stefan Żeromski - dzieje grzechu

384
Stefan Żeromski Dzieje grzechu

Upload: jerzy-wach

Post on 25-Jun-2015

1.763 views

Category:

Documents


6 download

DESCRIPTION

http://ksiazki-online.blogspot.com

TRANSCRIPT

Page 1: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

Stefan Żeromski

Dzieje grzechu

Page 2: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

2

Spis treści TOM I ........................................................................................................................................... 4

ROZDZIAŁ I ................................................................................................................................ 4

ROZDZIAŁ II ............................................................................................................................. 22

ROZDZIAŁ III ............................................................................................................................ 24

ROZDZIAŁ IV ............................................................................................................................ 32

ROZDZIAŁ V............................................................................................................................. 45

ROZDZIAŁ VI ............................................................................................................................ 47

ROZDZIAŁ VII ........................................................................................................................... 52

ROZDZIAŁ VIII .......................................................................................................................... 57

ROZDZIAŁ IX ............................................................................................................................ 63

ROZDZIAŁ X ............................................................................................................................. 71

ROZDZIAŁ XI ............................................................................................................................ 77

ROZDZIAŁ XII ........................................................................................................................... 81

ROZDZIAŁ XIII .......................................................................................................................... 90

ROZDZIAŁ XIV .........................................................................................................................100

ROZDZIAŁ XV ..........................................................................................................................113

ROZDZIAŁ XVI .........................................................................................................................114

ROZDZIAŁ XVII ........................................................................................................................118

ROZDZIAŁ XVIII .......................................................................................................................122

ROZDZIAŁ XIX .........................................................................................................................124

ROZDZIAŁ XX ..........................................................................................................................129

ROZDZIAŁ XXI .........................................................................................................................131

ROZDZIAŁ XXII ........................................................................................................................133

ROZDZIAŁ XXIII .......................................................................................................................135

ROZDZIAŁ XXIV .......................................................................................................................138

ROZDZIAŁ XXV ........................................................................................................................141

ROZDZIAŁ XXVI .......................................................................................................................147

ROZDZIAŁ XXVII ......................................................................................................................148

ROZDZIAŁ XXVIII .....................................................................................................................155

ROZDZIAŁ XXIX .......................................................................................................................164

ROZDZIAŁ XXX ........................................................................................................................173

ROZDZIAŁ XXXI .......................................................................................................................176

ROZDZIAŁ XXXII ......................................................................................................................178

Page 3: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

3

ROZDZIAŁ XXXIII .....................................................................................................................198

TOM II .......................................................................................................................................212

ROZDZIAŁ 1 ............................................................................................................................212

ROZDZIAŁ 2 ............................................................................................................................218

ROZDZIAŁ 3 ............................................................................................................................224

ROZDZIAŁ 4 ............................................................................................................................233

ROZDZIAŁ 5 ............................................................................................................................235

ROZDZIAŁ 6 ............................................................................................................................248

ROZDZIAŁ 7 ............................................................................................................................264

ROZDZIAŁ 8 ............................................................................................................................270

ROZDZIAŁ 9 ............................................................................................................................278

ROZDZIAŁ 10 ..........................................................................................................................286

ROZDZIAŁ 11 ..........................................................................................................................294

ROZDZIAŁ 12 ..........................................................................................................................296

ROZDZIAŁ 13 ..........................................................................................................................304

ROZDZIAŁ 14 ..........................................................................................................................307

ROZDZIAŁ 15 ..........................................................................................................................310

ROZDZIAŁ 16 ..........................................................................................................................313

ROZDZIAŁ 17 ..........................................................................................................................314

ROZDZIAŁ 18 ..........................................................................................................................314

ROZDZIAŁ 19 ..........................................................................................................................315

ROZDZIAŁ 20 ..........................................................................................................................321

ROZDZIAŁ 21 ..........................................................................................................................328

ROZDZIAŁ 22 ..........................................................................................................................335

ROZDZIAŁ 23 ..........................................................................................................................349

ROZDZIAŁ 24 ..........................................................................................................................355

ROZDZIAŁ 25 ..........................................................................................................................357

ROZDZIAŁ 26 ..........................................................................................................................359

ROZDZIAŁ 27 ..........................................................................................................................360

ROZDZIAŁ 28 ..........................................................................................................................362

ROZDZIAŁ 29 ..........................................................................................................................367

ROZDZIAŁ 30 ..........................................................................................................................368

ROZDZIAŁ 31 ..........................................................................................................................370

ROZDZIAŁ 32 ..........................................................................................................................374

Page 4: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

4

TOM I

ROZDZIAŁ I W czasie powrotu do domu Ewa miała oczy spuszczone. Wszystkimi siłami starała się nie

patrzeć na przechodniów i unikać ich wzroku. Wiedziała przecie, że każdy przechodzący

mężczyzna... Chciała widzieć i spod powiek widziała jedynie wyślizganą szarzyznę

betonowego chodnika, chropowatą równię środka ulicy z jej dołami i zbitym brukiem

drewnianym, nagość bezbarwną drzewek ujętych w żelazne pręty ogrodzeń. Barwy te były

podobne do jej myśli i odpowiadały potrzebie duszy. Dbała o to, żeby myśli były właśnie

takie, pozbawione piękności, jak gdyby odbarwione ze wszelkiego uroku. Była bowiem

szczególna wzniosłość i nieznany powab w tym dobrowolnym i pilnym wyzbyciu się wesela.

Nie rzeczy się też przesuwały, lecz niematerialne wrażenia, nikłe uczucia w różne postaci

zamknięte. Przez nieuwagę jedynie postrzegała konary, gałęzie i pręty drzew skweru, profile

kamienic, osrebrzone od słońca porankowego. Drzewa czarne, jakby urobione z węgla...

Spulchniona rola skweru... Siady na niej grabi niby ślady zabawy dziecięcej. W świeżym,

szarym gruncie poobcinane patyki krzewin. Na chodniku nieoczekiwane cienie drzew. Cienie

smagłe, cienie ruchome i żywe! Widły, pnie, gałązki! Nogi wstępują na żywe pnie. Uczucie

niepostrzegalne, że się niedelikatnie przeszkadza cudzemu bytowi... W okrągłych

zagłębieniach pod żelaznymi kratami dookoła pniów uwięzionych — jeszcze śnieg. Czarny

śnieg, przywalony nawozem, odpadkami, prochem śmieci, górami niedopałków. Ciemność

mogiły... Lecz już tam trawa zielona puściła pędy. Wiatr chwieje i nagina maleńkie jej pióra.

Wiatr chłodny, rozwichrzający włosy, dociera do ich korzeni. Mnóstwo wszędzie połysków,

skupień światła, ognisk, polśniewań, barw...

Żebrak! Leży na chodniku przy marmurowych schodach wielkiego gmachu. Wyciągnął

kule i potworne kikuty. Rozwalił się jak u siebie na barłogu. Łachmany szare. Twarz potężna,

wzgardliwa, oko głęboko nienawidzące. Wyciągnął rękę. Ujrzała podarte i zatłuszczone

wnętrze jego czapczyny. Rzuciła w nie wszystko, co miała: srebrny pieniądz

czterdziestogroszowy. Niespodziane zastanowienie, cudze otamowanie: gdyby tak każdemu

dziadowi... W tej samej chwili serdeczny żal i tępa rozpacz: — czemu ten człowiek nie zabija,

lecz jęczy; czemu nie lży, lecz błaga?

Uczucie ciężkie i nieruchome poruszyło się w piersiach i popłynęło, popłynęło palącymi

strugami. W ślad za nim samowładne słowa:

— O miasto, miasto! Gdybyż była w człowieku moc, żeby mógł przycisnąć do piersi

ciebie, o miasto! Gdybyż można było odkupić wszystek nieszczęśliwy świat... Odkupić świat

z rąk łotrów, z posiadania plugawych tyraniąt, z władzy oszustów, bogaczów, panów — z

opieki najgorszych i najpodlejszych — biernych widzów, obojętnych, jedzących w spokoju i

pijących w weselu... Jakże tu żyć, chodząc w sukniach pięknych, co osłaniają ciało aż do

Page 5: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

5

ziemi — pomiędzy łachmany żebraków? Jakże można dawać jałmużnę, brud ręki swej, na

pożywienie bratu — bliźniemu?

Łzy z najgłębszej krynicy serca przemknęły się między zwartymi powieki, niepostrzeżenie.

Chwila głębokiej skruchy, męki strasznej i groźnej. Serce w piersiach ukrzyżowane, w

niemocy swej gwoździami przebite. Wytryska zeń i szybuje żądza ofiary.

W górze nad głową wszędzie-obecny, roztoczony firmament. Słowo olbrzymie, miłościwe,

kojące, słowo drogocenne! Ogarnia sobą męczarnię. Jak nowy powiew wietrzyka przefruwa

znowu ta sama, dawna, cudna i głupia myśl-pokuszenie: doskonałość duszy, czystość serca...

jest to także egoizm. Jakże tu iść w swej czystości wśród grzechów straszliwych świata?

Chrześcijanin powinien przecie zbawić ludzkość, gdyż inaczej...

Myśl ulotna przefrunęła, dziwnie szemrząc, jakoby wiatr w gałęziach brzóz. Lecz za nią

nadciąga inna, myśl cofająca się w tył, myśl ślepa i zamknięta w sobie, patrząca w ziarno

rzeczy i nieubłagana. Jakoby owoc przedziwnej wiadomości, który by stoczył się we

wszystko, czym kiedykolwiek był — w zawiązek, w kwiat, aż do samego początku:

„Bądźcie pozdrowieni, upadli, grzesznicy obarczeni przez zbrodnie! Pan z wami,

zbrodniarze. Niechaj się dusze wasze uciszą. Niech sen zejdzie na wasze powieki.

Wytchnijcie w spokoju, zbójcy i mordercy, wyrzuceni z rodu ludzkiego."

Ewa minęła szereg ulic półbezwiednie, nie pozwalając uczuciu swemu obniżyć się i

zmaleć. Niosła je w sobie z ostrożną czujnością, podobnie jak pierwsi chrześcijanie nosić

musieli na przeciągu korytarzy podziemnych, w głębi nocy, kaganki gliniane, u których końca

płonął nikły knotek zanurzony w oliwie. Na poły wiedząc o tym, gdzie jest, weszła w bramę,

oddała grzeczniejszy niż zwykle ukłon stróżowi Ambrożemu. Uroczo zdrowymi,

prześlicznymi kroki, melodyjnie pewnym stąpaniem dzikiej kozy po skałach, przebyła

asfaltowy chodniczek, przeciskający się w poprzek dziedzińca między prastarym brukiem.

Wiatr gwałtowny zawiał zza drzwi obłupanych ze starej, wiecznie rozwartej i, niestety,

wiecznie cuchnącej, „chorej„ sieni. Chłodnym tchnieniem ogarnął nogi aż do kolan, wcisnął

się pod suknie... Zaśmiała się wbrew woli, wewnętrznie i ustami, ujrzawszy swe śliczne,

kochane, połyskliwe buciki na wysokich obcasach, i zakrzyknęła na bezczelny wiatr bez

wydania głosu: — ach, ty!...

Skończył się chodniczek ową dziurą wyłupaną przed laty, wyrwą, którą noga zna tak

dobrze, jak wnętrze rozkosznie miłego bucika — biedną, starą znajomą „kawerną„. Jeszcze w

niej tał się jędza-kałuża, ostatni ślad nocy wichrowych. Ewa rzuciła okiem w okna

mieszkania, na brudne szyby, nie myte od jesieni, na zeschłe ślady szarug, deszczów, kurzów,

na futryny obłupione z pokostu i kitu, i wkroczyła, wzdychając, na schody. Ciężko jej było iść

po tych schodach poprzecznej oficyny. Były paskudne jak życie oficynowe: brudne, lepkie od

zbłoconych nóg, z wyślizganą poręczą od niezliczonych rąk, które jej dotykały w biegu, w

pośpiechu ubogiego życia.

Szła marząc czy modląc się pragnieniami, żeby to wyprowadzić stąd rodziców, żeby to coś

takiego przedsięwziąć, aby mogli wyjść wszyscy z tych miejsc, dokądś na lepsze...

Page 6: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

6

Ciche, nieznane w codziennym życiu westchnienia spływały, na wargach przeistaczając się

w szept lecący w górę. Wiedziała, że nic uczynić nie może, nic poradzić, nic zmienić, ale

wiedząc o tym oddawała się konieczności szeptania, które z jej piersi ulatało jak oddech. Nie

wiedzieć kiedy stanęła przede drzwiami. Mimo woli oparła się o odrzwia ramieniem i,

trzymając już rękę na guziku dzwonka, śniła przez chwilę.' Tak przykro było wracać do domu

z powietrza, które już nasiąkło zapachem, fiołków i drgało wiosennym gwarem... Jeszcze

miała w oczach te smużki i kępki maleńkiej a połyskliwej trawy, co się koło żelaznych

sztachet i ogrodzeń chyłkiem czaiły. Teraz oczy jej leżały bezwładnie na drzwiach

zamkniętych, uczernionych i wyświechtanych w pobliżu klamki — na biletach wizytowych

szanownych lokatorów. Czytała z ohydą stokroć znajome litery. — Jan Faustyn Cygler — a

pod tym napis głupkowaty, nie wiedzieć czemu olbrzymimi literami: „Dzwonić trzy razy!"

Obok niemniej srogimi kulfonami wylitografowane nazwisko: — Stanisław Czapowski —

Stud. Med. Dalej: „Dzwonić dwa razy". Na górze ordynarnym i zaiste chamskim drukiem: —

Adolf Horst — Filozof — „Nie dzwonić ani razu„. Najniżej to posępne miejsce bielsze, puste

— i znaki po świeżo oderwanym bilecie, cztery czarne zagłębienia po pluskiewkach. Ewa

zatrzymała wzrok na białej plamie. Czoło jej zmarszczyło się, twarz przybrała wyraz bolesny.

„Kto też najmie ten pokój? Boże, Boże! tyle czasu pokój stoi pustką!"

Była to jednak obłudna, a przynajmniej na pół świadoma troskliwość. Ewa usiłowała nią

zatrzeć (w interesie czystości duszy) obrazy i myśli, które ją tłumem obiegły, skoro tylko

rzuciła okiem na napis: — Adolf Horst — Filozof — „Nie dzwonić ani razu".

Jak żywa stanęła jej teraz w pamięci cała spowiedź przed godziną odbyta, wszystkie

towarzyszące jej okoliczności, uczucia, wzruszenia, stany bierne, a nawet ruchy i bezwiedne

spojrzenia oczu. Jeszcze czuła ścierpnięcie poniżej kolana od długotrwałego ucisku kości

przez ostry gzems schodka, kiedy przyklęknąwszy niewygodnie przetrwała w jednej pozie

całą spowiedź. Jeszcze czuła na twarzy swej spoczywający wzrok kapłana i oddech jego ust.

Teraz ogarnęło ją przedziwne lenistwo ciała i ducha. Wszystka tajemnica i potęga

spełnionego aktu spowiedzi była jakoby brzemię złożone z ramion. Nie zeszło jeszcze z

głowy, nie osunęło się z myśli. Przeciwnie — minęła już rozkosz biernego poczucia, że

święty obowiązek został wypełniony, wrażenie radości, że już jest po wszystkim, które niosło

ją było niby mroczny a miły obłok przez ulice miasta i zasłania ło przed oczyma ziemię. W

chwili gdy stała pode drzwiami domu, wracało, włamywało się do duszy i oblegało zmysły

dotykalne, leniwe uczucie życia. Ewa nacisnęła dzwonek i usłyszała wkrótce znajomy tupot

nóg służącej. Skoro się drzwi otwarły, wsunęła się cicho i pochwyciwszy za rękaw kucharkę

szeptała jej do ucha ze zmarszczonymi brwiami:

— Leośka, nie masz do mnie o nic żalu? Nie gniewasz się na mnie? O nic, gadaj że!

Tamta wytrzeszczyła idiotycznie oczy, zachichotała — aż nagle poczęła z przejęciem

szeptać:

— Była panienka u księdza Jutkiewicza?

— Byłam. Przebaczasz mi wszystko?

Page 7: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

7

— No, przecież! Cóż znowu nie mam przebaczyć... — Ale słuchaj, z serca!

— No! A do Stołu Pańskiego panienka przystąpiła?

— Nie, jutro.

— Czemu?

— Bo już było za późno.

— Widzicie! Jakże to cały dzień i całą noc bez grzechu. Panienko, chodźmy stąd!

Uciekajmy!

— Dlaczego?

— No, dymajmy — i tyle!

— Powiedzże prosto!

— Nie powiem.

— Kiedy to z tobą zawsze! Chcesz, widać, żebym się w takim dniu rozzłościła.

— A to niech sobie panienka wie! Nie moja wina, jeśli panienka...

— Cóż takiego?

— A to, że znowu u Horsta ta sama dziewka, ta, co to malowana na gniado...

Obiedwie na te słowa pierzchnęły z korytarza w takim popłochu, jakby w nie z pistoletu

strzelono zza węgła — jedna prosto, we drzwi kuchenne, druga na prawo.

Wbiegłszy do pokoju, który był w całym mieszkaniu jedynym schronieniem rodziny, Ewa

przypadła na łóżko za parawanem. Skuliła się tam natychmiast i co tchu zabrała do pracy

duchowej, zupełnie jakby się wszystka, z głową, nakryła wielkim całunem kościelnym.

Siedziała z rękoma obwisłymi, z głową pochyloną na piersi, z oczyma zamkniętymi. Zrazu

modliła się cicho, wymawiając boleśnie i z trudem prawdziwym wyrazy: „Panie Boże mój!

Jakże ja nędzna odważę się przystąpić do Ciebie, którego tyle razy obraziłam? Panie! nie

jestem godna, abyś wszedł do przybytku serca mojego! Jezu, pomnóż pokorę moją...„ W

miarę jak wielekroć wymawiała te słowa, szerzyła się w niej jak gdyby jasność owego

kaganka, z którym w sobie szła przez ulice miasta. Poczęły wynikać w duszy pożądane

obszary, rozwierać się i przeistaczać ni to w okolice nieznane o poranku, okryte jeszcze

mgłą...

Było dobrze iść wśród tego świata duszy, iść dokąd oczy poniosą. Było dobrze i lekko,

obrawszy którykolwiek kierunek, wędrować z rozstajnych dróg, na których teraz stała.

Zaszemrały nad głową słowa-tchnienia, słowa-poszumy, jakoby szelest liści, odwiecznych w

jakowejś ciemnej alei...

Mocne postanowienie poprawy!

Page 8: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

8

„Jakże to zrobić?„ — zadała sobie natarczywe pytanie. „Jak to zrobić doskonale, mocno, na

zawsze? Żeby móc wiecznie spać na trawie zwanej »Baranek Czysty«? Żeby mieć boskie

prawo zawsze stać przy Krzyżu duchem przez rozmyślanie, a rzeczywiście przez Komunię

Świętą?„

Przymknęła powieki, zacisnęła ręce, nabrała pełne piersi mocnego tchu... Idzie przed się

znowu dalej w wiośniany kraj, potężnymi kroki. Poprzysięga sobie w duszy, samej sobie

rozkazuje, co i jak teraz będzie czyniła. Wszystko, co w chwili tej postanawia, okazuje się do

wykonania (łatwe, rysuje się jako mądre i tak proste, tak naturalne i celowe, jak na przykład

kształt drzwi, budowa domu, pomysł i wykonanie szafy. Czemuż człowiek nie ma być tym,

czym być chce? Dlaczegoż nie być czystą, dlaczego nie być dziewicą nie tylko ciałem, lecz i

duszą? Azaliż lepiej jest być czymś brudnym niż czystym? Czyż kwiat może być brudny,

oblany pomyjami? Czy mógłby żyć oblany pomyjami? Czyż nie jest to rzecz prosta a

najmądrzejsza, że kwiat jest czysty? Bóg go stworzył po to, żeby był czysty. W duszy, w

pamięci, w uchu brzmią teraz słowa kapłana... Świętego Pawła słowo do Koryncjan:

„Wszystko mi wolno, ale nie wszystko pożyteczno...„ A dalej przykład, wyjęty ze świętego

Franciszka Salezego, o drzewie migdałowym, którego owoce przemienią się z gorzkich na

słodkie za pomocą wypuszczenia z pnia złych soków.

Ewa zapytuje samej siebie, czemu by nie miała wznieść się do tej poprawy i stanąć w

cnocie czystości obok oblubienicy z Pieśni nad pieśniami, obok tej, co w palcach swych

przecedzą mirrę, płyn broniący od zepsucia — tej, co ma oczy przepasane przepaską złotą na

znak czystej mowy, co ma oczy jak gołębica?... Ogarnia ją rozkosz tego obrazu, porywa

wyniosłość pragnienia, zdejmuje wola mocna, odurzenie przecudne, żeby się wznieść ku

dobru wysokiemu. Wyplenić ze siebie obmierzłe upodobanie do kokieterii, wytrącić z duszy

ową rozkosz niewymowną do szelestu jedwabiu, do piękności sukien, które owiewają ciało

różowością jutrzenki albo lazurem wiosennego nieba — do połysku pantofelków

lakierowanych — dreszczowy czar zwiastujący (zawsze, zawsze!) nadejście studenta (a nawet

tego gałgana Horsta!). Nigdy już, przenigdy (przysięga to sobie!) nie pójdzie, niby to

przypadkiem, a w gruncie rzeczy ze świadomym zamiarem ujrzenia Czapowskiego (przysięga

to sobie!), gdy on wychodzi... Nigdy już nie zaszeleści jedwabną halką jak wówczas, kiedy to

stanął na schodach i zwrócił na nią wielkie, marzące oczy... Głupiec jeden, kabotyn, oślak! Co

on sobie mógł wtedy myśleć! Po pierwsze — won! — pantofle. Od jutrzejszego dnia trzewiki,

klapy, błotochody, ciapostępy — trzewiki do skończenia świata! Po drugie — halka. Won!

Zatkała uszy, żeby nie słyszeć jedwabnego szelestu przecudnej ulubienicy ze ślubnej

niegdyś sukni matczynej, zachwytu swego i radości. Zamrużyła oczy, żeby nie widzieć

żółtego połysku przepięknych bucików, wysmukłych, obcisłych, na wysokich korkach. Ileż to

razy wycałowała je oczyma, wypieściła myślą, gdy jeszcze stały na wystawie za wielką

szybą, na lustrzanej tafli. Straciła na nie wiele, wiele nocy, przepisując akta biurowe do rana.

Teraz — won, won, won!

„Won!„ — powtórzyła raz jeszcze.

Myśli po tym rozkazie pierzchły na wszystkie strony. Jakiś tylko szum w uszach, szelest

wyrazów... Wymawia się won, a pisze się Vaughan. — Księżniczka... Księżniczka Vau-ghan!

Page 9: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

9

Prześliczne, błękitne oczy, sploty włosów, głowa lekko pochylona na prawe ramię. Na głowie

kapelusik z czarnej materii, jedwabnie lśniącej, rodzaj spłaszczonego cylinderka, z szerokim

rondem i rozszerzeniem w kierunku dna. Kapelusz otoczony woalką nieopisanie pięknego

koloru. Obnażona szyja i błękitny paltocik z bufiastymi rękawami. Ach, ty śliczna, ty

przecudowna, ty śmieszna! Gdyby tak teraz wyjść w tym paltociku, w tym kapeluszu, z tą

woalką! Z tą bajeczną woalką! Księżniczka Vaughan...

Widywała ją tylekroć na wspaniałej miniaturze w mieszkaniu lichwiarki Barnawskiej!

Zawsze posyłała jej uśmiech, jak przyjaciółce, jak siostrzyczce. Gdzież ona żyła, kiedy, co

robiła? Nie ma jej nigdzie na ziemi, nie ma nigdzie! Umarła przed setką, a może przed

setkami lat... Ona umarła — ten uśmiech umarł, te oczy, ten promień słońca zagasł! Ta bliska

sercu, ta przyjaciółka, ta droga — to złudzenie! Ach, gdybyż to z nią wszcząć rozmowę,

posłyszeć pieszczotliwe słowa z tych czarodziejskich ust, które milczą dyskretnie tyle już lat,

które unikają wyznania prawdy i uśmiechają się wiecznie ponad głowami tylu ludzkich

pokoleń! Gdyby ją spotkać choć we śnie...

„Księżniczko — szłybyśmy razem w Aleje — ja i ty... Toż by to wytrzeszczali trzeszcze,

gapili się, szeptali o nas... O mnie i o tobie... O której by szeptali, że piękniejsza? Powiedz,

powiedz prawdę, księżniczko!„

Spostrzegła się, o czym myśli... Spuściła oczy na książkę francuską, która Bóg wie sk ąd i

kiedy zabłąkała się między rupiecie domowe, na Choix des monuments primitifs de 1'Eglise

— i na ów rozdział z pisma świętego Cypriana, który częstokroć musiała czytać z polecenia

matki: De la conduite pies, crite aux vierges:

„Gdy wspaniale uczesane i przystrojone zjawiacie się wśród ludzi, ściągacie na się oczy i

westchnienia młodzieży, gdy zapalacie w sercach ogień miłości — cóż z tego, że nie giniecie

same, skoro gubicie bliźnich, dla których niebezpieczniejszymi jesteście niż żelazo i

trucizna„.

„Ech, »żelazo i trucizna« to znowu przesada!" — pomyślała (ze wzruszeniem ramion i z

lekka wywieszając język) prędzej, niż była w stanie zorientować się, jaki grzech popełnia.

Schyliła się tedy jeszcze bardziej i zatopiwszy się wszystka w medytac ji marzyła po

polsku, czytając wiersze francuskie kazania:

„Jeżeli pozostaniesz czystą i dziewicą — jesteś równą aniołom Boga. Usiłuj zachować

całość dziewictwa twego i skończyć z wytrwałością, coś z męstwem zaczęła. Nie ubiegaj się

za ubiorami ciała, lecz za cnotą duszy. Zatapiaj się w Bogu i w niebiosach, a wzniósłszy już

oczy tak wysoko, nie zniżaj ich ku ziemi„...

„O Boże mój!...„ — wzdychała z radością, wzdychała weselnie nad tymi cudnymi

wierszami. Zrozumiała ich pachnący, jakoby lotny i rozkwitły sens i unosiła się oczyma ku

niebu. Toteż z najwyższą przykrością posłyszała jednokrotny dźwięk dzwonka.

Tupot nóg Leośki. Za chwilę wsunął się do pokoju ojciec. Był po wiosennemu

wyświeżony, w letnim paletku, które liczyło już sobie dziewiątą czy dziesiątą wiosnę i

Page 10: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

10

zdołało przybrać odcień zielonkawo-rudy. Niemniej wiosennym kolorem uderzały wąsy

podkręcone, z rana uczernione na szwarc szatański, a obecnie nabierające od promieni

słonecznych barwy świeżo skoszonego, aczkolwiek już nieco podeschłego sianka. Stary pan

miał w dziurce klapy paltota wetknięty pięciogroszowy bukiecik fiołkowy, na prawicy

rękawiczkę z palcami wielokrotnie ześcibianymi czarną nicią. W lewej ręce niósł

pieszczotliwie sławną swoją laseczkę, pamiątkowy dar imieninowy od „grona" przyjaciół, z

rączką notorycznie posrebrzaną, w kształcie zgiętej nogi końskiej, z monogramem stosownym

i datą. Pan Pobratyński nucił wbiegając do pokoju. Zmrużone jego oczy przeszukały kąty

pokoju, ucho uchwyciło dźwięki dolatujące z kuchni.

Gdy intelekt przyszedł do samowiedzy, że „żoneczka„ nie jest w lokalu obecną, znużone

ciało radośnie spoczęło w szerokim fotelu obok szafy, obwieszonym arcydziełami

szydełkowej roboty. Pan Pobratyński dumał tam chwilę nie zdejmując kapelusza,

naprzeciwko okrągłego stołu, skazanego na dźwiganie serwety i wiecznie krzywej,

„ozdobnej" lampy, którą ze swej strony ozdabiał, oczywiście, abażur ze strzyżonej bibułki.

Gdy stopy pięknego starca, obute w kamaszki wylękłe, z obwisłymi melodyjnie gumami,

spoczęły na dywaniku ze strzyżonych kawałków, głowa jego pochyliła się w stronę

Ewy. Blade, wypełzłe, odbarwione oczy, oczy-przylaszczki spoczęły na jej twarzy.

Figlarny uśmiech wykwitł na wargach.

— Jakże też tam z rozgrzeszeniem? Czy aby?...

Ewa wstała ze swego miejsca i podeszła do ojca. Nie podnosząc oczu pocałowała go w

wyświechtaną rękawiczkę. Stary pan potarł się o nią ramieniem, potem połą surduta.

Przechylił głowę i usiłował zajrzeć w oczy. Oczy te były spuszczone... Za chwilę jednak

uśmiech taki sam jak u ojca, uśmiech radosny, ni to figlarny, ni to smutny, uśmiech ladaco i

nie wiedzieć co, ukazał się na jej ustach. Spojrzała w wypłukane oczy. Zaśmieli się oboje

wraz, jednako. Przypadli do siebie na chwilę: głowa do głowy, usta do ust, oczy do oczu.

Staremu spod powiek wylazły jakoweś guasi- łzy i wnet się skryły. Z piersi jęknęło jakoweś

westchnienie — i przepadło.

— Dałabyś staremu ojcu troszeczkę tej świętości, skąpico jedna!... — szeptał cicho, patrząc

z bezbrzeżną czułością na jej włosy jasne — jasne, kołysząc ją na sobie, jakby była

sześcioletnią smerdą, którą huśtał na nodze...

— A to niech tatko sam sobie pójdzie do spowiedzi... — powiedziała kokieteryjnie, wodząc

wargami po jego czole, między oczami, po policzkach.

— Ja... tego... Owszem, dziecko, ja pójdę. W tych dniach się nawet, ma foi, wybierałem.

— Ech!...

— Ale no! Jak honor kocham! Ja ci to mówię...

— Jak honor kocham, ale do cukierni...

Page 11: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

11

— Cicho bądź, jędzo! To postępki ojca będziesz sądziła — he? Takie to mocne

postanowienie poprawy życia?

— Gdzie ja tam sądzę!...

— Widzisz, Ewuś, ja już jestem stary, grzeszny człowiek. W starym człowieku, uważasz,

to się tyle nazbiera grzechów, paskudztw, wiadomości... Cóż tam zresztą — ja! Grzeszny

człowiek... Ja bym tylko chciał, żeby na mnie nikt uwagi nie zwracał. Nic nie wymagam,

toteż niech i ode mnie nic nie żądają. Ja na uboczu... Dzisiaj już tego, co było... dawniej —

gdzie!... Inna rzecz z tobą... ma foi... inna. Powiem ci pod słowem honoru, że nie ma lepszej

rzeczy jak czystość serca i to, wiesz, mocne postanowienie. Tak i tak — no i basta. Jak się

było w Liceum Świętej Anny... miły Boże.

Oczy starego pana rozweseliły się, zaszły mgłą. Schylił się ku córce i nie patrząc na nią

szeptał do ucha:

— Bądź, dziecko, zawsze niewinna, czysta, wiesz, ma foi... Tak jak dzisiaj... Ty za mnie i

za siebie, za mamę, za nas wszystkich bądź czysta. Pan Bóg... Jak się ty za mnie pomodlisz,

to na pewno, na pewno... i posada... i to wszystko, to wszystko...

— Ale żeby tatko przestał chodzić... „ma foi„... do tej knajpy, toby tatko był jeszcze

bardziej kochańszy... — wzdychała przed nim. — Co — co?

— Żeby tatko przestał zadawać się z tym Horstem, ulegać mu, nie dał wyciągać się z

domu, po obiedzie. Prędzej by się i posada trafiła, bo Pan Bóg wszechmogący...

— E... pleciesz koszały opały! — mruknął z wyraźną niechęcią. — Co ma wspólnego

chodzenie do cukierni — z posadą! Gdzie Rzym, gdzie Krym! A jeszcze Horst! Cóż mi

Horst? Także!... Ja, zrozum to, ja muszę bywać między ludźmi!

— I co może być za przyjemność... — szeptała zapamiętale, nie słuchając tego, co mówił...

— Brudno tam, obmierzle, zakopcone. Umyślnie przecie chodziłam,

— A ty po co?

— Te ciastczyska i te, żal się Boże, cukry po prostu śmierdzą. A przecie to dzień w dzień.

Przecie to kosztuje! Jakże tu mama nie ma narzekać przed ludźmi?...

— Więc i ty żałujesz mi tej jednej małej-czarnej... — mówił z rozdzierającym wyrzutem,

patrząc w przestrzeń.

— Jednej małej-czarnej z pasztecikiem i jeszcze z czymś... I jeszcze z drugim czymś, a

czasami... A ileż to godzin traci się na wysiadywanie! Przy tym te piękne rozmowy z

Horstem.

— Właśnie tego nie rozumiesz, tak samo jak matka! Właśnie tego! Może być, nie przeczę,

wysiadywanie bezczynne i bezcelowe, a może też być wysiadywanie-czynność, akcja,

działanie! Tak, moje dziecko!

Page 12: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

12

Złośliwy uśmiech wydobywał się na jej wargi, toteż go powstrzymywała. Rzekła jeszcze:

— Jednakże wszyscy ludzie z pozycją źle o tym mówią. Niedawno Rokicki przychodzi i

prosto w nos mówi mamie: Cóż, pan dziedzic dobrodziej oczywiście w knajpeczce z

Horścikiem... — Już mama nawet mówiła, że wolałaby go nie stołować, żeby tylko tatki nie

wyciągał. Bo jakże mama to wszystko może wytrzymać? Nie ma na to nerwów... Szarpie się,

żyły ze siebie wyciąga... — O, już są i te „żyły„... Naucz się tylko jeszcze tego ulubionego

zwrotu mamy: — wbij zęby w ścianę! — to już przynajmniej' będzie cały garnitur. Żyły i

zęby! — Gdzie się co takiego dzieje? Nic, tylko przesady, tragedie, opery, hiperbole!

— A tatko znowu tak sobie powie: hiperbole, i koniec. A my ani bielizny, ani ubrania..

Wszystko idzie na Barnawską. Żyjemy byle czym... Przecie tak wiecznie być nie może. Musi

tatko także pomyśleć! Właśnie i dziś... ksiądz spowiednik...

— Tylko mi aby rzeczy ze spowiedzi nie rozkładaj! Wiesz chyba o tym, że tajemnica

spowiedzi... Masz, chwalić Boga, dwadzieścia lat jak oblał...

— Ja, tatusiu, nie ze spowiedzi, tylko że wszyscy... Coraz nam gorzej, coraz gorzej...

Mama jakaś rozdrażniona, rozstrojona, niespokojna... A tatko jak gdyby nigdy nic, jakby

wszystko szło jak najlepiej na świecie... Ludzie widzą... roznoszą plotki po świecie. A zresztą

jest to niewątpliwie prawo Boże...

— No, już ty mię aby nie ucz, co mam robić na świecie! Matka was ponauczała tych na

mnie gadań. Sama gada, Aniela gada, teraz nareszcie i ty... Ale ostatecznie, co wolno matce,

tego tobie na wolno — rozumiesz?

Ściągnął dramatycznym ruchem rękawiczkę i wykonawszy szereg ruchów istotnie

wytwornych przesiadł się pod okno, tyłem do córki.

Stało tam tak zwane biurko, grat poobłupywany, ze startą politurą, przywalony mnóstwem

cacek najrozmaitszego pochodzenia. Kiedy Ewa wróciła ze smutkiem na brzeżek swego

łóżka, stary pan (ze zmarszczoną groźnie brwią) wydobył z kieszeni kluczyk, otwarł i

wysunął szufladę i zagłębił się w pożółkłe papiery. Jedne z nich rozwijał z gazet, inne

pobieżnie przeglądał, inne wreszcie starannie czytał. Ewa miała oczy spuszczone na książkę,

ale myśli jej wbrew woli, uporczywie zaglądały zza ramion ojca w owe papiery. Wiedziała

przecie aż nadto dobrze, że pod pozorem przepatrywania starych próśb o posady, świadectw,

zawsze „chlubnych„, listów polecających i bilecików odczepnych, ojciec wydobywa na

światło dzienne i korzystając z nieobecności żony odczytuje dawne listy miłosne od

rozmaitych dam swego serca. Kopie się w skarbach swych.- Wzdycha.

Rokrocznie przecież około Wielkiejnocy to czyni.

Gdy słońce przygrzeje, gdy fiołki zapachną w zatęchłych ulicach Warszawy, oddaje się

sekretnej pasji przeczytywania zżółkłych listów. Ewa z matką czytały je również, dobrawszy

się do szufladki za pomocą pewnego kluczyka, a cała rodzina miała na określenie tej

czynności wyrobioną nazwę.

Page 13: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

13

Mówiono, że tatko przewietrza swe miłostki i przesypuje je naftaliną.

Oczy jej mimo woli znowu poszły ku ojcu. Patrzała na prześliczny profil tej twarzy,

widziała niezrównane piękno rysunku subtelnego nosa, doskonałego istotnie kształtu brody,

zarysu oka, ucha, owalu głowy. Serce jej poczęło bić z żalu.

To prześliczne białe czoło, tak doskonale lekkomyślne, to czoło „pańskie„ poryły już,

ośmieliły się poryć wzdłuż tyloletnie myśli o posadzie. Dookoła najcudniejszych męskich

oczu, oczu, nad którymi, zdawało się, starość nie będzie miała siły wykonać swej władzy,

utworzyła się trwożliwa sieć zmarszczek. Białe, wypieszczone ręce ze szlifowanymi

paznokciami, ręce bezsilne i bezwładne, pośpiesznie mięły, przerzucały stare papiery. Ewa

poczuła, że zagłębiając się w myśli o ojcu popadnie w grzech, że już się grzechowi oddaje

płacząc nad jego dolą. Bo gorzko bolała nad tym, że ojciec cierpi patrząc na zżółkłe listy, na

minione miłostki, na zaszłe już słońce swego życia... Westchnęła patrząc mimo wiedzy na

natarczywą wszędzie-obecność grzechu, na jego niezwalczoną władzę.

Zrozumiała, że nie powinna teraz pozostawać w jednym pokoju z ojcem. Wstała tedy i na

palcach wyszła. Było jej lekko, grzesznie, ale lekko na myśl, że wyświadczy mu usługę, gdy

będzie mógł bez świadków i bezkarnie czytać swe „dokumenty", wzdychać nad nimi bez

kontroli i upuszczać w martwe papiery martwe łzy.

Zamykając drzwi bez szelestu, z uśmiechem anielskim, widziała, że nie odwrócił głowy.

Westchnęła bez możności powzięcia myśli, że grzech już spełniony... Miała zamiar pójść do

kuchni i tam między szafą i zlewem, w kącie, odprawić dalszy ciąg medytacji, ale oto

przypomniała sobie o wolnym chwilowo pokoju i, uradowana niewymownie tym odkryciem,

weszła tam natychmiast.

Pokój ów od kilku tygodni stał już pustką. Jak trzy inne, był wynajmowany przez

rozmaitych „kawalerów" i nosił na sobie ślady kawalerskiego żywota. Tapety na ścianach

były tak poobdzierane, pełne dziur, z których sypało się suche wapno, usiane istnymi ranami

od gwoździ, bretnali i haków, wbijanych w miejscach najmniej prawdopodobnych — jakby w

obrębie tych czterech ścian toczyły się jakieś zapasy na drągi, maczugi, dzidy i włócznie.

Dookoła drzwiczek pieca kafle były spękane, przepalone i czarne. Rura blaszana, uchodząca z

wierzchołka jego w ścianę, okryta była kurzem i popiołem, a całą okolicę swego istnienia

powlekła sadzą. Sprzęty, jak łóżko, szafka, potworne obrazki, służące jakoby do „ozdoby„

lokalu — wszystko, na co padły oczy, było sponiewierane, poniekąd udręczone, jak rzecz

cudza, a przecie należąca do tego, kto za jej chwilowe posiadanie płaci — więc wyzyskana i

wzięta niejako za gardło. Stolik, którego najszczerzej sosnową prostoduszność suto i

wielekroć powlekła politura domowego rozprowadzania, znowu miał na wierzchu swym

pobojowisko pełne dziur, bolesnych oparzelisk od węgli samowarowych, od szybko

nastawianych maszynek, i istne rany wystygłe od żrących jodyn, terpentyn, spirytusów oraz

kawalerskich soli i kwasów. Podłoga była nie dość że wydeptana, ale wprost powygryzana

gwoździami obcasów. W rogu, gdzie zanudzała swym widokiem ohydna „umywalka"

blaszana z drzwiczkami wiszącymi na jednym haku, było najbardziej sponiewierane miejsce

pokoju.

Page 14: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

14

Ewa wszedłszy tam doświadczyła uczucia ohydy. Nie, nie będzie w stanie modlić się w

tym miejscu! Pokój ten był czymś publicznym, zużytym i, jako właśnie rzecz publiczna,

jakby oplutym i spapranym. Wszelaki brud życia zdawał się cuchnąć ze ścian, kurzyć się z

podłogi, kątów, szpar, sprzętów... Wśród tego wrażenia, potykając się o myśl, co robić teraz,

stojąc bezradnie z przymkniętymi powiekami, Ewa znienacka ujrzała prawdę: toż to jest obraz

mojego życia przed spowiedzią!

W tejże chwili nawiedziła ją łaska skruchy i łaska głębokiego żalu. Po wtóre, a z równą

siłą, jak w chwili szeptania drżącymi wargami w ślad za głuchym łoskotem serca słów

spowiedzi powszechnej, popadła w rozczulenie ducha. Po wtóre stała się duszą grzeszną i

drżącą ze wstydu pod nawałem ciężkiego aktu. Ciało jak przy konfesjonale osunęło się na

ziemię. Kolana uderzyły o podłogę, głowa bezwładnie oparła s ię o plugawą ścianę.

Z warg gorzkich i suchych padały słowa surowe, niezbłagane, pełne najoczywistszej

prawdy: „Ja grzeszna spowiadam się Panu Bogu Wszechmogącemu"...

Owładnęły nią ataki, głuche impulsy i dreszcze rozbudzonego sumienia. W drżeniu c iała, w

trwodze i prostracji szukała po ciemku w głębinach duszy — czy wszystko, czy wszystko?...

Wyraźne, niemal olśniewające wspomnienie nasunęło tamtą chwilę: zgubiony w drodze do

domu zarys twarzy spowiednika, brzmienie jego szeptu, szczególny sens każdego wyrazu i

osobliwą, męską niejako barwę i bryłowatość słów. Pamiętała coraz żywiej tę chwilę, kiedy

ujrzała tuż za grubą i kanciastą kratką błysk szychu stuły i jakąś fioletową jej półbarwę; dolną

część ucha, nieco rdzawego policzka z sinością świeżo ogolonych . włosów... Pamiętała

początkową oschłość głosu, zapytań martwych, jakby urzędniczych. Powtórnie przeżyła

wrażenie przejmującego popłochu, sromu bezgranicznego, iście kobiecej niedoli, ową chęć

ucieczki chyba pod posadzkę, kiedy kapłan zwrócił się ku niej twarzą, zatopił oczy w jej

oczach, długo nie spuszczał wzroku z twarzy i słuchał. Przyszło ku niej dobrotliwe

wspomnienie zmiany jego głosu, przeobrażenie się suchej indagacji w natchniony i bolesny

obrządek dobrowolnych zwierzeń, do gruntu, do samego dna, w tajemniczy sakrament, pełen

potęgi ściskającej serce.

Gdy już była wyznała grzechy i, bezmiernie zmęczona, bezsilna i jakby mieczem ścięta,

blada i odrętwiała, uczepiła się kurczowo palcami gzemsu konfesjonałowego — a on wtedy

zaczął mówić...

O słodka, cicha mowo! Nauko mądra i pokorna! Ewa czuła jeszcze na policzku gorący

oddech i martwe, pełne mgły spojrzenie oczu. Słyszała w sobie zaklęcia i prośby, krzyki

ducha tego młodego sługi ołtarza, żeby została niewinną i żeby pokochała cnotę. Mówił jej

wtedy za świętym Cyprianem, że dziewice są to kwiaty wonne Kościoła, że są to arcytwory

piękności, ozdoby naszej ludzkiej natury, dzieło jej doskonałe i nie podlegające zepsuciu,

obraz Boga, w którym wizerunek swój ma świętość naszego Zbawcy... Mówił jej wtedy

słowy aniołów z Apokalipsy, śpiewających tę pieśń nową, że dziewice są istotami

„kupionymi z ludzi", gdyż one „naśladują Baranka, gdziekolwiek idzie, a w ustach ich nie

masz zdrady„.

Page 15: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

15

Mówił jej słowy świętego Pawła z listu do Koryncjan, że ten, co nie pojął małżonki, stara

się o rzeczy Pańskie i pełen jest pragnienia, żeby się Bogu podobać. Ten zaś, kto pojmie żoną,

stara się o rzeczy świata i pełen jest pragnienia, jakoby się żonie podobał. „Która nie poszła

za mąż — mówił — 8tarą się o rzeczy Pańskie, aby była święta ciałem i duchem„.

Wspomniała sobie teraz wyraźnie, jak, bezpośrednio zwracając się do niej samej, kapłan

począł omawiać grzechy niby brzemię wstrętnych rupieci złożone u jego stóp.

Słowa jego były prawie nieśmiałe, określenia delikatne i nad wszelki wyraz dyskretne.

Zdawało się, że to lekarz doskonały świadomymi palcami dotyka środka ogniłej rany. A

jednak nie zapomniał o żadnym grzechu. Pamiętał każdy z nich z wszelkimi szczegółami.

Widać było, że od razu pojął całkowite życie, wszystkie sprawy domowe. Nadto stało się

rzeczą oczywistą, że nie tylko przewidział wszystko, co mogło się stać w danej chwili, w

danych warunkach, ale odczuł uczucia, wątpliwości, pokusy... Mówił śmiało o piękności

cielesnej, nie jako człowiek i młody mężczyzna, lecz jako mędrzec daleki, który widzi i

rozważa zjawisko, bada i roztrząsa wszystko bez wyjątku, bo nawet swój stosunek do tej

piękności.

— Jesteś piękną — szeptał w natchnieniu — jak kwiat lilii, jak gałąź bzu albo jak młoda

róża. Bóg miłosierny dał tobie jednej jedynej to, czego odmówił tysiącowi niewiast: piękność

niezmierną. Któż pojmie, dlaczego tak uczynił? Byłaby, to rzecz straszliwa, sprawa

przerażająca i haniebna, gdybyś sponiewierała ten dar niebiański, gdybyś go uczyniła" swoją

własnością. Byłoby to dzieło potworne jak złupienie świątyni, jak sprofanowanie kielicha.

„Ciało twoje jest kościołem Ducha Świętego, który w nas jest, którego mamy od Boga, a nie

jesteśmy sami swoi„. Płomienne wersety listu do Koryncjan tak mówią. Pomyśl — szeptał —

wszakże niczym nie przyczyniłaś się do piękności swego oblicza. Stało się ono pięknym

pomimo nawet twej wiedzy. Utwórzże w sebie duszę anielską, co w twojej jest już mocy, i

stań się tak piękną, jak jesteś piękną cieleśnie, ażebyś była i duchem podobną do aniołów. Nie

prowadź nigdy rozmów lekkomyślnych, bo „złe rozmowy psują dobre obyczaje„ — mówi

święty Paweł. Zamykaj oczy przed widokiem grzechu...

— A co jest grzech? — spytała.

— Grzechem jest zły czyn człowieka".

— A który czyn jest zły, jak poznać?

— Czyn ten musi być przede wszystkim dobrowolny. Wola ludzka ma podwójne

zastrzeżenie: — jedno bliskie, to jest rozum, ludzki, drugie dalsze, prawo przedwieczne, czyli

rozum Boga. Grzech tedy jest obrazą Boga. W grzechu nędzne stworzenie podnosi rękę na

Boga. Przyczynę grzechu stanowi rozum i wola. Dalszą, wewnętrzną przyczynę stanowi

wyobraźnia i pożądliwość. Święty Tomasz, oprócz pożądliwości, wylicza jeszcze

nieświadomość i złość. Ale przyczyną zewnętrzną, stojącą poza człowiekiem, może być tylko

inny człowiek albo szatan. Czytamy w Piśmie, że „Bóg zatwardza i zaślepia grzeszników„...

Co to znaczy? Znaczy to, że Bóg nie daje łaski człowiekowi grzesznemu. Święty Tomasz z

Akwinu w dziele swym Questiones disputatae, w rozdziale o źródle grzechu mówi: „Na

Page 16: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

16

pytanie, czy Bóg może być źródłem grzechu, odpowiedź jest, że tak"... Szymon Magus,

manichejczycy, Luter, Kalwin, Cwingliusz, Beza i inni kacerze za przyczynę i rzeczywistego

sprawcę grzechu uważali Boga. Ale Sobór Trydencki stwierdził, że jeśliby kto powiedział, że

nie jest człowiek w możności drogi swoje złymi uczynić, lecz tak złe czyny jak i dobre Bóg

wykonywa... niech będzie wyklęty. Wszystkie przyczyny pobudzające do grzechu można

zawrzeć w jednym wyrazie — pokusa. Szatan, nie mogąc wywierać wpływu bezpośrednio na

wolę człowieka, zaciemnia jego rozum, działa na wyobraźnię, podnieca żądze. Więc złą jest

wszelka pokusa. Nie czytaj nigdy książek utworzonych dla szerzenia grzechu, nie oglądaj

rysunków i malowideł ohydnych, a główna rzecz — nie myśl nigdy o rzeczach, które są

urocze na zewnątrz, ale wewnątrz plugawe. W nich to mieszczą się pokusy szatana. A teraz

co do ludzi... Wszak prawda, że gdy idziesz ulicą, zwracają się na ciebie setki spojrzeń ludzi

młodych — nieprawdaż?

— Tak jest... — wyszeptała była wówczas.

— Wszak prawda, że gdy mijasz orszak młodzieży płci męskiej, doświadczasz uczucia

nieokiełznanej wesołości, idziesz jak gdyby przez aleję pełną światła, róż i zapachu? Wszak

prawda, że spojrzenia osób zupełnie ci nie znanych budzą w tobie jakąś niespokojną, nie

mieszczącą się w ciele rozkosz, której nazwać nawet niesposób? Otóż — niechże te

spojrzenia nie budzą w tobie radości. Od tego zacznij. Z chwilą, kiedy zwyciężysz nędzną

dumę z tego tytułu, żeś piękna, i niską radość, że uliczni panowie obrzucają cię zuchwałymi

oczami a zaczepiają uśmiechem, wejdziesz na drogę poprawy, bo na drogę zdeptania pokus

— a z niej na stromą ścieżeczkę doskonałości. Na tej ścieżeczce znajdziesz stan łaski.

Przyjdzie czas, że nie będziesz się pyszniła przed samą sobą nie tylko z tego powodu, żeś

piękna, ale nawet z tego, żeś czysta duszą. Wówczas nie trzeba będzie zadawać pytania — co

jest grzech i jak grzech poznać, bo zbliżysz się do stanu prostoty samej w sobie, która nie

dopuszcza do siebie brudu, a tak idąc dojdziesz do źródełka świętej pokory, do tego, co wielki

apostoł Paweł nazywa „miłością i duchem cichości". Wtedy to ośmieliła się spytać:

— A czy taki stan — „miłość i duch cichości" — nie jest egoizmem?

Kapłan zadziwił się i pytał po chwili milczenia:

— Jakże to miłość może być egoizmem?

Nie umiała oczywiście wyjaśnić... Jąkając się, bełkocąc sylaby poczęła coś pleść o tym, że

stan własnej cichości ducha wobec męczarni i huraganu żądz, jakie znosi ten, na przykład, co

zamordował człowieka, albo ten, co ukradł, ucieka, kryje się, truchleje — jest egoizmem,

gdyż jest niejako używaniem bogactwa, spokojem bogacza w obliczu ogromu nędzy tych, co

nie mają, czym by płaczące dzieci nakarmić.

Kapłan zwrócił na nią spojrzenie. Widziała niegasnący uśmiech na jego wargach. Wreszcie

ciche, wzniosłe słowa:

— Wyucz się modlitw własnych, ukochanych, słów-potęg i symbolów, które jak miecz

rozcinają pokusy. Wzdychaj cicho, z uporem, z męstwem, z niezłomną wytrwałością. Stan

łaski nie będzie ci odjęty. Gdy w tej chwili uczynisz mocne postanowienie "poprawy...

Page 17: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

17

Teraz właśnie nasunęła się przed oczy ducha istna radość: mocne postanowienie poprawy!

Za chwilę wołała na siebie:

„Nie, nie, siostrzyczko! Nie mocne postanowienie poprawy, lecz poprawa sama!„

Złożyła swój Panthéon littéraire na skancerowanym stoliku i chyłkiem pobiegła do kuchni.

Tam, słowa nie mówiąc Leośce, rozrobiła z mąki i wody talerz lepkiego klajstru, zabrała ze

sobą ścierki mokre,szczotki, butelkę z lakierem czarnym i drugą z farbą białą, nadto różne

niezbędne zamszowe skórki, puszkę z zaprawą do podłóg, kredę itd. Obładowana tym.

wszystkim wróciła do pokoju opuszczonego przed chwilą. Zamknęła na klucz drzwi, zrzuciła

z ramion stanik i zabrała się do pracy. Szybko popodklejała wiszące i odstające strzępy

tapetów skrawkami, doskonale trtrafiając w deseń, z istnym artyzmem pozalepiała wybite

dziury. Oczyściła piec, a czarne szpary między kaflami zaciągnęła „śnieżystą„ masą

gipsowokredową. Wytarła potworną rurę pieca — i wówczas dopiero zabrała się do podłogi.

Starła ją mokrymi ścierkami i w miejscach najbardziej zdrapanych pomalowała farbą. To

samo uczyniła z parapetem okna. Wówczas przyszedł czas i na stolik. Pracowicie a z bajeczną

wprawą nalewała na zamszową skórkę resztki zaschłego w butli lakieru i trąc nimi silnie

powierzchnię nie tylko zniweczyła ślady oparzeń, ale nadto obdarzyła stoliczysko „wyrazem„

zupełnej (no, względnie!) nowości. Radość biła na duszę jej, kiedy stół z potwora, ze

wstrętnego grzesznika przeistaczał się w cudo wdzięku. Śmiał się do niej swą lustrzaną,

czarną powierzchnią ten stół z krzywymi nogami, zaiste jak twarz człowieka, któremu

grzechy jego odpuszczono.

Gdy tak szybko, chwytając oddech i wyrzucając ramiona, z zaciśniętymi zębami tarła ów

stolik, włosy jej rozpuściły się i burza ich spadła na obnażone ramiona. Prześliczne,

królewskiej piękności ręce ustały od pracy. Do' głowy krew uderzyła. Oczy zasłoniła mgła

strudzenia. Ewa bez sił usiadła, a później położyła się na wznak na żelaznych prętach pustego

łóżka, niby na ruszcie piekielnym. Objęła oczyma pokój — i cała przemieniła się w uśmiech.

Toż to już nie obmierzły „pokój pojedynczy przy familii, z samowarem i usługą" — toż to

jest cela świętej Teresy.

Jeszcze tylko widoku nieba!

Wstała leniwie i mocnym ruchem na ścieżaj otwarła okno. Za chwilę leżała znowu na

prętach żelaznego łoża, rżnących ciało jak włosiennica. Jednym ruchem ręki ujęła wszystkie

włosy i położyła je sobie jak poduszkę pod głowę.

Przyszło jej na myśl to słowo: „włosiennica... Włosiennica!„

Ach, spróbować! Zacząć! W tajemnicy przed wszystkimi. Mama spostrzeże... No, mamę

można przypuścić do sekretu. A więcej nikt... Tatkę by można, ale to papla... Jeszcze by

wygadał Horstowi... Do czego też dojść można ujarzmiwszy włosiennica ciało... Źródełko

świętej pokory... Wówczas to — boska radości! — miała przez chwileczkę w powiekach

widzenie niejakie postaci. Twarz biała, oczy zgasłe, kwef śnieżysty... Poszepnęła sobie samej

wśród tumultu myśli, wśród rozruchu uczuć: „święta Tereso, pójdę za tobą... Tyżeś to, ty?

Święta Katarzyno, co koło swojej męki i miecz katowski, symbole swego męczeństwa,

Page 18: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

18

niesiesz — tyżeś to, ty? Pójdę za tobą... Niepokalaną duszę Nieśmiertelnemu Oblubieńcowi

zachowam... Wdzieję włosiennicę i będę się biczowała co dzień wieczorem".

Znikło widzenie.

Miała przed oczyma niebo. Teraz je dopiero spostrzegła i zawołała na nie z głębin otchłani

duszy:

„O niebo!„

Wiosenne, kwietniowe, rozkwitłe, przedwielkanocne obłoki płynęły i powiewały w

głębokości niebieskiej. Jedne były śniade, w głębiach swych kłębów stalowosine lub bure, ale

obrzeżone pozłocistą białością, zrodzoną ze szczerego słońca — inne fiołkowe i miłościwe

dla oczu jak bukiety, jak smugi fiołków. Za obłokami taił się tęgi błękit jakoby przecudny bóg

młodości z łukiem naciągniętym przez niezłomne jego ramię i z czujną, chybką, pierzastą na

cięciwie strzałą.

„Obłoki, obłoki...„

Widziały się jakoby burza„ ciągnąca, jakoby przednie cugi i tabory gromów, jakoby

sztandary i zwiastuny czyhających za skałami piorunów, piętrzyły się chyżo białymi masami

niby wierzchoły Alpów, a były jeno przeczystą pogodą. Tam i sam przemykał się wśród nich

mars ciemnosiny, podobien do tarczy stalowej i, roztrącając rozkoszną słabość a cichą dobroć

siostrzaną, ukazywał za sobą okienko nieba„ wiecznego. Oto z głębin wznosiły się kłębami

śnieżnobiałe mocarstwa, moce, panowania, księstwa... Płynęły za ramę okna i ginęły. Ginęły

tamże jakoweś wojny trojańskie, punickie, wędrówki narodów, pochody krzyżowe, zmagania

się plemion trzydziestoletnie, rewolucje pełne zgrozy, krzyku i krwi... Rozwierały się

wybrzeża skalne, które otaczają błękitny ocean bez początku i końca... Niosły się same

obłoczki rozwiane, siewne i powłóczyste, nic o sobie i swej piękności nie wiedzące, a których

istnienie było po to, żeby dać świadectwo piękności — i zginąć. Ciągnęły się wzajem ku

sobie i ginęły jedne w drugich, podobnie jak miłosne spojrzenia.

Chmurki te, chyżo lecące w niebiosach, ściskały serce widokiem swoim. Złotymi nićmi, co

w oczach stają się wraz poniekąd białością i błękitem, oplatały duszę. Z najodleglejszych

głębin wypłynął obłoczek biały jak poranny śnieg — w oczach rozszerzył się, rozpostarł białe

skrzydła... Usta Ewy z radością, bojaźnią i czcią wyszeptały:

„Serafin...„

Wszystka istność duchowa podała" się ku niemu, a ciało zawisło niejako w powietrzu.

Zaostrzył się zmysł słuchu i powonienia. Zmysł widzenia i zdolność pojmowania wzrosły bez

granic. Można by wówczas zaiste rozumieć skomlenie i ryk zwierząt, słuchać dziejów ich

cierpień, wiedzieć, co wyśpiewują ptaki, pojmować, co między sobą szepcą szelesty sitowia

nad głębinami wód. Można by ogarniać jestestwem swoim dzieje wewnętrzne skał i tragedie

głębiny ziemskiej, można by podsłuchać, czemu płaczą — i jak — warkocze brzóz nad

wybojami dróg zdeptanych przez bose nogi i przez kopyta smaganych koni... Jasne obłoki

poczęły rymować się w dźwięki przecudne, jak wiersze wyjęte z głębin, z pokładów mowy

Page 19: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

19

pospolitej, z języka narodu, jęły przepływać w melodie, których piękność i najwyższa

doskonałość powinna by zostać na wieki, podobnie jak zostaje diament urodzony w grubych

pokładach czarnego węgla ziemi. W duszy zabrzmiał śpiew jednogłośny duszy przeistoczonej

w anioła, a może i śpiew tronów, cherubinów, serafinów, aniołów i archaniołów, rozlegający

się pod niebem, płynący po rosach obłoków, po niwach, siołach i miastach na rozległości

ziemskiej — hymn węglem żarzącym w sercu pisany:

„Jakże szczęśliwy jest człowiek, który zwyciężył grzech i wytrącił go z serca! Jakże

szczęśliwy jest płynąc w kompanii obłoków!

Płynie ku Bogu swojemu, śpiesząc się co prędzej a bez odpoczynku, żeby w Jego drzwi

zakołatać. Jakże szczęśliwy jest człowiek idąc na klęczkach po schodach niebieskich, na

obraz chłopów ciągnących do cudownego w Częstochowie obrazu! Jakże szczęśliwy jest

człowiek, kiedy Pana może przyjąć w ciało swoje niewinne i nosić go pod sercem czystym!

Otom się stała, Panie, aniołem Twoim i w obłok odziana" leżę w niebiesiech. Ręce mam

splecione na sercu głośno bijącym, a w ciele czuję rozkosz bytowania. Nic nie wiem i jestem

ciemna. Łaska Twoja, wiosenne światło — na duszy mej. Woń fiołkowa — dziecięctwo moje

— znów ze mną. Jedno szczęście kołacące serca mojego pod dłońmi słyszę. Spalę się jako

kadzidło, a jako dym błękitny kadzenia z ręki anioła wstąpię przed Twe oblicze. Oczy

zatapiam w Twój błękit bez granic, a ustami całuję siostry me chmury — serafiny, chmury —

anioły...

Zobacz mię, Panie, grzeszną i dźwignij mię z prochu ziemskiego. Pokropisz mię hyzopem i

będę czystą, obmyjesz mię — i nad śniegi bielszą się stanę. Będę, jak obłok powiewny,

bielsza od śniegu. Twoich przebitych nóg rany czerwone przewijać sobą. Stanę się gładkim i

wonnym płateczkiem róży rumianej, co pod słońcem wiosny ogorzał — na rany Twoich rąk

przypadnę niepostrzeżona„.

Z tych marzeń, jakoby z twardego snu, wyrwał ją nowy głos dzwonka. Ocknęła się z

trudem, z przykrością. Poznała niezwłocznie, że to dzwoni obca ręka. Tak nie mógł dawać

znać o sobie nikt z lokatorów i nikt z domowych. Niechętnie wdziała na siebie suknię,

związała prędko włosy, zabrała rozrzucone naczynia, narzędzia i farby. Pomknęła do kuchni.

Kuchnia była pusta: Leośka gdzieś wyszła. Ewa zajrzała do pokoju mieszkalnego. Tam

siedział nad papierami stary pan. Nie wiedział o niczym. W takich chwilach nie wolno mu

było przeszkadzać, gdyż był jak poeta w chwili natchnienia.

Ewa z pośpiechem przyczesała i przywiodła do porządku włosy, suknię, stanik, szybko

umyła twarz i ręce, a gdy dzwonek powtórnie i ze zdwojoną natarczywością się ozwał,

pobiegła drzwi otworzyć. Za progiem stał jegomość mniej więcej trzydziestoletni, porządnie

ubrany. Uchylił kapelusza z zapytaniem:

— Czy to tutaj pokój do wynajęcia?

Ewa usunęła się ode drzwi i wpuściła go do korytarza, a następnie do pokoju. Pod

nieobecność służącej i matki, które korzystały z niedzieli, musiała przedstawić zalety i

wyłuszczyć cenę lokalu.

Page 20: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

20

Młody pan z pewną mrukliwą niechęcią rozglądał się po kątach, kilkakroć w nieznośny

sposób badał rurę od pieca, rewidował oczyma rokokowe przegięcia prętów i nóg żelaznego

łoża. Zdawało się, że nic z tego, że nie wynajmie. Ewa, nie patrząc już na niego, czekała za

progiem. Jeszcze raz spytał o cenę, o samowar, służącą, zajrzał tu i tam, a wreszcie

oświadczył, że zajmuje ten pokój i zaraz zniesie tu swoje rzeczy. Wydobył pugilares i zapłacił

od razu 15 rubli za miesiąc. Ewa z radością trzymała w ręce trzy papierki i mimo woli, bez

słów modliła się dziękczynnie. Nigdy bardziej te pieniądze nie były w domu potrzebne, nigdy

bardziej w porę nie zjawiła się taka suma. Zaiste!... Pan Bóg chyba posłał tego człowieka...

Przez chwileczkę wspominała sobie pracę przedgodzinną w tym pokoju — fizyczną i

duchową — i nie wiedzieć czemu — z najgłębszej, „anielskiej" głębokości serca spojrzała

przejrzystymi do dna oczyma, z dołu w górę, uśmiechnęła się do przybyłego lokatora.

Wyrazy drżały na jej wargach... Gdybyż on wiedział, jak dalece ludzie są braćmi i dziećmi

jednego Ojca! Gdybyż on wiedział, kto go tu posłał!...

Ale, o dziwo! wtedy dopiero ujrzała tego pana. Bokiem do niej zwrócony, od niechcenia,

spod powiek i z ukosa patrzał na nią. Spostrzegła jego czoło białe, prześliczne i w mig

nazwała je za poetą „upojonym myślami„. Zauważyła jego prosty nos, lekk i, ciemny zarost,

usta wykrojone delikatnie, i nazwała go w myśli: „jakiś taki swój człowieczyna„. Ale nie było

to trafne, boć widziała, jaki to arogant i pyszałek. Wyszedł z pomrukiem, że każe tu

natychmiast znieść z dorożki rzeczy. Mówił jak do służącej, gdy stała w korytarzu... Uśmiech

jej poszedł za nim, gdy się już drzwi zamknęły.

— Gdy mama przyjdzie — ileż to na raz szczęśliwych nowin! Liczyła: „Rozgrzeszenie,

pokój wynajęty, 15 rubli gotówką — i cóż to jeszcze?... Coś jeszcze takiego„... Najważniejsze

to, że wynajął nie studencina, nie „obibok„, nie byle jaki warszawiak, lecz ten pan. Kto też to

może być?... Tak... Zamelduje się, to pewna, ale żeby wiedzieć...

Wróciła do pokoju i usiadła w swoim kąciku, nic ojcu nie mówiąc o tym, co zaszło. O n

przez ramię, ze zwykłą flegmą i wielkopańskością zapytał:

— Kto to przychodził, dziecino?

Odpowiedziała niezdecydowanie, że to tam... lokator... Tymczasem nasłuchiwała cicho,

pełna wzruszenia, podrażnienia, jakby rozłaskotania duszy. Pragnęła, żeby matka przyszła jak

najprędzej i żeby sama wprowadziła sobie owego mruka. Tymczasem dzwonek uderzył

znowu. Pobiegła. Wszedł „ten pan„ ze stróżem i posłańcem, dźwigającymi jego rzeczy. Były

nieliczne i niebogate: kosz, wyszarzały tłumoczek podróżny, lekka jakaś kołdra w paskach,

skórzana poduszka. Wstydliwie i nie tak już wyniośle lokator umieścił swe rzeczy w pokoju,

zapłacił tragarzy. Ewa czuła się w obowiązku zawiadomić go, że niektóre miejsca w pokoju

są świeżo pomalowane olejną farbą, białą — tam znowu żółtą. Weszła tedy w otwarte drzwi i

wskazała parapet, podłogę... Czuła przy tym, że wszystka jest w ogniach. Zrobiło jej się nad

wyraz przykro i wstyd.

Przytrafiło jej się to, co zawsze, gdy była prezentowana — to jest, że nic nie widziała,

traciła zdolność widzenia rzeczy, Miała o to głuchą pretensję do tego jegomości i do siebie.

Page 21: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

21

To, że przed chwilą była tu bez stanika, tylko w koszuli, zdawało się być wiadome temu panu,

widoczne dla jego oczu, utrwalone niejako w kliszy fotograficznej.,.

Zarazem przemknęło jak obłoczek wspomnienie anielskich marzeń w tym miejscu, gdzie

teraz leżą jego obce, męskie rzeczy... Senny smutek... Smutek, wiosenny cień... Jakowaś

postać żalu czy, z niewiadomej przyczyny, wyrzutu sumienia...

Nowy lokator kilkakroć ukłonił się chłodno a bez wdzięku. W tłoku swych wrażeń

usłyszała jego głos:

— Dziękuję pani... Zresztą... To drobnostka. Będę uważał. Pozwoli pani, że się jej

przedstawię: Łukasz Niepołomski.

Obojętnie przyjęła do wiadomości to imię i nazwisko.

Słyszała jego głos jakby z pewnej oddali. Odpowiedziała strzępkami wyrazów —„bardzo

mi przyjemnie" i pośpiesznie wymknęła się z pokoju.

Uniosła ze sobą obraz jego twarzy i znieruchomiały wizerunek spojrzenia. Spojrzenie było

uważne, badawcze, zdumione i zastygłe.

Była nareszcie znowu w swym kącie, za parawanikiem. Ujęła książkę religijną, rozwarła ją

w dawnym miejscu i, z oczyma wbitymi w stronicę, zastygła w sobie, usnęła duchem. Był to

już drugi dnia tego sen jej duszy. Poznała go po szczęściu, k tóre rozsiewał. Wciągała w siebie

szczęście, jak stęsknione płuca wciągają radosne powietrze wiosennego poranka. Odkrył się

przed nią obręb samego dobra. Nagle i niespodziewanie się rozwarł niby dolina

błogosławiona w skalistych górach.

Błądziły tam powiewy bezinteresownych trwóg, lęki duszy o coś jej obcego troski o kruchą

i słabą nad wszelki wyraz koronę kwiatu, widną zza krat w pańskim, w królewskim ogrodzie.

Jedno nieszczęsne potrącenie może zabić na wieki wieków bezcenny kwiat. Czyje? Jakie?

