrangement with HarperCollins Publishers

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013

Polish translation copyright © Magdalena Słysz 2013

Redakcja: Joanna Morawska

Konsultacja: prof. Jolanta Sierakowska-Dyndo

Zdjęcie na okładce: BE & W

Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7885-192-9Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZHlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę,która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub

w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jestnielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:Virtualo Sp. z o.o.

Page 10: Słodycz łez

Alemu i Khalilowi

Page 11: Słodycz łez

A łzy, które wylałeś, mój zbolały, sąsłodsze niż śmiech tego, co szukazapomnienia, i milsze niż donośne głosyżartownisiów. Te łzy oczyszczą sercepełnego nienawiści i nauczą go, żewylewając je, jednoczy się z ludźmio złamanych sercach. To łzyNazarejczyka.

Khalil Gibran, „Przyjaciel”, Uśmiech i łza

Page 12: Słodycz łez

Częsc pierwsza

Page 13: Słodycz łez

Jo

W noc zwątpienia i smutkuIdzie przed siebie grupa pielgrzymów.

Sabine Baring-Gould (hymn 1867) Pierwotny tekst w języku duńskim:

Bernhard S. Ingemann

Gdy pierwszy raz ogarnęło mnie zwątpienie, próbowałam je zwalczyć. I to dosłownie. Bo wedługtego, czego mnie uczono, zwątpienie jest nasieniem Szatana i wyrasta z niego nieposłuszeństwo. Alemoje zwątpienie nie miało nic wspólnego z Bogiem ani Biblią. Dotyczyło czegoś bliższego,domowego – choć w końcu zaprowadziło mnie daleko od domu, za oceany, na inne kontynenty,i sprawiło, że naciągnęłam więzy miłości i lojalności jak się tylko dało, zanim wreszcie wróciłam,pogodzona ze sobą i tym, kim jestem. Przedtem jednak robiłam wszystko, co mogłam, żeby niesłyszeć syku węża – oprzeć się pokusie poznania czegoś, czego nie chciałam znać. Początkowoignorowałam szepty, udawałam, że nie widzę tego, co widziałam, jakby można było nie wierzyć w to,co mówią człowiekowi własne oczy. Wiedziałam, jak zakończyła się historia pierwszegopokuszenia w dziejach, i nie chciałam zostać wypędzona z rajskiego ogrodu.

Była to walka, którą toczyłam w skrytości ducha, przez całą dziesiątą klasę. Usłyszeć pytania –choćby we własnej głowie – oznaczałoby dać im władzę, uznać obecność zwątpienia, a w końcunarazić się na upadek.

Wysiłek, jakiego wymagało to wyparcie, pozbawił mnie głosu – było to niezwykłe zjawisko,które nie przeszło niezauważone.

– Jesteś ostatnio bardzo milcząca, Jo. Co się stało? – przy kolacji zapytała mnie z niepokojemmama.

Przy drugiej takiej okazji tata odłożył widelec i przyłożył mi dłoń do czoła. Kiedy poczuł, że jestchłodne, pokręcił głową, przesunął stwardniałym kciukiem po moim nosie i pociągnął mnie zakoński ogon, jak to miał w zwyczaju.

– Nie ma gorączki – oznajmił. – A tylko gdy jej dostaje, przestaje mówić. Zazwyczaj niedopuszcza nikogo do głosu. Masz więc szansę, Chris – zwrócił się do mojego brata, który wzruszyłramionami i uśmiechnął się szeroko, błyskając zębami. Jego ekspresyjna twarz rozjaśniła sięujmująco i nic już nie musiał mówić – mama powiadała, że taka twarz jest warta tysiąc słów. Podtym względem tata nie należał do szczodrych – całe zdanie było luksusem, na który rzadko sobiepozwalał, jednak chętnie i cierpliwie słuchał mojej dziewczęcej paplaniny przez cały czas, gdydorastałam.

Mama także słuchała, nawet bardziej aktywnie, włączała się do moich monologów, w pewnymsensie zagłuszała mnie pełnym niepokoju i rozterek zaangażowaniem, bo zawsze doszukiwała sięproblemów, które pragnęła pomóc mi rozwiązać, wymodlić ich rozwiązanie, natychmiast gotowa

Page 14: Słodycz łez

stanąć za mną murem. Nasze rozmowy były męczące. Dla niej samej, bo uczestnictwo w moim życiu,moich sukcesach i porażkach, kosztowało ją dużo wysiłku. I dla mnie, ponieważ jej lęk byłzaraźliwy, sprawiał, że miałam ochotę ukryć przed nią pewne rzeczy, aby się nie martwiła. Choćnigdy tego nie robiłam. Aż do pewnego czasu.

– Coś nie tak w szkole? – zapytała znowu mama, nieprzekonana uspokajającą diagnozą taty. –Zawsze możesz wrócić do Christ Academy, przecież wiesz. Nigdy nie podobał mi się pomysł, żebyprzenieść cię do Garden Hill High.

Wyraziła swoje zastrzeżenia głośno i wyraźnie latem przed rozpoczęciem roku szkolnego, bochciała, żebym została z Chrisem w Christ Academy, do której chodziliśmy oboje od przedszkola,a nie poszła do publicznej szkoły średniej ulicę dalej, tak jak kiedyś ona sama.

– Wszystko w porządku, mamo. Szkoła jest świetna. – Ale zaczęłam się zastanawiać, czy niemiała racji, że powinnam zostać w Christ Academy.

Poczułam na sobie wzrok taty i zignorowałam instynkt, który mi podpowiadał, żebym go raczejunikała – tak jak przez większość roku unikałam wzroku mamy i Chrisa; nie patrzyłam im w oczy,tylko na oczy, jakbym patrzyła na szybę, a nie przez nią.

Dopiero w lecie przyznałam się przed sobą samą do zwątpienia, które mnie gnębiło. Na obozie.Letnim obozie młodzieżowym Pilgrims’ Progress, który mama zaczęła prowadzić, gdy miałam osiemlat.

Pilgrims’ Progress Summer Youth Camp – PPSYC, który Chris zaczął nazywać w skrócie Psychol– był jej oczkiem w głowie. W folderze reklamowym – który Chris i ja pomagaliśmy wkładać dokopert, żeby rozsyłać po kościołach w całej południowej Kalifornii – opisywano go jako„eksperymentalny letni program naukowy dla młodych chrześcijan, mocno zakorzeniony w naukachNaszego Pana i Zbawcy, Jezusa Chrystusa”.

Nasza rodzina głosiła dobrą nowinę od czterech pokoleń, tę wspaniałą tradycję i ja miałam kiedyśkontynuować. Moim pradziadkiem był wielebny Paul Pelton. Ten Pelton. Jeśli orientujecie się choćtrochę w świecie aktywnych chrześcijan, na pewno o nim słyszeliście. Był synem kaznodzieiz Oklahomy, urodził się tuż po pierwszej wojnie światowej, a po drugiej jako misjonarz jeździłrazem z żoną po świecie. Ich jedyna córka, Faith Pelton – moja babka ze strony matki – urodziła sięw Chinach. Kiedy miała dziesięć lat, rodzice odwiedzili z nią Stany. Wtedy pierwszy raz postawiłastopę na amerykańskiej ziemi.

Przyjechali akurat w porę, żeby zobaczyć występ Elvisa Presleya w programie The Ed SullivanShow – jeden z pierwszych – i postanowili wyłączyć telewizor, żeby nie oglądać jego wygibasów.Wtedy pradziadek, zgorszony tym, co zobaczył na czarno-białym ziarnistym ekranie – Elvisauwodzącego głosem piszczące nastolatki, kręcącego biodrami i wykonującego ruchy, które musiałyskojarzyć mu się z prymitywnym, wyuzdanym seksem, bynajmniej nie w pozycji misjonarskiej –postanowił zostać w Stanach, bo uznał, że gdy przebywał poza krajem, głosząc dobrą nowinę wśródubogich, ciemnych dusz, które inaczej byłyby zgubione, jego własny naród, chrześcijański –potomkowie purytanów, z których sam się wywodził – stanął nad krawędzią przepaści.

Dwa lata po podjęciu decyzji o pozostaniu w Stanach pradziadek Pelton wydał książkę podtytułem Evilution1, która stała się bestsellerem i zrobiła z niego bohatera w konserwatywnychchrześcijańsko-prawicowych kręgach. Wiele lat później sława pradziadka Peltona pomogła jegownukowi zrobić karierę w tym samym medium, które tak go przeraziło, gdy wrócił do Stanów. WujRon, brat mamy, przeniósł się bowiem ponad sto pięćdziesiąt kilometrów na północ z Garden Hill,

Page 15: Słodycz łez

przedmieść San Diego, na przedmieścia Los Angeles i został najmłodszym teleewangelistą, a gdybyłam jeszcze dzieckiem, zaczął prowadzić cotygodniowy program telewizyjny. Wuj Ron mówił, żejego misją jest przekształcić Hollywood w Holywood2.

Mama kontynuowała tę tradycję, ale w mniej spektakularny sposób. Skupiała się na dzieciach: namoim bracie i na mnie, naszych kuzynach i innych dzieciakach z kongregacji. Obóz, który powołałado życia – PPSYC – od początku miał charakter rodzinny. Na te dwa tygodnie, które spędzaliśmy nawzgórzach południowej Kalifornii, nasza mama, jako jego kierowniczka, praktycznie stawała sięmatką całej reszty, dbała, żeby wszystkie dzieci były najedzone, bezpieczne i zaopatrzone w plastryoraz środki pierwszej pomocy. Babcia Faith, z zawodu pielęgniarka, przez większość roku jeździłaz pomocą medyczną po świecie; dołączała do nas czasami, gdy przylatywała z jakichś odległychmiejsc. Wuj Ron także się pojawiał, kiedyś nawet wyemitował z obozu jedno ze swoich kazań. Tataodpowiadał za techniczną stronę operacji – dosłownie. Jako stolarz i złota rączka zajmował się teżrozrywką. Jego dziełem był na przykład długi tor przeszkód, który skonstruował pod okiem mamy.I ten tor mnie wykończył.

Codziennie po śniadaniu przeciskaliśmy się przez opony i próbowaliśmy przebyć BagnaZwątpienia, wielkie kałuże błota, specjalnie nawadniane, żeby człowiek się ubłocił, jeśli puści LinęWiary. Biegaliśmy przez las, przebywaliśmy skaliste wzgórza oraz Doliny Poniżenia i Mroku.Przeszkody przeważnie brały nazwy od podróży chrześcijanina z Wędrówki Pielgrzyma JohnaBunyana; stanowiły symboliczne przystanki na drodze do wiary i były przez mamę co roku starannieprojektowane, aby ilustrowały jakiś aspekt tej alegorii zbawienia, jednej z ulubionych książek mamy.Z powodu tej książki, jak twierdziła, pozostała chrześcijanką.

Zanim jeszcze nauczyliśmy się czytać, mama na Boże Narodzenie podarowała Chrisowi i mnie pojednym egzemplarzu Wędrówki Pielgrzyma, wkładając je do skarpet, a później wyjaśniła, że siostryMarch z Małych kobietek – jej kolejnej ulubionej książki, pełnej mniej lub bardziej subtelnychodniesień do siedemnastowiecznej purytańskiej klasyki Johna Bunyana – dostały taki sam prezent odmatki w trudnych czasach wojny secesyjnej. Zresztą często żartuje, że wyszła za tatę między innymidlatego, że ma na nazwisko March. Mojego brata nazwała Christian po Bunyanowskim pielgrzymie.Ja zaś dostałam na imię Josephine od chłopczycy z Małych kobietek. Josephine March, w skrócieJo, tak jak moja imienniczka.

Uwielbiałam jeździć na obozy. Choć nie tak jak Chris, który zawsze jako pierwszy kończył każdezadanie, przybiegał na metę, odnajdywał skarb. Z wyjątkiem jednego roku, gdy braliśmy udziałw szalonym wyścigu, który mama nazwała wyścigiem Szansy dla Każdego. Chodziło w nim o to,żeby przybiec na samym końcu, za wszystkimi, a nie przed nimi.

Wyścig rozpoczął się zaraz po śniadaniu. Kiedy mama zawołała: „Do biegu, gotowi, start!”, niktsię nie ruszył. Nie zrobił kroku. W końcu wszyscyśmy usiedli. Siedzieliśmy i siedzieliśmy,początkowo chichocząc. Mieliśmy wrażenie, że mijają godziny, choć tak naprawdę upłynęłozaledwie kilka minut. Nie wolno nam było rozmawiać. Niektórzy z nas pochylili głowy i pogrążylisię w modlitwie. Wtedy tata wyjechał z rusztem gazowym i zapalił go za linią mety.Obserwowaliśmy to uważnie, jakbyśmy nie byli napchani po śniadaniu, a on powoli otworzyłpaczkę z hot dogami. Potem następną. Mama wyłożyła wszystkie przyprawy i dodatki. Tata wyjąłlodówkę turystyczną, otworzył ją i zobaczyliśmy różne pyszne napoje, które się w niej znajdowały.Rodzice wyjęli też torebki z chipsami i rozłożyli na stołach piknikowych za metą. A potem przyszłapora na sałatkę ziemniaczaną. Większość dzieci, jedno po drugim, ruszyło, powoli, z wahaniem,

Page 16: Słodycz łez

znowu chichocząc, w stronę mety.Tylko mój brat Chris siedział cierpliwie na linii startu narysowanej białą kredą na początku toru

wyścigowego. Chciałam zostać z nim. Ale byłam znudzona i głodna, poza tym zrobiło mi się gorąco.Powoli zaczęłam iść przed siebie, choć daleko za resztą.

Na czoło wysunął się Pete McGraw. Nikogo to nie zdziwiło: Pete do tej pory nie wykazał się anijedną z cnót duchowego pielgrzyma, które mama chciała w nas wykształcić; w następnym roku miałzostać odesłany do domu, wygnany na zawsze za to, że wspiął się po kracie, żeby zajrzeć do łazienkidziewcząt. Dotarłszy do mety, dobrze widocznej na starcie, wahał się dość długo, zanim wreszcie jąprzekroczył. Mama poklepała go po plecach i pogratulowała mu. Pete przedtem trochę się bał. Terazwięc się uśmiechnął i z zadowoleniem pokiwał głową. Mama wręczyła mu hot doga, coca-colęi paczkę chipsów. Chłopak je wziął, mamrocząc podziękowania, wciąż boleśnie świadomy, żewedług ustanowionych przez mamę zasad przegrał wyścig. Po chwili jednak rozerwał torebkę,otworzył puszkę i odgryzł potężny kęs hot doga.

Reszta z nas zaczęła się ślinić na ten widok. W ciągu kilku sekund wszyscy znaleźliśmy się namecie, zgłaszając się po hot dogi, chipsy i napoje. Mama usunęła się na bok i patrzyła na stoper,który trzymała w dłoni. Ledwie zdążyłam pociągnąć łyk napoju i ugryźć hot doga, delektując sięsmakiem musztardy i innych dodatków, gdy podniosła do ust gwizdek, który miała na szyi,i zagwizdała. Głośno. Podeszła do nas z wielkim koszem na śmieci i kazała nam wrzucić do niegowszystko. A potem stanęła na mecie i wezwała Chrisa, który jako jedyny z nas nie dał się złamać.Gdy się zbliżył, wzięła wszystkie smakołyki, które miała dla nas. I dała je Chrisowi, który przyjął jeod niej nieufnie. A potem zaprowadziła go do stołu piknikowego, przy którym żadne z nas nawet niezasiadło.

– Spokojnie, Chris. Nie musisz się spieszyć. Nie ty, bo wykazałeś cierpliwość – powiedziała doniego uspokajająco. Patrzyła przez chwilę, jak Chris je, a potem wyjęła własny wysłużonyegzemplarz Wędrówki, otworzyła go na zaznaczonej stronie i przeczytała głośno: – „Żądza ludzi tegoświata; i Cierpliwość ludzi tamtego przyszłego, który nadejdzie. Gdyż jak wszyscy widzicie – tumama wskazała resztę z nas – Żądza zwycięża… Tacy są mieszkańcy tego świata; muszą mieć to, codobre, już teraz; nie mogą zaczekać do przyszłego roku, to znaczy do przyszłego życia. Lecz pierwsibędą musieli ustąpić ostatnim.”.

My, którzy reprezentowaliśmy Żądzę i brak Cierpliwości, siedzieliśmy i patrzyliśmy, jak Chriskończy swojego pierwszego hot doga, a potem zabiera się do następnego. Mama uznała wtedy, żedostaliśmy nauczkę, i zakończyła nasze cierpienia; ponownie rozdała nam wszystkim po hot dogui powiedziała:

– Wiecie już, o co chodzi? Rozumiecie, że ten świat przemija? Tak samo jest ze wszystkimi jegopokusami. Znikną, zanim się zorientujecie. Prawdziwa nagroda, na którą warto czekać… wieczneżycie w Niebie… to jest coś.

Nikt z nas nie był zdziwiony, że to Chris wygrał „wyścig”. Bardzo poważnie traktował pobyt naobozie, identyfikował się z pielgrzymem, którego imię nosił, i nikt z nas nie mógł mu pod tymwzględem dorównać.

W okresie szkoły średniej Chris i ja zostaliśmy na obozie młodszymi wychowawcami – razemz kilkorgiem innych dzieci, które przyjeżdżały na obóz od jego początku. Wówczas był on już dużąimprezą, brały w nim udział setki dzieci z całego kraju, a tyle samo odprawiano z kwitkiem, odkądwuj Ron zaczął reklamować go w swoim programie telewizyjnym.

Page 17: Słodycz łez

Latem po dziesiątej klasie przyjechaliśmy na miejsce wieczorem przed rozpoczęciem obozu.Mama z zadowoleniem pokazała nam tor przeszkód – Tor Postępu, jak go teraz nazywała –i przeprowadziła nas po nim aż do końca, na którym w poprzedni weekend tata skonstruowałostatnią alegoryczną przeszkodę. Był to Mur Zwątpienia. Christian z Wędrówki Pielgrzyma zostajezatrzymany w swojej wędrówce i uwięziony przez Wielką Rozpacz w Zamku Zwątpienia. Ponieważwybudowanie prawdziwego zamku byłoby zbyt dużym przedsięwzięciem (nie mówiąc już o tym, żemłodsze dzieci umarłyby ze strachu, gdyby je w nim zamknięto), mama zgodziła się, żeby zastąpił gomur trzyipółmetrowej wysokości ze spuszczonymi po obu stronach linami, umożliwiającymipokonanie go. Spojrzałam na niego z niepokojem, bo ostatnio, choć nie chciałam się do tegoprzyznać, zwątpienie stało się moim stałym kompanem.

Tego pierwszego dnia obozu nie mogłam pokonać muru. Poddałam się po kilku próbach, obeszłamgo i dotarłam do końca toru. Powiedziałam sobie, że mam niewyćwiczoną górną część ciała. Innedziewczyny z obozu też miały z tym kłopoty. Roztrząsałam swoją porażkę tego wieczoru i przez kilkakolejnych, ale choć dawałam z siebie wszystko, w następnych dniach wciąż nie udawało mi się muruprzebyć. Te nieliczne z koleżanek, które także nie dawały rady, w końcu go jednak pokonały.Zjadałam więc szybko posiłki i ćwiczyłam w wolnym czasie, robiłam pompki i podciągałam się narękach, żeby wyćwiczyć mięśnie. Nadszedł przedostatni dzień obozu, a ja wciąż nie przebyłam MuruZwątpienia.

Pierwszego dnia mama zawsze wyjaśniała, co znaczy każda przeszkoda: bagna, doliny, sznury.O murze powiedziała:

– Musicie zrozumieć, że zwątpienie jest trucizną dla wiary. Należy je zwalczyć, pokonać, stłumić,aby dokończyć swoją duchową wędrówkę.

Wymknęłam się więc po lunchu, żeby spróbować pokonać mur w samotności. Stanęłam przed nim,ujęłam linę i spojrzałam w górę, myśląc o tym, co mama powiedziała o zwątpieniu. Zamknęłam oczy,jakbym chciała odciąć się od jej słów. Wtedy usłyszałam za sobą chrzęst kroków na żwirze, więcodwróciłam się z bijącym sercem i zobaczyłam Chrisa, który podszedł do mnie i nieproszonyzaoferował mi radę.

– Rób po jednym kroku, Jo. W końcu ci się uda. Wiem, że tak.Znowu zamknęłam oczy i zacisnęłam powieki mocniej niż poprzednio. Usiłowałam się skupić,

wyzwolić od wątpliwości i pytań, które mnie dręczyły. Zobaczyłam jasny koc nieokreślonegokoloru, słońce świecące z drugiej strony muru, które raziło mnie w oczy nawet przez zamkniętepowieki, i skojarzenie tych dwóch słów – „oczy” i „kolor” – sprawiły, że znowu ogarnęło mniezwątpienie. Puściłam linę.

– Co się stało, Jo? – zapytał Chris. Położył mi rękę na ramieniu. Pokręciłam głową i strząsnęłamjego dłoń.

– Nic. Idę… idę na spacer.– Chcesz, żebym poszedł z tobą?– Nie.Popatrzył mi w twarz, ale ja nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Palcem uniósł moją brodę i zatknął

mi za ucho kosmyk włosów, który wysunął się z końskiego ogona.– Dasz radę, Jo. Masz jeszcze jeden dzień.To zabawne, jaki był przejęty – naprawdę myślał, że boli mnie porażka. Ale mnie gnębiło co

innego – symboliczne znaczenie muru, jego przełożenie na życie.

Page 18: Słodycz łez

Opuściłam Tor Postępu i poszłam do lasu, który znajdował się tuż obok. Pod sklepieniem gałęzii liści poruszanych powiewami wiatru panował chłód. Gdy tak spacerowałam po lesie,prześladowana wizją niepokonanego toru za sobą, usłyszałam dziwny dźwięk dochodzący z góry,więc spojrzałam w tamtą stronę, żeby znaleźć jego źródło. Zobaczyłam ptaszka, małego i całkiemzwyczajnego. Patrzyłam na niego, gdy znowu zaćwierkał, a potem zaprezentował cały repertuarrozmaitych ptasich treli. W tę piosenkę wplótł także dźwięk, który przypominał alarm samochodowy.To był drozd przedrzeźniacz. Usiadłam na ziemi – powoli, starając się go nie spłoszyć –i przyglądałam mu się przez jakiś czas. Byłam ciekawa, dla kogo daje ten koncert, i rozejrzałam sięw poszukiwaniu innego ptaka, ale żadnego nie zauważyłam. Może tylko ćwiczył.

Drozd skojarzył mi się z Finchami – Atticusem i Scoutem, bo właśnie przeczytałam tę klasycznąpowieść Harper Lee3 na lekcję angielskiego. Finchowie zaś przywiedli mi na myśl Darwina –i różne gatunki zwierząt, które napotkał w Ameryce Południowej oraz na wyspach Galapagos; to onenaprowadziły go na trop, że być może pochodzimy wszyscy od jednego przodka. Zanim zupełnieotępiałam, układając sfatygowane kwadraty Punnetta, wiele czasu dyskutowałam o Darwiniez nauczycielem biologii, panem Hicksem, zbrojna w argumenty zaczerpnięte z książki pradziadkaPeltona.

Ale to nie Darwin był dla mnie problemem. Nic, co powiedziałby pan Hicks, nie mogłopodważyć mojej wiary w stworzenie świata według Księgi Rodzaju. Załatwił mnie dopiero Mendeli jego groszek – Mendel, mnich ogrodnik, bogobojny człowiek, który jak ja wierzył w KsięgęRodzaju. A konkretnie jego dominujące i recesywne geny, fenotypy i genotypy. Płatki małżowinyusznej. Jasne włosy. Hemofilia. I kolor oczu. Moje są brązowe. A moi rodzice mają niebieskie.Oboje.

Oto sprzeczność, która zrodziła we mnie wątpliwości. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś podważałdrugie prawo Mendla, dotyczące niezależnej segregacji cech – ani mama, ani pastor, nie znalazłamteż nic na ten temat w książce pradziadka Peltona. Nikt nie negował faktu, że za niebieskie oczyodpowiada gen recesywny i w związku z tym niebieskoocy rodzice nie mogą spłodzićbrązowookiego dziecka. Musiałam więc dokonać wyboru: albo uwierzyć własnym oczom, albozakwestionować wszystko, co o sobie wiedziałam.

Drozd, który skończył próbę, odleciał, być może w poszukiwaniu wdzięczniejszego audytorium.Wstałam więc i usiłowałam dojść do ładu z implikacjami prawa Mendla.

Wyjątki. Zawsze są wyjątki od reguły. Na tym zresztą polega wiara. Cuda. Według nauki nie mająprawa istnienia. A przecież Biblia mówi o rozmaitych zdarzeniach, które naukowcy uznali zaniemożliwe, bo były sprzeczne z prawami przyrody – jak rozstąpienie się morza, ozdrowieniechorych, zmartwychwstanie, niepokalane poczęcie. Trudno przecież zaliczyć kolor moich oczu dokategorii biblijnych przejawów dzieła Bożego na ziemi. Ale na więcej nie było mnie stać podczastego spaceru po lesie.

I chyba to odniosło skutek. Ostatniego ranka na obozie dzięki sile woli, głównie Chrisa,przebyłam w końcu mur. Brat przez cały czas głośno zagrzewał mnie do walki – jak Richard Gerew Oficerze i dżentelmenie, gdy pomagał dziewczynie rekrutowi pokonać mur i zdobyć patentoficerski.

Przebycie muru zakończyło sprawę, przynajmniej takie miałam wrażenie. Pokonałamwątpliwości, zwalczyłam je – z pomocą Chrisa. Zostawiłam je za sobą. Tak sobie mówiłam.

Tylko że dwa lata później, gdy wyjeżdżałam do college’u w Chicago, wątpliwości znowu dały

Page 19: Słodycz łez

o sobie znać. Gdy mama pomagała mi się pakować, nie wytrzymałam i poprosiłam ją, żeby wyznałami prawdę. Wtedy zrozumiałam, że moje wątpliwości były słuszne. W świetle historii, którą miopowiedziała, matka nagle wydała mi się kimś zupełnie obcym. Sama wydałam się sobie obca.

– Czy tata wie? – Tylko to pytanie przychodziło mi do głowy, kiedy skończyła.– Oczywiście, że wie. Przecież bym go nie okłamała, Jo!Ale mnie okłamałaś – miałam ochotę powiedzieć. I prosisz, żebym okłamywała innych.To wydarzyło się przed dwoma tygodniami. Teraz byłam w Chicago, przygotowywałam się do

zajęć, które miały się rozpocząć następnego dnia, i usiłowałam nie myśleć o tym, czegodowiedziałam się od mamy. Myślałam, że gdzieś pogrzebię całą tę historię i zapomnę, że ją w ogólesłyszałam. Ale zamiast tego znalazłam się przed pewnym budynkiem, po drugiej stronie ulicy. Liczbawygrawerowana w złocie na szklanych drzwiach zgadzała się z adresem znalezionym tego ranaw książce telefonicznej, obok nazwiska, którego nie zamierzałam szukać – moje palce zrobiły to samebez udziału świadomości.

Spojrzałam w lewo, w prawo i znowu w lewo. Nie jechały żadne samochody, które niepozwoliłyby mi przejść przez ulicę. Ale po chwili zeszłam z krawężnika i zaczęłam przechadzać siępo chodniku tam i z powrotem, spoglądając w okna budynku naprzeciwko i zastanawiając się, czy onjest w domu, jeśli to faktycznie ten mężczyzna – chłopiec – z opowieści mojej matki.

Wsadziłam ręce do kieszeni dżinsów i dotarłszy do końca chodnika, tym razem się nie cofnęłam;przeszłam dwie przecznice, a potem skręciłam i pokonałam następne dwie, jakbym wytyczała siatkęwspółrzędnych w miejscu, gdzie mieszkał, na wzór kwadratów Punnetta, za sprawą którychznalazłam się w tym miejscu.

Stopy podpowiadały mi, że czuję to samo, co kiedyś na lekcjach pana Hicksa, gdy prawo Mendlanegowało to, za kogo się miałam. Choćbym nie wiem ile razy wypełniała arkusz ćwiczeniowy, któryrozdał klasie pan Hicks, wymazywała litery i wpisywała je na nowo – małe i duże, geny dominującei recesywne – wciąż nie mogłam odnaleźć samej siebie w kwadratach Punnetta. W końcudopuściłam się oszustwa, poprzestawiałam litery, siłą nadając im sens, udając, że mój tata mabrązowe oczy, a nie niebieskie, żeby znaleźć dla siebie miejsce tam, gdzie go nie było. Dwa lataokłamywania samej siebie poszły jednak na marne.