Skąd przyjdzie? Przesuwały się, na obraz mgiełek wiosennych w parowach gór, życzenia

zwrócone w nieistnienie, objawiały się ruchy pragnień dążące w stronę niewiadomą, rosły w

tajemnicy przed wolą i wiedzą aż do ogromu potężnych sił i stawały się jak wybuchowe miny

uczuć dusznych, których piersi nie były w stanie objąć i zmieścić w sobie.

Z burzy tej wysunęła się nagle dobroć powszechna i łaska wszechobejmująca. Ona się stała

krwią i mózgiem, ona ruchem cielesnym i życiem duszy, uśmiechem ust, wzrokiem i

słuchem.

Gdybyż to uczucie trwać mogło wiecznie!

Gdybyż w tym stanie łaski żyć i umierać!

Ale ono nie trwa. Coś wewnątrz niego, w samym nim stało się nagle. Stało się niewątpliwie

a znikąd, jak staje się w próżni ton muzyczny.

Rozdzielił, rozciął stan łaski na dwie połowice (jak ton rozcina ciszę), a one się jedna od

drugiej posłusznie rozeszły. Wynikła z duszy i poczęła drżeć — tęsknota. Za czymś zupełnie

Page 22: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

22

nieznanym, za groźnym, za cudnym, za straszliwym, a tak bliskim, jak bliską jest własna

dusza, własne bicie serca, własny oddech. Coś objawiało się w głębokościach duszy i stanęło

przed nią. Serce kołace przed Tajemnicą. Oczy szukają w mroku. Drży ciało.

A gdy jeszcze oczy szukają i ciało drży — już smutek idzie przez duszę. Sam jeden idzie,

straszliwy i mądry. Wszystko przejrzał, nad wszystkim dumał.

Przeszedł, przeszedł, wlokąc za sobą czarny swój cień.

Załamał suche, koślawe ręce... Dość ma: obaczył kres...

Serce się wznosi, czoło się dźwiga ku niebu. Oczy i usta pragną. Usta szeptają błagalną

modlitwę o jedną jeszcze poprzednią chwilę:

— Wróć się, wróć się, chwilo łaski...

ROZDZIAŁ II Łukasz Niepołomski stał we framudze otwartego okna i obojętnie patrzał na zaułek

podwórzowy. Obecność w tej nieznanej izbie czy obecność w tym miejscu Ewy sprawiła, że

ruchy jego zleniwiały, wola gdzieś zginęła i rozproszyły się myśli. Popadł w stan jakby

wycofania się z życia swego i chwilowego powrotu do stanów półświadomych dzieciństwa.

Widziało mu się, że jeszcze słucha głosu złotowłosej panienki, że jeszcze wobec niej składa

ukłon, a jednocześnie, gdy trwał ów stan siły wrażenia, niosła go złuda do miejsc dawno i

zupełnie zapomnianych, do wsi we wczesnej młodości opuszczonej na zawsze. Miał w całej

duszy, w oczach, w głowie, w uszach dwoistą świadomość, dwoiste niejako wrażenie.

Ta żywa, piękna dziewczyna wywarła nań urok jak gdyby (osobliwa rzecz!) nurtu

głębokiej, czarnej, bujnej wody w rzece rodzinnej. Tam! Wytrysła w duszy jakby kopia

przedziwna, jedyna w świecie, oryginału, niepodobna doń a przecie taka sama co do siły i

rodzaju. Wodę tę, śliskimi zwojami, skręty, kłęby pędzącą, przebijało ongi poranne słońce.

Nad wartem jej bujały ważki błękitne. Widać było jej dno tajemnicze, niedostępne dla nogi,

złote od piasku, czarnozielone od ruchomych porostów. Niegdyś w czasie była chwila, gdy

stał nad tą wodą szczęśliwy i kochał ją bez granic wszechsiłą młodego jestestwa nie wiedzieć

za co i nie wiedząc o tym, czego doświadcza.

Stała się ta chwila i na wieki, nie znana duszy, zginęła w przeszłości. Teraz odnalazła ją

jakowaś władza jak zgubioną uriańską perłę i zwolna pracując przemieniła w silną a

oczywistą ideę. Panienka, co przed chwilą z tego pokoju odeszła, była jakoby tamta woda.

Taka sama. Wiecznie żywa, bezmiernie bujna, jasna, przezroczysta. Ani jeden jej ruch nie

był w stanie spoczynku. Wszystko w niej było stawaniem się i żywotem. I była w sposób

niepojęty, tajemniczo pociągająca, jak tamta rzeczna woda rodzinnej wsi.

Wspomniał, a raczej ujrzał po wtóre, jak słońce zanurzyło się przelotnie w jej włosach niby

w żywiole swym rodzimym, niby w samym sobie — i jęknął cicho, Poczuł w sobie dziwne

wzniesienie, jak gdyby on, rzeka i ta dziewczyna — to było jedno i to samo..

Page 23: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

23

Starał się otrząsnąć z tego dziwactwa i odegnać je logicznym wywodem.

— Wskutek wytężonego rozwoju pojęć rozumowych czysto — rozmyślał — zaciera się

zdolność odtwarzania sobie wypadków z życia minionego z taką samą intensywnością czucia,

jaka im towarzyszyła.

Są momenty, utrwalone w nieświadomym myśleniu, które mają cechę czegoś od naszej

zdolności czucia i myślenia odmiennego, jakowychś wprost poza nami bytujących stanów.

Związek między nimi a nami jest luźny nad wyraz, a często żaden. Patrząc tak w odległość,

doświadczamy wrażenia, że człowiek składa się z szeregu postaci, które częstokroć nie mają

pomiędzy sobą nic wspólnego. Przemiana materii sprowadza ten skutek, że ciało odbudowuje

się z nowych wciąż pierwiastków, z tego samego wprawdzie materiału, ale w nowych, wciąż

nowych warunkach i formach bytowania. I do duszy wdzierają się pierwiastki nowe. Dawne

giną. Człowiek jest jak owa rzeka dzieciństwa. Jak tam wciąż nowe wody płyną w tym

samym łożysku, tak samo w nim nieustannie nowe — rzec można — duchy przepływają w

granicach tego samego ciała. Rzeka jest wciąż tą samą rzeką, lecz któż odnajdzie wody

upłynione? Gdzie je odszukać? I jakże, odnaleźć dokładne sformułowanie samego siebie?

Istotnie, w plastycznej formie można by je przedstawić chyba tylko jako szereg istot

duchowych o najrozmaitszych obliczach. A im bardziej i wyżej człowiek wznosi się na

szczeblach rozwoju, tym głębsze w nim zapewne zachodzić muszą różnice.

Z takiego pojmowania wieloosobowości jaźni wynika nowy świat odpowiedzialności... W

tak zwanym zbrodniarzu — któż wie? — karzemy może dawno pogrzebionego człowieka

grzechu, może strącamy z Tarpejskiej skały świętego, który z tamtym ma tylko wspólne imię

i nazwisko...

Niepołomski uśmiechnął się z szyderstwem...

Przez całe życie dążył do tego, żeby poznawać, badać, zgłębiać. Wszystko, co jest pod

utwierdzeniem, przekłuwać, przebijać, sondować jako przedmiot iglicą badania, zestawiać i

wnioskować. Nie miało być w nim i poza nim nic, czego by nie znał, nie ujął pincetem, nie

rozciął skalpelem, nie rozdzielił mikrotomem i nie określił za pomocą sylogizmu. A oto

przyszło wspomnienie" chwili niewiedzy, momentu ciemności, który jednak był jakimś

światem tajemnic, a którego nie podobna było niczym ująć, rozłożyć na czynniki pierwsze.

Jedno, z odległych skutków wnosząc, można było o naturze tamtej chwili nadmienić, że

tkwi w niej jakiś splot, węzeł sił duszy elementarnych i niewiadomych, z którego na całe

życie starczyć może uczuć wszelkiego rodzaju, czyli woli. Byłaż to radość czy rozpacz, cnota

czy podłość? — Nic nie wiadomo.

Zadumał się, zagłębił i ujrzał przed sobą oczy o barwie gencjany górskiej i owej wody w

rodzinnej wsi, oczy zaklęte, oczy — wszechświat ducha, oczy najmądrzejsze i nieśmiertelne...

Usiadł na prętach żelaznego łóżka i wodząc wzrokiem po nowo najętej izbie posłyszał

nagle zza ściany najrubaszniejszy śmiech męski i ochrypły, obmierzły chichot kobiecy..

Drgnął cały i obudził się do rzeczywistości. Po chwili, chcąc rozpoznać, kto tak pięknie się

Page 24: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

24

bawi, wysunął głowę na korytarz. Głośny śmiech wychodził zza drzwi ozdobionych napisem:

Adolf Horst, Filozof.

ROZDZIAŁ III O koło godziny piątej tego samego dnia pań Pobratyński drzemał wśród połamanych

sprężyn starej kanapy, jak zwykle o tej porze. Pani Pobratyńska pruła jakieś zatłuszczone

barchany. Ewa zajęta była reparacją domowej bielizny. Na drewnianym stołku, tyłem do

okna, siedział lokator Adolf Horst. Był to przystojny mężczyzna, nieokreślonego wieku (od

lat 30 do 50), z twarzą najzupełniej zadowoloną i bystrymi oczyma. Był dosyć zażywny, nie

do tego jednak stopnia, żeby go można zaliczyć do grubasów.

Twarz miał starannie wygoloną z pozostawieniem podskubanego wąsika, włosy ostrzyżone

przy samiutkiej skórze, co niweczyło niemal bez śladu zarysy zbyt już rozległych kątów

łysiny. Ubrany był w całym znaczeniu tego wyrazu porządnie i wykwintnie, aczkolwiek

suknie jego były dosyć wytarte i powypychane na łokciach. Tuż u nóg lokatora Horsta leżał

śliczny taks, długi i lśniący, nie spuszczając oka ani na sekundę z oblicza swego pana. Pan

Pobratyński ocknął się już i poziewał.

Dało się słyszeć lekkie stukanie we drzwi. Brudne barchany, zwinięte jednym zamachem w

potężny kłąb, znikły pod kołdrą. Lokal z lekka zatrząsł się w posadach od podskoków matki

rodu zdążającej do kuchni dla ukrycia negliżyków poobiednich.

Pan Pobratyński przybrał pozę wykwintnie niedbałą, jedno z arcydzieł swego ducha. Ewa

otwarła drzwi.

— Państwo przebaczą... — mówił Niepołomski wchodząc do pokoju — pragną złożyć

rządcy domu moje legitymacje. Stróż mię objaśnił, że szanowny ojciec pani właśnie prowadzi

meldunki w tym domu...

— Tak jest. Proszę pana... — rzekła usuwając się ode drzwi. Gość wszedł do cubiculum

familii (niedostatecznie przewietrzanego).

Stary pan z dystynkcją i pewną odmianką wdzięczności przyjął wręczone mu dowody

legitymacyjne. Wyszukał okulary, nałożył je na nos i dopiero ministerialnym gestem

przedstawił gościowi lokatora Horsta. Zarazem wskazał mu fotel, głęboki jak wanna-

nasiadówka. Nowy lokator zapuścił się w głębiny starego mebla nie bez uczucia męstwa.

Kolana jego znalazły się na linii krawata, a głowa i plecy utworzyły coś w rodzaju znaku

zapytania.

Pan Pobratyński zwolna wydłubywał z szuflady papiery, karty meldunkowe,

przygotowywał pióro i był na tropie flaszeczki z atramentem.

— Pan dobrodziej przybywa tedy do nas z ulicy Wilczej? — rzekł pochylając głowę z

uśmiechem poniekąd współczującym.

— Tak, z Wilczej.

Page 25: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

25

— Tu ciszej, choć to i środek miasta... — dodał z ojcowską dobrotliwością.

— Kto lubi ciszę...

— A szanowny pan może woli gwar, życie? Rozmaite są temperamenty.

— Co prawda, to mi wszystko jedno. Nie myślałem o tym nigdy, co wolę: gwar czy ciszę.

— To dobrze, o, to dobrze! To znak, że się pan łaskawy cieszy zdrowiem. W dzisiejszym

wieku, wieku neurastenii... — mówił stary pan badając jednocześnie spoza okularów, jakie

też wywiera wrażenie jego styl niepowszedni.

Gość nic nie mówił.

W ciągu tego czasu Horst nie spuszczał zeń oczu, mierzył go od stóp do głów, jakby mu

brał miarę na ubranie albo na trumnę.

— Nie wiem, czy służba urządziła panu dobrodziejowi wszystko jak należy? — pytał

jeszcze pan domu.

— Ja sam urządziłem sobie tam już wszystko, co mi jest potrzebne. Wymagam od służącej,

żeby na czas czyściła obuwie, przynosiła bułki, samowar i, co najgłówniejsza, żeby nie

wchodziła do pokoju, jeśli jej nie wołałem.

— I żeby, oczywiście, nie otwierała bez specjalnego zaproszenia rzeczy pozamykanych...

— dodał życzliwie Horst.

— Złote zasady! — wyrzekł pan Pobratyński.

— Nie wiem, czy to są jakie zasady — mruknął Niepołomski do siebie.

— Pan dobrodziej, jak widzę, żonaty? — zapytał, a raczej stwierdził patrząc w papiery

rządca domu.

Chwila milczenia. Potem odpowiedź zimna i twarda jak potrącenie pięścią:

— Tak. Jestem żonaty.

Horst z cicha, z ledwie dosłyszalnym odcieniem wesołości zakaszlał. Ewa przyjęła do

wiadomości słowa wyrzeczone przez Niepołomskiego w taki sposób, jakby ją istotnie ktoś

pięścią uderzył w głowę.

Uczucie brutalne, obmierzłe, uczucie rozczarowania oblazło ją od stóp do głów.

— Czy i współmałżonka pańska zamieszka tutaj? — dopytywał się rządca ze słodyczą.

— Nie.

Był to ten sam głos twardy i głuchy. Czoło zmarszczone, oczy jak z surowego żelaza...

Page 26: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

26

— Bo gdyby chodziło o szczupłość lokalu albo, przypuszczam, o drugie łóżko... —

wywodził pan Pobratyński zdejmując wskutek emocji okulary.

— Nie, panie. Toćbym żądał, gdyby zachodziła potrzeba. Żona moja... mieszka gdzie

indziej. Przebywam tutaj, w Warszawie, właśnie w celu uzyskania z żoną moją rozwodu.

Ewa drgnęła wewnętrznie. Olśniło ją światło, owionął zapach. Była to chwila radości,

chwila nowa po tylu innych radosnych bieżącego dnia. Rumieniec z policzków spłynął

dokądś, jakby na miejsce cichego spoczynku — i stał się rzewnym pytaniem:

„Czemuż się cieszysz, duszyczko moja?..."

— Rozwód — mówił w zadumie stary administrator — twardy to orzech do zgryzienia,

jeżeli ma go się otrzymać w naszym katolickim kościele.

— Sapristi! — dorzucił Horst.

— Tak jest, to twardy orzech — rzekł gość. Uśmiechnął się przy tym dziwnie, połową

twarzy. Jego suche,, śniade, pociągłe rysy jeszcze się bardziej zaostrzyły.

— Znam się trochę na tym — prawił pan Pobratyński — bo to, szukając posady, człowiek

ociera się o wszelkie sprawy tego padołu, a nadto miałem kuzyna, który był w sytuacji

właśnie jak szanowny pan...

— A to pan poszukuje posady? — zapytał Niepołomski dość ostro, z pewnym namysłem,

ale najoczywiściej dla przerwania epopei o kuzynie rozwodniku...

— Tak jest, łaskawy panie. W obecnej chwili... Pomimo nader licznych i najsolenniejszych

przyrzeczeń, pomimo bardzo wpływowych protekcji... Taka trudność, taki zastój, takie

przepakowanie ludźmi!...

— Hm... A w jakiej dziedzinie pan poszukuje zajęcia? Stary pan rozłożył ręce, podniósł

brwi.

— Wszystko wezmę, panie łaskawy, od a do z byleby kawałek chleba...

Uśmiech zaszczuty, pokorny, spłoszony, gotów przelać się w mars subordynacji czy w

grymas rozpaczy i pogardy... Horst ziewał. Nawet ziewanie jego było jakieś wesołe i

hulaszcze.

— Ja tak oto pytam... Nie mam tu stosunków, bo mieszkam właściwie za granicą dla

studiów.

— Pan dobrodziej jeszcze studiuje?

— Uczymy się do śmierci!... — uśmiechnął się Niepołomski.— Zajmuję się kwestiami

naukowymi.

— A gdzie mianowicie pan... studiuje, jeśli wolno zapytać? — rzekł grzecznie Horst.

Page 27: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

27

— Najłatwiej człowiek uczy się w Paryżu. Tam też siedzę. W Genewie również, w Belgii...

— Tak... — mruknął rządca.

— Wracając do posady... proszę pana, jakież są pańskie... właściwie warunki, no,

wymagania, kwalifikacje...

_ — Pracowałem po biurach, przy buchalterii, pracowałem i w technicznej branży: byłem

w Szulcowskich warsztatach magazynierem, byłem nawet ekspedytorem po redakcjach. Ale

to... Mam chlubne świadectwa. I mimo to wszystko, łaskawy panie, na mój wiek podeszły

wskazują. Młodzi nas biorą — oto rdzeń rzeczy. Stary pan jesteś, powiada jeden z drugim, idź

precz! Młody nam składa ofertę na niższą cenę. A młodzik, panie, nieżonaty, może i za

dziesięć złotych — bo byle na knajpę i jeszcze na coś starczyło, to świat. A ty utrzymuj

rodzinę... I nie ma rady!

— No, bo to i racja.

— Racja? Jeżeli się, łaskawy panie, przepracowało w branży lat okrągłych osiem...

nieskazitelnie! „Racja„! O, nie, panie, nigdy, panie!

— Widzi pan dobrodziej — to sprawa życiowa, nie etyczna. Nie ma co!

— Mówiłem... — dorzucił Horst zamykając kwestię.

— Ale ja nie jestem wcale stary. Jestem pełen sił. Dziesięciu młodych — ale co! diabła

czubatego przeskoczę. Ja, panie, za dziesięciu jeszcze obstaję, jak zechcę...

— A, jak pan zechcesz... — zgodził się Horst.

— Stary! Ja, panie, folwark miałem, to, panie, od wczesnego świtania, koń między nogi,

służba jak w zegarku!

— Krótko mówiąc, może by mi pan zechciał przedstawić swe świadectwa. Mam tu kolegę,

przyjaciela, młodego Krafta.

— Henryka? —zapytał Horst patrząc szyderczo, spode łba i tak przeszywającymi oczami,

jakby miał zamiar Niepołomskiego natychmiast wyzwać.

— Nie, Wiktora.

— O — mruknął tamten — bratanek... Gruba ryba. Idealista, Wicek-socjalik. Znam tego

kpa i wątpię...

— Panie dobrodzieju łaskawy... — z nabożeństwem, cicho mówił Pobratyński.

— Ten Wiktor Kraft skończył studia w Antwerpii, objął teraz schedę i zabiera się do

wielkiego, celowego przemysłu na dużą stopę. Może dużo zrobić, bo głowa dobra i człowiek

uczciwy. Uczyliśmy się razem, nawet robiliśmy niektóre rzeczy na spółkę. Właśnie wczoraj

wieczorem spotkałem się z nim po dwu latach. Ma on dla mnie pewne zobowiązania. Może

by się udało„ wykołatać.

Page 28: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

28

— Łaskawy panie!

— Kanalskie to jest plemię owe Krafty, ale co mi tam... owszem... — rzekł Horst.

— Zrobimy tak: ja napiszę do Wiktora Krafta list specjalny, a panu dam na rękę drugi,

polecający. Jest to bowiem zasada u tych panów, że tylko za dwoma listami...

— Łaskawy panie! — szeptał stary dźwigając się ze swego miejsca ze złożonymi rękami.

Nie było w nim nic z wykwintności wrodzonej ani z elegancji sztucznie nabytej. Stał obok

krzesła jak żebrak pode drzwiami. Obwisłe ręce, zdawało się, lada chwila wyciągną się z

błaganiem, a kolana o podłogę uderzą.

Dobroczyńca spojrzał od niechcenia w stronę Ewy. Oczy jej były spuszczone na ręce, które

splotły się na kolanach, usta ściśnięte, twarz trupio blada. . ...

W owej chwili, bez uprzedzającego stukania, weszła do pokoju osobliwa dama. Była tak

olbrzymia, że ledwie się zmieściła we drzwiach. Na głowie niosła płaski, strupieszały

kapelusz, rodzaj prowincjonalnego katafalka, otoczony ruinami ponurej woalki. Wchodząc do

pokoju zdjęła ów pseudokapelusz ruchem zgoła męskim. Ogromna jej twarz, długa,

przerżnięta wzdłuż linią nosa a w poprzek głębokimi zmarszczkami czoła, miała w sobie

jakąś niezwykłą prostotę, doprowadzoną do najwyższej granicy. Można by ją było narysować

kilkoma grubymi liniami. Twarz ta otoczona była włosami podciętymi „w czuprynkę„, równo

a w taki sposób, jak to . lubią czynić wiekowi a stateczni gospodarze w Lubelskiem. Włosy te,

ściśle rozczesane na ciemieniu we dwie strony, gładko przylegały do skóry, zlepione

(prawdopodobnie) pomadą. Luźny kaftan z taniego materiału obojętnej barwy i gładka

spódnica okrywały wielkie ciało przybyłej.

— Ciocia! — zapiał radośnie Horst nie ruszając się zresztą z miejsca. — Już wiem, po co

— oho! już wiem... A tu właśnie będzie posada — aha!

— Proszę cię uprzejmie, mości Horst — stęknęła wielka osoba zasiadając bez ceremonii na

kanapie — proszę cię, zamknij no buzię

— Pani pozwoli, że przedstawię... — mówił wykwintnie pan Pobratyński. — Pan

Niepołomski, nasz nowy lokator, pani Barnawska.

Dama dość niedbale skinęła Niepołomskiemu głową. Niezwłocznie zwróciła się do Horsta:

— Panie, te, panie! Masz zielone?

— A to co znowu! — żachnął się zapytany— Słyszane rzeczy! Na wizycie?

— No, tylko bez tych tam wszelkich! Ty wiesz, mości Horst, że ja tego nie znoszę.

— Wstydź się, ciocia! Wiosna radosna nadchodzi, cała przyroda budzi się, że tak powiem,

słoneczko, fiołki, a ciocia wieczne swoje z tymi procentami. To nieładnie!

— Ty wiesz, panie Horst, że ze mną żartów nie ma. Pókim dobra, tom dobra...

Page 29: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

29

— Ciocia jest zawsze dobra, ciocia jest zawsze skądinąd... — Ale jeśli mię tylko kto myśli

zarwać, to z miejsca zadzieram ogona i rwę co pary w gnatach!

— Ładny landszaft!

— A osobliwie też z tobą, kotku angorski, ceremonii nie będę stroiła.

— No i jakież kuku myśli mi cioteczka zrobić? Możesz ciocia licytować moje efekta.

Owszem! Oddaję ciepłą rączką wszystko, z wyjątkiem taksa i portretu miss Daisy.

— To tam już moja rzecz, co z tobą zrobię w razie potrzeby. Ją tylko mam zwyczaj

ostrzegać.

— Żebym nawet tak chciał, jak nie chcą, to — na szatana! — nie mam fenia. Pan radca

świadek!

— Jednak na Marcelin w małym, ale za to w doborowym towarzystwie toś miał w zeszły

czwartek.

— Jużeś ciocia wyszpiclowała! Co to za organizacja! Może byśmy jednak o tym przez

wzgląd... na obecność... panny Ewy...

— Patrzajcież, jakiś ty moralny... „Przez wzgląd na obecność...„ No, ja cię, Horst,

ostrzegam po raz drugi.

— Nie słyszałem.

— Żebyś tylko nie żałował!

— Gdzie ja tam będę czego żałował! Złudzenie! Nie ma takiej rzeczy na tym padole, której

bym żałował.

— Na nieszczęście ludzkie. Za te pieniądze, coś je przełajdaczył na świecie, można by

zbudować szpital na sześćset łóżek dla rakowatych!

— No-no — to już ciotka dobrodziejka domy dla rakowatych będziesz budować, i to z

własnych oszczędności. A o moich oszczędnościach i ich zużytkowaniu proszę zachować

milczenie, powtarzam, milczenie, bo to nie należy do rzeczy.

Pani Barnawska patrzyła na Horsta białymi oczyma bez wyrazu, On zapalił cygaretkę i,

uśmiechając się łagodnie, mówił do Niepołomskiego:

— Muszę pana zawiadomić, dlaczego nasze dialogi są tak swoiste i barwne. Pani

Barnawska, „ciocia„, jest dobrodziejką naszą, że tak powiem, kamieniczną, a nawet

dzielnicową. Może i pan... Co do mnie, ilekroć uczuwam, czego Boże broń! brak gotówki,

brnę do tej posępnej Canossy. Ciotczysko jest tylko z wierzchu tak kostropate, ale skądinąd...

Filantropia ma w cioci fundament, skarpę... Zaobserwowałem również, że jeśli kto zdycha z

głodu, skwierczy na patelni utrapień, łysieje wskutek poderwania kredytu — ciocia zawsze

takiego wyrwie z opresji. Takie już serce. A trzeba pamiętać, że przyjaciel w potrzebie a

Page 30: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

30

friend in need is a fiend indeed. Z tym sercem przyjaciółki w potrzebie ciocia przyszła na

świat i z tym (już wkrótce, niestety!) umrze.

— Żebyś tylko ty, Horst, pierwej się nie przejechał!

— O, ho-ho — jeszcze czego! Patrzcie no, państwo, na jaki się to ciotczysko koncept

zmogło. Nie, matrono nasza! Już się u Swiszczakowskiego suszą deseczki,

trzyćwiercióweczki. Ja w tym! Mój to będzie akt wdzięczności, czysty gejzer tkliwości serca.

Trumieneczka jak pieścidełko, istna bombonierka. Gdyby nie ciocia, i pan Pobratyński

niejedną by gorzką chwilę przeżył w tych czasach stagnacji i braku posad. A tak oto

ciotczysko poczciwe przyjdzie, pocieszy, pogwarzy, zagra w zielone. Jeśli już nie można w

żaden inny sposób, to z musu, z konieczności, łkając w głębi serca, wejdzie na pensję biurową

panny Ewy, namówi życzliwie, żeby wziąć do domu trzy „normy„ z biura i pisać ceduły do

białego ranka. Boć praca uszlachetnia każde stworzenie w rodzaju ludzkim. Nic tak nie

uszlachetnia jak wyż wzmiankowana praca.

— Panie Horst, panie Horst — sykał pan Pobratyński niecierpliwie. — W moim domu...

takie słowa...

— Przecie nic złego nie powiedziałem. Czy się ciocia obraża? Widzi pan przecie, jak

życzliwym okiem patrzy na moje zadumane czoło.

Stara dama uśmiechnęła się pogardliwie i wyniośle. Rzekła po chwili:

— Starasz się być dowcipnym, co nie jest rzecz łatwa, a boisz się mojego spojrzenia.

— Ja? Chyba nie, ciociu. Nigdy się jeszcze w życiu nie bałem. Skądżeby to teraz?...

— A bo teraz starzejesz się, dobrodzieju, łysiejesz. Strzyżenie przy samej skórze nie

pomoże, mizdrzenie wąsiąt, wyszczypywanie siwych włosów, podczernianie z lekka

baczków, czyszczenie starych marynarek od najbardziej angielskich krawców nie pomaga.

Ewa nie chce widzieć twych łajdackich uśmieszków i powłóczystych spojrzeń. Tak, tak —

nic nie pomoże wywracanie oczów do góry nogami... Pan Horst z lekka przybladł.

— A widzisz, trafiam w to miejsce, gdzie cię boli. Ja się znam na szelmostwie ludzkim. —

Tak to, tak! Śmierć i ku tobie chyłkiem podąża.

— No, jużcić podążać podąża, ale w każdym razie przeżyję ciocię — i to grubo. Ciocia

sobie nadweręża wierzchołki siedząc wciąż w kurzach sądowych, trudząc się osobiście po

najwyższych facjatkach, gdzie właśnie najchętniej siadają wygłodzone a żarłoczne laseczniki.

Ciocia wrzeszczysz zbyt często na hołotę, zdzierasz się łażeniem do adwokatów i

komorników. Schnięcie żył... Kiedy nawet sam ten uśmiech... Dziadzio Pitagoras mówi, że

najstaranniejsza obłuda nie jest w możności upiększyć śmiechu człowieka o złym serduszku.

Bo w śmiechu zdradza się człowiek. A ja? Patrz ciotuchna na mnie: ja się śmieję od rana do

wieczora. Ja lubię jeść dużo i tylko rzeczy pożywne, zdrowe, smaczne, drogie, pić również,

dobrze i czysto mieszkać długo spać, mało a nawet, jeśli to tylko możliwe, nic zgoła nie robić.

Więc cóż tu za porównanie? Nie przeczę wcale, że i ja' kiedyś, jak mówi Anglik, „przejdę do

Page 31: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

31

większości„. To się zrobi. Nie podobna by przecie było przez wieczność całą zalegać w

opłacie komornego i tych tam, Boże! procentów, chodzić na szachy do cukierni, spotykać

tych samych kapcanów na ulicy i czytać artykuły tych samych wciąż kapcanów w tak

zwanych gazetach miasta Warszawy. Mówię: w chwili właściwej dam się na wety pędrakom.

Niechże też spróbują, jak smakuje, po najrozmaitszej hołotce, taki oto utracjusz, optymista,

trwoniciel nadwartości wydębionej z surowca przez prostaczków. Uczyni się to jednak

wówczas, gdy czas nadejdzie, kiedy już wszystko będzie dokonane tak dalece na tym

„padole", że po indywiduum noszącym chlubnie nazwę Adolf Horst — nawet kura nie będzie

chciała zagdakać. Dopiero wtedy. Dziś nie ma o czym mówić...

Ewa niepostrzeżenie, cichaczem wyszła z pokoju do kuchni.

Przez chwilę trwało milczenie. Pani Barnawska, jakby po dokładnym zważeniu argumentu,

rzekła dobitnie a z niepowściągnionym sykiem rozkoszy:

— Rozpusta cię zeżre prędzej, niż myślisz.

— Rozpusta... cóż za wyraz lekkomyślny! Ten kraj „ubogi a ciasny„ — i rozpusta! Merum

nomen sine re. Przecież starałem się kształcić wyobraźnię kochanej cioci... Dawałem z

własnej podręcznej biblioteczki brukselskie pamiętniki wiecznie interesującej pamięci

markiza de Sade, dzieła pana de Harcanville — zarówno Histoires secr?tes des dames

romaines (pamięta ciocia?), jako też Historię dwunastu cesarzów, w najozdobniejszym

sztychowanym wydaniu. A sztyszki — co?

Coś jak rumieniec poczęło zwolna zabarwiać policzki pani Barnawskiej.

— Widzę, że sprawia cioci przykrą sensację to, co mówię. Parlons d'autre chose. Są

sprawy, których poruszenie, w istocie...

— Żebym ja nie poruszyła spraw, które ciebie zabolą...

— Mnie nic nigdy nie boli, wracam też do kwestii spadku. Po najdłuższym życiu... Bo co

się stanie z kapitałem, z zaległymi procentami, z pakami rewersów, listów ispołnitielnych?

Kto będzie chodził do adwokatów, dopilnowywał terminów i ścisłego pełnienia licytacyj, gdy

ciocia powiększy grono dziewic? Jak stanie ta ogromna machina, excusez le mot, lichwy, gdy

ciocia, oddawszy żałosne westchnienie, bladolica, z wywróconymi oczami, z palcami

rękawiczek raz na zawsze — ehe — splecionymi, przez czterech bezimiennych drabów (a

może i przez dwóch dla oszczędności) odniesiona zostanie pod kogutka?

Niepołomski miał zamiar wyjść od dawna, ale bawiła go gawędka tych osób. Siedział tedy

bez ruchu, doznając fizycznej uciechy, jak w teatrze, i słuchał, gdy Horst jeszcze mówił:

— Gdybyś zaś ciocia dobrotliwa stygnącą rączką wszystko mnie powierzyła — jakże ja

bym misternie uporządkował te wszystkie fajanse. Sapristil

— Przede wszystkim zapłaciłbyś z pewnością w Bristolu, coś tam winien, i zaczęto by cię

znowu wpuszczać za upragnione drzwiczki.

Page 32: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

32

— Otóż to, złośliwość... Zapisze ciotka siostrzeńczykowi Kamilowi, a ten będzie spuszczał

nawet nie w Bristolu. Bo ja wiem, gdzie taki może wydać? Ani nawet, mówię, kult zabawy

nie może się rozwinąć w tym kraju! Jakże mię serce nie ma boleć, gdy o tym dzień i noc

myślę...

— Uspokój się, mości Horst, uspokój, wszystko się to jakoś ułoży.

— A tak! My zawsze po polsku, jakoś to będzie... Ale co by to była za pociecha dla

nieśmiertelnego oka cioci patrzeć (przypuśćmy: z czyśćca), jak ja znowu wracam do Poola,

do jedynego krawca na kuli ziemskiej, który gentlemana ubiera z zastosowaniem do każdej

okoliczności jego życia odpowiedniego suit of clothes, podczas gdy inni partacze człowieka z

gatunku homo sapiens odziewają, okrywają szmatami nagość jego gnatów. Cioci się zdaje, że

jakiś silk-hat od Henryka Heatha, że rękawiczka od Denta, perfuma od Rimmela ze Strandu

(oczywiście perfuma o zapachu koniczyny, bo co do orchidei, to prym trzyma — wierz mi

ciocia — niezmiennie Lenthéric z Rue de la Paix) — że, mówię7 te wszystkie rzeczy — jest

to rozpusta. I czyby to cioci nie było przyjemnie, żebym odziany w najmodniejszy diesscoat

od Poola, skropion zapachem storczyków od Lenthérica dla odegnania nieznośnego, bądź co

bądź, zapachu, jaki wydawać będzie cioci kochanej cadaver — szedł uroczyście i pozornie

zmartwiony za trumną. A później „skrzynkę zieloną„ (z ciocią w środku) złożywszy pod

„czarny krzyżyk" i zasadziwszy na tym miejscu bardzo rozłożysty krzak kaliny (albo

jałowca), poszedłbym jeszcze raz zwiedzać świat. No, a cóż ten Kamil prowincjonalny,

warszawski obibok? Spuści walory w ordynarnym towarzystwie i na żółtej mogiłce tyle

drogiej cioci będzie tańczył kadryla, a może nawet miejscowego kankana z miejscowymi

baletnicami... Wstyd mi rumieni czoło!

— Na razie każde z nas zostanie przy swoim. Pan, znakomity podróżniku, panie Horst,

przy wspomnieniach i marzeniach o Paryżu, Londynie, wyspie Capri i wyspie Sycylii, a ja

przy swych procentach, no, i ciemnocie.

— Ależ ja gotów jestem ciocię oświecać, nawet (na razie) bezpłatnie. Opowiem wszystko

sumiennie o życiu gatunku ludzkiego, wszystko, com tylko widział, com z ksiąg ekstra

ciekawych a rzadko komu dostępnych wyczytał. Jestże to bowiem życie ta opereta, którą

ciotka przepędzasz? Zbijanie kabzy, mieszkanie w Warszawie, w domu własnym przy ulicy

Zielnej? A nie jest również życiem wypożyczanie z tejże kabzy i niepłacenie za pokój

pojedynczy przy zacnej skądinąd familii...

Niepołomski pożegnał zebranych.

ROZDZIAŁ IV Zbliżał się wieczór, a Ewa nie była w stanie podnieść się z ławki ogrodowej. Oczy jej z

rozkoszą spoczywały na trawnikach parku, na prętach brzóz, które omgliło już listowie, na

gałęziach kasztanów, napęczniałych w końcach swych jak lepkie i tłuste kule. Sprawiało jej

rozkosz nie przerywające się i wciąż powrotne zdumienie, że naga ziemia, którą w zimie

tylekroć widziała była, miejsca zdeptane i nędzne, obrzydłe, publiczne — stały się teraz

Page 33: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

33

siedliskiem cudnych żywotów. Białe listki otwierały oczy z tej ziemi i patrzyły w oczy

człowiecze z niewysłowionym wyrazem. Rodził się w duszy niepokój i zamęt, a przecie

zwiększał sumę trwałego szczęścia. Gdy wzrok Ewy przenosił się z miejsca na miejsce,

chodząc za wiosenną mgiełką błękitną, co się między drzewami rozpościerać poczęła, nagle

zmącił się i stracił siłę swoją. Ujrzała w alei Łukasza Niepołomskiego. Szedł wolno, ociężale,

po prostu — tchórzliwie. Oczy jego skierowane były w jej stronę.

Doznała uczucia niesmaku, przestrachu, przykrego fizycznego rozstroju. Zorientowała się,

że jej serce czegoś bije jak oszalałe, i nie mogła, nie mogła w żaden sposób tego bicia

powściągnąć, Niepołomski doszedł do końca ulicy, w której siedziała, i zawrócił w inną.

Rzekła sobie, spod oka za nim patrząc, że „na szczęście" zawrócił i odszedł. Skądże więc żal i

upadek niespodziany serca? Spuściła oczy na szarą ziemię ścieżki i nie podnosiła ich długo.

W pewnej chwili uczuła jakowyś zewnętrzny, mrowiący niepokój i znowu bicie serca.

Spojrzała i zobaczyła go o kilkanaście kroków. Szedł ku niej. Zmarszczyła brwi, przybrała

mimowiednie pozę wyniosłą i obojętną — pomimo bicia serca, surowy wyraz twarzy.

Słyszała cichy — bojaźliwy zgrzyt jego kroków, gdy nadchodził. Ogarnęła ją trwoga już o to

tylko, żeby nie usłyszał, jak serce w niej bije, bo biło głośno, publicznie, jak dzwon na wieży.

Leniwym, chwiejnym, jakimś mglistym krokiem przeszedł przed nią.

Czuła za spuszczonymi powiekami, że ciemne jego widmo przesunęło się. Odetchnęła z

ulgą, całą piersią.

Już sobie poszedł! Gniew na bicie serca i zadowolenie z odniesionego nad czymś

zwycięstwa... Teraz tylko podnieść oczy, a później zaraz wstać i iść co prędzej do domu!

Przyszła tu, żeby unikać tych przebrzydłych „pokus", nie słyszeć sprzeczek ojca z matką,

wywodów Horsta, żeby rozmyślać przed jutrzejszym porankiem, a oto mogła była zanurzyć

się w złem, ulec pokusie. Czy grzechem jest to bicie serca? Czemu serce bije? Czy wola

człowieka działa tu, czy nie? Czy tu szatan jest źródłem złego, czy ten „zewnętrzny"

człowiek? Jak zwalczyć zgiełk i trwogę serca? Poczęła patrząc w ziemię modlić się żarliwie:

„Panie, pomnóż pokorę moją...„

W owej chwili serce ucichło, a słowa modlitwy przyniosły jak gdyby chustę uciszenia.

Słowa stały się w owej chwili niby wieka z drążonego kryształu ukrywające skarby

zamknięte, których jeszcze nigdy pod nimi oko nie widziało. Nie były to już wyrazy, lecz

poniekąd szkła wypukłe, przez które widać olbrzymi a nieznany świat łaski. Zadumała się nad

owymi słowami tajemniczymi i świętymi jak wiosna, jak wychodzenie kwiatów i piórek

trawich, jak nadwieczorna mgła podwiośnia. W zadumie podniosła błękitne swe oczy i ze

drżeniem ujrzała tego człowieka. Stał o kilkanaście kroków, oparty o poręcz mostka. Był

blady, bezsilny i tak boleśnie uśmiechnięty, jakby za chwilę miał być strącony z tego miejsca

i upaść na ziemię. Spodziewała się wszystkiego: natręctwa, kokieterii, zalotów — ale nie

tego. Ogarnął ją całą, wstrząsnął nią różowy dreszcz wobec jego spojrzenia. Nie była w stanie

oderwać od niego oczu, bo nie wiedziała, że patrzy. Nie wiedzieć też kiedy, jak, jakim

sposobem, jakim prawem, wskutek czyjej nad nią przemocy, posłała mu z głębi duszy

uśmiech najczarowniejszej litości. Wtedy dopiero spostrzegła, co uczyniła, gdy już szedł ku

niej.

Page 34: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

34

Znowu spuściła oczy w rozterce i w panicznym rozgardiaszu władz duszy. Było już za

późno. Usłyszała jego głos.

— Czy nie pogniewa się pani na mnie, że przerwą jej zamyślenie?...

Znowu ten sam uśmiech pokonał jej wolę. Czuła uśmiech na własnej twarzy, pomimo że

chciała przybrać wyraz surowej powagi. Niepołomski zapytał powtórnie: — Czy nie zrobi ta

pani przykrości?

Wstała ze swego miejsca jak uczennica, odpowiadając:

— Nie.

— Dziękuję pani.

Usłyszała w tym podziękowaniu brzmienie głębokie, które, rzecz osobliwa, było, również

jak poprzednie podniesienie duszy przez modlitwę, niby pryzmatem z tajemniczego kryształu

ukazującym odległe głębiny. Nikt jeszcze w życiu tak do niej wdzięcznie nie mówił. Uczuła

się jak gdyby obdarowana, wywyższona i uczczona. Tkwiło w tym zawstydzenie i

wdzięczność. Gasła poprzednia rozterka.

— Wyszedłem z domu — mówił Niepołomski niby to przyjaźnie i ze swobodą, jakby od

dawien dawna łączył ich stosunek znajomości, a jednak ledwie chwytał piersiami powietrze.

— Widziałem, że pani przyszła do ogrodu, że pani tu usiadła.— Bałem się podejść...

— Dlaczego?

— Bo tak mało panią znam. Myślałem sobie: obrazi się na mnie jak na natręta...

Nie odpowiedziała nic na to. Tylko znów uśmiech bezwiedny, podczas gdy oczy na ziemię

spuszczone.

Od kilku chwil zajęta była pytaniem, a właściwie sprawą, która ją całą z nagła objęła.

Chciała zadać pytanie i cofała się przed nim. Już już postanawiała wyrzec i zamykała

rozchylone wargi. Wtem dusza jej rzekła za nią:

— Czemu pan się rozwodzi z żoną?

Siedział przez chwilę osowiały, jakby przytłuczony tym pytaniem. Potem odrzekł:

— Bo ją znienawidziłem.

— Żonę swoją?

— Tak.

— Dlaczego?

— Jest podła, głupia, przewrotna, do gruntu zła.

— Dlaczegóż się pan z nią ożenił?

Page 35: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

35

— Nie wiem dlaczego. Omyliłem się.

— Czyż można się aż tak omylić?

— Można. I jak jeszcze!

— Ale ją pan poprzednio kochał?

— Dzisiaj już tego nie pamiętam, jeśli nawet tak było. Późniejsze z nią rozkosze zabiły we

mnie pamięć wszystkiego. Czasami zdaje mi się, że od samego urodzenia miałem tę jędzę

przykutą do ręki.

— Czyliż to można tak nienawidzić drugiego człowieka?

— A cóż z nim robić, jeśli jest taki jak moja miła żoneczka? Mamże ją kochać? Jakim

sposobem? Gdyby pani znała te sprawy... Ale pani ich znać nie może i nie powinna.

— Dlaczegóż to ja nie? — spytała naiwnie.

— Bo... nie. Pani nie powinna nic o tym wiedzieć!

— Proszę pana... a jeśli się pan uprzedza, jeżeli się pan kieruje nienawiścią i tylko

nienawiścią?

— Nie przeczę wcale, że mnóstwo spraw muszę oceniać przesadnie i wręcz źle... Ale cóż

stąd? Nie jestem martwym drewnem. Nienawidzę — i to mi sprawia ulgę. Inaczej mógłbym

dojść do obłędu lub samobójstwa. Opowiem pani tylko parę szczegółów, które dadzą miarę

całości. Była z urodzenia wyznania protestanckiego. Dla uniknięcia kłopotów ze

spowiedziami przed ślubem, braliśmy go w kościele luterańskim. Obecnie, kiedy zapragnąłem

dostać rozwód, przekonałem się, że moja żonka przeszła na katolicyzm dla zniszczenia

łatwości rozwodu. O rozwodzie decyduje teraz konsystorz katolicki, gdyż obydwoje teraz

jesteśmy katolikami. Zrujnowałem się doszczętnie. Po ojcu, budowniczym na prowincji,

odziedziczyłem pewien kapitał. Dziś już jestem bez grosza, a sprawa nie posunęła się naprzód

ani o krok. Poświęciłem się był pracy naukowej, za granicą prowadziłem studia

systematyczne, byłem na drodze do sławy. Teraz jestem rozbitek, zero...

— Proszę pana, a gdyby tak...

— Gdyby co?

— Gdyby zapomnieć! Przestać prowadzić ów proces...

— No, to mi się któregokolwiek dnia sprowadzi do mieszkania!

— No, więc to trudno! Przebaczyć, wszystko z serca odpuścić!

Spojrzała na rozmówcę i aż drgnęła. Twarz jego była oświetlona przez potworny uśmiech.

Rzekł krótko, głosem chrapliwym:

— No, to wolę śmierć.

Page 36: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

36

— Jakże pan teraz inny!

— Jak to inny?

— Zupełnie inny.

— Nie mówmy już o tym, proszę pani. Dość mam familijnego szczęścia po całych dniach...

Zatrzymał się przez chwilę, przygryzł wargi. Twarz jego złagodniała. Rzekł cicho:

— Pani często tu bywa na przechadzce?

Nic nie odrzekła. Siedziała ze spuszczoną głową i wyrazem głębokiego rozczarowania na

zmartwiałej twarzy.

— Nie — rzekła — nie bywam tu nigdy.

— Czy tak? Więc i jutro... nie będzie pani?

— Nie. Przyszłam dziś — mówiła cicho, głosem suchym, wyniosłym i rozczarowanym —

bo chciałam być sama przez parę chwil. Byłam dziś u spowiedzi, a jutro mam przystąpić do

Komunii Świętej. W domu' nie mogę mieć samotności.

Niepołomski przypatrywał się jej spod oka tak badawczo, że nie była w stanie nie spojrzeć

nań. Zatopił wzrok w jej oczy jakby sondę czy hak, usiłując wyrwać z dna prawdę. Widać ją

wyrwał, bo zwolna tracił pewność siebie, a wreszcie. stropił się i zmieszał.

— Powinien bym odejść — rzekł cicho. Milczała pokornie.

— Ale tak mi żal odchodzić... doprawdy... doprawdy... Więc pani dziś... u spowiedzi? To

niespodzianka!

— Dlaczegóż to niespodzianka?... — spytała z prostotą.

—Wyznaję, że ja grzeszny dawno już nie oglądałem tymi oczyma, pełnymi złości,

człowieka, który dopiero co był u spowiedzi. Powiem nawet więcej, że nie od razu

uwierzyłbym, gdyby mi mówiono o istnieniu takich ludzi w surdutach i europejskich

sukniach.

— Pan nie chodzi do spowiedzi?

— Nie chodzę.

— Dlaczego?

— Nie będziemy dziś o tym mówili przed jutrzejszym obrzędem,

— Ależ dlaczego?

— Spełniałbym rolę szatana, który zasiewa ziarna grzechu w czystej duszy.

Page 37: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

37

— Nie zasieje nic szatan, bo się będę modliła, żeby Pan Bóg dał panu stan łaski i żeby się

pan mógł jak najprędzej nawrócić. Gdyby jeszcze pan poszedł do jednego księdza...

— Pani, wszystko! Tylko do księdza — za nic!

— No, dlaczego, dlaczego?! O, to uprzedzenie! Właśnie księża, znając tyle sumień

ludzkich, mają możność rozważyć, roztrząsnąć wszystko do gruntu. Oni to rzeczywiście mają

moc...

— Och, oni mają moc! Oni wszystko mogą; Już ja to wiem także. Czegóż by to ksiądz nie

potrafił. Un bon curé vaut mieux que dix gendarmes... Ale co do mnie, to rzecz stracona.

Widzi pani... na mnie „łaska" dziecinnych lat już nie spłynie, a modląc się nie mogłaby pani

słyszeć wszystkimi władzami duszy i ciała tego, co bym ja na trzeźwo mówił.

— Czystość serca daje taki stan szczęścia!

— Tak, tak! Pamiętam... Dziecinne lata, majowe nabożeństwa. Spowiedź... konfesjonał...

strach... komunia... Więc to pani jest w tej chwili właśnie w łasce u Boga. No, i u ludzi... i u

ludzi... — uśmiechnął się łagodnie, po dziecięcemu.

— Proszę pana, śmieje się pan ze swej własnej niemocy.

— Ja się bynajmniej nie śmieję. Ja tylko podziwiam zjawiska ducha — swego i pani...

Pójdę już zaraz.

— Tak, już mrok idzie. Niech pan tu sobie zostanie. Niech pan wspomni dziecinne łata,

dawne spowiedzie, dawne uczucia i zapomniane modlitwy. A może nowe nawiną się na

usta...

— Już się nie nawiną.

— Ejże! Ja bym pana nauczyła tak niewątpliwych, tak niezbędnych, tak własnych.

— Dobrze. Pani dziś jest bez grzechu. Jest pani stokroć bardziej bez grzechu niż ów ksiądz,

który wyznania pani słuchał. Toteż pani bardziej chyba może słuchać spowiedzi cudzej niż

on. Niech mnie pani wyspowiada.

Ewa uśmiechnęła się prześlicznie, niewinnie, a później popadła w długotrwałą zadumę.

— Nie mam po temu prawa. Tylko kapłan może rozgrzeszyć człowieka. I tylko on może

słuchać. Ale niech pan powie wszystko. A raczej niech pan powie tylko to, dlaczego pan nie

wierzy, nie spełnia obowiązków chrześcijańskich — dlaczego pan nie chce być zbawionym?

Niech pan to powie, a ja pana przekonam.

— A to będzie spowiedź czy tylko rozmowa?

Wahała się przez chwilę. Policzki jej zabarwiły się różem. Rzekła z przekonaniem:

— Spowiedź! Częściowa, niezupełna, bo ja nie mam żadnego prawa, ale spowiedź!

Page 38: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

38

Po chwili dorzuciła:

— Dlatego, że może pana nawrócę!

— Dobrze. Cóż to mówiłem?

— Najpzzód: — dlaczego, pan nie chodzi do spowiedzi?

— Nie chodzę dlatego, że ja, chłopiec, który w gimnazjum spowiadał się, modlił, bywał w

stanie łaski i w stanie grzechu — już dziś nie istnieję jako ta sama dusza, podobnie jak już nie

istnieję jako uczeń, chodzący w mundurku, pomimo że to samo noszę imię i nazwisko i tą

samą jestem osobą fizyczną. Dawny, jak to mówią, podmiot zamienił się na przedmiot. W

mojej dzisiejszej świadomości, w dzisiejszym podmiocie, czyli w zjawisku istniejącym samo

dla siebie, tamta dusza chłopca z gimnazjum odbija się jako przedmiot. To oddziaływuje na

mnie. Wskutek różnych przyczyn skłania mię do tęsknoty i rzewności. Ponieważ jednak

zdolny jestem do pochwycenia pełnią świadomości tego ubocznego działania wspomnień,

więc sądzę, że mam też zupełnie dokładne wyobrażenie o moim dawnym świecie duchowym.

Podobnie jak ten dawny, odbija się w mej świadomości i mój dzisiejszy pogląd na rzeczy

niemal zupełnie tak. samo, jak się w niej odbija dzisiejsza wiara pani. Owa przecudowna

zdolność duszy do przezierania świata zewnętrznego i świata wewnętrznego — jaźń —

zmienia się w nas stale. A ta właśnie zmienność jaźni najdowodniej świadczy, czym jest

nasza dusza.

— A cóż jest dusza?

— Dusza jest to ocean, po którym kołyszą się fale, emanacje życia. Każda z nich wzdyma

się ku słońcu, ku księżycowi, pędzi w przestwory i kona kędyś na piaskach, na zrębach skał...

Jesteśmy w stanie spostrzegać te narodziny i śmierć, ale kiedyś dopiero, w chwili najwyższej

syntezy, spostrzeżemy, że nad żywotem fal panuje niezłomne prawo i że wszystkie one

roztapiają się w niezmiernym oceanie. Analiza, rozbijająca ocean na poszczególne fale, w

pewnej chwili cudownej zestrzeli się w radosną, intuicyjną syntezę. Wówczas pojmiemy

zasadniczą ciągłość żywota fal i ogarniemy ich dzieje. Ze spotęgowanej zdolności

wyodrębniania i rozróżniania, czyli z analizy, wypływa to dobro, że spostrzegając

wieloosobowość ducha ludzkiego i jego dzieje, oglądając w dalekiej perspektywie stopnie

rozwoju, wyzbywamy się właśnie męczarni wyrzutów, poczucia straszliwej

odpowiedzialności za grzechy. Natomiast ta dążność pozwala nam ściślej jednoczyć się z

wszechświatem.

— Tak, to wygodna teoria. Spowiedź jest męką. Tymczasem zwalenie odpowiedzialności

na kogoś, kto był, a którego już nie ma — to takie naturalne. Dlaczegóż to jednak tylu ludzi

wiekowych przechowuje od dzieciństwa aż do grobowej deski wiarę w duszę ludzką, niby

kwiat nieśmiertelny? Dlaczego? Dlaczego?

— Są to szczęśliwi ludzie, którzy nie zatapiają się w logikę, w myślenie ścisłe, w

rozważanie swego stosunku do wszechświata, do czasów płynących, do gwiazd wiecznych i

do nieskończoności przestworów. Wystarcza im pierwotny ruch czucia i pierwotny pęd myśli,

które ja również posiadam, ale które mi nie wystarczają. Jest przecie, proszę pani, mnóstwo

Page 39: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

39

ludzi, którzy nie zajmują się wcale, dajmy na to, matematyką, a jej wszystkie sztuczki,

formułki, koziołki i znaczki mają za ba i bardzo. To jednak nie dowodzi, żeby matematyka

była nonsensem, a tamci, nieczuli na jej wdzięki, mieli zupełną słuszność, od dzieciństwa aż

do starości ją ignorując. Na przykład ktoś, kto ma w umyśle swym, wskutek stałego

zajmowania się matematyką, pojęcie nieskończoności i rozumuje stale za pomocą pojęć tego

rodzaju, ten, doprawdy, nie potrzebuje zupełnie, a nawet nie może zmieścić w mózgu swym

pojęcia o „początku świata„. Tymczasem są umysły, dla których „początek świata„ jest

koniecznością myślową.

— O ile wiem, dość pospolita i powiedziałabym... trywialna niewiara naszych czasów nie

jest jeszcze tak nieomylnie konsekwentna i niewątpliwie uzasadniona jak wywody

matematyki.

— To zależy, co wcielimy do tego lamusa z szyldem: „niewiara„. Jeżeli ktoś rozumuje

logicznie od a do z — może sobie stworzyć kryształowy pałać tak niewzruszonej konstrukcji,

że armaty piekielne go nie przemogą. Logika bowiem — to jest właśnie matematyka. A

znowu wszelki rachunek staje się zuchwalstwem, jeżeli ma istnieć siła niestała mogąca

dowolnie zmieniać i przekształcać prawa rządzące wszechświatem. Ostatnią sentencję

zawdzięcza pani niedoszłemu proboszczowi (Renanowi). Wszystkie poprzednie są moje i

dlatego tak genialne. Ale może ja, proszę pani, wobec jutrzejszego... nie powinienem mówić

takimi zwrotami...

— Przeciwnie, muszę o tym mówić, skoro to ma być coś pożytecznego, coś w rodzaju

spowiedzi, skoro podjęłam się wyciągnąć z pana ową wstrętną, ordynarną niewiarę. Nie mogę

zresztą zostawać w zwątpieniu i zamykać dziś właśnie ran mego rozumowania, które pan

pootwierał, pajęczyną pierwotnego ruchu czucia. Czemuż tedy istotnie modlitwa sprowadza

do duszy światło jasnego widzenia i rodzi w nas stan szczęścia?

— Poeci dawnego świata twierdzili, że taki stan wyższy, zwany natchnieniem, zsyłają im

muzy. Zdaje mi się, że doskonałe rozumowanie, tworzenie ścisłych absolutnie konstrukcji

pojęciowych sprowadza ten sam stan zachwytu, poczucie szczęścia, rodzi uniesienie górne,

które pani nazywa stanem łaski.

— Panie, panie! Kiedyż to, o czym. ja mówię, zaiste podane jest duszy z zewnątrz, spada z

wysoka — niech mi pan wierzy — idzie z nieba.

Niepołomski milczał.

— Czemuż pan milczy?

— Milczę, pani. Cóż mam powiedzieć? Nie mogę tego potwierdzić, żeby jakiekolwiek

uczucie spływało na panią z wysoka. Uczucie wszelkie jest w pani — w mózgu i w

nerwach— to darmo. Tam się rodzi i tam trwa, dopóki nie zginie. O tyle wszelkie uczucie

egzystuje, o ile są nerwy. Jeżeli gdziekolwiek nerwów nie ma, tam nie może być uczuć. Nie

ma przecie drzewa tam, gdzie nie ma żadnych literalnie jego oznak. W chwili, gdybym

utworzył w umyśle swym istotę obiektywną, tak wszechwładną, że mogłaby rządzić

najtrafniejszym rachunkiem mego rozumu i najsubtelniejszymi ruchami mojej duszy,

Page 40: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

40

owszem, narzucać mojej duszy ruchy jej nie znane, musiałbym nieodwołalnie dojść do

wniosku, że to jest jakieś do nieskończoności spotęgowane j a. Byłoby to zgodne najzupełniej

z prawami naszej psychiki, ale nie stanowiłoby probierza prawdy. Najbardziej spotęgowane j

a musi być ograniczone co do czasu swego trwania. Osobowość i czas — są to pojęcia

nierozerwalnie złączone. Nie można połączyć w umyśle ludzkim osobowości z brakiem

formy czasu, gdyż się to pomyśleć nie da i jedno drugie wyklucza. Z drugiej strony — nasze j

a, choćby spotęgowane do nieskończoności, może się różnić od nas tylko co do ilości

przymiotów, a nie co do ich jakości. Spinoza mówi:

„Gdyby trójkąt posiadał dar słowa, to powiedziałby nam, że Bóg nie jest to nic innego,

tylko doskonały trójkąt. Koło powiedziałoby nam, że natura Boga jest kolistą w najwyższym

stopniu.„

Toteż niechętnie dochodzę do wniosku, że jest jakiś byt, który nie jest skutkiem

jakiejkolwiek przyczyny i przez nic nie uwarunkowany. Ale przypuśćmy... O bycie tym nic

innego nie mógłbym powiedzieć, tylko to jedno, że on jest. A gdyby nawet przyjąć za pewnik

istnienie bytu bezwzględnego, który różni się od ja naszego co do jakości jego przymiotów, to

należałoby przecież przyjąć tę konsekwencję, że ilości owych przymiotów są nieskończone, a

więc wzajemnie między sobą równe. Tyle tedy jest bezwzględne miłosierdzie, co i

bezwzględny wymiar kary.

Przyjęcie za pewnik wszechwiedzy prowadzi nieuniknienie do przyjęcia za pewnik

przewidywania własnych zamiarów, a przewidywanie własnych zamiarów jest zaprzeczeniem

przymiotu najwyższego dobra, owszem, dowodzi współwieczności i współpotęgi złego. Jakże

rozum logiczny człowieka nowego zdoła pojąć te zjawiska i uznać je za wyobrażalne?

—Czytałam niegdyś zdanie Pascala w jego Myślach:

Rien n'accuse d'avantage une extr?me faiblesse d'esprit, que de ne pas connaitre, quel est le

malheur d'un homme sans Dieu.

— Ach, Pascala! O Pascalu to Nietzsche najlepiej powiedział... Ale wejrzyjmy w widzenie

świętego Jana, w to słowo:

„I wyszedł drugi koń rydzy; a temu, który na nim siedział, dano, aby odjął pokój z ziemi, a

iżby jedni drugie zabijali — i dano mu miecz wielki.„

Gdzież jest miłość? Ewa rzekła:

— Bóg jest miłość. Po chwili zapytała:

— Skądże się mogło wziąć w ludziach to wyobrażenie, według pańskich dowodzeń tak

sprzeczne z naturą ich rozumu?

— Skąd się wzięło... jest to. bardzo skomplikowana historia. Gdybym chciał uczynić

wywód tego zjawiska, jako mającego źródło zgoła przyrodzone — to, pomijając już to, że nie

zrobiłbym go dokładnie, mogłaby pani obalić ten wywód jednym zaprzeczeniem albo cytatą z

Pascala, Chateaubrianda...

Page 41: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

41

— Jeżeli pan nie chce zeznać prawdy, w ogóle mówić o tej sprawie ze mną...

— Nie chcę mówić! Z panią! Ależ przeciwnie! Pragnę o tym mówić... Wyznać przed

panią... Chyba nie ma sprawy bardziej dostojnej nad takie wspólne, najdalsze spoglądanie w

naszą biedną niewiadomość. W takiej właśnie naradzie dwu dusz mogą z tajemniczych źródeł

wynikać objawienia pełne błyskawic, przeczucia i chwile twórczych wstępowań po

bezcennych, onyksowych schodach w Krainę Zachwytu. Ale boję się... Powiedzą o mnie

bliźni: oto libertyn, który dlatego wszczyna podobne gawędy, żeby w jaśniejącej duszy

zniweczyć wiarę. Na chwilę nawet nie pomyśli nikt z poczciwych bliźnich, że owe

mędrkowania stanowią całkowite mija, czyli jestestwo duchowe półmędrka, alfę i omegę jego

duszyczki. A tymczasem ów świat przebyty został własnymi stopami, zdobyty własną myślą i

pracą. Nic w nim z cudzej, narzuconej własności, nic z jakiegokolwiek dziedzictwa.

— Czy to nie złudzenie? Czy jest człowiek, który by nic nie dziedziczył? Mnie się zdaje...

Ale czy mogę powiedzieć otwarcie? — Ach, proszę!

— Mnie się zdaje, że skoro tylko człowiek wyrwie się ze sfery uczuć wrodzonych

wszystkim bez wyjątku ludziom na ziemi, wówczas nabiera pewności siebie i dumy dlatego

tylko, że jest inny od „tłumu". Gdyby kto dziś zaczął podawać w wątpliwość twierdzenie

Kopernika, z pewnością zaraz nabrałby dumy i gardził tłumem.

— Inna jest wiarogodność systematu Kopernika, a inna wiarogodność twierdzenia, że

wiadome uczucia są wrodzone wszystkim ludziom. Właśnie to jest najbardziej uderzające, że

te uczucia nie są wrodzone wszystkim ludziom na świecie. Są tacy ludzie, którzy ich wcale

nie znają.

— O, to ciekawe, to, wie pan, arcyciekawe!...

— Istotnie. Nauka, której się specjalnie „poświęcam"', to jest antropologia, stwierdziła i

ciągle stwierdza, że u bardzo wielu tak zwanych dzikich — idee religijne, nie powstają i nie

istnieją. Są to jednak, o ile sobie przypominam,, również ludzie. Że to są ludzie, stwierdzają

najdowodniej religie europejskie, które zaczęły o „duszę" tych brudasów troszczyć się na

gwałt ostatnimi czasy. Podobnie jak z „dzikimi" ma się rzecz z dziećmi wskutek rozmaitych

braków cielesnych pozbawionymi możności obcowania ze starszymi od najwcześniejszych

dni bytu. Osoby głuchonieme, które ukształcono dopiero w ich wieku dojrzałym, zgodnie

świadczyły, że same ze siebie, w stanie naturalnym niejako ich życia, nie miały wcale myśli o

Stwórcy!

— Któż zaręczy z ręką na sercu, że badania tego rodzaju mogą być przeprowadzone ze

ścisłością naukową i że są obrazem prawdy? Czy pan może za to ręczyć, że dusze „dzikich„

przenikniono do dna?

— Ja sądzę, że badania tego rodzaju mają bezcenną wartość. Ale mniejsza o to... Zwróćmy

oczy na przeszłość choćby tych samych ludów, które zaległy ziemią i są teraz wessane przez

silwasy, pampasy, lianosy, na Etiopów, Malajów, Czerwonoskórych... Spojrzyjmy w noc

historii. Czasami tylko stos kości w polu, czasami tylko ciemne smugi próchnicy w glinie

powiedzą badaczowi, że jakiś lud wyginął potargany przez łby katapult albo czerepy

Page 42: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

42

granatów. Zdarzyło mi się jedną noc przemarzyć nad omurowanymi fosami Mantui.

Czerwona, zgniła, stojąca woda i bujne platany!... Ludzie rozstrzelani, których Goya

pochwycił w szpony swego geniuszu!... Ach, raz —„ małe rycinki sztycharza z początku

XVII wieku, Jakuba Callota, zebrane w szereg pt. Les mis?res de la guerre, pozdrowiły mię

tak straszliwym krzykiem przeszłości, żem go wyraźnie usłyszał...

— O czym pan mówi?

— Mówię ciągle o tej samej sprawie... O przedmieściach wielkich stolic, o ludziach w

walcowniach i tkalniach. Zniweczenie i wytępienie jednych na korzyść innych, byleby stało

się zadość widzeniu, jak „jedni drugie będą zabijali„.... A nad tym wszystkim, co było i jest,

hymn: Te Deum laudamus... Tak było zawsze. Nauka o człowieku doprowadza bezstronnego

badacza...

— Ten wniosek może być fałszywy! Jak można tak bezczelnie mówić o Bogu! O Bogu!

Jak można podnosić na Boga oczy i dotykać Go słowami! Umiera tak samo zabójca jak

ofiara, zwycięzca i pokonany, magnat i nędzarz. Któż może twierdzić, że życie nędzarza nie

jest częstokroć tysiąc razy lepsze, weselsze, jaśniejsze od życia bogacza? A nie było jeszcze

takiego bogacza, który by nie umarł. Cóż mu z miliardów i pałaców, kiedy zjedzą go te same

robaki, które zjedzą jego lokaja. A po śmierci... może ów sługa zasiądzie na prawicy

Miłosierdzia, a pan wielomilionowy... Bo po śmierci jest sąd, piekło i niebo.

— No, tak. Pewna, bądź co bądź, jest w obecnym stanie pierwsza z tych czterech kategorii.

Tę musimy przyjąć do wiadomości...

— Trzeba wiele i żarliwie rozmyślać o śmierci. Wówczas dopiero rozświetla się wszystko.

Wielkość życia maleje i nędzne sprawy tutejsze — nie wyłączając wojen punickich,

napoleońskich, nie wyłączając władzy miliardów i nędzy ludzi bez dachu — staje się jak

proch. Gdyby milioner amerykański był w stanie zajrzeć we wnętrze własnej swej trumny we

trzy tygodnie po pompie pogrzebowej — inaczej by żył. Święty Franciszek z Asyżu,

największy skarb lądu ziemskiego, wierzył w Boga. Są zakony, które rozmyślaniem o śmierci

zajmują się w ciągu wieków, a członkowie ich witają się i żegnają słowami: „pamiętaj, że

umrzesz„.

— Natomiast Greczyn niektóry, imieniem Sokrates, wcale nie zajmował się swoją

śmiercią. Przeciwnie, jak świadczy jego uczeń i przyjaciel Plato, nazywał ją rzeczą dobrą, a

nawet zyskiem. Tak się właśnie o śmierci wyrażał...

Porównywał śmierć do mocnego snu bez marzeń, wzruszeń, cierpień i radości, do snu

niezmąconego, który każdy człowiek za największe szczęście uznaje, a którego sam król

perski nie zawsze doświadcza. Wszystek czas pośmiertny przedstawiał, w istocie, przemądrze

i nieodparcie widocznie, jako jedną noc głuchbsenną. Brzmią mi te słowa w duszy... A czyż

nie „zyskiem„ będzie owa wieczna noc dla ludzi przeklętych od losu, zaszczutych przez sfory

łotrów, dla ludzi smutnych, zranionych przez straszliwe niedole, d la tych wszystkich, którzy

tu spać nie mogą, bo serce ich czuwa, a piersi bez przerwy krzyczą z rozpaczy ?

Page 43: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

43

Zdarzyło mi się raz we Lwowie, w brukowym dzienniku, między mnóstwem wiadomości

pobieżnych, przeczytać opis włamania się władz do pokoju samobójcy w hotelu, i o

znalezieniu na stole karteczki z tymi słowy: „Dość już nareszcie tego życia!" Jakie też było to

życie, jak wesoło musiało upływać! Pani, czemu Bóg „zatwardził serce„ tego człowieka?

Czemu zagasił przed jego oczyma istniejący świat? Jakże szczęśliwa musiała być nareszcie

cisza wieczna i spokój, trwające jako jedna noc twardego snu. Mnich, powtarzający za innymi

rozkaz: „pamiętaj o śmierci„ —jest wobec tamtego z hotelu sołdatem, leniwego ducha i

umysłu. Nieporównany wśród nas człowiek, Matlakowski, gdy umierał, kazał do siebie

przyprowadzić ukochane dziecko, a napatrzywszy go się, napatrzywszy aż do śmierci,

zawinął się w kołdrę, odwrócił do ściany i rzekł: — „No, teraz już będę tęgo spał".

— Zdaje się, że ja o tym samym...

— Nie, nie! Oto do czego dążę. Śmierć jest faktem, którego jeszcze nikt nie uniknął. Tak

pani powiedziała. I to jest nowa prawda, choć wydaje się być powszechnie znaną od początku

świata. Skoro zaś śmierć jest tak powszechnym zjawiskiem, więc nie rozmyślać o niej nale ży,

jak to czynią ludzie słabi i mnisi niewolniczego ducha, lecz zapomnieć i nigdy o niej nie

myśleć. Jest to wróg, który wcześniej lub później przyjdzie i zamorduje każdego z nas.