Znowu zatoczyłam koło po okolicy i wróciłam przed budynek. Tym razem, spojrzawszy w jedną,a potem drugą stronę, przeszłam przez ulicę i odszukałam jego nazwisko na interkomie przy wejściu.

Mubarak S.A.To, że owo nazwisko – które matka zdradziła mi tak niechętnie dwa tygodnie wcześniej –

znajdowało się w książce telefonicznej, nie mogło być przypadkiem. Jeśli ten człowiek był tym, zakogo go miałam, to, że mieszkał w Chicago, stanowiłoby zbyt nieprawdopodobny zbiegokoliczności, jeden z tych, które trudno przełknąć. Jako osoba wierząca sceptycznie podchodziłam doprzypadków i zbiegów okoliczności.

Wciąż jednak się wahałam, czy nacisnąć guzik. Wtedy zobaczyłam, że z windy w budynkuwychodzi kobieta z wózkiem, która po chwili zaczęła zmagać się z drzwiami, więc przytrzymałam jedla niej. Kobieta podziękowała mi, potem odwróciła się i powiedziała coś pieszczotliwie dodziecka w wózku, które zamachało rączkami, a następnie odeszła ulicą, pewnie do parku, który przedchwilą minęłam. Spojrzałam na drzwi, wciąż otwarte. I poddając się, weszłam do środka,przecięłam hol i wkroczyłam do windy, a następnie pojechałam na jego piętro. Ruszyłamkorytarzem, szukając numeru mieszkania widniejącego na białych stronach książki telefonicznej.

Page 20: Słodycz łez

Znalazłam go i popatrzyłam na wizjer, żałując, że nie działa w obie strony. Zza drzwi dobiegałyciche dźwięki muzyki i wysoki kobiecy głos śpiewający w obcym języku. Podniosłam rękęi zapukałam mocno, ale bicie mojego serca zagłuszyło to pukanie.

Zanim otworzył drzwi, muzyka ucichła. A potem w progu stanął on.– Tak?– Eee… dzień dobry – powiedziałam. Mój wzrok zarejestrował kolor jego oczu, ciemnych, wręcz

czekoladowych.– Słucham panią.Za nim zobaczyłam pudła. Dużo pudeł. Chyba się pakował. Gdzieś wyjeżdżał.– Ja… eee… czy pan Sadik Mubarak?– Tak?– Czy… pana matka ma na imię Dina? – Tylko to pytanie przychodziło mi do głowy, bo zanim

przeszłam do rzeczy, musiałam się upewnić, czy mam do czynienia z właściwym facetem.– Tak.– Jestem Jo. Josephine March. Córka Angeli.– Angeli? – Zobaczyłam w jego oczach błysk. Pamiętał ją.

Page 21: Słodycz łez

Sadik

Na tym polega mądrość krokodyli, żeronią łzy, gdy zamierzają pożreć.

Francis Bacon

Miesiąc temu zapukała do moich drzwi nowo narodzona dla mnie córka, choć ma już osiemnaścielat. Przedstawiła się. Powiedziała swoje imię i nazwisko. Jo – Josephine – March.

I wyjaśniła powoli:– Jestem córką Angeli – a potem urwała, jakby mierzyła wzrokiem odległość między moimi

oczami, bo wyraźnie przeniosła spojrzenie z jednego na drugie.Zmarszczyłem czoło.– Angeli? – Rozjaśniła się, jakby się bała, że zapomniałem Angelę. Jak mógłbym ją zapomnieć?

Angela. Moja pierwsza amerykańska przyjaciółka. Piękna, niebieskooka – wysoka i smukła –w której byłem kiedyś zakochany, a przynajmniej tak mi się wydawało. Pierwsza, do której czułemcoś takiego, choć oczywiście nie ostatnia. Zagubiona, niepewna dziewczyna, którą poznałem, gdysam byłem zagubionym, niepewnym chłopakiem – a jednocześnie gniewnym, ponurym, pełnym urazy.Nie, nie zapomniałem Angeli.

Jo wypuściła powietrze z płuc, ponieważ wcześniej wstrzymywała oddech. A potem powiedziała,kim jest – dla mnie. Po chwilowym szoku, którego doznałem, gdy tak staliśmy na progu mojegomieszkania – musiałem przytrzymać się framugi, bo to, co powiedziała, mnie zamroczyło –widocznie zaprosiłem ją do środka. I tam ją zastałem, wśród pudeł w salonie. Spojrzałem jejw twarz, aby sprawdzić, czy jest do mnie podobna. I zobaczyłem coś, co przypomniało mi mojąmatkę. Czy był to wyraz jej ciemnych, szeroko otwartych oczu? Kształt ust, lekko rozchylonych,niepewnych? Regularne rysy twarzy? Twarzy równie pięknej.

Może wrażenie, że ją znam, nie wynikało wcale z podobieństwa do matki, nie miało nicwspólnego z jej oczami, ale moimi. Już kiedyś coś takiego przeżyłem – patrząc na osobę nieznajomą,która nie powinna być nieznajoma. Zauważyłem, że ona też na mnie patrzy, że szuka siebiew mężczyźnie, którego właśnie poznała, i widzi twarz ciemniejszą niż jej własna, gęstsze brwi,trochę za długi nos i czarne włosy. Potem, gdy już mi się przyjrzała – zanim jeszcze sam zdążyłemprzeanalizować swoje uczucia, jeśli w ogóle coś czułem – powiedziała, że chciałaby mnie poznać.

Co odrzec na taką prośbę – i to kogoś takiego? Już samo jej istnienie rzucało cień wątpliwości nawszystkie odpowiedzi, które znałem – a przynajmniej wydawało mi się, że znam. Moje nazwisko,Sadik Ali Mubarak, już poznała. Adres też, bo w przeciwnym razie by jej tu nie było i niepostawiłaby mnie wobec czegoś więcej niż niemożliwego – gdyż było to możliwe, tylko zostałoprzeoczone, zatajone i stanowiło zupełną niespodziankę – tak że straciłem dech wobecprawdopodobieństwa innych faktów, które powinienem znać, ale nie znałem.

Inne stosowne informacje, których mogłem udzielić – numer prawa jazdy i ubezpieczenia, stan

Page 22: Słodycz łez

cywilny, wykształcenie, nazwy należących do mnie firm, dane osobowe, które podawałem setki razyw formularzach i podaniach dla rządu, banków czy ubiegając się o kredyt na samochód, wymaganeprzez biurokrację personalia potrzebne, aby przyznać mi to, do czego mam prawo, oficjalnie,w dwóch krajach, i odmówienie tego, do czego tego prawa nie mam – wszystko to było nieistotnewobec zasadniczego pytania, które chciała mi zadać. Poprosiłem, żeby usiadła na fotelu, na którymsam siedziałem, zanim poszedłem otworzyć drzwi. Potem zrobiłem sobie miejsce na kanapie, naktórej piętrzyły się stosy rzeczy wyłożonych do spakowania. Na stoliku do kawy przed nami leżałmój paszport, już przygotowany, razem z biletem lotniczym, który kupiłem wiele tygodni przed tym,jak do mnie zapukała – stanowiące początek podróży, którą podejmowałem wiele razy, nie mogącznaleźć sobie miejsca ani w tym świecie, ani w tamtym.

Teraz zawahałem się przed wyruszeniem w tę samą podróż, tylko za pośrednictwem słów.Zawahałem się, ponieważ wiedziałem, że choćbym się bardzo starał, nie zdołam odmalować przednią obrazów, które nagle, w sposób niepojęty, stanęły mi przed oczami. Obrazy z dzieciństwa, zanimmoje życie zmieniło się na zawsze – sceny i doznania ze świata opowieści i zwyczajów, których tamłoda Amerykanka, moja córka, nie mogła zrozumieć. Bo jakżeby inaczej? Było za wiele rzeczy doprzełożenia, rzeczy osadzonych w kontekście, którego nie znał nikt z opuszczanego przeze mnie po razkolejny świata.

Jednak spróbowałem. Byłem jej winien chociaż to jedno.

Krąg mojego dzieciństwa był mały i bezpieczny. Był to świat kobiety, mojej matki, mieszczący sięw domu, w którym ona sama spędziła dzieciństwo – starym domu, z czasów jeszcze przedPodziałem, o wypaczonych podwójnych drzwiach z od dawna łuszczącą się farbą. Zanimwprowadzili się do niego rodzice matki, którzy wyjechali z Bombaju do nowo utworzonegoPakistanu, kiedyś mieszkała w nim inna rodzina Hindusów, która z kolei uciekła do nowychniepodległych Indii. Okna od frontu były zasłonięte okiennicami i siatką, tak że nie dało się wyjrzećprzez nie na wąską ulicę z budynkami mieszkalnymi po obu stronach. W środku jednak niebrakowało światła słonecznego, a to dzięki otwartemu dziedzińcowi pośrodku niegdyś okazałejbudowli, wyłożonemu mozaiką, wyblakłą, bo wystawioną na działanie żywiołów – gorącego,jaskrawego słońca Karaczi, gęstej porannej mgły i nagłych, choć nieczęstych ulewnych deszczy.

Z jednej strony od dziedzińca odchodził korytarz, który prowadził do pokojów w amfiladzie; móji matki był drugi z trzech. Po przyległej stronie znajdowały się salon i jadania, z taką samą rudawąmozaiką na podłodze jak na podwórku, z dużych kafli ułożonych w geometryczne kwiatowe wzory;były to drogi, po którymi jeździłem samochodzikami, pola bitew staczanych przez ołowianeżołnierzyki, które ustawiałem w szeregi, wydając, jak to mali chłopcy, rozmaite odgłosy, imitującewarkot silnika czy szczęk broni. Po przeciwnej stronie dziedzińca znajdowała się kuchnia, dużeciemne pomieszczenie z cementowymi klocami w charakterze mebli. Mieściła się w nim kuchenkagazowa, a także – w kącie – zlew w podłodze, gdzie siedziała w kucki Masi, stara służąca, należącado rodziny od czasów, zanim jeszcze przyszedłem na świat, i szorowała garnki, naczynia i przyborykuchenne, które pojawiały się, gdy w wyniku wyczynianych przez matkę cudów rozlegało sięcudowne skwierczenie cebuli i z patelni unosiły się drażniące gardło opary suchych przypraw.Wypędzały mnie one z kuchni na podwórko, gdzie skakałem z jednego kafla na drugi, w zasięgu

Page 23: Słodycz łez

wzroku matki, słysząc głos jej i Masi, gdy śmiały się i gawędziły.Lodówka, stojąca daleko od kuchni, w jadalni po drugiej stronie podwórka – kapryśny stary

rupieć znany jako „urządzenie” – miała ruchomą klamkę, która powodowała wyładowanieelektryczne, jeśli ktoś ją dotknął, nie owinąwszy wcześniej ręki ścierką. Na dachu zaś, nad salonem,jadalnią i sypialniami, znajdował się taras w kształcie litery L, obejmujący dwa boki podwórka.Stały tam stół i niskie fotele, z widokiem na ulicę, na którą nie można było wyjrzeć z domu. Murekwokół tarasu był niski, więc matka nie pozwalała mi do niego podchodzić i wołała mnie ostro, gdysię zapominałem. Kiedy pod wieczór robiło się chłodniej, wdrapywałem się na taras potrzeszczących drewnianych schodach, mocno trzymając ją za rękę, a potem siadaliśmy razemi obserwowaliśmy spokojne życie ulicy. Matka popijała herbatę, którą przynosiła jej Masi, czytałagazetę albo opowiadała mi różne bajki i inne historie.

– Opowiedz mi jeszcze raz bajkę o małpie i krokodylu – prosiłem.Matka się uśmiechała.– Znowu? To twoja ulubiona, na?Kiwałem głową.Wtedy przymykała oczy, jakby chciała przywołać moje ulubione postaci, i zaczynała:– Dawno, dawno temu była sobie małpa, która mieszkała sama na drzewie dźamun.– Dlaczego mieszkała sama, ami?– Bo była niemiłą małpą… dziwną, inną niż wszystkie. Koleżanki jej nie lubiły. Mieszkała więc

sama na wielkim, gęstym, zielonym drzewie dźamun, które owocowało przez cały rok.– Było takie jak to? – pytałem i wskazywałem wysokie drzewo rosnące w ogrodzie sąsiada, które

ocieniało róg tarasu i obsypywało go owocami, ale tylko raz do roku.– Tak. Takie jak to. Tylko że tamto, małpie, rosło na brzegu rzeki i rodziło owoce cały czas.

Małpa nigdy nie była głodna i nie potrzebowała do życia nic poza słodkawo-kwaskowatymidźamunami. Ale czuła się samotna.

– Dopóki nie spotkała krokodyla?– Tak. Pewnego dnia rzeką przypłynął krokodyl i wyszedł na brzeg, gdzie w cieniu drzewa

odpoczywała małpa. Ta patrzyła na niego przez chwilę, bo nigdy wcześniej nie widziała z bliskatakiego zwierzęcia. A potem zawołała: „Cześć, krokodylu!”. A krokodyl odpowiedział: „Cześć”.

„Skąd się wziąłeś?” – spytała zaciekawiona małpa.„Och, z drugiego brzegu rzeki” – odrzekł krokodyl.„Jesteś głodny?” – pytała dalej małpa.„Cóż, krokodyle z natury są głodne”.„Masz tu kilka dźamunów! – zawołała i rzuciła mu owoce, szczodrze się nimi dzieląc. Krokodyl

zjadł je, bo bardzo mu smakowały, były słodkie, miękkie, soczyste. „Dziękuję ci” – powiedział. –„Pyszne”.

„Proszę bardzo” – odparła małpa. „Przyjdź jutro, to dam ci więcej”. Więc krokodyl nazajutrzzjawił się znowu. Przypływał codziennie. I każdego dnia on i małpa rozmawiali ze sobą. Onopowiadał jej o swoich podróżach po rzece, a ona słuchała i częstowała go owocami. I zanim sięzorientowali, małpa i krokodyl stali się przyjaciółmi. To był niezwykły moment. Bo jeszcze niesłyszano, żeby małpy i krokodyle żyły ze sobą w przyjaźni. Po prostu ta małpa i ten krokodylwznieśli się ponad instynkt i cieszyli się wzajemnie swoim towarzystwem, tak jak przyjaciele.

Któregoś razu zaczęli rozmawiać o rodzinie. Małpa wyznała, że żyje sama, z dala od innych małp.

Page 24: Słodycz łez

A krokodyl opowiedział jej o swoich braciach, siostrach i rodzicach, z którymi mieszkał po drugiejstronie rzeki.

„Dlaczego dopiero teraz mi mówisz, że masz rodzinę?!” – zawołała małpa. – „Dałabym ci dla nichowoce!”. I tak zrobiła następnego dnia. „To bardzo miłe z twojej strony” – powiedział krokodylnaprawdę wzruszony jej hojnością. „Dla przyjaciela – wszystko” – odparła.

Tego dnia po powrocie do domu krokodyl podzielił się z rodziną darem od swojej przyjaciółkimałpy. Owoce wszystkim bardzo smakowały, więc zapytali, gdzie je znalazł. Krokodyl opowiedziałim o przyjaźni z małpą, o tym, jaka ona jest i jakie miłe stanowi towarzystwo. Wszyscy bylizdziwieni, że mówi tak o małpie, która do tej pory była dla nich tylko pożywieniem.

Wtedy jeden z jego braci, najstarszy, zaczął się z niego śmiać. „Co z ciebie za krokodyl, żeprzyjaźnisz się z małpą? My je zjadamy, a nie przyjaźnimy się z nimi, nie wiedziałeś?!”.

„Wiedziałem – odrzekł krokodyl – ale ta małpa jest inna niż pozostałe. I jest moją przyjaciółką”.„Przyjaciółką!” – Pod przewodnictwem najstarszego brata wszyscy ryknęli śmiechem. „To

nienaturalne!” – powiedzieli.Biedny krokodyl poczuł się bardzo urażony. Postanowił więcej nie wspominać o małpie. Ale było

już za późno. Codziennie, kiedy wracał z wizyty u swojej przyjaciółki, rodzina się z niego śmiała.Starszy brat pochwalił się przed nim, że kiedyś zjadł małpę. „Och, one mają takie delikatne,

smaczne mięso, że aż na samą myśl ślina napływa mi do paszczy! A ta twoja małpa, która nic nierobi, tylko przez całe dnie je te soczyste owoce, to dopiero musi być pyszna!”.

Krokodyl odwrócił się od brata i usiłował go nie słuchać. Ale brat nie chciał dać za wygraną.„Wiesz, która część małpy jest najlepsza? Najsmaczniejsza? Serce… mniam, mniam, jestprzepyszne! A serce tej twojej małpy – brat krokodyla kłapnął paszczą z ostrymi zębami – o, tak, onomusi prawdziwym przysmakiem! Ale po co ja to mówię? Jesteś zbyt tchórzliwy, żeby się przekonać,czy mówię prawdę. Tylko odważne krokodyle mogą skosztować małpiego mięsa. Zastanawiam się,czy ty naprawdę jesteś jednym z nas”.

Słowa brata gnębiły naszego krokodyla. Czuł się urażony w swojej dumie, a jednocześnierozdarty. Z jednej strony małpa była jego przyjaciółką. Okazywała mu taką dobroć, że musiałhonorować tę przyjaźń. Ale w końcu był przecież krokodylem. I codziennie rodzeństwoprzypominało mu, że krokodyle nie przyjaźnią się… i nie powinny przyjaźnić… z małpami. Mówiły,że jest tchórzliwym krokodylem, bo nawet nie próbuje zjeść jednej z nich. A on za każdym razem, gdysłyszał, jak pyszne jest małpie mięso, jak delikatne małpie serce, zaczynał się ślinić. I wreszciełakomstwo wzięło górę nad poczuciem honoru.

Następnego dnia, gdy odwiedził małpę, powiedział do niej: „Przyjaciółko! Moja rodzinazwróciła mi uwagę, że ty dzielisz się ze mną owocami i przesyłasz je dla nich, a ja dotąd niczym cisię nie odwdzięczyłem. Prosili mnie więc, żebym zaprosił cię na drugą stronę rzeki, bo chcielibypoznać przyjaciółkę, która jest dla mnie taka szczodra”.

Małpa bardzo się ucieszyła.„Och, krokodylu! Ty i twoja rodzina jesteście bardzo mili. Ale jak mam was odwiedzić? Jestem

małpą. Żyję na lądzie”.„To nie jest żadna przeszkoda – odrzekł krokodyl. – Wskocz mi na grzbiet, a ja zabiorę cię na

drugą stronę rzeki”.Samotna małpa miała ochotę zejść ze swojego drzewa. „Dlaczego nie?” – odpowiedziała

i wskoczyła krokodylowi na grzbiet.

Page 25: Słodycz łez

Krokodyl ledwie nad sobą panował. Teraz, gdy miał małpę na grzbiecie, myślał tylko o tym, comówił mu brat. Ślina napłynęła mu do paszczy na myśl, że zaraz zje serce przyjaciółki. Wypłynął naśrodek rzeki i tam się zatrzymał.

„Dlaczego się zatrzymałeś, przyjacielu?”„Zatrzymałem się, moja droga, bo jestem krokodylem. Ty jesteś małpą. A prawdziwe krokodyle

pożerają małpy. Wyobrażam sobie, że musisz być pyszna… przez całe dnie jadasz te smacznedźamuny. Bardzo mi przykro, małpo, ale postanowiłem pożreć twoje serce”.

Małpa milczała przez chwilę. Potem, zastanowiwszy się szybko, odparła: „Och, przyjacielu!Szkoda, że wcześniej mi tego nie powiedziałeś! Chętnie podzieliłabym się z tobą moim sercem. Alena wszelki wypadek zostawiłam je na drzewie. Zabierz mnie tam z powrotem, żebym mogła jezabrać”.

Z łakomstwa krokodylowi odebrało rozum. Bez namysłu ruszył w stronę brzegu rzeki, tam, gdzierosło drzewo dźamun. Nie mógł się już doczekać, żeby zjeść serce małpy, i ślinił się bardzo. Gdyznaleźli się na brzegu, małpa przebiegła po grzbiecie krokodyla i wskoczyła na drzewo.

Krokodyl powiedział do niej: „Pospiesz się, przyjaciółko, bo już nie mogę się doczekać, żebyskosztować twojego serca”.

„Ty głupi krokodylu! Miałam serce ze sobą przez cały czas. Zdradziłeś naszą przyjaźń, więcokłamałam cię, żeby się ratować. Nie będę już twoją przyjaciółką i możesz zapomnieć o moichowocach! Nigdy więcej ich ode mnie nie dostaniesz!”.

Krokodyl był oszołomiony. „Oszukałaś mnie, przyjaciółko?”Małpa odparła: „A tak. Tak jak ty mnie. Ale ty to zrobiłeś z łakomstwa, a ja, żeby ocalić życie”.Krokodyl uświadomił sobie, ile kosztowało go łakomstwo. Stracił nie tylko przyjaźń, ale i owoce,

które uwielbiał i których pragnął. Zaczął więc płakać i prosić o przebaczenie. Jednakże małpa niechciała mu przebaczyć, bo już mu nie ufała. Znowu stała się samotna. Ale przynajmniej byłabezpieczna.

Później mama i ja siedzieliśmy w milczeniu – słuchaliśmy odgłosów dochodzących z sąsiednichdomów: matki wołającej dziewczęta, które mieszkały po jednej stronie, pani domu wzywającejsłużącego po drugiej. Przed zachodem słońca wszyscy uliczni sprzedawcy odjeżdżali: zachwalającpo drodze swoje towary w piosence, którą śpiewali od rana do wieczora, pchali wózki zewszystkim, począwszy od zabawek i słodyczy, po owoce i warzywa.

Nigdy nic z tego nie kupowaliśmy. Kilka razy w tygodniu natomiast chodziłem z matką na sabzimandi, targ warzywny. Po wyjściu z domu matka naciągała na głowę dupattę. Szliśmy donajbliższego skrzyżowania i tam zatrzymywaliśmy pyrkający trzykołowy motor, z tych, którepowszechnie spotyka się w Karaczi. Opuszczając mały świat, jakim był nasz dom, widziałem, jakmatka się cieszy, że może wyjść na zewnątrz i pogrążyć się w zgiełku dużego miasta. Na targudotykała owoców i warzyw i wąchała je, podczas gdy ja szedłem z nią uczepiony rąbka jej kamiz,i raz po raz odpowiadała na pozdrowienia handlarzy, którzy ją rozpoznawali i śmiali się serdecznie,kiedy kiwała głową, słysząc podawane przez nich ceny. Potem mówiła do mnie – ale tak, by słyszeli– że jeśli cebula nie stanieje, będzie musiała przyrządzać do pijaz, używając nawet nie połowy, alejednej czwartej jej ilości w stosunku do tego, co zalecał przepis. Oni nazywali ją „siostrą” albo„córką”, a ona mówiła do nich „bracie”, „stryju” albo „wuju”, i widziałem, że lubi te krótkiewymiany zdań, anonimowe znajomości, które nie stanowiły zagrożenia dla kogoś, kto spędzałwiększość życia w społecznej izolacji, czego zresztą nie byłem świadomy. Nie sądzę, żeby matka

Page 26: Słodycz łez

miała jakichś znajomych z wyjątkiem tych sympatycznych ludzi i Masi.Byłem bardzo nieśmiałym dzieckiem i rzadko odzywałem się do kogokolwiek poza domem.

Pamiętam, że gdy jeden ze znajomych sprzedawców, którzy zdaniem mamy mieli dobre ceny,próbował zagadnąć mnie przy jakiejś okazji: „No, baba, jakie warzywa pomożesz dziś mamieprzyrządzić?”, ująłem matczyną dupattę, zasłaniając się nią, naciągając sobie długi szal na twarzi patrząc na świat przez ziarnistą soczewkę szyfonu – szarego, ciemnoniebieskiego, zielonego,brązowego czy białego, zależnie od koloru śalwar kamiz, jaką matka włożyła tego dnia, czy toz cienkiej bawełny latem, czy z lnu zimą, zawsze w stonowanym kolorze w subtelne wzory –odcieniu odpowiednim dla wdowy w żałobie, stłumionym, lecz nie czarnym, który był ceremonialnąbarwą zarezerwowaną dla szyitów, czyli nas, tylko na jedną porę roku. Z lękiem spoglądałemw życzliwe oczy lśniące nad budzącym lęk gęstym wąsem – grubym i ciemnym, zawadiackopodkręconym na końcach. Handlarz śmiał się ze mnie, odsłaniając zbrązowiałe od betelu zęby,i uśmiechał się do mojej matki, która odwracała się, także z uśmiechem, i wracała do wybieraniapomidorów, sprawdzała, czy są dojrzałe, zawsze kontrolując te poufałości zgodnie z niepisanymizasadami, obowiązującymi w stosunkach między mężczyznami a kobietami, między klasą wyższąi niższą.

Gdy wracaliśmy do domu, matka, po zmyciu z siebie zapachu przypraw i cebuli, przystępowała domodlitwy; wcześniej zdejmowała szyfonowy szal, aby narzucić na siebie grubszy biały ćadar domodłów, który okrywał jej włosy i spowijał ciało. Kiedy pochylała się do sadżdy, czasamiwłaziłem jej na plecy i obejmowałem ją mocno za szyję – pasażer na gapę w podróży, jaką była jejmodlitwa. Ona nie zmieniała pozycji, nie odrywała czoła od modlitewnego dywanika, czekając, ażktoś zdejmie mnie z niej. Miała dla mnie niewyczerpaną cierpliwość – wiedziałem, że jestem dla niejwszystkim.

Poza wyprawami na targ wychodziliśmy z domu – co tydzień – aby pojechać do wielkiej fortecy,jaką był dom Abbasa Alego Mubaraka i jego żony Sajidy, moich dziadków ze strony ojca, którzyw każdy piątek przysyłali po nas samochód. Kierowca, Śarif Muhammad Ćaća, brat naszej służącejMasi, oznajmiał swój przyjazd, trąbiąc klaksonem, a potem pukał do drzwi, aby zajść z wizytą dosiostry, podczas gdy matka w ramach przygotowań do wyjścia czesała mnie i myła mi twarz. Kiedybyliśmy gotowi, wsiadałem z matką na tylne siedzenie wozu i trzymając ją za rękę, chłonąłemwidoki miejskich ulic, dzielących nasz dom od rezydencji, do której samochód należał. Poprzyjeździe na miejsce matka i ja siadaliśmy obok siebie na jednej z czterech kanap – kunsztownierzeźbionych, wyściełanych niebieskim aksamitem – w ogromnym salonie, oświetlonym blaskiemżyrandoli, które lśniły i iskrzyły. Tam moja babka – nazywana przeze mnie dadi – częstowała mniespecjalnie przygotowanymi smakołykami i obdarowywała zabawkami oraz cukierkami,opakowanymi niczym prezenty, jakby to były moje urodziny – i tak co tydzień. Dziadek, czyli dada,próbował ze mną rozmawiać. Przeważnie jednak przez całą wizytę trzymałem się matki, wtulałembuzię w jej łono za każdym razem, gdy ktoś chciał mnie od niej odciągnąć.

To irytowało dadi, więc jeszcze bardziej zaciskała usta niż początkowo, na sam widok mojejmatki; patrzyła spod zmrużonych powiek na tę kobietę, rodzicielkę jej wnuka, której najwyraźniej nielubiła, i mawiała:

– Jest już dostatecznie duży, aby pobyć z nami sam, Dino. To niedobrze, że nie odstępuje cię nakrok.

Na to włączał się dada:

Page 27: Słodycz łez

– To jeszcze małe dziecko, Sajida, daj spokój.Mnie jednak nie opuszczał lęk, niezależnie od tego, jak babka by się do mnie uśmiechała, iloma

prezentami usiłowałaby mnie przekupić. Wielokrotnie towarzystwa dotrzymywał nam kuzyn Dźaferrazem ze swoją matką – siostrą mojego ojca, która miała na imię Asma, ale nazywałem ją fupidźan –i wspólnie z dadi próbował oderwać mnie od mamy. Patrzyłem, jak bawi się przeznaczonymi dlamnie zabawkami i ciągnie moją matkę, aby dołączyła się do niego na podłodze. Zawsze chętnie torobiła, więc w końcu, po cichu, w jej cieniu, zaprzyjaźniłem się z nim. Nazajutrz przez cały dzieńo niczym innym nie mówiłem, lecz byłem zbyt nieśmiały, aby się do Dźafera odezwać.