Należy mieć tyle honoru, żeby pogardzić tym wrogiem. Tak czynią mężni żołnierze i wszyscy

na świecie bohaterowie. Bo bohaterstwo jest to nade wszystko pogarda śmierci. Człowiek

mądry nie uważa śmierci za rzeczywistość godną myślenia. Przedmiotem myślenia

filozoficznego może być tylko życie. Życie jest to ogrom niezbadany, nieprzebyty, jak

podbiegunowy las dla samotnego ' wędrowca bez broni. Jest to wciąż jeszcze puszcza, w

której nie wyrąbana jest ani jedna ścieżka. Śmierć wobec życia, wielkości zupełnie nieznanej,

jest wielkością nieskończenie małą, dokładnie i ze wszech stron znaną. Śmierć daje pole do

marzeń. Jest to godne uwagi, że najbardziej lubią rozwodzić się o śmierci ludzie młodzi,

początkujący poeci (choć zdarza się to i starym poetom).

Ci ludzie przypominają mi pewne zdarzenie. Byłem raz w Paryżu na wystawie obrazów, w

Salonie Wiosennym. Było tam wiele dzieł niezrównanych, istnych dzieł sztuki. Przed jednym

z nich siedziałem w kącie kanapki, zatopiony w marzenia, które obraz wzbudzał. Raptem

weszły na salę dwie młode, strojne damy. Szły żywo rozmawiając, sprzeczając się, dowodząc.

Przebiegały od jednego obrazu do drugiego. Na ten zwróciły swe szkła o długich rączkach

(Judenstocki), na tamten zerknęły przez ramię. Tu coś do siebie bąknęły. Tam

najniespodziewaniej zachichotały. Nawet i mój obraz, że się tak wyrażę, obwąchały z bliska,

bez cienia uwagi.

Przebiegły szeleszcząc sukniami jedną salę, drugą, trzecią w ten sam sposób. Widziałem je

ciągle, gdyż bez przerwy właziły mi w oczy ze swymi piórami na kapeluszach, z szelestem

swych jedwabiów. Kiedy przecwałowały już przez wszystkie sale, nie zatrzymawszy się

przed żadnym z dzieł sztuki, z których każde bez wyjątku było owocem wielkiej pracy, a

niejedno arcytworem, dopadły wreszcie owe damy do małych drzwiczek w ostatniej sali.

Drzwiczki te prowadziły na strych, do składu rupieci, połamanych ram, niepotrzebnych

stalug, płócien i tym podobnych sprzętów. Damy poczęły dobijać się do tych drzwi, szarpać

za klamkę, wreszcie kołatać. Ponieważ drzwi były zamknięte na klucz, udały się co prędzej

Page 44: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

44

do portiera z natarczywym badaniem, co tam jest za nimi! Chciały to wiedzieć nie mogły

przecie odejść z wystawy nie dowiedziawszy się, co ukrywają tajemnicze drzwiczki.

Rozprawiacze o śmierci robią na mnie wrażenie...

— Gdzieś to czytałam, że prawd ścisłych nie można żadną miarą dowodzić za pomocą

przenośni, metafor, podobieństw i porównań. Co innego jest, przypuszczam, ciekawość

rzeczy pośmiertnych świętej Teresy albo Dantego, a co innego ciekawość owych dam, co jest

za drzwiczkami na strychu.

— Ma pani słuszność. Ale owe damy przypominają ludzi majaczących o śmierci, którzy

wcale nie znają życia. Ojciec rodziny, mąż czynu, człowiek ciężko chory nigdy ani przez

chwilę o niej nie myślą. A każdy wielki charakter ma ją w najzupełniejszej pogardzie. Ów

oficer japoński, który wyrok śmierci, wydany nań przez cudzoziemski sąd polowy, przyjmuje

bez drżenia jednego muskułu, z uśmiechem, salutując ją po wojskowemu jak siłę, którą się

zna z matematyczną dokładnością!... Oto wszystko. Jest to rzecz znamienna, że cywilizacja

starego świata doszła do tych samych wyników, co cywilizacja tak odmienna od naszej, jak

japońska. Już stary wyjadacz wszelkich systemów myślenia, znawca dokttryn życia i,

oczywiście, eklektyk, Cycero, zaklina ludzkość w swych bredzeniach tuskuląńskich,

powtarzając z patosem myśl od stoików na wieczne nieoddanie pożyczoną, żeby ludzie,

przepraszam za łacinę, mortem vel optare incipiant vel certe timere desistant, to jest, żeby

pałali żądzą śmierci (w czym stary adwokat przeholował) albo — co jest sworzniem

zwierającym sprawy starego świata, na czym stała wieczna potęga Grecji i wszystkie czyny

żelaznego Rzymu — żeby pogardzali śmiercią. Cóż komu przyjdzie z pytań pitagorejczyków:

— „skąd przybywa duch, dokąd zdąża i po co jest posępne misterium śmierci?„ Cóż komu

przyjdzie z pięknych inwokacji Wiktora Hugo:

— „Co robi śmierć z naszą duszą? Jaką jej zostawia naturę? Co jej odbiera, a czym ją

obdarza? Gdzie ją podziewa? Czy jej użycza choć czasami oczu ciała, ażeby dusza mogła

patrzeć na ziemię i płakać?„

— Jeżeli komu rodzą się w sercu takie pytania, a pan na nie żadnej odpowiedzi dać nie

może, to jakimże prawem nastaje pan na ich bolesną ciekawość?...

Już mrok zapadał i ciemność wpływała w ogród.

Drzewa bezlistne jeszcze świeciły się konarami, lecz pnie już zatonęły w pomroce. To, co

mówił Niepołomski, nie raziło już Ewy. Przeciwnie, podniosła cisza płynęła na nią z tych

słów. Wszystko, czego oczy mogły dosięgnąć jeszcze w następującej ciemności, stawało się

uroczyste, piękne i namaszczone.

Pnie drzew, poręcze ławek, kształty wygięte drożyn, ścieżek, zarysy różowe dalekich

gmachów — wszystko wychylało się z mroku i, stawszy się niejako istotami żywymi,

zwróciło ku rozmawiającym uśmiechnięte, przyjazne i braterskie oblicza.

Unosiło się jeszcze nad nimi lśnienie szczególnego światła i wyróżniło je z tysiąca innych

zjawisk i kształtów. A lśnięnie owo przenikało do głębi duszy, jak promień przenika głębiny

wody. Nie takie było w rzeczywistości wrażenie od tych przedmiotów i nie to czuli patrzący

Page 45: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

45

na nie, ale można by powiedzieć, że rzeczy te i zjawiska, wrastając w szczęśliwe oczy i w

szczęśliwe serca, oddawały z dala pokłony, przesyłały jakoweś znaki, symbole i sygnały.

Wynikła z nich świta przyjaciół, tłum sojuszników, przypuszczonych do sekretu, który stał się

wspólnym i na najświętsze zawołanie zaprzysiężonym.

Niepołomski podniósł się ze swego miejsca, ukłonił i odszedł. Przez chwilę jeszcze

widziała jego szare palto w alei, po czym między drzewami. Znikł.

ROZDZIAŁ V W nocy zasnęła była twardo i przez czas długi spała bez widzeń. Aż oto, jakby z

otworzeliska ciemnego, wystąpił w całej zbroi sen, na podobieństwo tragedii Szekspira.

Działy się dookoła i w niej samej rzeczy straszliwe i wzniosłe. Wszystko było w ruchu i

pełne krzyku. Widziała jak gdyby ucztę osób ukoronowanych i zgiełk tuż obok ludzi

uzbrojonych. Skądś, z tłumu, nadszedł Niepołomski.

Biegł w popłochu, przeciskał się przez ciżbę osób obcych, brutalnych, ohydnie twardych w

spojrzeniu. Miał na ustach jakąś wieść, wiadomość, sygnał czy znak. Wyczekiwała, żeby co

prędzej zbliżył się do niej, i nie mogła doczekać, chciała ku niemu biec i nie mogła. Upadła

pod jakimiś drzwiami, w których on stał, i zasłoniła go sobą.

A wokół dym, strzały rewolwerowe... Rzuciła się całym ciałem naprzód...

Ale oto prysnęło i pierzchło wszystko. Stała nad brzegiem jaru, na wsi, w miejscu, które

niegdyś widziała. Zdarzyło się w jej życiu, że jechała była sama od krewnych do stacji

kolejowej małą bryczulką zaprzężoną w jednego konia. — Pierwszy i ostatni raz jechała

tamtędy przez dolinę pustą, zapadłą, zamkniętą ze wszech stron świata między wzgórzami,

jakby w więzieniu.

Był tam szereg stawów, jeden za drugim idących, które z niewiadomych przyczyn

skasowano. Na olbrzymich stawiskach były już teraz uprawne pola, łąki, łozy, gęstwiny i

rozległe sitowia. Po stawach zostały jeno groble i ruiny upustów. Zarówno groble jak upusty

nie wiedzieć czemu sprawiały (wówczas) wrażenie bolesne. Szczególniej upusty — ogniłe

resztki młyńskich pogródek, zzieleniałe ślady stawideł. Bystry ruczaj biegł środkiem stawisk i

w szumiących wodospadach zlatywał z czarnych palów, hucząc w kilkunastu miejscach, co

tworzyło bolesną muzykę. Dookoła doliny po wzgórzach wieszały się nieregularnie

rozrzucone chaty długiej wsi. W głębi ze wszech stron czerniał bór liściasty. Była wówczas

jesień i ciemny padał mrok na przedziwną kotlinę. Wody pędzące w jej głębi miały jakowyś

zaciekły, oskarżający ton w swym szumie. Sprawiały wrażenie żywe, podobne do głosu

dzikiego chłopstwa, które mamroce między sobą, zmawia się i protestuje w głupocie swej

przeciwko czemuś, czego nie rozumie wcale — burzy się i grozi pomrukiem, a jednocześnie

tchórzy szelmowsko przed niewiadomymi zamachy. Teraz we śnie Ewa uczuła trwogę i żal,

rozpacz i boleść wobec tej wody szumiącej czy tego chłopstwa zmawiającego się na nią.

Zeszła, niosąc w sercu to czucie ciężkie, poza ostatni staw, w miejsce, na które tylko rzuciła

okiem, przejeżdżając wówczas.

Page 46: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

46

Niezliczone sitowia, trzciny skrzypiące, wrzask szpaków, poświstywanie wodnego

ptactwa... Mrok pada z dębów wielkodrzewów, mrok duszy samotnej wobec dziczy i

krzywdy. Staw olbrzymi wyłamał w grobli wyrwę, w której zmieścić by się mogła

wielkomiejska kamienica — i uciekł. Po upuście zostały tylko wielkie, pokrzyżowane ruiny,,

koślawe pale i posplatane belki, niby piszczele zaciśnięte kurczowo, oplecione chwastem,

obrosłe dyndającym mchem. Były to zaiste poprzetrącane kły i ohydne gnaty potwora. To, co

zostało w tej ruinie, było już tak mocne jak siła zniszczenia i ostało się szczerząc zęby. Woda

spadała z obeschłego stawiska szumnym a ponurym ruczajem w dół i wybiwszy głęboką jamę

biegła dalej z chyżością. Nad ten to jar, w miejsce nieznane, którego nie mogła dosięgnąć

oczyma,

Ewa przyszła we śnie. Czepiała się rękoma leszczyn, tarek, rokicin, spod których łzawiło

się szkliwo zaskórnej wody, i patrzeć, poczęła w dół. Wraz z bryłami mokrej ziemi zsunęła

się ku rzeczułce, cicho sepleniącej w dole. Z oczyma wbitymi w jej chytrą, kryjącą się, ślepą

toń, spadała, zsuwała się, szła bezwładnymi nogami. Strach, ciekawość... Aż wreszcie

wstąpiła bosymi stopy w zimny, rwący nurt. Głowa jej zwisła na brzeg, a bezwładne czoło

upadło na kępy zielonych chwastów. Było duszno i gorzko na duszy. Ostry zapach

wodorostów, stapianych liści...

Przestała widzieć... Aż oto wydźwignął ją i wyniósł z ciemności jakoby ojciec czy inny

człowiek. Och, wyszła stamtąd! Spieszyła teraz w nocy ciemnym polem, ciemnym polem...

Po zagonach, przez samotne, opuszczone, pozaludzkie pola. Strach ją doganiał, świszczał

wiatr. Jakaś droga polna z dawno zaschłymi w mokrej glinie kolejami... Bieg"nie w dal, woła.

O ludzie, ludzie! Piersi zduszone rękoma strachu...

Wtedy to ujrzała nagle a tuż przed sobą ogród, jakoby raj. Daleko wschodzi błękitny

poranek. Kwiat oblepił drzewa wiśniowe, wyniosłe rózgi czereśni bieleją na błękitach. Och, te

drzewa! Rozkosz widzenia ich we śnie, nad szmaragdową murawą, nad rabatami spulchnionej

ziemi. Poranek wchodził w ów sad nigdy nie widziany. Za wysokim płotem-pleciakiem ze

świerkowych spławin, za wrotyma z ledwie ciosanych balas tai się w mroku sad. Trawy w

nim w pas. Zwarty gąszcz wyniosłej koniczyny — istny bór! — Gąszczu, gąszczu nie

dotkniony stopą ni dłonią! Wiatr cię jeno muska, deszcz wiosenny żywi i kąpie, a tylko

pszczoły obciążają. Wielkie kule kwiatów napełnił przenajsłodszy miód i ubarwiła je szata

całująca w usta i oczy. Tam nisko, spodem... Gdzie oczy padną, zalew łaskawej dla oczu

białej koniczyny, jakoby mrowie biedy, chłopskiego moc narodu... Tam i sam, tam i sam

tkwią, wbite W wiotkie trawy, w miękkie jak dym czy mgła pawłoki mietlicy, złotolite łby-

gwoździe przydrożnika. Ewa śni — widzi. Wyciąga ręce. Dotknęła dłońmi wrót. Mokre od

rosy drewna, zimna ich kora do rąk przystaje. Pchnęła zmurszałe wierzeje.

Obróciły się bez szelestu na swych witkach brzozowych, obróciły się na czopach

zmurszałych...

Otwarły się — ni to drzwi raju. Weszła. Bosymi nogami dotknęła mroźnej rosy. Chłodne,

nad miarę bujne i wysokie badyle łechtają kolana, mokre włókna jak węże snują się po

palcach nóg. Dreszcz.

Page 47: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

47

Teraz dostrzegła oczyma, spomiędzy czarnych bugajów koniczyny wystrzelające,

nietykalne kule ostromlecza. Głowy ich, utkane ze światła księżycowego, najlżejszy oddech

niweczy. Podano jej niegdyś do wierzenia baśniowe słowo i uwierzyła, że w tych łodygach tai

się biały sok, trucizna wyżerająca żywe oczy.

Ktokolwiek wyciągnie rękę albo nachyliwszy się tchnie, zetrze głowę uczynioną z marzeń.

Ktokolwiek zerwie łodygę, temu kwiat oczy wygryzie.

Ewa patrzy oczyma, na wskroś widzącymi, w samotne, białe puchy, rozsiane tu i tam.

Wstrzymuje oddech, żeby nie popsuć tkanin wypielęgnowanych przez dnie i noce,

wychowywanych przez słońce i ziemię. Nim przyjdzie podmuch zabójca, co je zniweczy,

niechaj sobie samotnie dumają, niech śnią swój krótki a na nic nikomu nieprzydatny sen. Nie

ja, kwiatuszki, popsuję wasze głowiny... Nie ja... Przenigdy! Pokój wam...

Patrzą się w nią białe, okrągłe, nadobne oczy z czarnych a mokrych traw. Zapach

niewysłowiony i milczenie. Oddech tajemniczego zakątka sieje w sercu uczucie rozkoszy i

siłoczucie młodości. Ogromne krople rosy wiszą na każdym płatku kwiatowym, rosy wielkiej

i ociężałej. Słońce olbrzymie — boskie Savitri — powstało. Czerwone światło upada w

krople olbrzymie, jakoby połysk wielkiego miecza, słońce strąca każdą kroplę oddzielnie —

to tu, to tam. Ciężko padają — pac... pac... Rosy padają w mokrą trawę. To w miody

koniczyn, to w wiotką kulę ostromlecza. A te, co pozostały, Ewa ogląda każdą z osobna.

Przykłada do każdej oczy i spogląda w wewnętrzny każdej świat.

Nad czarnym dachem strzelają w czerwone niebo dwa modrzewie, młodocianymi igły

okryte, zielone tak, że serce bije ze szczęścia od ich widoku. W dole nad rzeką złocą się i palą

ogniem jaskry. Szumi woda. Senna lekkość napełnia piersi.

Wśród tej lekkości przyszło ocknienie. Ewa spostrzegła, że głowa jej zwisła za poręcz

łóżka, kołdra spadła na ziemię, a całe ciało jest obnażone. Cichy śmiech objął ją słodkim;

czarownym uściskiem na widok nagości własnego ciała. Serce poczęło bić, lecieć... Jeszcze

słyszała kapanie wielkich ros na kule ostromlecza, na kępy koniczyny, na swe serce i na rzęsy

powiek. Rozkosz cielesna i rozkosz snu, który jeszcze nie odszedł, zdawała się leżeć na jej

piersiach i wzdłuż całego ciała. Położyła się rozkosz na gorących ustach — jak usta, na

oczach — jak oczy, na piersiach — jak nagie piersi.

Wtedy przyszła, jak gdyby z głębi domu, cichymi kroki straszliwa w swej mocy rozkosz-

wiadomość, że on jest tu, za ścianą, której dotknęła wyciągniętą ręką. Ewa oparła na tej

ścianie dłoń z rozstawionymi palcami i przymknąwszy oczy poszła bez tchu, duszą

stęsknioną, szybkimi kroki bijącego serca w głąb czarną wiśniowego sadu, ku kroplom rosy,

ku ścigłym modrzewiom, ku trawom, boskim arcytworom i ku onemu złotolitemu słońcu...

ROZDZIAŁ VI Rano wczas udała się do kościoła. Ale nadaremnie, ukryta w najciemniejszym kącie, obok

wejścia na chór, klęcząc nagimi kolanami na wilgotnych kamieniach, usiłowała modlić się,

wzbudzić wczorajszy żal, wczorajszą skruchę i radość mocnego postanowienia. Ten stan

Page 48: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

48

wydarty został z jej duszy, wyszarpany z korzeniami.' Czuła w sobie obecność wzruszeń, ale

zgoła innych. Były mocne i twarde, grubiańskie i niezwalczone dla modlitwy. Zrazu zdawało

się, że te wczorajsze dowodzenia Niepołomskiego coś w niej zepsuły, zatrzymały zegar

uczuć, ale przekonała się wkrótce, że tak nie jest. Patrzyła na obrazy w ołtarzach i nie

widziała ich pozamalarskiej, usiłowanej, niematerialnej piękności, lecz właśnie spostrzegała

malarską nieudolność. Spostrzegała nędzę, pucołowatą śmieszność barokowych (a raczej

jezuickich) aniołów z wyzłoconymi skrzydłami do dźwigania pokładów kurzu. Rzucała się w

oczy tłustość księżulów rozsiadających się wygodnie w konfesjonałach, dreptanie starych

jędz-dewotek ku uprzywilejowanym ławkom.

Czuła obrzydliwą niemoc duszy do przełamania tych zewnętrznych, cudzych wrażeń, do

stłuczenia zewnętrznej skorupy Kościoła, ażeby dostać się do wczorajszej jego treści. Były

chwile, że ogarniała duszę rozpacz. Ewa chciała rzucić się do pierwszego z brzegu

konfesjonału i wszystko to wyznać... Chciała i nie mogła. W ostatniej chwili, kiedy już rękę

opierała na ziemi, żeby się podnieść, potworny śmiech ją wstrzymywał. Zapytana w owej

chwili, odpowiedziałaby bez wahania, że to szatan szkarłatnymi skrzydłami okrył jej duszę.

Czuła ciężar i duszenie. I najstraszniejsza rzecz —doświadczała jakowejś satysfakcji z tego

powodu, że ma w sobie takie wzruszenie nieznane i nowe.

Przestała modlić się. Klęczała jeszcze, siedząc bezwładnie na ścierpłych nogach, z głową

opartą o zimny mur. Oczy jej z niecnym uśmiechem patrzyły w głąb kościoła, gdzie jarzyć się

zaczęły świece zapalone do nabożeństwa prymarii. Tam to miała przystąpić do Sakramentu

Ołtarza. Rozległ się drżący dźwięk dzwonka. Cóż się z nią stało?. Co się stało?

Jeszcze raz wzniosła oczy ku górze, porwała po prostu rękami za barki swą duszę i

zatrzęsła nią ze wszech sił. Nadaremnie. Nic, tylko zaciekła duma, śmiech ze siebie...

Było już po nabożeństwie, kiedy powstała ze swego miejsca i, nie patrząc na kościół,

wyszła. Zdawało jej się, że jest chora, przeziębiona, półumarła. Szła tą samą drogą, co

wczoraj, i ze spuszczonymi tak samo oczyma. Tylko dziś śmiała się szyderczo, gdy przyszło,

jak w wybuchową minę, uderzyć w myśl, że wraca nie przystąpiwszy... Ale już ani okruszyny

żalu! Weszła w ogród i bez wahania podążyła na swoją wczorajszą ławkę. Tak musiała.

Zbliżając się do tego miejsca zauważyła poprzez krzewy, ledwo, ledwo osypane kłobuczkami,

że tam ktoś siedzi. Domyśliła się prędzej, niż rozpoznała wzrokiem, że to Niepołomski. Ręce

miał oparte na lasce, na nich opartą głowę. Nie widział jej. Mogła przejść niepostrzeżenie.

Ale w tej samej chwili wychyliła się jasna świadomość, że to, co się stało, ma swą logikę,

sens i porządek. Dlatego nie przystąpiła do Sakramentu, dlatego nie mogła się modlić, dlatego

wyszła z kościoła, że jego tu spotkać miała. Ponure pytanie, którego sformułować niesposób,

trzymało ją na miejscu. Wahała się i kołysała w sobie. Aż oto — z podniesioną głową szybko

podeszła ku niemu.

Podniósł oczy i wzdrygnął się. Spłonął z uśmiechu. Nie zdjął nawet kapelusza, nie wstał.

Siedział wciąż tak samo z rękami daleko wyciągniętymi i wspartymi na lasce. Nieoczekiwana

radość, uszczęśliwienie spadające nagle a niespodziewanie, jak rząsistość deszczu na spaloną

ziemię, szczęście wydające na łup wszystko od razu — obezwładniło jego postać. Nie

wiedząc, jak się to stało i kiedy, przez chwilę zatonęli oczyma w oczach, wcielili się oczyma

Page 49: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

49

jedno w drugie, weszli w przecudowne a rozwarte podwoje szczęścia, w rozkosz mroku

spojrzenia jednego we dwu osobach. Ogarnęło ich, nie wiedzieć: krótkie czy długie,

nabożeństwo wstępowania oczyma w oczy i zagłębiania się wzajem w ducha przez

czarodziejskie obnażenia spojrzeń. Ewa uczuła, że ją całą, od stóp do głów, powleka

rumieniec, i miała wiadomość o rozkoszy powlekania się nim nie tylko dlatego, że to dawało

nieopisany upał szczęścia, ale i dlatego także, że oczy jego mdlały wówczas dwakroć,

trzykroć, dziesięćkroć piękniej. Stawał się piękny w uśmiechu i miły jak ów sen nocny o

rannych rosach. Był tak straszliwie piękny tylko przez chwilę, ale na zawsze w pamięci

właśnie taki pozostał.

— Skąd pani wraca? — zapytał głosem mimo woli cichym, sekretnym, niemal spiskowym.

— Idę z kościoła.

— Ach, tak...

— O czym pan myślał, jak pan tu siedział? — zapytała z kolei, wiedząc dobrze, a jednak

nie zdając sobie umyślnie sprawy z tego, że wywoła odpowiedź.

— O pani.

— Góż pan o mnie myślał?

Jakoś leniwie otrząsnął się i rysując laską na piasku gzygzaki mówił sobie:

— „Są prawdy, których mędrzec nikomu nie powie„.

— Co za mędrzec? — spytała ze swobodą i przepyszną wesołością, roztwierając oczy.

— Nie lubi pani, na przykład, mędrców?

— A skądże ja, dziewczę z parafii, mogę mieć najsłabsze nawet wyobrażenie o historiach

tak amarantowych, jak p tym, co to jest, na przykład, mędrzec?

— Mędrzec — jest to człowiek szczęśliwy. Z zastrzeżeniem: w tej chwili. Paradoks głosi:

sapientem solum felicem esse.

— Po łacinie? Uciekam do domu!

— Niech pani jeszcze nie odchodzi. Przecież jeszcze niczegośmy się nie dowiedzieli... Ja

przynajmniej nie wiem nawet tego, jak pani na imię.

— A po cóż to znowu może być panu potrzebne?

— Do rozmyślań i spekulacji naukowych — łacińskich, hebrajsko-amarantowych.

— E — wie pan co — nie powiem, jak mi na imię. Po co, na co to panu? Z jakiej racji?

Jeszcze pan komu obcemu powtórzy, narobi pan plotek...

— O tym imieniu?

Page 50: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

50

— A o tym imieniu.

— Nikomu nie powiem! Sam będę to imię miał w sobie, jak woda ma czasami w

największej swej głębokości słońce ze szczytu nieba.

— Och, jakie zawikłane porównanie!

— Wie pani, jest jedna taka woda na świecie...

— Nic nie chcę wiedzieć o żadnej wodzie na świecie!

— Niech pani zechce usiąść na tej ławce i posłuchać. To jest bardzo interesujące. Proszę

powiedzieć mi imię swoje.

— A przecie pan słyszał wczoraj, jak Horścik bełkotał z „ciocią„ Barnawską.

— Nie słyszałem... A on mówił naprawdę?

— Mówił.

— I ja, kretyn, nie spostrzegłem...

— Nie wypada mi potwierdzać...

— Ale pani teraz mi powie. Przecież tylko o imię chodzi.

— Fuks ja... do usług.

— Proszę nie żartować!

— Nieładne? Pan wolałby pewno, żeby było — Pelargonia... Ale cóż począć!

— Pani powinno by być na imię Jasność, Jaśnienie... Czy jest takie imię w kalendarzu?

— Nie czytuję kalendarza — panie!

— Jakby też to było zdrobniale od Jasność?

— Oczywiście — Nitouche.

— Ach, jakże można coś podobnego wymawiać! Chciałem powiedzieć... Ja sobie

układałem, że Jasne Słoneczko, Błogousta, Jasnotka...

— Lepiej języczek trzymać zawsze za zębami. Tę cnotę nad cnotami nawet mędrcom się

chwali.

— Imię!

— No, więc cóż z tego?... Dajmy na to, że powiem. I cóż z tego? Czy panu przybędzie

zdrowia, szczęścia, pomyślności albo fortuny? Żeby choć Zofia albo Aniela, albo choć jaka

Helena...

Page 51: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

51

— A tu co?

— A tu... o wstydzie! Nie, to okropne! Nawet...

— Pani!

— No, niech pan przynajmniej zamknie oczy. A tu dopiero... Ewa... pierwsza grzesznica.

— Ewa. I to na serio?

— Niestety! Tak stoi w metryce, a nawet w biurze adresowym.

Mówiła to ze śmiechem i w tonie łobuzerskim, a jednak cała znowu pokryła się

rumieńcem. Oczy jej zlękły się wzroku rozmówcy.

— Ewa... — mówił Niepołomski do siebie, głosem matowym, który zagłębił się w ten

wyraz i w nim utonął. — Ewa, po hebrajsku Jewe, jest to czarujący czasownik, który w trybie

bezokolicznym tylko jakby sam dla siebie egzystuje, a znaczy — istnieć. Ewa jest to istność,

która była, jest i będzie. Jest to kobieta nieśmiertelna. Ewa znaczy to samo co niebiańska Izys:

przebywająca w przestworach nieskończoności.

Posłyszawszy te słowa doświadczyła najmniej oczekiwanego w sobie uczucia wesołości.

Miała, wbrew woli, chęć dowcipkować, wyśmiewać, ośmieszać, a nawet miażdżyć i do góry

nogami wywracać za pomocą drwiny tkliwe tchnienia duszy lecące w dźwiękach i

spojrzeniach. Skądś wyrosła w uczuciu cierpka złośliwość i chętka potargania tkanin jeszcze

niezwiązanych, co się ledwie z nicości wychylały. Roiły się słowa zuchwałe i pospolite.

Wszystkie wydają się dobre i godziwe. Gotowa by wszystko powiedzieć na złość sobie i na

złość słuchaczowi. . .

Za chwilę ów dziwaczny nastrój znikł. Jakiś przestrach i popłoch... „Iść do domu!" —

rozkazała sobie kategorycznie. Ale jedno spojrzenie Niepołomskiego, spojrzenie z dołu,

spojrzenie żebraka bez sił leżącego przy drodze... Skądże tak przedziwne uczucie prawdy

teraz dopiero znalezionej w przepaściach, skąd brzmienie archanielskie wokoło głowy? Skąd

uśmiech, w którym zawarła się wiekuistość? Siła i rozkosz w całym jestestwie obojga.

Niebieskie oczy jej zdawały się zostawiać w przestworzu niebiański szlak. Współzachwyt

przeistaczał się i wyrażał na zewnątrz w bezwiednym naśladownictwie ruchów i wzajem

bezcennego brzmienia głosu. Na oczy wpółopuszczały się rzęsy, białka zaciągały się barwą

błękitną, rysy martwiały i twarze bladły. Słowa stały się przyciszone, przejęte zawstydzeniem,

zdradą, spozierające już to naprzód, już poza siebie.

— Idę już. Do widzenia... — rzekła w zamyśleniu.

— Dlaczegóż pani odchodzi?

— Muszę do domu. O dziewiątej do biura.

— Pani pracuje w biurze?

— Tak.

Page 52: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

52

— W jakim biurze?

— W biurze zarządu kolei. W dziale przychodu...

— Czy to już dawno?

— Trzy lata.

— Jakież tam pani ma zajęcie?

— Robię „normy„.

— Cóż to za normy?

— To, proszę pana, dodawanie, czasami nawet odejmowanie, przede wszystkim zaś

pisanie. Dziewięć arkuszy, czterdzieści rubryk, czyli 250 linii dziennie.

— A pensja, jeśli wolno zapytać?

— Wolno. Zresztą, to można zobaczyć w etacie. A tak. Rubli srebrem pięćdziesiąt

miesięcznie, tak, panie. Początkowo było 26 rubli i kopiejek 10, a teraz pięćdziesiąt. Słyszy

pan? Jeśli zaś robić dziennie trzy normy, co jest rzecz arcyniemiła, to można zarobić jeszcze

30 rubli. Wynosi to jednak dwanaście godzin pracy dziennej, czyli wbrew wszelkim zasadom

proletariackim. Odchodzę. Do widzenia...

ROZDZIAŁ VII Niepołomski siedział na „swym" fotelu w mieszkaniu państwa Pobratyńskich. Fotel ów stał

w ciemnym zaułku niszy, tuż obok drzwi do kuchni a naprzeciwko wejściowych. W

sąsiedztwie fotela, czyli „karła„, mieściła się „serwantka„ z wybitymi pół na pół szybami,

zakurzony skarbczyk familii (szkło czeskie, fajans, flaszeczki, postumenciki, figurki

świętych, garnuszki z napisami „Pamiątka z Częstochowy„, pudełka z firaneczkami, w

których stare opłatki, a nawet książki: Choix de monuments..., kilka powieści Kraszewskiego,

trzy tomy Biblioteki Warszawskiej z roku 1856, Meir Ezofowicz...).

Obok szafki, pod prostym kątem do „karła„, „zajmowała miejsce„, według opinii zamężnej

córki rodu i jej ironizującego męża, kanapa. Dzieje tego mebla musiały nie być wesołe.

Okolice przeznaczone do siedzenia zapadły się były dawno i na czas nieograniczony, tworząc

wgłębioną powierzchnię, która stykała się niemal z poziomem podłogi.

To zbliżenie prawdopodobnie dało asumpt Niepołomskiemu do przezwania kanapy

„niemal-styczną„ w jej niejako wiekuistym a przecie bezcelowym dążeniu do zetknięcia się,

wsparcia i zjednoczenia w spokoju wiecznym z wymienioną wyżej prostą — podłogą.

Stary pan Pobratyński nie bez akcentu rzewności (czy dumy) nadawał kanapie w chwilach

właściwych nazwę dość zagadkową: zwał ją „palisandrową".

Page 53: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

53

Nazwa ta budziła uśmiechy melancholijne, jeżeli nie zgoła cyniczne. Jakkolwiek bądź,

okolica: kanapa, fotel, serwantka — była miejscem przenajdroższym dla pewnych osób w

lokalu. Trudno zaiste uwierzyć, jak owe stare meble, owe, powiedzmy bez obłudy, graty,

przeistoczyły się owymi czasy.

Była to ich młodość powtórna, ich zmartwychwstanie z nędzy i nicości. Gdyby ktokolwiek

chciał usunąć „niemal-styczną„ z miejsca, które „zajmowała„, gdyby chciał wydłubać z niszy

fotel, wrośnięty w światło Rembrandta, zapomnienie i wzgardę, gdyby chciał poprzewracać

figurynki, bohomazki i potwornostki, przechowywane z barbarzyńską doprawdy

pieczołowitością, popełniłby zabójstwo ducha tych miejsc i rzeczy.

Od tej chwili, kiedy stary pan Pobratyński wrócił do domu z wiadomością, że dzięki

bilecikowi polecającemu Niepołomskiego otrzymał posadę u Kraftów, krótko mówiąc, na

sześćdziesiąt rubli miesięcznie, nowy lokator stał się jego i córki (oficjalnie!) bożyszczem.

Zaproponowano mu ze strony miarodajnej, bo ze strony matki rodu, w sposób tkliwie

serdeczny a pełen godności, żeby się stołował. Przyjął bez jednej chwili namysłu i bez

wahania zaczął płacić za obiady cenę niepraktykowanie sowitą.

W ten sposób wyrugował Horsta. Przychodząc na obiad i oczekując nań (co zdarzało się

zawsze wcześniej, niżby tego okoliczności wymagać mogły), Niepołomski zagłębiał się w

czarny fotel i czekał bardzo cierpliwie. Obiady podawano punktualnie ze względu na to, że

Ewa przychodziła na nie z biura terminowo co do sekundy. Właściwie nie miała prawa

wydalać się na obiad, gdyż regulamin na to nie pozwalał. Ponieważ jednak biura kolejowe

znajdowały się w pobliżu, umiała wszystko wykonać w pół godziny.

Od chwili otrzymania posady w „Kraftaeh„ również punktualnie przychodził ojciec

rodziny. Ewa starała się zazwyczaj bawić „obcego" w czasie oczekiwania na wazę. Wypadało

jej siadać w rogu kanapy, w pobliżu fotela. Pięć, najwyżej siedem minut trwała codziennie ta

rozmowa, zwana przez urzędnika od Kraftów dyskursem albo konwersacją. („Przerwijcie no,

moi państwo, waszą konwersację — względnie »dyskurs« — albowiem waza wjeżdża na

stół..."). Ewa posiadała umiejętność zabierania miejsca na „niemał-stycznej„ w sposób iście

archanielski.

Było to na brzeżku drewnianym — zapewne — ale nie stanowiło przecież zniewagi i

pohańbienia dla starej, poczciwej, sponiewieranej kanapy. Zajmując miejsce Ewa wsuwała się

ruchem fali rzecznej z owego miejsca na ziemi, które znał tylko Niepołomski — w

zdradzieckie zagłębienia, zawisała na pochyłościach i upłazach jakby w powietrzu. Nigdy nie

bywała tak cudownie piękna jak wówczas. Miała urok błękitnego obłoku, który zawisł na

zrębach i szczerbach skalistej góry. — Może dlatego, że wstydziła się i za siebie, i za starą

towarzyszkę rodu, a wstydząc się za nią żałowała jej odrobinę, podobnie jak się człowiek

wstydzi prostactwa krewnych, a żałuje zarazem ich upośledzenia. Wtedy to oczy jej nabierały

wyrazu, którego Niepołomski tak łaknął i pragnął od poranka do wieczora i od wieczora do

świtu.

Page 54: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

54

Zaraz po obiedzie Ewa wybiegała do biura. Wracała do domu po trzeciej, czasami znacznie

później, gdy pracowała ponad normę. Wówczas ośmio albo dziesięciogodzinny czas jej pracy

miał tę jedną jedyną przerwę półgodzinną.

Gdy wbiegała do domu, gdy rozległ się dzwonek zwiastujący jej nadejście szczególnym

drżeniem, urwanym, krótkim tonem, wówczas kanarek w klatce przy oknie poczynał głośniej

szezebiotać... Łukasz dźwigał ze swego kąta wzrok. Oto szelest jedwabny, oto obraz jej,

widny oczom już wówczas, kiedy się jeszcze nie ukazała, czarujące objawienie się jej osoby.

Lekko błysnęła klamka... Światło w oczach, zanim weszła... Już jest we drzwiach... Oczy zza

czarnej wualki ofiarowane czarnemu kątowi. Oczy patrzące zza wualki, spod ronda

wiosennego kapelusza! Ledwie znać brwi i rzęsy... Szary płaszczyk usuwa się z ramion.

Niewysłowiona jej postać, której piękności suknia nie jest w stanie ukryć, tak dalece, że ta

suknia jest tylko uroczą zasłoną... Lekkim ukłonem się nachyla... Widać ją wówczas wszystką

w ruchach niezwalczonego powabu, które zdają się wyrywać z więzów sukni. Oczy nie

chciałyby jej widzieć nagą, a widzą ją mimo chęci.

Spojrzenia obojga rzucają się ku sobie zwalczając i omijając przeszkody, łamiąc tysiące

zapór, wykonywując miliony podstępów. Pięć minut czasu! Na przestarzałym zegarze,

którego wskazówki drgają nerwowymi ruchami, widać-uciekanie bezcennych momentów. Co

chwila z trwogą i żalem oczy obojga podnoszą się badając zżółkły ze starości cyferblat, na

którym stoi wypisana olbrzymimi literami sczerniała, jeszcze w XVIII wieku zapewne, a

niedościgle trafna sentencja: Hora perit, mors aderit. W łańcuchach wag starego czasomierza

co chwila rozlega się ledwie dosłyszalny chrzęst i daje wyczuć lekkie drgnienie, znak, że

uciekła minuta. Drgnienie to przebiega przez ciała rozmawiających, miga w ich oczach jak

błysk...

Zdawało się obojgu, że nikt na ziemi nie widzi, co się święci, że ani jedna osoba nie

spostrzega ich spojrzeń. Byli przekonani, że spoglądają na siebie najzupełniej no rmalnie

oczyma tak zimnymi jak owe Szopenisko, którego zamorusany biust tkwił na szafie. W

istocie — dla pana Pobratyńskiego były „amory" Ewy zaledwie dostrzegalną a dość miłą

zabawką. Widział jak przez mgłę owe spojrzenia, ale nie zwracał na nie uwagi. Inaczej ci-

devant piękność, czcigodna matka. Już pośpieszne wyrobienie posady przez człowieka

obcego i najwidoczniej hołysza wydało się jej, kobiecie, co przeszła miliardy utrapień

życiowych, zdarzeniem nie bez przyczyny.

Powiedziała sobie: — nie ma karesu bez interesu — i zwróciła baczne oko. Rzecz prosta,

że spostrzegła od razu nie tylko sam fakt, ale zmierzyła głębokość i siłę zjawiska. Zadrżała w

sobie na widok owych nagłych przyblednięć córki, gdy dawały się słyszeć kroki „tamtego„ —

owych osłupień obojga, gdy się witali, owego śmiertelnego uśmiechu, który zdawał się

zapalać światło w wewnętrznych istotach obojga i świecił się z ich ciał, gdy się chwytali i

ogarniali oczyma.

Widziała i mimowolne pochylenia postaci, i oczywiste tęsknoty rąk skazanych na wieczną

rozłąkę. Sama niegdyś przeżyła miłość głęboką dla pięknego swego małżonka i była przez

szeregi lat pożerana od szatana zazdrości. Znała się na tej sprawie, którą ludzie zowią

Page 55: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

55

miłością. Nienawidziła tej potęgi całą duszą, patrzała na nią z dalekiego wzniesienia i

pragnęła ocalić córki od mąk nieszczęsnego uczucia.

Starszą ustrzegła. Wydała za mąż dość szczęśliwie, szybko, bez trudu i korowodów.

Zdawało się jej, że nie mógłby się zjawić na ziemi taki człowiek, który by ją podszedł i dotarł

bez jej woli do serca dziecka. Pilnowała umiejętnie, nie jak zimny dozorca, lecz jak czujny

kapłan. Strzegła duszy. Stąd to częste napędzanie do spowiedzi, do modlitwy, do rozmyślań i

do pracy. Byłaby tego Niepołomskiego, dowiedziawszy się, że jest żonaty i rozwodnik,

trzymała za progiem, choćby konał z miłości. Wdarł się, za pomocą wyrobienia posady, do

domu jak wytrychem i, co najstraszniejsza, miał już w dziecku sprzymierzeńca. Było za

późno. Mama dobrodziejka wiedziała to już, że jest za późno. Musiała (brzydko, ale

dosłownie mówiąc) przywarować. Powieki jej przymknęły się, ręce opadły. Tylko usta

zacięte drgały a drgały...

Przyjąwszy za pewnik, że już ani religia, ani wyklęcia ze świecami i ewangelią, ani bicie,

ani znęcanie się sposobami domowymi nic by już nie zmieniły, pani Pobratyńska postanowiła

zabezpieczyć córkę od szaleństwa i zguby. Otoczyła ją tedy czujnością iście szatańską. Nie

masz na ziemi dyplomaty tak przebiegłego ani dyrektora policji o takim sprycie, jakiego

dowody (przed samą sobą) złożyła stara dama. Nic się w życiu Ewy nie zmieniło, a jednak

była jak w kajdanach czy w kaftanie wariackim. Z każdej minuty godzin pozabiurowych

musiała się legitymować "dowodami rzeczowymi, a godziny urzędowania w biurze były nie

do opuszczenia. Srogi mandryl, dyrektor biura, który bez pardonu dawał dymisję za

opuszczanie kwadransów, był tu jedynym sprzymierzeńcem. Ewa nie nadużywała swej

swobody. Jej miłość była bezgrzesznym szczęściem. Niepołomski nie szukał schadzek. Od

dawna oświadczył się Ewie ze swą miłością i prosił o rękę, ale był skuty dawnym ślubem,

więc ani razu nie usiłował widzieć swego bożyszcza poza domem. Wyjątek stanowiły

nabożeństwa majowe. Stara matka zabierała na nie córkę, o ile to było możliwe. Łukasz,

aczkolwiek nienawidził Kościół i wszystkie sprawy jego tak dalece, że z natury zimny i

spokojny — nie mógł mówić o tej materii bez gniewnego uniesienia, chodził osobno, z

daleka, niepostrzeżony na owe, jak mówił, zbiorowe przedwieczorne figle. Dzieliła go zawsze

od Ewy znaczna przestrzeń.

Chóralny śpiew pieśni polskich, znanych tak dobrze z dzieciństwa, obecność mnóstwa

młodzieży, uroczych kobiet w jasnych sukniach, kwiaty w ręku wszystkich, szczególny

zapach bzu więdnącego szybko w gorących dłoniach, na piersiacłrkobiet, przy ustach

ludzkich, buchający z ołtarzy zapach róż — wszystko to wywoływało szczególniejszy nastrój.

Zbiorowisko ludzkie w kościele było dla Łukasza tak samo obce, jak obce by mu były

rozkwitłe trawy na wielkim błoniu nadrzecznym.

Cóż miał wspólnego z tymi wszystkimi ludźmi śpiewającymi i rozmodlonymi? Nic zgoła.

Ogarniał go tylko urok masy żyjącej, rozbudzonej, w której tętni i buja życie obce a na poły

znane — właśnie jak życie rozrosłych traw na łące. Ale oto cicha akompaniująca muzyka

organu nagle się urywała.

Page 56: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

56

W płynną melodię pieśni, która przypominała plusk fal górskiego stawu w kochanej stronie

— jakoby olbrzymi prąd wichru uderzały potężne akordy i poczynały lecieć przez człowieka

strugami deszczu, zimna, mrozu.

Krew spłoszona wstrzymywała się pod sercem. Tytaniczny głos tonów, bijących

pożegnanie życiu, przerzynały to tu, to tam spazmy i płacz samotnych piszczałek. Żałośnie

wołały, wołały w pustyni, nad jeziorem podziemnym, w kraju ciemności.

Wtedy poczynał szukać znajomego kształtu i drogiej barwy czarnego kapelusza z

obszernym rondem. Widział ją nieruchomą, z oczyma spuszczonymi, bladą i zastygłą, jakoby

jedną z figur symbolicznych tego kościoła. Suknia jej czarna, spadająca aż do płyt posadzki,

wlewała się w oczy czarną falą i dreszczem żywym, rozkosznym ponad wszelkie słowo,

przechodziła wskroś ciała. A każdy fałd tej sukni, każde załamanie, każda krzywa linia atłasu

obejmującego ramiona stawała się linią najwyższej piękności, symbolem jej ostatecznie

wiernym. Łukasz przezierał wówczas, co Ewa czuła. Wiedział, że ta muzyka, od której ściany

kościoła zdają się giąć i falować, a wyniosłe filary drżeć od tego samego, co biegnie w nim,

wzruszenia — sprawia i w niej zamęt, zniszczenie myśli i chaos. Wiedział, że ona tak samo

jak on nic w owej chwili nie wie, że jest poddana prawu muzyki, która jest mową duszy.

Wiedział, że Ewa słucha, jak i on, mowy swej duszy.

Tony uderzają w duszę, jak pioruny w ciemności nocy. Przy ich niestrzymanym blasku

widać mgnieniami oślepiająco jasno ziemię i niebiosa. Ale czyż to jest ziemia, biedna ziemia

nasza, siedlisko synów Adamowych, gdy ją widzimy świetlaną w połysku gromowym? Śnią

się dalekie, dalekie słowa Apostoła:

„Wziął Anioł kadzielnicę i napełnił ją ogniem z ołtarza, rzucił ją na ziemię, a stały się

gromy i głosy, błyskawice i trzęsienie ziemi„...

Byli w takich chwilach oboje jak wędrowcy, co się w nocy piorunowej spotykają twarzą w

twarz i oblicza swe, z nagła wytrysłe z przepaści nocnej, widzą wśród błyskawic. Radość!

Życie! W obudwu duszach zgiełk uczuć, rozruch myśli i lot postanowień, nie wiadomo, jakim

sposobem powstałych, nieznanych wcale a. nieodwołalnych i raz na zawsze zrośniętych z

istotą duszy. Łukasz wpatrywał się szalonym wzrokiem dopóty, aż tamta głowa musiała się

odwrócić. Zamglone oczy przybywały go nawiedzić jakoby widziadła z tamtego świata.

Wolno spływały na nie rzęsy, a po ich cieniu zstępować się zdawał bezcielesny powiew —

anioł miłości. Trwało to krócej niż westchnienie pozdrawiające anioła. Łukasz zamykał oczy i

pozostawał w swej ciemnicy. Wzbijała się znowu dokoła niego muzyka, wybuchały posępne

pieśni o śmierci, które zdawały się, jak Samson, z posad ruszać filary gotyckie, a grubymi

wybuchami przetrącać sklepienie nawy. Krążył tłum ludzki.

Dusza jego składała się wówczas z dwu połowic — z Saraswati oszalałej i Niżdali

zamykającej powieki, dwu sióstr zakochanych w Krysznie ogarniętym przez miłość

wieczności. Wraz ze zniknięciem Ewy znikała Saraswati i zostawała Niżdali, widząca jasno

we wnętrznościach duszy. Stał w milczeniu i wychodził w milczeniu, obojętny na wszystko,

ze spuszczonymi powiekami, bacząc na to tylko, żeby nie utracić lazurowych oczu, które

widział tak jasno a niewiadomym sposobem kędyś w toniach własnych źrenic.

Page 57: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

57

Poza tym widywali się tylko w czasie obiadu. Tak okrutną dla siebie zasadę ustanowił

Niepołomski.

Postanowiono również, żeby nie mówić do siebie nic takiego, co by mogło zdradzić cień

cienia istotnych uczuć. Okazało się wszakże, że rozmowy obiadowe, a raczej milczenie w

ciągu tygodni nie jest do zniesienia.

Łukasz powiedział to w dzień, o którym mowa.

Ewa potwierdziła, że tak jest w rzeczy samej. Wtedy szeptem ,,przedobiednim„

oświadczył, że uczynił pewien wynalazek: przybił na drzwiach wejściowych puszkę do

listów, a nad nią umieścił swój bilet.

— I cóż z tego? — spytała.

— Tam będę znajdował listy pani.

— Moje listy!...

— Tak. Gdy Wasza Przecudność będzie szła na obiad, z biura...

— Ach tak... Prawda... Doskonale! A ja?

— Tu, w domu, nie może pani mieć moich listów. Ktoś może przejąć. Jest to rozkosz nad

rozkoszami czytać cudze listy miłosne...

— Nie mogę. Ani jednego Usteczka!

— Będę pisywał miejską pocztą do biura — nieczęsto, żeby nie wzbudzać podejrzeń

woźnego, który będzie pani listy doręczał. Za każdy list — duży pieniądz woźnemu.

— Dobrze, Galeotto...

— A czy zadowolona z pomysłu?

— Dziękuję, dziękuję... Ach, jak dziękuję...

ROZDZIAŁ VIII

Ilekroć pomyślę, że to, co tu piszę, Pani czytać będzie, pióro mi w palcach drży! A przecie

sam pragnąłem szczęścia pisania do Pani i sam tę łaskę wyprosiłem. Więc napiszę wszystko i

tylko samą prawdę, nic nie zataję, uczynię przed Panią zeznanie prawdy i wyznanie duszy!... I

jak w psalmie Dawida — „serce przewrotne odstąpi ode mnie, a o złe nie będę dbał". Dlatego

to pióro mi w palcach drży. Otworzę moje życie i stanę przed Panią, moim ołtarzem. Nic nie

może się równać z rozkoszą tego posłania do Pani i nic nie może być męką głębszego rodzaju

nad niemoc wyrażenia w słowie. Ale wzniesienie się z barłogu swego i ta radość, że wstanę

jako duch i pójdę ku duchowi. Trzepocą się we mnie słowa niezwyciężone, ptaki cudnopióre,

a ręka drży i opada, gdy je wypuścić i posłać do Pani przychodzi. Pani natchnęła mnie łaską

Page 58: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

58

szczerości. Czarodziejskim dotknięciem kwiatu powiedziała jej Pani: wstań, szczerości! Mogę

otworzyć oczy i widzieć oczy Pani — ó rozkoszy! — oczy, „w których nie masz zdrady„.

Czy pojmuje Pani te słowa bezmiernej czci dla człowieka — „w którego oczach nie masz

zdrady„? Bo zdrada jest wszędzie, we wszystkich ludzkich duszach, we wszystkich ludzkich

oczach. Nią się ludzie żywią jak chlebem. Ona jest najpospolitszym ich czynem. Gdy ją

wykonywują, ogarnia ich najwyższa rozkosz, bo wtedy wysila się, pręży i na najwyższy

stopień wstępuje ich rozum — gdy jej doświadczają, najbardziej cierpią, bo wtedy do

najwyższej granicy dochodzi ich uczucie.

Zdrada jest powszechna jak oddech. A w Pani oczach jak w sercu dziewic czystych, o

których mówi święty Jan — „nie masz zdrady". Obudzę się jutro i z ufnością westchnę: jej

serce wierne jest jak serce rycerza. Ręka jej podana — to uścisk honoru. Spojrzenie jej — to

spojrzenie na sztandar. To, co wyrzekła — wyrzekła. Jakież to szczęście przyjść do tej duszy i

stanąć przed tymi oczyma!... Wszak to w tej chwili spełnia się niedościgłe, wykołysane przez

tajemnicze zmagania się i męczarnie ducha Indii: — „ja — jestem: ty„. Weź moją szczerość,

najwyższy skarb i największe dostojeństwo człowieka.

Powiem to, co jest we mnie zamknięte, czym żyję... Idę przez Łazienkowski park. Czekam

na Ciebie, choć wiem, że nie przyjdziesz. Chłodny poranek. Mży lekki, mglisty deszcz.

Czasami przelata wiatr i korony drzew szeleszczą. Tęsknię za Tobą. Otwiera się moja dusza,

jak się nigdy nie otwierała. Przyjmuje w siebie Twoją duszę. Pójdźmy... Zstąpimy ze

stromego wzgórza — ramię przy ramieniu — w ciemną aleję. Stopy Twe idą po piasku,

pracowicie zdziobanym przez deszcz. Wszystkie słowa, które do mnie mówisz, zapisane są w

moim sercu. Powiem Ci, w co ja jedynie wierzę, czego się jedynie boję, czego zupełnie nie

wiem, co będę czynił na tym świecie. Wszystko Ci oddam, powierzę Ci najtajniejszy sekret,

bo w oczach Twych nie masz zdrady...«

»Na dziwnie przezroczystym, szafirowym niebie zapalają się jedna po drugiej gwiazd y —

latarenki mojej tęsknoty. Podnoszę ku nim oczy z myślą pogodną i szczęśliwą. To samo niebo

jest nade mną i nad Nim. Nie płaczcie nade mną ciche gwiazdysiostrzyczki... Czyż nie mam,

jak i wy, daru Wszechobecności?

Przekonałem się w ciągu tych niewielu dni szczęśliwych, że miłość jest tworzeniem, że jest

absolutnie nową emanacją, że jest doskonałą syntezą wszystkiego, którą duch z zewnętrznego

świata wyłamuje i na swoje wyłączne dobro obraca. Kiedy Pani wychodzi z obrębu tych

ścian, kiedy Pani nie ma w tym domu!... Na próżno mówić... Czymże jest świat bez Pani!

Świat bez Pani! A jeśliby kiedyś zginęła dla mnie ta miłość? A jeśliby chciała odejść i nie

wrócić? (Bo człowiek powinien wszystko wiedzieć...)

Wmyślam się i wwiaduję w taki stan, kiedy Ciebie nie ma. Nie! Tego nie można pomyśleć!

Tego serce nie może uczuć. Tam już nie ma uczuć i nie ma myśli. Tam już jest tylko lęk. Ja

się nie lękam niczego, pogardzam śmiercią — tylko lękam się, że może zaprzestać istnieć

Twoja miłość. To jest kres. Tam byłoby już tylko przeczenie bezzasadne, rozkład ducha na

cząstki i pierwiastki, byłoby samo tylko badanie zimne i roztrząsające a bez planu, bez

metody i nie wiadomo dla jakiego celu. Tam byłoby czekanie wieczne bez nadziei,

Page 59: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

59

zasłuchiwanie się w szmery, w szelesty... Tam byłoby tylko bicie serca pędzące wbrew woli i

wiedzy rozumu. Bądź pozdrowiona!

»Przyszły do mnie kwiaty, by opowiadać wonne fantazje swych płatków. Układają się w

przedziwne gamy i z niedosłyszalnym szelestem przepływają w gamy inne, by ukształtować

jeszcze wyższy obraz piękności. Róże czerwone, pełne trójce barw-jaśnień: róż żółtych,

ledwie rumianych i pąsowych... Zbyt płoniecie, o róże, zbyt jesteście kruche i nieoporne, a

niezniszczalne jesteście w pięknie bez granic! Jaśnienia, Jasności, Jasnotki, Pąsy, Szkarłaty!

Położę was, róże moje, na białym wezgłowiu chorego, w którego oczach pali się gorączka, w

którym targa się serce, a z rozdartych płuc krew sączy się, sączy długą strugą... Więdnijcie,

róże moje, gdyż zbyt piękne jesteście! Jesteście jak pieśń wysoka, niewyśpiewana... Czy nie

na tym polega wasz czar, na czym polega urok pieśni, że nie ma w was smutku rzeczy

poznanych i dokończonych, że w waszych ogniach płonie życie?... O wiecznie

niedośpiewana, wiosenna pieśni, o pragnienie przekwitu, dopełnienia i końca! O płatki

różane, ukrywające przyszłą swą barwność pod szarymi łuskami pąka! Kocham was, róże

moje... Uwiędły róże na piersi zmęczonej, odpoczywającej w poświacie księżyca, wśród bieli

tkanin, w wąskim, wysokim pokoju. Dziwnie coś we mnie rozkwitło... Oplątują mię

powojowo dziwne drobiazgi, nad którymi tylko śmiechem pobłażania wybuchnąć można.

Uprawiam drobiazgowy, dziecinny kult pamiątek, które dawniej lekceważyłam. Wzbiera we

mnie hucznie i radośnie moc życia. Czy Pan zauważył, że ubieram się zawsze czarno i biało

albo szaro? To było jedno z dawnych przyzwyczajeń. (Mniszka). Teraz — czasami — chcę

gorąco, żeby mię owionęły radość, różowość, błękit, lazur... To, że W ogóle mogłam wzrok

od wieczności odwrócić i ujrzeć chaos i harmonię życia, przejmuje mię rozkosznym

zdumieniem... Proszę pisać swoje listy z pozostawieniem na środku marginesu (tak jak ten list

jest pisany). Każę wszystkie listy oprawić w książkę (najcudniejszą na święcie).

Oczekuję na list mojege adwokata z wiadomością o przyspieszeniu sprawy. Mam mocne

podejrzenie, że mój adwokat jest to nikczemnik ostatniego kalibru, ale za to najgorszego

gatunku. W dziedzinie badania spraw rozwodowych stałem się tak przebiegłym, że nieraz

prześcigam nawet mego adwokata. Mózg można wytresować daleko bardziej szybko niż

konia wyścigowego. Ale nie o tym będę pisał... Powiem Pani o rezultacie wówczas, gdy się to

nareszcie rozwiąże, gdy to pęknie. —

Teraz czekam. Moje obecne życie jest oczekiwaniem. Chwila obecna nie istnieje wcale.

Istnieje tylko przyszłość. Czekam, czekam, czekam... Dnie, godziny, minuty... Zamykam się

pod nieobecność Pani w tym samotnym pokoju i żeby nie tłuc się na podobieństwo

bezmyślnego wahadła, czytam Szekspira. Obdarty tom znalazłem na dnie kosza, który tu w

Warszawie był na przechowaniu u jednego ze znajomych. Nie miałem tej książki w ręku

blisko osiem lat. Pamiętam swoje długie nad nim studia przed wyjazdem za granicę.

Było to na piątym piętrze, kiedy wskutek rozmaitych okoliczności (a szczególniej wsk utek

lekceważenia życia), po cztery dni nie miałem w ustach nawet kawałka chleba ani szklanki

herbaty, kiedy byłem obdarty, opuszczony, samotny, zdziczały jak zbłąkany pies, kiedy

zdradził mię pewien „nieomylny" przyjaciel. Miałem pustą, nie zamiataną izbę, łóżko bez

poduszki, kołdrę w zastawie. Pisałem komentarze do Szekspira na futrynie okna (w braku

Page 60: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

60

stołu tudzież stołka), atrament wyrabiałem sam z materiałów chemicznych przyniesionych z

laboratorium. Spałem wśród kości szkieletu, gdyż „jakoby" zdawałem był wówczas z

anatomii. Nie miałem lampy ani świecy, nikt mi nie usługiwał, nikt mię nie odwiedzał i nikt

nie istniał dla mnie na świecie. Miałem z głodu coś w rodzaju gorączki.

Wtedy to każdą wolną chwilę poświęcałem Szekspirowi. Za drogowskaz służyła mi

historia literatury angielskiej starego Taine'a. Były to czasy, o dziwo!— największego

zbliżenia się do siebie, do człowieka i do sztuki. Samotne dnie z oczyma wlepionymi w

symbole, pogarda zewnętrzności życia, ostrowidzenie istoty rzeczy człowieczych, dotykanie

tajemnic ducha, świętego świętych istnienia, nagimi. igłami nerwów. Śmiech, śmiech

pomyśleć, że niejednokrotnie zaniedbywałem wszystko nawet laboratorium chemiczne, nawet

możność wystarania się o 14 groszy na kupno wiadomego bochenka chleba, dla tej

przyczyny, ażeby nagim, otwartym na oścież mózgiem pojmować (co za wyraz!) dwie

tragedie w Hamlecie albo cieszyć się wycofaną na osobność potęgą Lira, albo wszczepiać się

w ów świat bajek o rodzie ludzkim, plotek o dziejach człowieka osiadłego na ziemi, ażeby z

drwiną na spieczonych ustach przechadzać się wśród owego tłumu, rozdzierać, kiedy wola,

tajemnicę życia i zaglądać we wnętrza trumien.

Wtedy także kochałem się (co za wyraz!) w mojej późniejszej żonie. Nadszedł czas, kiedy

rzuciłem to wszystko dla ścisłej nauki o człowieku. Teraz, w ciągu tych dni tak bardzo

podobnych do tamtych dni z „pierwszego kursu„ — znowu Szekspir. Oczy padają na wiersze

i nie mogą się od nich odedrzeć. Moje wiersze!

Jakimże się to stało sposobem, że ów poeta sprzed tylu lat, żyjący i zmarły za ziemiami i za

morzami — przeczuł mój dzisiejszy dzień i moją wewnętrzną męczarnię?

Gdy raz tę różę zerwę — już jej życia Wrócić nie zdołam, musi, musi zwiędnąć. Niechże

się jeszcze jej wonią nacieszę, Póki jest na pniu...

Chodzę po izbie i śpiewam sobie samemu te słowa. Melodie nawijają się na usta wciąż

nowe. Nieraz tak dziwacznie silne, że drżę, kiedy lecą przez moje. wargi, żeby przepaść w

nicości. Gdybym mógł wytłumaczyć, co to znaczy, gdybym mógł wyjawić, co mówi do mnie

ten Maur! Nie mogę wyjawić...

„Gdy raz tę różę zerwę — już jej życia wrócić nie zdołam„... Jestem człowiekiem silnym.

Ludzie silni cierpią najstraszliwiej, gdyż nikt nie wie, nikt nie zgaduje, jakie w ich spokoju

zachodzą postanowienia. Ów Maur był silnym człowiekiem. Chwilami zdaje mi się, że mam

w ręce jego szpadę, że mam jego ciało schłostane od wichrów morskich, a w sobie jego dziką

duszę. Toteż jego męczeństwo miłosne widzę z proroczą jasnością. Szekspir wywłóczy z

człowieka zrozpaczoną duszę jak kreta z nory i pokazuje wszystkie jej drgawki. Widać

wszystko — od słodyczy miłosnej, która jest niemal jawną, aż do tego, co pierzcha i kryje się

przed wszelkim wzrokiem. Niektóre jego słowa mają siłę błyskawicy czy siłę zgłodniałego

lwa, który wypadł skokami ze skalnej pieczary i ujrzał w oddali sarnę, co ucieka...

Położyłam list Pana wśród ogromnych jak cały stół rachunkowych schematów, przykryłam

go jeszcze większym arkuszem ceduł przychodu. Z wierzchu położyłam czysty arkusik.

Page 61: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

61

Miałam pisać... Podniosłam oczy z myślą radosną, że mogę pisać do Pana. Czy Pan uwierzy,

czy Pan uwierzy, co się wówczas stało? Oto dwa dzikie gołębie ukazały się w czystym

kwadracie okna. Leciały jeden obok drugiego nad Warszawą, chyżo szyły w powietrzu, pod

chmurami. Ruch ich skrzydeł ledwie można było okiem pochwycić. Zaczęłam śledzić oczami,

co się też stanie. Śledziłam tak długo, długo, dopóki mi nie znikły w błękicie. Widzi Pan...

Czyż to jest zwyczajne zjawisko? Nie trzeba mi pisać smutnych rzeczy, których nie

rozumiem, nie trzeba martwić słowami „gdybym mógł wytłumaczyć, co to znaczy...„

„Bon vieux marin, franc capiłain de hauł bord, vous dormiez la nuit, vous — et, le jour,

vous vous battiez! Vous r'etiez pas un Paria intelligent comme 1'est devenu votre pauvre

enfant...„

Słowa przypominające najwcześniejsze dzieciństwo, wstępną i pierwszą klasę. W notatniku

mojej matki, w książeczce oprawionej w zieloną skórkę ze złoconymi brzegami, były te słowa

Alfreda de Vigny. Zachwycały moją wyobraźnię dziecięcą, zachwycały bardziej

bezgranicznie niż wszystko, co mię porywało później. Pierwsze przeczucie i przedpojęcie

sztuki... Przez ileż to lat leżały we mnie te słowa.

W dzieciństwie upajałem się nimi nie wiedząc dobrze, co znaczą, deklamowałem je,

marszcząc czoło jak człowiek dorosły, jak straszny dla mnie i tajemniczy Chatterton.

Mówiłem je sobie głośno dlatego, żeby słyszeć szelest i harmonię szumnolotnych wyrazów.

A dziś oto przyszły znów do mnie — i błyszczą jak świętojański robaczek w mroku mojej

nocy... Ach, ileż prawdy zawierają te słowa! To mój rodzinny dom, lato na wsi, góry, staw,

rzeka, cudowna moja matka...

Jedna z najradośniejszych chwil mojego życia była ta, kiedy wyczytałam w liście Pana, że

we mnie nie ma zdrady. Tak, nie ma. Mój list nigdy Panu nie przyniesie nic złego.

Wiem to na pewno, że nigdy nie wniosę do życia Pana żadnego rozdźwięku, nigdy nie

stworzę sytuacji bolesnej, w której trzeba by coś kłaść na szalę i łamać się. Mówiono mi, że

dziwnie nadaję się na siostrę miłosierdzia. I rzeczywiście, czasem samej sobie wydaję się

siostrą-mniszką, która dusze ludzkie bierze ostrożnie i pobożnie w ręce, jak biedne,

pogniecione, więdnące kwiaty. Pod moim tchnieniem może się rozwiną zwarzone pąki.

Chciałabym być jak biały posąg... Prawda, Panie, że biały posąg, choćby był płaszczem

purpurowym okryty, białości swej nie traci?...

Musimy dużo zrobić dla ludzi, tak dużo, iżby szczęściem z dokonanych rzeczy zasypać

otchłań rozłąki — jak różami... Prawda, Panie? Bo cóż począć? Pan jest Dal, niepochwytna

Dal, wyciągająca ręce do mojej Tęsknoty. Idziemy ku sobie — Dal i Tęsknota. Kiedyż

spotkają się nasze ręce i kiedyż znowu nastąpi cud, a serce uwierzy, że Dal nie jest legendą...

Dwoje nas tylko w czasie i przestrzeni. Prawdziwe i czyste są moje oczy i zawsze będę mogła

śmiało patrzeć nimi na Ciebie... Zawsze będę mogła posyłać Ci ten sam błękitny uśmiech

pogody.

Błogosławioną niech będzie ta droga, która ku tobie wiedzie, ku zaraniu... Głucha Tęsknota

wzywa w moim łkaniu... Dziś mi się marzy tajemniczy eden, dokąd się wchodzi przez wieki

Page 62: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

62

raz jeden... Pośród rumowisk i skalnych okruchów marzę komunię nieskalanych duchów, co

się poznały w błysku piorunowym i zapłonęły, i świecą dniom nowym...«

Gdyby dusza ludzka mogła umrzeć i stać się trupem, gdyby dusza ludzka była trupem, a

ciało, co je i pije, zostało sobą, byłoby tak z człowiekiem, jak teraz ze mną. Nic przede mną i

nic za mną. Kopczyk popiołu leży przede mną na tacy. To Twoje umiłowane listy, panno

Ewo. Przed chwilą je spaliłem. Spaliłem Twe listy. Oto, co się stało. Wczoraj była moja

sprawa. Przegrałem ją haniebnie, z kretesem. O rozwodzie ani teraz marzyć! Muszę płacić

mojej „żonie„ alimenta podwyższone, a to przyszło akurat w sam czas, kiedy jestem już bez

złamanego szeląga, owszem, w długach. Adwokat mój radził mi dobrodusznie, żeby

wszystkiego już zaniechać. Dać za wygraną. Ponieważ od dawna byłem przygotowany na

wszelkie ewentualności, więc ta decyzja konsystorska nie zastała mię nieprzygotowanym.

Byłem przygotowany materialnie i moralnie. I moralnie, panno Ewo! Wyrzekam się Pani,

opuszczam Warszawę, przyjmuję miejsce zarobkowe i jutro — to jest nie jutro, tylko, żal się

Boże! dziś — wyjeżdżam.

Tak, dziś wyjeżdżam. Dokąd jadę i gdzie będę — nie zawiadamiam Pani i nie zawiadomię

nigdy. Jest to mój ostatni list i ostatnie pożegnanie. Tak długo, tak dziwnie długo piszę. Nie

znać w tym piśmie człowieka silnego — nieprawdaż? Nie widać potęgi woli, którą lubiłem

się przechwalać. A jednak jestem silnym człowiekiem. Jestem jednym z najsilniejszych ludzi

na świecie. Nie — nie! Jestem najsilniejszy ze wszystkich ludzi na ziemi! Opuszczam Panią

dobrowolnie, świadomie, w chwili tej, kiedy mógłbym Cię ujrzeć za parę godzin, kiedy

mógłbym... Dniu straszliwy, po cóżem cię dożył!

Cóż mogłoby być z nami, Panno Ewo? Nie mogę Pani poślubić, gdyż mam żonę, z którą

skuty jestem aż do tej chwili, kiedy żyć przestanę albo kiedy ona żyć przestanie. Kocham —

ach! — nie kocham, lecz czczę w Pani wcielenie czystości, uwielbiam ducha Twego, otaczam

najgłębszymi honorami Twój honor. Jestem jak oficer, który ma powierzony sztandar armii.'