Co wieczór matka kładła się przy mnie na naszym wspólnym łóżku i śpiewała mi do snu – w urdui po angielsku – głosem, który był dla mnie najpiękniejszy na świecie. Walczyłem z samym sobą, abynie zasnąć i wciąż go słyszeć, gdy ona, tuląc mnie do siebie, przeczesywała mi palcami włosy – tamoja wieczorna walka zawsze jednak kończyła się słodką przegraną, całkowitą kapitulacją wobecsnu, którym potrafi się cieszyć tylko małe dziecko.

Ze zdumieniem pewnego dnia usłyszałem jedną z tych moich ulubionych piosenek w radiuw samochodzie dziadków – Love Me Tender – gdy wracaliśmy do domu po jednej z wizytw wielkim domu.

– Ami, to twoja piosenka – powiedziałem szeptem, bo wstydziłem się kierowcy, ŚarifaMuhammada Ćaćy.

Matka zaśmiała się i przyłożyła mi dłoń do policzka.– Moja piosenka? Nie, Sadi. To piosenka Elvisa Presleya.Pokręciłem głową i ściągnąłem brwi, ponieważ to mi nie pasowało – piosenka brzmiała obco

w wykonaniu obdarzonego barytonem mężczyzny o osobliwym nazwisku.Były dwa miesiące w roku, gdy matka nie śpiewała mi wieczorami piosenek. A tych, które w tym

czasie śpiewała, musiałem słuchać za dnia razem z innymi. Nagle granice naszego spokojnegoświata stawały się wyraźne, gdy życie towarzyskie szyitów z Karaczi – życie, którego nie znałem,pełne przyjęć i uroczystości weselnych, pikników na plaży i nieustannych spontanicznych,niezapowiedzianych wizyt, w których i tak nie brałbym udziału – przechodziło w okres rytualnejżałoby, tak głębokiej i autentycznej, że trudno było uwierzyć, że opłakiwani zmarli przez wielomawiekami. Odbiorniki radiowe i telewizyjne w szyickich domach milkły, przynajmniej na pierwszychdziesięć dni z tych dwóch miesięcy. Na ten czas z szaf wyjmowano i przywdziewano czarne ciężkiestroje, które potem, do końca owego dwumiesięcznego okresu, ustępowały miejsca ubioromw czarno-białe i czarnoszare wzory. Biżuterię chowano, rezygnowano z makijażu. W miesiącachmuharram i safar historie, które opowiadała mi matka popołudniami na tarasie, były już inne i jejsłowa splatają się teraz dla mnie z rytuałami, symbolami i pieśniami tych dziwnie zmysłowych dni –imiona i fabuły są tak związane z dźwiękami, zapachami i smakami, że zlewają się w jedno w mojejpamięci.

– Przez dwa miesiące w roku nosimy czerń, Sadi – mówiła matka. – Nie słuchamy wtedy muzyki.Opłakujemy to, co wydarzyło się niemal tysiąc czterysta lat temu. Jakby to stało się dziś.Opłakujemy rodzinę naszego ukochanego Proroka, Mahometa, pokój z Nim, i bolejemy nad niąbardziej niż nad naszymi własnymi problemami i kłopotami. Nad rodziną Proroka, który dał namKoran… przesłanie jedności i sprawiedliwości. Dzięki niemu zjednoczył on dzikich Arabów, którzytoczyli spory, walczyli ze sobą i zabijali się nawzajem, czcili kamienie i posągi i zakopywaliżywcem niemowlęta płci żeńskiej. Byli ciemnymi, prymitywnymi ludźmi. A za życia Proroka, pod

Page 28: Słodycz łez

jego przewodnictwem, stali sięjednym narodem, jedną społecznością.Pamiętam smugi wonnego dymu unoszącego się w salonach różnych domów, w których zbierały się

kobiety – między innymi w domu dziadków ze strony ojca; ów dym pochodził z kadzidełek, którezapalano codziennie w muharramie. I zapach róż zrywanych i wstawianych do wazonów naprowizorycznych ołtarzach, szczególnie intensywny w upalnym, wilgotnym klimacie Karaczi,a później, na koniec tych zgromadzeń, wody różanej z przygotowanych wcześniej ozdobnychsrebrnych buteleczek o cienkich szyjkach, którą spryskiwano rozgorączkowane kobiety.

Pamiętam przyciszone, szeptane powitania, wymieniane przez przybywające kobiety, ubrane całew czerń, które zrzucały buty, starannie, z cichym szuraniem ustawiały je z boku, a potem wkraczały nawykrochmalone białe prześcieradła przykrywające dywany w opróżnionych z mebli pokojach.Starsze zazwyczaj przychodziły pierwsze, poprawiały dupatty albo palla swoich sari, zakrywającgłowy, a potem zasiadały na podłodze – przeważnie z głośnym strzykaniem w stawach – podścianami, o które mogły się oprzeć; przyznawały się w ten sposób do swojego wieku, aby zyskaćjeden z niewielu przywilejów, jakie im dawał. Cicho stukały paciorki do modlitwy, czemutowarzyszyły niemal bezgłośne ruchy warg, gdy typowa dla starości pobożność szukała wyrazuw powolnych gestach, idących w parze z punktualnością w społeczeństwie, które nigdy nie uległotyranii czasomierzy.

– Po kilku latach od śmierci Proroka – ciągnęła matka – muzułmanie zaczęli zapominać, czego sięod niego nauczyli. Ich przywódcą stał się bardzo zły człowiek, Jazid. Ludzie się go bali, gdyż byłtyranem, żądnym władzy i chciwym.

Okrutnym i niesprawiedliwym. A także tchórzem, pozbawionym honoru. On zaś bał się jednegoczłowieka… prawego Imama Husajna, naszego pierwszego imama, wnuka Proroka, syna Alegoi Fatimy, mieszkającego w Medynie. Żyli jeszcze tacy, którzy pamiętali Mahometa i jego nauki: żebykarmić biednych, opiekować się wdowami i sierotami, nie zapominać, że życie jest tylko podróżąw jedną stronę, bo kiedy dobiegnie końca, zostaniemy rozliczeni z krzywd, które wyrządziliśmyinnym i sobie. Ci, którzy zachowali w pamięci te lekcje, byli lojalni wobec Husajna. A Jaziduważał, że ta lojalność zagraża jego władzy. Zażądał więc od Husajna, aby złożył mu przysięgęwierności jako władcy. Imam, który wiedział, jak zepsuty jest Jazid, odmówił.

Później atmosferę oczekiwania, wprowadzaną przez starsze kobiety, zakłócały już nie takie cichegłosy, gdy młode kobiety, dla których sama pobożność była mniej ważna niż to, aby postrzegano jejako pobożne, a także te bogatsze, które nie przywykły w codziennym życiu do wyrzeczeń i ofiarbędących celem tego rodzaju zgromadzeń, witały się ze sobą serdecznie, a szeptem mówiły tylkowtedy, gdy chciały podzielić się najnowszymi plotkami o nieszczęściach i skandalachw społeczności, bo przecież tak naprawdę po to się spotykały.

– Mieszkańcy miasta Kufa, którzy jak tylu innych także zaczęli zapominać nauki Proroka, zaprosiliImama Husajna do siebie jako duchowego nauczyciela. On przyjął ich zaproszenie i opuścił Medynę,odbywając po drodze pielgrzymkę do Mekki. Imam wiedział, że jego życie jestw niebezpieczeństwie, ponieważ nie chciał spełnić życzenia tyrana Jazida, lecz mimo to podróżowałtylko z rodziną i przyjaciółmi, bez żadnych oddziałów zbrojnych. Gdy wyjechał z Mekki do Kufy,jego karawanę zatrzymały wojska Jazida. Została ona zmuszona do rozbicia obozu pod Karbalą,w pobliżu rzeki Furat, czyli Eufrat. Tam Husajn oznajmił ludziom Jazida, że nie chce z nimi walczyć,nie chce rozlewu krwi. Poprosił ich, aby pozwolili mu wrócić do domu. W pokoju. Oni jednakodmówili. Trzy dni przed dziesiątym dniem muharramu – opowiadała dalej matka – wojska Jazida

Page 29: Słodycz łez

odcięły im dostęp do rzeki, więc nie mieli co pić ani co jeść, bo skończyły im się zapasy. W nocprzed Aszurą, dziesiątym dniem muharramu, Imam Husajn próbował nakłonić rodzinę i przyjaciół,by nie poświęcali dla niego życia i zostawili go jego losowi. Nikt z nich nie posłuchał. Natomiastjeden z dowódców wojskowych Jazida, Hurr, ten sam, który zatrzymał karawanę Husajna i zmusił godo postoju pod Karbalą, przeszedł na jego stronę, choć wiedział, co ten krok oznacza: pewną śmierć.I nazajutrz ludzie ze świty Imama, głodni i spragnieni, stoczyli w jego obronie walkę.

Później niewielka grupa kobiet zbierała się przy poduszce leżącej przed starannie przystrojonymołtarzem, stołem nakrytym czernią i ustawionym na jednym końcu pokoju – przy ścianie, pod którąstały wysokie drągi obwieszone bogatymi tkaninami i zwieńczone ręcznie wykonanymi maskami zesrebra i złota. Na jednym z nich, z tkaniną przyozdobioną postacią lwa, wisiał muśk, bukłak z wodą,dla Abbasa, jak wszyscy wiedzieli.

– Brat Husajna, Abbas, który niósł sztandar, nie mógł patrzeć, jak niewinne dzieci z obozuumierają z pragnienia. Kiedy pod przewodnictwem Sakiny, jego ukochanej bratanicy, przyszłyprosić go o pomoc – swojego dzielnego stryja, który nigdy niczego im nie odmawiał – zgodził sięwyruszyć w pojedynkę nad rzekę, aby przynieść dla nich wodę w swoim muśku.

Wraz z szelestem pożółkłych kartek sfatygowanego zeszytu szkolnego o rozpadającej się okładcerozlegało się znaczące chrząknięcie stojącej pośrodku kobiety, przeważnie w średnim wieku, któramiała już na nosie okulary do czytania w grubych oprawkach.

Skrzekliwym szeptem mówiła, kończąc wykrzyknikiem:– Salawat!Wtedy, jak na komendę tłum pozostałych, który czasami liczył już setkę, odpowiadał chóralnie:– Allahumma sali ’ala Muhammad wa ali Muhammad!Zaczynały się marsija, nosowe chóralne śpiewy w żałobnej tonacji; po ich zakończeniu nieliczne

obecne dzieci wychodziły z pokoju. Podczas zgromadzeń w domu dziadków kuzyn Dźafer wtedywstawał i dawał mi znak, bym szedł za nim. Ja jednak nigdy tego nie robiłem, bo nie chciałemopuścić matki. Kiedyś odważyłem się oddalić od niej kilka kroków; stanąłem w oknie i wyjrzałem narozległy ogród, gdzie zebrała się grupa dzieci, które w przeciwieństwie do mnie wyszły z Dźaferem.Byli to moi kuzyni, jak szeptem poinformowała mnie matka: bliżsi, dalsi i najdalsi. Bawili sięw baraf-pani – „zimną wodę”, czyli po prostu w berka – i w „czerwone światło, zielone światło”,biegając w amoku jak to dzieci, gdy dorośli są zajęci. Za sobą słyszałem kolejne salawatoznaczające koniec jednej marsija i początek następnej. Później rozlegało się zbiorowe salawat,gdy miejsce na okrytym czernią krześle, ustawionym w kącie, zajmowała zakira, która rozpoczynałakazanie.

– Abbas dotarł bezpiecznie nad rzekę i napełnił wodą bukłak, ale sam się jej nie napił, nie chciałpić, gdy jego brat, i dzieci, i kobiety z obozu cierpieli pragnienie. Niestety, w drodze powrotnejotoczyli go nieprzyjacielscy żołnierze, którzy nie zdołali go zatrzymać wcześniej, gdy szedł nadwodę. Abbas, ukochany brat Husajna, został zaatakowany ze wszystkich stron, a kiedy usiłowałutrzymać bukłak, obcięto mu ramiona. Gdy wrogowie w końcu przebili worek z wodą, którawyciekła i wsiąkła w piasek, przepadła nadzieja na uratowanie dzieci.

Wyraźny głos zakiry wznosił się i opadał z każdym wypowiadanym zdaniem, kiedy przemawiałado słuchaczek głośno i gniewnie – na jaki temat, jeszcze wtedy rozumiałem. Przez dłuższy czaspatrzyłem, jak dzieci ganiają się w ogrodzie, gdy nagle jej głos, niski, pełen emocji, przybierałdramatyczny ton. I wtedy następował płacz. Rozlegały się różne żałosne dźwięki, zawsze

Page 30: Słodycz łez

niepokojące, nawet gdy ktoś się ich spodziewał.– Przewyższani liczebnie o dziesiątki tysięcy, ludzie Imama zostali wycięci w pień przez wojska

Jazida. Imam Husajn stracił wszystkich przyjaciół i krewnych płci męskiej, razem siedemdziesięciudwóch ludzi. Zabito jego bratanków, Kasima, Auna i Muhammada. Syna Alego Akbara, którywyglądał jak Prorok. Nie oszczędzono nawet malutkiego synka Husajna, niemowlęcia, AlegoAsgara. Gdy przyjaciele i krewni jeszcze żyli, nie pozwalali mu wystąpić i stanąć do walki. Leczw końcu mógł to zrobić i walczył dzielnie. W pojedynkę. A kiedy przerwał bój, aby zmówićpopołudniową modlitwę, dowódca wojska Jazida wysłał za nim Szimra. Gdy Imam Husajn pochyliłsię, dotykając czołem gorących piasków Karbali – ranny, głodny i spragniony, złożony cierpieniem –Szimr wskoczył mu na plecy, chcąc go zabić. Pochylił się, aby posłuchać modlitwy Husajna,i usłyszał, że imam prosi Boga o przebaczenie dla tych, którzy wkrótce pozbawią go życia. WtedySzimr się zawahał. Miał jednak zbyt zatwardziałe serce, a brzuch zbyt spragniony bogactw, któreobiecano mu za wypełnienie zadania. Ściął więc Imamowi Husajnowi głowę. I bitwa pod Karbaląsię zakończyła.

Dzieci na dworze także słyszały zawodzenia. I od razu nadstawiały uszu, gdy Dźafer wołał głośno,tak że słyszałem go w pokoju:

– Zaczął się masaib! Chodźcie!Następował koniec zabawy i zauważałem, że kuzyni są bardzo podnieceni. Czekali na te odgłosy

żałoby, które stawały się coraz głośniejsze, i pospiesznie wbiegali po stopniach ogrodu. Wpadali dodomu i zatrzymywali się dopiero przy wejściu do salonu. Tam przybierali poważne miny. Wszystkiekobiety siedziały na podłodze, przeważnie z chusteczkami w dłoniach, wycierały nimi nosy i płynącez oczu łzy, albo po prostu przytykały je do twarzy, jak welony, aby stłumić szlochy, od którychdrżały im ramiona, a ręce opadały raz po raz na kolana. Głos zakiry przybierał wtedy wysokizawodzący ton, a słuchaczki odpowiadały na każde z jej ledwie zrozumiałych słów – słów takznanych, że nie trzeba ich było rozumieć – szlochając jeszcze gwałtowniej. Był to taki żałobny duet.

Płacz kończył się równie szybko, jak się rozpoczął. Głos zakiry, wznoszący się do punktukulminacyjnego, tłumiła dłoń, którą ta ocierała twarz, mamrocząc znowu:

– Allahumma salli ’ala Muhammad wa ali Muhammad.I zaczynał się następny rytuał, na który przybywali z powrotem moi kuzyni. Gdy kobiety wstały,

rozlegał się głos wołający: „Husajn, Husajn!” – to ukochane imię – i na środku pokoju formował siękrąg. Inna kobieta otwierała swój wysłużony notes i zaczynała śpiewać.

– Nie śpiewać, tylko recytować – poprawiała mnie później matka.Pozostałe podejmowały ten śpiew, rytmicznie uderzając się w piersi otwartymi dłońmi, co

powodowało głuchy odgłos, który brzmiał głośniej niż zwykłe klaśnięcie i jakoś dostojniej. Dźafergestem przywoływał pozostałe dzieci, które przepychały się wśród wyższych postaci do środkakręgu, gdzie stałem z matką. Patrzyłem na nich, na moich kuzynów, jak rozkładają kołnierzei odsuwają je, aby odsłonić jak największą połać skóry na piersiach, a potem z zapałem przyłączająsię do chóru i jednoczesnego bicia. Ja się wahałem, niepewnie wznosiłem rękę i uderzałem się nią,nieprzekonująco naśladując zdecydowane gesty wokół mnie.

Głośna żałobna pieśń, noha, niebawem dobiegała końca. W tym krótkim czasie, w którym matkawystępowała naprzód z własnym notatnikiem w dłoni, wciąż jeszcze trwało bicie się w piersi, dowtóru tych samych okrzyków: „Husajn, Husajn! Ja Husajn! Masloom Husajn! Szahid Husajn!”, którewydawała prowadząca, a pozostałe powtarzały je za nią w znajomym śpiewnym rytmie, dobrze

Page 31: Słodycz łez

znanym im wszystkim.Matka zaczyna swoją nohę cichym słodkim głosem, przepełnionym tymi samymi emocjami, które

widziałem na twarzach zebranych wokół niej, a gdy pierwsza linijka pieśni przechodziła w drugą,nabierał on siły – cicha rozpacz zamieniała się w gniew, a bicie w piersi stawało się mocniejsze,gwałtowniejsze. Słowa recytacji były rytmiczne i rymowane, stanowiły wznioślejszą wersję urdu niżta, którą mówiliśmy na co dzień, lecz to głos matki wyróżniał tę nohę spośród innych. Żadnaz następnych nie dorównywała jej pod względem ekspresji. Zawodzenia pomiędzy poszczególnymipieśniami stawały się coraz gwałtowniejsze, pełne zapamiętania. Po ostatniej kobiety stojącew środku wpadały w szał. Młodsze z nich, tak jak moi kuzyni, biły się już obiema dłońmi, a niejedną, a skóra na ich piersiach robiła się coraz czerwieńsza. Uderzenia ich rąk, którym nietowarzyszyła już pieśń, mocne i głośne jak walenie w bęben, na tym etapie zupełnie już nieprzypominały klaskania.

Jakiś głos wołał: Haj, Sakina!”, kolejne ukochane imię, imię dziecka nagle osieroconego przezojca, spragnionego, głodnego i zagubionego w świecie obojętnym najego cierpienia.

– Haj, pias! – odpowiadały pozostałe zbolałymi, pełnymi rozpaczy głosami, jakby same umierałyz pragnienia.

– Och, Sakina, och, pragnienie. – Moja matka potrząsała głową, ocierając łzy z oczu. – Po zabiciuojca Sakiny, Husajna, który zginął w trakcie modlitwy, nie zdążywszy zaspokoić jej pragnienia, wrógnapadł na kobiety i dzieci, plądrując obóz i podpalając go. Nieprzyjaciele bili Sakinę po twarzy,wyrywając jej kolczyki z uszu, których płatki spływały krwią. Zrywali welony z głów jej matkii ciotek, hańbiąc kobiety z domu Proroka i grabiąc jego skromny dobytek. W końcu to niewiastyz wrogiego obozu zlitowały się nad nimi, przyniosły im pożywienie i wodę w Noc Nędzarzy.Później, te, które przeżyły, razem z dziećmi i najstarszym synem Husajna, zbyt chorym, aby stanąć dowalki, zostały związane, skute łańcuchami i przeprowadzone ulicami Kufy, a potem zawiedzione doDamaszku, siedziby Jazida. Po drodze je bito, gdy tylko zapłakały za ukochanymi, których ciałazostawiły za sobą. Tak wyglądał dom Proroka! Został napadnięty przez swoich, nie przez najeźdźcę.Zdradzony przez własny naród, ludzi, którzy zwali się muzułmanami, uczniami tego samegomesjasza, który nosił na ramionach Husajna, gdy ten był chłopcem. To była najgorsza tragedia, bodoprowadzili do niej swoi.

I wtedy, gdy śpiewy, bicie w piersi i towarzyszące mu zapamiętanie zbliżały się już do granicyhisterii, nagle czułem chłodne, kojące krople na głowie, twarzy, oczach – krople wody różanej, którespadały na nas, natychmiast chłodząc rozgorączkowany tłum i wywołując głośne salawat, ze stronytych mniej rozpalonych na obrzeżach. Wówczas wszyscy, jak w jakimś tańcu, zwracali się w stronęjednej ze ścian, gdzie moja babka, dadi, głosem jeszcze nabrzmiałym od łez, wciąż cieknących jej popoliczkach, rozpoczynała długą recytację po arabsku, w języku znanym nam, gdyż był to językmodłów, lecz nie naszym – z powtarzającym się salam, muzułmańskim pozdrowieniem, orazimionami, które przed chwilą wypowiadano z taką pasją. Do wtóru tych znajomych słówzgromadzone kobiety obracały się powoli, spoglądając w te strony świata, w których spoczywaliopłakiwani przez nie zmarli. W kilku przypadkach był to teren obecnego Iraku i Medyna, miastoProroka, na Półwyspie Arabskim. W innym Iran.

Po zakończeniu madźlisu panująca w salonie atmosfera żałoby powoli się rozpraszała. Kobietypozdrawiały się wzajemnie, ściskały i całowały, to znaczy te, które nie zrobiły tego wcześniej, boprzyszły jako ostatnie. W końcu na twarzach jeszcze wilgotnych od łez można było ujrzeć uśmiechy

Page 32: Słodycz łez

i dawały się słyszeć chichoty. Gdy podawano herbatę i przekąski, matka brała mnie za rękęi prowadziła do ołtarza, modląc się po cichu i biorąc do ręki różne przedmioty, które potemcałowała. Czasami dawała mi pieniądze, kilka rupii, abym położył je przed jednym czy drugimsymbolem na stole – na przykład przed bukłakiem z wodą; potem dadi zbierała je na jałmużnę.Zawsze wiedziałem, gdzie położyć otrzymane monety – w kołysce, takiej miniaturowej, ze srebra,w której mieściła się nieduża lalka.

– To kołyska Alego Asgara – mówiła matka – sześciomiesięcznego synka Husajna. To w niejkołysała go matka i czuwała nad nim, gdy z głodu i pragnienia zabrakło jej mleka. Widziała, że synekumiera. Gdy Husajn ruszał do walki, ubłagała go, aby zabrał dziecko do obozu nieprzyjacielai poprosił tam o napojenie jego jednego, jeśli nikogo poza nim. Imam Husajn zabrał więc AlegoAsgara na pole bitwy i zwrócił się do nieprzyjacielskich żołnierzy, by zlitowali się nad spragnionymniemowlęciem. Na wypadek, gdyby myśleli, że w ten sposób, podstępem, chce uzyskać także wodędla siebie, położył dziecko na rozpalonych piaskach Karbali i wezwał, aby któryś z nich wziął jei napoił. Choć żołnierze Jazida byli okrutnego serca, niektórzy z nich zaczęli płakać, gdyżprzypomnieli sobie o własnych dzieciach, całych i zdrowych, daleko w domu. Widząc to, dowódcawojsk Jazida szybko rozkazał swojemu najlepszemu łucznikowi przeszyć gardło niemowlęciastrzałą. Gdy pierwsza strzała chybiła celu, Husajn chwycił Alego Asgara w objęcia. Druga jużjednak trafiła, a ponieważ była zbyt długa i gruba jak na małe gardło niemowlęcia, to przeszywszy je,wbiła się w ramię jego ojca. Imam Husajn nie wiedział, co począć dalej – była to jedyna chwilapodczas wydarzeń w Karbali, kiedy nie miał co do tego pewności. Czy powinien pogrzebać AlegoAsgara, aby matka nie widziała, jakiego okrucieństwa dopuścili się wobec jej dzieckanieprzyjacielscy żołnierze? Czy też zabrać jego ciało do obozu, aby zobaczyła ukochanego synka poraz ostatni i przekonała się, z jaką odpowiedzią spotkała się prośba ojca? Ze zwłokami niemowlęciana rękach Imam Husajn ruszył do namiotu, gdzie czekała matka Alego Asgara, pełna nadziei, żeżołnierze zlitowali się nad jej dziecięciem. Potem jednak, zbolały, w rozterce, zawrócił. Czynił taksiedem razy, szedł i zawracał, zanim w końcu zaniósł syna do matki. I przypomina nam o tym ta pustakołyska.

– Ale… oni przegrali – powiedziałem któregoś muharramu po południu, gdy byłem już dośćduży, aby zrozumieć całą historię. – Imam Husajn i jego przyjaciele. Przegrali bitwę.

Matka pokręciła głową.– Nie. Przeciwstawili się tyranii. Ich historia nadal żyje. Dopóki tak będzie, dopóki nie

zapomnimy o ich ofierze, pozostaną zwycięzcami. Podczas pierwszych dziesięciu dni muharramuwspominamy ich męstwo… Wiemy, że Imam Husajn poświęcił się dla nas, nas niegodnych. A przezresztę dni muharramu i przez cały następny miesiąc safar wspominamy tych, których pozostawił:wzięte w niewolę wdowy i sieroty, które pędzono w łańcuchach ulicami muzułmańskich miast aż nadwór Jazida w Damaszku, gdzie siostra Husajna, Bibi Zajnab, dzielnie stawiła czoło tyranowi,a potem głosiła świadectwo męki swojego brata. Nosimy w sercach historię tego, co wydarzyło siępod Karbalą. I będziemy nosić. Czy wiesz, Sadi, że tam została pogrzebana twoja babka? Przez całeżycie chciała pojechać do tego miasta, odbyć pielgrzymkę. A ponieważ nie było jej to dane,zażyczyła sobie, aby ją tam pochowano. Więc jej syn, mój ojciec, poczynił konieczne przygotowaniai zawiózł ją do Karbali, żeby spoczęła na wieki w pobliżu Imama. Nie miała łatwego życia.Wcześnie owdowiała. A jej pasierb, starszy brat mojego ojca, nie traktował jej tak dobrze, jakpowinien.

Page 33: Słodycz łez

Po chwili milczenia zapytałem:– Co to znaczy: owdowiała?– To znaczy, że straciła męża.– Tak jak ty.Matka umilkła na chwilę.– Uhm.– Jak umarł mój ojciec?– On… nie czuł się dobrze. A potem zmarł.Czekałem na dalszy ciąg, ale dałem za wygraną, gdy zobaczyłem, że matka nie ma nic więcej do

powiedzenia na ten temat.Tamtego dziesiątego dnia muharramu, w Aszurę, nie odstępując matki na krok, przeżyłem

historię Karbali osobiście, w sercu: zmówiłem stosowne modlitwy i siedem razy ruszałem z miejscaprzed sobie i wracałem, na pamiątkę bolesnej rozterki Imama Husajna, czcząc cierpienie oraztragiczną śmierć spragnionych sierot, a wśród nich Sakiny i jej braciszka zabitego w ramionach ojca.

– Chodzi już do szkoły. Jest duży i zniesie rozłąkę z tobą, czy to ci się podoba, czy nie. –Usłyszałem, jak babka ze strony ojca mówi do mojej matki podczas muharramu, gdy miałem pięćlat. – Wyślij go z dziadkiem na dźulus w Aszurę.

Dada, mój dziadek, zwrócił się do mnie z pytaniem:– Co o tym sądzisz, Sadiku? Jesteś już gotowy, aby zostać mężczyzną? Przyłączyć się do męskiej

procesji ulicami Karaczi podczas Aszury? Będą tam wszyscy twoi kuzyni.– Dźafer też?– Oczywiście. Żaden z innych chłopców nie opuściłby jej za nic.Kiwnąłem więc głową nerwowo, nieświadomy, że to, co proponuje, ukaże mi męską stronę

rytuałów w muharramie – stronę okrutną i pełną przemocy, krwawy, bolesny matam. Tamtego rokuposzedłem z nim na Aszurę i wtedy po raz pierwszy usłyszałem nohy, które brzmiały jak okrzykibitewne – a bicie w piersi przypominało ciosy w symbolicznej walce. Na ulicach układano dywanyz gorących węgli do biegu na bosaka. Starannie zaostrzone miecze w przypływie zapamiętaniaspadały na niczym nieosłonięte głowy i z ran ciekła krew, która spływała po wykrzywionych bólemi wściekłością twarzach. A małe zakrzywione noże, wiszące na łańcuchach, wprawiane rytmiczniew ruch, przecinały z metalicznym brzękiem powietrze i chłostały gołe plecy, z których wypływałystrumyki krwi i skapywały na gorące chodniki, lśniąc w upalnym słońcu.