Mógłbym Cię kochać w tajemnicy, oszukiwać, zdradzać, podchodzić Twoich rodziców, może

nawet, może nawet... Nie, nie będę Twoim kochankiem! Oddałem losowi moje szczęście, jak

oficer zwyciężony oddaje szpadę nieprzyjacielowi. Nie zobaczę Cię więcej. Widziałem

rozpacz i trwogę w oczach Twojej Matki, Panno Ewo, i wziąłem samego siebie za gardło z

krzykiem: — Byłbyś ostatnim gałganem, gdybyś nie odszedł. — A zresztą — mówię całą

prawdę: Matka Pani błagała mię, żebym Cię nie gubił. Przyrzekłem, że się usunę. Usuwam

się. Dlatego to — niech Pani o mnie zapomni...

Może po latach życia, może po śmierci, jak poeta wierzy,, u Boga w niebie, po wiekach

wieków kiedyś spotkam Ciebie i tam przynajmniej odetchną wraz z Tobą...

Czarowne, dziecięce złudzenie! Mój męski rozum wie, że nie spotkam przecie Pani „u

Boga", nie spotkam nigdzie i nigdy.

Oparłem przed chwilą na ścianie ręce, czoło, usta.

Szlochałem. Żegnaj! Pisałem w jednym z listów za dni szczęśliwych, kiedy jeszcze

świeciła mi jutrznia nadziei, że proces wygram — pisałem urywek z Otella... Jakże to dla

Page 63: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

63

mnie w tej chwili straszliwe wspomnienie! Wówczas, gdym to pisał, błąkała mi się w duszy

obawa tej chwili. Dziś przyszła sama rzecz. W tej chwili zabijam Cię jak Otello. Stokroć

gorzej niż Otello: Tamten zabił i mógł wiedzieć czy słyszeć na dnie więziennego lochu, że

trumnę zabito i oddano ziemi. I nic już nie ma! — A ja?

Ja zabijam, ale usłyszę w mym miejscu wygnania, po dniach, miesiącach czy latach, że

wyszłaś za mąż.

Dosyć — och, dosyć! Dosyć, bo mi się wydaje, że nie włosy mam na głowie, lecz języki

płomienia.

Latam w pokoju i dlatego tylko nie duszę się rzemieniem od kufra, który obok mnie leży,

że jutro — nie! że dziś, za. parę godzin muszę odjechać.

Jechać! Dzień ten świtający podleciał do mnie, jak z dawien dawna ukartowana zasadzka,

jak straszliwa pułapka. I oto ja sam, ja sam przyczyniłem się do tego na siebie wyroku. Ja

sam, dobrowolnie Cię rzucam! Czyżem oszalał! Ja sam! Uszanuj we mnie to męstwo

niezbłagane jak śmierć. Gdy już zapomnisz o wszystkim, gdy już będziesz cudzą, o tym

jednym nie zapomnij, bo to było — przysięgam na moją duszę! — ponad wszelkie siły

człowieka. Nigdy już nic podobnego w życiu nie spotkasz. I ja nic już takiego w życiu nie

spełnię.

To jest we mnie olbrzymie.

Nie dotknąłem ustami ust Twoich. Nie dotknąłem ustami nawet Twej ręki. Ust Twoich...

Poznałem Cię czystą jak górskie wody, białą jak śniegi krótkotrwałe na cyplach tatrzańskich,

ujrzały Cię moje oczy w dniu spowiedzi... Oblubienico aniołów, siostro obłoków! Zachowaj

czystość duszy...

Nie mogę wyrzec tej prośby... Zachowaj duszę, która jest naszą, moją i Twoją! Nie! Idź za

mąż — i zapomnij o mnie!

Nigdy nie dotknąłem Twoich ust ustami. Żegnam was, usta, całuję was. Całuję was,

prześliczne włosy, przeczyste, bezzdradne oczy. Wolno mi jeszcze tylko to jedno: przycisnąć

usta do zimnej ściany, za którą Ty we śnie spoczywasz.

Wydało mi się, że śmierć swoją ucałowałem w usta. — Ewo!

ROZDZIAŁ IX Tego dnia rano, nic nie przeczuwając, Ewa przybiegła do biura i z radością otrzymała list

od szwajcara. Jak to się często zdarza w dziejach ludzkiej niedoli, była bardzo, a raczej

nadmiernie — można by powiedzieć: bezbożnie — szczęśliwa. Miała zwyczaj czytać listy

Łukasza nie zaraz po zajęciu swego miejsca, lecz dopiero w ciągu pracy.

Gdy już wszystkie współpracowniczki były przy stołach i biurkach, gdy wszystkie zajęły

się rachunkiem, sam pan naczelnik skrzypiąc lakierami przewiał do gabinetu, a i ona sama

Page 64: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

64

znaczną już ilość swego odrobiła, dopiero wówczas nieznacznie wydostawała spod arkuszów

Uczota umiłowaną kopertę. I tego dnia to samor..

Słodka radość, sekretna rozkosz powoli, w miarę czytania, przeistaczała się, przeistaczała

niepostrzeżenie w kindżał nastawiony przeciwko sercu. A serce ustawało w swym biegu,

zatrzymało się złowieszczo, porwane przez zdradziecki a nieubłagany wnyk nieszczęścia. Sto

razy zmartwiałe oczy przebiegły pismo. Jeszcze i jeszcze... Gęsty kopeć osiadł pod czaszką i

nie dawał rozumieć. Ale zwolna coś odplatało się w piersiach, odplatało raz wraz...

Wówczas nagłe uczucie, jakby się pod stopami odwaliła ściana domu. Zdumienie na widok

zionącej przepaści.

Głowa zwisła nad rachunkowymi płachtami jak lity kamień. Wszystkimi siłami Ewa

zapanowała nad swą głową, nad rękami, oczyma — i zaczęła spokojnie pracować. Pomimo

zimna w palcach i zdrętwienia nóg, pomimo czadu w głowie liczyła trafnie, bez błędów,

wpisywała pozycje w rubryki nie patrząc na tytuły, bez przeoczeń a z przeraźliwą

dokładnością. Słyszała dookoła głowy swej bicie zegarów, rozmowy, wezwania, odpowiedzi,

głosy ludzkie bliskie i dalekie i dźwięki rzeczy martwych. O jakimś czasie, o jakiejś erze

bezdennych dziejów tego dnia zrozumiała, że należy jak zwykle wyjść. Spostrzegła, że mało

jest już osób w biurze.

Zadrżała w sobie. Znowu, jak na początku, ścierpła wewnętrznie. Poza wszystkim bowiem

błąkała się schylona nadzieja, że jeszcze się ten kielich od jej ust odwróc i. A nuż,

przyszedłszy do domu, zobaczy, że to wszystko było tylko okropną próbą. A nuż stanie się

wszystko znowu, jak być powinno!.. Teraz przed tymi podszeptami litosnej nadziei stanął lęk.

Ukazywał w miganiu lustra tajemniczego istotę rzeczy. Przeszywał duszę krzykiem rozpaczy.

Zdało się duszy w tych chwilach słyszeć jak gdyby grom poza sobą. Zdało się jej, że zaiste

ciemny szatan towarzyszy myślom, jak oprawca więźniom skutym w żelaza. Szczęśliwe

myśli ciosami potrąca i w proch rozbija, a wyszarpuje z mroków jeno te, co są zabójcze jak

kindżał nastawiony przeciwko sercu nie wiedzącemu nic a nic.

Wyszła spokojnie, rozdając na prawo i na lewo zwykłe ukłony uśmiechy koleżankom i

kolegom biurowym, portierom i szwajcarowi. Spojrzenie oddane szwajcarowi wybuchło jak

jęk... Szła do domu omackiem, gdyż była zaiste na duszy ślepa. Dopiero na schodach ocknęła

się i zachwyciła piersiami dużo tchu. Szła szybko na szafot schodów uśmiechnięta

śmiertelnie, zdyszana, pełna męstwa, a z ustami pełnymi słów do Boga.

Ujrzała prawdę i poczuła ją jak uderzenie siekierą w głowę. Puszka do listów, umiłowana

kryjówka serdecznej tajemnicy, arka dusz, droga istota-powiernica — była wyrwana.

Gwoździe, które ją przymocowywały, wyważone przez te same ręce, co skreśliły list. Po

gwoździach zostały wyłupania w białej tafli drzwi. Ewa poczuła w sercu ból owych wyrwań,

czarnych, przeraźliwych jam od gwoździ. Teraz dopiero zatrzęsła się od przerażenia. Stanęła

oko w oko z nieszczęściem, jakby oko w oko z zabójcą, który o ciemnej nocy włamie się do

Page 65: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

65

sypialni przez okno. Błyskawicami woli chwytała potrzaskane okruchy męstwa. Dygocącymi

niejako palcami duszy przytrzymywała na twarzy cielesnej maskę spokoju.

Nacisnęła krążek dzwonka. Gdy otwarto, ukośnym spojrzeniem rzuciła się naprawo i

zraniła po raz trzeci.

Najgłębiej! Pokój Łukasza był pusty. Przez półotwarte drzwi widniały pręty łóżka

obnażonego z pościeli. Pchnęła lekko te drzwi i zajrzała. Obłapił ją za nogi i spętał jęk tego

pokoju. Pustka! Bezbrzeżny mrok przedmiotów spojrzał w nią jakoby wyłupane, krwawe

oczodoły.

Ugodziło ją teraz pod serce żegadło zbójeckie.

Skierowała swe kroki do mieszkania i weszła. Rzuciła spojrzenie na twarze obojga

rodziców. Matka była zmieszana, pobladła. Dolna szczęka jej twarzy drgała kiedy niekiedy, a

oczy były ciemne i głuche pod zsuniętymi brwiami. Ojca trwożne, jakby szpiegowskie

spojrzenie, bolesny wywiad detektywa, przesunęło się po wchodzącej.

Jak na nieszczęście była w mieszkaniu zamężna siostra. Opowiadała coś rozwlekle i głupio.

Ewa czuła radość w tonie jej mowy. Poznawała • dobrze, że Aniela wie, co się z

nią, Ewą, stało. Rozumiała, że owo opowiadanie zimne i głupkowate siostra Aniela umyślnie

przedsięwzięła i że będzie się ono wlokło do nieskończoności, gdyż na jej to cześć jest uczta.

Zaśmiał się w niej szatan.

Obrzuciła wszystkich wejrzeniem i spokojnie zdjęła kapelusz. Zwracając się do matki

spytała:

— Obiad prędko?

— Cóż ci tak pilno? — wtrąciła natychmiast Aniela. — Pilno mi.

— Hm...

— Łukasz Niepołomski wyprowadził się? — spytała Ewa zwrócona wciąż do matki.

— Wyprowadził się — odpowiedziała stara pani.

— Wyjechał zupełnie z Warszawy?

— Wyjechał z Warszawy.

— Czy był tu z pożegnaniem?

— Był.

— Kiedy wyjechał? — Dzisiaj.

— A dokąd?

Page 66: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

66

— Nie wiem tego.

— Nie mówił mamie? — Nie mówił.

— Cóż miał mamie mówić takie rzeczy? Co to kogo obchodzi, gdzie taki facet jedzie...—

wtrąciła Aniela.

Teraz Ewa zwróciła się do niej z niespodziewanym dla samej siebie pociskiem słów:

— Wściekasz się, co? Gryzie cię widok, że ci już piersi obwisły, żeś już kwoka łażąca tam

tylko, gdzie Władek każe, żeś już półklępie, baba — a ja wciąż jeszcze ta sama! Smutne to,

rzeczywiście. Żal mi cię, kwoko. Już zębów nie można suszyć po całych dniach do każdego

lokatora" po kolei. Jak mąż spojrzy, ciareczki po plecach latają. Już piersi wystawiać na nic

się zdało, oczami strzyc — to samo. Nikt już nie leci na takie wdzięki...

— Zwracam uwagę — ozwał się nagle pan domu, milczący zazwyczaj czasu trwania

sytuacji naprężonych — zwracam uwagę... Jedno słowo Niepołomskiego i Kraft turnie mię w

ciągu jednej godziny.

— Komuż ojciec zwraca uwagę? — spytała Aniela z bezczelnością osoby wyzwolonej,

samoistnej, obcodomowej i moralnej.

— Zwracam uwagę tych wszystkich, komu na tym zależy, żebym miał miejsce tak krwawo

zdobyte... — mówił wciąż tonem niezwykłym. Twarz miał zmalałą do wielkości ściśniętego

kułaka, pomarszczoną i pełną arcyśmiesznej grozy.

— Już tam ojciec, oczywiście, „wisi na włosku", już tam pewnie pod ojcem „doły kopią".

— Milcz! Moja rzecz;.. Kopią doły czy nie kopią — moja rzecz. A ty milcz!

— Tylko patrzeć, rychło przyjdzie wylany, tylko patrzeć... — mówiła matka zwracając się

jedynie do Anieli, jakby tylko ta Aniela była w pokoju, a obok niej nie było nikogo.

— Ale będzie pretekst... — perorowała tamta z bystrością i logiką. — To dlatego, że się

Niepołomski wyprowadził... „Jedno słówko Niepołomskiego i Kraft...„

Stary pan jadł suchą, przedobiednią kromkę chleba, obojętnie i systematycznie.

Przełknąwszy piąty czy szósty kęsek rzekł wyniośle:

— Wtedy dopiero będzie wiadomo, co się wykonało. Ale wtedy dopiero, gdy już będzie za

późno. Wtedy dopiero nadejdzie żal, lamenty, awantury i inne opery.

— Cóż to wszystko ma znaczyć, filozofie spod Bachusa? Co to ma znaczyć? — zaczęła

nastawać matka, odkładając na bok wszelkie względy i zabierając się do ataku.

— Powiedziałem!

— Powiedz wyraźnie! Wyraźnie, niech wszyscy słyszą!

— Powiedziałem wyraźnie. Proszę o zupę. Nie mam czasu na interwiewy. Biuro nie czeka.

Page 67: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

67

Wniesiono zupę. Ewa nalała sobie talerz i szybko jeść zaczęła. Widziała, jedząc, błysk noża

leżącego obok talerza. Ręka jej drgała, żeby go pochwycić i pchnąć w piersi siostrę Anielę. W

głowie miała milczący wrzask namiętności skupionych w jedno. Coś w niej rozrywało się

zwolna, jak powróz, na którym zawisł ciężar tysiąca pudów. Z pośpiechem, ale spokojnie

zjadła obiad, włożyła kapelusz i nie żegnając się z nikim wyszła lekkimi kroki.

Niby przypadkowo wyszedł za nią tuż-tuż ojciec. Pokasłując i pomrukując dreptał obok,

plątał się to z prawej, to z lewej strony. W bramie coś tam zaczął mówić. Ewa nie słyszała,

nie była w stanie słyszeć, co mówi do niej ten stary człowiek. Udawała, że turkot uliczny

przeszkadza odróżniać słowa. Rzuciła spojrzenie w sposób przykry. Powzięła w siebie, jak

przez mgłę, wzrok rozmarzony, oczy zaczerwienione, pełne łez i uśmiech-żal.

Ale w niej nie było miejsca na przyjęcie tych uczuć.

Doznała podwójnej przykrości na widok twarzy i oczu tego człowieka, obcego jej w tym

momencie. Powiedziała jakieś zdanie, szereg szybkich wyrazów, o których nie wiedziała,

czym właściwie były, i odeszła w swoją stronę.

Niosły ją nogi ulicami. Posuwała się nie widząc ludzi ni rzeczy. Praca jej ducha polegała na

opanowywaniu wybuchów świadomości. Wybuchy te można by przyrównać do nagłych

ciosów halnego wiatru, który bije skrzydłami w ciszę nie wiadomo skąd, a z nagła ustaje nie

wiadomo dlaczego i jakim sposobem. Serce zamierało doznając wciąż ścierpnięcia śmierci,

Ręce szukały oparcia. Z chaosu wyłaniał się żal czysty — okrutne, martwe, ślepe uczucie. Był

on niby systemat bezzębych, tępych pił ze stali, który niestrudzonym tarciem na tafle

rozpłatać potrafi całkowitą bryłę marmuru, bezkształtny, dziewiczy kloc, stworzony przez

wieki wieków we wnętrznościach ziemi. A w pracy tego żalu, jak w pracy pił bezzębych, była

głęboka mądrość, niby mądrość ukryta w słowach duńskiego królewicza wpatrującego się w

ogniłą czaszkę, śmieszka Yoricka.

W biurze zajęła się usilnie pracą. Rachowanie, konieczność utrzymania myśli w karbach, w

stalowych klubach, było dobrym przewodnikiem dla wichrów huczących w duszy.

Godziny biurowe szybko przeszły. Ewa nie chciała wierzyć własnym myślom, że już

skończyła się praca.

Wyszła ostatnia. Zadała sobie pytanie, co robić z resztą tego okropnego dnia. Nagle

przyszła jej do głowy mała myśl — jak gdyby w mózg wpadło ziarenko szaleju i zrodziło

myśl — że wczoraj mogła pisać do Łukasza, a dziś nie może już pisać, bo jego już nie ma. Ta

jakby nowa myśl zjeżyła jej włosy nad głową. Tłok popołudniowy ludnej ulicy warszawskiej

zagarnął ją w siebie, jak sieć zagarnia rybę. Dała się ciągnąć tłumowi, jakiemuś skrzydłu

wielkiego włoku ludzkiego. Nie umiała zdać sobie sprawy, jakim sposobem i kiedy znalazła

się w parku, Poszła na miejsce pierwszego spotkania z Łukaszem. Niosła tam coś jakby skargi

na niego do miejsc, dróżek, drzew... I tam był tłum nadwieczorny. Ławki pozajmowane, pył

w powietrzu, szelest sukien, gwar rozmów. Ludzie — w tym miejscu. Ewa zatrzymała się

obok pewnego drzewa, w miejscu, skąd widać było ławkę. Oczy jej chore z nieszczęścia,

oczy nie pragnące nic widzieć, oczy ugodzone — poszły ku tamtemu miejscu.

Page 68: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

68

Miejsce to samo, tylekroć widziane, przedmioty obojętne — wszystko na całym świecie

przemieniło się w jedno niezmierzone żalisko, pełne urn i mogił dla nikogo niewidzialnych.

Nie podobna było tknąć wzrokiem żadnego przedmiotu. Minął już czas rzeczy tych. Stały się

sobą, czyli przestały istnieć.

Nastał zmierzch jasności tych rzeczy wybranych, wyniesionych przez duszę czującą na

wysokość symbolów.

Wszystkie odziewały się teraz w szary kir rozczarowania. Och, jakże teraz łkały drzewa,

wytrącone z łaski serca osieroconego! Jak żałobne stały się drogi, ulice, aleje, trawniki, gaje i

klomby. Stary dąb, ukochany, powiernik, brat... Dalekie korony drzew... Noc nadchodziła.

Straszliwa noc! Pozbawiona czaru, nie była przybytkiem, świętym kościołem miłości, lecz

nadchodziła z dala, jakoby pustynia mroku zemstą ziejąca, otchłań lęku i morze bezgraniczne

zatracenia.

Dźwięk — nie ma — straszliwy dreszcz rzeczy martwych przewijał się w szmerze

ludzkim, w wietrze, w szeleście liści... Wynurzała się zewsząd potworna i bezdenna nuda,

która załamuje najmocniejsze ręce. Wstawał głód duszy nie do zniesienia, który nie ma, czym

by się zaspokoił na całym szerokim świecie. Pustka wokoło niema i głucha, a poza nią

wszystko wbite w ziemię. Ustała w świecie wszelka praca. Skostniało przedziwne życie

ziemskie, które było radością czuwającego ducha i zdumieniem młodocianych oczu.

Upadła olbrzymia siła i skazana została na próżnowanie i zanik. Wykluczone było z tego

obrębu wszelkie marzenie. Rzeczywistość, która była minęła, przewyższyła wszystko, co

mogłoby się zawrzeć w najśmielszym marzeniu. Ta rzeczywistość była odkryciem nowego

świata, o którego istnieniu nie było wiadomo nic, nigdzie, nikomu. A teraz ta rzeczywistość,

ta obiecana ziemia, przestała istnieć bardziej bezwzględnie, niż znika sen po zbudzeniu. Były

chwile, że Ewa szarpała ręką rękę dla utwierdzenia się w pewności, że wszystko, o czym

myśli, jest w istocie, a ona wszystko dokładnie pamięta. To nie był sen. W zamian nasuwał

się dawniejszy świat. Tłoczyły się zapomniane rzeczy, sprawy, myśli sprzed tamtego

zdarzenia, sprzed dnia spowiedzi i poznania Łukasza. Stały się teraz te rzeczy złowieszcze a

nieprzebłagane. Otoczyły duszę jak zemściwy tłok szachrajów, którym prawo pozwala

bełkotać o zyskach. A prawo to — nadał im Łukasz. Oni! Gdzież tu iść? Jak tu żyć?

Poprowadziły ją dokądś samopas błądzące kroki. Z podniesioną głową i z mgławicami

źrenic w oczach szła dumając o sobie, jakby o czymś na zewnątrz bytującym.

„Kto ja jestem? Co ja czynię?„ — pytała samej siebie, zanurzając wywrócony wzrok w

ciemności wewnętrzne duszy. I odpowiadała samej sobie przez gęstą kratę wewnętrznych łez

w tej rozmównicy opuszczenia:

„Jestem samotna, pogardzona dusza. Jestem bez przyjaźni i pomocy. Stałam się, jak rzecz

bez wartości, na nic nikomu.

Wszyscy ludzie widzą mój grzech, który w sercu popełniam i który pragnę popełniać —

bez końca, bez końca.

Page 69: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

69

Tak mi dopomóż, Panie Boże mój! Ty mi dopomóż, który wszystko żyjące miłujesz, Ty, co

jeden wiesz prawdę... Grzech mój jest błękit, który mię ogarnął — Ty wiesz! — który mię

ramionami otoczył — Ty wiesz — opasał, objął. Grzech mój jest — oczy — i szelest — i

dźwięk przyciszonej mowy. Kocham mój grzech w sercu leżący i nienawidzę wszystkiego, co

mię odeń odwodzi. Poza nim jest zgniła ciemność i odrażająca śmierć.

Grzech mój jest krzywa linia rozkwitłych bzów, liliowy hymn, co się w zieloną ścianę

drzew tulił, gdym czekała...

Grzech mój to szelest brzozowych gałęzi, szelest niewysłowionego powabu, gdy wtedy

łagodny deszcz go uciszał. Słysząc go, nie słyszałam; a teraz przyszedł na serce moje... o

mowo brzóz tamtych poranków czekania!

Zwarte krzewy, coście się usuwały za wiatrem, kiedy miał przyjść, a nie przychodził...

Gdzież tu na świecie szukać ratunku? Do kogo iść i w którą stronę?

Nikt mi nic dopomóc nie może ani poradzić. Jestem obarczona ciężarem ponad siły.

Smutek wytarga ze mnie wszelką moc. Wszyscy widzą moje omdlenie, przepatrują mój

grzech ukryty i sprawia im to nędzną radość. Chcieliby pokrzyżować w ciemności drogi,

przestawić znaki, zmylić sens myśli moich. A nade wszystko wyrwać serce, wyrwać serce...

A ci, co by mi pomóc chcieli — nie mogą. Jest to sprawa między mną samą jedną i moim

losem. Los wygrał sprawę. A ja moją dolę przegrałam. Jestem skazana... A cóż z tego, że

nieszczęśliwy jest więzień skazany i litość budzi, kiedy osądzony jest i przeklęty?„

W tej chwili, gdy tak szła niosąc w sobie bezlitosne i miłosierne moce, co jak siostrzyczki

za umarłą siostrzyczką płaczą albo jak zbóje w karczmie wśród publicznych dziewek szydzą,

znowu trafiła pamięcią, jak gdyby w wybuchową minę, na te słowa listu:

„Nigdy nie dotknąłem ustami ust Twoich, nie dotknąłem ustami nawet Twej ręki„.

Porwał ją krzyk i białowargi szept tych wyrazów, dwa symbole jednoznaczące

niewątpliwej prawdy.

Ujrzała całą ich głębokość i ogrom, może bardziej niezmierny, niż go widział ten, co pisał.

„To prawda...„ — szeptała sobie, brodząc przez chichot, idąc wciąż w świat. „Nigdy nie

dotknąłeś ustami moich ust. Ani ja twoich„.

Za prawdą tą taiła się, jak hiena, chwila obłąkania z rozpaczy. Obrażała teraz Łukasza

tysiącem krzywdzących podejrzeń i tysiącem posądzeń. Wbiegła w bramę jakiegoś domu i

oparła o mur głowę, bo coś w tej głowie kipiało i paliło czaszkę, a myśl wysadzało z kolein

rozsądku. Wywinęło się znikąd (wówczas, gdy tam stała) proste i rozumne marzenie o

śmierci. A w marzeniu tym była słodycz — i ani cienia bezmysłu. Był to wyłom, którędy

można wyjść z labiryntu potwornych ruin, szczelina wskazana przez dobrotliwą rękę

ohydnego żebraka, co w rowie między pokrzywami spał... Bez tej myśli o śmierci nie.

mogłaby już żyć. Teraz na wiotkich skrzydłach cichych rozmyślań o rodzaju śmierci, o jej

miejscu i czasie, poczęła kołysać się w przestworze nieszczęścia.

Page 70: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

70

Szła ku domowi zadumana, z oczyma zatopionymi w olbrzymiej pustce niebios. W pobliżu

domu przypomniała sobie inny werset straszliwego listu.

Powtarzała szeptem:

„Jestem jednym z najsilniejszych ludzi na świecie. Nie — nie! Jestem najsilniejszy ze

wszystkich mężczyzn na ziemi".

I te słowa stanęły przed nią nie jako dźwięki, lecz jako oczywista i dotykalna, niemal

bryłowata postać prawdy samej w sobie. Zadrżała w obliczu tej prawdy i byłaby gotowa

upaść na twarz przed jej majestatem.

„Jesteś najsilniejszy na świecie — szeptała w zachwyceniu. — Rzuciłeś mnie, mnie, którą

tak kochały Twoje czarne oczy! Mnie, która byłam w Tobie i byłam Tobą. Wyrwałeś mnie ze

swej piersi, jakbyś serce bijące wyrwał sobie nieustraszonymi rękoma.„ Usta do zimnego

wapna ściany, za którą spałam, przykładałeś na pożegnanie. I całowałeś śmierć. A ja

nieszczęsna nie wiedziałam! Czemużem się nie ocknęła i nie uczuła, co robisz! Nie zechciałeś

widzieć mię więcej. Ostatniego spojrzenia odmówiłeś i mnie, i sobie. O, jesteś silny! Przed

Twoją milczącą wolą nie mogłoby się oprzeć nic ani na ziemi, ani na niebie. Ty panujesz nad

ziemią, nad sobą i nade mną. Jakże cię uwielbiam! Kazałeś mi zapomnieć, a Twój ostatni

uczynek nie prowadzi do celu! Panie mój! Twój rozkaz — tylko ten jeden — nie będzie

spełniony. Przenigdy! Umrę.

Będę tak samo silna i mężna jak Ty. Gdy trupa mego wywloką z dołu śmierci i rozpoznają,

przeczytasz sobie o tym w gazecie. Będziesz wiedział, coś zrobił! Wtedy wszystko

zrozumiesz, Ty, silny — coś zrobił. Ty, coś nigdy nie pocałował mię w usta..."

Pomimo że wróciła do domu o parę. godzin później niż zwykle, nie pytała jej matka, gdzie

była i co robiła.

W pokoju było ciemno. Stary pan siedział przy otwartym oknie. Kulawy samowar jeszcze

sapał w ciemności. Ewa nie piła herbaty i nic nie jadła. Szybko rozebrała się nie zapalając

światła i zajęła swe legowisko za parawanem. Pierwszy to raz w życiu wydało jej się w tym

domu podle i nędznie. Wieczór był parny. Czuła zaduch mieszkania i podwórza, odczuwała

fizycznie nędzę plugawego bytowania. Okryła głowę lekką kapą, jakby chcąc ukryć przed

sobą świat. Porwał ją wnet nagły sen, twardy sen młodości zmordowanej przez nieszczęście.

Upadła ciałem i duchem, niby kamień w bezdenną toń czarnej wody. Nierychło w nocy —

z tego niebytu, z czarnego otworzeliska głębiny począł wywijać się sen dobrotliwy o czymś

niebywałym, o czymś innym od naszego ziemskiego świata. Zaniosły ją tajemnicze potęgi na

inny świat, prawdziwie na inny glob, na odosobnioną w przestworach ziemię. Czuła lekkość

w sercu swym, jak po długotrwałym płaczu w samotności, gdy się uśmiechnie znowu dola.

Nic nie wiedziała o nieszczęściu swym ani o męczarni serca. Snu tego nigdy później nie

mogła sobie uprzytomnić ani przypomnieć. Wiedziała tylko o błogosławionej rozkoszy, która

była w nim od początku do końca.

Page 71: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

71

Aż oto dotknęło ją nieubłaganą ręką przebudzenie.

Siadła w kucki na posłaniu i chciała dłonią powstrzymać łoskot serca. Jeszcze nic nie

wiedziała... Pierwsza myśl wionęła ku niej z ciemności, jak czyjś czarny szept:

„Łukasza nie ma!„

Objęła ją rzeczywistość rozpaczy obiema rękami za rozpuszczone sploty włosów.

Zanurzyła w nie mgliste, chude, koślawe palce. O, któż opowie o wybuchu powstającym

znikąd, z dna serca! Podniósł się niepowstrzymany, nie zapowiedziany niczym, na obraz

drżenia, co wstrząsa skorupę ziemi przed wylewem wulkanu.

Ewa trzęsła się w potach, błagając, żeby tylko aby ten wybuch przeszedł szczęśliwie,

przeminął i ustał.

Przechodził. Po nim westchnienie spadało na piersi — ni to kamień rzucony zza płotu przez

niewidzialną rękę mściciela. Śniła się krótka chwila pociechy, pociechy błękitnej jak niebiosa

między śniadością obłoków.

Ale, jak niknie jasne niebo wśród nawałnicy, tak nicestwiała w obumarłym sercu pociecha.

Coś niepochwytnie szelestne, idące zza ramion, zdawało się szeptać, wpół śpiewać na nutę

współczującą, nie wiedzieć jaką, a okrutną jak ciosy rzemienia:

„Nie — nie — nie!„

Głowa opadła na ręce i leciała ku ziemi jak głaz z wysoka rzucony wzgardliwą ręką.

Poczucie wzgardy na miejscu tym, gdzie były ołtarzowe róże i gdzie stał ołtarz — nie było do

udźwignienia. Oczy nabrzmiały od łez, serce biło szybkimi ciosy, biegło w bezgraniczną dal,

jak wygnaniec po twardym gościńcu ziemi cudzej.

Nigdzie oparcia, nigdzie podstawy do wzmocnienia się duchem. Wszystko zawiodło. Tylko

łkanie nocne, zduszone przemocą w piersiach... Tylko łkanie, ostatni pocieszyciel...

ROZDZIAŁ X Dnie, tygodnie, miesiące...

Ewa nie miała najdrobniejszej wiadomości o tym, co się stało z Niepołomskim. Poczyniła

była wszelkie możliwe starania. Na jakie tylko mogła wpaść domysły — wszystko

wyzyskała. Była w biurze adresowym, w biurze paszportowym, posyłała zapytania do pism

codziennych...

Zewsząd otrzymała odpowiedzi jednobrzmiące: — nie wiadomo. W biurze adresowym —

jakże to drżała, kiedy wywoływano nazwisko Niepołomskiego! Powzięła wiadomość, że

wyjechał z Warszawy. Wróciła tedy do tego właśnie miejsca, skąd wyszła. W odpowiedziach

od redakcji podawano już to stare adresy w Paryżu i Londynie, już odpowiadano krótko i

węzłowato: — nie wiadomo. Utworzył się dokoła duszy jak gdyby spisek, jak gdyby

Page 72: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

72

sprzysiężenie ludzi, zmowa instytucyj, rzeczy, zwarty kartel bezlitosnych okoliczności,

popierających się wzajem wszelkimi siłami w tym jedynie celu, żeby nic nie można było się

dowiedzieć o Niepołomskim. Zdawała sobie sprawę z tego, że to przecie jest złudzenie, a

jednak, gdy przychodziła skądkolwiek odmowna odpowiedź — witała ją z uśmiechem

pogardy: „wiem, wiem, przyjaciele, co mi powiecie..." Przyszła szybko do przekonania, że

Łukasz umarł. Ale i o śmierci nie było nigdzie w świecie otaczającym wzmianki, pogłoski,

echa wieści... Ewa przeżyła to skwarne lato w pracy bez wytchnienia.

Gdyby nie martwe i ślepe godziny mechanicznych dodawań olbrzymich kolumn,

sprawozdań z podziału należności za przewóz towarów przez rozmaite linie kolejowe, byłaby

oszalała. Toteż robiła zaciekle, zapamiętale, dwa razy, trzy razy więcej niż dawniej.

„Odstawiała„ po trzy, a nawet po cztery normy dziennie bez podniesienia głowy znad

papierów i bez oderwania myśli. Nie była w stanie pozwolić sobie na jedną chwilę czasu

„swobodnego„. Jej czasy swobodne zapełnione były korowodami myśli podobnych do trupich

głów w ślubnych welonach. Spostrzeżono jej zimną pilność, doskonałość jej wykazów,

nieomylność rachunków, ogrom pracy i nadmiar gorliwości. Zarobiła w tym czasie wprost

„olbrzymie sumy". Otrzymała zapewnienie najbliższego awansu. Naczelnik biura przyszedł

do wniosku i przebąkiwał, że najoczywiściej „norma" dziennie jest ilością za małą, skoro

pracownik może wykonać tyle, co panna Pobratyńska.

W tym samym czasie Ewa poczęła się „stroić" (jak twierdziła jej siostra Aniela). W

rzeczywistości poczęła ubierać się wykwintnie i subtelnie. Suknie jej nie były oczywiście

drogie, bogate i uderzające, niemniej jednak dobrane i obmyślane ze smakiem i niezwykłą

pieczołowitością. Nadto — były uszyte w pewien osobliwy, można by powiedzieć,

arystokratyczny sposób. Na ulicy Ewa robiła wrażenie panny z wyższego towarzystwa. Ta

skłonność do ozdobności stroju zjawiała się powoli, rosła i dojrzewała. Była w tym doza

zemsty, przechodząca aż w dziedzinę cynizmu.

Opuszczona, doznawała w tych skwarnych czasach wszystkich walk aniołów ciemności i

wszystkich aniołów światła.

Sama była zwolna, zwolna przemieniona w duch cienia. Dusza jej nie miała już w sobie nic

takiego, co ludzkie frazesy zowią kategorycznie cnotą albo występkiem. Szła po ruchomej i

sypkiej granicy między dobrem i złem, jakby po grani wapiennej Giewontu. Kochała cień,

sekretność i niejasność swych myśli i z lubością przebywała w samej sobie. Znajdowała

rozkosz w myśleniu samoistnym, bezpośrednio wysnutym z patrzenia niezmrużonymi

oczyma w świat. Brała ów cały widoczny świat w swój umysł i mięsiła myślą jego odbicie.

Dawniej bała się jak śmierci tego, co nauczono ją zwać występkiem. Teraz najskrajniejsza

potworność warszawskiej ulicy nie stanowiła dla niej przedmiotu pogardy. Boleść i siła

zmagały się w duszy i rosły ciągle. Nad wszystkim górował śmiech z życia. Śmiała się po sto

razy na dzień z Łukasza i jego „wielkiego czynu„, ze siebie tak głupio tęskniącej, z

podeptanego kurczęcia, z biedy ojca, z pracy matki, z ciężarności siostry,, z posłańca-

tabetyka, podrygującego z ulicy w ulicę pod ciężarem pakunku, z beznosej żebraczki i z

paralityka o białych oczach, wiezionego w wózeczku.

Page 73: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

73

Kochała się teraz w Łukaszu do szaleństwa. Ale odmiennie, zgoła inaczej. Już on teraz

prawie na ziemi nie istniał. U tych krańców tęsknoty stał się zeń nieistniejący bóg, jakowyś

Hermes Trismegistos, który, rozkazawszy duchom, braciom swym, żeby mu za świtę służyli,

wstąpił na gwiazdy. Dla sprowadzenia go na ziemię sprzedawała mu się, czyniła mu w sercu

ofiary, ustępstwa bez końca i bez rachuby. Obiecywała mu w marzeniach rozkosze raju,

byleby przybył. Śniła o tym, żeby zostać jego służebnicą, pragnęła nocami rozkoszy cielesnej

z nim, grzechu tajnego, który by złączył duszę jego z jej duszą w potępionej wieczności.

Patrzyła obojętnie, jak dusza dawna, dusza miniona — szatanieje. Patrzyła ze śmiechem, jak

wśród szamotań dusza brnie z występku w występek, jak popełnia miliony nie znanych jej

grzechów — i pragnie wciąż nowych. Cóż z tego, że grzechy te popełniała tylko myślą, tylko

żądzą i wolą, kiedy one owładnęły już sercem. Leżały zamknięte w sercu, gotowe do

wybuchu, jak iskry w zimnym krzemieniu. Przyszła wreszcie do niejakiej granicy i

powiedziała sobie, że życie może nie istnieć, może się nie rozwidniać jutro, byleby istniał

jeden dzień z nim, dzień dzisiejszy. Życie — to dzisiaj!

Gdybyż mogła wiedzieć chociaż tyle, że umarł. Gdyby umarł, odebrałaby sobie życie i

wynalazła go w piekle czy w niebie, w raju czy w Azgardzie, wszędzie, gdziekolwiek jest.

Ale jakże umrzeć, jeśli on żyje na świecie? Żyła tedy lichwą wydartą z ostatnich okruszyn

nadziei. Z okruszyn tych częstokroć wystrzelały nagłe złudzenia, olśniewające kraje, nieznane

ziemie. Z założeń tysiąckroć drobniejszych niż ziarenko nasienne rezedy rosły baobaby

ufności, cudne wielkokrzewy, zbudowane cudownie i nie mniej ściśle niż systemat

Schellinga. Ale kiedy indziej w tę metafizykę odtrącenia wpadały efemerydy potwornych

impulsów, ciosy tajemniczych poduszczeń do aktów niesłychanej zemsty... Jedno częstokroć

wspomnienie gestu, powiewu, jęku — nie dostrzeżone czasu dni szczęśliwych — zasiane

teraz ręką szatana w ciemności, uderzało w piersi jak nóż, przez tygodnie...

Ewa stała się niewymownie piękna. Gdy pospiesznie szła ulicą, zatopiona w sobie,

wyniosła, ze wzrokiem jakby wywróconym na nice i zatopionym w światach duszy — nie

było mężczyzny, który by jej nie ścigał wzrokiem i westchnieniem. Były to oczy ptaka

konającego, przyćmione przez powieki jak przez całuny. Stała się blada, zimna, wysmukła,

przedziwnie mściwa, jak Diana. Jeżeli na kogo wzrok jej padł, to przeszywał zapalczywym

ogniem ducha — na śmierć, niby strzała srebrnego łuku siostry Apollina. Zimne błyskanie

nieprzebłaganych oczu i wzgardliwy uśmiech — to najczęściej miała dla ludzi.

Wędrówki z domu do biura i z biura do domu były dla Ewy najprzykrzejsze. Wówczas

rozwijała się najuciążliwsza praca wspomnień, obliczeń, zrównań bieżącego dnia i dni

dawnych, nędznych małostek i nieskończoności, niewiadomych godzin marzenia i

wiadomych, świeżo poznanych wielkości bieżącej godziny — wszystka niezgłębiona, nie

mająca początku ni końca matematyka osamotnienia. Były pewne przysłowia, które Ewa

powtarzała często jako doskonałą dewizę swego życia, jako słowo wszechobejmujące. Co

rana, spostrzegłszy w sobie coś nowego, mówiła to słowo, stwierdzała z gorzkim cynizmem:

„Im dalej w las, tym więcej drzew". Szła coraz dalej w nieprzebyty las życia.

W ciągu tego okresu czasu kilkakrotnie doznała wstrząśnień, których później lękała się

drżąc na całym ciele. Pewnego razu, idąc po południu ku domowi, pełna usiłowań, żeby

Page 74: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

74

wyrobić w sobie chociaż jakiś chiński cień charakteru, rzuciła okiem na tramwaj

przejeżdżający i na jego szczycie ujrzała olbrzymimi literami wypisane słowo „Łukasz". Było

to ogłoszenie jakiegoś sklepu czy stowarzyszenia. Drgnęła wtedy, uderzona b ezlitosnym

prądem i na pół zabita, odrętwiała, w paraliżu duszy przywlokła się do domu.

Kiedy indziej, gdy siedziała na „swej" ławce w parku, poddana mocy prawdziwie

żywiołowych nasyceń zgłodniałych uczuć pewnikiem, że inni ludzie także kochają

nieszczęśliwie, nienawidzą, cierpią, są nieszczęśliwi, gniją po szpitalach. i umierają —

usłyszała nagle w rozmowie dwóch przechodzących jegomościów zdanie jak odpowiedź:

„Życie życiem być musi, śmierć korzysta z praw śmierci„. Zdanie to każdą sylabą przywarło

do duszy tak nieodparcie, jak głowonóg-ośmiornica przywiera do żywego ciała kostnymi

ssawkami.

Najcięższą wszelako chwilę stanowiło przejście z matką. W parę dni po wyjeździe

Łukasza, w czasie kiedy nie obchodziło jej nic, kiedy była najstraszliwiej „wichrem

porwana", w chwili powrotu do domu spostrzegła na bramie kartę z oznajmieniem, że pokój

jest do wynajęcia w mieszkaniu rodziców. Bez jednej myśli w głowie, z furią w sercu,

zdyszana wbiegła na schody, przycisnęła dzwonek... Ledwie mogła doczekać się... Gdy

wtargnęła do mieszkania, natychmiast wyciągnęła matkę na korytarz i obcesowo zapytała

patrząc jej prosto w oczy:

— Mama ogłosiła, że jest do wynajęcia pokój?

— No, ogłosiłam.

— Ten pokój?

— Ten.

— Pokój Niepołomskiego? — nastawała wbijając w matkę oczy jak noże.

— Czyś już zupełnie oszalała?

— Nie oszalałam, nie! Ja nie dam wynająć tego pokoju! — wycedziła przez ściśnięte zęby.

— Pytam ci się, Ewa, czyś oszalała?

— Jeżeli mama wynajmie ten pokój, jeżeli do tego pokoju... pierwszy lepszy się wniesie, to

ja... Przysięgam mamie! Wyjdę na ulicę i, wie mama, pójdę z pierwszym lepszym!...

Stara pani nie spuszczała z niej oczu. Sama zbladła tak samo jak Ewa i trzęsła się tak samo

jak ona. Chwyciła córkę za obie ręce i wciągnęła ją do pustego pokoju Łukasza. Tam ją

oparła plecami o mur i w oczy zaczęła jej szeptać:

— Musisz o nim zapomnieć, musisz, musisz! Zginiesz, jeśli nie zapomnisz!

— To zginę!— odpowiedziała Ewa jednym prawdogłośnym okrzykiem. — Mama myśli,

że zginąć — to dla mnie przestrach? Dla mnie zginąć!... Podła jestem sobaka, że jeszcze żyję!

Page 75: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

75

— On nigdy, nie dostanie rozwodu — mówiła stara nieodwołalnie. — Sprawdzałam sama

w konsystorzu, chodziłam do jego adwokata. Ty myślisz, że ja jestem taka głup ia jak ty.

— To niech nie dostaje. Nie dbam o rozwód!

— Więc o cóż ty dbasz? Zastanów się i powiedz, czego chcesz?

— Niczego od was nie chcę.

— Nie wróci do ciebie nigdy — przenigdy. — Dopięła mama swego, więc cóż jeszcze?

— A bo musisz zapomnieć!

— Długo mama pożyje, żeby tego doczekać.

— A kiedy musisz!

— Nie! "Nie zapomnę go nigdy — przenigdy! — szeptała w szale z zamkniętymi oczami, z

uśmiechem. — Choćby bił, choćby mię kopał nogami, choćby mię włóczył za włosy po ziemi

— będę go całowała po rękach, po nogach, będę go wielbiła do ostatniego tchu! Żebym go

tylko mogła zobaczyć, och, żebym go mogła zobaczyć! Wie mama teraz? — pytała z okrutną

kokieterią.

Stara zakołysała się, zaszlochała w sobie. Twarz jej skrzywiła się boleśnie. Rzekła po

chwili:

— Pleciesz bez rozumu. Jesteś zupełnie zwariowana, więc ja od dawna i wciąż myślę za

ciebie. Dniami i nocami, dniami i nocami. Rozumiesz mię, czy nie? Ja myślę za ciebie bez

ustanku.

— Nie potrzeba.

— Czego nie potrzeba?

— Żeby mama...

— A kiedy ty jesteś moje dziecko. Ja cię na świat wydałam, ja ci darowałam to życie.

Twoje życie to ja ci dałam. Gdyby nie ja — nie byłoby cię w tej chwili.

— To niech je sobie mama z powrotem zabierze — to życie! Jeśli tak należę do mamy, to

niech mię mama zabije. Ach, żebyście wy mnie zabili, wy, dobroczyńcy!

— Ja po nocach nad tobą czuwałam, kiedyś była tylą kruszyną. A teraz, jakeś jest kobietą

dorosłą, to ja mam iść precz od ciebie? Rozumiesz ty, co mówisz?...

— Nic teraz nie rozumiem.

— To ja też za ciebie pracuję teraz rozumem, tak samo jak wówczas, gdyś miała pięć

miesięcy i rok, i dwa, i dziesięć.

Page 76: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

76

— Kiedyś wszyscy dorastamy, starzejemy się. Nikt nie jest dzieckiem przez całe życie, od

kolebki do starości. I mama niegdyś była dzieckiem... I ja już nie jestem dziesięcioletnim

dzieckiem.

— Ale tego nie wiesz o życiu, co ja.

— A mama nie czuje nic z tego, co ja czuję. Ani najlżejszego drgnienia serca.

— I o tym wiem, co czujesz, bom przeżyła życie i także byłam zakochaną dziewczyną.

— Nie, nie kochała mama tak jak ja.

— Skądże wiesz?

— Bo nie stałaby mama teraz nade mną jak straszny kat. Straszny, bezlitosny kat! Mama to

wygnała stąd Łukasza pod pozorem troski o mnie, dla mego — cha-cha-cha! — szczęścia.

Mama to może wymówić słowo, mamie to może przejść przez usta, zmieści się w piersiach,

mamie! — to słowo: „musisz zapomnieć"? Jego zapomnieć, Łukasza zapomnieć!

— Ja ci nie każę, ja cię tylko chcę chwycić za ręce i prowadzić precz od przepaści. Musisz

zapomnieć, bo inaczej przepadniesz. Ty o tym nie wiesz, a ja wiem doskonale.

— A ja wolę zlecieć w przepaść...

— Wszystko przemija. I ten twój nastrój przeminie. Jesteś młoda, jesteś do ludzi podobna.

Na świecie żyjesz i wśród ludzi. — Nastrój mój — przeminie!...

— Wszystko przemija.Rodzice zapominają o dzieciach. Wiesz ty, co znaczy to słowo?

Widzisz, że nie wiesz, nie wiesz! Kiedyś dopiero zrozumiesz, co się zawiera w takim zdaniu:

Rodzice zapominają o umarłych dzieciach. Dzieci zapomną o matce, co za nimi aż do

szaleństwa przepadała, której serce po milion razy przeszywał czarny słupek rtęci pokazujący

gorączkę. Chodziła nocą bosa i półnaga podsłuchiwać oddechy, czatowała rankami na

przebudzenie, była jak pies wierna, a noc tylko ciemna wie, ile dla nich przecierpiała. Serce

jej było pragnieniem ich szczęścia, ręce były narzędziami do budowania ich dobrej doli...

Zapomną jak o rzeczy nieużytecznej, zniszczonej, starej, niemiłej, gdy będzie sama twarz w

twarz ze śmiercią. Odejdą z uśmiechami zwróconymi do życia, do pierwszego pięknego

przechodnia. I zapomną... Mężowie zapominają o żonach, które im poświęciły pierwsze bicie

serca miłującego i im się tylko oddały. Szaleją, biją czołami o mur, pistolet przykładają do

skroni. Zapominają...

— A są tacy, co nie...

— Wszystko odchodzi pod dach Wiecznego Boga. Do tego strasznego składu, gdzie już po

wtóre nic nie odszukasz. A ja ci tak dzisiaj radzę — żebyś go Całkiem nie zapomniała, bo już,

widać, na nieszczęście, nie zapomnisz; ani zbyt mocno nie pamiętała, bo nędznie zginiesz.

Weź to do serca i pracuj nad sobą. Dzień i noc pracuj!

Ewa w szlochach oparła głowę na piersiach matki. Stały długo, łkając, wcielone duchem i

ciałem jedna w drugą, jakoby na nowo jeden, oplątany krwionośnymi żyłami, nierozdzielny

Page 77: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

77

twór natury. Ewa ocknęła się pierwsza. Zalane łzami oczy utopiła w oczach matki. Usta,

jakby krwi pełne, ledwo, ledwo szeptały:

— Mamo, ja wezmę ten pokój! Będę za niego miesięcznie tyleż samo, co on, płaciła. Tu się

przeniosę i zamieszkam. Ja potrzebuję być sama. Będę zarabiała jeszcze więcej, jeszcze

więcej. Przecie zarabiam tyle, że mogę to samo zapłacić, co on.

Stara pani patrzała ponuro w ziemię. Mruknęła:

— Niewiele ci to pomoże, a nam krzywda.

— Więc ja już nigdy nie będę człowiekiem? Żebym trzysta rubli zarabiała miesięcznie, to

także muszę siedzieć za parawanem? Wiecznie wasza, wasza...

— A bierz sobie, bierz pokój! Blisko dwieście rubli rocznie jak w błoto rzucił.

Ci-devant piękność wyszła z pokoju,- wyniośle podnosząc głowę. Tegoż jeszcze dnia Ewa

przeprowadziła się do pokoju zajmowanego poprzednio przez Niepołomskiego. Umieściła

tam wszystkie swe rzeczy, cały swój dobytek. Pościel zasłała na żelaznym łóżku w taki sam

sposób, jak było u niego. Rzeczy, które były w użyciu tego lokatora, ustawiła z pietyzmem.

Po powrocie z biura, zamknięta na klucz, całymi godzinami zajmowała się czyszczeniem,

myciem, podklejaniem tapet, malowaniem podłóg itd., aż doprowadziła ową izdebkę do stanu

jakiejś niewypowiedzianej doskonałości i niewątpliwego uroku. Zmieniła to miejsce w

świątyńkę czy muzeum. Stare, tandetne graty stały się niemal piękne i dziwnie w swym

prostactwie szacowne na lustrzanej podłodze, wobec nieskalanych ścian i przezroczystych

okien. Pokój ten pełen był zapachu kwiatów i subtelnych perfum. Na ścianach zjawiły się

dwie ryciny niejako wydobyte z listów Łukasza Niepołomskiego a po długich

poszukiwaniach i za drogie pieniądze zdobyte u antykwariuszów. Jedna z nich — to był

Otello, zbliżający się w nocy do Desdemony, piękny sztych angielski — druga, to portret

Alfreda de Vigny.

Nikt z domowników nie przekroczył ani razu progu tego pokoju. Doprowadziwszy go do

stanu doskonałości właścicielka zamknęła drzwi na klucz dla wszystkich bez wyjątku. Drzwi

były zamknięte pod jej nieobecność. Nie odmykała ich również, gdy była u siebie. Sama

sprzątała. Były tam książki, których mnóstwo chłonęła teraz, już to wypożyczone z czytelni,

już nabyte. Miała w zamknięciu swe listy.

Żyła tak miesiącami w zupełnym odludziu, „nic nie mówiąc„ — to znaczy nie wyjawiając

ani jednej sylaby olbrzymiej pieśni swej duszy; żyła na pustkowiu, jakby w celi, w lesie czy

niedostępnych górach.

ROZDZIAŁ XI Dni powszednie, w znacznej części wypełnione pracą biurową, mijały łatwiej, ale niedziele

i święta... Dni świąteczne były długie, pełne smutku potężnego jak noc, smutku, który nie

ustępował przed, najtęższym wysiłkiem woli-potęgi, jak noc nie ustępuje przed sztucznym

Page 78: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

78

światełkiem człowieczym — smutku, co odchodził wówczas dopiero, gdy dopełniła się jego

niewiadoma miara. Rano w niedzielę Ewa zazwyczaj szła do czytelni publicznej. 'W ciągu

dwu, trzech godzin przeglądała czasopisma z ostatniego tygodnia.

Na jesieni, już w drugiej połowie września, trafiła się pewna niedziela niezwykła. Ewa dość

już długo czytała i powzięła zamiar, żeby wyjść. Sala czytelniana, pełna kurzu, szelestu,

kaszlu siedzących bibularzów, poczęła ją nużyć. Jeszcze jedno jakieś czasopismo tygodniowe

— i koniec zabawy. Powrót do domu... Wyciągnęła rękę po pismo, mając już wyryty w

mózgu obraz ruchliwej ulicy, potwornej i obcej ulicy, obraz podwórza, schodów, drzwi do

mieszkania. Przed oczyma miała szpalty równie obce, cudze, odpychające jak obraz ulicy.

Czuła poza sobą tłum wszędzie obecny, ścigający samotność, tłum natrętny, tłum-goniec i

donosiciel... To wszystko, co było w życiu i w pismach, nie miało z nią, z jej sprawami, z jej

„kwestią", z piekielnymi artykułami jej życia — żadnego zgoła łącznika. Zaczęła czytać

artykuł w naukowym tygodniku. Przeczytała. Nuda, nuda... Odwraca kartę, żeby zobaczyć

następujący artykuł, rezerwuar nudy innego pokroju...

I nagle — trzask w głowie, płomień w oczach, szum w uszach. U dołu artykułu podpis —

Łukasz Niepołomski. Nieci się w piersiach początek pożaru, cichy ogień. Jego wężowe języki

pełzają wokoło czaszki, wskakują we włosy. Wicher radości buchnie w ów ogień. Adres

redakcji...

Złożyła ostrożnie pismo i bez szelestu wyszła. Szum w głowie... Na ulicy powzięła

decyzję, żeby iść niezwłocznie. Kiedy indziej, ulegając wrodzonemu uczuciu nieśmiałości,

byłaby kwadransami wahała się i trwożyła. Teraz wbiegła na schody i nacisnęła dzwonek jak

do własnego mieszkania. Otworzył drzwi stary służący, z którego oczu, policzków, czerepa

życie już wszystko wyjadło. Martwe oczy — szczera ziemia... Obudził w Ewie wstręt-

przeczucie, jak widok glisty czy rozdeptanego ślimaka.

— Czy pan redaktor jest W domu?

— Niedziela. Pan redaktor nie przyjmuje.

— Proszę podać mój bilet.

Rozdeptane oczy patrzą na ów bilet, później w twarz osoby z takim zainteresowaniem,

jakby patrzyły w otwarty i wystygły piec. Dwie duże srebrne monety.

Poszedł.

Nie ma go, nie ma, nie ma!

Ewa marzy. Kombinuje, kłamie, obmyśla niestworzone historie, składa na poczekaniu

ambaje, chwyta z przestworza duby smalone i odrzuca jako nieodpowiednie. Jeżeli jej ten

dureń nie przyjmie? Co wtedy robić? Jak wtedy postąpić?

— Pan redaktor prosi.

Page 79: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

79

Gabinet redakcyjny. Stosy piśmideł wszelkiego rodzaju. Wycinki, notesy, czerwony

ołówek. Kurz. Nuda. Kołatanie ściennego zegara...

Usiadła na fotelu obok biurka. Poprawiła włosy, bluzkę, wysunęła bucik w taki sposób,

żeby go pan redaktor spostrzegł od razu i nie odprawił z kwitkiem. Marzyła wówczas:

„Łukaszu, przyjdź, Łukaszu...„

Czekała w rozterce, w dreszczach, wśród kąsających i tkliwych obaw — pięć minut,

dziesięć, kwadrans.

Nareszcie otwierają się drzwi.

Redaktor, z grymasem gniewu, zakładając na nos binokle, ukazuje się jak Wotan wśród

ogniów górskich.

Ewa spostrzega to podstarzałe, ślepnące, łysiejące, na poły bezzębe, wiecznie na pniu

podcinane przez „wrogów„ megalomaniactwo. Twarz jak stronica zadrukowanej bibuły,

dostojne oblicze, zszarzałe wśród szpalt, „zasad„, plotek, oszczerstw, korekt i knajpianego

dymu. Ironia, wyniosłość, cmokanie dziurawymi zęby, pochrząkiwanie, idące zarówno z

niezgłębioności intelektu jak i ze „stłumionych wierzchołków„. Ale nawet te lubieżnie

plotkarskie oczy, zupełnie godne binokli w złotej oprawie — spostrzegają. Na zmiętej twarzy

maluje się rozmarzenie i romansowiczowskie zainteresowanie: — Początkująca literatka?...

— Czym mogę służyć? — mówi redaktor ozdobnym szeptem, wśród zgniłych uśmiesząt,

pełnych obietnic sięgających jak można najdalej.

— Raczy pan redaktor darować, że ośmieliłam się zabierać jego czas, tak dla nas drogi. Ale

sprawa wielkiej wagi... Zmusiło mię to do" śmiałości...

— Proszę uprzejmie... — mówi z dobrocią potentat, kierownik opinii, zajmując nie tylko

właściwą, lecz i taką pozę w bajecznym krześle z poręczami, ażeby najmniej było widać

talerz łysiny.

— Jestem studentką z Paryża...

— A... bardzo mi przyjemnie...

— Wracam właśnie z wakacji z powrotem na studia. Mamy jechać w kilka osób. Jedna z

koleżanek poświęca się specjalnie antropologii. Pracowała już dawniej pod kierunkiem pana

Niepołomskiego. Właśnie ta koleżanka, która została jeszcze na wsi, poleciła mi dowiedzieć

się, gdzie obecnie znajduje się pan Niepołomski. Miał i on obecnie jechać do Paryża...

Szukałam adresu tego pana na wszystkie strony i nie mogłam dowiedzieć się nigdzie.

Nareszcie poradzono mi, żeby się udać do szanownego pana redaktora, trzymającego dłoń na

pulsie naszego naukowego życia...

— Niepołomski — mówi redaktor sięgając po mały notes z półeczki biurka —

Niepołomski mieszka obecnie... Zaraz... litera N.

Page 80: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

80

Ewa zatopiła oczy w podłodze, tuż obok dyskretnie ukrywanego pantofla władcy. Czekała

z miną obojętną, wśród łoskotu serca, które biło jak alarm wiejski w czasie pożaru.

— Niepołomski mieszka — aha — we wsi Zgliszcza, gubernia lubelska, stacja pocztowa

Puławy.

— Pan Niepołomski ma własny majątek? — pyta Ewa niskim, obojętnym i zimnym

głosem, notując sobie w myśli każdy wyraz, każdą sylabę, każdą literę.

— O, nie, nie! Uczony, literat polski — i własny majątek. Łaskawa pani zepsutą jest przez

stosunki paryskie. W naszym społeczeństwie — Boże drogi! Niepołomski jest po prostu

nauczycielem w; domu hrabiego Szczerbica, znanego dziwaka. Kształci dwu podrosłych

hrabiczów w umiejętnościach różnego rodza ju.

— Wobec tego należy chyba przypuścić, że za granicę nie pojedzie i że moja koleżanka

niepotrzebnie na niego czeka, a ja niepotrzebnie trudziłam pana redaktora.

— Boże drogi! z największą gotowością, z całym, proszę wierzyć, zapałem... Czy

Niepołomski pojedzie do Paryża? Nie wiem tego, ale można by napisać. Był tu niedawno,

lecz nic o tym nie wspominał.

— Był w Warszawie? Doprawdy? Jaka szkoda!... Można, się było porozumieć, kiedy za

pomocą listów... Nam się śpieszy bardzo. Czy dawno był ów pan Niepołomski?

— Był tu jakieś dwa tygodnie temu. Tak, jakieś dwa tygodnie temu... Ale wpadł tylko na

chwilę. A pani co studiuje, jeśli wolno zapytać?

— Medycynę.... — mówi Ewa, połyskując prześlicznymi oczyma, co wielkiego redaktora

przyprawia o niepokojące wzruszenie.

— Prawda, mam list od Niepołomskiego... Zapomniałem. A coś on tam wspomina.

Przepraszam, gdzież to ja mam ten list? Drukowałem w ostatnim numerze pisma artykuł,

nawet wcale, wcale niezły artykuł z zakresu antropologii... Gdzież ja mam ten list?

Redaktor przewracał stosy swych papierów. Znalazł nareszcie.

— A, jest. Coś tu wspominał, na co nie zwróciłem uwagi. Przebiegł list oczyma.

— A więc dobrze się składa. We środę wieczorem Ńiepołomski będzie w Warszawie.

Przyjedzie, jak pisze, na krótko wieczornym pociągiem, a nazajutrz rano wyjedzie z

powrotem. Ma być u mnie.

— Więc... we środę... wieczorem? To bardzo dobrze. Można będzie zobaczyć się z nim i

umówić. Wieczornym pociągiem kolei nadwiślańskiej.

— Tak jest.

Uprzejmym ruchem redaktor odszukał książeczkę z rozkładem jazdy, wynalazł

odpowiednią stronicę i rubrykę i głosem zachwycająco, aż do omdlenia grzecznym wygłosił:

Page 81: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

81

— Siódma dwadzieścia. Jeżeli pani życzy sobie, gotów jestem poinformować

Niepołomskiego o sprawie, gdy do mnie przyjdzie. A może pani tu zechce odbyć z nim

konferencję. Redakcja nasza jest do dyspozycji dla naszych dzielnych pionierek wiedzy. Ja

sam...

— Dziękuję, uprzejmie dziękuję. Zakomunikuję łaskawą grzeczność pana redaktora

koleżankom. Naturalnie, że najlepiej im będzie tutaj zobaczyć się z panem Niepołomskim. Na

wszelki wypadek zanotuję adres. A więc: Zgliszcza — pisała Ewa literami, które miotały się

na wszystkie strony — gubernia lubelska, poczta Puławy, dom hr. Szczerbica.

Za chwilę podniosła się z uśmieszkiem. Redaktor miał możność ujrzenia niezwykłych

oczu. Oczu tych nie podobna by było za pomocą sztuki malarskiej przypomnieć, nie można

by muzyką wyrazić. Jaśniały na wysokościach duszy jak gwiazdy w ciemnym niebie.

ROZDZIAŁ XII Niemal całkowite cztery dni.

Trwały te dni bez końca, były nieprzebyte w swej długości, a zawarły się w nich epoki

dziejów serca.

W ciągu tego czasu Ewa załatwiła mnóstwo spraw biurowych za siebie, kolegów i

koleżanki, odbywała po południu wielkie spacery do Łazienek, w kierunku Czerniakowa i w

Kierunku Woli. Pomimo wszelkich wysiłków nie mogła zabić, zepchnąć tych dni. Ulgę

sprawiała noc i twarde jej sny. Sny te były daleko bardziej rzeczywiste niż rzeczywistość.

Światy ukazujące się tam były miejscem pobytu odpowiednim dla duszy tęskniącej, duszy

cierpiącej, były jej kwietnym ogrojcem, jej ojczyzną i ziemią.

Rzeczywistość dnia osłonięta była welonem senności, kurzem gęstym i nieprzenikliwym.

Dusza tęskniąca nic prawie nie mogła zrozumieć z tego, co się działo naokół, i była obca

najzupełniej na tym świecie.

Jak potok z tamtej krainy, z ojczyzny snów, płynęły myśli w tajemnicy zrodzone,

nieprzerwanymi falami przez dzienny świat. Były to myśli samotne, niezależne, poddane

władzy sił nieznanych zgoła i dlatego dziwnie nie licujące ze wszystkim. Częstokroć nie

wiadomo skąd wypływały słowa:

Modrą wstążką po żółtym piasku cicha rzeczka płynęła...

A ponad tymi słowy, jak czarne motyle, a może jak błękitne, przejrzystoskrzydłe łątewki,

snuły się troski i nadzieje:

— Dokąd popłynie ta woda, dokąd popłynie? Czy popłynie do Tarpejskiej skały, czy

popłynie na jasną łąkę, gdzie „żółte jaskry i koniczyna różowa"?

Page 82: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

82

Przechodziły długie godziny głębokich dociekań, jakim sposobem się to stać mogło, że

powzięła wiadomość o. adresie Łukasza? Dlaczego się to stało?

Usiłowała odgadnąć, czy nie będzie szczęścia za dużo, jeśli go ujrzy. Czy nie wystarcza to

szczęście, które jest? Czy złe moce duchy ciemności, co ją trzymały w więzieniu przez

miesięcy tyle, nie wybuchną zemstą na nowo? Dochodziła do niezgłębionego urwiska: czy

pójść we środę na kolej? Żyła w takim postanowieniu godziny długie, mordercze, aż do

nowego kłębu postanowień. Tymi myślami, jak biedny ślepy robak systematem macek,

zbadała swą dolę wzdłuż, wszerz i naokoło. Przeszła wszelkie możliwe kombinacje zdarzeń,

obejrzała wszelkie wypadki. Nad najbardziej bolesnymi przypuszczeniami dumała w ciągu

godzin i mocowała się sercem z najbardziej srogimi ciosy. Wiedziała już, co przyjdzie uczuć,

gdy Łukasz nie przyjedzie, wiedziała również, co będzie z nią, jeśli się okaże, że ta cała

informacja redaktorska była omyłką, nieporozumieniem, niedokładnością.

Wiedziała, co czynić i jak żyć, jeśli Łukasz nie zechciałby z nią mówić i gdyby uciekł.

Wiedziała to wszystko.

„Jaka to pospolita rzecz — mówiła samej sobie — jestem zakochana w tym panu. Ja jestem

zakochana? Ja jestem? Czyliż to możliwe? Czyż to jest miłość?„

Ostatniego dnia, we środę, zaszła najdalej w pracy duchowej, bo aż do kategorycznych

postanowień, jak się zachować. Nie wiedziała, rzecz prosta, czy tego dnia i tego wieczora nie

wypadnie jej umrzeć... Wiedziała jednak, jak ma się zachować.

Postanowiła nie ukazać się. Łukaszowi. Wytargowała na złych duchach tyle, że niejako

zgodziły się na to, żeby go z dala ujrzała. Tak też wobec siebie na to przyzwoliła.

Zobaczy go z daleka, z daleka... Czegóż jeszcze? Wie, gdzie on jest. Czyż to mało? To już

wszystko.

Gdy minęły godziny biurowe i zaczęło się odwieczerze, Ewa dla uspokojenia się fizycznie,

dla uciszenia zupełnego nerwów, wzięła bardzo gorącą kąpiel. Powróciwszy z kąpieli do

domu, poczęła ubierać się jak na śmierć. Włożyła najczystszą, najpiękniejszą, pachnącą

bieliznę i najlepsze a najwytworniejsze swe suknie.

„Należy mężnie żyć i wspaniale umierać...„ — mówiła sobie wciąż, czesząc cudowne

włosy i. wdziewając jedwabny stanik. Była gotowa na jakie dwie godziny przed terminem,

przed ową godziną straszną i cudną.

Nie wychodziła jednak z domu. Pomimo kąpieli była niespokojna. Tarła wciąż ręce.

Zapominała. Gubiła rzeczy i myśli. Przez głowę i jakby przez włosy wiały wciąż dreszcze.

Tłukła się w ścianach jak motyl w skrzynce blaszanej. Padał jesienny deszcz. Dzień był

ohydny.

Krążyły nad ziemią czarne chmury, powłóczyste widma niedoli, głodu i śmierci. Błotne

kałuże stały na brukach, a ohydne, ciemne strumienie sączyły się w ściekach. Drzewa pod

batem wichru i deszczu sypały na ziemię poczerniały liść, który nogi ludzkie, wdeptywały w

Page 83: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

83

ziemię. Pnie i konary były oniemiałe, jakby pogrążone w lęku i spodleniu. Park, przez który

Ewa dopiero co biegła, ogłuchł, oniemiał, zestarzał się i znikczemniał. Szyby w oknie wciąż i

wciąż popłakiwały, zamazane długimi smugami...

Na trzy kwadranse przed nadejściem wiadomego pociągu Ewa wdziała na ramiona krótki i

lekki syberynowy paltot i otoczyła czarny kapelusz czarną, gęstą wualką; jak maska. (Wualka

miała u dołu szlak, niby ów pas na sukniach żałoby), Ogarnęła okiem raz jeszcze swój pokoik

— i chyłkiem wyszła z domu. Biegła szybko popod murami do stacji tramwajów. Tam

wyróżniła z trudem znaki idącego na dworzec nadwiślański i rozejrzawszy się starannie, czy

jej kto nie śledzi, wsiadła z pośpiechem. Tłok, który ją otoczył, gwar rozmów, widok osób

biegnących po zalanych chodnikach, równych taflach betonu, lśniących od światła

chwiejnych płomyków gazowych w latarniach — wysoko pouginanych kobiet, mężczyzn

schylonych pod parasolami — wszystko sprawiało na niej wrażenie jeszcze bardziej

podniecające. Jak wracać wśród tego wszystkiego, jeżeli nie przyjedzie? Oto pytanie.

Była jak w gorączce w ciężkim ucisku mocy ciała. Nie była zupełnie pewna, dokąd jedzie i

jakie jest jej uczucie: czy to radość, czy rozpacz? W pewnej chwili uczuła, że ona sama i

wszystek ten tłum spieszy, leci i gna na Powązki i że tam wszyscy stłoczeni, dusząc się i

mordując, runą w nieoczekiwaną, szeroko rozwartą paszczę ziemi. Szczególnie, kiedy

flegmatyczny tramwaj miarowymi ruchy przemierzał długość dzielnicy Nalewkowskiej, kiedy

cienie nóg przecinających lśniące tafle chodników stały się gęste jak sieć a szybkie jak od

drgawek, Ewę obskoczyły setki pytań: co robią ci ludzie, czemu tak drżą i po prostu szaleją w

swej pracy? I odpowiadała sobie, że zaiste na pytanie o życiu nie może odpowiedzieć nikt, bo

odpowiedzi jest miliard,' a na pytanie o śmierci odpowiedź jest jedna i dać ją może każdy

człowiek. Śmierć jest zgnicie w ziemi, przemiana ciała i sukien w gnój, w cuchnący gaz, w

ów straszliwy zapach Powązek, który była raz tam poczuła w upalny dzień majowy.