Byli tam także inni chłopcy, bardzo podekscytowani, wśród nich Dźafer i pozostali kuzyni,których powoli przestawałem się bać. Każdy z nich widział to wcześniej. Wszyscy, nieraz młodsiode mnie, przeszli już przez zandźir ka matam pod opieką ojców, używając miniostrzy, tępychi stosunkowo niegroźnych, które mieli zawieszone na cieńszych łańcuchach, przeznaczonych dlamniejszych ciał.

Na widok płynącej wszędzie krwi ścisnął mi się żołądek. Sceny masakry wydały się tym bardziejgroteskowe, że jej uczestnicy sami zadawali sobie rany. Ojciec Dźafera – mój stryj, który był z nami– wepchnął mnie w krąg młodych chłopców, gdzie Dźafer i inni już zajęli swoje miejsca, ściągnęlikoszule i zaczęli naśladować starszych mężczyzn w większych kręgach, którzy zaledwie kilka

Page 34: Słodycz łez

metrów od nas ze znacznie bardziej przerażającym efektem kołysali się rytmicznie, machającłańcuchami przy bokach. Stryj wsadził mi do ręki pęk drobniejszych łańcuchów, a tępe ostrza nożymrugały do mnie odbitym światłem słonecznym. Żołądek nagle podszedł mi do gardła i choćprzestrzegałem trwającego pół dnia postu, faka, strumień ohydnej cieczy chlusnął na moją koszulę,a zaraz potem zakręciło mi się w głowie i upadłem zemdlony na ziemię.

Obudziłem się w ramionach dziadka, wzywając matkę. Pozostali chłopcy śmiali się ze mnie, choćbyła przecież Aszura, zbyt ponury dzień, aby się śmiać. Później przez wiele godzin, nie mogąc braćudziału w procesji, szedłem z boku, zniecierpliwiony i płaczący za matką. Pragnąłem znaleźć sięz powrotem wśród kobiet.

Pewnego dnia, gdy matka i ja siedzieliśmy na tarasie, spokój na ulicy zakłóciło małe poruszenieprzed sąsiednim domem, tym z drzewem dźamun w ogrodzie. Zajechał przed niego samochódi mieszkańcy wysypali się na ulicę, wydając okrzyki radości, które zwabiły mnie bliżej murku.Matka wstała, aby mnie zatrzymać, ale jej uwagę także przykuła scena na dole. Z samochodu wysiadłmężczyzna w białej koszuli i czarnym krawacie, i z marynarką przewieszoną przez ramię przywitałsię ze starszą panią, naszą sąsiadką. Służący tymczasem wyładowali walizki z bagażnika.Usłyszałem, że matka z przejęcia wciąga powietrze. On jakby też to usłyszał, bo spojrzał w nasząstronę, i matka szybko się cofnęła, ale było już za późno. Mężczyzna ją zobaczył. Zauważyłem, żezmarszczył brwi, wciąż patrząc w stronę, w której zniknęła. Potem przeniósł wzrok na mnie i naszespojrzenia się spotkały. A następnie wszedł do sąsiedniego domu.

Coś w tej scenie sprawiło, że ją zapamiętałem. Mimowolnie zafascynował mnie ów mężczyzna –byłem ciekaw, kto to jest i skąd przyjechał. Upodobałem sobie tę stronę tarasu, w cieniu drzewadźamun. Z ciekawości przezwyciężyłem nieśmiałość. Teraz wykradałem się na taras bez matki, choćsurowo mi tego zabraniano. Aż któregoś dnia zobaczyłem nieznajomego – siedział w ogrodzie, piłherbatę i czytał gazetę. Chciałem, aby mnie zauważył. Drzewo dźamun owocowało, na górnychgałęziach w moim zasięgu wisiały dojrzałe, prawie czarne, jajowate owoce. Zerwałem kilka z nichi zacząłem rzucać je do ogrodu, gdzie siedział mężczyzna. Trzeci dźamun trafił blisko celu,wylądował nieopodal stóp obiektu mojego zainteresowania, zwracając jego uwagę. Ale kiedymężczyzna spojrzał w górę, straciłem odwagę i schowałem się za murkiem. Po dłuższej chwili,podczas której wsłuchiwałem się w bicie własnego serca, postanowiłem zaryzykować: wyjrzałem zamurek i pochwyciłem spojrzenie nieznajomego, na krótką chwilę, bo potem znowu się schowałem.

– Czy to małpa, tam na górze? Próbuje zwrócić uwagę biednego, zmęczonego krokodyla?To zaproszenie – na które czekałem – rozśmieszyło mnie i odpowiedziałem, wciąż ukryty za

murkiem:– Tak. Małpa.– Zdaje się, że jest samotna. I nie wie, że kuszenie krokodyla owocami to niedobry pomysł.– Dlaczego? Zechcesz pożreć moje serce?– Nie dzisiaj. Dziś już zjadłem obfity lunch. Roześmiałem się znowu. A potem usłyszałem, że

matka woła mnie z dołu. On też usłyszał.– Czy to głos małpiej mamy?– Tak.

Page 35: Słodycz łez

– To lepiej do niej zejdź. Woła cię.

Innego dnia, zanim skończyłem sześć lat, samochód z domu dziadków przyjechał tylko po mnie.Kiedy kierowca zatrąbił klaksonem, matka pocałowałaa mnie i przytuliła do siebie na moment.Potem odprowadziła mnie do wozu, przed dom. Zobaczyłem przez ramię, że Masi zaciska usta.Spojrzała na kierowcę, swojego brata Śarifa Muhammada, który tym razem nie zaszedł do niejz wizytą, i gniewnie pokręciła głową. Mężczyzna opuścił wzrok i wymamrotał coś pod nosem.Matka, położywszy mi dłonie na ramionach, powiedziała:

– Sadi, ja tego nie chciałam.– Dlaczego płaczesz, ami?– Ponieważ, Sadi, nasze życie się zmieni. Zabierają cię ode mnie, kochanie. Dziś Masi odwiezie

cię do dziadka. Odstawi cię tam i wróci. Sama, bo ty zostaniesz. Z nimi.– Nie! – zacząłem płakać głośniej niż ona. Nie chciałem słuchać dalszych jej tłumaczeń, bo to, co

zamierzała mi powiedzieć, było niewytłumaczalne.– Od dziś będziesz przyjeżdżał samochodem z wizytą do mnie, na kilka godzin. Co tydzień, tak jak

do tej pory jeździłeś ze mną do dziadków. Ale potem będziesz wracał do dady i dadi. Ich dom staniesię twoim domem. Choć chyba zawsze nim był. Jednakże nasz czas, jak mi powiedziano, już sięskończył. Ze wszystkich sił próbowałam to zmienić. A przynajmniej odłożyć. Pamiętaj o tym. Ale nieudało mi się, Sadi. – Starała się dupattą wytrzeć moje łzy, ale nie nadążała, bo płynęła ich całafontanna. – Nie chciałam tego, Sadi. Ale tak już musi być. Gdybym tylko mogła, zrobiłabymwszystko, aby tego uniknąć, lecz to ponad moje możliwości. – Mówiła coraz surowszym głosemi coraz mocniej ściskała mnie za ramiona. Przyciągnęła mnie do siebie jeszcze raz, a potem odsunęłai pchnęła w stronę kierowcy, który przekazał mnie pod opiekę Masi, siedzącej już w samochodzie.Śarif Muhammad Ćaća, unikając gniewnego spojrzenia siostry, wziął od matki torbę, którejwcześniej nie zauważyłem.

Przerażony, próbowałem wysiąść z samochodu, ale Masi, choć też miała twarz mokrą od łez,przytrzymała mnie, przemawiając uspokajającym głosem. W jej uścisku ledwie usłyszałem, jak ŚarifMuhammad Ćaća mówi do mojej matki:

– Dino Bibi, wybacz mi.– Wybaczyć ci? Śarifie Muhammadzie Ćaća, akurat tobie, ze wszystkich ludzi, nie mam nic do

wybaczenia. To skutek mojego własnego pośpiechu. Gdybym cię wtedy posłuchała… – Próbującpowstrzymać łzy, urwała. A potem energicznie pokręciła głową. – Nie. To na nic. Gdybym cięposłuchała, Śarifie Muhammadzie Ćaća, nie byłoby powodu do tych łez, ale nie oddałabym ich zanic. Jeśli nawet są gorzkie, przeważa w nich słodycz. – Przyklękła i wyciągnęła ramiona w głąbsamochodu, aby wziąć mnie za rękę. Przetarła nią własną twarz, abym poczuł wilgoć. – Niech płynąłzy, które wylewamy, Sadi, niech płyną. Czujesz ich smak, smak łez miłości? – Ściągnąłem brwii moje wycie przeszło w szlochy. Nie rozumiałem, co matka ma na myśli, więc otworzyłem usta, abyposmakować językiem słoną wilgoć. – Nie, Sadi, nie językiem. Zamknij oczy, synku, zamknij je, takjak ja zamykam moje, abyś poczuł smak łez sercem. – Patrzyłem, jak zamyka oczy, więc i jazamknąłem. – Wyjdź poza gorycz i ból tej chwili, Sadi. – Położyła mi dłoń na piersi i poklepała ją. –Ciii… nie płacz. – Nastąpiła dłuższa chwila ciszy. Nawet moje szlochy ustały. – Czujesz to, Sadi?

Page 36: Słodycz łez

Czujesz to co ja? Tę słodycz? Ukrytą pod goryczą? To słodycz mojej miłości do ciebie… i twojej domnie. Czujesz jej smak? Całym swoim sercem?

Zrozumiałem, co miała na myśli, choć nie rozumiałem jej słów. Ze łzami cieknącymi po twarzyi pełnym rozpaczy sercem, kiwnąłem głową.

– Te łzy są dowodem, Sadi, że istnieje miłość na tym świecie. Łzy są gorzkie tylko wtedy, gdypłaczemy nad sobą, z egoizmu. Gdy zapominamy, że wynikają ze słodkiej miłości. Gdy pozwalamy,aby nasz smutek zamieniał się w gniew. Kiedy jednak ludzie płaczą nad sobą nawzajem, to nic złego.Pamiętaj o tym zawsze i nigdy nie powstrzymuj łez, które płyną z miłości w twoim sercu. Niechkapią, te słodkie łzy. I pamiętaj, że jesteś człowiekiem żyjącym pośród innych ludzi. Kiedy płaczeszz ich powodu… a wiesz, jak płaczemy w muharramie… otwierasz swoje serce przed Bogiem,który widzi, co robimy, i też nad nami płacze, z powodu cierpień, jakie wyrządzamy innym i sobiesamym. Rozumiesz, Sadi?

Pokiwałem głową.– Jeśli teraz nie zrozumiałeś, to kiedyś zrozumiesz. To sekret, który mamy poznać. Tajemnica

słodkich łez. – Matka puściła moją rękę, cofnęła się i zatrzasnęła drzwi samochodu.Śarif Muhammad Ćaća zajął miejsce za kierownicą. Usłyszałem, że drzwi po jego stronie się

zamknęły; silnik ożył po przekręceniu kluczyka w stacyjce i odjechaliśmy. Odwróciłem sięi patrzyłem na matkę, która zawróciła już do domu, unosząc brzeg dupatty, aby otrzeć policzki.

Pamiętam, że dziadek powiedział w dniu, w którym stałem się członkiem jego domostwa:– Wreszcie jesteś tu, gdzie twoje miejsce, Sadiku. Stałeś się dużym chłopcem. Mężczyzną. Nie

potrzebujesz już matki. Nie masz co płakać.Tego dnia dziadkowie zaczęli wdrażać strategię rozrywek i przyjemności – wzywali służących,

aby poszli kupić mi lody – która ukształtowała moją nową tożsamość, bogatego chłopca, otoczonegodrogimi zabawkami i nieznającego wyrzeczeń. Zamieniłem się w niego, bo kiedyś taki nie byłem.Cotygodniowe wizyty u matki stały się dla mnie i dla niej źródłem bólu – powtórką tamtegopierwszego przymusowego rozstania. Korzystałem więc skwapliwie z zabiegów dziadków,pozwalałem im wymyślać preteksty – różne atrakcje i wyjścia w porach moich spotkań z matką – także czas pomiędzy wizytami u niej coraz bardziej się wydłużał i w końcu prawie zupełnie przestałemsię z nią widywać.

Aż wreszcie, pewnego dnia, matka przyszła do mnie. Uderzyło mnie to, jak teraz siedzieliśmy, onana jednej z wielkich kanap w salonie, a ja na drugiej. Była gościem w tej rezydencji, podczas gdy jastałem się jednym z najważniejszych jej mieszkańców. Zjawiła się, aby mi powiedzieć, że wychodziza mąż. Za krokodyla z sąsiedztwa. I że opuszcza z nim Pakistan, wyjeżdża do Ameryki. Popłynęłowtedy kilka łez. Gorzkich, nie słodkich, uronionych przelotnie. Na szczęście dziadkowiezaplanowali różne rozrywki, abym zbytnio nie cierpiał z powodu tego ostatecznego rozstania.

Zamiast do dawnej szkoły w pobliżu domu, w którym mieszkałem z matką, zacząłem chodzić doinnej, najlepszej w Karaczi. I zdałem sobie sprawę, że moje nazwisko – nazwisko widniejące nabillboardach reklamujących w całym mieście rozmaite firmy i produkty – było jak w StanachKennedy. Albo Rockefeller. Z tych, co budzą podziw, zazdrość, respekt i niechęć. Zacząłemrozumieć, kim był dziadek – człowiek skromnego pochodzenia, który przybył do Pakistanu po

Page 37: Słodycz łez

Podziale, z żoną, synem i córką, ledwie mając co włożyć na grzbiet. W ciągu kilku lat zbudowałw dziedzinie przedsiębiorczości prawdziwe imperium, które przynosiło ogromne dochody.

Jednak próbował żyć skromnie – tak skromnie, jak tylko pozwalała mu na to pozycja. Byłfilantropem, zakładał szpitale i szkoły dla biednych. Odmawiał wszystkie pięć modlitw, trzy razydziennie, jak pobożny szyita. I pościł w ramadanie. W muharramie spał na podłodze i nie jadłmięsa, tak wielką miłością darzył ród Proroka. Bogactwo i pobożność – mówi się, że nie dopogodzenia – mój dziadek starał się w życiu pogodzić.