Nagle spostrzegła, że tramwaj wolno zawraca w kierunku dworca, a wkrótce ujrzała

ciemność szczerego pola. Już zeszła noc. Noc pełna wichru i siekących smug wody, noc pełna

złowieszczych pojęków w pustce nadwiśla. Noc strachu lecącego polem-pustkowiem. Oto

teraz ciemne powrósła, bolesne witki ostatnich pytań opasały mózg: — jak też tędy będzie

wracała?

Spojrzenie w ciemności życia, szybkie jak błyskawica. Sciśnienie serca trwające długo.

Sciśnienie niebolesne, jakoby pieszczota nieskromna rąk cudzych, rąk wstrętnych, których nic

nie odtrąci. Ciało przepasał pas dreszczów, a włosiennica kłujących lęków pokryła duszę.

Lęki drobne i cienkie jak włosy — dookoła, dookoła... Chwila męstwa i znowu ściskanie.

Tramwaj stanął. Ewa wyszła i w gronie ludzi nieznanych znalazła się w sali klasy drugiej.

Ale natychmiast wybiegła stamtąd. Martwe spojrzenia osób siedzących osaczyły ją

nieznośnie. Lepiej się czuła wśród zgiełku tragarzów, łoskotu rzeczy znoszonych, turkotu

zajeżdżających powozów, świstów lokomotyw, dzwonień kolejowych i tramwajowych.

Wśliznęła się poza gromadę portierów w kapotach rozmaitej a coraz głupszej barwy, którzy,

uszykowani w szereg, stanęli na ukos przez całą„ szerokość ogromnej sali.

Page 84: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

84

Zajęła framugę okienną tuż obok kasy, W owej chwili nieczynnej, przywarła do ściany.

Jakieś bolesne, zapomniane wiersze, jęk nieznanego poety, przepływają przez duszę, jak

wzdychanie wiatru przez rózgi nagiego drzewa w ciemności pól:

Na jakieś bezbrzeżne, szalone odmęty

Z pogodą na czole popłynę.

I zanim mię wir ten pochłonie przeklęty,

Zaśpiewani, konając, słoneczny hymn święty...

Ruch, zamęt. Ludzi coraz więcej, pośpiech coraz gwałtowniejszy. Bieganina posługaczów,

krzyki, płacz dzieci, Powozy zajeżdżają. Słychać trzask ich kół. Padają ciężary, stękają głucho

ludzie dźwigający. Słychać czyjś krzyk rozpaczy: — o Boże! — Ewa czuwa. Wszystko słyszy

i wciąga w siebie. Śni jej się złuda, że to z jej piersi jęk głośny wybiegł przed chwilą. Teraz

po cichu niestrudzonymi palcami odplata zwoje żmii, co okręciła serce i żywą z niego krew

wysysa, wysysa.

Wtem łoskot ziemi. Ściany głucho oddają ciosy. Pociąg. Drzwi rozwarto. Portierzy zaczęli

głośno, miarowo, wyraźnie wykrzykiwać nazwy hotelów. Poczyna sunąć korowód ludzi.

Rzecz tak zwykła wydaje się być Ewie jak straszne, tajemnicze misterium. Wlepiła oczy w

idący tłum. Na każdą twarz padają jej oczy z przekleństwem, z okrutną grozą, z haniebnymi

klątwami tragarzów, którzy są dookoła, ze stękaniem potężnych chłopów. Twarze ob ce, obce,

obce! Krzyk w sercu: „nie ma!" Wzniosły, ohydny i niezwalczony widok posługacza, który

przysiadłszy na ziemi zadaje sobie pasami na plecy kufer i nie może go dźwignąć. I oto nagle

buchanie niepowstrzymanej niczym rozpaczy, paroksyzm żalu, egzekuc ja, łamanie kołem

duszy. Świat powleka ciemność śmiertelna. Ciało drży. Śmierć duszy... Nie przyjechał.

Wtem! Tam daleko. Jeszcze za szybą, na peronie, w błysku latarni. Ucieleśniony sen... On!

Ujrzała we drzwiach! Trismegistos!

Szedł szybko.

Od głowy, jakby z ran, z otwartych lancetem żył, ścieka zimna krew aż do stóp. Do palców

nieruchomych nóg płynie, co przywarły do ziemi jak ciężary tysiącpudowe.

Szedł szybko, mijał portierów z grymasem zniecierpliwienia. Na lewej ręce przewieszony

pled, w prawej walizka. Oczy Ewy przywarły. Idą za nim. Znikł we drzwiach, w ciemnym

lochu dziedzińca...

„To już po wszystkim... cicho — cicho...„ — szepcą wargi białe jak kreda do serca

bijącego boleśnie. — „Przysięgłam sobie. Słowo honoru sobie dałam...„

I znowu w smutku niestrzymanym:

„To już i wszystko...„

Page 85: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

85

Wolnymi kroki wyszła przez rozwarte drzwi. W siekącym deszczu, w mroku latają ognie

latarni. Krzyk i klątwy dorożkarzów. Wynurzają się to łby końskie z pyskiem rozwartym

przez szarpane wędzidła, z wywalonymi jęzory i strasznymi ślepiami, to tuż-tuż lśnią

żelaziwa wzniesionego dyszla, dzwonią brzękadła chomąt. Wrzask nieznośny wywoływanych

numerów, klątwy, nazwy ulic, turkot powozów, grzmot ciężki omnibusów — pochłaniają

zgubione szepty nieszczęśliwych warg: „Łukasz, Łukasz...„

Oczy rzuciły się w ciemność. Zdało się, że między dorożkami dojrzała ciemną sylwetę.

Chciała trafić do swego tramwaju, zdążyć na czas... Przemykała się między końmi, wśród

latarń i kół, w tamtą stronę...

„Raz jeszcze spojrzeć, duszo moja!... Raz spojrzeć!... Nie!„ Już przepadł. Nie ma już

nigdzie.

Ciemność... Szloch... Potrącił ją policjant nastając, żeby odeszła. Krzyczał na nią jakiś

stangret. Ktoś klął haniebnymi słowami. Zaczęła w pośpiechu wycofywać się, żeby iść w

innym kierunku. Trafić tylko do tramwaju. Usiąść... Zimno! Ktoś zawołał tuż za nią:

— Numer 2326! Zadrżała i skuliła się wpół. Myśl: „Jego głos...„

Konie biegły wprost na nią. Latarnie powozu oświetliły jego twarz. Uskoczyła w bok, żeb y

iść, żeby uciekać! Szept honoru: „przysięgłam!„

O krok od niej przesunął się wsiadając do powozu. Wtedy, nie panując nad sobą, w

spazmie rozpaczy, krzyknęła z cicha:

— Łukasz, Łukasz!

Wypadł z powozu. Twarz jego widać w przelotnych' blaskach. Porwał ją za ręce, za

ramiona. Olbrzymie jego oczy ze zgrozą patrzą w jej twarz. Tuż-tuż! Szept w straszliwym

uniesieniu:

— Ewunia!

Wciągnął ją, wrzucił półmartwą do powozu. Cisnął dorożkarzowi jakiś rozkaz. Głowa jej w

miękkim wgłębieniu powozu. Zmartwiałe wargi pod jego wargami. Serce łomoce pod jego

sercem.

Czy to już dobrotliwa śmierć, czy jeszcze życie?

Po setny, tysiączny raz jego usta, kiedy się oderwą, w paroksyzmie trwogi i szczęścia

szeptają:

— Ewunia!...

Koła powozu na gumowych obręczach zdają się nie dotykać ziemi. Lecą, lecą, lecą wśród

bryzgów wody ulicznej,„ Łagodny ruch, cichy, ostrożny, miarowy łoskot, jak gdyby tętno

wszystkich rzeczy na ziemi... Skórzany fartuch chroni od deszczu, buda powozu od wichru i

ludzi. Lecą, zda się, powietrzem, nad ziemią„ i ludźmi, w czarną rozkosz nocy. Usta szukając

Page 86: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

86

jej ust trafiają na szorstką wualkę i usiłują rozedrzeć tę przeszkodę nieskończonymi

pocałunkami. Ręce nie ośmielają się wznieść, żeby ją usunąć.

— Po coś to zrobił? Dlaczegoś ode mnie uciekł?— szepcą oniemiałe, bezsilne usta.

— Cicho, cicho...

— Po coś to zrobił? Dlaczego wówczas napisałeś straszny list?...

Nieskończony błysk oświetlonych tafel okiennych, sznur latarniany... Biegną zmoczeni

ludzie. Nieskończony korowód. Snują się za oczyma, jako chichot złego ducha. Ewa nie

mogła mówić ani słowa. Czuła wszystko, lecz nie myślała. Pragnienie było spełnione. Czara

szczęścia po brzegi nalana. Toć to jest powrót... Nagroda za wszystko, ale jak bezbrzeżnie

szczodra! O Boże, Ty, który wszystko wiesz!... Miała jego usta na ustach. Teraz już tylko

skończyć to życie. Upojenie bez miary...

Wtem powóz stanął.

Łukasz ocknął się, z westchnieniem podniósł głowę. — Co to jest? — spytała boleśnie.

— Już hotel.

— Co za hotel?

— Ja tu będę nocował.

— Ach, prawda!

— Już tu raz byłem. Przyjechałem do Warszawy chodzić pod twoimi oknami w nocy.

Widziałem twój cień przez szybę.

— Ja mieszkam w twoim pokoju... — Ewuś!.

— Cóż teraz będzie?

— Muszę tu zostać.

— A ja? Cóż teraz będzie?

— Nie wiem. Czy wrócisz do domu?

— Wrócę, oczywiście... Tak, oczywiście, wrócę do domu. A ty?

— Ja tu zostanę.

— Ale jutro? Co jutro?

— Jutro rano odjadę stąd na wieś.

— Do Zgliszcz?

— Skąd to wiesz?

Page 87: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

87

— Wiem.

— Skąd to wiesz?

Cicho, krótko zapłakała. Stłumiwszy jęk rzekła:

— Wszystko jedno! Muszę ci powiedzieć te wszystkie rzeczy, muszę powiedzieć! Gdzież

ci to powiem? Antropologia jest to śliczna, prześliczna nauka! Mój Boże! jeśli znowu

przepadniesz...

Milczał ż oczyma wlepionymi w jej twarz. Wreszcie wyszeptał: — Chodź ze mną...

— Dokąd?

— Wezmę numer w hotelu. Będziemy sami z godzinę. Później pójdziesz do domu.

— Doskonale! Bierz ten numer, zamawiaj! Tylko prędko! Ja tu cierpliwie poczekam.

Znikł w bramie hotelowej. W chwili jego nieobecności, wbita w kąt powozu, myślała:

— Prawda, że to ja z nim... w hotelu... A niech wiedzą, niech wiedzą! Niech się nacieszą!

Zacisnęła pięść i biła w próżnię jak w paszczę wroga. Za chwilę Łukasz wrócił. Wręczył

dorożkarzowi należność, Ewie podał ramię i szybko, co tchu wprowadził ją w bramę i na

schody. Idąc po marmurowych stopniach wysłanych pąsowym dywanem mówił: —

Zamelduję cię jako swoją żonę...

— Tak, tak zamelduj!...

— Mam przecie paszport, opiewający, że posiadam żonę. Nawet i ten przeklęty paszport na

coś się przydał.

Zaśmieli się w głos obydwoje. Ewa szła jak we śnie. Śmiała się w weselu duszy, idąc

cichym korytarzem rozkoszy. Otworzył jakieś drzwi. Byli sami. Wszedł służący i zabrał

paszport. Jakieś dalekie, stłumione odgłosy. Huk miasta przyciszony, miły, senny. W

niedalekiej rynnie plusk deszczu miły, senny. Wszystko to jakby przecudowna uroczystość.

Dom ten — to niedostępna świątynia. Jakie to wszystko mądre i doskonałe! Są tu sami...

Usiadła w aksamitnym fotelu. Blask świecy padał na twarz Łukasza. Ujrzała jego oblicze nie

swoim własnym wzrokiem, lecz wzrokiem miłości. Wąsy, mała broda. Włosy z boku

rozczesane... Twarz schudzona i poczerniała. Oczy dziwnie otwarte, głębokie, pełne

tajemniczej niepewności. To Łukasz! Ten żywy człowiek to już nie sen, nie marzenie, nie

tęsknota, lecz Łukasz! Cóż za przedziwne uczucie, jakie zdumienie! Taka rozkosz! Taka

cisza! Taka w duszy jasność! Można wyciągnąć rękę i dotknąć ręki nie obcego człowieka,

lecz Łukasza! Powiedzieć: „przyjdź" — i przyjdzie! Już nie uderza w serce sztylet pustki.

Można podnieść oczy i ujrzeć jego oczy. Ach, całować jego usta! Jak on pachnie!

Stanął po drugiej stronie stołu i szeptał do siebie, patrząc jej w oczy, jakby jej wcale nie

widział.

Page 88: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

88

Głos ten był cichy i senny jak szmer deszczu, jak dalekie tętno życia miejskiego. Głos

półbolesny, półradosny, jakby nie jego głos, lecz nabożny werset kapłana. Ewę ogarnął

nerwowy śmiech.

— Nie przy nas pisane... — mówiła kokieteryjnie, składając ręce i na bok przechylając

głowę.

— Tak, nie przy nas, dawno pisane... To pisał Amasis, faraon egipski, do tyrana

Polikratesa. Taki był tyran na wyspie Samos, Polikrates... Człowiek dawny, przedwiekowy,

który kochał sztukę i rozkosz. Przywarły słowa do mózgu od chwili tłumaczeń na szkolnej

ławce trzeciej księgi Herodota. Tam są przedziwne mądrości!.., Nigdy o tym nie myślałem i

dopiero dziś...

— A co znaczy? Czy ciemna białogłowa może wiedzieć cokolwiek z takich morowych

Herodotów?

— To znaczy... Ewo, Ewo! To znaczy, że „boskość„ jest zazdrosna. Znaczą te słowa, że

wielkie szczęście, zbyt wielkie szczęście... jakoweś złe czy dobre — jest zazdrosne! Należy

tedy wyrzec się zbyt wielkiego szczęścia, ażeby zazdrosne bóstwo nie wydarło mi ciebie. Bo

ów człowiek najszczęśliwszy, Polikrates, był później przybity do krzyża na górach Mykale,

on, któremu śpiewał Anakreon... Przybity do krzyża, patrzał gasnącymi oczyma na kraj swój,

na siedlisko swojej rozkoszy, na wybrzeża ukochanych Jońskich Wysp, na świątynię Neptuna

i na dalekie, mgliste góry Azji...

Gdy to mówił szeptem, jakby najgłębszą tajemnicę, ją ogarnęła bezbożna wesołość,

drwinka pusta i lekkomyślna, nastrój, którego mniej by się mogła teraz spodziewać niż

śmierci. Coś z zewnątrz zadało jej pytanie: Czy też szczęście tyle jest warte, ile kosztowało?

Dowiedzieć się! A to, ile szczęście kosztowało, przemierzyło się w mózgu i, odpłynęło stroną

daleką, okolicą, jak grzmot wiosenny... Wraz nasunęła się niemal pewność, że ta potworna

myśl sprawdzenia nie wylęgła się w mózgu, lecz jest na zewnątrz, wisi postronnie, jak

uśmiech zdjęty z czyichś szyderczo skrzywionych ust, jak wzrok ohydnie przymkniętych

oczu patrzący prosto w mózg.

Łukasz stał wciąż nieruchomo po drugiej stronie stołu. Był jak zziębnięty czy chory.

Zacierał ręce. Oczy jego zatapiały się w oczach Ewy lękliwie, stopniowo, chyłkiem. A twarz

jej stawała się powoli więcej niż piękną, więcej niż uroczą, przeistoczyła się w samo piękno,

stała się tym, co budzi i żywi miłość i co się w miłości zawiera. Niechętnymi, bezwolnymi

kroki zbliżył się idąc po dywanie. Usiadł na krzesełku tuż obok. Później naprzeciwko...

Pragnęła, ach, pragnęła, żeby bliżej... Ale nie ważyła się prosić. Czuła, że gorący rumieniec

pali jej twarz i jeszcze bardziej wstydziła się tego rumieńca. Słowa zamarły i znikły. Suknie

dotknęły jego kolan. Czoło się chyli ku czołu. Pachną włosy. Oczy jej objęły go, oczy

błękitny obłok, oczy najcudowniejszy żywioł ziemi. Jak długo. trwało to wzajemne zaśnienie,

owa zupełność i doskonałość szczęścia? Godziny, czy minuty? Siedzieli z dala od siebie,

stopieni w anielski byt.

Page 89: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

89

— Ty jesteś... szczęście— powiedział cicho. Uśmiechnęła się zza smutku, tak samo, jak

niegdyś uśmiechała się ku niemu podczas majowych nabożeństw zza czarnej wualki.

— Czy naprawdę jestem dla ciebie szczęściem?

— Naprawdę. Przysięgam!

— Jakże to miło słyszeć! Jak miło...

— Ty jesteś boska radość...

— Bardzo dużo przecierpiałam.

— I ja.

— Dlaczegożeś to zrobił?

— Musiałem.

— Raz czytałam... O jednym zdarzeniu.

— O jakim zdarzeniu?

— Że tak w hotelu wypili we dwoje jakiś tam kwas...

— Nie! Jadę do Rzymu.

— Kto, kto jedzie? — szepnęła blada jak trup. Powtórzyła to pytanie kilkakroć, jąkając się

i dusząc sylabami.

— Pożyczam pieniędzy od moich hrabiów i jadę do Rzymu. Mam duże szansę, że tam

rozwód wyrobię.

— Czy podobna!?

— Wyrobię.

— W Rzymie wyrobisz?

— W Rzymie.

— Kiedy?

— Za jakie dwa, trzy miesiące.

— A kiedy wrócisz?

— Wrócę, wrócę! I już na wieki... Znowu począł głosić miłą prawdę:

— Ty jesteś szczęście!

A później pod najgłębszym sekretem i najbardziej cichym szeptem:

Page 90: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

90

— Jesteś bardzo piękna...

Wstała ze swego miejsca. Patrzyła na niego z tajemniczym a nowym uśmiechem. Nigdy

jeszcze takiego nie widział.

Była cudowna. Wicher w mózgu... Straszna wola rozkoszy.

Włosy przybrały same szczególną postać i nadały głowie wdzięk niewysłowiony. Jed no

złotolite pasemko osunęło się na policzek. Chciała odgarnąć. Poprosił oczyma i błagalnym

skinieniem ręki, żeby zostawić tak, jak jest. Wtedy uśmieszek i nowa zorza wstydliwego

rumieńca pod tym pasemkiem.

— Ewo — rzekł — już musisz iść...

— Prawda. Już muszę...

— Ósma godzina,

— Tak mi żal odchodzić. Strasznie dobrze u ciebie! Z tobą strasznie dobrze! Ach, jak jest z

tobą...

— Będę pisał do biura. Idź teraz!

— Taka to gościnność...

Uśmiechnął się szyderczo. Ujrzała jego białe zęby. Wszystek drżał i tarł ręce. Twarz jego

stopniowo stawała się surowa, szara, okrutna. Ewa zlękła się czegoś i stała przed nim

pokorna. Z nagła łkanie wyrwało się z jej piersi. Oczy błagalne, na ustach słowa nie dające się

wyjawić:

— Nie opuszczaj!...

Krótki pocałunek", raczej szybkie muśnięcie ust ustami.

Narzucił paltot na ramiona. Prędko wyszli — pod rękę. Schody, brama. Ukłon portiera...

Ciemnymi ulicami, po mokrych chodnikach, ciemnymi ulicami, wśród surowych kamienic —

bez słowa, bez słowa... Przed bramą domu szybki, mocny uścisk ręki. Znikł w mroku, w

wichrze i deszczu.

ROZDZIAŁ XIII W końcu listopada Ewa otrzymała w biurze następujący list:

Szanowna Pani!

Przebywający w szpitalu miejskim p. Łukasz Niepołomski, na oddziale chirurgicznym,

którego jestem kierownikiem, poleca mi prosić Ją o natychmiastowe przybycie. Chory ma

płuco przebite kulą pistoletową. Stan jego jest ciężki i nie budzący nadziei.

Page 91: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

91

Z szacunkiem dr J. Wilgosiński

Po krótkich ciosach pytań bez odpowiedzi, ogłuszających jak uderzenie łba stępy, po

sofoklesowskim siepaniu się ducha Edypowego, który ciska w niebo pytanie boleści nastała w

Ewie oślepiająca jasność — owo

Wszystko się wyjaśniło. Bezbrzeżny zielony ocean nieszczęścia stoi przed oczyma i

kołysze się w słońcu. Poprawiła włosy. Uciszyła się rozkazami woli.

Poszła niezwłocznie do gabinetu szefa biura z wystylizowaną naprędce prośbą o urlop. Gdy

weszła do sanktuarium w porze nieodpowiedniej, przyjęło ją odpychające mocniej niż pięścią

zimne spojrzenie.

Znała już do zbytku dobrze łysą czaszkę, śpiczastą siwą bródeczkę, oczy jesiotra i wargi

notorycznego kata. Wyłuszczała prośbę o urlop w sposób trafny i spokojny. Długa

twarzyczka władcy nie drgnęła.

Szef nie przestał palić papierosa, a właściwie nie zmienił przerw i dystansów w paleniu.

Najsubtelniej skłamane okoliczności, które przedstawiała nie wpłynęły wcale na zmianę raz

przyjętego za właściwy sposobu otrząsania popiołu o brzeżek brązowej popielnicy.

Mumia była nieczułą na wszystko, nawet na uśmiechy kobiece. Nierychła odpowiedź,

odpowiedź bez skazy politowania.

— Pani żartuje!... Skąd urlop? Jak to! Dziś zaraz urlop? Czy pani nie zna przepisów?

— Panie naczelniku!

— Pani otrzymała w zeszłym roku urlop z pensją. Pani chyba żartuje, powtarzam to już

drugi raz.

— Nie żartuję, panie naczelniku. Są to okoliczności tego rodzaju. Ciotka, która mię

wychowywała od urodzenia, jest umierająca. Ja muszę! Zgodzę się na wzięcie na moje

miejsce zastępcy, na urlop bez pensji.

— Pani sobie żartuje. Powtarzam po raz trzeci. — Przecież mam prawo do urlopu co roku.

— Ja przez dwadzieścia siedem lat nie brałem urlopu.

— Więc nie otrzymam nawet tygodniowego zwolnienia?

— Pod żadnym pozorem.

Wyszła z biura nie meldując się nikomu. Przede wszystkim wstąpiła do najbliższej cukierni

i wypiła szklankę ohydnej herbaty w celu przejrzenia książki z rozkładem jazdy pociągów.

Gdy powzięła wiadomość, że najprędzej może jechać dopiero za sześć godzin, udała się bez

namysłu do starej Barnawskiej. Jak ptak wbiegła na schody prowadzące do mieszkania

liehwiarki, schody, które w rodzinie zwały się schodami ciężkich westchnień. Ileż to razy

Page 92: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

92

chodziła tutaj po pieniądze na życie jeszcze wówczas, gdy była dzieckiem! Ileż to razy

dźwigała daninę procentu, ile razy odnosiła znaczną część miesięcznej pensji swojej!

Zadzwoniła. Nierychło rozległo się cłapanie pantofli starej Euryklei i nieufny głos:

— A kto tam?

Ewa wykrzyczała swe imię i nazwisko. Została wpuszczona. Przede wszystkim zdjęto

łańcuch, później otwarto z klucza drzwi, wreszcie usunięto zatrzask. „Ciocia" zajmowała dwa

wielkie pokoje od frontu. Całe to mieszkanie było zastawione ślicznymi szafami, które

przegradzały pokoje i tworzyły mnóstwo zakamarków. Ewa znała od dzieciństwa owe szafy

prześliczne z mahoniu, wykładane brązami, o szklanych drzwiach, tajemniczo zasłoniętych

zieloną glasą. Powitała oczyma znane miniatury, rozwieszone po ścianach.

Miniatur było pełno. Stara jejmość była ich kolekcjonistką. Wydała na to ogromne pono

sumy. Wszystkie były oprawne w drogocenne ramy ze złota, z cennego drzewa, wykładane

pięknymi ozdobami z brązu.

Były to przeważnie portrety pięknych kobiet i rzeczy miłosne. Ewa lubiła zawsze,

przychodząc z interesami rodziców, w czasie spisywania przez starą wiedźmę pokwitowań,

upajać się owymi malowidłami, pełnymi słodyczy i zmysłowej rozkoszy. Na niektóre

miniatury stara nie pozwalała patrzeć, inne pokazywała sama z widoczną pychą i

zadowoleniem.

Teraz widok tych scen kleszczami ścisnął serce. Skoro tylko stanęła, w pokoju i objęła go

zgasłym okiem, wynurzył się przed jej duszą miniony dzień młodości i przemknął — smutne

widmo.

Księżniczka Vaughan... Ewa podniosła na nią oczy pełne łez i w tym spojrzeniu powierzyła

okrutną tajemnicę swej duszy.

„Księżniczko, księżniczko! gdybyś wiedziała.„

Tamta patrzyła z uśmiechem radosnym, z zalotną swobodą, jakby chciała wyrazić pogardę

dla cierpień.

— Miłość jest wszystkim... — zdawały się mówić jej czerwone usteczka.

Zza szafy ukazała się niespodzianie Barnawska. Ewa co prędzej przystąpiła do rzeczy.

Szeregiem kłamstw misternie spiętrzonych udowodniła starej damie, że rodzina potrzebuje

niezwłocznie stu dwudziestu rubli, a to w celu pokrycia (nieistniejącego) długu, który teraz

miał ich jakoby doprowadzić do wyrzucenia z lokalu. Ponieważ. Barnawska już wielokrotnie

pokryła była długi starych pensją Ewy, nie opierała się teraz bardzo. Czyniła wstręty raczej

dla zwyczaju i powagi lichwiarskiego stanowiska niż zasadniczo.

Skoro Ewa oświadczyła, że sama podpisze rewers, i zobowiązała się pokryć dług ze swej

pensji, otrzymała żądaną kwotę wyświechtanymi trzyrublówkami, co uczyniło pakę formalną.

Page 93: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

93

Uzyskawszy pieniądze wałęsała się po mieście aż do końca czasu biurowego — dla

niewzbudzenia podejrzeń.

Wróciła do domu w czasie właściwym, zamknęła się w swoim pokoju i pakowała w małą

walizkę najniezbędniejsze rzeczy. Wzięła wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.

Wieczorem, gdy już matka szła spać, a ojciec jeszcze z knajpy nie wrócił, wymknęła się z

domu z walizką w ręku, wsiadła" w pierwszą dorożkę, dopadła dworca, kupiła bilet i

pomknęła w dal.

Przytulona, w drewnianym kącie trzeciej klasy, rzucona w gwar prostactwa, między

chłopów i Żydów, obojętnie patrzała w okno. Oczy nieruchome, utkwione... Mrok... Księżyc

świeci, ale od chmur niewidno. Ów najgorszy na ziemi tyran, tłum obcy, kiedy serce

rozdziera niedola. Smugi, czarnych pól. Pola niezmierne... Pasy leśne... Polna, nieznana łaska

i cisza... Dobrotliwe samotniej litosne pustkowia.

Głowa o drewnianą ścianę oparta słyszy żelazną melodię kół i szyn, a serce pojmuje

żelazny głos złej godziny. Nieubłagany głos powiada, jak dokonywują się sprawy pomimo

nas, pomimo nas... Powoli idą lub lecą szparko w dal, jedne z drugich wychodzą, jakoby ciała

z ciał, koła się zazębiają za koła zębate, nie dbając przecie o to, że zmiażdżą zwyciężoną

duszę...

Samotna, zwyciężona dusza jedna jedyna jest na tym świecie. Serce, jak mały biedny

zajączek od psów ogromnych, od chartów zaciekłych w olbrzymich zgoniony polach...

Przypadło teraz serce, jako zajączek przypada w kotlinie pod przykopą. Wicher nad nim

żałosny, a w wichrze głosy straszliwe pościgu. Lecz teraz jego krótka minuta półsnu,

spoczynek z otwartymi oczyma. Słychać wszystkie głosy nieszczęścia, lecz piersi nabierają

tchu do życia, do chyżego biegu w bezgraniczu pól. Subtelny niepokój nie leci światami, lecz

w sobie leży. Siła jego dźwiga ciężką płytę zwierzęcego bytu...

Ewa pamięta wszystko, co było, i niemal widzi, co będzie. Doszła do stanu

nadświadomości. Oczy, spod powiek przymkniętych ukośnie raz rzucone, leżą w szybie okna

wagonu.

„Straciłam miejsce w biurze... — poziewając, bezdźwięcznie mówią usta. — Rzuciłam

dom. Na zawsze, och, na zawsze... Już mię mama nie przyjmie. Tatko by może przyjął, gdyby

się nie bał mamy i Anieli... Biedny tatko... Łukasz chory... Ma płuco przebitelcułą... Któż to

mógł zrobić, mój mocny Boże!...„

„Jeżeli Łukasz umrze... — marzyła bez bólu — trzeba będzie... o mocny, o mocny

Boże!...„

Wspinała się na palce i dźwigała duchem. Przez wąską szczelinkę między ściśle zwartymi

zasłonami rzeczywistości widziała ową chwilę odległą; chwilę swoją i jego, w jakowymś

brzasku dalekiego świtania. Widziała tam siebie jako cień idący pod zorzą w czarne pola.

Tale niegdyś we śnie...

Page 94: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

94

Późno w nocy ludzie się w wagonie pospali. Ghrapanie, smród, kaszel jesienny.

Konduktorowie trzaskają raz wraz drzwiami. Jakieś ciemne stacje za spotniałą szybą.

Chropawe budynki, szkielety drzew w czerwonym b lasku latarni. Splątane badyle dzikiego

wina z wiszącym tu i tam czerwonym liściem na ohydnym, zadymionym murze budowli

stacyjnej. Kosmyki te snują się i plączą w oczach jak obraz widomy cierpienia samego w

sobie. Wciąż ostry zapach węgla, wieszczący niedolę. Pociąg leci dalej, leci, leci. Głowa o

ścianę żelazną oparta słyszy żelazną melodię...

Nareszcie szyba okienna stała się szara, szarobłękitna. Ewa starła z niej rosę i wyjrzała.

Blada jutrznia rozwidniła się już nad zagonami, nad ciemnymi moczary. Któż by uwierzył —

marzyła Ewa patrząc na potworne kępy rokicin, na czarne rozlewiska i rude role — że wy

jesteście również cudownymi łąkami, że staniecie się różnobarwne jak sukienka Józefa,

Jakubowego syna... Któż by uwierzył, że ten zgniły i obmierzły moczar będzie zalany od

błękitu wód, będzie kwitł płomiennymi smugami jaskrów, będzie zachwycał kępami

młodocianego sitowia bardziej niż najpiękniejsza muzyka. Zasnuje się mgiełkami wiotkimi

dal, posępna dal, i nieskończone mazowieckie aleje ciągnąć się będą w oczach jak widzenie, a

duszę wzywać we świat, w wędrowania dalekie — dalekie... Jakże się to dzieje, że śmierć

może się stać życiem kwitnącym, a życie drżące i tęgie staje się śmiercią?

— Raz mówił mi Łukasz — marzyła dalej, oczy mając wlepione w rozkisły, obdarty, chory

i półumarły krajobraz — że dzieje ludzkie są jak łąki i pola zbożowe. Gdzież się podziewamy

wszyscy? Dokąd idziemy? Jesteśmy ścinani jak te łąki, zżynani jak te zboża, jesteśmy zjadani

jak kłosy. Inie ma nas na tej ziemi, jak nie ma teraz traw ani zbóż...

Oto rzeczka. Żelazny na niej most. Łoskot pociągu lecącego nad próżnią. Kłąb białej pary

nad rozciapanymi zagonami, nad szklistą w bruzdach wodą. Idzie kłąb pary po grzbietach

zagonów jak zmora, wlecze się jako upiór ku niskiej wsi.. Znowu wioska, wiosczyna. Małe

chałupy, drogi pełne bajorów. Tam człowiek brnie, wywlekając pracowicie buciory z

grzęzawiska drogi. Oto tu ludzie mieszkają w tych budach oblanych gnojem i kałużami,

troskliwie pilnując chlewów przy chałupach i gnojówek u progu obór. Wszędzie szkli się

woda i zewsząd ścieka wilgoć. Serce przenika gnębiący smutek i niewysłowiona nuda owego

ludzkiego życia, na którego obraz patrzą oczy. Przez mgnienie źrenicy na widok tej wsi,

kisnącej w wiecznych brudach, widać z okrutną oczywistością, jak między ludźmi nie ma nic

wspólnego, ani cienia pobratymstwa, jak nie ma między 'nimi nic prócz grzechu

pożądliwości, grzechu umówionej napaści, legalnego złodziejstwa — i grzechu użycia

złupionych bogactw. Jakieś słowo nieśmiertelnego poety, czytane dawno, wraca się wciąż jak

natrętny przechodzień w ludnej ulicy, zaglądający w oczy to z tej, to z tamtej strony:

Jedna jest i niezawodna twemu plemieniu — śmierć.

Śmierć!

Drga w całym ciele to słowo jak potężny cios, ścieka smagającymi dreszczami do stóp...

Świst przeciągły.

Ludzie się budzą. Konduktorowie biegają. Ach, więc to miasto!...

Page 95: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

95

Wysiadła na stacji obmokłej od deszczu, weszła między ludzi zaspanych i zmarzniętych.

Czuła się potłuczoną i jak z połamanymi żebrami. Najęła dorożkę i kazała jechać wprost do

szpitala. Łoskot owej dorożki w ciemnych i pustych ulicach... Miasto obce, nigdy nie

widziane, obmierzłe i wstręt budzące.

W duszy spokój i ciche, kobiece, milczące męstwo. Chwilami, jakby ze szczeliny nieznanej

ducha, wymknie się tajna modlitwa, żeby aby jeszcze zastać. Ale to krótko trwa. Nakazy co

chwila, jak biczowanie ducha krnąbrnego: męstwo, milczenie, trzeźwa praca!

Szwajcar szpitalny przyjął ją jak najgorzej. Patrzał na nie umytą i nie uczesaną, w odzieniu

zasypanym kurzem węglowym, jak na coś podejrzanego. Odwracał się plecami i nie chciał

rozmawiać. Na szczęście nie był obojętny na blask srebrnych monet. Wyjawił tedy z kolei

rzeczy przychylniej, że ów pan Niepołomski żyje, chociaż mu ta nie obiecują. Gorączka

okropna, krew ustami... A że doktór Wilgosiński przyjdzie dopiero o jakiej dziewiątej. Co to

jest takiego z Łukaszem, co za rana od kuli — tego nie chciał wyjawić, a zapewne tak

stanowczo nie chciał wyjawić dlatego, że, sierota, nie wiedział.

Usłyszawszy, że Łukasz żyje, chociaż mu ta nie obiecują, że krew... Ewa zapłakała w ulicy,

tyłem odwrócona, w sekrecie przed szwajcarem. Poprosiła też zaraz tego człowieka, żeby ją

wpuścił, gdy przyjdzie o dziewiątej. Jakoś przyrzekł. Zostawiła tłumoczek i poszła

tymczasem w ulice miejskie. Sklepy były jeszcze pozamykane. Trafiła na przecięciu zaułków

na. kawiarenkę, czyli „cukiernię". Już tam zamiatano podłogi i wysypywano je piaskiem, a

nawet już goście spożywali śniadanie. Ewa zajęła miejsce w kącie i kazała sobie podać kawy.

Jakoś na tę „kawę„ skrzywiono się, wolała tedy poprzestać na herbacie. W pobliżu siedzieli

dwaj panowie, nachyleni ku sobie i zajęci żywą rozmową. Ewa nie zwracałaby na nich uwagi,

ale oni swoją zwrócili na nią w taki sposób, że musiała patrzeć i czuwać.

Byli obadwaj młodzi (mieli najwyżej po dwadzieścia kilka lat), ubrani z nadzwyczajną,

przesadną elegancją. Siedzieli w paltotach i kapeluszach. Paltoty były z jedwabnymi

podszewkami, buciki lakierowane, kołnierzyki, krawaty, kapelusze, mankiety najświeższej

mody.

Jeden z tych panów był bardzo piękny, z czarnym leciutkim wąsikiem, prawdziwie

ozdabiającym górną, pąsową wargę. Drugi miał jedno oko wybite czy zapadnięte, w nim

monokl, rysy nie tak piękne jak pierwszy, ale niezwykłe, niezapomniane, wpadające w oczy.

Uderzyło to Ewę, że ów piękny, wyglądający na eleganta pierwszej wody, ręce miał ohydne

jak rataj, wielkie, z ordynarnymi pazurami. Po drugie — pili wódkę w tej „cukierni" i zajadali

kiełbasę owiniętą w gazetę. Piwo usłużnie i szybko podawała biada dziewczynka, okryta

chustką, przynosząc je skądś z zewnątrz, jakby z ulicy.

Piękny brunet nie spuszczał oka z Ewy. Poczęło ją to drażnić. Spojrzała na niego po

swojemu, spojrzeniem młodej, cudnej, hardej dziewczyny, gniewnym i okrutnym — żeby

odtrącić o cztery mile. Ale tu, może pierwszy raz w życiu, spotkała się z oporem nie do

zwyciężenia. Głębokie oczy tego człowieka nie zlękły się i nie cofnęły. Przeciwnie, podeszły

śmiało, bliżej, jakby do boju. Było w tym spojrzeniu i wyzwaniu coś tygrysiego. Ewa

doświadczyła piekielnego wrażenia, jakby ją za gardło chwyciła ta ręka z grubymi szponami,

Page 96: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

96

gruba i ogromna. Usłyszawszy o herbacie obstalowanej przez Ewę, młodzi panowie rozkazali

bladej dziewczynie również podać sobie „dwie herbat„. Uczynili to ostentacyjnie, z

cynizmem i zadzierżystymi uśmiechy w których była przeszywająca do szpiku kości siła i

piękność. Ewa niecierpliwiła się. Spoglądała co chwila na zegarek. Najniespodziewaniej

brunet z czarnymi wąsikami i również czarnymi pazury wstał ze swego miejsca, ujął za

poręcz krzesełka i przysiadł się do stolika Ewy. Ukłonił się z elegancją fryzjera czy subiekta i

bez ceremonii wszczął rozmowę.

— Pani z Warszawy?

Była tak przerażona jego śmiałością i spojrzeniem, że odpowiedziała natychmiast:

— Tak, z Warszawy.

— Zaraz-em poznał. Bo i my z kolegą z Warszawy.

— Bardzo się cieszę...

Młody frant nachylił się ku niej i szepnął dyskretnie:

— Myślisz tu pani szukać kariery?

— Co to pana obchodzi!

— Nic, ja tylko przez życzliwość. Fest z pani kobieta! Przecie i my facety nie gorsze od

innych...

— Panie!

— A co się tyczy pieniącha, to mogę pokazać. Jak lodu! Można by pofrajdować choćby i z

tydzień.

— Niech pan idzie precz ode mnie! — rzekła Ewa, nie rozumiejąc dokładnie, ale czując w

tych słowach coś strasznego.

Młody człowiek zaśmiał się z cicha, mrugając na towarzysza. Tamten siedział z dystynkcją,

bez ruchu, patrząc w Ewę swym jednym okiem. Słaby uśmiech wyniosłości czy szyderstwa

tkwił na jego ustach.

— Mogę odejść, czemu nie! Jeszcze się sama będziesz prosiła, jak zobaczysz nasze

pieniądze...

Wykręcił swoje krzesło w powietrzu i odstawił, mówiąc w kierunku ściany:

— Moja-że hrabini Montekukuli!

Dziewczyna usługująca przyniosła herbatę, ale Ewa nie mogła jej pić. Zapłaciła co prędzej

i na gwałt miała się ku wyjściu. Już we drzwiach poprosiła ową kelnerkę o pewną usługę: czy

nie mogłaby gdzieś w kuchni czy w sieni oczyścić swego ubrania? Dziewczyna z wahaniem i

niechęcią poprowadziła ją do swej izdebki za „salą bilardową". Była to ciemna nisza z

Page 97: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

97

okieneczkiem w górze, framuga w murach zwilgłych, przedwiecznych. Stał tam tapczanik z

siennikiem i kołderką. Znalazła się miska z wodą, mydło i ręcznik. Ewa zamknęła się w tej

celce, umyła, uczesała włosy i okurzyła suknie. Gdy dziewczyna przyszła z powrotem, Ewa

była gotowa i mogła wsunąć tamtej pieniądz w rękę. Kelnerka uśmiechnęła się blado,

podziękowała... Przez chwilę Ewa czuła szczególne zainteresowanie się życiem tej biednej

dziewczyny, jak gdyby to było jej własne życie. Patrzyła w ciemne schowanko z

niepowstrzymaną ciekawością...

— Czemu pani nie wypiła swej herbaty? — spytała nieśmiało usługująca.

— Nie mogłam. Zaczepił mię ten jakiś... A mam, wie pani, ciężkie zmar twienie. Jeden

człowiek jest bardzo chory... Kto to są ci panowie, nie wiadomo pani?

— Nie... — rzekła kelnerka z wahaniem i słabym rumieńcem.

— Pani wie, tylko pani nie chce mi powiedzieć.

— Boję się ich wydać... — szepnęła cicho. — Oni często gęsto przychodzą nad ranem. To

jakieś morowe dranie... .

Właśnie w tej chwili w przyległej izbie rozległ się hałas. Młodzi eleganci najadłszy się do

syta przystąpili do gry w bilard. Ewa wyszła z kryjówki i zmierzała szybko ku drzwiom.

Brunet, który usiłował był zawiązać z nią rozmowę, przeciął jej drogę niby przypadkiem. Gdy

go mijała, obtarł się o nią brutalnie ogromnymi dłońmi, z chichotem wyszczerzając śliczne

zęby.

Po przybyciu do szpitala w oznaczonej godzinie Ewa„ zameldowała się do doktora

Wilgosińskiego. Był już w szpitalu, ale zajęty. Czekała w wejściowej sieni.

Świat zewnętrzny, nowy a niewiadomy jeszcze, świat zamknięty i pełen praw swoistych,

świat szpitalny, to państwo przepotężne, urągające wszystkim mocom ziemi — nie był,

oczywiście, łaskawy dla duszy. Był twardą przeszkodą w nieustannej pracy serca, w szukaniu

po ciemku, omackiem prostej drogi przy pomocy biednego kija — instynktu. Chwilami

przebiegała przez serce trwoga, czy doprawdy Łukasz jest jeszcze na ziemi, czy nie jest on

tylko jej obłąkaną ideą, myślą zgubioną w chaosie? Cała zagadka i cała tajemnica istnienia

polegała teraz na jednej jedynej zasadzie, na jego krótkim imieniu.

Zegar szafkowy w rogu sieni wymierzył i wydzwonił niejeden kwadrans. Nareszcie

szwajcar zjawił się w ciemnościach korytarza, wyszukał oczyma Ewę i wezwał gestem. Szła

za nim po pasie linoleum, wśród zapachu karbolowego, cichymi krokami aż do jakichś drzwi.

Sądziła, że to już drzwi Łukasza... Powstrzymała oddech i bicie serca. Szwajcar oznajmił, że

to gabinet pana chirurga. Weszła. Wysoki przed nią, gruby, łysy brodacz, z wyłupiastymi,

bladymi oczyma, jak skorupy jaj kurzych — prowincjonalny geniusz od urzynania gnatów —

srogi, straszny, gromowładny, wszystek czerwony od przelanej a niewinnej krwi pacjentów,

groźny jak belzebub safanduła.

Page 98: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

98

— Jestem Ewa Pobratyńska,.. — wymówiła z niskim, panieńskim dygiem. — Pan doktór

był tyle łaskaw, że zawiadomił mię listem...

— Tak. Więc to pani... No, tak, zawiadomiłem panią, bo ten wariat kwiczał mi bez

przerwy...

— Jakże też on? Panie doktorze... Czy ma się lepiej?

— Ma się! — wybuchnął doktór Wilgosiński. — Źle! Moja pani, nie ma co ukrywać...

Płuca d u r c h przeszyte. Co tylko mogła nauka — dodał uroczyście, wywracając oczy —

wszystko zrobione. Reszta w mocy Wszechmocnego.

— Czy mogłabym go widzieć? — wyszeptała błagalnie.

— Ani o tym mowy! Żadnych! Ani mowy!

— Panie doktorze!

Nie przepuszczający nikomu i niczemu, zimny i ostry jak lancet, nieodwołalnie stały jak

sama chirurgia — ujrzawszy omdlenie i gorzkie łzy tych oczu — natychmiast chrząknął

złowieszczo i zmieszał się obskurnie.

— A jak krwotok?!

— Ja tylko w kąciku, ja pode drzwiami...

— Niechże pani zechce wejść w moje położenie... jako lekarz!... Jeżeli coś jest tak wręcz

przeciwne wskazaniom nauki... Co tylko mogła nauka, wszystko, co do joty... Muszę

przygotować go stopniowo, krok za krokiem.

— Nic nie będziemy mówić. Tylko przy panu doktorze popatrzymy na siebie. Tylko się

popatrzymy! I ja zaraz, natychmiast, na pierwsze skinienie!

— Boże, Boże! z tymi romansami, z tymi romansami! Z tymi niebieskimi oczami... —

jęczał doktor Wilgosiński, kolosalnym krokiem wychodząc z gabinetu i wskazując Ewie

drogę za sobą.

Stanęli pod jakimiś drzwiami. Doktór dał znak, żeby została. Została skulona i zmięta jak

płaszcz zrzucony z ramion, spłaszczona w jedną jakowąś fałdę.

Wszedł sam, drzwi zostawiając półotwarte. Przyłożyła ucho do szpary i słuchała:

— Mam list od tej panny... — rzekł Wilgosiński. Głos cichy, szeptany i prędki:

— Daj doktór!

— O zaraz — daj doktór! Po co to? Sam przeczytam.

— Daj doktór!

— Pisze, że przyjeżdża...

Page 99: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

99

— Dawaj doktór! Będę krzyczał, będę wniebogłosy... krzyczał!

Ewa, jak łachman na ciele żebraka od wichru, jak źdźbło na polu, trzęsła się bez sił.

— A żeby to wszystkie cholery azjatyckie! Leż pan spokojnie! Łokcie na kołdrze! Już

przyjechała. Leżysz pan spokojnie? Łokcie...

— Gdzie jest?

— No, jest. Będziesz pan leżał bez ruchu?

— Będę leżał.

— Bez ruchu?

— Bez ruchu.

Doktór uchylił drzwi. Ewa weszła cicho jak powiew wiatru, minęła pokój niesiona siłą

nieznaną. Przyklękła obok łóżka jakby na rozkaz. Rozpalona ręka spoczęła w jej włosach.

Oczy toną we łzach i nic nie widzą. W jego oczach szerokich, ognistych — szczęście bez

granic. Głos suchy, trudny, oddech chwytany.

— Ewuś... Ewo... — szepce — przepraszam... bardzo, nad życie... Miałem pojedynek z

tym... draniem... Szczerbicem...

— Mówić tyle! Żeby to!... Morowe powietrze... z tymi pannami! — jęczy lekarz.

— Bo ktoś wykradł twoje listy z mojego kuferka... Plotki . w tym domu... Rozumiesz?

— Nie mów, nie mów!

— Już tylko... słowo... Odezwał się z kpinami w salonie. Trzasnąłem w pysk. Pojedynek. I

tak mię... przeszył.

— To nic, to nic! Wszystko będzie dobrze... — zwiastuje mu z błogosławioną słodyczą.

— Nie będzie... dobrze...

— Będzie, na pewno!

— Umrę już... Ewuniu...

— To nic, to nic... — szept coraz cichszy. — Umrzemy sobie, dziecineczko, razem...

Razem oboje... Alboż to źle? Mój rycerz — sokół! Mój obrońca! Tu... przestrzelili... Tylko

cicho, tylko nie mów. Przecie to wszystko jedno. Ja stąd już nie odejdę. Ani na krok! Ja tu już

będę...

Położyła złotą głowę na kołdrze. Patrzy mu szczęśliwymi oczyma w oczy, w święte swe

niebo. Rozchylone w ekstatycznym uniesieniu wargi śmieją się z cicha wśród łez kapiących.

Szepce rozkoszne, melodyjne, pieśniane słowa, zwiastuje mu prawdę cudną a prostą, tak

Page 100: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

100

przecie dawno znaną nieszczęśliwym na tym padole: każemy sobie... Złote litery, złote

litery... wyryć... na grobie...

ROZDZIAŁ XIV Za miastem, na wzgórzu pochyłym szła, wyciągnięta w szczere pola, ulica bez nazwy.

Ludzie mieszkający tam nie odbierali prawdopodobnie listów, nikt się tedy o nazwę ulicy nie

troskał ani nie spierał. Określano to miejsce rozmaicie: — „za koszarami„, „przed

koszarami„, „na górze„, „za miastem„, „na wygwizdnem„ — jak komu zresztą serce

dyktowało. Ulica tamtejsza powstała niedawno, w stosunku do dziejów odwiecznego grodu.

Była tam niegdyś oczywiście droga, a raczej szereg płytszych i głębszych wybojów w glinie.

Pod koniec XIX stulecia stanęły obok drogi koszary wojskowe, budynki długie, nieozdobne,

odmalowane na kolor — brr! — niebieskawy. Z biegiem czasu przed koszarami i za

koszarami, słowem: na wygwizdnem, powstały domki, zazwyczaj z ganeczkami — również

mało ozdobne — ale wzdłuż drogi.

Ziemia cudnej urodzajności wyhodowała wnet warzywne ogrody i owocowe sady — i tak

sobie, jakoś nieznacznie i poniekąd wbrew woli, powstała ulica. Nie było to przedmieście, ani

wieś, ani miasto. Człowiek łatwowierny, skory do wniosków i nie spoglądający na zjawiska z

punktu widzenia materialistycznego, przy tym oczytany — mógłby był popaść w ekstazę na

widok dworków, ganeczków, parkanów, sadów... Nic z tego! Dzielnica, o której mowa, nie

miała nic wspólnego ani z dworkami na Antokolu, ani z żadnymi zgoła Bożymi czeladkami.

Powiedzmy otwarcie: dworki owe były wybudowane przeważnie przez Polaków

mojżeszowego wyznania — a nadto dodajmy — z materiałów w rozmaity sposób pozostałych

od budowy wyż wzmiankowanych koszar. Nie tylko zresztą drzewo, wapno, cegła, kamień i

tym podobne gonty, ale nawet farba niebieskawo- łzawa, powlekająca ściany, była na całej

ulicy jednaka, jeżeli tak można się wyrazić, koszarowo-żydowska, W dworkach od frontu

mieszkali przeważnie zamożni izraelici, na tyłach mieścili się chrześcijanie najbardziej

niezamożni. Mieszkania tam były bajecznie tanie ze względu na odległość od miasta, brak

chodników, latarń i prawdopodobieństwo obdarcia z przyodziewku, osobliwie w nocy,

każdego, kto nie mając od natury danych sił odpowiednich i okutego drąga zamieszkiwać by

zechciał w tych stronach. Droga, obok której stały domy, wychodziła za ostatnim już nie w

pole, lecz w najpierwotniejsze pastwisko miejskie czy wiejskie, porosłe najordynarniej

jałowcem, stawała się rodzimą, krętą drożyną, a wreszcie w krzakach i wrzosach, jakby ze

wstydu, ginęła.

W tej właśnie wygwizdnej dzielnicy, bliżej pastwiska niż koszar, Ewa wynalazła

mieszkanie dla Łukasza, kiedy począł do zdrowia przychodzić. Przez kilka tygodni

niebezpieczeństwa, kiedy leżał w szpitalu, mieszkała na mieście (w pobliżu szpitala),

najmując ciupkę od pewnej niezamożnej familii. Codziennie była przy łóżku chorego,

opiekowała się nim, czytała mu, grała z nim w szachy itd. Kiedy dr Wilgosiński zdecydował,

że dzięki nauce pacjent jest ocalony, i pozwolił już myśleć o kuracji poza szpitalem, Ewa

zbiegała miasto wszerz i wzdłuż. Była na wszelkich schodach i we wszelkich izbach

Page 101: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

101

„pojedynczych„. Nie była to sprawa łatwa znaleźć dwa pokoje nie połączone ze sobą, a w tym

samym domu, z których jeden byłby w zupełności odpowiedni dla Łukasza przychodzącego

do zdrowia. Nareszcie w grudniu wyszukała w jednym z drewnianych domów owej

zamiejskiej ulicy wszystko upragnione. Dla Łukasza najęła pokój duży, suchy, z szerokim

oknem południowym, wychodzącym na ogród i czyste pola — dla siebie z drugiej strony

domu wynajęła izdebkę, bardzo zresztą niską, ciasną, brudną i podłą. Wszystko tam wymyła,

wyczyściła, poszorowała. Zniosła rzeczy niezbędne i przed Bożym Narodzeniem w lektyce

pod opieką lekarza przetransportowała chorego.

Łukasz pomimo kosztów szpitalnych miał jeszcze dosyć pieniędzy zarobionych w

Zgliszczach. Ewa na swoje utrzymanie poczęła zarabiać. Dr Wilgosiński, który, jak się

notorycznie okazało, miał w sobie poczciwości co najmniej na dziesięciu przeciętnych

chirurgów, wyrobił jej pisanie u adwokata, rzecz niebywałą w tym mieście od czasów

wiekopomnej pamięci statutu wiślickiego, a może nawet i dawniejszych. Wkrótce jednak to

zajęcie urwało się, i to w sposób dość bolesny. Adwokat, człowiek familijny i, co za tym

idzie, moralny, pod wpływem żony, osoby również moralnej, wymówił Ewie miejsce ze

względu na pogłoski, które do niej były przyczepione, a płynęły za nią jak welon.. Nikt nie

wiedział, kto ona jest, skąd jak, „co za jedna„. Wiedziano natomiast, że ma związki z owym

Niepołomskim, notorycznym ateuszem, awanturnikiem, nie szanującym polskich hrabiów,

pojedynkowiczem... Dr Wilgosiński, raz skompromitowany i posądzony o wspólnictwo z

ateistami i, co za tym idzie, ludźmi bez moralności — pomimo całego swego męstwa, zdaje

się, stchórzył i nie miał już siły do protegowania Ewy gdzie indziej. Zaczęła tedy szukać

sama. Nie znała tam jednak literalnie nikogo, a nadto zajęć, do których mogłaby się przydać,

w mieście nie było. Ogłaszała się w miejscowym kołtuńsko-endeckim piśmidle, składała

oferty to tu, to tam...

Nie miała tylko „chlubnych„ świadectw i „zaszczytnych„ rekomendacji, żeby się zupełnie

upodobnić do papy Pobratyńskiego. W każdym jednak razie jego maniery, przeszpiegi,

metody i sposoby przydały jej się teraz. Między innymi trafiła do pewnego inżyniera

powiatowego z propozycją wykonywania rysunków technicznych. Liczyła na to, że Łukasz

jej pomoże, będzie dawał wskazówki — liczyła na to, że można będzie przez cały dzień

pracować w domu... Inżynier (kawaler podtatusiały)... owszem... patrzał jej w oczy z radością,

zgadzał się na wszystko, uśmiechał się arcyozdobnie. Musiała tedy ona popatrzeć na niego w

sposób właściwy i zrzec się myśli o tym zajęciu.

Ewa drwiła sobie ze świata. Powiedziała, że znajdzie zajęcie, i znalazła. Zaczęła szyć.„

Krawieczyzna bowiem jest to zajęcie nie wymagające, jak doświadczenie uczy, od osób, które

mu się „poświęcają, moralności, o tyle wszakże, o ile płaca miesięczna jednostki nie

przekracza pięciu rubli srebrem. Ewa zaczęła od małego, więc nie zwracano zbyt wielkiej

uwagi na to, „co ona jest za jedna„. Mówiono o niej w magazynie — „ta jakaś z Warszawy„

— i basta. Czasami dodawano słowo „lala„ albo inne jakie, mniej estetyczne, a za to bardziej

prowincjonalne;

Łączyć na maszynie przykrojone „bryty„, wszywać rękawy, paski, haftki, guziki umiała od

dawna, gdyż sama sobie zawsze robiła suknie. Warszawski jej „sznit„ i wielkomiejski gust

Page 102: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

102

sprawił, że stała się niezbędną dla krojczyni, która była zarazem właścicielką magazynu.

Wkrótce te przymioty postawiły pensję Ewy na wysokości 12 rubli miesięcznie. Nie

potrzebowała zaczynać od terminu, czyli od stopnia „podręcznej„ z pensją miesięczną

wynoszącą okrągłą sumę, dziesięciu złotych szczerze polskich. O najwcześniejszej rannej

godzinie mknęła do domu, w którym mieścił się magazyn, i spędzała tam. cały dzień aż do

ósmej wieczorem.

Co dzień widywała to samo... Wąskie podwórko, bruk z potwornych głazów, chodniczek z

ułamków marmuru. Znały już oczy to dziwaczne, pokręcone podwórko — rodzaj długiej sieni

bez sufitu — w które z nagich ścian wpatruje się wieczny żal bolesnymi źrenicami

spłaszczonych, sześcioszybowych okienek. Znały już oczy te ślepe okna z ramami oblazłymi

z farby, czarne, zastawione doniczkami... Wieczny smród z owego dołu między kamienicami,

z nigdy nie wywożonych odchodów, brudy śmietnika odtajałe spod śniegu. Ohydne kloaki,

szopy, chlewy... Ewa przelotnie, w biegu wchłaniała w duszę oczyma kolor ścian żółto-

czarny, porżnięty zaciekami, porypany od bryzgów brudu. Pamiętała na zawsze przeciąg

zimnego fetoru w tej sieni — okienko w czarnej, omacnej jamie z szybeczką we drzwiach,

przez którą to szybkę widać mnóstwo obrazków i bardzo ohydnych świętości na mokrej —

mokrej, czarnej ścianie. Tam każdodziennie wzdychała w przelocie do swego Jedynego Boga

nad łóżkiem stróża i jego dzieci. Na lewo była pracownia żydowska, w której krzątały się

tajemnicze, groźne, do gruntu zniszczone ludzkie kształty-szkielety. W dole, na równi z

ziemią okieneczko żydowskiego krawca. Jego czaszka, broda, oczy, śpiew... Ślusarz,

suchotnik pracujący we wgłębieniu, ale po prawdzie na dworze... Wszędzie za tymi ścianami

stuk młotków, zgrzyt pilników, miarowe kołatanie, nieustający puls nędzarskiej gorączki.

Dzieci wybladłe i oberwane, ślizgające się w rynsztoku. Czarne i żółte" wokoło twarze ludzi.

Chłód, ziąb, zapach śledzi adwentowych i matki-kapusty. Ach, pewien ślepy i potargany od

nędzy człowiek, chodzący z wyciągniętym przed się kijem co prędzej, co prędzej, jakby

stąpał po cierniach! Nareszcie wejście na schody. Okienko i tam!... Z wysoka pada brzask

mistyczny skądś z nieprzemożonego mroku na poręcz schodów i na kilka stopni. Jak dziwnie

lśniły te stopnie urobione z brudu, wyłaniając się z pomroki! Schody idące w górę i zupełną

ciemność, które trzeba umieć na pamięć, żeby sobie nie roztrącić głowy i nóg nie połamać.

Lepkie drzwi — i wnętrze pracowni. Zaduch, skrawki materiałów, śmieci, głuchy trajkot

maszyn... Jedenaście panien, zarabiających po sześć, siedem, osiem, aż do dziesięciu rubli...

Mała, piegowata „podręczna„, wiecznie uprzątająca szmatki, biegnąca dokądś na miasto z

gotową robotą, wyprawiana po sprawunki i w interesach. Popychadło, na którym odmierza

swe poniżenie każda z „panien„. Kopciuszek, osoba za dziesięć złotych miesięcznie.

Zapotniałe okna, przez które widać czasami niwkę błękitu albo białą chmurkę-wędrowniczkę.

A bliżej wokoło — facjatki z szybami przeważnie zalepionymi papierem. Za prawdziwymi

szybami ze szkła — doniczki z moknącymi w nich liśćmi, dach rudy z przedwiecznej,

glinianej dachówki. W niej tkwi wielki komin, zawsze dymiący w te właśnie czarne okienka.

Ta okoliczność, że mieszkanie Łukasza oraz pokoik Ewy znajdowały się w dzielnicy

zamieszkanej przeważnie przez Żydów, że znajdowały się za miastem, niejako poza obrębem

kultury i dobrych obyczajów — miała wielkie znaczenie. Właściciel domu, zbogacony

przedsiębiorca budowlany, od którego odnajmowali pokoje, był człowiekiem jeszcze

Page 103: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

103

młodym, mniej więcej czterdziestoletnim. Chodził w czarnym surducie do kolan (na szabas

kładł tużurek nieco dłuższy), spodnie wypuszczał na kamaszki. Używał kaloszy,

kołnierzyków, mankietów ze spinkami. Miał także złoty zegarek i kapelusz-melon. Był to

przystojny, wypasiony, silny ojciec rodziny. Dla Ewy okazywał stale wielką i delikatną

grzeczność, a choć po polsku niechętnie mówił, dla niej, choć ze skrzywieniem, robił

ustępstwo ze swej urzędowości. Kiedy Łukasz złożył w jego ręce swój paszport, w którym

wymieniona była żona Róża, gospodarz o nic nie pytał i nie wchodził w szczegóły. Paszport

został Łukaszowi wkrótce zwrócony. Raz tylko uprzejmy gospodarz spytał Ewę pół żartem,

gdy ją spotkał wracającą do domu: .

— Czemu to państwo żyją jak w rozwodzie? Mąż śpi w jednym pokoju, a żona bardzo

daleko w drugim pokoju? To nie pasuje.

— Mąż mój jest chory — wyrecytowała Ewa, pąsowa jak mak... — Mąż potrzebuje ciszy,

wypoczynku.

— No, a gdzie to jest napisane, żeby mąż miał mieć koniecznie niepokój od żony?

— Mąż mój nie może zupełnie spać, jeśli obok niego jest w pokoju druga osoba.

— Ja mu się wcale nie dziwię. Ja bym tak samo na jego miejscu bardzo mało spał... —

zaśmiał się. Żyd. — Ale ja tak tylko grzecznie żartuję. Przepraszam... bez urazy...

Łukasz słysząc z ust Ewy sprawozdanie o tej rozmowie zauważył, że i obcość Żydów w

społeczeństwie ma swe dobre strony. Oto te dziwne domy za miastem, jakby przez

Twardowskiego wydmuchnięte z piasku licho wie jakim sposobem, na coś się przydały.

Cieszył się, że są sami, że ci, co mieszkają za ścianą, są dalecy, nie rozumiejący nic zgoła, że

światy ich jak odmienne, a przez to tolerujące się wzajem, jak cudzoziemcy tolerują

cudzoziemców w rozległym hotelu Nizzy lub Interlaken. Początek zimy upłynął Ewie i

Łukaszowi szybko, jak upływa rozkoszny sen. Chory nie czuł przeszywających bólów w

okolicy serca, Ewa nie czuła, że pracuje jak wyrobnica. Ciemny „magazyn„ w brudnym

podwórzu, nora, gdzie ścibały suknie niewolnice dla dostatku i zbytku, była dla niej miejscem

błogosławionym. Bo obojętne dla niej było życie i jego jakość.

Była w istocie żoną swego Łukasza, choć nie należała do niego cieleśnie. Nie darowywała

mu. nawet pocałunków. Służyła przy jego łóżku jak szarytka, jak siostra bratu, a nade

wszystko jak do szaleństwa zakochana narzeczona narzeczonemu.

Gdy przybiegała wieczorem, zaróżowiona od zimna, chyża z tęsknoty, chichocąca, z

tysiącem anegdot dowcipów, pełna szalonej swady człowieka, co skończył przeklętą,

dwunastogodzinną pracę, a uzyskał swobodę przyrodzonych człowiekowi ruchów —

obydwoje wpadali w nastrój dzieci, w nastrój uczniaków na wakacjach. Wnet skwarzył się na

maszynce przyniesiony od rzeźnika befsztyk lub kotlet, kipiała herbata... W „budzie„ Ewa

żywiła się byle jak — bułkami, ochłapkiem zimnego mięsiwa, a najczęściej dwoma

serdelkami. Herbatę, podobnie jak wszystkie pracownice, gotowała sobie w rondelku

ustawionym na żelazku do prasowania. (Omne tulit punctum, qui miscuit utile dulci...) Wodę

do rondelków dostawały darmo, więc i Ewa. Tylko wykwalifikowane staniczarki i niektóre

Page 104: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

104

spódniczarki, zarabiające bajońskie sumy (15 do 18 rubli miesięcznie), wychodziły na

prawdziwy „burżujski„ obiad w czasie dwugodzinnej przerwy.

Wobec tego stanu rzeczy Łukasz od rannej herbaty musiał czekać na „obiad" aż do

wieczora. Ponieważ leżał bez ruchu, na wznak, wciąż w jednej pozycji, więc w ciągu dnia

nudził się bestialsko/Czytał stosy książek, pisał ołówkiem etnograficzne i etnologiczne

ramoty i ramotki na ogromnych arkuszach papieru. Wieczorem rozpowiadał Ewie o tym, co

napisał, co przeczytał, co przemyślał, co chciał czynić. Marzenia ich snuły się wciąż około

faktu, że skoro tylko wyzdrowieje, pojedzie do Rzymu, uzyska rozwód. Wówczas skończy się

ich tęsknota...

W końcu stycznia Niepołomski począł siadać — wkrótce podnosić się, chodzić po pokoju.

W połowie lutego w ciepłe dni wychylać się począł na dwór. Śniegi leżały duże. Przyszły

mrozy.

Wówczas to właśnie zaszła w nim zmiana. Dopóki leżał, wydawało się, że to jest najście

chwilowe, fizjologiczny skutek bezczynności. Ale gdy wstawać zaczął, a nie ustąpiło...

Nalatujący wciąż na duszę dym czy wiatr, huragan obrazów podchwytujący w lot i wciąż w

jednym kierunku nachylający aż do ziemi wszystkie myśli... Szept nieustanny spalonych

warg: — Ewa, Ewa...

Gdy powracała do domu, gdy posłyszał dochodzący z dala stuk jej zaśnieżonych bucików

na drewnianych schodkach, gdy go owionął chłód drzwi otwartych... — popadał w stan

nieprzerwanego szału...

Ramiona podnosiły się i pięście zaciskały jak do bitwy, żeby się siec w pałasze ze sobą

samym, żeby zdusić namiętne marzenia. Słyszał szlochanie dumy i godności, słyszał echa

złożonych przed sobą przysiąg, nieodwołalnych słów honoru. Ale wszystko ginęło w gęstym

kopciu osiadającym pod czaszką, trzeszczało jak łatwopalny materiał wśród sypkich iskier, co

w dreszczu leciały po żyłach. Był ponad siły, nad możność zniesienia stan obcowania z nią,

uwielbiania jej, dotykania jej rąk, małych dłoni, które były tkliwe i wymowne jak żyjące

istoty. Był ponad siły stan spoczywania oczyma w jej oczach, co opromieniały wszystko jak

słońce — zasłuchiwania się w jej nowe, niewiadomej genezy pieszczotliwe słowa —

patrzenia w cudne uśmiechy — muskania włosów dłońmi jak najtkliwszymi pocałunkami...

Każda suknia, każda wstążka, każdy sprzęcik zdawał się patrzeć w oczy z niemym pytaniem,

jakoby rój duchów i gnomów gotowych na rozkazy. Wszystkimi siłami woli Łukasz starał się

zapomnieć, potargać. pajęczynę ułudnych kuszeń.

Wmawiał w siebie, że już to, co się w nim dzieje — jest to podłość, ostateczna hańba

człowieka prawego — że tego wcale być nie powinno, że nie ma być — zaklinał się, żeby nie

było. Po tytanicznych porywach, po wysiłkach duszy w istocie potężnych, po przyrzeczeniach

w kłąb zmotanych — nastawały chwile ciszy. Ale wnet, jak spod ziemi, wybuchał inny zdrój.

Było duszno, smutno śmiertelnie, jakby co minuta miało się ukazać czyhające nieszczęście.

Płomienne uczucie oczekiwania, gdy była nieobecną w domu, rozdymało żyły i napełniało

pokój zapachem rozkoszy. W ciszy, dotykalnej jak ciemność nocy lub jasność słońca,

rozlegały się jej słowa tak wyraźnie, że słychać było każde brzmienie i każdą sylabę. Szelest

Page 105: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

105

sukien trwał bez przerwy. Głowa płonęła, serce biło jak zbuntowany niewolnik. Powieki

opadały na oczy i niestrzymane obrazy rozkoszy objawiały się daleko wyraźniej niż

otaczające, martwe sprzęty. Wtedy to przemykała się w mózgu cicha i skromna myśl:

„A dlaczegóż to właściwie zachowywać te skrupuły? Dlaczego? S zczęście jest jedno, a

nieszczęść milion.„

Wówczas wyrywał się znowu jak z objęć diabelskich, wznosił ponad siebie i usiłował

patrzeć na wszystko, co się z nim dzieje w tej izbie, z góry, z wysoka.

„Oto — mówił do siebie — teraz jest chwila rozumu czystego, włada, jakby powiedział

stary. Wszystko, co jest poza tą chwilą, jest — namiętności, apetyty zwierzęce, cupiditates,

podła szlaka w piecu, gdzie się ma wytopić czyste żelazo. Czyliż ja to miałbym dopuścić do

władzy owo alogon? Ja, człowiek przyszłego świata? Przenigdy. Choćby tylko dlatego.„

Rzucał się do książek, do studiów, do ścisłego myślenia. Panował nad sobą w ciągu godzin.

Ale rzut oka na cokolwiek, na ślad drobnych gwoździków w obcasie jej bucika, wyciśnięty na

białych deskach sosnowej podłogi... Z desek tych, z nikłych, okrągłych zagłębień strzelała w

górę cudowna, naga, cielesna mgła. Zasłaniał się od niej rękami, zaciskał przed nią powieki.

Lecz ona była w nim, w oczach jego mieszkała od dawien dawna. Cudowne, ledwie rozkwitłe

piersi, barki i ręce, biodra i łono były w przepaściach oczu i w mózgu. Rozkosz i radość, dym

z najcudowniejszych kadzideł, niewyśpiewany czar, tajna pieśń ruchów jej nagiego ciała

napełniały duszę. I znowu Łukasz pytał sam siebie:

„Jestże złem to, co ja czuję?"

I czuł w sobie śmiech potężny zdrowych sił życia, jako odpowiedź na wywody honoru i na

zaprzeczenia rozumu. Wtedy także najdokładniej poznał, jak rozkosz jest dobra, jak grzech

jest łaskawy, a cnota nieznośna. Cień i blask, przestrzeń i czas były na jego rozkazy. Słodycz

marzeń nie miała granic.

Kiedy zbliżała się godzina jej nadejścia, pokój stawał się ciasny i mały niby klatka. Piersi

były za małe dla mnóstwa zamkniętych westchnień, nagłych szlochań i bezimiennych

wybuchów. Łukasz tłukł się w izbie od ściany do ściany, od drzwi do okna, od okna do drzwi.

Czekał, liczył minuty, sekundy... Uchylał drzwi do sieni, zatapiał w szparze oczy i czyhał z

powstrzymanym oddechem. Stał tak przytulony do' zimnego muru, drżąc z zimna,

rozszarpany przez uczucia głuche i ślepe, przez trwogi wyrafinowane, przez żądzę,

zwątpienia, ofiary i żal. Częstokroć wtedy właśnie gromadzili się we wspólnej sieni sąsiedzi,

Żydzi z interesami oraz rozmaici przychodnie, i toczyli pod tymi drzwiami miłosnego

oczekiwania zaciekłe dyskusje materiałistyczne, załatwiali interesy i skakali sobie z

paznokciami do oczu.

Wtedy Łukasz popadał w stan dzikiego rozstroju, pienił się, rozpaczał i pękał ze złości.

Były chwile, że chwytał za kij, żeby rozegnać chargocącą zgraję — i znowu zmieniał się w

natężony wzrok, w czujny słuch. Tęsknota wbiegała na najwyższy szczyt swej drogi i leżała

bez sił. Zostawało tylko błaganie i cichy, ciągły jęk wewnętrzny. Gdy nagle Ewa zjawiała się,

gdy nagle wynurzał się z żydowskiego gwaru jej uśmieszek, gdy mknęła ku drzwiom wesoła,

Page 106: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

106

różowa, szepcąca swym melodyjnie-gardłowym głosem, gdy surowo karciła za to, że sterczy

pode drzwiami przeziębły i blady — nie wierzył swemu szczęściu i ulegał nagłemu

zdumieniu, prawie rozczarowaniu, prawie depresji. Patrząc na jej żywą twarz, na oczy

iskrzące się, jak wiecznie nowy i wiecznie silny mróz, uciekał na drugi kraniec miłości, w

kraj zimnych rozważań i nadaremnie wszystko znowu mierzył myślami.

Ewa od dawna spostrzegła, co się dzieje.

Jeżeli przypadkowo spod czarnej sukni wysunął się jej trzewik, jeżeli, zajęta sprzątaniem

pokoju, zmywaniem naczyń, przychyliła się w taki sposób, że uwydatniły się jej piersi —

widziała wówczas spod rzęs, że ją chwytają jego oczy niby płomienne ręce. I jej myśli

poczęły chodzić chyłkiem po elipsach szału i rozpaczy. Przysięgła sobie, że skoro tylko on do

Włoch pojedzie, wróci do Warszawy. Tam znajdzie sobie z łatwością zajęcie, jeśli nie w

dawnym biurze kolejowym, to gdzie indziej — w telefonach, telegrafach, biurach

technicznych, jako wreszcie kasjerka, urzędniczka itd. Warszawa była jej miastem. Tam czuła

się u siebie, wśród cywilizacji, gwaru, rwetesu, pracy. Miasto prowincjonalne było dla niej

pustynią, o tyle mającą jakąkolwiek wartość, o ile tu przebywał Łukasz. Toteż co rychlej

pragnęła wrócić do „miasta", znaleźć się wśród rynków, gdzie na ręce i rozum czekają, gdzie

życie wre i myśl bezsennie pracuje. Ale jakże wrócić do Warszawy, do matki, do ojca, do

owych prac, gdyby została „kochanką? Wrócić i stanąć oko w oko z matką — to jeszcze nic.

Gdy ją zapyta o wszystko —powie wszystko. Ale wrócić i powiedzieć, że przez czas

nieobecności była „u tego pana„? Nie, wtedy już nie ma powrotu. Ściągnąć na siwą głowę

matki pewność, wiadomość, potwierdzenie?... Kłamać? Nie, kłamać nie można. Tu może być

albo prawda, albo nie ma powrotu. Ewa drwiła sobie ze świata, z całego świata jak długi i

szeroki, oraz ze wszystkich jego urządzeń. Łukasz — to wszystko.

Obmowy, potwarze, plotki — było to dla niej nic, owszem — uciecha, byleby tylko nie

mieć na sobie ciężaru, że to, co będą mówić — to prawda. Gdyby. Łukasz zażądał ofiary z

ciała i duszy, nie zawaha się ani chwili. Ale pragnęła wszystką mocą ducha, żeby nie teraz

jeszcze. Wiedziała, że ją czekają straszne przejścia, nim rozwód przyjdzie, słyszała swoją

przyszłość, lecącą koło głowy jak świst bata. Toteż pragnęła jednej tylko rzeczy: mieć w

sobie siłę śmiechu z potęgi światowej, mieć grunt pod nogami, żeby na nim stojąc żywić do

końca miłość i dumę.

Kiedy spostrzegła, co się z Łukaszem dzieje, szalała z rozpaczy. Była jednak w tej

rozpaczy nieopisana postać rozkoszy, rozkoszy śmiertelnej. Najdziwaczniejsze pomysły,

najsubtelniejsze obrazy śmierci, bohaterstwa... Przeżywała minuty szybkiego decydowania

się. Wiedziała, że cokolwiek wybierze, ucieczkę czy oddanie swego ciała, jeśli wykona jedno

z tych dwojga, przejdzie na drugą stronę życia. Nazywała to, co się stać miało, najrozmaiciej,

stworzyła całą metafizykę zstępowania ku rozkoszy. Mówiła sobie, że to jest żądza pełni

życia, wola ducha, który pragnie przecudownych, nowych przeobrażeń, wyzwolenia młodości

i wywołania na jaw cieniów marzenia. Mówiła sobie, że teraz chce w materii rzeźbić potęgę

ducha, stać się zarazem posągiem i rzeźbiarzem. Tłumaczyła się przed nieznanymi mocami,

że nie grzech wcale zamieszkał w jej duszy i nie zdrada jakiegokolwiek ideału, lecz właśnie

tajemna moc, która chce złamać zamki niewiedzy.

Page 107: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

107

Nie były jej niemiłe szały oczu Łukasza ani dziwnie zgięta linia jego ust, ani uśmiech

przejmujący do szpiku kości, uśmiech, co zdziera szaty i modlitwę wypędza z piersi na usta.

Nieraz, gdy siedziała z dala, schylona nad książką, i miała oczy spuszczone, nieraz, gdy

sądził, że jest do gruntu zajęta pracą gospodarską, przeszywała ją wszechogarniająca myśl

nagła, ślepa ekstaza, żeby go uszczęśliwić... Nie mówiąc słowa zdjąć suknie...

Niejednokrotnie drobny wypadek, szmer, głos daleki, sprzęt stojący na drodze odrzucał ten

zamysł szatana na zawsze.

Łuka,sz doskonale panował nad sobą. Nie całował jej nigdy w usta, a w rękę całował

szybko i nie patrząc.

Raz jednak bezwiednym niejako ruchem przykrył dłonią jej rękę leżącą przypadkiem na

stole. Gdy dłoń jej drgnęła nerwowo, stuliła się i zwinęła w sobie, począł do niej, do

skurczonej, małej pięści szeptać czerwonymi ustami:

— Mały gołąbeczek, trusia bojaźliwa, mój ptaszek biały... Boi się czegoś, czegoś drży...

Boi się ręki, która ją głaszcze? Lęka się serca, co dla niej bije?

Ewa płonęła wszystkimi ogniami ciała. Uczuła, jak dusza roztapia się w jedną jed yną litość

nad jego cielesnym pragnieniem. Niejasno zdała sobie sprawę, że wszystek rozum przemienia

się w myśl najprostszą o konieczności natychmiastowej ofiary. Jeszcze jedno słowo, jeszcze

tylko jedno pogłaskanie. On zaczął szeptać jakby do siebie:

— Gołąbek głowę między skrzydła tuli, oczy przywiera w trwodze. Serce w nim bije!

Czegóż się boi, o co tak drży?

Położyła pałające usta na jego ręce, przycisnęła do wierzchu jego dłoni pąsowy policzek.

Poczuła wśród dreszczów rozkoszy, jak tkliwymi palcami drugiej ręki wyjmował szpilki z

włosów i rozpuszczał ich pasma. Drżała od sypkich dreszczów, mając senną wiadomość, że

zanurza twarz w fale włosów... Wtem posłyszała westchnienie. Gdy oczy podniosła, leżał

półodwrócony do ściany ze zmarszczonymi brwiami i zagryzioną wargą.

Jakże mu była wdzięczna!

Wychodziła zawsze z jego pokoju natychmiast po herbacie wieczornej. Wracała chyżo do

siebie. Zamknąwszy drzwi na klucz rozbierała się szybko, gasiła światło, rzucała na posłanie i

o niczym nie myśląc zasypiała jak kamień.

Rano, skoro tylko przez zamkniętą okiennicę wsuwał się mizerny, niezrozumiały odblask

dnia, wstawała szybko i czyniła wszystko z pośpiechem, żeby co rychlej wyjść z domu.

W drugiej połowie lutego nastał szereg dni mroźnych, suchych, bezwietrznych. Łukasz

mógł już odbywać spacery, więc w każdy dzień świąteczny i niedzielny wychodzili z domu za

miasto. Jednego popołudnia świątecznego wyszli drożyną na jałowcową górę i dalej aż do

lasu.

Page 108: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

108

Już się przybliżał zachód słońca. Powietrze było przeczyste i zimne. Zachodnia liliowo-

rumiana zorza ciągnęła, się nieskończenie pięknie nad równinami i wzgórzami ziemi. Widać

było jak na dłoni dalekie, rude kępy dworskich ogrodów, granatowe smugi lasów. Na

zachodzie mgiełka niebieskawa płynęła przez niebo zorzane, jak zadumany anioł, co,

opuściwszy skrzydła znużone od lotu pracowitego, kieruje się ku krańcom świata. W wyżynie

niebo było bezdenne, różowo-siwe. Ani jednego głosu, ani najlżejszego szelestu. Tylko

szczególny głos kroków obojga. Na drodze utartej sanicami drwalów śnieg pod nogami

świstał i opornie, zawzięcie pozgrzytywał. Zboczyli z tej drogi i brnęli znowu czas jakiś po

głębokim puchu, kierując się to tu, to tam, w ślad zadętych do cna tropów lisich czy

zajęczych.

Śnieg ów był sypki, kopny i lotny jak mąka.

W przetrzebionym lesie maleńkie świerki, pogrzebane w okrągłych mogiłach, wychylały

ku przechodniom kształty niespodziewane, tajemnicze, krzywe formy — coś jak oczy

dziecięce zdumione i zasłuchane.

Zagajniki jedliny tworzyły najcudowniejszą baśń bizantyńskich kopułek świątyni, co się w

ziemię zapadła.

Małe jałowce, przydęte pół na pół, śniły w nieruchomym zachwyceniu sen o zaklętej

królewnie. Krzywy dąbek, osypany martwym, rudym liściem, suchym szumiał szelestem, a

przyciągał ku sobie oczy, przykuwał myśli jak znak tajemny, niezrozumiały hieroglif.

Ewa zapuściła oczy w sieć żółtych bylin, nikły ślad ongitraw, wystający z białej głębiny.

Szła oczyma przez równie dziewicze, przez wzniesienia i zadmy rozbłękitnione albo lekkim,

niewiarogodnym powleczone różem, kolorem jednej chwili, na którego widok każde usta

muszą się uśmiechnąć — szła przez barwy i lśnienia tak piękne, jak pięknym było jej własne

ciało. Nieprzytomnie o tym marzyła, że Łukasz tak myśleć musi. Przeszło, przemknęło

burzliwe, szalone wzruszenie duszy... Pochwalała wdzięcznym wzrokiem otocza śniegowe

dookoła wielkich sosen, co miały kształt jak gdyby stężałego wiatru, wściekłości pozostałej w

postaci widomej. (Wciąż coraz bardziej złotolite stawały się niebiosa). Widziała dookoła

siebie cienie powstałe niespodziewanie i nie wiadomo jak niknące, istne sny. Zanim sama

zdążyła wśnić się w owe bytowania zadętych świerków, w żywoty fiołkowe cieniów i

rumianych świateł na szczytach zasp, już pochłaniała je nicość. A to. życie chwilowe cieniów

— między narodzinami na puchu nieskalanym i między głuchą śmiercią — wyrażało dla Ewy

jakowąś nową prawdę, którą w tej chwili miała poznać. Był dookoła niej żyjący, złożony

symbol, co się rozwijał, odsłaniał i ukazywał czytelne litery.

Milczeli oboje. Kiedy Łukasz dla odpoczynku zatrzymał się, Ewa ze zdumieniem i trwogą

usłyszała w tym milczącym obszarze bicie swego serca. Samotne serce zdawało się bić

między niebem i ziemią, jedyne na niezmiernym, zamarłym obszarze.

Wtem on rzekł ze śmiechem:

Page 109: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

109

— Owa cnotliwość Desdemony, owa wierność i posłuszeństwo wówczas nawet, gdy ją

„pan i małżonek" bije, ma dla mnie coś obmierzłego. Właściwie mówiąc, takie cielę zasłużyło

na to tylko, co je spotkało. To przecie nie kobieta.

Spojrzała zdumiona. To było tak dalekie od jej uczuć! Jakby potrącił! Łukasz nie patrzał na

nią, lecz w ziemię, na śnieg iskrzący się od wieczornego mrozu. Miał policzki zabarwione.

Broda, dłuższa po chorobie, czyniła go pięknym, jakby nieznanym, jakby innym, odmiennym.

Tak był piękny i niezwykły jak wszystko dokoła. Z trwogą rozwierały się oczy, żeby go

widzieć do syta. Nie, on jeden nie jest cieniem prześlicznym! On jeden jest wieczny!

— Kochała go wiernie, tego czarnego diabła... — rzekła z cicha, rysując lekką laseczką,

którą miała w ręku, długie kresy na puchach śniegowych.

Kiedy tak stali przez chwilę i on nie patrzył, przyszła Ewie chętka powiedzenia mu, że go

kocha... jak Desdemona. Wywinęła się słabostka, żeby mu powiedzieć o owej odmienności

jego wyrazu twarzy. Podniósł oczy jakby przeczuwając... Zobaczyła brwi zmarszczone i ów

znany, bolesny uśmiech.

— „Zachować siebie, zostać szczęśliwym — oto instynkt, oto prawo, oto obowiązek..." —

mówił z głębokim namysłem, głosem matowym, do s iebie.

— Cóż to znowu za cynizm, za egoizm, mój panie?

— To zdanie mądrego Holbacha, człowieka silnej rasy, tej rasy, co to potrafiła ruszyć z

posad bryłą świata. Nie na naszą miarę to słowa.

— Zdaje mi się, że i dziś jeszcze dużo nabrałoby się takich siłaczów. „Zachować siebie,

zostać szczęśliwym...„

— Doprawdy?

— Myślę.

Podniósł oczy pełne ognia, wyrzutu, jakby pogardy.

— A czy ty, na przykład, potrafiłabyś zostać szczęśliwą wbrew całemu światu?

— Ja?! Cóż tam ja... — szepnęła zmieszana.

— Naturalnie, Desdemona jeszcze w was pokutuje.

— Nie rozumiem.

— Człowiek z tej samej plejady — Diderot — mówi bez wahania: „Dozgonne małżeństwo

jest nadużyciem, tyranią mężczyzny, który sobie przywłaszczył prawo posiadania kobiety".

Cóż ty na to?

— Nic. Mało co o tym wiem. I mało mię tam ów Diderot obchodzi... — mówiła wolno,

wciąż rysując laską kresy na śniegu.

Page 110: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

110

Czuła, że za tymi słowami ukrywa się coś innego. Łukasz wciąż mówił jednym tchem,

jakby nie ją, lecz siebie przekonywał:

— Diderot mówi: „Szczęście i obyczajność mogą się znajdować tylko w tych krajach,

gdzie prawo nadaje powagę instynktowi". I rzeczywiście — w Japonii panny kąpią się wobec

mężczyzn bez najmniejszego zakłopotania. A Japonia — to wielkie społeczeństwo.

— Ach, z tą waszą Japonią! Japonia i Japonia na wszystkich ustach... — rzekła oschle i

porywczo.

— Oczywiście — gdzieżby nasza panna mogła kąpać się wobec mężczyzny i nie płonąć ze

wstydu!

— No, w samej rzeczy... — mówiła Ewa czując, że się cała pali w ogniach.

— A tymczasem wstydliwość, podobnie jak szata, jest wynalazkiem, uchwałą.

— Doszliście już do takich wynalazków, że rumieniec wstydu młodej dziewczyny jest...

wynalazkiem.

— Zaraz ci na to dostarczę dowodu.

— Dowodu!

— No tak. Na wyspach Sandwich damy miejscowe, już nieco po europejsku ogładzone,

podpływały ku okrętom nago, dźwigając na głowach jedwabne suknie i parasolki. W te suknie

stroiły się na pokładzie wobec oficerów okrętu, ażeby się tym oficerom podobać.

Ewa wciąż rysowała znaki na śniegu.

— Na wyspach Iles des Pins misjonarze wywołali gwałtowny protest, żądając, ażeby

dziewczęta przywdziały opaski. Polinezyjki, które usiłowano jako tako przyodziać, rozbierały

się dla najbłahszych powodów. Uczucia wstydliwości nie zna wcale całe królestwo zwierzęce

i ani jedno ze społeczeństw pierwotnych ludzkich.

— No, więc cóż z tego? — spytała Ewa z uśmiechem. — Cóż z tego, że pierwotne

społeczeństwa albo zwierzęta? My nie jesteśmy zwierzętami — to darmo — ani z Iles des

Pins. Także wzory!

— Chcę cię nieco wyćwiczyć w antropologii. Wstydliwość kobieca jest według mego

mniemania wynalazkiem, i to... mężczyzn. Otello wymyślił szczelne szatki dla szanownej

Desdemony. Pan jej, małżonek jedyny i władca. Dziedzicznie się to później przekazało

córuniom.

Słuchała tego wszystkiego z wyrazem drwiącym na ustach, czego nie chciała się pozbyć.

Ale w gruncie rzeczy z nadzwyczajną ciekawością przyswajała sobie wszystkie te szczegóły

(już nota bene jako swoje najgłębsze przekonanie).

Page 111: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

111

— Dlaczegoż ty zamierzasz zawrzeć związek ze mną? — spytała wreszcie blada i

pomieszana.

— Bo cię kocham nad życie swoje! Ty zresztą... Ty już nie jesteś taką! W tobie jest już

męstwo człowieka i siła człowieka. Ciebie mąż nie potrzebowałby zamykać w haremie ani

okrywać gałganami. Mogłabyś kąpać się wobec tłumu mężczyzn i pozostać dziewicą albo...

być wierna jednemu, któregoś wspaniałomyślnie, według duszy swej wybrała. Szept jego stał

się zduszony od uniesienia:

— Ty jesteś Psyche, dusza najzupełniej wyzwolona...

— Nikt nie wie, czym ja jestem!

— „Ludzie — woła natura — którzy wskutek danej wam przeze mnie podniety dążycie do

szczęścia przez cały czas waszego istnienia, nie opierajcie się mojemu najwyższemu prawu:

pracujcie na szczęśliwość..."

— Czyjeż to są te znowu cyniczne słowa? — spytała surowo.

— Znowu Holbacha. A zresztą... słowa wujaszka Epikura. Mądrość potępiona przez

wszystkie ciocie...

Zapanowało dziwne milczenie. Wieczór już spadał. Świerki otaczającego lasu stały

tajemnicze, zasute śniegiem, w objęciach mrozu.

— Gdzie jest szczęście? — rzekła nagle i spojrzała Łukaszowi prosto w oczy.

On milczał.

— Czy... to... jest szczęście — powtórzyła drżąc na całym ciele.

Zdało jej się, że dookoła ziemia drży i kołysze się w dymach.

— Ewo... — wyszeptał. — Po coś to powiedziała?

I wokoło niego stał teraz milczący las, jakby zapalony ogniem nadprzyrodzonym. Ziemia

dygotała. Chwiały się w oczach pagórki i mieniły niknące w nocy doliny.

Martwe przedmioty na mgnienie źrenicy otrzymały twarze przedziwne, wyrazy

niesłychane. W ogniu bijącym zewsząd Łukasz posłyszał w sobie postanowienie...

— Dziś... — wyszeptał patrząc w ziemię.

Gdy podniósł oczy, zobaczył, że Ewa ma ręce na piersiach zaciśnięte i załamane. W twarzy

uśmiech bladej boleści, szczęście pokory. Oczy bez spojrzenia, usta zaklęte w milczenie od

jego woli. Po bujnych włosach, które wiatr przerażenia wzburzył, szła teraz gładząca ręka

doli.

Usiadł bezwładnie na obmarzniętym odziemku powalonego drzewa. Ewa stała obok,

bezsilna i spokojna. Czuła pewność siebie i jakiś rodzaj zadowolenia z tego powodu, że już

Page 112: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

112

nie leży na niej ciężar „wstydliwości„. Marzyła, jak we śnie, za pomocą dwu wyrazów: dość

wyrzeczeń! Łukasz ujął jej rękę i przyciągnął do siebie. Siadła przy nim niewygodnie, z

uczuciem, że to jakieś nieestetyczne — oparła głowę (bez uniesienia) na jego ramieniu.

Czuła policzkiem zimno osędziałego futra na kołnierzu i oddalone gorąco ust. Z coraz

bardziej niepohamowaną ciekawością czekała na śmiałe pieszczoty, których za chwilę miała

doświadczyć. Wargi jej ust stawały się pąsowe, napęczniałe od płomienistej krwi. Zdawało

się, że te usta nie mogą się już . domknąć i zacisnąć, jak zawsze, jak dawniej. Ręce, ramiona,

piersi stały się twarde; natchnione, ruchliwe, podatne i giętkie, jak lotne ciało ptaka

szybującego w powietrzu. Zimne, roziskrzone niebo, śnieżysty las, pochyła równia

obmarzniętej góry — wszystko jak we śnie...

Zakasłał. Wyrwała mu się z rąk, zsunęła z kolan, odwróciła i stanowczo poszła ku miastu.

Była piękna w swych prostych sukniach, a jakby naga. Z wyżyny nieba świecił się już księżyc

i nasycał blaskiem tajemne kryjówki.

Zapadał w głębiny śniegu i błyszczał miliardami promiennych kryształków, iskier

błękitnych i pomarańczowych. Oczy Ewy pochłonięte były przez gwiazdy nieba i te gwiazdy

ziemi. Śniło się, że słychać trzask światła zaziemskiego i ciepło martwych promieni księżyca.

Jak wietrzyk przewinął się w duszy zapach myśli:

„Idę sobie teraz po drodze szczęścia... Gwiazdy... Droga szczęśliwej doli... Dokąd

prowadzi, dokąd idzie gwiaździsta droga?„ I inna myśl, jeszcze bardziej wyraźna:

„Taka jest moja droga szczęścia... Gwiazdy...„

Cisza długa duszy, cisza tak wielka jak w tym całym, szerokim obszarze. Nareszcie,

nareszcie myśl ostatnia — ni to płacz nie wiedzieć czyj, ni to okrzyk strażniczy, po którym

wzdrygnienie w nogach, ni to hasło radości:

„Żegnaj!...„

Gdy oboje wstępowali na strome schodki prowadzące do mieszkania, Łukasz trzęsącymi

się rękoma z lekka popchnął ją do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz. Tymi latającymi

rękoma zapalił lampę. Stała wciąż przy drzwiach. Zbliżył się i spojrzał w oczy. Po raz

pierwszy ujrzał nowe ich spojrzenie. Patrzyły spod górnych powiek daleko — daleko... Były

zagasłe, przeraźliwe, bosko żyjące a jakby umarłe. Zdumiał się i przeląkł patrząc w to

błękitne spojrzenie, obnażone a pełne wyniosłości, jak kielich cudnego kwiatu, który ręka od

łodygi i ziemi z szaleństwem oddarła. Chwytał w swe oczy to spojrzenie-miłość.

— Czyliż ta chwila — czyliż to nie jest szczęście? — zapytał jej ze łzami.

— Szczęście... — wyszeptała spomiędzy szczękających zę bów.

Wtedy to począł szybkimi rękoma, jak wariat, rozpinać, rozrywać jej stanik, ściągać siłą

ciasne rękawy, targać na ramionach guziki koszuli, zdzierać spódnice, urywać tasiemki...

Page 113: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

113

ROZDZIAŁ XV

Popłynęły dnie miłości szczęśliwej. Stało się czynem oddanie serca, duszy i ciała. Zstąpił

na ziemię, jak uroczystość, czas poświęcenia łaskawego na wszelkie żądanie, dobrotliwego

dla rozszalałych wybuchów, dla kaprysów i porywów drugiego ducha i innego ciała.

Otworzyły się wrótnie ogrodu, gdzie można płakać ze szczęścia albo płakać wskutek

niezdobytych dla słowa cierpień miłości — i kresów ich pod cienistymi gałęźmi drzew raju.

Łzy tamte przepływają z oczu w oczy, wysychając na ukochanej twarzy, uśmiech jest

wspólny jeden we dwu ustach.

Dreszcze przechodzą z ramion w ramiona i wracają na dawne miejsce, przynosząc wieść o

wzruszeniach tajnych, o uczuciach poza wszelkim wyrazem zdolnym do wyjawienia ich bytu

i siły. Pocałunki splatają nie ciała, lecz zaiste splatają dusze. Ciała nie mają dla siebie

tajemnic, a dusze dążą do objawienia i do wykrycia swych najgłębszych istności.

Rozkosz cielesna, zmazująca z duszy smutek miłosny, ucisza jej niezgłębioną, wszystko z

posad ruszającą muzykę. Cisza i szczęście w objęciu. — Serce wyniosłe i nieunoszone, które

niebezpieczeństwem wzgardziło, a zaślubiło ofiarę, serce wierne, pokorne i samochcąc

uniżone, serce — niezgłębione zjawisko — bije w cudownych rytmach dziewiczych piersi, w

wiecznie ruchliwej fali ich, w czarodziejskiej ich tajni.

Szczęście tętniące w nim, pracowicie mierzące czas, było pulsem całej przestrzeni świata.

— Świat był to hymn, pieśń tworząca, która wychwala tworzenie. A początek i koniec życia

był w uderzeniach tajnego serca.

W czasie tych dni miłość stała się zapomnieniem, zniszczeniem egoizmu, wydarciem z

człowieka miłości własnej i napełnieniem go egoizmem innej ludzkiej istoty. Były to chwile

łaski, chwile podźwignienia nad ziemią i przemienienia natur. Przez niesłychane wzniesienie i

zamianę dusz istoty cielesne stały się nowe, cudnie odmienne i nie znane sobie nawzajem.

Czułość ich wszakże i zdolność pojmowania się wzajem doszła w tym samym czasie do

zenitu, z którego, jak z góry Nebo, wszystko widać. Zatracić siebie dla tamtej istoty — toż to

rozkosz! Oddać jej wszystko, nawet szczęście posiadania, nawet widok cielesnej piękności,

nawet samą miłość, dla sprawienia radości o jednej sekundzie trwania — toż to rozkosz!

Wszystko łatwo wykonać. Do najgłębszej tajemnicy dojść łatwo. Wszystko można zrozumieć

i wszystko obejrzeć ze czcią wzrokiem oczyszczonym z samolubstwa. Ziemska niewiedza

przeistacza się raz wraz w płomyki świadomości, w symbole poznania — co gasną zapadając

w mrok, ażeby się, jak gwiazdy za nadejściem nocy, znowu odrodzić.

Głowy stały się ukoronowane świetlistymi koronami z promieni księżyca, a z głębi nagich

ciał wynikać się zdawała promieniejąca jasność. Były chwile, że on widział w niej Dianę-

bóstwo, a ona widziała w nim Hermesa, równego bogom. Tworzyli rozkosz, która była

posłuszna ich woli, a zarazem rozkazująca im samym, żeby ją tworzyli. Była wśród nich

ciągle, była ich własnością, a nie znali jej, podobnie jak nikt nie znał orfickiej tajemnicy w

dolinie Tempe.

Nastały dzieje pewnego bukiecika fiołków. Był bukiecik pomiędzy obojgiem ust i był na

piersiach, w których serce święte wiecznie bije. Stał się wonią pocałunków i zapachem

Page 114: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

114

odkrytych ramion. Listki jego były rozsypywane na łonie śnieżyście białym — i zagradzały

drogę ustom do ust. Wargi obojga całowały go jednocześnie, a oczy jednocześnie wgłębiały

się w jego ciemną toń.

Dzieje pewnego rysunku, który sztycharz angielski dla świata ocalił... Grecka idylla, gdzie

para szczęśliwa objąwszy się śni wśród kwiatów. Dumanie nad tym, że w życiu ich stało się

na jawie to, co sprzed wieczności chciał wyczarować geniusz... Prosty, cudny, zabawny aż do

śmieszności rysunek. Chciał wyrazić to, co było w ich życiu, tę woń i urok, chciał bezsilnymi

kreskami wyrazić szczęście, zatrzymać na wieki uśmiech, przykuć do papieru westchnienie...

Darmoś się silił, Artysto, drogi, kochany człowieku, wierny przyjacielu w nieznanym morzu

ludzkości...

Dzieje szarego płaszczyka i bonnetki tego samego koloru. Dzieje szarego irysa... I dzieje

trzech róż, co przez jedną noc smutku uschły na sercu...

ROZDZIAŁ XVI Nie zdołam wyrazić słowami rozdarcia; którego doświadczam. Siadłem tutaj, w tym pokoju

hotelowym, żeby pisać, bo to jedyna ucieczka przed zaciskaniem się serca, wzmagającym się

bez miary. Lecz cóż napiszę? Po co jadę? Dokąd jadę? Czymże jestem? Gdzie jestem?

Chwilami w wagonie zdawało mi się, żem zwariował i światem lecę. Porzuciłem Cieb ie.

Teraz widzę, jak marnym i nędznym jestem człowiekiem. Istnieję tylko przez Ciebie. Nigdy

w życiu nie doświadczałem takiego zamętu w uczuciach, takiego ucisku myśli, nawet

wówczas, gdym do Zgliszcz uciekał. Wówczas dźwigała mię męska wyniosłość...

Próbowałem w wagonie czytać przewodnik po Rzymie, ale ilekroć otworzyłem książkę, drgał

w uszach dźwięk jakiegoś głosu. Jestem strudzony od uczucia smutku, jakbym przeszedł o

głodzie kilkanaście mil albo przetrwał chorobę. Czego się dotknę i na co spojrzę — wybucha

płaczem. Łka przestrzeń za mną i przede mną, wypominając wciąż jedno imię.

Nie mogę pójść na pocztę, bo już za późno, a marzę, że mógłby tam być list od Ciebie. Cóż

bym dał za to, żeby goznaleźć. Jutro rano z tego Krakowa wyjadę, a wieczorem będę w

Wiedniu. Żeby prędzej! Nie pocałowałaś mię, gdym wsiadał do wagonu. Płakałaś. Teraz mi

tego pocałunku najbardziej żal. Och, kiedyż znowu Twe usta... Wiem, że mię kochasz.

Kochaj! Najsłodsza!... Oszalałbym straciwszy Ciebie. Nie istnieje czas i przestrzeń. Jestem z

Tobą i Ty jesteś ze mną.

Czy znajdę list na poczcie jutro rano, czy znajdę list w Wiedniu? Noc, noc! Zegary na

wieżach jęczą. To czas leci. Głosy ich przerażające i pełne okrucieństwa szybują w powietrzu.

Hejnał mariacki zaciska oczy pocieszę, dusi za gardło nadzieję. Czy do Ciebie dolecą te

głosy, czy je posłyszysz spłakana, we śnie posępnym pogrążona? To ja stać będę nad Tobą.

Usiądę przy Twym łóżku... Złe przeczucia — i owo najgorsze, że Cię więcej nie ujrzę, zdaje

się stać za drzwiami i rękę kłaść na klamce. Głowa boli, szum w uszach i rozłamanie moralne.

Lichy ze mnie teraz podróżnik. Słyszę uszyma nie dźwięk dzwonków, lecz głosy

zadźwiękowe, mało co widzę, choć patrzę na przedmioty, a w gruncie rzeczy widzę tylko

Page 115: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

115

smutek własny na przesuwającej się ziemi, na obcych twarzach. Nic mię nie pociąga.

Wygasła we mnie siła ciekawości. Nie ma nic gorszego nad jazdę koleją w takim nastroju.

Jakże doskonale pojąłem dziś tę prawdę, że wszystko, cokolwiek bym zrobił w rozwodowej

sprawie dla naszego szczęścia, cokolwiek bym przedsięwziął, zobaczył, czego się nauczył, do

czego dotarł i co zdobył — niewarte jest jednej chwileczki uświęconej przez Twój niebiański

uśmieszek. Żegnam Cię z takim uczuciem, jakie powinno zmazać wszystkie względem Ciebie

przewinienia.

Twój do śmierci — Łukasz.

P. S. Nie napisałem tutaj tego, co czuję. Jakieś słowa literackie... Na to, co czuję, nie mogę

schwycić nazw, słów prawdziwych. Ale mnie zrozumie Twoje serce otwarte na miarę

anielską i może prawdę przeczytają poprzez zasłony słów Twoje oczy widzące. Żegnam Cię.«

»Piszę te kilka słów z Wiednia. Mam na sercu Twój list. Dostałem go w Krakowie. Nie

było czasu czytać, więc go tylko przycisnąłem do serca — i na kolej. Czytałem w wagonie.

Teraz na sercu. Tak mu lżej, tak lżej, gdy na nim leży list! Zdaje się, że to Twoja głowa leży

na piersiach, że Twoje jasne, jasne włosy snują się przed łzami oczu. Och, Boże. Twój list...

Umiem go na pamięć jak przecudne wiersze... Nie jest to list, lecz pocałunek... Noc znowu

ciemna nade mną, a w sercu coraz dokuczliwsza kolka tarniny, coraz złośliwsza drzazga żalu.

Pamiętasz naszą wiosenną rozmowę rok temu w ogrodzie? Rozwodziłem się wówczas

szeroko i długo, chciałem. Ci zaimponować uczonościami i greckościami...

Dziś szedłem tutaj przez olbrzymią aleję. I oto pewien konar drzewa, jedna grupa

przypomniała mi tamto miejsce. Z całej rozmowy został obraz tego konara... Twoje oczy,

gdyś słuchała, i Twe usteczka... Upadłem na ziemię duszą i szlochałem. Jakże Cię kocham!

Jakże Cię miłuję, małżonko moja, powiernico serca, oblubienico duszy! Jutro znów dalej. A

przecie, gdy załatwiam wszelkie czynności tej podróży, to właściwie nie czynię nic, nie

podróżuję, nie zbliżam się do Rzymu, lecz tylko wciąż oddalam się od Ciebie. To jest jedyna

czynność moja. Wszystko, cokolwiek się dzieje, to tylko ciągłe i nieskończone oddalanie się

od Ciebie. Ten i ów człowiek do mnie mówi, odpowiada na moje pytania, dowodzi lub

zaprzecza, a ja tak rozmawiając z ludźmi rozmawiam tylko z Tobą, jestem z Tobą i patrzę bez

końca w Twe oczy. Chciałbym być niebem, jak Plato w swym wierszu lirycznym — i

chciałbym posiadać wszystkie oczy na ziemi, żeby patrzeć na Ciebie.

W Tarvis. Moja pamięć zatrzymała się na jednym punkcie jak skazówka zegara i oznacza

wciąż tę samą godzinę. Ach, kiedyż tryby tego zegara znowu się ruszą! Kiedyż tędy będę do

Ciebie powracał jako człowiek wolny! Miejsca obce, niech was co prędzej zobaczę, gdy będę

wracał! Niech zegar zatrzymany pocznie odmierzać godziny życia nowego, życia pełnego

prawdy i siły, wielkości, olbrzymich dzieł i odkryć!

Jechałem w nocy z Wenecji. Światło smugami padające obok żelaznego mostu w czarną

wodę — hieroglify smutku, promieniste pismo klinowe, które mozolnie czyta dusza, żeby

złożyć sobie samej pieśń nie do śpiewania, słowo miłości. Rano. Widać drzewa oliwne.

Bluszcz oplata wysokie pnie. Rowy obrzeżające kwadraty pól. Wzdłuż tych rowów wciąż

drzewa oliwne. Wszakże to w ogrodzie oliwnym przecierpiał godzinę swoją Chrystus?...

Page 116: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

116

Modlił się: „odwróć ode mnie kielich goryczy„... Ty, która umiesz się modlić, to znaczy

obcować z Bogiem...

»Nie mogłem się powstrzymać, żeby na jedną noc nie stanąć w kochanej Florencji.

Mieszkam w hotelu Porta Rossa. Z okna mej izby widzę wieżę Duomo. Gdybym był tym

listem, za kilka dni byłbym w Twoim pokoiku, może na Twoich ustach, może na piersiach

Twoich... O białe piersi, piersi moje... Prześniłem na Was złoty sen mojego życia. Dziś

utraciłem już prawie wiarę, że moje usta mogły bez przeszkody i bez rachuby tulić się do

boskiej linii, która was dzieli czy łączy, a oczy moje mogły zasypiać w olśnieniu waszej

piękności. Mamże wierzyć, że to, co mię teraz ze snu porywa jako straszliwa krzywda, to w

moim życiu na pewno było? Rozkosz mojego czoła, Twoje ramiona, Twa szyja

przeświecająca spod jasnych splotów...

Jestem sam, straszliwie sam. Obok mnie jedyni towarzysze — pled, laska i tom starego

Montaigne'a. Tyle zostało ze świata, w którym Ty żyjesz. Toteż ręka nie może się rozstać z

pledem i laską. Tam, w ulicach, wre życie włoskie. Światła elektryczne jednostajnie lśnią w

oddali. Przed pół godziną duet uliczny z towarzyszeniem mandoliny przygłuszył gwar. Słowa

pieśni miłosnej brzmią w uchu. Pieśni miłosnej... Jakież to dziwne słowo, jakie dziwne

zdarzenie! Alboż inni ludzie kochają? Skądże im może być wiadomo, że istnieje miłość.

Miłość jest to przecie moja sprawa. Jest to stan mojej duszy. Melodia wbiegła do izby, jakbyś

Ty sama wbiegła do izby i o coś nagle zapytała. Doświadczyłem uczucia, jakbym się po

dziecięcemu zachłysnął...

Patrząc w ulice tego obcego a tak swojskiego miasta, jakże zazdroszczę młodym ludziom,

którzy prowadzą pod ręce śliczne kobiety, co idą dokądś, do tajemnych miejsc ich miłości!...

Ja tylko jeden, wygnaniec, szukam w tłumach, czego oczy nie znajdą, patrzę z przeraźliwą

ciekawością, wiedząc na pewno, że nic tu nie ma. Oczy poszukujące znajdują tylko miejsce

wygnania, bo każda rzecz i każde miejsce jest torturą dla żywych spojrzeń miłości.

Jeździłem dziś tramwajem elektrycznym na górę, do Fiesole. Spomiędzy kęp cyprysów,

zza róż i wistarii wiosennych patrzyłem na Florencję. Stary, odwieczny mur. Fale

przypołudnika z kwiatami jak nasz poczciwy, lubelski oset przewalają się przez jego grzbiet

niby dzieci przez ręce i kolana ojca. Fale kwietne i zielone płyną, kapią, wiszą soplami,

pełzają ku południowi. Gdybyś tu była! Miłość mieszkająca w mym sercu jest jak cień: zjawia

się nieoczekiwanie na rogach ulic, ukazuje się na gzemsach domów, siedzi smutna pod

gałęziami drzew — znika i znowu po chwili wraca.

Z każdej róży florenckiej, co się z muru zwiesza, czyha westchnienie za Tobą. Tęsknota

daje poczucie oddalenia, poczucie obce ludziom „normalnym„. Wiecznie w tym uczuciu

oddalenia jest coś nowego, coś nieznanego, nieustanna trwoga i, jak w muzyce,

niezniszczalna energia. Umiałem dawniej żyć samą nienawiścią, być jak granat naładowany

japońskim prochem szimoze.

Umiałem służyć samemu sobie do tego celu, żeby myślą zabijać. Teraz Ty dałaś mi poznać

syntezę życia i ukazałaś melodię miłości. Przez Ciebie osiągnąłem dobro nie znane mi

dawniej, które było we mnie ukryte.

Page 117: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

117

Zasiałaś we mnie łaskę duchowego spokoju. Toteż miłość moja do Ciebie godna jest

gruntownego badania i szczegółowego opisu. Jest to bowiem sprawa najdostojniejsza,

fenomen niezrównanej wartości, historia przetworzenia się duszy, przejścia z jednej formy w

inną formę, czyli historia jej postępu. Utrwala się i przekazuje pokoleniom chwila lotnego

natchnienia Mozarta, niejeden kaprys Chopina. Czemuż nie mogę wyrazić tej prostej a tak

doskonałej mądrości, która mię uczyniła innym aż do gruntu. Miłość moja do Ciebie jest to

czysta rozkosz, wielka i wieczna radość, spokój i pogoda — niby pogoda roztoczona w niebie

nad przecudnymi wzgórzami Toskanii, które widać ze stopni starorzymskiego teatru we

Fiesole.«

Rzym! Jeszcze włosy zakurzone, skóra na twarzy schłostana od wiatru, czarna od

kolejowej sadzy. Ale już jestem w izbie własnej. Postanowiłem zająć pierwszą lepszą, byleby

była, oczywiście, tania, jak najtańsza. Byłoby mi wszystko jedno, czy okno moje otwierać się

będzie na śmietnik, kuchnię hotelową, czy na ogród kwiatowy. Któż by uwierzył! Oto

wprowadza mię stara jędza z zawiesistymi wąsami do izby, otwiera okno i ukazuje ręką

najczarowniejszy ogród! Tuż przed oknem, pod dolną jego ramą — palma daktylowa. Śni

nieruchomo pień jej łuszczaty, a gruzły żółtych, niedojrzałych daktylów leżą między liśćmi

jak w misie. Daleko widać zagaja kameliowe, rosnące w kątach ogrodu jak u nas leszczyna i

bez. Zwiędłe krwawe i białe płatki zaścielają ziemię. Nazwałem zaraz ten gaj gajem mojej

oblubienicy. Czy ten wypadek, że otrzymałem taką izbę, nie zwiastuje czegoś dobrego?

Powiedz! Powiedz! Izdebka mała, ciasna jak kaftan wariata, o ceglanej podłodze. Cóż z tego?

Cóż z tego, że fundusze są minimalne, że z nich we dwoje nie wyżylibyśmy tu, jak była

mowa, żadną miarą.

Trzeba będzie szukać na gwałt roboty. Ty jesteś ze mną w ciszy tej izby. Będę tu sam

całymi miesiącami, nie pragnący niczyjego towarzystwa. Ty jesteś ze mną. Ach, teraz już

każdy dzień upłyniony będę zwalał za siebie, jak tragarz zwala z ramion przydźwiganą do

celu pakę cukru. Z rozkoszą notorycznego lichwiarza obliczam zyski na czasie, na szybkości

pociągów, na krótkości noclegów w tej drodze, którą poznałem. Każda moja myśl zaczyna się

w taki oto mądry sposób: — Gdy będę jechał z powrotem... — Obmyślam przeszpiegi i

podstępy. Już byłem raz w kancelarii wielebnych p a t r ó w. Ale o tym nie będę pisał, ja się

do tego biorę z zakasanymi rękawami. Och, księża! Teraz moja sprawa z wami! Wygram ją,

wygram!«

Czekam już kilka dni na pierwszą konwersację z pewnym dygnitarzem w skromniutkiej

rewerendzie. Nic, nic, ojczulkowie: ja umiem czekać. Choćbym zginął, to się i tak doczekam!

Broda moja pod słońcem Italii, miasto sczernieć, przybrała kolor jeszcze bardziej

niezdecydowany. Zdaje mi się, że stanie się kiedyś podobną do kwiatu nasturcji. Ale za to co

za oczy! Jakże piękne mam oczy!

Biada ci, Ewo! Jeżeli nie będziesz mi wierną, uzyskawszy od zacnych kapłanów rozwód

pojmę tu w Mieście Wiecznym jakowąś grubo posażną Seforę i będę się trudnił, zależnie od

posagu, już to pasterstwem (po pierwszym s—t konieczne!), już wyrabianiem podobizn sera

swajcarskiego, albo zgoła założę tawernę pod miastom w Bosco Sacro.

Page 118: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

118

Nim to jednak nastąpi, jestem skądinąd, wyznać należy, dosyć niezamożny. Dziś dałem do

podzelowania buty. Jutro tedy będę jeszcze piękniejszy o całe podeszwy. Dziś, niestety,

siedzę w domu bez podeszew, a nawet na łóżku, z podwiniętymi nogami, albowiem posadzka

z cegły nie jest wcale ciepła. Czy się nie lękasz, że to wszystko może we mnie zapalić miłość

dla mojej ongiś żony?

Drzyj, Ewo! Jestem od tak dawna zanurzony w celibacie... Szatany tęsknoty, szatany

marzeń o Tobie mieszkają we mnie. Wylewam tedy na cały ów Rzym czarę żółci z cytryną i

mówię mu, jak Jonasz pewnej Niniwie: — Bodajbyś skisła, ty księża Niniwo, która mię tu

trzymasz siedzącego na łóżku w skarpetkach (dziurawych!).

Ewo! dostałem w tym Rzymie zarobek, „posadę", jakby zaraz powiedział poczciwy papuś.

Było to tak. Pewnego razu, czytając w domu, gwizdałem sobie aryjkę polską. Gwizdałem raz

i drugi. Aliści rozlega się pukanie do drzwi. — Otwieram — jegomość nieznajomy. Mieszka

w tym samym hoteliku, tylko niżej i znacznie lepiej. Przedstawia się, nazwisko niemieckie —

Gertler — ale pyta, czy mówię po polsku. Polak z Wiednia. Jest to polskość po bardzo

zniżonej cenie, po prostu — cztery sztuki za grosz. A przecież aryjka polska zwabiła go do

mnie. Gadu-gadu z kiepska po polsku. Jest dosyć znacznym urzędnikiem w ambasadzie

austriackiej. Po długich z nim gawędach powziąłem wiadomość, że w owej ambasadzie

można znaleźć zajęcie, nawet zyskowne. Tłumaczą z jej poręki rozmaite dokumenty

historyczne w sekcjach naukowych, zbierają dane, piszą referaty.

Otóż — wyobraź sobie — przydał mi się język starosłowiański, grecki i, mirabile dictu,

polski! Już od kilku dni siedzę w biurach Watykanu i pracuję. Tłumaczę, jak obecnie, stare

dokumenty na niemieckie. Określonej pensji nie mam, bo jest to zajęcie od sztuki i od nawału

roboty. Ale widziano już moją pracę i już mi to nie uciecze. Taki antropolog da sobie radę!

Sprawa idzie nieźle. Zapracuję się i, jeśli tylko nie zdechnę, będę wolny i wiecznie Twój.«

ROZDZIAŁ XVII Pomiędzy dniami szczęśliwej miłości i dniami osamotnienia Ewy zaległa wielka zasłona.

Zdawało się na początku, że zasłona jest cienka jak płócienna chusta, a ruchoma jak chmura.

Ale gdy długie poczęły mijać dni, chusta otworzyła tajemniczy swój wymiar wszerz i stała się

daleką okolicą, krajem rozległym, wielką ziemią.

Nad krajem tym leżała wieczna noc. Nigdy tam nie wstawało zza widnokręgu słońce i

nigdy nie jaśniała zorza z zachodu. Gdy oczy przywykły do mroku, ujrzały zarysy tej krainy

wygnania, kształty na niej żywiące, a nawet drogę, co się wlokła w nieskończoną dal, drogę,

po której miały iść stopy skazane.

Ileż to razy, brnąc w swe wygnanie, Ewa marzyła, żeby. spotkać istotę współwygnaną,

ktokolwiek miałby nią być: żebrak sypiający w rowie przydrożnym czy pies sparszywiały,

odpędzany kijem i krzykiem od każdych drzwi. Ale nie było nikogo. Nikogo!

Page 119: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

119

Była sama jedna, jedyna, jak ostatnie drzewo nasienne w pustkowiu po wyciętym lesie. Z

tego to zapewne bytowania w samotności wyrodził się w duszy jakby nowy organ

poznawczy: drapieżna, dzika czujność.

Czego za światła, w dobie radosnej miłości nigdy by oczy nie zobaczyły, to teraz było

jedynie jawne. Zarazem mnóstwo przedmiotów dawniej oczywistych znikło teraz z

powierzchni ziemi i zostało złożone w duszy, w jej podglebnych składach, chodnikach i

zaułkach. Kraj samotności, przez który Ewa szła w swym niestrudzonym pątnictwie, był

krajem najbardziej bezwzględnie należącym do Boga. Błąkając się tedy w ciemnościach

świata zewnętrznego, błąkała się w Bogu. Kraj podziemny był krajem duszy. Kryjąc się przed

światem zewnętrznym, kryła się w duszę swą tak zupełnie, jak kret kryje się w macierzystą

ziemię.

Tam to jedynie mogła wyrażać cierpienie swoje bezgłośnymi krzykami, co stały się

językiem jej codziennym, mową jej pospolitą. Tam jedynie mogła iść naprzód i wracać co

prędzej po własnych śladach, rzucać się jak lis w kluczowe skoki dla zmylenia pogoni

nieszczęścia. Z zewnątrz okryta była własnowolnym milczeniem, kamienną ciszą i lodowym

spokojem. Jak dawniej — chodziła do magazynu mód, jak dawniej — żyła życiem

normalnym. Owa idiotyczna praca w magazynie, trawienie dni w gronie głupkowatych

wyrobnic igły, wędrówki z domu do magazynu i z magazynu do domu — były to nawet

konieczne dla niej podniety do życia. Gdyby tego zabrakło, już by nowych szukać, a tym

bardziej znaleźć nie była w stanie. Podobnie było niegdyś w biurze kolejowym. Tylko tamto

było kaprysem dziecka wobec tego, co na nią teraz upadło.

Miała przeczucie, że zaszła w ciążę.

Brak znanych objawów, szczególna fizyczna żarłoczność, silne a dawniej nigdy nie

doświadczane bóle głowy i twarzy, nagłe zawroty zjawiające się bez przyczyny i

przechodzące bez skutku, rozdrażnienie, nieustający ogień w gardle, a nade wszystko

obmierzły smak w ustach — wszystko to zaczęło ją osaczać, ogarniać i zwolna nauczać. Żyła

w nieustającym pościgu obawy, wśród symptomatów czyhającego nieszczęścia.

Zdarzało się, że wszystkie owe zwiastuny przycichały.

Wówczas oddychała całą piersią. Ale wkrótce... Budziła się rano z nieznośnym smakiem w

ustach, który, wzmagając się stopniowo, doprowadzał do mdłości — i oto furie rzucały się na

nią z poczwórną pasją. Nie miała wcale dokładnej wiadomości o tym, co się z nią dzieje.

Wiedziała przypadkowo, ze słuchu, stąd i zowąd cośkolwiek. Teraz te wszystkie wiadomości

poczęły wyrastać jak przeraźliwe gorgony, chimery, harpie, łby psie i sowie, jak strzygi i

drzewa wielkokrzewy, jak straszne góry otaczające dolinkę życia. Szła pamięcią za każdym z

owych podań, docierała szalonymi skokami do źródła, skąd, z czyich ust wytrysła każda w

przeszłości (obojętna wówczas) wiadomość lub półsłówko — i oceniała wartość każdej z tych

wieści rozumem tak wyostrzonym, że niemal tworzyła sobie z niewiedzy i nicości prawdę

istotną. A na drzewach owych prawd wyszarpanych z mroku rozsnuwały się nieskończone

pasma, włókna i nici przesądów. Była przez te nici opasana i zaplątała się w nich jak mucha w

pajęczynie. Każda chwila dawnego życia, to jest czasu, kiedy była razem z Łukaszem, teraz

Page 120: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

120

dopiero stała się zrozumiałą. Każda z owych chwil wchodziła w miejsce swe i łączyła się z

innymi za pomocą powinowactwa, hierarchii i nieubłaganego porządku. Wszystko stało się

zrozumiałe, jako przyczyna i skutek.

Zjawiska wyłupywały się ze zjawisk. Zdarzenia na pozór proste otwierały swe łona

zamknięte, w których taiły się przerażające widoki. Leciał z tamtej, prześnionej krainy ku

duszy polotny, sypki szelest długowłosych brzóz, naginanych od ciepła suchego wiatru.

Płynęła stamtąd na zgaszone oczy falista chełb zbóż, snująca się poprzez łany młodego żyta i

rozłogi pszenicy.

Zamarły widok kopuł bzu pachnącego, w deszczu zmoczonych, wlewał się w oczy zalane

łzami. I tak objąwszy ciało, opasawszy duszę, złe moce rzucały skałę na piersi z krzykiem

potępienia: — tam się urodził twój grzech! — Widziała wtedy wzrokiem użyczonym, podczas

gdy włosy jeżyły się na głowie, a w uszach syczał świst i łopot tajemniczych skrzydeł

nieszczęścia, wszechmoc namiętności. Widziała kształty ich czyste, figury pozbawione

wszelkiej osłony. Patrzyła na to, jak one służą tylko samym sobie.

Badała je w jasnowidzeniu, przez nieskończenie zbliżające szkła nieszczęścia, z

ciekawością i uwagą nie znaną ludziom, którzy chwilowo bytują poza krajem niedoli.

Widziała rozmaitość namiętności, ich rodzenie się, rozwój, bujanie w przestwór i zgo n.

Dostępny dla jej czułego poznania świat namiętności był nieskończenie cudaczny, jak świat

chorób, jak świat drobnoustrojów albo jak świat z dna morza. Były godziny, że z wlepionymi

w swą przeszłość oczyma, z rękami wbitymi we włosy pytała się minionego świata z

krzykiem i rozpaczą:

„Któżeś ty jest? Skądżeś się wziął na nieszczęście ludzkie? Kto cię utworzył i — na co?

Kto oddał dusze ludzkie w twoje wszechmocne szpony?„

Odpowiedzi nie było nigdzie.

Było poczucie władzy nieodwołalnych wypadków. Była ponura pewność, podobna do

takiej, jakiej doświadczyłby człowiek patrzący na to, że miejsce, gdzie wykwitły

przenajcudniejsze okrążki i listki korony kwiatu jabłoni, zajęła powłoka gruba i mięsista, w

której z dnia na dzień rozchodzą się twarde i tłuste komory owocu.

Stawanie się, żywot i przemoc faktu, dokonywanie się jego poza wszelką siłą i wbrew

wszelkiej woli prowadziło duszę coraz dalej i dalej w kraj subtelnej ciemności. Z chwilą gdy

dusza poznała cośkolwiek z rzeczy i spraw ciemnonocnych, cierpienie oswoić się,

przywyknąć, pogodzić się i spocząć nie dało jej ani na chwilę.

Co prędzej gnało ją dalej. A gdy upadłszy na ziemię wbijała palce w grunt znany i zlewała

go krwią łez, zaciskało sprzączki smyczy i wlokło ją zduszoną na śmierć, gdy trzpienie

wbijają się w podżuchwowe gruczoły, a rzemień dławi gardziel.

Nieraz, zdruzgotana na śmierć, postanawiała, leżąc pod progiem szaleństwa, nie dać się

światu. I cóż z tego, że będzie miała dziecko nieprawe z człowiekiem, który ją samą zostawił i

gdzieś za granicą przepadł? Rodziły przecie i rodzą młode dziewczęta dzieci, chodzą długo

Page 121: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

121

ciężarne, bezkształtne, rozdęte, a później wracają znowu do pięknego świata, widzą znowu

oczyma bez i jaśmin, słyszą znowu wesołą muzykę i męski śmiech. Ubierała się staranniej,

szła do magazynu, pracowała spokojnie, brała w siebie przemocą wesołość i spokój. Ale

nagły poryw wymiotów wśród pracy — spojrzenia śmiercionośnej ironii ciskane przez

koleżanki — tłumna ich a najżywsza radość na widok jej strwożenia — szept szczęścia wśród

ich zastępu, gdy nie mogła ukryć, co się z nią dzieje, i truchlała — wszystko to wracało ją

nazad do ziemi nieszczęścia. Porywał ją spazm wewnętrzny przed światem, wielka, ponad

wszystko bojaźń prawa umówionego między ludźmi w ciągu wieków przeciwko ciężarnej

dziewczynie.

Gonił ją ulicami śmiech kobiecy, który depce nogami i włóczy w błocie. Smagały ją

zjadliwe a milczące spojrzenia. Trzepały się nad nią czarne skrzydła słów plugawej zniewagi.

Biły ją po głowie kije drwin męskich, ulicznych piosenek o ciężarnej dziewczynie, które była

niegdyś słyszała. Stawała się znowu dla samej siebie niczym już więcej, tylko przedmiotem

pośmiewiska. Przeobrażała się zwolna w stojącą u pręgi, na którą ludzie ze wszech stron i z

całkowitą rozkoszą miotają swoją zemściwą głupotę, plują niecnym swoim dowcipem,

mszczą się za pomocą grubego i brudnego konceptu. Nie mogła sobie zrobić tej ulgi, żeby

uwierzyć ku pocieszeniu serca, że ta złość świata jest tylko czasowym jego skażeniem i

zależnym od mnóstwa przyczyn zepsuciem. W strasznej niedoli swej przychodziła do drzwi

gorzkiej prawdy, że ścigająca zemsta jest jedną z najbardziej normalnych właściwości natury

ludzkiej. Sama jedna jako ciało, i sama jedna jako dusza, przybiegała do domu i padłszy na

łóżko miotała się po nim, nadaremnie prosząc bezlitosną śmierć, żeby ją grzeszną zabiła.

W tych minutach zaszczucia przychodziło kiedy niekiedy, ale bardzo rzadko, przedziwne

uczucie: uczucie wielkości. Zdawało się wówczas, że ją dźwiga i unosi ramię mocnego

demona. Stawała się czymś zgoła odrębnym od świata i była od niego niewątpliwie wyżej.

Stała wówczas poza ludzkimi uczuciami, troskami, poza drżeniem i lękiem w obliczu niedoli,

które są przecie stokroć gorszymi od niedoli samej. Przeobrażała się w czystą siłę cierpienia,

która się wznosi ponad życiem ludzi i ponad nędzą ciemności, wreszcie ponad życiem

własnym. Siła jej wówczas stała blisko wszechrzeczy, a jednak w odosobnieniu od

wszystkiego, co jest rzeczą i sprawą. Przenikała wszystko aż do samego dna jak powietrze —

i spoglądała we wszystko na wskróś jak światło słońca. Subtelną i potężną władzą siła

cierpienia uderzała w sprawy ludzkie i oddzielała jedne od drugich nieomylnie, cicho i

dobrotliwie.

Gdy bolesne oczy ciała błądziły po nagich ścianach, po miejscach obnażonych z wapna, po

rysunku powstałym z wypaści i pęknięć, sęków i skaz, wzrok cierpienia widział pismo

czytelne. Z kresek, plam, z osędzielizn kurzu i połysków zabłąkanego światła tworzyły się

lica szczególne. Zarysy ich zabijały nadzieję i strącały w przepaść pociechę, gdy dźwigając

się, znikąd powstawała — rosły znaki przeklinające i rysy jakoweś, które można by nazwać

nutami poznania. Zdarzenia, wypadki, fakty przemieniały się na nuty pisane po ścianach, na

martwe znaki, według których dusza snuła symfonię swoją zaświatową. Symfonia była

olbrzymiego zakresu, straszliwej piękności, niestrzymanej siły. Oczy ducha widziały nuty, a

słuch pełen był zaświatowej symfonii.

Page 122: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

122

Wykwitał na rozchylonych ustach i w wyschłych oczach uśmiech zwycięski. Powiew

wzniosłego podwyższenia, gardzące wszystkim uciszenie ochładzało znużone skronie.

Wówczas dusza na własny swój użytek, dla samej siebie tłumaczyła wypadki, sądy ludzkie,

uczucia przeżyte, rzeczy widziane, dnie szczęścia i noce rozpaczy. Przekładała sobie nędzę

żywota na nowy język, który był jej językiem, i wiązała z nich po bielonych drewnach ścian

jakoby napisy, aforyzmy, zdania nieodwołalne. Z tych zdań, łagodnie," znikąd

przychodzących wysnuwała się mądra, niezłomna, nieomylna wiedza duszy, jej p i s m o.

Lecz chwile tych halucynacji prędko mijały, gdyż rozwiewała się wiedza duszy pod

uderzeniami maczugi.

ROZDZIAŁ XVIII Ostatni list Łukasza Ewa otrzymała w połowie maja. Później przestały przychodzić. Minął

cały czerwiec i mijał lipiec. Zarazem w tymże okresie czasu ustaliła się w umyśle Ewy

pewność, że jest przy nadziei. Zmieniła się zupełnie jej figura. Ewa czuła już w sobie ruchy

płodu i bicie jego serca.

Nie mogąc ukryć tego stanu przed oczyma ludzkimi, przestała w dzień wychodzić z domu.

Magazyn mód porzuciła zupełnie. Dnie spędzała u siebie w izbie. Późnym wieczorem, okryta

chustką wymykała się na miasto po pożywienie, które kupowała w coraz odleglejszych

zaułkach miasta, częstokroć na drugim jego krańcu, dla uniknięcia wszelkich z ludźmi

stosunków i dla zatarcia wszelkiego po sobie śladu. Mieszkanie miała zapłacone za cały rok

wówczas jeszcze, gdy je wynajmowała wspólnie z Łukaszem. Na żywność traciła bardzo

niewiele. Trochę pieniędzy zostawił jej był Łukasz, trochę miała zarobionych w magazynie.

Jadła tylko chleb i wędlinę. Do tego miała specjalny gust, a nawet całodzienne łaknienie.

Jadła późno w nocy, gotując sobie na maszynce herbatę. Sypiała długo w dzień, do dwunastej.

Około dwunastej w południe zjawiał się był dawniej listonosz. Toteż teraz, W ciągu

długich tygodni, około dwunastej stale na niego czekała. Czekała leżąc na wznak, z oczyma

półwidzącymi, z których kątami płynęły łzy bezsilne i martwe. Przychodził dawniej ów stary

człowiek z rudym zarostem tak punktualnie, że mogła była czekać nań patrząc na skazówki

zegara. Był wówczas jak wykonawca, jak ścisły przestrzegacz woli Łukasza. Był wówczas

jak dobrotliwy zwiastun miłości i jak najżyczliwszy powiernik. Dawała mu za każdy list

złotówkę albo czterdzieści groszy. Uśmiechał się też, skoro tylko drzwi uchylił. Na jego

twarzy zmęczonej od astmy, w oczach okrążonych czarnymi obwódkami rozniecał się

przelotny, nikły blask. Znała odgłos jego kroków w podwórzu, na czterech drewnianych

schodkach, znała sposób stukania do drzwi.

I teraz codziennie ściskała w ręce srebrny pieniądz. Trzymała go w dłoni przez całą noc,

śniąc na jawie i śniąc we śnie, że rano list nadejdzie. A po ocknieniu wszystka zmieniała się w

słuch, w czekanie na znany odgłos kroków. I nieraz zawodne, mściwe zmamienie dawało jej

słyszeć daleki, znany łoskot. Bił odgłos w jej serce, podwajał szybkość jego uderzeń —

zbliżał się, zbliżał się... Z zamkniętymi oczami, nieruchoma, prosiła się tego głosu, żeby się

zlitował — i chłodła jak kamień, gdy tonął w nieskończonej ciszy. A straszliwa cisza otaczała

Page 123: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

123

ją znowu i przywalała ją znowu jak pole wielkiej gliniastej ziemi. Schodziło na nią fizyczne

bezczucie albo najcudaczniejsze zachcenia.

Były dnie, w których ciągu żyła złudzeniem najdoskonalszym, że wca le nie stało się to, co

się stało. Do nieskończoności natężone pragnienie niosło w chwile młodości, kiedy jeszcze

nie znała Łukasza i była wolną dziewczyną. Leżąc na krzyżu, z rękoma zasuniętymi pod

głowę, z oczyma utopionymi w bielonych deskach powały, śniła na jawie, że w czerwcową

noc po całodziennej pracy w zaduchu biura, po strudzeniu mózgu, kości, mięśni i nerwów —

idzie sama jedna w ciemny Łazienkowski park. Z dala pachną jaśminy i różowe akacje. Nie

ciągle; nie stale, tylko kiedy niekiedy szeleszczą wielkie drzewa. To stary, ukochany dąb na

wzgórzu... Ach, jak szeleszczą te wielkie drzewa, drzewa widma żyjące! Jak dziko, jak

uroczo! Z dala, z dala, z otwartego gdzieś okna dolatuje nokturn Chopina. Muzyka smutna a

pełna siły najbardziej głębokiej... Muzyka smutna, a nie zawierająca w sobie ani rezygnacji,

ani wyrzekania.

Smutek i spokój spływa z tej tajemniczej, z tej bosko pięknej muzyki w ciemnoszelestny

park, między widma drzew. Nie ma w niej grozy i nie ma rozrzewnienia, co kruszy wyniosły

smutek i we łzy się wylewa. Nokturn ów — druga noc, druga obok tamtej... Jak noc —

nokturn ów zawierał w sobie smutek, który mógłby ogarnąć cały ród ludzki i wystarczyć dla

wszystkich dusz, co cierpią na tej ziemi. Jak wielka, cicha, tajemnicza noc, był siłą

niewiadomą, zamkniętą w sobie i wiecznie żywą, co zachęca, ażeby mężnie i wyniośle iść

swoją drogą przed się, iść daleko, z oczyma utopionymi w gwiazdy ciemnego nieba. Jak noc

wołał i porywał ku nieskończoności. Szła też wówczas, pełna młodych sił, jak powietrze

przesycone zapachem jaśminu, owiana szelestem czarnych drzew, jak ciemność pełna tonów

nocnej muzyki Chopina.

Co chwila podsuwali się ku niej z uliczek jacyś ludzie, zaglądali w oczy, szeptali jakieś

słowa i zagradzali drogę propozycjami. Słowa te spadały koło niej jak rzucone kamienie. Nie

słyszała ich prawie, spojona uczuciami. Na zaczepki najbardziej bezwstydne odpowiadała w

myśli krótką zniewagą:

„Odstąp, głupcze! Jestem człowiekiem spracowanym. Chcę odetchnąć po mojej niewoli.

Chcę być sobą przez małą chwilę i czuć, co daje niebo, noc i muzyka. Chcę być sama jedna z

moją nocą, z moją muzyką i moim jaśminem...„

Na wspomnienie tamtych chwil palce jej zakrzywiały się jak szpony — wyprężała się w

tył, a z gardła wypadał skowyt rozpaczy. Wiedziała to oczywiście, że tamto już przeszło na

wieki i skonało bezpowrotnie. Nie tyle żałowała swej dziewiczości, ile swej duszy dziewiczej,

wolności wewnętrznej dumy człowieczej, zachwytu i porywu serca. Mówiła sobie, że

zdradziła nie tyle rodziców, ile wieczność. Toteż dobrowolnie poddawała się widzeniom i

złudom. Mamiła się całymi godzinami (aż do wybuchu rozpaczy), że wcale nie oddała się

Łukaszowi, że była jeszcze tą samą, co dawniej. Wszystko skupiło się we wspomnieniu

szarego płaszczyka, dawnej, panieńskiej okrywki. Iluż to uczniaków, studentów, iluż poetów

ów szary płaszczyk budził ze snu, gdy chodziła na pensję!

Page 124: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

124

Skoro się ukazywał na ulicy, ileż serc młodzieńczych biło i ile oczu gorzało. Lubiła

zarzucać jednę jego połę, gdy szła z pośpiechem... Mówiono jej o tym i pisano w tajnych

liścikach, że poły tego płaszczyka — to skrzydła anioła...

Lubiła teraz nawracać śnieniem do tamtych dni, ale nade wszystko lubiła marzyć o

chwilach, kiedy się opierała Łukaszowi, kiedy się broniła na zabój... Widziała znowu dzień

wietrzny w czasie marcowej odwilży, kiedy stali na pochyłości góry. Był wtedy szczególnie

wzruszony, miał oczy pełne łez, a w ustach słowa tak zachwycające, tak miłe, tak cudne!...