Już nigdy więcej nie brałem udziału w madźlisie z kobietami – odbywały się one przedpołudniem w domu dziadków, gdy byłem w szkole. Wieczorami, razem z dziadkiem, uczestniczyłemnatomiast w męskich madźlisach – zgromadzeniach mężczyzn, niektórzy płakali tam tak głośno i bezskrępowania jak kobiety za dnia. Siadaliśmy tuż przed krzesłem zakira – nie dlatego, żeprzychodziliśmy wcześniej. Raczej dlatego, że kiedy dziadek pojawiał się w progu, mężczyźnirozstępowali się przed nim i przymilnie zapraszali go do środka, żeby zajął najlepsze miejsce, doczego, zważywszy na swoje bogactwo, już się przyzwyczaił i czego oczekiwał. I co roku w Aszuręmój stryj, ojciec Dźafera, zabierał nas na dźulus, podczas którego już nie mdlałem. Już się niebałem. Niczego.

W trakcie tych procesji zauważyłem, że są ludzie, którzy wspominają Karbalę inaczej – uważalioni, że zadawanie samemu sobie krwawych ran jest niepotrzebne i zamiast tego organizowalicorocznie zbiórki krwi. Dźafer, inni chłopcy i ja, dorastając, drwiliśmy z tych, którzy oddawaliwtedy krew, myśleliśmy, że są słabi, że boją się męskich rytuałów matamu, praktykowanych przez„prawdziwych” mężczyzn, odważnych, śmiałych.

Dada, Abbas Ali Mubarak, rzadko wspominał o mojej matce, a o swoim synu nie mówił nigdy.Jego żona, moja babka, była mniej powściągliwa.

– Twój ojciec był uroczym chłopcem… tak jak ty, Sadiku. Gdy go straciłam, to jakbym straciławłasne serce. Dopóki u nas nie zamieszkałeś, żyłam tylko w połowie. Twoja matka trzymała cięz dala od nas, od twojego prawowitego miejsca w domu ojca, musiałeś mieszkać w tej norze,z której sama pochodziła. Czekaliśmy więc, Sadiku. Modliłam się i modliłam. Aż wreszcie twojamatka wyjechała. Żeby rozpocząć nowe życie. Tam – machała ręką – w Ameryce. Z nowym mężem,Umarem, tym sunnitą o sunnickim imieniu. Och, cóż, to nieważne. Teraz mieszkasz tutaj. Z nami,w domu twojego ojca. Tak jak być powinno. Bardzo się cieszę, że syn mojego syna, krew z mojejkrwi, jest w końcu tu, gdzie jego miejsce. Ty też się cieszysz, prawda, Sadiku?

– Pojedziemy na zakupy, dadi? Obiecałaś, że kupisz mi rower. I że Śarif Muhammad nauczy mniena nim jeździć.

– Tak, oczywiście. Co tylko chcesz, Sadiku. Jestem szczęśliwa, gdy widzę, że ty jesteśszczęśliwy.

Wtedy już przestałem nazywać kierowcę Śarifa Muhammada ćaća – był to grzecznościowy tytułoznaczający stryja. Nie musiałem. Byłem panem tego domu i nie miałem obowiązku okazywaćszacunku służącym.

Początkowo Śarif Muhammad łajał mnie:– Przestałeś zwracać się do mnie ćaća, Sadiku Baba. Jak nauczyła cię twoja matka. Jak sama się

do mnie zwracała.Ignorowałem go i jego wzmianki o matce. Nie miałem wyjścia. Wspominając ją razem z nim,

przypominałem sobie, jak mnie od niej zabrał.

Page 38: Słodycz łez

Niemal codziennie przychodził z wizytą Dźafer. Nie wiedziałem wcześniej, że mieszka po drugiejstronie ulicy, w rezydencji będącej mniejszą wersją tej, w której ja sam obecnie mieszkałem. Razemobejmowaliśmy w posiadanie ogród dziadków i biegaliśmy po nim z krzykiem jak szaleni, bo już niebyłem taki nieśmiały jak dawniej – budowaliśmy forty i prowadziliśmy bitwy, czasami jakotowarzysze broni, a czasami śmiertelni wrogowie, używając jako broni kwiatowych płatków,a niedojrzałych owoców mango, jalebi i badam jako łupów wojennych. Staczaliśmy wojnyprzeciwko sobie albo innym dzieciom, które rodzice zostawiali z nami, gdy odwiedzali dziadka alboskładali mu wyrazy uszanowania – petenci, którzy przybywali, aby się mu przypochlebić, prosić goo radę, pracę, wstawiennictwo czy referencje.

Kiedy matka po raz pierwszy przyjechała do Pakistanu, półtora roku po wyjeździe, przyszła dodomu dziadków, aby się ze mną zobaczyć. Nie była sama; miała ze sobą niemowlę, moją siostrę, jakpowiedziała. Dziecko gaworzyło do mnie i tuliło się do matki, pociągając jej dupattę, żebypobawiła się z nim w „a kuku”. Ogarnął mnie gniew i nie chciałem z nią rozmawiać. Przyjechała rokpóźnej, tym razem bez dziecka, bez Sabah. Znowu jednak wpadłem we wściekłość i matkarozpłakała się po wyjściu. Nie chciałem jej potem widzieć i nie rozmawiałem z nią, gdytelefonowała z Ameryki.

W domu dziadków miałem cały świat u stóp – i to dosłownie. Codziennie za bramy posiadłościzapraszano innego wędrownego handlarza. Razem z Dźaferem oglądaliśmy towary, które przed namiwykładał, kosztowaliśmy smakołyków albo korzystaliśmy z oferowanych przez niego usług, niemartwiąc się, kto za to zapłaci – byliśmy w domu, w którym dorośli nie narzucali dzieciom żadnychograniczeń i regulowali wszelkie rachunki, o czym handlarze dobrze wiedzieli. W poniedziałkiprzychodził kilonawala, człowiek, który sprzedawał zabawki: staroświeckie bąki, pistolety nawodę, kapiszonowce, rakietki z piłkami na sznurku, brzydkie lalki z jasnymi plastikowymi,malowanymi włosami, balony i inną tandetę, która nie przeszłaby żadnych testów bezpieczeństwa,gdyby ktoś zdrowy umysłowo chciał ją im poddać. Kupowaliśmy od niego proce, z którychstrzelaliśmy przy każdej okazji, jaka się nadarzyła; celowaliśmy do szeregu starych puszek, któreDźafer kazał ustawiać na podjeździe służącym – całej ich świcie, która miała nam towarzyszyći spełniać wszystkie nasze żądania oraz zachcianki – bo liczył, że na tyle udoskonalimy swojeumiejętności, aby któregoś razu ustrzelić coś żywego.

Dźaferowi nawet się to kiedyś udało, zabił ptaka – był to chyba wróbel, mały, niepozorny –a wtedy kierowca, Śarif Muhammad, pouczył go, że nie wolno zabijać bez powodu, że w islamiemożna polować wyłącznie na to, co się potem zje, ponieważ życie jest święte, nawet najbardziejlichych istot boskich. Więc – przypominam to sobie z niesmakiem – Dźafer poprosił kucharza, żebyzamarynował i upiekł zabitego ptaszka; ale potem zdołał przełknąć tylko kilka kęsów, bo zarazzwymiotował na nowe buty, które matka sprowadziła dla niego z Londynu.

We wtorki po południu obok posiadłości przechodził handlarz końmi. Pozwalał nam przejechaćsię na nich po okolicy, podczas gdy służący biegli z tyłu, pilnując, aby nikt nas nie porwał i niesprzedał szefowi żebraków, który by nas okaleczył, aby zarobić na swojej inwestycji – czego Dźaferbał się bardziej niż ja. W związku z tym nigdy nie chodził nigdzie na piechotę ani nie jeździł rikszą,jak kiedyś ja z matką. Jeśli nie siedział w samochodzie z kierowcą, bezpieczny za zasuwanymiszybami, przeraźliwie bał się biedy panującej wszędzie na ulicach Karaczi.

W środy czekaliśmy na innego handlarza, który sprzedawał buddhi ka bal, włosy starszej pani –pod tą obrzydliwą nazwą kryła się wata cukrowa. W czwartki zaś przychodził sprzedawca kufi,

Page 39: Słodycz łez

który miał w ofercie boskie lody na patyku, robione w aluminiowych foremkach i sprzedawanez wózka wyładowanego drewnianymi beczkami, z których wydobywały się zimne opary. W piątkizjawiał się człowiek z małpą – i z bębnem na szyi – który szarpał smycz, każąc zwierzęciu tańczyć,kłaniać się i wykonywać ruchy ilustrujące głupią historyjkę, którą opowiadał. Było mi bardzo żal tejmałpy, ale tłumiłem to uczucie, starając się zapomnieć swoją dawną ulubioną bajkę i głos matki,który słyszałem wtedy w myślach.

Ci sprzedawcy wraz z tym, co mieli do zaoferowania, należeli do codziennych atrakcji, z którychteraz składało się moje życie. Dziadkowie co roku zabierali mnie też w podróż do Europy.W Londynie szliśmy na zakupy do Hamleys, gdzie kupowaliśmy zdalnie sterowane samochody,kolejki i tory wyścigowe; oglądaliśmy filmy przy Leicester Square i karmiliśmy gołębie na TrafalgarSquare. W Paryżu, na szczycie wieży Eiffla, patrzyłem z góry na świat i nie mogłem się nadziwić,jaki jest mały.

Któregoś roku Dźafer z rodziną pojechał do Ameryki, miejsca, które bardzo pragnąłem zobaczyć,a jednocześnie wzdragałem się na samą myśli o tym – bo kojarzyłem je tylko z dwojgiem ludzi, mojąmatką i krokodylem. Kuzyn opowiadał mi o budynkach, wielkich samochodach, drogach,autostradach i mostach. Kiedyś nieopatrznie wspomniał o płatnych drogach i budkach, przez któreprzejeżdżał. Zaintrygowała mnie możliwość pobierania pieniędzy za przejazd odcinkiem drogi.Pewnego leniwego popołudnia, gdy tylko służba mogła nas powstrzymać – co nie stanowiło żadnejprzeszkody – zaproponowałem mu, żebyśmy postawili barykadę na drodze przed domem i pozwalaliza nią przejechać tylko tym, którzy by za to zapłacili – wprawdzie nie potrzebowaliśmy pieniędzy,ale nie o to przecież chodziło.

Użyliśmy wielkich ciężkich kamieni, które znaleźliśmy kilka domów dalej, na miejscu budowy,gdzie zaczęto wznosić nowe budynki, ale potem przerwano prace. Z wielkim wysiłkiem, powoli,zataszczyliśmy te kamienie, właściwie głazy, pod dom, gdzie korzystając z pomocy służącychi dyrygując nimi, ustawiliśmy blokadę na drodze, zagradzając przejazd wszelkim pojazdom. Tozadziwiające, ale przez cały czas konstruowania tej prowizorycznej barykady nie pojawił się żadensamochód. Po zakończeniu budowy usiedliśmy przy drodze i czekaliśmy.

Kilka minut później nadjechał pierwszy samochód – większość wozów z sąsiedztwa za dniaprowadzili zamiast właścicieli szoferzy, których potrafiliśmy poznać po ubraniu – a człowieksiedzący za kierownicą miał na sobie nędzny tradycyjny strój. Kierowca zatrzymał się, widząc nadrodze blokadę z niebezpiecznych, ruchomych kamieni oraz dwóch chłopców machających starączerwoną szmatą, którą Śarif Muhammad wycierał samochód. Dźafer wyjaśnił, o co chodzi; mówiłwładczym tonem, wynikającym z pochodzenia i uprzywilejowanej pozycji – dorzucając dośćangielskich słów, aby wszystko brzmiało bardziej oficjalnie – więc biedny stary brodaty szofer zdjąłczapkę, podrapał się po głowie, a następnie wyciągnął z brudnej bocznej kieszeni zwitekbanknotów, wyjął jeden z nich, poplamiony panem, o wartości rupii, i wręczył Dźaferowi. Tenwziął go od niego i sam zaczął drapać się po głowie, bo zdał sobie sprawę, że odblokowanie drogizajmie jakiś czas; zagradzały ją bowiem kamienie, a nie pasiaty hydrauliczny szlaban, o którym mimówił. Nieszczęsny szofer czekał jednak cierpliwie, podczas gdy Dźafer i ja kazaliśmy służącymzapracować na rupię, którą właśnie wyłudziliśmy, i odciągnąć kamienie na tyle, aby doświadczonykierowca mógł przejechać za barykadę, co też zatrzymany przez nas zrobił, wrzucając ze zgrzytemjedynkę. Potem pomachał ręką wesoło i wołał: „Bas! Thik he!”.

Następny kierowca był bardziej sceptyczny, ale nie protestował. Jednakże już trzeci – któremu

Page 40: Słodycz łez

Dźafer podniósł opłatę do dwóch rupii, widząc, że idzie nam stosunkowo łatwo, a przenoszeniekamieni, tam i z powrotem, wymaga sporo wysiłku, jeśli nie od nas, to od służących – więc tentrzeci przeklął nas, używając języka, od którego uszy zaczęły mnie palić, i mieszając do sprawynasze matki i siostry. Kuzyn odpowiedział stekiem równie barwnych epitetów i obaj skoczyli sobiedo oczu, po czym kierowca gwałtownie zawrócił i odjechał z powrotem ulicą, cały czas wygrażającnam pięścią.

Zarobiliśmy w ten sposób z piętnaście rupii, gdy przybiegła fupidźan, matka Dźafera. Zaczęła nanas okropnie krzyczeć, bo dowiedziała się o naszej zabawie od gadatliwego kucharza, który wyszedłz domu, żeby zapalić, i zobaczył, czym się zajmujemy, a świadom, że jego pozycja zależy od tego, czypotrafi zadowalać kubki smakowe dorosłych, a nie zaspokajać zachcianki dzieci, doniósł jejo wszystkim. Pieniądze nie miały dla nas znaczenia, ale cała przygoda okazała się warta zachodu, bowielokrotnie potem śmialiśmy się z niej, nie mogąc się nadziwić własnej zuchwałości.

Page 41: Słodycz łez

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.