Musiała była odejść, a on w tym miejscu zostawał. Kiedy na pożegnanie przywierali do siebie

wzajem ustami, zdawało się jej, że już przestała żyć i leci w rozkosznym, zimnym wichrze

razem z nim, jako pył, jako pył ziemski. Zimny wiatr okręcał jej suknię około jego nóg, a

zimowy płaszczyk dookoła jego ramion. Byli spleceni i mieli oboje jak gdyby te same dwa

skrzydła. Upadła wówczas przed nim na kolana, objęła jego nogi rękoma. Była to rozkosz nad

rozkosze patrzeć nań z dołu, na związanego rękami, gdy w swym krótkim futerku nachylał się

i uśmiechał. Dookoła był mokry śnieg. Dziko szumiały gałęzie świerków. Słyszała teraz w

sobie szum tych drzew i razem z szumem leciała w wichrze.

A w parku, w ciemną noc! Siedzieli przytuleni, sami jedni, oddani sobie nawzajem duchem

i ciałem. Słyszała i teraz jeszcze, jak w nim biło wzburzone serce czuła ustami ogień jego

policzków. Słyszała jeszcze błagalny szept...

Nigdy jednak nie ważyła się wchodzić myślami razem z nim do tamtego pokoju. Stawała

na tym progu z załamanymi rękoma, jak obca dusza, i biła nieszczęśliwym czołem o te drzwi.

To było bliskie tak bardzo, że nie można było spojrzeć nań z dala. To było tajne, sekretne i

wykonane pod przysięgą. A teraz oto zdradzone zostało wszystko.

Najgłębsza rozkosz nocna, o której wiedział tylko on sam, Łukasz, i ona sama —

rozgłoszoną została po rogach ulic przez straszne, obce siły, poznana jest przez

najbezwstydniejszych szyderców, przez wrogów najbardziej mściwych!

ROZDZIAŁ XIX Pewnego odwieczerza, w drugiej połowie sierpnia,

Ewa siedziała w oknie swej izby martwo patrząc w podwórze domostwa.

Coraz częściej zdarzał jej się teraz ów stan pozornego odrętwienia. Roztyła się i zbrzydła.

Oczy miała podkute, rysy zgrubiałe i jakby opuchłe, cerę żółtawą. Sypiała coraz dłużej i

wstawała coraz później. Już od miesięcy nie rozmawiała z nikim, chyba w sklepiku. Raz tylko

odwiedził ją gospodarz domu, zbogacony Izraelita. Wszedł chyłkiem, niby to od niechcenia.

Usiadł na stołku i, rozglądając się pilnie po stancji, gawędził. Oczy jego długo zatrzymywały

się na twarzy Ewy i zatapiały w niej z uwagą. Ją wówczas poczęło przebiegać mrowie. Pot

zimny oblał ramiona i plecy. Czuła, że ten człowiek ma zamiar coś z nią zrobić, że on to, nie

kto inny, jest teraz jej władcą. A jeżeli on wie wszystko? A jeżeli już zawiadomił rodziców?

A jeśli za chwilę powie, że ojciec już przyjechał albo Aniela?

Page 125: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

125

W tej samej chwili rzuciły się myśli trwożące, że on ją komuś wyda, że ją z mieszkania

wypędzi, że na mocy jakichś tam praw każe zabrać... Przeczuwała, że na nią czyha siła

fizyczna, brutalna napaść, zamach, który nie będzie końcem, lecz najwyższym

spotęgowaniem niedoli.

Gospodarz „grzecznie„ rozmawiał, czynił figlarne aluzje do jej stanu. Dopytywał się od

niechcenia, gdzie jest mąż, czemu tak długo nie przyjeżdża. Odpowiedziała bladymi usty, że

niedługo już... przyjedzie... Żyd jeszcze raz począł żartować. Oczy jego zamgliła żądza, którą

Ewa już nauczyła się rozpoznawać. Wtedy uczuła, jakby ją ktoś ciął w głową ostrzem

siekiery. Powiedziała sobie wtedy, że musi umrzeć. Od owej chwili, która w jej umyśle wciąż

była przytomną, minęły tygodnie nudy tak głębokiej, że nieszczęście w niej byłoby pożądaną

rozrywką. Żyła w zupełnej ciemności, w gnuśnym zaniedbaniu. Stała się jak rola zarośnięta

zielskiem. Nic już nie było przed nią i nic za nią.

Nie chciało się jej wracać do znanych cierpień, a nowych leniła się poznać. Straciła wiarę

w to, żeby mógł istnieć jakiś inny świat uczuć, zgubiła w ciemności wiadomość nawet o tym,

że żyją ludzie na świecie. Ziemia dla niej była pusta. Myśl wygasała, wola ginęła. Czasem

jeszcze miotały się nerwy, jak odruchowo miotają się członki zwierzęcia związanego

powrozami. Nastało bezwzględne bankructwo wszystkiego. Już teraz rzadko kiedy widziała,

jak jej, stojącej nad przepaścią, ziemia spod nóg się sypie. Nadchodził bezwład. W tej nocy

okrutnej i nieskończonej nawet wspomnienie o Łukaszu uległo zaćmieniu. Pamiętała o nim

nie jako o człowieku, lecz jak o czymś, co ma w sobie światłość. Ta światłość — to był

przede wszystkim bolesny żal. Jak człowiek w nocy i ciężkiej gorączce pogrążony, który nie

wie nic dokładnego o świetle słonecznym, a tylko o nim śni, czuła za sobą, w tej stronie,

dokąd Łukasz pojechał, brzask gasnący. I to światło już nicestwiało.

Domyślała się, że i ono wkrótce pożarte zostanie przez ciemność, że nie będzie w jej

sprawie życiowej nic a nic znaczyło, tak samo jak nic nie znaczy matka, ojciec, Aniela — jak

wszystko, co niegdyś było, a później przestało być, a wreszcie żadnego literalnie nie ma

znaczenia. Pisała jeszcze wciąż listy i pod dawnym adresem wysyłała je do Rzymu, ale po co

to czyni, co to ma za sens — już nie wiedziała.

Jeżeli do czego zwracały się jeszcze uporczywie jej pożądania, to do jednej jedynej

sprawy... Do sprawy nicości.

Nie być! Gdybyż to ktoś zakradł się znienacka i zabił ją w półśnie! Wszystko już przeżyła.

Strwoniła swe szczęście, a teraz, obskoczona przez skutki, przez pętlice, stryczki i węzły

męczarni, nie może znaleźć wyjścia. Jeżeli nawet jest gdzie wyjście, to bezwład nie da się

dowlec. Myśl sama sili się jeszcze nadaremno i próżno kołacze to tu, to tam.

Resztkami obumarłych władz pragnęła nieraz dowlec się do jakiegokolwiek kresu i ujrzeć

jakikolwiek widnokrąg. Na próżno! Bezwładność jak płynny muł oblegała duszę...

W upały sierpniowe po całych dniach wysiadywała przy otwartym oknie, z głową opartą na

obu rękach, wpatrując się w przeciwległy kąt podwórza, gdzie stała nowa, drewniana kloaka.

Wiązadła, płatwy, drzwi, gonty, schodki i ściany tego budynku wryły się już w mózg i stały

Page 126: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

126

symbolem śmierci. Jeżeli, choćby przypadkiem, zwróciła oczy w tamtą stronę, już ich nie

mogła oderwać. Myśli wpadały jak w łożyska i kluby, jak w zaciosy i fugi, którymi

nieodwołalnie mknąć musiały. Sam żółtawoszary kolor desek natychmiast przyciągał i

porywał ku sobie.

W mgnieniu oka tworzył się schemat umysłowania o nicości. Skóra z lekka cierpła, przez

włosy leciał sypki mróz, oczy wlepiały się w tamten kąt podwórza. Jak dojść do nicości. Oto

są drzwi pokoju. Drzwi te otworzyć. Cztery schody prowadzą na podwórze z wąskiej sionki.

Podwórze. Trzydzieści kroków. Znowu schodki. Pięć schodów...

I drzwi. Któż je otworzy? Kto udźwignie rękę ciężką jak skała? Kto udźwignie nogi ciężkie

jak góry? Kto wsunie i przekręci klucz w zamku? Tam już by łatwiej.

Zamknąć tylko oczy, westchnąć do Boga, rzucić się głową na dół, w otwór szeroki. Przez

chwilę będzie bardzo źle, ohydnie. Rozkraczone nogi, zadarta spódnica... Ale za to stanie się

nicość. I noc. Jedna noc. Stanie się owo greckie tajemne słowo. Nareszcie się skończy i

przetnie ucisk duszy. Bo „dość już tego życia!" Nie będzie wcale ciężaru hańby leżącego na

piersiach i na czole. Ani cuchnącego wokół powietrza cnoty obywatelskiej. I bólu w sercu, i

żalu, i czekania. Już nikt nie przyjdzie z drwiącym swoim pyskiem, nikt nie zhańbi

spojrzeniem posiepaka. Nikt już nie spoliczkuje przymrużaniem oczu. Noc jedna cicha...

I tego dnia, o którym mowa, siedziała jak zwykle. Myśli jej ociężałe snuły się około tego

pewnika, że pieniądze, które posiadała, już są na wyczerpaniu. Mieszkanie zapłacone do

końca roku, to prawda, ale z czego żyć, gdy wyjdzie ostatni grosz? Przeliczyła troskliwie swój

zapas, myląc się, jak zapisał, przy każdym obliczeniu.

Wkrótce i tym rachunkiem niby ciężką pracą zmęczona, zapadła w zwykły półsen o

nicości. W chwili gdy tak siedziała przesypując nędzne myśli jak piasek, spostrzegła jakiegoś

pana chodzącego po podwórzu to tu, to tam, zaglądającego z kolei do wszystkich sionek.

Był to śliczny młody człowiek, zapewne dwudziestokilkoletni, wysmukły blondyn, z

małym, jasnym wąsem, ubrany w strój angielski, w pończochy, grube trzewiki, jasną

marynarkę i mały, zielonkowaty kapelusz z piórem.

„Strój od Poola, od jedynego krawca na świecie, który człowieka ubiera...„ — uśmiechnęła

się Ewa do wspomnienia o Horście.

Zdziwienie jej nie miało granic: taki człowiek na tym podwórzu! Bywali tam tylko mniejsi

i więksi starozakonni Handlarze, sołdaci i służące. Tymczasem młody człowiek spostrzegłszy

Ewę w oknie przyjrzał się jej z uwagą i do jej właśnie drzwi skierował kroki. Usłyszała

wkrótce jego stąpanie. Zmieszała się i nie mogła zatamować bicia serca, pomimo że rozum

mówił wyraźnie o jakiejś chwilowej pomyłce. Dało się słyszeć pukanie, drzwi się uchyliły i

nieznajomy nie zdejmując kapelusza wszedł do stancyjki.

Gdy uchylił wreszcie kapelusza, Ewa mimo woli spostrzegła, że jest bardzo ładny. To ją

jeszcze bardziej zawstydziło.

Page 127: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

127

— Przepraszam... — mówił spokojnie wykwintny pan — czy nie tutaj mieszka panna Ewa

Pobratyńska?

— Tak... mieszka...

— To pani?

— Ja... — mówiła Ewa stojąc bezradnie i zwijając w palcach jakiś strzępek.

— Proszę pani... Przychodzę tutaj z polecenia pana Łukasza Niepołomskiego.

— Łukasza! — krzyknęła zapominając o wszystkim. Oczy jej spłonęły od płomienistych

łez, usta owiał uśmiech. Serce porwało się i nagle ścichło jak przycięte mieczem. Złożone

ręce przycisnęły je i zdawały się błogosławić przychodnia, dobrego zwiastuna.

Młody pan stał obojętnie, z bezwzględną jednak ciekawością spod oka patrząc na Ewę.

— Gdzie jest Łukasz? — zawołała.

— Pan Niepołomski jest w Rzymie. — Wciąż w Rzymie?

— Musi się pani przygotować na coś gorszego.

— Gorszego...

— Pan Niepołomski jest w więzieniu. — W więzieniu!

— Wszystko to pani w paru słowach wytłumaczę. Muszę naprzód powiedzieć, kim jestem.

Nazywam się Szczerbie.

— Hrabia Szczerbie? To pan kulą przestrzelił Łukasza?

— Tak, to ja. Miałem z nim sprawę honorową i przestrzeliłem go w pojedynku.

— A!... Więc to pan.

— Teraz otrzymałem od niego polecenie.

— Do pana pisał?

— Nie pisał sam, lecz ktoś z moich znajomych w Rzymie pisał do mnie na skutek jego

prośby.

— Cóż on zrobił takiego?

— Dokładnie pani powiedzieć tego nie potrafię, gdyż sam nie wiem. Przyjaciel mój pisze

w ogólnych wyrazach, że Niepołomski, który dostał się jako płatny dietariusz do ambasady

austriackiej i był używany do kopiowania starych dokumentów, niektóre najcenniejsze akta

zdołał wynieść z archiwów i posprzedawać antykwariuszom amerykańskim...

— Łukasz?!

Page 128: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

128

— Wkrótce się to jednak wykryło. Schwytano go na gorącym uczynku kradzieży jakiegoś

cennego rękopisu i tym sposobem dostał się do więzienia już w maju.

— Ach, już w maju, już w maju... — szepnęła.

Oczy jej były rozjaśnione, jakby posłyszała najpomyślniejszą nowinę. Teraz już wszystko

wiedziała. W duszę spłynęło odbicie dawnej rozkoszy miłosnej i stało się jakby uczuciem

szczęścia samego.

To pochłonięcie w ciągu krótkiego momentu na nowo, od jednego porywu i rzutu duszy,

całych dziejów miłości było dla Ewy czymś tak nieoczekiwanym i nowym, że zapomniała o

obecności nieznajomego pana. Dusza jej w owej chwili była jak ciemna, zapomniana woda

pod nawisłymi drzewami w pejzażu Jana Stanisławskiego — jak posępna, sama dla siebie

bytująca samotnia, w którą z wyżyny niebios wpadła srebrna strzała gwiazdy. Gwiazda,

niewidzialna dla oczu, przebiła wodę do dna i brylantowy wizerunek swój roznieciła w

odrętwiałej wodzie. Nim czarna, nim wieczna noc wróci, opuszczona woda przez chwilę

piastuje w łonie swym gwiazdę wieczną, świeci nią samej sobie w mrokach... Stała się na

chwilę jasność i napełniła mrok.

Hrabia Szczerbic przyglądał się Ewie, zwolna otwierając żółty pugilares. Usiadł swobodnie

na brzegu stołu i z przegródek pugilaresu wydobywał papierowe pieniądze. Ona podniosła na

niego oczy i z pewnym zdziwieniem przypatrywała się jego sposobowi bycia. Lekki

uśmieszek pogardy wygiął jej wargi. Przyszła do głowy myśl, że i ona jest szlachcianką,

równą temu jakiemuś tam hrabiczowi. Cóż to za wychowanie siadać tak na brzegu stołu

wobec kobiety i w cudzym mieszkaniu?...

Spojrzała na niego jeszcze raz i nagle uczuła za pośrednictwem fizycznego bólu w

piersiach, że to ten przestrzelił płuca Łukaszowe. Krew jej uderzyła do głowy. Straszny

gniew! Rzucić się z pazurami i poszarpać tę buzię! Zamieć myśli:

„Szubrawiec! Szuja! Szpicel! Czytywał cudze listy miłosne i zużytkował do plotek ich

treść!„

Hrabia Szczerbic wydobył wreszcie pięćdziesiąt rubli rozmaitymi banknotami i położył je

na stole.

— Proszą pani — rzekł chowając szybko pugilares — pan Niepołomski prosi mię za

pośrednictwem mego przyjaciela, żebym pani dostarczył nieco pieniędzy do chwili jego

powrotu. Nie wiem, co to znaczy, kiedy on myśli wrócić. W każdym razie zostawiam obecnie

pięćdziesiąt rubli. Jeśli pani będzie potrzebowała mej pomocy, proszę mi dać znać listownie

— Zygmunt Szczerbic w Zgliszczach. To wystarczy.

Straszliwy gniew rozrywa węgły rozumu i bucha w pola obłędu. Porwie te pieniądze i rzuci

mu w pysk! Jeszcze chwila...

— Jakże teraz zdrowie pani? — zapytał grzecznie.

— Dziękuję... — syknęła, wszystka szkarłatna od wewnętrznych ogniów.

Page 129: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

129

Szczerbie spojrzał na nią spod rzęs wzrokiem dziwnym, przeszywającym, a jednak

struchlałym. Ledwie dostrzegalny uśmiech szyderstwa, który tkwił na jego wargach,

nicestwiał i znikł. Ewa pod wpływem uczuć, które nią raz wraz wstrząsały, stała się

prześliczną, stała się taką, jaką była w istocie. Wynikło coś królewskiego ze złamania i ze

skrzywdzenia tej piękności. Haniebna krzywda, co się słała dokoła jej postaci bezsilnej i

zbezczeszczonej, wystąpiła teraz z oczywistością. Szczerbie poczuł, jak potwornie rysują się

papierowe pieniądze, które złożył przed chwilą na sosnowym stole. Niesmak, wstyd, żal czy

rozpacz, jak zaduch ogarnęły go ze wszech stron. Ewa milczała.

Młody hrabia ujął swój niezwykły kapelusz i z lekka kłaniając się nim, niezgrabnie

wyszedł za drzwi.

ROZDZIAŁ XX

Wkońcu września Ewa ponownie była bez grosza. Sumę zostawioną przez Szczerbica

wydała prędko, a raczej strwoniła bezmyślnie. Sprawiła sobie dwie nowe suknie, letni

kapelusz, płaszczyk (szary), kupowała wciąż paki łakoci i cukierków. Nie była w stanie

oprzeć się natarczywym pokusom i dziwnym smakom, które nią rządziły. Dopóki miała

jeszcze trochę pieniędzy, żyła, jak dawniej, w stanie doskonałej bezmyślności. Kiedy wydała

niemal wszystko, od razu wpadła w rozpacz. Ponieważ Łukasz i teraz nie dawał znaku życia,

wyrosło do niebywałych granic poczucie, że on jest w więzieniu. Po nocach wmyślając się w

to, co się z nim dziać może, Ewa doszła do przedziwnych jasnowidzeń. Były półsny, w

których ciągu przebywała z Łukaszem w mrocznych czeluściach — i były dnie, że nie mogła

sobie przypomnieć jego twarzy, głosu, ruchów. Wówczas napadała ją furia przerażenia.

Rwała włosy, tłukła głową o ścianę i w ciągu godzin wzywała go, żeby przyszedł. Oczy jej

straciły wszelki zgoła wyraz i były pełne straszliwych snów. Rozkudłana, w poplamionym

szlafroku błąkała się wśród czterech ścian swej izby.

W czasie jednego z takich dni, po południu, przyszło na nią ostateczne nieszczęście.

Wałęsając się po izbie, miotana przez rozpacz, uczuła, że zwisa nad nią niżej i niżej zabójcza

myśl. Miała wrażenie, że ta myśl skręca się w pewien kształt, w senną, krzywą postać, i daje

jej znaki. Nie chce wyraźnie oznajmić prawdy, lecz każe się samej domyśleć. Ewa rzucała się

w szale po kątach, uchodząc przed tą myślą. Zakrywała twarz rękoma i jak wroga biła

nieszczęście pięściami. Wreszcie, oparta o ścianę, wysłuchała wszystkiego w urywanych

łoskotach serca:

„Łukasz wymyślił owo więzienie. Jest to pozór. Przysłał przez tego Szczerbica pięćdziesiąt

rubli, żeby się odczepić. Odczepić się raz na zawsze. Swej dziewce... pięćdziesiąt rubli...„

Przeżywszy tę myśl Ewa ścierpła, zziębła i osłabła. Usiadłszy na brzeżku łóżka, myślała, co

pocznie ze sobą i z tym dzieckiem, które w niej żyło. Zdawało jej się, że siedzi na brzegu

gliniastego parowu, gdzieś w Sandomierskiem. W dali Wisła...

Wtedy poczęła się w niej dusza szamotać, targać i szaleć, jak zbrodniarz wleczony do

policji... Aż od jednego zamachu i od jednego ciosu woli postanowiła. Oczy jej stały się

Page 130: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

130

dzikie i złe jak u psa na łańcuchu. Porwała ze stołu piękny, starożytny fermoir, który jej

Łukasz na pamiątkę zostawił, i rozbiła ten sprzęcik o ziemię na drobny mak. Potem zaczęła

się ohydnie śmiać i upadła twarzą w łóżko.

Nazajutrz rano, po zupełnie bezsennej, białej nocy, odziawszy się w najlepsze suknie

zabrała resztę pieniędzy i wyszła na miasto. Na targowisku miejskim po długich

poszukiwaniach wynalazła chłopa, który był przywiózł drwa do miasta i z pustą furą wracał w

stronę Zgliszcz. Chłopina zgodził się chętnie podwieźć ją do pałacu, choć go to, jak mówił,

narażało na zboczenie z gościńca. Wziął za to ledwie trzy razy tyle, co taka usługa mogła

kosztować. Wysłał słomą siedzenie między drabinkami i Ewa pojechała. Postanowiła w nocy,

nad ranem, zrobić ten krok, żeby powziąć wiadomość od młodego Szczerbica, czy jej

przypuszczenie o Łukaszu trafne jest, czy nie. Dłużej już sama ze sobą nie mogła tego

roztrząsać. Nie miała już ani źdźbła siły. Pojedzie tedy do tego człowieka. On jeden przyszedł

w ciągu nieskończonych dni... A gdy będzie z nim razem w jakimsić pokoju, padnie mu do

nóg i będzie całowała jego buty, żeby jej tylko prawdę powiedział, co jest w liście o Łukaszu.

Któż wie? Może on da jej do przeczytania list swego przyjaciela? Może jej oczy wyczytają w

tym liście słowo pociechy? Przez jeden kwadrans zajmie swymi sprawami pięknego hrabiego

Szczerbica! Wyżebrze z niego prawdę, wypłacze istotę rzeczy.

Cóż z tego, że powie mu wszystko, że będzie zmuszona więcej wyjawić, niż on w jej

listach miłosnych wyczytał (— co za los i co za śmieszność!), cóż z tego, że zmuszona będzie

zdjąć ze siebie wszystkie zasłony, że mu przedstawi nagość swych grzechów — cóż z tego, że

ten człowiek obaczy jej trwogę, upadek, rozpacz i nicestwo, które dotychczas widział jeden

jedyny — Bóg?... Cóż z tego? Jeśli jej powróci cień nadziei, że Łukasz jest ten sam, którego

pokochała... Jadąc na furze i odpowiadając na kretyńskie pytania gadatliwego gospodarza, nie

myślała o problemacie, który był celem jej podróży. Rada była, że jedzie przez puste pola,

przez nieznane równiny, wśród zrudziałych ściernisk, które cichy deszczyk z lekka pokrapiał.

Patrzała na poorane role o barwie brunatnej i rudej — i czuła, jak w nich pod deszczem rodzą

się siły wieczne, z których powstaną znowu trawy, chwasty i krzewiny. Patrzyła na obłoki

zwisające, jesienne zasłony polskich pól...

O jakie dziesięć wiorst od miasta chłop pokazał jej aleje zgliszczańskie, kępy drzew i białą

w nich kamienicę, zwaną pałacem. Ewa ścierpła na ten widok.

Wtedy to przyszło jej na myśl, że w tym pałacu wezmą ją przecie za kochankę młodego

Szczerbica. Cóż ona powie? Przesunęli się przed jej zamyślonymi oczyma jacyś lokaje,

fagasy, służące dworskie. Poczuła, że w duszy jej zrywa się znowu burza. Żeby zażegnać to

najstraszniejsze z nieszczęść, postanowiła nieodwołalnie wracać do miasta. Prawie wszystkie

pieniądze wydała, już na furmankę. Zostawało jeszcze parę złotówek.

Chłop podwiózł ją do miejsca, gdzie z gościńca należało zboczyć na prywatną drogę

dworską. Ewa kazała stanąć i wysiadła. Włościanin odebrawszy swoją należność

pomedytował zapewne na ten temat, czy nie udałoby się jeszcze cokolwiek wydębić, wreszcie

zaciął konia i dobrodusznie pojechał dalej. Mogła teraz do woli śmiać się ze siebie. Śmiała się

też do woli, brnąc po głębokim piasku szerokiej drogi. Doszła wkrótce do alei wysadzonej

odwiecznymi lipami. Przytulił ją do swego serca lekki, jesienny szum wielkich drzew.

Page 131: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

131

Pogłaskał ją po głowie roztrzaskanej podniebny szelest lipowy. Usiadła w rowie, na

przykopie pokrytej wilgotną, przyżółkłą trawą, i wśród szeptania usychających liści zapadła

się duchem w siebie samą, w głębokie, podziemne chodniki jestestwa. Stowarzyszył się z nią

śmiech, nieodstępny obserwator, i okazywał to tam, to sam z błyskawicowym

jasnowidzeniem nędzę jej bytu. Aż oto wskazał nareszcie to, co było najtajniejsze w niej

samej. Szepnęła samej sobie:

„Dziecko!"

Poczęła śmiałymi myślami wdzierać się w norę tego zagadnienia. Rzuciła się w siebie samą

z bohaterstwem. Zimny pot zrosił jej czoło, drżały nogi z rozdętymi żyłami, biło serce... Cóż

uczynić, jeśli ją Łukasz zdradził? Rzucił? Dokąd pójść? Jak przestać żyć, jeśli będzie żyło to

dziecko? Pomyślała ze śmiechem, że, chcąc żyć, trzeba powrócić do Warszawy — z tym

dzieckiem. Z odcieniem szczególnej satysfakcji, wśród dzikich zapędów gniewu uprzytomniła

sobie siostrę Anielę, Horsta, Barnawską — a nade wszystko swój głupkowaty zachwyt dla

Łukasza, swoją dla niego cześć. Rozmowy o tym z matką... „Choćby bił, choćby kopał

nogami...„

Spojrzała w pola osierociałe. Odmieniła się niepogoda. Deszcz ucichł. Miękkie chmury

rozpadły się i potworzyły ze siebie szeregi kształtów idących stronami. Słaby, czysty,

jesienny blask oświetlał miękkie podorywki — i owe białe, dalekie chmury. Te same to były

pola, które niejednokrotnie widział Łukasz. Tu mieszkał, tu był... Był!

Nie jest legendą, snem, rojeniem dziewiczym ten człowiek, którego imię leży na piersiach

jak ogromna szkarłupa ciosowego kamienia na grobie. Jakże to było fenomenalne, jak

niezbadane, że on był w istocie, był na tej drodze... Łukasz tu był! Po trawie tej ślizgały się

jego oczy, może o niej zadumane, kiedy tą drogą przejeżdżał. Ujrzała go pośród drżenia

szczęsnego w grzesznym swym sercu, w oczach pełnych winy, jak tą drogą samotny

przechodził. Widziała żywo jego głębokie, posępne oczy, usta, które tak rzadko nawiedzał

uśmiech... Objęła myślami jego czoło umęczone — i odpuściła mu z głębi serca.

Nic się nie zmieniło, nic nie polepszyło w niej samej. Była tą samą, wyśmiewającą się z

duszy swej, depcącą nogami serce. Wstała z tego miejsca i powlokła się ż powrotem w stronę

miasta, myśląc wciąż, jak śmiesznym bez miary jest nieszczęście, jak głupim, i potwornie

niedołężnym jest człowiek zaplątany w jego sieci i od niedoli powalony na ziemię...

ROZDZIAŁ XXI Jesień. Po dniach suchych, po niezdrowych spiekach, co napełniały całe powietrze pyłem

dróg, po długotrwałych upałach jesiennych, co utrzymywały na gałęziach drzew zagasłe już

liście, nastały dni wichru, noce zalane burzą.

Zdarzało się w ciągu tych ostatnich dni ciąży, że Ewa chodziła na pocztę. Bóg wie po co.

Chodziła, żeby czekać pode drzwiami, na kamiennych schodach gmachu. Wstępowała na owe

schody i patrzyła w czarne drzwi. Wchodzili i wychodzili ludzie zajęci, zaambarasowani,

weseli albo zrozpaczeni. Naznaczała sobie terminy tego rodzaju: gdy ów pan wyjdzie, to ja

Page 132: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

132

zaraz pójdę, bo z nim razem wstyd... A gdy wychodził, naznaczała jakiś inny kres pod

wpływem głupich przesądów. Raz zaczepiła urzędnika pocztowego, który siedział za

drewnianą balustradą, czy nie ma listu poste restante pod adresem „Ewa„. Dowiedziawszy się,

że nie ma, wyszła z pośpiechem, zdruzgotana od wstydu. Ale od tego dnia chodziła stale pod

drzwi pocztowe.

Spotykała tam wielokrotnie człowieka-starca w łachmanach, opuchlaka, sparaliżowanego

na rękę, nogę i mowę. Zazwyczaj drzemał na pocztowych schodach. Zasypia ł nagle, skoro

tylko siadł. Chrapał i kiwał się arcyśmiesznie. Gdy się ocknął, bełkotał do siebie

niezrozumiale, siedząc ze skurczonymi nogami. Miał na tych nogach grube buty, z których

zostały tylko cholewy, a przyszwy, podeszwy i obcasy tworzyły jakoweś strzępy związane do

kupy szpagatem od cukru. Obiedwie kieszenie rudego paltota miał oddarte i zwisające, jakby

na dowód, że w tych kieszeniach nie posiada żadnych walorów obieg w kraju mających,

żadnej w ogóle własności prywatnej.

Pewnego razu, widząc Ewę wstępującą i zstępującą ze schodów, człowiek ów przestał

wydrapywać wszy ze siebie, ze swych europejskich sukien, gałganów i włosów. Coś

półzrozumiale zagadał. Pojęła tyle, że on tu wyczekuje na listy jakiejś pani, pani Zatockiej.

Stojąc tak bezradnie na schodach, Ewa popatrzyła na owego człowieka. Ujrzała go spoza

swego snu, jakby przez gęstą mgłę. On jeden jej nie wyśmiał. Towarzysz... I oto, schyliwszy

się nisko, pocałowała go w opuchłą twarz, pogłaskała ręką jego rękę trzęsącą się od

pijackiego delirium. Poszła wówczas do siebie, szlochając z cicha i na przemiany śmiejąc się

z cicha.

Powstała w niej teraz chęć do tworzenia ze siebie dziwacznych podobizn. Przymknąwszy

raz oczy, nie tyle śniła, lecz miała pewność, że jest motylem. Wyfrunie przez to okno

przeklęte, wyfrunie raz na zawsze...

Innego dnia, patrząc się w puste obszary podmiejskie, w zeschłe ścierniska porznięte

rowami — utroiła sobie, że jest psem biegnącym w kraj tymi polami, polami... Nagle poczęła

szeptać żałośnie:

— Już teraz drugi pies tam za mną nie pożenie polami, polami...

Ocknienie z takich zamroczeń wpędzało ją w najstraszliwsze doły rozpaczy. Miała za sobą,

przed sobą, wszędzie i zawsze wielkooki strach. Straszyły ją rachunki w biurze, nieskończone

schematy i słupy cyfr. Wewnętrzny dreszcz przebiegał ciało i wichrzył myśli. Drżała na

wspomnienie pomyłek, których się mogła była dopuścić. Buzia naczelnika, plugawy ryj z

czyhającymi ślepiami, z uśmiechem przypominającym do złudzenia błysk światła na

gumowym kaloszu... Straszyły ją oczy Horsta, przerażały oczy matki i siostry. Widziała

nieraz poza sobą zimne kamienie pod czołem Barnawskiej, gdy jej tłumaczy skłamane

historyjki, żeby wyłudzić pieniądze. Spychała ją w otchłań lęku wieść przebolesna, że Łukasz

został zraniony... Straszył ją świat cały, a nade wszystko śliczny, ciemny brunet, którego

spotkała niegdyś w cukierni, a później wielekroć na ulicy. Szyderstwo jego oczu przebijało

jak nóż zbójecki. Bała się wszystkich ludzi i często bez przyczyny oglądała na wszystkie

strony.

Page 133: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

133

ROZDZIAŁ XXII Onego wieczora świecił księżyc. Chmury skrzydlate leciały z zachodu na wschód przed

nieruchomą światłością tarczy. Zimny blask spadał w okno, rozwidniał izbę, obchodził kąty

jak wzrok szpiega — i znikał nagle w pomroce.

Już kilkanaście godzin Ewa siedziała na swym barłogu szczękając zębami, w bólach.

Czasami jeszcze zrywała się w szale i wałęsała po izbie. Nadeszła wreszcie godzina, w której

ciągu straszliwe skurcze, wynikające wbrew woli, łamać poczęły raz za razem jej krzyż,

brzuch, uda.

Szukając przeciwko nim ratunku opierała się plecami o ścianę i, wobec każdego napadu, za

pośrednictwem tłoczni brzucha, podległej woli, przychodziła sobie z pomocą.

Ręce jej, jak czujne pomocnice obdarzone rozumem, raz wraz badały tajemnicę dzieła,

straszliwy akt dokonywający się poza granicami rozumu. Usta były suche jak drzazgi, język

spieczony i chropawy. Kolana trzęsły się i nogi w łydkach kurczyły. Kilkunastominutowe

ataki wzmagających się bólów poczęły powtarzać się, wzmagać, przeszywać na wylot jak

rozdzierający sztylet, jak cienka szpada, którą ktoś mściwy a rozszalały zadaje cios po ciosie.

Strach i szał! Ręce chwyciły krawędź łóżka, stopy wparły się w słomę siennika. Przeraźliwe

ognie poczęły latać po kościach i tańczyć przed oczyma. Najsroższy ból rozdarł wnętrzności

na poły. Zdawało się, że ból ów rozsadzi kości i rozerwie nogi. Czuła w sobie zgrzyty czegoś

twardego. Wrażenie, że pół brzucha pękło.

Jeszcze jeden, drugi ból, jakoby wbijano na pal... Ruchem rąk, bez wiedzy o tym, co czyni,

namacała główkę dziecka. Dzika podnieta pchnęła ją w odmęt wytwarzania nowego,

świadomego bólu.

Oto wywaliły się barki małe, tułów... Nowonarodzony, zwalany w mazi płodowej, wysunął

się między uda. Oplątywały go sznury pępowiny grubości małego palca. Ręce matki brodziły

w pętlach, w skrętach tętniących krwią żywą, bijących jakoby samo serce. Ewa nie widziała,

co się dzieje. Czuła tylko ulgę zwierzęcą i leżała z uśmiechem, bez ruchu. Ale oto wśród

skrwawionych wód płodowych, w zwojach tętniących coraz słabiej, coraz słabiej — rozległ

się krzyk.

Porwała się przerażona, namacała palcami i dłonią zacisnęła usta noworodka jeszcze

zalepione śluzem.

Włosy zjeżyły się na głowie.

— Łukasz — szeptała — Łukasz! Na pomoc!

Rozejrzała się wokół, wokół. Światło księżyca smugą białą, nieruchomą leżało na

podłodze, ostrym klinem, zimnym, bolesnym przerzynało ścianę. Cisza wszędzie. Nie ma

nikogo.

Page 134: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

134

Poznawszy za pomocą oczu, że jest sama, Ewa zadrżała od smagań strachu. Poty zimne,

mokre, śliskie. Cała spocona leżała bez poruszenia, nasłuchując, czy nie idą Żydzi z

sąsiedniego mieszkania. Zdała sobie sprawę z tego, czy też mogli usłyszeć krzyk.

Kilka obłąkanych myśli latało w sklepieniu czaszki, pod zwichrzonymi włosami. Uczuc ie

jakieś biło śmiertelnie skrzydłami w głębi piersi.

Nowy ból, towarzyszący odklejaniu się i wyłonieniu łożyska, zmusił ją do nowej pracy

fizycznej. Drżała teraz z zimna czy ze strachu i rozgrzewała swe ramiona oszalałymi dłońmi.

Gdy wreszcie wszystka masa łożyska wypadła między uda na ciałko małej istotki, Ewa

poczuła, że jest wolna. Jasna myśl, jak błysk piorunowego ognia, oświetliła jej wszystko.

Niezłomna wola, jakby czyjś rozkaz, pchnęła ją z łóżka.

Ewa wstała na równe nogi. Ciepłe smugi krwi sączyły się po jej kolanach i łydkach. Od

jednego zamachu zwinęła cztery rogi prześcieradła i wszystko brzemię wraz z niemowlęciem,

łożyskiem i sznurem pępowiny porwała w ręce. Cicho na palcach podeszła do drzwi. W ciągu

chwili nasłuchiwała. Przez uchyloną szparę patrzyła w sionkę. Było cicho. Wiatr sennie

jęczał. Słyszała jedynie rozgłośne ciosy swego serca. Ujrzała podwórze. Leżało w cieniu

domostwa. Światło księżyca stało na dachach, na ostrzach sztachet i płynęło przez parkan na

ściany sąsiedniej posesji.

Wybiegła. Nie wiedzieć kiedy, od jednego susa znalazła się na schodkach prowadzących

do kloaki. Lekko wskazującym palcem odrzuciła haczyk. Weszła cicho jak duch,

bezszelestnymi nogami. Ujrzała nagle przed rozwartymi oczyma, w ciemnym otworze —

grząską i płynną powierzchnię. Powierzchnia cała zalana światłem miesięcznym.

Z cichym okrzykiem podniosła ręce i z tajną rozkoszą, z niezwalczoną siłą, z całej mocy

rzuciła prześcieradło w otwór dołu. Nachyliła twarz i szpiegowała oczami, co się dzieje.

Ujrzała, jak się płótno zwolna rozwarło, niby kielich olbrzymiego kwiatu nakrapiany wielkimi

placami czarnej krwi. Malutkie rączki, podobne do pylników tulipana, prędko — prędko

otwierały się i zamykały. Brzuszek wyprężył się. Małe kolanka zginały się raz wraz, raz wraz,

coraz szybciej. Posłyszała żałosny krzyk, jakby podziemne stękanie. Wówczas, źgnięta

zbójeckim nożem straszliwego żalu, rzuciła się głową w otwór, z wyciągniętymi rękami, żeby

ratować. Ratować! Boże wszystkowiedzący — ratować! Piersi jej grzmotnęły się o coś

twardego, głowa odwaliła na bok. Mrok zasłonił oczy. Nastała cisza.

Ocknąwszy się, powzięła zmysłami wiadomość o tym, że głowa jej leży w kale, a ręce

ściskają kurczowo płatwę poprzeczną. Wspomnienie... Rzuciła głowę przed się i przez otwór

kloaki ujrzała już tylko płynną powierzchnię dołu, zalaną przez oślepiająco jasne światło

miesięczne. Nie było nic. Jeno na tym miejscu, gdzie widziała była prześcieradło pokryte

czarnymi plamami, rączki i nóżki szarpane od drgawek — było nieznaczne wgłębienie, jakby

wklęśnięta mogiłką.

Cichy śmiech radości wstrząsnął przemarzłe piersi. Zerwała się z miejsca i jak mogła

najszybciej wionęła do izby. Szarpały ją bóle wewnętrzne, srogie i nieprzerwane. W bokach

Page 135: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

135

ból jak najmocniejsze rwanie próchniejącego zęba. Wściekły ból w krzyżu, przeszywający

kręgosłup od końca do końca.

Od pachwin do kolan jakby wypruwano żyły. Szczękając zębami, poczęła wić się po izbie

na drżących łydkach — w kółko, w kółko, na wzór owych obręczy, co ją wewnątrz coraz

silniej ściągały. Chwyciła haust wody z garnuszka, żeby spalone wargi ochłodzić. Ale zimno

przerażające pchnęło ją, żeby na rozgrzewkę biegać, biegać...

Ściany izby poczęły wirować. Światło księżyca, okno, stolik, łóżko — wszystko leciało

pędem — a wokoło, a coraz niżej, niżej... Dopadła swego barłogu i runęła weń, szlochając

głucho, z cicha, sennie wyjąc, żeby zaś nie posłyszeli sąsiedzi.

ROZDZIAŁ XXIII

Ani złamanego szeląga, ani jednego strzępa, który można by sprzedać. Nic!

Siedziała przy oknie z oczyma wlepionymi we drzwi kloaki. Strzegła tych drzwi za dnia i

w nocy, za dnia i w nocy przez dwa tygodnie. Patrzyła pilnie, czy z nich nie wyjdzie

tajemnica. Mrowie wilgotne, nigdy nie doświadczane, łechtało ramiona, gdy myślała, że

zajedzie wóz do przewożenia brudów, a obcy ludzie, chłopy cuchnące, z rozjuszonymi

oczami, z pyskami pełnymi moralności, wyniosą na światło tajemnicę. Była już jako tako

zdrowa. Mogła chodzić bez wielkiego bólu. Wydalając się na miasto, przzechodząc przez

podwórze, przypasywała pod suknią gruby jasiek, żeby się przed sąsiadami okazywać, jak

dawniej, ciężarną. Chodziła z umysłu ociężale, przewalając się z nogi na nogę. Gdy ją idącą

wyszydzali żołnierze, oficerowie i młode piszczyki miejskie, wystające całymi popołudniami

na rogach zaułków, śmiała się doskonale. Osypywała ich wszystkich (w myśli)

najhaniebniejszymi wyzwiskami, które była, nie wiedząc o tym, posłyszała u progu szynków

— które zrodziły się w niej we snach straszliwych — które wylęgły się w jej duszy...

Jedno jedyne marzenie, silne tak samo jak moc życiowa, karmiło ją teraz i trzymało na

nogach: uciekać!

Jeżeli zdoła uciec niepostrzeżenie, ślady mogą się zatrzeć do cna. Żyła tu pod obcym

nazwiskiem, pod imieniem Róży Niepołomskiej, żony Łukasza. Któż ją odnajdzie w

Warszawie, gdy tam zamieszka pod swoim własnym nazwiskiem? Wrócić do wolności, do

piękności, do stroju kobiecego! Zarabiać na utrzymanie, jąć się roboty! Zatatrać, zagrzebać,

zaklepać wszystko, co było! Uciec od siebie dzisiejszej, wyrwać się ze siebie samej! Nade

wszystko — uciec od tego miejsca kaźni, z tej izby, w której zamknięte jest wraz z nią ciche

piekło!...

Wyczyściła już była swą jedyną suknię. Powypierała plamy krwi z podłogi. Powynosiła

nocami przekrwiony barłóg z łóżka. Zatarła wszelkie ślady, zniszczyła wszystkie własne

sprzęty, papiery, aż do ostatniego gałganka. Nie zostawiła na miejscu ani jednego sznurka, ani

jednej nitki, która by ją mogła zdradzić.

Page 136: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

136

Obmyśliła wszystko bez wyjątku, przygotowała się do drogi. Tylko na bilet nie miała

złamanego szeląga.

Już bardzo dawno nie jadła nic gotowanego, nie piła nawet herbaty. Żyła kawałkami

starego chleba. Oszczędnie kruszyła ostatni bochenek, przewidując, że może przyjdzie jeszcze

długo czeka. Wiedziała doskonale, że musi coś przedsięwziąć dla zdobycia przynajmniej

trzech rubli na bilet kolejowy. Zważyła już wielekroć myśl jazdy bez biletu i odrzuciła ją ze

względu na obawę zaplątania się w dochodzenie, kto ona jest, skąd i dokąd jedzie. Musiała

jechać swobodnie, gdyby można, drugą klasą, ażeby jak najmnjej zwracać ha siebie uwagi.

W jej przebiegłych planach, w szeregach myśli niedościgle śmiałych, wśród kombinacji

nad wyraz sprytnych zawsze przesuwał się właściciel domu, krótkopoły Żyd.

Stokroć już zamierzała prosić go o „pożyczkę„. Udzieliłby tej pożyczki na pewno, gdyby

go się zapewniło oczami, minami i z pomocą nic nie mówiących frazesów, że później, kto

wie, może... Ale i to mogłoby zwrócić jego uwagę, skierować na nią jego uważne oczy.

Odrzuciła tę myśl daleko od siebie i na zawsze. Przebiegała myślami domy i sklepy tego

miasta, twarze widziane, stosunki... Budowała i burzyła plany podejść, szachrajstw, kłamstw,

wyłudzeń...

Tak oplatana przez myśli troskliwe i pomysły ostre aż do szału — siadywała przy oknie,

zawsze mając spojrzenie zwrócone na drzwi kloaki. Jeżeli tam ktokolwiek wchodził, drżała,

dopóki nie wyszedł. Najlżejszy ruch, gwar, głos na dziedzińcu przyprawiał ją o szalone bicie

serca.

Pewnego ranka Ewa spostrzegła, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy, że żona

właściciela domu wraz z dziećmi wyjechała dokądś dorożką. Odjeżdżający czynili

nadzwyczajny hałas, kilkakroć wsiadali do wehikułu i wracali z gadaniem do domu,

widocznie po zapomniane drobiazgi. Ich krzykliwe zachowanie się drażniło i przerażało Ewę.

Stąd zapewne o wyjeździe licznej familii wiedziała. Po wydaleniu się całego tłumu dzieci w

sąsiednim mieszkaniu było cicho. Około godziny pierwszej z południa Ewa posłyszała, że

tam ktoś podśpiewuje. Domyśliła się, że to szanowny gospodarz. Znowu nasunęły się splątane

nim myśli, pomysły wydobycia od niego trzech rubli.

Drzwi gospodarskiego mieszkania otwarły się. Słychać było majufesowe podśpiewywanie

daleko wyraźniej.. Potem zgrzyt klucza w zamku. Ewa dobrze słyszała chropawy trzask.

Uczuła" jakby to w jej, głowie ów głos coś otwarł na oścież. Gospodarz przez chwilę stał w

sieni. Ewa wiedziała, co on tam robi. Mieszkając w tym kącie tak długo, poznała doskonale (a

raczej wyczuła cieleśnie) wszelkie obyczaje, przyzwyczajenia i tajemnice domowe. Gdy cała

rodzina żydowska wydalała się z domu, chowano klucz w pewną szparę węgielną. Ewa nieraz

go tam widziała przebiegając przez wspólną sionkę. I teraz posłyszała znany,

charakterystyczny szmer gdy gospodarz starannie zasuwał klucz między bale.

W myśli Ewy stanęło niejasne postanowienie, plan całkowity od początku do końca, lecz

osłoniony jeszcze welonem tajemniczym. Przymknęła powieki i z uśmiechem patrzyła w

doskonałą konstrukcję swego planu. Serce z lekka, radośnie biło. Namiętna żąd za wykonania

Page 137: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

137

natychmiast była ponad wszystkim. Powstały niespodzianie ból głowy począł uwierać w

skroni. Tymczasem echo kroków Żyda oddaliło się, przycichło i zgasło.

Wstała wówczas i cicho, na palcach poszła ku drzwiom.

Wyjrzała przez uchylone. Deszcz padał na dworze. Było zimno. Liście żółte we mgle... Żal

w sercu... Wiatr miotał 'drzwiczkami furtki. Z zagryzionymi do krwi wargami pobiegła na

podwórze, przemknęła się chyżo pod ścianą domu i wyjrzała na ulicę. W oddali widać było

postać gospodarza ociężale wlokącego się pod parasolem ku miastu. Ewa natychmiast wróciła

do sieni, spokojnie (choć z pośpiechem) wydostała ze szpary klucz i bez wahania otworzyła

drzwi do lokalu sąsiadów."

Odrażający zaduch nieprzewietrzanej siedziby powstrzymywał ją. na progu jak zaklęcie.

Słuchała pilnie, pilnie...

Gdzieś w głębi mieszkania cykał zegar. Pamiętała, gdzie chowano pieniądze, kiedy tu

niegdyś płaciła komorne za chorego Łukasza. Było to w bocznym pokoju. Chciała otworzyć

drzwi, ale te właśnie były zamknięte na klucz. Drzwi to były niewielkie, całkowite, z dużym

zamkiem zewnętrznym i zawiasami od strony wejściowej. Ewa skombinowała, że bez trudu

można te całe drzwi wyjąć. Ująwszy je za zamek i dolną, żelazną zawiasę, wydobyła rygiel

zza odstającego haka i wydźwignęła z zawias.

Weszła do izby następnej. Natychmiast rzuciła się do ohydnej komody, nakrytej

wyświechtaną serwetą, i próbowała odsunąć szufladę. Szuflada nie była zamknięta na klucz,

lecz mocno zatarasowana. Ewa znalazła jakiś stary gwóźdź, porzucony za łóżkiem, i za jego

pomocą zdołała odsunąć szufladę. Teraz już była zmęczona, spracowana, drżąca. Krew biła w

kościach skroni, serce drgało w piersiach, różowe mgły zasłaniały oczy. Straszliwe

paroksyzmy strachu, od których cierpła na całym ciele, paraliżowały ruchy rąk. Dygocącymi

palcami wyszukała pudełko, które była niegdyś bez uwagi spostrzegła. Z trudem oderwała

pokrywie. Było dużo rozmaitych papierowych pieniędzy. Przez chwilę dumała spokojnie, z

łokciami opartymi o brzeg grata — czy nie zabrać wszystkiego. Roztropność nakazała dla

niepoznaki wziąć tylko tyle, ile trzeba na drogę. Ewa pomyślała jeszcze, że musi zjeść

kawałek mięsa, wobec czego dobrała jeszcze drugie trzy ruble. Zamknęła uważnie pudełko,

ustawiła je w tym samym miejscu, zasunęła komodę. W to samo miejsce rzuciła zardzewiały

gwóźdź.

Nie mało miała trudu, zanim wstawiła drzwi w zawiasy i zamek. Ukończyła tę czynność

wszystka w pocie, drżeniu, ogniu i łzach. Zmiotła oderwane kruszyneczki wapna, obejrzała

wszystko uważnie, wysunęła się do sieni i zamknęła pierwsze drzwi na klucz. Tam schowała

klucz w wiadomej szparze. "Wróciła do siebie. Odetchnęła całymi piersiami. Wzniosła ręce

ku skroniom. Chwiała się, chwiała na nogach przez długą chwilę — aż runęła przy łóżku na

kolana. Wstąpił w jej piersi jęk modlitewny, szloch wyzywający przed obliczem Boga, który

ją widział, strzegł i wyrwał...

Page 138: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

138

Po chwili — jedno spojrzenie, ostatni cios oczu we drzwi zamkniętej kloaki. Krwawa

pieczęć położona na tamtych drzwiach. Krzyk duszy rozerwanej od miecza. Ostatnie

przeklęte słowo na tę izbę... Wybiegła...

Szła szybko bez podnoszenia oczu, chwytając usilnie dech w piersi. Bił ostry, zimny,

przenikający deszcz jesienny. Na pierwszym rynku dopadła do dorożki i kazała się wieźć na

dworzec. Była bez kapelusza, bez chustki, w starym staniku i wyświechtanej sukni. Siedziała

w rogu nastawionego pudła, wtulona w głąb, ze szklanymi oczami, które patrzyły w próżnię.

Szeptała samej sobie bezmyślne, radosne słowa, tryskające życiem i szczęściem.

Na dworcu wsunęła się niepostrzeżenie do sali klasy trzeciej, usiadła w najciemniejszym

kącie. Pociąg w stronę Warszawy miał nadejść dopiero po upływie dwu godzin. Siedziała

tedy jak na szpilkach. Kiedy nareszcie prawie pusta sala napełniać się zaczęła, kupiła sobie w

bufecie wędliny i pieczywa. Następnie nabyła bilet. Szybko zaspakajając głód, bacznie wciąż

łypała oczyma, czy czasem nie wejdzie na salę Żyd, właściciel domu. Każde otwarcie drzwi

przejmowało ją śmiertelnym drżeniem...

ROZDZIAŁ XXIV

Zmęczona, bez sił dowlokła się ulicami, które jej się wydały szumne nie do zniesienia,

przed dom rodziców. Weszła wyniośle w bramę i oddała zwykłe skinienie głową stróżowi na

jego życzliwy ukłon. Udała się na schody kuchenne i bez żadnego planu w głowie, co ma

mówić rodzinie, jak ich przywitać, stanęła u drzwi.

Z zupełnej prostracji duchowej wyrosło wtedy niespodzianie uczucie pychy. Teraz dopiero

zrozumiała, co uczyniła przyjeżdżając tutaj... Cóż za straszny krok postawiła! Tu przyszła po

tym wszystkim, co było! Jakże tu wejść do mieszkania? Snuły się w głowie kłamstwa jakieś,

głupkowate pomysły, awantury zełgane — i znikały natychmiast. Przez chwilę marzyła, żeby

odejść na zawsze od tych drzwi i nigdy już nie zbliżyć się do tego progu. Pycha wzbierała w

piersiach. Chęć namiętnej kłótni z matką i Anielą... Błyski, płatki gniewu poczęły latać przed

oczyma.

Oparła się plecami o ścianę i dumała. Dumała, co począć... Obok był zlew należący już do

mieszkania rodziców. Odpadki gnijące w nim — to już były resztki ich stołu... Płacz w

piersiach... Szlochanie... Suche rzężenie boleści... Ręką chwyciła się za krawędź tego zlewu.

Była tak zmęczona! Miała nozdrza zasypane sadzą węgla, w oczach nieodstępne widziadła

Żyda, pod sobą drżące nogi, w piersi serce pełne drgającego lęku. Przybyła teraz jeszcze owa

kłótnia, niepowstrzymana niczym, z matką i siostrą — owe nieznośne, potworne kłamstwa,

które należało podjąć i z precyzją wykonać. Teraz wykonać te wszystkie kłamstwa? To ponad

siły!

Nagle otwarły się drzwi i służąca z wrzaskiem stanęła przed Ewą.

— Matko Boska Cudowna! Przecie to panienka!

— No i czegóż tak wrzeszczysz? — z cynicznym śmiechem zapytała Ewa.

Page 139: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

139

— Matko Boska Cudowna! — trzepała wciąż Leośka drżącymi wargami, nie spuszczając z

Ewy wytrzeszczonych oczu. Miała minę tak głupią, tak nadzwyczajnie głupią, że Ewę

opanowała wyniosła złość, pasja rozgniewanej „panienki„ na wiecznie głupią służącą.

— Panienka! — jeszcze raz wybełkotała ta istota „do wszystkiego„.

— Czy pani jest w domu?

— Pani?... A jest. Gdzieżby miała być?

— A pan?

— A pana nie ma. Jezus, Maryja; Jezus, Maryja!

— Gdzież pan?

— A no... nie wiem. Przecie, że w knajpie. Niespodziewanie w oczach Leośki zamigotała

jakaś twórcza myśl. Oczy te stały się chytre i badawcze. Podeszła do Ewy bliżej, szybko ujęła

prawą jej rękę, potem lewą rękę. Obiedwie te ręce podniosła do góry, pod światło, i

szczegółowo obejrzała dłonie, jednę po drugiej. Spostrzegłszy, że te tak wypieszczone

niegdyś ręce są spracowane, pokłute, pozbijane i szorstkie, Leośka pokiwała nad nimi

głowiną, uśmiechnęła się do nich przedziwnie, jakoś świadomie, mądrze a miłosiernie, i jedną

po drugiej z szacunkiem pocałowała. Ewa nie spostrzegła nawet tego zachowania się Leośki.

Jej oczy były zamglone od widoku znajomych sprzętów kuchennych.

Służąca, zdobna już w całkowitą głupotę wyrazu twarzy i obfitująca w nadmiar kretyńskich

ruchów, wciągnęła ją do kuchni. Sama, wierzchem dłoni obtarłszy wargi, weszła do pokoju.

Ewa ze spuszczonymi oczyma stała obok komina. Czuła teraz, że krew ucieka z jej twarzy, że

milionem szybkich drgań zdaje się spadać aż do ziemi, spadać dalej i dalej. Trzęsła się od

śmiertelnego strachu, chwytała oddech i strzępy jakichś podłych, ohydnych myśli.

Odgłos pantofli! Drzwi do pokoju rozwarły się z trzaskiem. Ewa ujrzała przeraźliwy gniew

w obliczu matki. Nie była to twarz, lecz pędząca chmura. Oczy wypęczniałe od straszliwych

łez. Wielka twarz stała się dwakroć większa. Rysy twarde, szare, jakby z piaskowca

wyciosane. Usłyszała krzyk wyrwany z głębi piersi:

— Precz! Łajdaczka! Precz!

Dwie zaciśnięte ręce, kamienne pięści, przeleciały przed oczyma. Uciszyło się serce. Już,

już nareszcie!

Tak, lepiej, że już wybuchło — i że tak właśnie. Nareszcie spokój — i poczciwa, wyniosła,

ostatnia pocieszycielka — pycha. Ewa zabrała się do odejścia. Cyniczny uśmieszek wygiął jej

wargi. Wycedziła przez zęby:

— Jeszcze dotychczas nie byłam łajdaczką. Może teraz zostanę.

— Milczeć! Nie waż się mówić do mnie! Ty — szelma!

Page 140: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

140

— Może mię mama przestanie poniewierać przy służącej. Także!

— Milczeć! Szelma, szelma!

— Proszę mię zostawić w spokoju! Nie przyszłam do mamy, tylko do ojca. Przyszłam

zobaczyć się z ojcem. Mam do niego interes.

— Precz!

— Pójdę, tylko zobaczę się z ojcem. Czy mogę zobaczyć się?

— Nie!

— Tyś mi opowiadała... — zwróciła się ze spokojem do Leośki — że pan jest w domu.

— Nie w domu, tylko w knajpie. Gdzieżby pan teraz wysiedział w domu? Nie w domu,

mówiłam, tylko w knajpie.

— W której?

— Ale niechże panienka zaczeka! Gdzież to panienka będzie po knajpach ganiała? Żeby

znowuż nie można było z panem się w domu rozmówić? Rodzonej córce? Słyszane rzeczy!

To już rzeczywiście! O, niech panienka usiądzie na stołku — o, przy ogniu!... Ogrzać się!

Przecie cała mokra — i trzęsie się... Żeby rodzonemu dziecku ogrzać się w kuchni nie dać —

to już honor, jak Bozię szczerze kocham!...

Leośka frygała po stole statkami i przewracała na kominie fajerki.

— Milcz i ty, flądro! Pójdziesz w o n t — razem z tą! Razem w o n t — obie!

— Przecie, że pójdę z takiego znowu zapowietrzonego domu! Żeby pani wiedziała, że

pójdę — razem z panienką! Takie matkie mieć, to Jezus, Maryja!

Rozległ się w przedpokoju brzęk dzwonka. Leośka rzuciła rondel, który trzymała w ręce, i

w podskokach pobiegła. Po chwili słychać było przez otwarte drzwi jej szept:

— Panienka, panienka...

We drzwiach kuchenki stanął stary pan Pobratyński.

Przekroczył próg cichymi kroki, ociężałymi ruchami. Ewa podniosła na niego strudzone

oczy. Nie ruszyła się z miejsca, myśląc sobie dobrotliwie i spokojnie, że on, jak zawsze,

zaakceptuje rozkazy matki. Ale starszy pan szedł ku niej z uśmiechem jasnym. Gdy był o

krok, przyciągnął ją do siebie i przycisnął tak mocno, że jej zabrakło tchu w zgniecionych

piersiach. Ogarnął obadwa jej ramiona trwożnym ramieniem i pociągnął ją siłą we drzwi

pokoju. Głaskał jej głowę, twarz, ręce.

Z jakąż radością poczuła znajomy zapach cygar i kochany zapach fiksatuaru! Szloch jeden,

drugi...

Page 141: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

141

Matka stała we drzwiach. Z krzykiem, zapalczywie, ledwo chwytając dech w piersi —

wołała:

— Nie waż mi się brać jej do domu! Ja tej dziewki nie przyjmuję! Słyszysz!? Nie

przyjmuję! Szelma, ścierwo! Słyszysz?!

Nie przyjmuję! Szelma, ścierwo! Nie przyjmę nigdy, przenigdy! Tak mi Panie Boże

dopomóż! Nie przyjmuję! Słyszysz?!

Stary pan podniósł wyblakłe, załzawione oczy. Wzrok jego pierwszy raz w życiu był

kamienny i straszny. Stary pan mówił półgłosem:

— Milczeć, milczeć! Zejdź mi z drogi, bo teraz zabiję! Zatłukę! Na śmierć zatłukę!

ROZDZIAŁ XXV Lustrzane tafle w ramach imitujących łagodny mahoń, stoliki z blatami naśladującymi żółty

marmur z Sieny, różowy grecki, rosso antico, albo bezcenny zielonkawy — posadzki udające

mozaikę kościoła Świętego Marka — niby brązy, którym w fabryce nadano umyślnie cechę

starości... Wszędzie, gdzie oko pójdzie, lśniące jaja albo greckie ample świeczników

elektrycznych. Tam i sam zwinięte węgle żarowe lampek, umieszczone w brązach kształtu

kwiatów, w podobiznach pąków różanych, owoców, łodyg, rozsiewały światło rozpustne i

lubieżne, pąsowe i niebieskie, a powtarzając się po stokroć w lustrach, sprawiały wrażenie

nieokreślonych połysków i drżenia sprzętów. Gdzie indziej — lampy schowane w kloszach

obwieszonych rżniętymi szkłami tworzyły źródliska barw łagodnych a różnorakich.

Niewolniczy, wiecznie równy, sypki żar lamp łukowych, białe światło w szklanych kielichach

nie żarzy się, lecz trwa niespracowanie, wyobrażając duszę wiernego lokaja tłumu.

Wszędzie bezduszne rozwidnienie, perłowe albo nieznośnie błękitne, powolne a

niewyczerpane w sile swej nieskończonej. Wielkie szyby okienne jak tonie niezgruntowanej

wody. Wieczny ruch drzwi od ulicy, bezszelestnych, chodzących w tył i naprzód — wieczny

ruch drzwi prowadzących do kuchni — niby wieczne działanie potwornej gęby i kiszki

odchodowej. Zawsze jednakie twarze lokajów, obłudnie eleganckie, chytrze uległe, pod

pozorem jowialnego wesela brutalne i znudzone aż do wściekłości. Oto stoi k ilku tych mężów

z wypomadowanymi głowami. Marzą o własnych kawiarniach i o legiach własnych kelnerów.

Przyszli obywatele, filantropowie, znawcy sztuki oraz patrioci. Miny i teraz mają uroczyste,

ale wskutek bezsenności twarze porysowane, poryte i jakby podeptane. Są poważni jak

kapłani oczekujący na chwilę wykonania tajemniczego obrzędu. W gruncie rzeczy, stojąc

drzemią. Wyzyskują tę chwilę czasu, by wytchnąć po nocy wiecznie bezsennej. Białe ich

fartuchy snują się jak żałobne linie szat tajemniczych. Powietrze nasycone i przesiąknięte

błękitnym tytuniowym dymem. Niezliczony, nieustający, nieprzebrany tłum mężczyzn.

Oficerowie, studenci, wykwintne damy, którym stroje nadają pozór i kształt widomy męskich

rojeń i samotnych widziadeł namiętnego snu. Połyskujące cylindry, wykwintne paltoty z

podniesionymi kołnierzami, modne gorsy, jaskrawe krawaty, wąsy, wąsiki, brody

Page 142: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

142

najróżnorodniejszego kształtu i barwy, oczy zawsze bezwstydne. Tam i sam stolik

drogocennych kokot w wielkich kapeluszach i szeleszczących sukniach.

Wobec tego motłochu, który gada o rzeczach nieznanych, gestykuluje, szepce, który

wybucha śmiechem i drwi — Ewa, zamknięta w klatce kasjerki niby w konfesjonale, jest

samotna jak w głębi lasu lub na puszczy. Piękność jej powróciła, jak po zimie powraca

wiosna. Znowu jak królewski diadem wznosiły się nad czołem szczerozłote włosy. Czoło

stało się białe, nieposzlakowanej barwy, jak kora brzozy — oczy, zawarłszy w sobie

tajemnicę życia i tajemnicę duszy, stały się głębokie, ukrywające w sobie niedocieczony

świat. Na ustach osiadł uśmieszek okrucieństwa. Na nowo poczęła teraz ubierać się

wykwintnie, perfumować i pieścić sobą. Włosy jej uczesane były w sposób niezwykły,

skromny, a przecież zwracający wszystkie oczy. Ręce wypiękniały od gruntownych zabiegów

około ich utrzymania. Już tak od kilku miesięcy urzędowała w najwykwintniejszej cukierni, w

zakładzie urządzonym na wzór europejski. Miejsce to wyrobiła jej Barnawska przy pomocy

filozofa Horsta. Ta dobroć i zapobiegliwość Barnawskiej o dobro Ewy miała tło zgoła

utylitarne. Chodziło o odbiór sumy pożyczonej podstępnie przed rokiem.

Stary Pobratyński stracił był posadę. W domu panowała skończona bieda, ledwie osłaniana

dawniejszymi resztkami egzystencji.

Skoro tylko Ewa zjawiła się na horyzoncie, Barnawska przystąpiła niezwłocznie do

wyszukania dla niej „odpowiedniej" posady — w tym celu, oczywiście, żeby można było

wejść na pensję jej miesięczną. Aczkolwiek wszelkie pozory były doskonale zachowane

(mówiło się wszem - wobec i każdemu ciekawemu z osobna, że Ewa bawiła przez rok u

krewnych pod Wilnem), to jednak wynaleźć jakieś lepsze miejsce trudno było nad wyraz.

Dokądkolwiek zwrócono starania — zewsząd pod najrozmaitszymi pretekstami następowała

odmowa. Tymczasem Barnawska nie myślała czekać. Puszczony został przez nią w żywy

nich sam Horst. I dziwna to była dla wszystkich rzecz: ten abnegat w parę dni wynalazł

miejsce. Początkowo Ewa odrzuciła ze wstrętem tę najnieznośniejszą dla niej propozycję

siedzenia w kasie cukierni, ale pod naciskiem złowieszczych pogróżek Barnawskiej, pod

wpływem namów rodzicielskich i zachęty ze strony przyjaciela Horsta — przyjęła.

Adolf Horst mieszkał jak dawniej w korytarzu rodzicielskiego mieszkania. Ponieważ

jednak stary pan Pobratyński nie miewał już częstokroć „drobnych" na poobiednią „małą z

kieliszeczkiem„ — Horst chodził sam i już nie do dawnej dziury, lecz właśnie do

pierwszorzędnej cukierni. Miał tu swój kącik, który zajmował stale, mniej więcej od godziny

czwartej po obiedzie do późnej nocy. Stoliczek Horsta miał szczególniejszą siłą przyciągania

towarzyszów. Byli tam starzy i młodzi, mniej i więcej zamożni. Horst ich oświecał,

wtajemniczał, oprowadzał po Europie, bawił opowiadaniami. Tu dopiero miał możność

wyładowania całokształtu swego systemu filozoficznego oraz kolekcji pikantnych anegdot.

Wesoły stoliczek mieścił się tuż obok „loży„, w której królowała znana już i podziwiana

„panna Ewa„. Ilekroć powiodła oczyma po ciżbie, widziała zawsze i przede wszystkim

okrągłą głowę Horsla, jego psa i przyjaciół.

Page 143: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

143

Słyszała ciągłe jego monologi. Jeszcze nie zaczął się zmierzch, jeszcze nie płonęło światło,

a już Horścik miał swą kompanię, całkowity zespół tworzący codzienne symposion — i

mówił w takie, dajmy na to, słowa:

— Pozwólcie mi, optymaci, którzy spoglądacie na ten padół przez najdokładniejszy

teleskop (mam oczywiście na myśli ucho od kufla), żebym was dziś ściślej zapoznał z

usposobieniem i najistotniejszym kierunkiem myślenia kmiotków polskich. W te

spostrzeżenia o naturze kmiotka polskiego, której fenomena zaraz tu wyłuszczę,

zaopatrywałem się w doczesnej wędrówce bardzo starannie! Będę mówił, współlikieraci moi,

absolutnie bezinteresownie, z najgłębszą i najszczerszą ufnością, że ani wesołe pepeesy, ani

mniej wesołe endusie nie zwrócą na to, co tu będę wieszczył, najprzelotniejszej uwagi. Nazwą

to objawami ciemnoty i zapowiedzą, czego Boże broń! za pomocą proklamacji, że oni tę

właśnie ciemnotę zniweczą, skoro tylko dorwą się do władzy. Nie będę wam, o wybrani,

udawadniał, że do władzy dorwie się najprzód ten, który najbardziej schlebiać będzie

rodzimej ciemnocie, a znowu najbardziej ten się zmęczy, kto będzie niszczył ciemnotę, kto jej

wypowie walkę najbardziej nieubłaganą.

Albowiem ostatni, którego sprawiedliwość nakazuje zwać lekkomyślnym, będzie walczył

jednocześnie z dwoma wrogami. Jakże wyż wzmiankowany może odzierżyć władzę?

Przenigdy! Mędrzec dążący do władzy winien snobizm (w języku polskim kołtunizm, czyli

kołtuństwo) uczynić najistotniejszą częścią swego „programu„, dać kołtuństwu możność

rozkwitu, nazwać kołtun najpiękniejszymi naukowymi nazwami i popierać go

entuzjastycznie.

Nigdzie bowiem kołtun tak, nie zakwitł z prawieków, jak w Polsce (plica polonica). Biada

obcinającym kołtun polski! Kłonice ich nie miną. Tyle co do teorii. Przechodzimy do

wypadków.

Wypadek pierwszy.

Była w pewnym powiecie (dajmy na to, że rzecz dzieje się w Piotrkowskiem) wielka suma

pieniędzy. Dawne jakieś, wojewódzkie pieniądze. Procentując przez kilkadziesiąt lat, urosły

te sumy do monstrualnej wielkości. Zwiedzieli się o nich dwaj „ludzie dobrej woli„, dwaj

młodzi obywatele ziemscy i po dokładnej deliberacji postanowili czynić wszelkie możliwe

starania o przeznaczenie tych sum na przeprowadzenie szosy bitej z powiatowego miasta do

jednego z miasteczek najbardziej zapadłych. W istocie — cała okolica byłaby niezmiernie

zyskała, bo ziemia tam urodzajna, gospodarstwa dobre a tylko drogi iście diabelskie. Władze

miarodajne przystały na wyasygnowanie owych sum, na budowę szosy, o ile na to przystaną

gminy, których obszar nowa droga miała przecinać. W to naszym szlachcicom graj! Kije

sękate w garść do obrony od burków — i od chaty do chaty z agitacją! Jeden z nich przez

szereg lat był sędzią gminnym, znał tedy ludzi, stosunki, wady, obyczaje, okoliczności,

przywary. Wojtka tak zaczepi, Ignacego tak zagadnie, Magdę podmówi, żeby swemu

przełożyła. Robota szła jak po maśle. Chłopy jeden w drugiego, każdy na osobności

przytakują. Któż by też ta nie chciał szosy murowanicy? Przecie i wóz, i koń, i transport... A

czy ta na jarmark, czy ta na odpust... Jednym słowem! Obeszli szlachcice rnoje wszystkie

Page 144: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

144

sześć gmin, zmachali się setnie, ale rzecz ukuli. Jedność, zgoda, karność! Dobra nasza! Nawet

już bodaj — „z szlachtą polską...„

Przyszedł nareszcie tyle oczekiwany termin wielkiego zebrania. Zeszły się na jedno

pograniczne miejsce wszystkie sześć gmin. Przyjechał komisarz włościański, przyjechał i sam

gubernator. Przyjechała i szlachta gromadą. Moi szanowni inicjatorowie jeden po drugim

wchodzą na stolik i palą świetne mowy. Chłopi przytwierdzają ochotnie. Nareszcie wstępuje

na stolik komisarz włościański i mówi:

— Tak jakże, chłopcy, zgadzacie się przeznaczyć owe sumy powiatowe na budowę szosy?

Okrzyk wszystkich sześciu gmin, jakby jednego człowieka:

— Nie chcewa! Nie chcewa! Nie chcewa!

Wypadek drugi.

Trzeba zdarzenia, że w pewnej dziurze (Łomżyńskie) zjawiło się w tych fatalnych czasach

grono czułostkowych inteligentów zwane pogardliwie przez rdzenne miejscowe kołtuństwo

„ochroniarzami". Grono to ujrzało nagły a niewątpliwy ratunek na wszelkie „niedomagania"

w bardzo powszedniej oświacie i z furią godną lepszej sprawy postanowiło w wyżej

wzmiankowanej dziurze własnymi siłami zbudować ochronę wzorową. Tkliwe indywidua

tego grona wyimaginowały sobie, że potrafią wydobywać dzieci ze świętych, ale

śmierdzących, „ognisk" rodzinnych, z chałup-szkarlatynek i w swej fiksackiej ochronie za

pomocą dokładnego a ściśle naukowego freblo-patykowania umysłów urabiać przyszłych

„obywateli„ i tym podobnych „członków„...

Imaginujcież sobie, współbiesiadnicy, co się dzieje! W środku pól czterech pobliskich,

graniczących wiosek było gromadzkie pastwisko, wspólna własność. „Wspólnota„ — ii you

please: „opole„... Jeden z najbardziej zaciekłych „ochroniarzy„ zwołuje wieś, do której

pastwisko należało, wygłasza płomienną i (samo przez się) absolutnie niezrozumiałą orację z

cytatami poetów, prozaików — i proponuje:

— Obywatele! puśćcie nam w wieczystą dzierżawę pół morgi waszego pastwiska w tym

miejscu, gdzie będzie najbliżej do każdej z trzech wiosek. My na tym pasku ziemi zbudujemy

wzorowy murowany dom szkolny za kilka tysięcy rubli i oddamy go na własność waszej

gromadzie. Dzieci wasze będą miały prawo do bezpłatnej nauki w tej szkole na zawsze.

Żadnych kosztów ani na budowę, ani na utrzymanie szkoły wieś wasza ponosić nie będzie.

Żadnych nigdy nie będziecie płacili podatków. Ileż będziecie żądali za dzierżawę roczną pół

morgi tego pastwiska?

Po długiej naradzie wieś wyniosła odpowiedź:

— Dacie nama po 50 rubli rocznej dzierżawy.

— A ileż — spyta idealista — kosztuje dzierżawa morgi najprzedniejszej roli uprawnej w

tej okolicy?

Page 145: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

145

— Kosztuje dwanaście rubli.

— To pół morgi pastwiska czemuż ma kosztować pięćdziesiąt?

— Bo będzieta na tym placu stawiały budynek, dom murowany.

— Ale ten budynek rejentalnie będzie opisany jako wasza własność i wasza szkoła...

— Tak to ta ono, ale taniej nama nieporada z dzierżawy spuszczać...

Wypadek trzeci itd...

Światło elektryczne cicho weszło jak duch — i odtąd żywie w naczyniach. Światło

wyłupane z nicości w głębinie ziemi przez pracę niewolników, których płuca potargał kaszel

gruźliczy. Światło stworzone przez mękę nędzarzy, których domowe ognisko oświetla kopeć

lampki naftowej. Całościenne tafle lustrzane tworzą teraz złudzenie mnóstwa sal, dalekości,

przestrzeni. Odbijają w sobie tłum krążący. W oczach i mózgu tworzył się wieloraki,

olbrzymi obraz, wielekroć odbity w ścianach korowód postaci wesołych, migotliwych,

pochód strojów, przemarsz widziadeł o kształcie ludzkim, niosących na licach wszystkie

uczucia, od szczęścia — do rozpaczy — wizję nieskończoną rodu ludzkiego. Nawet mając

oczy spuszczone, rachując, pisząc, Ewa widziała przed sobą to sunące pasmo ludzkie. Jakże

często w tej ciżbie mężczyzn, wyrostków, chłystków, starców zjawiała się jakaś twarz urocza,

młodociana, jakiś owal lub profil niewiarogodnie piękny, zadziwiający i bezprzykładnie miły!

Oczy nie mogły się odeń oderwać... Częstokroć jakieś oczy błagały godzinami albo

napastowały w ciągu nieskończonych wieczorów.

Ewa musiała wyuczyć się spokoju, zdobyć formę twardej obojętności, pewną postać

ponurej tyranii. Ugrzeczniona, dobrotliwa bezczelność, łaskawa pogarda niewidzenia...

Łagodny uśmieszek ślicznych ust mówił: — Patrz sobie, koteczku, patrz!... Patrz, śliczny

paziu... Wypatruj piękne oczęta... A choćbyś patrzał dzień i noc, i cały adwent, i cały

karnawał, i wielki post, nie, sierotko, nie wypatrzysz jednego drgnienia brwi. Wiem ci ja, o co

ci idzie. Chciałbyś mię dławić tymi białymi rączkami o szlifowanych paznokciach, chciałbyś

rozgniatać mi usta i piersi... Wiem, wiem. Nic z tego, nic, bo jestem, widzisz, wierna

Łukaszowi, którego może na świecie już nie ma...

Oczy jej widziały tłum, myśl dostrzegała natężenie zabawy (aczko lwiek rządziła

nieustającym prawie rachunkiem), lecz to, co w oczach widzi, ta władza, która jest zdolnością

widzenia, dostrzegała zarazem światy dalekie, dalekie... Za spokojnym uśmiechem, w miarę

kokieteryjnym, który był jak maska papierowa, wdziana na twarz od godziny dziewiątej rano

do późna w noc — żyło senne marzenie, niezmiennie trwałe, niemal tak samo jak światło

elektryczne w amplach. Marzenie o tym, że kiedyś to wszystko musi się skończyć, że kiedyś

zniknie z oczu ten korowód bladych cieniów, wszystek ów orszak ludzki i tłumy chłopów, o

których bajał Horst... Oczy patrzące w ścisk wieczorny widziały miejsca i tłumy inne, dalekie,

dalekie...

Tam pójść! Ciepło radości na wzór słońca jesieni ogrzewało zmurszałe serce wobec tego

marzenia, że kędyś na ziemi jest samotnia, gdzie na bardzo długo można znaleźć ciszę taką i

Page 146: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

146

taki błogosławiony spokój, jaki przepływał przez ową dawną, dziewiczą noc... Ewa czuła, że

jest to marzenie zgubne, że stokroć gorsza jest dola tych, co ni dachu, ni chleba nie mają

wcale, co klną życie dla głodu, lecz mimo to marzyła... Niekiedy przebiegał znajomy

dreszczyk... Oczy latały jak nietoperze i padały w ciżbę ze zgrozą, chyłkiem przeszywając

wszystko od drzwi do drzwi.

Lęk... Zimno...

Ciche kwilenie gdzieś za uszami, jakby w ścianie. Malenieczkie rączki drgają, małe

kolanka tłuką się o siebie. A nuż wysunie się z tłumu Żyd, właściciel domostwa — i spojrzy!

Włosy przez moment jeżyły się i niedosłyszalny, suchy trzask sypał się wewnątrz uszu.

Mroźne iskierki mknęły po krzyżu, po udach, po nogach... Dumanie, szybkie jak owe iskry,

którędy uciekać, jak wysunąć się z kojca, jak niepostrzeżenie skoczyć w ulicę, którymi

zaułkami gnać do domu. Dumanie, czy biec do domu, czy biec wprost nad Wisłę. Czemu nad

Wisłę? Tam... Nad Wisłę...

W znużoną, bezsilną duszę spływała pociecha: powiedzieć Łukaszowi... — Tylko to jedno:

powiedzieć mu wszystko, wszystko, jak było — a potem Wszystko już jedno! Ale umrzeć, ale

zginąć, ale pójść do kryminału i nie powiedzieć mu wszystkiego, jak było, nie wyskarżyć

całej duszy!... Na samą tę myśl ciało drżało i serce tłukło się z boleści.

Gdy wreszcie późna noc kończyła dobę przeżytą i Ewa opuszczała „budę„, Horst również

zachęcał pieska do porzucenia zakładu. Na ulicy przyłączał się do powracającej i towarzyszył

jej do domu. Z biegiem czasu przywykła do jego asysty. Nieraz była z niej zadowoloną. Gdy

miasto ogarniała dżdżysta noc, gdy chodniki stały się lśniące od lepkiej wilgoci, a latarnie o

spłoszonych i lękliwych płomykach, rada była, gdy obok niej szedł wierny towarzysz.

Dawniej, przed rokiem, nie znosiła je-; go cynizmu, sposobu mówienia, jego osoby i

towarzystwa. Teraz przeciwnie — on to właśnie był dla niej przyjemny, jego sposób widzenia

rzeczy poniekąd najrozumniejszy, a rodzaj zachowania się najbardziej naturalny i poprawny.

Horst nigdy nie mówił do niej. o swych uczuciach. W kawiarni darzył ją płomiennymi

spojrzeniami, ale spod oka, kiedy był pewny, że tego nie spostrzeże. Nigdy nie uścisnął jej

ręki, kiedy razem wchodzili na ciemne schody i rozstawali się w ciemnym korytarzu, dążąc

do swoich izdebek. Było jej przyjemnie (o czym zresztą nigdy nie myślała), że on kocha ją

wytrwale, a bez wynurzeń. Nigdy w rozmowie ich. nie było wspomnień przeszłości, nigdy

żadnej wzmianki o Niepołomskim, nigdy aluzji do spraw, które się zdarzyły podczas

nieobecności Ewy w Warszawie. Horst był jak lekarz i pedagog. Rozmawiał wiele, ale tylko o

tym, co jest teraz, o sprawach nowych, bieżących, wesołych, o tym, co mogłoby Ewę zająć i

wciągnąć w życie. Ona wiedziała doskonale, że ją poczciwy Horst dla siebie obłaskawia. Z

tych jego mądrych zachodów śmiała się dobrotliwie, z cynizmem, który rozpostarł się w jej

duszy. Owszem, nieraz zażywała filozofa, darząc go niepostrzeżonymi i nie obowiązującymi

do niczego okruchami łaski. Czasem skinęła na niego wychodząc z miejsca pracy, gdy się dla

niepoznaki ociągał, czasem posłała mu nawet dziwaczny i nic nie znaczący uśmiech, jak się

daje grosz dziadowi, co na nasze miłosierdzie czyha pod bramą. Nauczona doskonale, co to

znaczy życie zupełnie samotne i odludne, chowała na czarną godzinę przyjaźń wiernego

Page 147: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

147

Horsta. Zresztą i teraz nieznośna była dla niej samotność. Nie cierpiała ulic zadymionych

sinawą, gęstą, zimną mgłą.

Gdy oko zanurzało się w jej nieskończoność złowieszczą, czuła w sobie natychmiast lęk i

popłoch. Domy z oślizgłymi ścianami straszyły ją swymi kształty bezmyślnie i bezładnie

spiętrzonymi, latarnie snuły się w oczach żywym a bolesnym korowodem. Czuła wówczas, że

jest sama na świecie, że sama jedna idzie w mroku bez granic po żywym cmentarzu, gdzie się

błąkają tłumy trupów. Dokądkolwiek szła, wszędzie potrącało ją to, co już było. Nie istniało

dla niej nic a nic z tego, co rzeczywiście jest, a istniało tylko to, co było i wcale już nie

istnieje. Stokroć chwytała się na sekretnych marzeniach o tym, że teraz jest jeszcze to samo,

czego już w rzeczywistości zupełnie nie ma. Ach, jakże łkał wówczas w samotnym sercu

natarczywy widok ruchliwego miasta!

Olbrzymie domy i olbrzymie kramy, zgiełk bez ustanku i wieczny pęd naprzód, a ona jedna

jedyna stoi w środku bezmiernego wiru, nie mogąc ani iść naprzód, ani tam wrócić, skąd

wyszła. Dookoła biedni ludzie, wciąż w popłochu, całymi gromadami oddani drgawkom

pracy, wieczyście osaczeni manią prześladowczą, okropnym a nieśmiertelnym widziadłem

głodu i chorób — ludzie ubodzy, zawsze i wszędzie posępni, groźni nawet wówczas, kiedy

hulają, jeżeli nie sami przez się, to przez obraz i sposób swojej hulanki... Miasto nocne było

jak jej dusza pełna lęku, rozterki, o której "nie wiadomo nic, po co jest i jaki ma cel.

Najboleśniejsza z trosk, że cierpienie i rozterka nie posiadają żadnego celu, że są same dla

siebie, że cierpienie nie mą nigdzie nagrody... Wieczny a nieopisany smutek ludu i wieczny

jego ferwor, jakby ferwor głupiej maszyny stalowej... Nigdy nie dający się zapełnić ogromem

pracy ogrom potrzeb... Owo wiekuiście to samo życie nędzarzy... Straszliwe głupstwo takiego

życia... Ohydna brzydota prac i brzydota lic ludzkich skażonych w pracy bydlęcej...

W tych tłumach spostrzegała teraz siebie. Jedną z tłumu.-.. Skoro samotna szła ulicami,

doświadczała uczucia, którego nie można słowami wyrazić. Czuła, gdyby tak powiedzieć, że

jest przykuta do potwornego tłumu, a jest samą, lecz że w niej, w niej jednej, jest to całe

wielkie miasto. Czuła, gdyby tak powiedzieć, że ona to jest z konieczności żywy głos

niezmiernego zbiorowiska domów, ludzi zamkniętych w tych domach i ludzi pędzących z ulic

w ulice. Głos zamknięty w niej wiedział wszystką cyniczną prawdę i rozsadzał piersi, żeby się

wyrwać. Lecz ona sama nie wiedziała — i nie mogła go wydać. Więc tylko samotne

wzdychanie niemocy, wzdychanie za wszystkich tłoczyło piersi — i głęboki smutek, korona

cierniowa — oplatał głowę.

ROZDZIAŁ XXVI

Pewnego razu, gdy późną nocą zdążali do domu, Horst po długim milczeniu rzekł:

— Czy nie chciałaby pani zapoznać się z panią Niepołomską?

— Z kim?

— Z panią Niepołomską.

Page 148: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

148

— Nie rozumiem... Kto to... taki?

— Żona Łukasza Niepołomskiego, który mieszkał u państwa rok temu.

Ewa posępnie milczała. Rzekła wreszcie:

— Dlaczegóż to pan proponuje mi tę znajomość?

— Wydało mi się, że mogłaby pani dowiedzieć się czego o Niepołomskim od tej pani.

Ewa chciała zakrzyknąć nań, ale zamilkła, uległszy jakby zachłyśnięciu od tych słów

Horsta. Szła nie wiedząc, że idzie, nie pamiętając, gdzie jest. Dawno już, dawno wytracała w

sobie to nazwisko: — Niepołomski. Nie chciała o nim nic wiedzieć, nie chciała o nim myśleć,

podobnie jak człowiek chory na suchoty nie chce wiedzieć o swym nieszczęściu, które z nim

jest zawsze i wszędzie, utajone poza wszystkimi jego myślami i poza każdym jego uczuciem.

Opanowawszy siłą wrażenie, mówiła do Horsta:

— Skądże to panu przyszło do głowy? Nie rozumiem doprawdy!

— Et... proszę pani. Wiem, co mówię i robię.

— Jakimże to sposobem pan się mógł zapoznać z żoną Niepołomskiego? To ciekawe.

— Jakim sposobem? Szukaliśmy tu przecież pani po całym świecie. Szukaliśmy śladu,

cienia, poszlaki. Udało mi się przypadkiem posłyszeć o egzystencji tej damy. Byłem u niej,

myszkując, czy się czego nie dowiem o miejscu pobytu jej męża, bośmy przecież nie

Wiedzieli, gdzie on się podział. Już jeżeli Barnawska nie mogła trafić na ślad pani...

— Cóż to za kobieta?

— Tak... kobieta jak inne. Mieszka na ulicy Złotej, numer 40. Zechce pani, to ją odwiedzi,

nie — to nie. Zresztą nie mówmy o tym, bo to panią denerwuje.

— Mnie nic nie denerwuje. Jestem spokojna i najzupełniej wesoła.

— Świetny stan. Ja również jestem zawsze, jak wiadomo, spokojny i najzupełniej wesoły.

Toteż podoba mi się coraz bardziej ostatnie usposobienie pani.

— Najzupełniej mi to jest obojętne, co się panu podoba.

— A naturalnie! Tak być powinno...

ROZDZIAŁ XXVII W najbliższą niedzielę około godziny pierwszej Ewa udała się na ulicę Złotą i weszła do

bramy domu oznaczonego numerem 40. Zatrzymała się przed listą lokatorów i czytała

spokojnie. Ale oto oczy jej trafiły na nazwisko: Róża Niepołomska. Ewa doznała uczucia

zdumienia i lęku na widok tego nazwiska. Było już tak daleko, a oto znowu zbliżyło się do

Page 149: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

149

niej to nazwisko. Przyczołgała się na górę zapomnienia i znowu stacza się do jaskini

przeklętej. Stała bezradnie, z oczyma utkwionymi w listę lokatorów i nie mogła poruszyć się

z miejsca. Wicher gorący zahuczał dokoła głowy... Daleki grom zatrząsł posadami duszy.

Ocknęła się i poszła wprost na schody bocznej oficyny, pod numer wskazany na liście

lokatorów. Wkrótce stanęła przede drzwiami. Gdy miała nacisnąć krążek dzwonka,

zastanowiła się, co ona tu robi, po co tu idzie. Co powie? Pierwszy popęd uczucia doradzał

powiedzieć czystą prawdę. Rzucić tę prawdę pod nogi żonie Łukasza i doprowadzić ją do

stanu drżenia, do stanu rozpaczliwej niemocy, zrównać jej stan ze swoim. Wtedy by można

coś skorzystać, wyrwać w rozmowie, w kłótni czy bójce jakąś o nim wiadomość. Wyznać,

kim się jest — to działać otwarcie, bez obmierzłych wykrętów i ohydnego milczenia.

Już podniosła rękę i już się dźwignęła ciałem i duszą na stopień tego szafotu, gdy nagle

znów się cofnęła.

Uczuła się jak naga na placu, A jeśli nic się nie dowie? Po cóż mówić o sobie? Po co? Inna

pobudka zawładnęła duszą, wykrętnie ubrała się w słowa Alfreda de Vigny: „Seul le silen-ce

est grand et tout autre est faiblesse...„ Więc wrócić się z tych schodów i cofnąć do izby swej

na niedzielną nudę spoczynku?

Wszystkie wahania połknęła nagła ciekawość: jaka też ona jest? Byłaby ostatnią gęsią,

gdyby jej powiedziała wszystko o sobie. Po co? Przypatrzy się jej, przypatrzy tej towarzyszce

w czekaniu na Łukasza Niepołomskiego. Pośmieje się z niej wewnętrznie, odniesie tryumf, że

ona to jej wydarła męża, i pójdzie z powrotem do domu.

— Otwórz, siostro — wyszeptała ze śmiechem, opierając czoło na przybitym do drzwi

bilecie wizytowym Róży Niepołomskiej. Podniosła ociężałą rękę. Zadzwoniła.

Dały się słyszeć kroki. Drzwi otwarto. Weszła. W ciemnym korytarzyku stała jakaś osoba.

Trudno ją było tam rozpoznać.

— Czy mam przed sobą panią Różę Niepołomską? — spytała Ewa.

— Tak jest. Czego sobie pani życzy?

— Chciałam prosić o chwilę rozmowy.

— Proszę uprzejmie.

Ewa weszła do dużego pokoju z alkową. Okno wychodziło na ogrody. Było widno, jasno w

tym mieszkaniu.

Ewa odwróciła się czym prędzej, żeby zobaczyć osobę idącą za nią. Przez chwilę nie

panowała nad gwałtownością swego wzroku. Stała przed nią kobieta jeszcze młoda i dosyć

ładna.

Była to szczupła (nieco za szczupła) szatynka z rysami nadzwyczaj regularnymi, które

jednak wkraczały w granice zbytniej ostrości. Wszystko w tej twarzy było prawidłowe,

narysowane prostymi niejako liniami. Bardzo piękne, mądre, szerokie czoło miękko i miło

Page 150: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

150

otaczały włosy rozczesane w sposób oryginalny, a jakby z umyślnym dążeniem do

postarzenia twarzy. Usta i równy, chrząstkowaty nos tworzyły spokojne, „greckie" linie. Oczy

były zimne, pełne rozumu i stanowczości. Przenikliwa siła skupiała się w

bladoprzezroczystych źrenicach, pełnych promieni światła.

Pani Niepołomska przez chwilę cierpliwie i uprzejmie czekała na nazwisko Ewy, a nie

mogąc się doczekać, z pewną stylową oziębłością wskazała jej ręką niski fotel w środku

pokoju. Ewa czuła dobrze, że należało przedstawić się, i myślała nad tym, co ma czynić.

Miała nadzieję, że inną w tym miejscu zastanie kobietę. Od pierwszego wejrzenia poznała, że

się zawiodła. Niespodzianie dla samej siebie rzekła:

— Przede wszystkim... muszę pani powiedzieć swoje nazwisko...

— Pani nazwisko — to Pobratyńska. Panna... Ewa Pobratyńska...

— Czy pani mię zna?

— Nie znam pani.

— Skądże?...

— Domyśliłam się. Gdy pani tutaj weszła i spojrzała na mnie, pomyślałam sobie

natychmiast, że to właśnie panią zgubił mój nieposkromiony małżonek.

— Z czegóż to pani wywnioskowała?

— Ze spojrzenia oczu.

— Nie wiedziałam, że moje oczy zdradzają tak karygodnie wszelkie tajemnice.

— Zdrady nasze rodzą nowych zdrajców w nas samych, w naszych rękach, oczach, ustach.

— Nie popełniłam zdrady względem nikogo. Chyba względem własnej duszy i względem

wieczności. Może względem rodziny. Ale i rodzinie mojej nie przyrzekałam nic takiego,

czego by później...

Pani Niepołomska siedziała bez ruchu. Broda jej oparta była na dłoni, łokieć ręki na

poręczy fotela. Patrzyła z dołu na Ewę swymi spokojnymi oczyma, które były bladoniebieskie

jak mgła daleka a przejrzyste niby woda górska. Niepochwytny dla wysłowienia wdzięk

spokoju i rozumu widniał w jej całej postaci. Jednakże Ewa dostrzegła, że jej przeciwniczce

krew zwolna uderza do głowy. Widziała, że krew ta nie zalewa policzków, tylko nieznacznie,

stopniowo rozczerwienia uszy, rubinowymi liniami podkreśla dolne powieki, rozpala wargi.

Ewa czuła niemal za tamtą i rozumiała, co się w tamtej dzieje. Było jej to przyjemne i

zajmowało to przede wszystkim, że ów urok spokoju łamie się i pęka pod uderzeniami

wrażeń.

„Nerwy w niej grają...„ — myślała wobec samej siebie.

Page 151: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

151

Chciała korzystać z tego stanu rozdrażnienia i postanowiła podnieść go do potęgi. Spytała

tedy ze skrajnie złym uśmieszkiem:

— Czy pani kocha jeszcze swego męża?

Róża Niepołomska nie odpowiedziała. Powieki jej zakryły zwolna oczy. Suchy, nerwowy

kaszel zakrztusił ją na chwilę. Gdy znowu podniosła głowę, spytała cicho i grzecznie:

— Nie dowiedziałam się, czego pani właściwie życzy sobie ode mnie?

Ewa nie była przygotowana na to pytanie. Rozumiała, że grunt wysuwa się spod jej stóp.

Wypadnie iść, a nie dowiedziała się nic. Nic! Przez mgnienie oka myślała o tym, że teraz

przyjdzie zstępować po ciemnych schodach, że się będzie wlokła ulicą, wróci do domu — tak

samo nieszczęsna, tak samo zdeptana i podarta na strzępy. Straszny żal nagle wybuchł w

piersi i stoczył się po sterczących głazach, po targających korzeniach w bezdenną wyrwę

nicości. Siedziała sztucznie uśmiechnięta, poruszając w bezradnej ręce ściągniętą rękawic zkę,

która jej się wydawała ciężką jak sztaba żelaza. Nie miała siły wstać i nie miała tyle siły, żeby

podnieść oczy. W wichrze uczuć rozszarpujących serce trzymała się oburącz jednego

marzenia, żeby dowiedzieć się czegoś nowego o Łukaszu — i wyjść. Choć małą, choć

drobną, na nic niezdatną pogłoskę, choć wiadomostkę, choć echo wieści...

Usłyszała głos tamtej, który jej się wydał jakimś dalekim, odległym, przyciszonym:

Jak kwiat człowiek powstaje i skruszon bywa. Przemija jako cień...

Ewa podniosła zbolałe oczy. Smutny, aż do śmierci smutny wzrok utopiła w oczach

przeciwniczki. Oczy Róży były szczere i prawdomówne bez granic. Uważnie i głęboko

patrzyła w Ewę. Uśmiech boleśniejszy od gorzkiego płaczu stał na jej ustach.

— Tak, niegdyś — mówiła — miałam i ja chwile szczęścia. Wstałam i ja z domu moich

rodziców jak kwiat. Byłam człowiekiem dla samego siebie istniejącym, jak kwiat. Łukasz

dostrzegł mię i ułamał, ażaby nosić przy piersi, pókim mu pachniała. Później spostrzegł, że

dosyć. Wszyscy, kogo kochałam, pomarli. Rodzice, brat; Zostałam sama z nim. Gdy mię

chciał rzucić na ziemię, broniłam się zapamiętale. Pani to zresztą musi wiedzieć lepiej ode

mnie, bo nie byłam w stanie wszystkiego złego zapamiętać, które-m, z podziwieniem ludzi,

tworzyła. Dopiero później przypomniałam sobie. Musiał pani mówić, bo lubi o mnie mówić

źle, jak najgorzej. A pani przecież była teraz najbliższą jego sercu... Nowym jego kwiatem...

— Tak, mówił mi o pani.

— Więc wciąż mówi źle? — spytała Róża z uśmiechem nader dziwnym dla Ewy.

— Istotnie... mówił źle.

— Już mię to dzisiaj nie boli. Już to nie wpływa na mój spokój ani na sposób mówienia o

nim. I tego spokoju nie wyrzeknę się już za nic!

— Nie kocha pani Łukasza? — spytała Ewa powtórnie, cicho, nachylając się ku niej.

Page 152: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

152

Róża spojrzała ociężale. Płomień szczególnej namiętności błysnął w jej oczach. Nierychło

odrzekła:

— Nie może pani widocznie zrozumieć mię. Zadawałam istotnie Łukaszowi rany ciężkie,

ciosy wszelkiego rodzaju. Walczyłam z nim bez wyboru broni, a to w tym celu, żeby mię

kochał jak wówczas, gdy byłam jego narzeczoną. Dochodziłam w tej walce do granic zemsty.

Wszystko to było.

— Mówił mi o tym.

— Aż jednego dnia ujrzałam, pomimo i wbrew woli, wszystkie rany jego duszy, które mu

zadałam, i wszystkie jeszcze nie wykonane zamachy moje na niego. Zadrżałam ze zgrozy.

— Już go pani nie kocha?

— Cóż mam powiedzieć? Od tego momentu już nie knuję nic złego przeciwko niemu.

Może pani teraz łatwiej zorientuje się, że nie mogę odpowiedzieć na pytanie, czy go kocham.

— Przebaczyła mu pani, że panią opuścił?

— Nie wiem tego. Czyż ja to mogę dziś wiedzieć? Wyrzekłszy te słowa Róża po namyśle

wstała i z wdziękiem wydobyła z szuflady starożytnego biureczka dziwnie piękny safianowy

portfel, w którego środku była oprawiona fotografia Łukasza z lat dawnych. Fotografia była

urocza, pigment włoski bez retuszu. Łukasz na nim był uśmiechnięty złośliwie, ale

porywająco, mądrze, głęboko. Oczy jego patrzyły jak żywe. Zarost był inny włosy

wzburzone.

Ewa przywarła oczyma... Róża usiadła na swym miejscu, nie wypuszczając z rąk fotografii.

Siedziały obok siebie, stykając się niemal ramionami, zapatrzone w wizerunek Łukasza.

Źrenice ich zaszły łzami. W oddali huczało miasto, czas leciał... One nie wiedziały, że

upływa. Róża rzekła cicho:

— Teraz wydaje mi się już nie tylko we śnie, ale często na jawie, że go kiedyś spotkam

nieskończenie stąd daleko. Wtedy on ujrzy moje przemienienie i zobaczy rany, które w

gniewie i zemście zadał mojej duszy. Wówczas ujrzę go takim jak tu, na tej fotografii... takim

samym, jak był wówczas. Staniemy się znowu równi sobie, podobni do siebie, oczyszczeni z

brudów, które nas pokryły. Pozdrowimy się wtedy jak za wiosennych dni naszej młodości.

— Ale jak przyszła ta zmiana? Jakim sposobem tak nagle? — pytała Ewa z doskonale

utajoną nienawiścią.

— Znużyło mię złe. Znudziło mię do cna, jak fetor. Obmierzło mi wszystko, com robiła.

Wtedy to wynikła konieczność wycofania się z tej matni. Zarazem ukazało się ślepym oczom

moim, pomimo mej chęci i woli, to, co mię już nie zawiedzie nigdy, co mię już nie oszuka i

nie okłamie.

— Jakże w sobie znaleźć taką skłonność?

Page 153: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

153

— Nie wiem, pani. Trzeba jakoś dojrzeć do tego, żeby uczuć nadzwyczajną rozkosz w

pohamowaniu swych żądz.

„Tędy cię wiedli... — pomyślała Ewa. — Bardzo to mądrze ukartowane.

Róża mówiła dalej z błyszczącymi oczyma, choć cała jej postać nie zatracała spokoju.

— Trzeba znaleźć w sobie przyjemność zrzeczenia się swych nałogów cielesnych,

pogardzenia nimi. Wtedy już łatwiej dostać się do kraju jasności, jakby się w mozole i

upałach przeszło łańcuch gór, przełęcz strzelistą, gdzie się zdobywa każdy kamień i każdy

krok okupuje bezmiernym wysiłkiem. Ód tej chwili poskromienia siebie i zobaczenia oczyma

ran Łukasza ja przynajmniej weszłam do doliny spokoju, dostałam się na jasną łączkę, która

doprawdy jest początkiem wieczności. Sądzę, że uczucia, które tam ożywiać nas będą, takie

są właśnie. Teraz widzę, że byłam chora, a mogłam przecie w tym samym czasie być zdrowa.

Moje wyzdrowienie dokonało się bez mojej woli i żadnej w tym mojej nie ma zasługi, jak bez

mojej zasługi istnieją kwietne doliny i liściaste lasy na południowej stronie Tatr, a straszliwe

głazy i rozwarte przepaście na ich szczytach.

Chwilę milczała, a później rzekła uśmiechając się czarownie:

— Jednej jeszcze tylko rzeczy pragnę gorąco. Oto spotkać Łukasza' i wszystko, com mu

zrobiła złego, wyznać. Jego wszystkie rany założyć tą cudną pajęczyną, co snuje się u nas w

jesieni nad złotymi rżyskami...

Ewa słuchała. Jej powieki były przymknięte. Do serca nie trafiały te łagodne słowa.

Zamknęła je wszystkie w jeden wyraz — „deklamacja„ — i odrzuciła od siebie.

Biedziła się nad tym, jak zadać pytanie o Łukaszu, jakiego użyć wybiegu, żeby się

czegokolwiek dowiedzieć. Ach — i gdybyż jej wyrwać z rąk tę fotografię!

Rzekła nie podnosząc oczu:

— To wszystko stosuje się do pani. To wszystko charakteryzuje piękną duszę pani. Ale

mnie chodzi o jedno: jaki jest stosunek pani do Łukasza! To w danej chwili interesuje mię

najbardziej. Jeżeli Łukasz nie jest już dla pani tym, czym był dawniej...

— Któż to powiedział?

— Pani sama!

— Bynajmniej!

— Ach, ciągle w koło... Jest to przecie pewnik niezbity, że nie chciała pani zgodzić się na

rozwód i że ten upór był źródłem wszystkich nieszczęść. Cóż z tego, że pani doskonali swą

duszę, skoro zgody na rozwód dotąd nie ma...

Ewa mówiła to już w sposób gwałtowny i posępny. Teraz w pamięci jej poczęły ukazywać

się cierpienia, a nade wszystko konieczność wyjazdu przymusowego do Rzymu, wyjazdu

wtedy!... Złowieszcze iskry błyskały w jej oczach. Róża Niepołomska siedziała na swym

Page 154: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

154

fotelu, oczy mając wbite w ziemię. Po długim, głębokim namyśle mówiła z bolesnym

uśmiechem na ustach:

— Nikt teraz... nie zwracał się do mnie z tym żądaniem.

— Bo rezultat wiadomy!

— Kto wie, jakby dziś wypadł rezultat... Moja by to dziś była rzecz powiedzieć tak lub nie.

Ale i ja jestem człowiekiem. Należy mówić do mnie jak do człowieka.

Ewa ciągnęła swoje:

— Czy Łukasz obchodzi panią jeszcze do tego stopnia, żeby go pani mogła ratować?

— Ratować? Z czego ratować?

— No, z jego teraźniejszego nieszczęścia.

— A cóż się stało Łukaszowi?

— Żeby go wydobyć z tego więzienia! Może pani ma jakie środki, znajomości, stosunki?

— Z więzienia? Łukasz jest w więzieniu? Gdzie?

— Nie wie pani tego? W Rzymie!

— W Rzymie... — szeptała Róża blada jak śnieg, wstając ze swego miejsca i nachylając się

nad Ewą, jakby chciała utaić przed światem to, co szepnie:

— Cóż on zrobił takiego?

— Kradł.

— Łukasz kradł? — szeptała wciąż Róża.

Twarz jej była śmiertelnie blada, krople potu oblały czoło. Ręce jej poczęły drżeć. Oczy

utonęły we łzach. Równa, spokojna, delikatna twarz złamała się od boleści, jakby ją nagła siła

nieszczęścia spoliczkowała strasznymi rękoma. Bez sił, szlochając upadła na swój fotel i

zasłoniła twarz dłońmi. Ewa dopięła swego: pogrążyła przeciwniczkę w stan podobny do

swego. Nadto powzięła pewność, że Róża o Łukaszu nic jej powiedzieć nie może.

Obejmowała okiem nagość jej ramion, bioder, piersi, nóg — i myślała:

„Chuda... Chociaż takie miewają czasem ładne uda i są namiętne. Nie! Już do niej po mnie

nie wróci. Po mnie nie wróci!...„

Patrzyła jeszcze przez czas pewien z żalem i dziwną radością na dłonie i łokcie tamtej

wciąż drżące od płaczu. Później, rozglądając się po pokoju, spostrzegła portfel z fotografią,

leżący na dywanie. Schyliła się, podniosła i niezdecydowanie zatrzymała go w dłoni. Wstała

ze swego miejsca, ziewnęła od wewnętrznego zimna... Gdy Róża nie przestawała płakać,

rzekła cichym głosem:

Page 155: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

155

— Zegnam panią... Już muszę iść...

Nie otrzymała odpowiedzi, więc poszła ku drzwiom, radując się za każdym krokiem

niebiańsko, w głębi serca, wskutek wciąż dochodzącego odgłosu płaczu, i płacząc sama. W

milczeniu, przyciskając do serca fotografię, zstępowała ze schodów.

ROZDZIAŁ XXVIII

Pewnego dnia, zatopiona w myślach, spostrzegła, że ktoś jej się pilnie przygląda. Czuła na

sobie wzrok nieprzyjemny. Mężczyźni patrzyli na nią ciągle z wiadomym jej wyrazem. Teraz

jednak odczuwała na sobie wzrok nieznośny. Podniosła od niechcenia oczy i ze drżeniem

spuściła je na swą kasę maszynową. Przy kontuarze, zastawionym pudłami cukrów, stał

hrabia Szczerbic. W kapeluszu i paltocie wybierał pomadki, wskazując je rączką laski — a

jednocześnie rzucał przeszywające spojrzenia w stronę Ewy. Gdy mu pakowano nabyte

słodycze w duże pudło, od niechcenia odwrócił się tyłem. do kontuaru i bez przerwy patrzał w

stronę kasy. Po chwili, gdy mu subiekt z eleganckim ukłonem wręczał pakę obwiązaną

kolorowymi bibułkami, młody pan zbliżył się do kasy trzymając między palcami kartkę z

sumą należności. Ewa ujęła kartkę i poczęła układać srebrne pieniądze reszty na miękkiej

ceratce. Twarz jej była spokojna, ruchy rąk zdecydowane, ale serce łomotało w piersiach i

nogi skostniały. Szczerbic powolnymi ruchy zbierał drobne monety i chował do portmonetki.

Czynił to najwidoczniej dłużej, niż należało. Ewa podniosła oczy na jego twarz, zdobywając

się wszystkimi siłami ciała na spokój. Młody hrabia patrzył na nią spod oka. Dostrzegłszy jej

oczy wzniesione, nieznacznie uchylił kapelusza — i wyszedł.

Tej nocy Ewa źle spała. Człowiek ów z jej najgorszych momentów życia stawał przed

oczyma jak upiór, budził ją z półsnu, nachylał się i składał straszny swój ukłon. Bała go się w

nocy. Rano ów łęk rozwiał się, ale został nieokreślony niepokój, bojaźń, wzmogła się

podejrzliwość. Żyd właściciel znowu począł snuć się w myślach, a nawet w oczach...

Około godziny trzeciej z południa, gdy w kawiarni najmniej było osób, znowu wszedł hr.

Szczerbic. Widać było po jego sposobie zachowania się, że w kawiarniach nie bywa. Szukał

przez chwilę miejsca, zmieniał je, wreszcie usiadł w taki sposób, że twarzą zwrócony był do

Ewy. Nie zdjął ubrania. Jego lekkie, drogie karakułowe futerko i kapelusz zwracały uwagę

nawet w tej pierwszorzędnej cukierni. Kazał podać sobie kieliszek wina i Times. Gdy po raz

pierwszy podniósł do ust kieliszek, skierował oczy w stronę Ewy i spotkawszy się z jej

spojrzeniem znowu złożył jej lekki i szybki ukłon. Ona odpowiedziała obojętnym i dość

niedbałym skinieniem. Teraz nie lękała się już tak bardzo. Owszem — było jej troszeczkę

przyjemnie, że ten śliczny i wykwintny pan, na którego zwracały się oczy wszystkich,

zarówno kelnerów, jak gości, poznał ją i pozdrowił.

Następnego dnia, wieczorem, podczas największego natłoku osób, Szczerbie znowu

przyszedł do kawiarni. Tym razem krótko bawił. Wychodząc zbliżył się do kantorka Ewy i

rzekł do niej półgłosem:

Page 156: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

156

— Nie jestem pewny, czy pani przypomina mnie sobie... Uśmiechnęła się i z

nieporównanym wdziękiem podniosła głowę. Szczerbie mówił szybko:

— Pragnąłbym z panią porozmawiać o niektórych ważnych rzeczach, które pani dotyczą.

Kiedy się kończy to zajęcie?

— Wieczorem.

— Późno?

— Tak, późno.

— Nie chciałbym, żeby pani z mego powodu uległa przykrym posądzeniom. Czy nie

mógłbym którego dnia widzieć się z panią?

— Tylko w niedzielę mam czas wolny.

— A... więc w niedzielę.

Ktoś z płacących przerwał rozmowę. Hrabia odszedł na drugi koniec sali do szafy z

gazetami i jedno z pism czytał dosyć długo, jakby dla dania Ewie chwili czasu do namysłu.

Gdy miał wychodzić, a właśnie przy kasie nikogo nie było, zapytał:

— Może pani będzie w kościele Świętego Aleksandra przed godziną dwunastą w

niedzielę? O dwunastej będę przed kościołem. Moglibyśmy idąc Alejami rozmawiać

swobodnie. Czy dobrze?

— Dobrze... — rzekła z pośpiechem, żeby tylko odszedł i nie narażał jej na pytające,

jadowite, podejrzliwe, szpiegowskie spojrzenia Horsta.

W niedzielę ubrała się w najlepszą swą, czarną suknię, włożyła paletko, sięgające ledwie

do pasa, jedyny dawny zabytek zeszłorocznych elegancji — na głowę czarny kapelusz,

otoczony grubą, jakby żałobną wualką, czarne rękawiczki. Blada jej twarz, prześliczne

smutne oczy zza tej czarnej zasłony przeglądały niewymownie. O dwunastej, wyszedłszy z

kościoła, zobaczyła Szczerbica idącego chodnikiem. Gdy wysunęła się z tłumu i podeszła do

niego, ledwie ją poznał. Długo krocząc obok niej nie odrywał oczu od jej wysmukłej czarnej

postaci. Był to jeden z ostatnich dni lutego, dzień wyjątkowo słoneczny. Bryły i skiby

śniegów spadały z dachów na chodniki, woda huczała w rynnach. Wróble radośnie

szczebiotały, nastroszywszy pierze, po żelaznych sztachetach i w nagich gałęziach drzew.

Ewa czuła, że Szczerbic jest nią zachwycony. Było jej to przyjemne. Szła obok niego dużymi,

„modnymi„ krokami, z wdziękiem nienaśladowanym. Gdy osób było mniej na trotuarze,

powiedziała:

— Cóż to pan hrabia miał mi zakomunikować?

— Przede wszystkim muszę pani zrobić wymówkę za to, że mię pani nie zawiadomiła o

zamiarze... o zmianie miejsca pobytu... o wyborze zajęcia. Jestem przecież opiekunem pani.

— Pan? Moim opiekunem?

Page 157: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

157

— Doprawdy tak jest, tak jest! — Nie wiedziałam.

— Ale teraz będzie to pani brała pod uwagę?

— Muszę troszeczkę pomyśleć, muszę pomedytować, jak to jest. Wracając do rzeczy...

Proszę powiedzieć, co pan hrabia chciał mi zakomunikować?

— Tak. Mam dla pani wiadomość. Czy mogę mówić otwarcie?

— Tak — tak... Ale... z oględnością...

— Chcę tylko zapytać o to, czy pani wciąż... Ta jest... czy pani chce wiedzieć, co się

dzieje?

— Chcę wiedzieć — mówiła Ewa gwałtownie, idąc coraz szybciej.

— Pisał do mnie znowu, po raz drugi, mój przyjaciel o Niepołomskim.

— Cóż pisał?

— On jeszcze nie jest na wolności, ale jest już osądzony. Odsiaduje teraz karę więzienia...

— mówił Szczerbic szybko, ze zrozumieniem duszy słuchaczki, jakby ze siebie wyrzucał te

szczegóły.

— Panie! — rzekła Ewa z gwałtownym wybuchem — zaklinam pana, niech mi pan powie

całą prawdę.

— Daję słowo honoru szlachcica, że mówię prawdę.

— Więc owo więzienie i... te wszystkie sprawy nie są wymysłem?

— Czyim wymysłem?

— Ach! moim wymysłem...

— Rozumiem... rozumiem... Nie, nie są wymysłem. Doszła pani tedy do takich słupów

granicznych. Biedna pani, nieszczęśliwa pani...

— Nie jestem wcale biedna! Jestem, jak pan widzi, tylko nisko podejrzliwa i bardzo podła!

— Och, ordynarne wyrazy — na oznaczenie uczuć cennych.

— Cóż jest w tym drugim liście?

— Nic ciekawego. Są pytania o panią. Na te nie mogłem odpowiedzieć wcześniej, bo tam,

gdzie pani mieszkała, powiedziano mi...

— Pan tam był? — spytała Ewa czując, że się pod nią nogi zginają, a straszny wstyd bucha,

do głowy krwawymi falami.

— Niech się pani uspokoi... Żadnych obaw! — mówił Szczerbie cicho, jakoś sennie,

dobrotliwie. — Wiem tylko ja jeden. Temu Żydkowi zapłaciłem...

Page 158: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

158

— Zapłacił pan? — jęknęła.

— ...I zagroziłem, że go zniszczę, zmiażdżę, gdyby pisnął.

— O czym? — marniała dygocąc na całym ciele.

— O jakichś tam, o jakichś tam... pewnych... długach, należnościach...

Odetchnęła lżej, lecz szła bez sił.

— Zrobiłem pani przykrość wspominając... Ale sądziłem, że to pocieszy...

— Po co się pan w to mieszał! Po co? Po co? — bełkotała wciąż, czując, że jej włosy

powstają na głowie, a zęby szczękają z przerażenia.

Nagle olśniła ją okropna myśl, że teraz Żyd może do niej odnaleźć przez tego Szczerbica

drogę, że ją chwyci, skoro się tylko zbrodnia wykryje. A nadto — toć ona teraz jest w mocy

tego Szczerbica.

Ogarnął ją szał tak straszliwy, że o mało nie rzuciła się na ziemię, żeby ze siebie rwać

suknie, targać włosy i krzyczeć co tchu w piersiach. Oto była już spokojna, miała dach nad

głową, miała pracę, żyła po ludzku. Mściwy los zesłał na nią tego człowieka i wszystko

runęło w dawne bagno.

— Pani Ewo... — mówił Szczerbic głosem łagodnym i coraz bardziej miłościwym —

wiem, że zrobiłem pani wielką przykrość wspominając o tych sprawach. Ale musiałem to

powiedzieć, żeby wszystko wyświetlić! Tylko tym sposobem pani się uspokoi. Wiem to aż

nadto, że słyszeć ode mnie, człowieka obcego... Ale ja pojąłem... Była pani w okropnym

położeniu...

— Niech pan już do mnie o tym, przez litość, nie mówi!

— Nie będzie już o tym nikt mówił na tym świecie! Jedno słowo z ust ludzkich już o tym

nie wyjdzie! Przysięgam pani! Teraz pomówmy, czemu pani przyjęła miejsce kasjerki?

— Nie mogę mówić o takich drobiazgach.

— Nie jest to drobiazg.

— Gdyby pan wiedział wszystko!

— Była pani w okropnym położeniu. Ale dlaczego było nie zwrócić się do mnie?

— Nie mogłam. Niech pan tylko zechce sobie wszystko uprzytomnić...

— No, tak. Skończmy!

Byli przy bramie prowadzącej do Łazienek. Weszli tam.

Page 159: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

159

Ale ziemia pokryta była tającym śniegiem i rozmiękła głęboko. Musieli wrócić. W

odległości kilkunastu kroków od tego miejsca stał szereg dorożek. Szczerbic wahał się przez

chwilę, a wreszcie zdecydował się na propozycję:

— Gdyby pani nie obraziła się na mnie, tobym poprosił, żeby wsiąść do dorożki i

przejechać się po Łazienkach. Czas śliczny, a chodzić nie podobna.

Ewa była zmęczona, jakby przeszła kilka mil drogi. Nie mogła już iść. Zgodziła się nie

myśląc wcale o tym, co robi. Wsiedli do jednokonnego powozu z nastawioną budą i wolno

zjechali w pustą zupełnie ulicę parku. Czarne, obmokłe drzewa, niezliczona ilość gałęzi,

prętów i czarnych witek, rózg chwiejnych i polotnych zaścielała widnokrąg. Ewa siedziała w

rogu powozu patrząc przed siebie szklanymi oczyma. Nozdrza jej były wytężone od trudnego

oddechu, ręce bezwładnie leżały na kolanach.

Szczerbic patrzał na nią bez przerwy, nie mogąc nasycić oczu jej pięknością bez granic.

Pukle jasnych, jasnozłotych włosów wykwitające w tyle głowy spod ronda czarnego

kapelusza, spod węzła czarnej wualki, rysy prześlicznej twarzy, jakby pochłonięte przez

cienie zasłony, postać urocza tak bliska niego a tak nieskończenie daleka... Doświadczył

uczucia niewymownego smutku z prostej racji istnienia doskonałej piękności, którą miał tuż

obok siebie. Zachwyt wzmagał się i już nie palił, lecz gorzał w sercu jak roztopiony ołów.

Szaleństwo, niby tajny szatan, popychało do jakiegoś niewiadomego kroku. Rzucić się do

jej kolan! Dotknąć ustami jej czarnej sukni, leżącej bez ruchu nadobnymi liniami!

Wyżebrać jedno muśnięcie po twarzy przez jej ręce, przez te cudze, obce, zaprzedane ręce

o wąskich dłoniach i palcach z niczym co do piękności nie dających się zrównać! Szczęście

bez granic i rozpacz szarpiąca szamotały się w piersiach, szlochając i wyjąc. Łzy, jak gdyby

bryzgi zdziczałej wody morskiej, wpadały do gardła i paliły ogniem goryczy.

Jakże się rozstać z myślą o niej! Czyż podobna odwrócić oczy i odejść? Czyż jest na ziemi

cośkolwiek poza nią? Ach, nie ma nic! A trzeba było zrozumieć, że ona to właśnie jest cudzą

własnością, cudzą kochanką, cudzą metresą, cudzą dziewką do nocnych uciech! Ta!... Ona!...

Bogini Diana, nieśmiertelna!... Promienistość słoneczna zamknięta w kształt kobiecy...

Trzeba to było zrozumieć.

Szczerbie milczał.

Chciał odnaleźć w niej coś wstrętnego, cechę gminności, prostactwa, chamstwa, coś, co by

mogło zmierzić, coś, co by się dało rozdąć, rozwinąć w przypomnienie... Szukał.

Ale, jakby na przekór, wysuwała się sama przecudność.

A nadto — poza nią, poza fizyczną pięknością, jak za przeczystym szkłem, ukazywała się

niepostrzeżenie rozkosz kobiecości, nieznana, głęboka, czuła dusza — niezmierna władza

ugłaskań, spieszczeń, złagodzeń wszystkiego, co jest w tym życiu smutkiem i niedolą. Oto

zobaczył teraz, czym może być ta kobieta... zakochana. Uczuł, jak to ona otaczać musi

umiłowaną duszę atmosferą blasku, zapachu, uśmiechów...

Page 160: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

160

Ale to ona właśnie jest kochanką owego draba!...

Chwytały go teraz nie znane dotychczas drgawki w piersiach, ruch fizyczny i kłańcanie

paszczy nienasyconej. W oczach straszliwe, krwawe obrazy. Obrazy, co wloką za włosy aż na

brzeg i spychają, strącają z Tarpejskiej skały...

Postanowił mówić obojętnie, z przyjaźnią. Nie dać poznać ani cienia, jak na szlachcica

przystało. Wystąpi w jej i Łukasza interesie, złoży dowody jak najoczywistszej opieki nad ich

miłością. Tak. Znaj pana!

Nie mógł jednak otworzyć ust. Więc milczał.

Oczy jego stężały w nieruchomym zachwyceniu. Nie mogły się teraz oderwać od profilu

głowy, przepysznie, jakby z orlą dumą osadzonej na ramionach, od rozwarcia bark, w którym

osiadło niezwalczone piękno kobiecego kształtu. Od ruchu powozu promienie włosów

poprzemykały się spod ronda to tu, to tam, napełniły wzrok i mózg widzeniem złotym. A gdy

tak milczał w dziwnym zaklęciu, śniło mu się na jawie, że jest dzieckiem ledwie podrosłym,

które patrzy na jakieś prześliczne jezioro w Alpach — może na Klöntalersee, a może na

Grimsel...

Od chwili do chwili przemykał nieznośny wstyd, że to on, Szczerbic, ulega czarowi tej...

kasjerki z cukierni, która z innym miała dziecko nieprawe! Były sekundy, że us iłował

wyskoczyć z powozu i pójść precz od tej romansowej donny. Dać jej pieniędzy, wyrzucić z

dryndy i wyrzucić z myśli wiadomość o jej istnieniu. Nieruchome, zastygłe oczy nie mogły

odejść. Bezsilne usta wyrzekły z dobrocią:

— Czy się pani już uspokoiła?

— O, już.

— To może byśmy wspólnie rozpatrzyli pewien projekt?

— Proszę pana hrabiego...

— Nie trzeba tego tytułu.

— Przepraszam, jeżeli panu to sprawiło przykrość.

— Krótko powiem. Obecnie mam zamiar wyjechać na Riwierę. Bardzo być może, że

wypadnie mi być w Rzymie.

— Ach, mój panie!...

— Chce pani, żebym się widział z Niepołomskim? Dobrze. Daję pani słowo, że się z nim

zobaczę, wszystko powiem, co pani każe, oddam mu listy...

Ewa pod wpływem nagłego impulsu pochyliła się, chwyciła rękę Szczerbica, przycisnęła ją

do ust, zanim zdążył zrozumieć, co to się dzieje. Po jej twarzy płynęły ciche, obfite łzy.

Płakała tak długo, długo, niepowstrzymanie, zagryzając ze wszech sił drżące wargi. Powóz

Page 161: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

161

przebył długą aleję, wyminął domek z posągami dwu półnagich bogiń. Widziała przez łzy —

drzewa, posągi, dach domu, ale gdzie jest, dokąd jedzie, nic nie wiedziała.

Poczęła mówić jak dziecko spłakane, które we łzach ulgę odnalazło:

— Jaki pan dobry! Jaki szlachetny, szlachetny! Gdybym ja stąd uciec mogła, pojechać tam,

do Rzymu! Czemu ja głupia nie pojechałam? No, głód, to głód, robiłabym wszystko,

wszystko! Gdybym mogła otoczyć go opieką, zasłonić sobą świat przed jego wykłutymi

oczyma, jak to już zrobiłam, gdy go pan kulą przestrzelił...

Szczerbic miał teraz oczy przymrużone i skierowane na plecy dorożkarza. Coś kombinował

czy liczył.

— Proszę pani — rzekł niespodzianie, z oczyma błyszczącymi jak brylanty — jeśli sobie

tylko pani życzy... Niech pani jedzie do Rzymu! — wyszeptał gwałtownie.

Roześmiała się dobrotliwie. Wydał jej się arcyzabawnym ze swą nieznajomością życia.

— Mówię poważnie — nastawał hrabia. — Jeżeli takie jest życzenie pani, to niech je pani

wykona. Jest to obowiązek!

— Ależ za co? Moją pensję prawie w całości zabiera lichwiarka, od której pożyczyłam

pieniędzy. Resztę biorą rodzice. Te suknie, co mam na sobie, biorę na kredyt za poręczeniem

lichwiarki Barnawskiej. A muszę się ubierać przyzwoicie, bo to należy do mego fachu.

— Wszystko to — lichwiarka, rodzice, cukiernia — wszystko to nic nie znaczy.

— Dla pana — tak, ale dla mnie!

Szczerbic uczynił znak ręką, że nie chce mówić przy dorożkarzu. Jednocześnie zawołał na

tego woźnicę, żeby stanął. Zaproponował Ewie chwilę przechadzki w oddalonej części parku,

nad wodami łazienkowskimi.

Dorożkarzowi kazał zaczekać. Wśród drzew leżał lód na szerokich drożynach. Szli

ostrożnie. Gdy byli daleko od powozu, Szczerbie zaczął mówić z żywością:

— Pani Ewo! Przysięgam na mój honor, że w tym, co zaproponuję, nie mam żadnego

wyrachowania, że nie knuję żadnego zamachu na panią, że nic złego nie mam na myśli.

Jestem winien wobec Łukasza Niepołomskiego, a nadto... a zresztą... Tak się wszystko

złożyło! Otóż proszę — niech pani jedzie do

Rzymu i zostanie tam aż do chwili uwolnienia narzeczonego z więzienia. Ja wszystko

zapłacę.

— Nie! — krzyknęła spoglądając na niego spode łba oczyma, które przez mgnienie

złowrogo zaświeciły.

Page 162: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

162

— Jeszcze nie powiedziałem. Zapłacę długi, które pani ma, uwolnię panią z więzów i

pożyczę tyle, ile będzie trzeba na drogę i na przeżycie w Rzymie. Gdy pan Niepołomski

skończy karę i zacznie pracować, oddacie mi wszystko.

— Wzięłam od pana kilkadziesiąt rubli... Ale wówczas... Byłam bez sił. Teraz mogę robić.

Nie jestem jeszcze tak podła, żebym się miała sprzedawać.

Szczerbic śmiał się idąc o krok za nią (gdyż szła szybko i wyprzedzała go).

— Lepiej jest zginąć w tym jarzmie i dać się jarzmu zadusić, niż je potrzaskać na kawałki i

wyjść na wolnego człowieka. Cóż ja pani proponuję? Używa pani wyrazów...

— Już ja wiem, co mówię.

— Nie, pani się myli. W stosunku do mnie... Na początku tej rozmowy powiedziałem: daję

słowo honoru, że nie knuję podstępu. Pani na to nie raczyła zwrócić uwagi...

— Czy pan się mną interesuje tylko ze względu na Łukasza? Czy nic innego? Niech pan da

na to słowo honoru!

— Nie, na to nie dam słowa honoru! — krzyknął wyniośle. — Są i inne względy. Piękność

pani powinna zasiadać na tronie, nie wśród kelnerów i lowelasów modnego szynku. Myślę

sobie, że dobrze czynię wydobywając panią z tego odmętu pospolitości. W zysku, wyznaję,

miałbym to szczęście, że mógłbym... z oddali patrzeć na panią, czasem rozmawiać, myśleć, że

jestem czymś... że jestem...

Spojrzała na niego z podziwem. Ujrzała oczy jego napełnione mgłą. Cicho wyszeptała:

— Nie mówmy już o tym... Proszę pana!

— Pojechalibyśmy, jeśliby była taka wola pani, w jednym pociągu, ale w osobnych

wagonach. Stawalibyśmy w innych hotelach. Moglibyśmy wcale nie rozmawiać ze sobą,

jeśliby taka była... wola pani. W Rzymie moja rola byłaby taka, żeby pani ułatwić widzenie

się z mężem i wyrobić pozwolenie na częste odwiedzanie go. Najęłaby sobie pani mieszkanie,

z łatwością znalazła pracę..,

— A pan?

— Ja nazajutrz po załatwieniu spraw pani pojadę na Riwierę. I więcej pani dręczyć nie

będę.

— Tak. To cudowny projekt!

— Ów mój natychmiastowy wyjazd z Rzymu?

— Nie.

— Więc co?

Page 163: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

163

— Nie wiem! Nie wiem! A tutaj... Moi rodzice, cały mój kochany, cacany świateczek,

który by mię po powrocie godnie przywitał: Jakbym spaliła siedemnaście wsi!...

— No więc?

— Powiedzą, żem z panem pojechała za granicę i że pan mię po prostu...

— Woli pani „dobrą opinię„ w swoim świateczku niż wyzwolenie duszy Łukasza i swojej z

kajdan? Ja pani mówię jeszcze raz: oddacie mi wszystko, gdy będziecie mogli! On może

zarabiać gdziekolwiek — we Francji, w Niemczech — byle nie w Austrii... — dodał z

niemiłym uśmiechem.

— Jego żona zgadza się na rozwód... — szeptała Ewa w zamyśleniu, na wpół do

Szczerbica, na wpół do siebie, cicho, jak głęboką tajemnicę. — Mogłabym mu zawieźć dar —

własną jej ręką wystawione żądanie rozwodu. Moglibyśmy wziąć tam ślub. O Boże mój!

Boże mój! Po co mi pan to wszystko ukazał? Co ja teraz, nieszczęsna, pocznę? Jakie ja teraz

będę miała noce!

— Cóż panią wstrzymuje?

— Ojciec.

— A ojciec pani czym się trudni?

— Mój ojciec... — rzekła z błędnym uśmiechem — szuka zawsze posady. Jest to moje

jedyne, kochane, najmilsze, niewinne, bezradne dziecko. Stary malec... Jeżeli go i teraz rzucę,

to już z kretesem zginie. Och — już wtedy zginie! Ma długi, a właśnie znowu stracił posadę.

Szczerbic skrzywił się nieznacznie i w milczeniu począł zapalać papierosa.

— Widzi pani, taka jest na to rada. Obecnie wiele bym dać nie mógł, ale, na przykład,

spłaci się długi ojcowskie, i to zaraz, jeśli, dajmy na to, nie przekraczają tysiąca rubli. Po

powrocie z zagranicy mogę wyrobić ojcu pani posadkę — synekurkę. Pani mi w drodze za

granicę wyjaśni, co staruszek mógłby robić.

Ewa szła naprzód zamyślona, zasłuchana, machinalnie przytakując głową.

— Więc tak — mówił Szczerbic kończąc palić papierosa — wynotuje pani długi swoje i

ojcowskie. Nadmienię, że wolałbym, aby te długi nie przekraczały na ogół tysiąca rubli. Mam

teraz do rozporządzenia pewną sumę i wolałbym ją zaoszczędzić na sprawy zagraniczne.

Widzi pani — jestem jej mości do usług ministrem spraw wewnętrznych, zagranicznych, a

nadto finansów. Kiedy moją monarchinię zobaczę?

— Nie wiem. Kiedy?

— We czwartek.

— We czwartek. A o której godzinie? — pytała półsennie, patrząc weń wielkimi,

oszołomionymi oczyma.

Page 164: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

164

— Gdyby pani mogła przyjść o godzinie dwunastej w południe na wystawę obrazów.

Dobrze?

— Doskonale. Właśnie mam wtedy chwilę wolną i to niedaleko od mej budy.

— Będziemy się krótko widzieć. Przyniesie mi pani następujące dane: ile mam dać

pieniędzy na spłacenie długów natychmiast — i — kiedy wyjeżdżamy?

— Kiedy wyjeżdżamy... — powtórzyła głosem przerażenia.

— Niech pani zachowuje zupełny spokój. Dla niepoznaki — owszem, niech pani będzie w

wesołym usposobieniu. Przecie pani pojedzie do narzeczonego! Nasz wyjazd musi nastąpić

przed pierwszym marca. Droga na Wiedeń, Pontebbę i Wenecję.

Wracali ku dorożce. Szczerbie miał twarz rozpromienioną i wesołą. Ewa posuwała się krok

za krokiem, poślizgując się na lodzie. Gdy stanęli przy stopniu powozowym, młody hrabia

rzekł:

— Niech pani teraz sama powróci do domu. Ja tu zostanę.

— Ale pan przemoczył sobie obuwie.

— To nic. Jestem przyzwyczajony.

— Cóż pan tu będzie robił sam w tej alei? — spytała naiwnie, siedząc już w powozie.

Szczerbic uśmiechnął się gorzko. Wskazał poza sobą ślady bucików Ewy i rzekł po

francusku:

— Będę tutaj przypatrywał się temu, co dla mnie z pani pozostało.

Uśmiechnęła się jak do brata wyjawiającego uczucia wrodzone i dawno wiadome. Podała

mu rękę. Rzucił dorożkarzowi srebrnego rubla i skłonił się Ewie. Powóz potoczył się w górę

alei.

ROZDZIAŁ XXIX O naznaczonej godzinie Ewa kupowała bilet wejścia w kasie wystawy obrazów. Czyniła to

oglądając się podejrzliwie na wszystkie strony. Po białych stopniach z marmuru szła cicho i

bojaźliwie. Ręką przyciskała zbiegane serce. Minęła jedną salę i drugą. Tak dawno nie była w

tym przybytku, niedostępnym dla nieszczęśliwych! Obrazy, nawet liche, wywierały na nią

wrażenie, które było urokiem. Snuły się w oczach jakby tłumy uczuć cudzych, pochody

wstrząśnień duchowych obcych, które na nią, idącą samotnie, nagle zwróciły uwagę, skoro

tylko weszła. Cisza ją ogarnęła i zaraz szczery żal, subtelne żądło włoskiego sztyletu.

Szczerbie stał w głębi trzeciej sali. Nie było tam nikogo. Widok jego miłej postaci, łagodny

uśmiech i dobrotliwe spojrzenie uciszyły wzburzenie. Podała mu rękę z radością, jak obrońcy

od wszelkiego złego. Szepnął zaraz:

Page 165: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

165

— Jedziemy?

— O panie!

— Jedziemy?

— No... tak!

Tyle nocy nie spała, tyle godzin walczyła ze sobą i wszystkim, żeby wreszcie powiedzieć

to słowo. Oto je wyrzekła. Oczy zaszły szybkimi łzami, którym, jak żebrakom, ukazywać się

nie wolno. — Czy pan mię nie opuści?

— Nie! — wyrzekł głosem szczególnym, któremu nie mogła nie wierzyć.

— Czy pan mię nie zgubi?

— Nie!

— Jestem teraz w ręku pana, jak rzecz.

— Dałem słowo — mruknął. — Kiedy wyjeżdżamy?

— To od woli pana zależy.

— Musi pani natychmiast wyrobić sobie paszport. To musi pani wykonać sama, ale w

najgłębszym sekrecie przed domownikami. Dobrze?

— Dobrze. Naturalnie...— mówiła z wypiekami na twarzy.

— A wykaz długów?

Ewa wyciągnęła spod rękawiczki kartkę z notatką długów swoich i ojcowskich. Było tego

razem czterysta kilkadziesiąt rubli. Szczerbic wydobył niezwłocznie z pugilaresu pięć

storubłówek i wręczył je Ewie. Musiał polecić jej, żeby schowała te pieniądze, gdyż je

dzierżyła jak na pokaz w drżących rękach. Sto rubli wręczył jej nadto na wydatki i koszta

podróży do Wiednia.

— Gdy pani wyrobi paszport, da mi pani znać przez posłańca. Proszę napisać jeden jakiś

wyraz. Nazajutrz wyjeżdżamy. Jadę w jednym z panią pociągu tylko dlatego, że muszę

opiekować się. Przecie pani nie była jeszcze za granicą. Gdyby nie to, pojechałbym sobie

wprost na Riwierę. To już wszystko.

— Wszystko... — szepnęła rozpalonymi wargami.

— Ach, jeszcze jedno! Byłbym zapomniał. Dowiadywałem się o ojcu pani, ale skąpe mam

informacje. Wiem tylko, że mieszkał niegdyś na wsi, później był tu i ówdzie, wreszcie u

Kraftów. Wszak prawda?

— Mieszkał... Miał własną wioskę... Był u Kraftów.

Page 166: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

166

— Otóż właśnie. Niezupełnie dobrą miał tam notę, ale nic złego. Proszę powiedzieć ojcu,

żeby się zgłosił do kantoru nowego domu komisowo-handlowego pod nazwą „Unitas„. Ja tam

jestem jednym z członków założycieli i współwłaścicielem. Niech go pani pośle, niby to

przypadkiem zasłyszawszy, że tam można dostać miejsce. Mógłby tam być magazynierem.

Będę w tym, żeby go zaraz umieszczono, Ewa ścisnęła jego rękę.

— Pożegnam już panią, gdyż tu lada chwila ktoś mógłby nadejść. Do widzenia... w

wagonie!

— Do widzenia...

Usiadła na kanapce w środku sali i zapadła w marzenia. Władze duszy zgasły. Drzemała.

Ciche śnienie przesuwało się jak obłoki jesienne, miękkie i chłodne. Płyną obłoki w odległy

kraj, w omglone równiny, gdzie topolowe aleje i łany zbóż, gdzie ledwie widoczne wiatraki

machają skrzydłami...

„Po cóż ten człowiek to wszystko robi? Jaki ma w tym cel, żeby mi dawać tyle pieniędzy?

Dlaczego chce dać posadę ojcu?...„

Uczuła, że łzy spływają po jej policzkach, a nie miała siły ich otrzeć. Myślała ociężale i

obojętnie:

„Czy też to jest rzecz dobra, czy zła, wyjednać posadę ojcu, dać chleb i spokój matce? Czy

też to jest cnota zostać nadal w kawiarni i żyć tutaj z roku na rok, aż do chwili zupełnej

zguby? Co by też kazał w dniu dzisiejszym uczynić Łukasz? Czy on pochwali to, co zrobiła,

czy ją za to odtrąci, że wzięła od Szczerbica pieniądze?„

I znowu szereg tych samych myśli:

„Dlaczego Szczerbic dał mi te pieniądze? Co ma za cel, jaką myśl? Czy on jest szlachetny,

czy łotr?„

Jakieś słowo okropne przesunęło się obok zmysłu słuchu — słowo ciemne jak otwór lufy

rewolwerowej, słowo niewątpliwe jak trzask złamanej kości. Uśmiechnęła się do, tego słowa

mężnym uśmiechem. Wejrzała w nie spojrzeniem nieustraszonym. Nagle przesunęła się myśl:

„Żyd... Właściciel domu...„

Od jednego drgnienia — porwała się na nogi. Dotknęła palcami pieniędzy schowanych za

stanikiem, żeby się przekonać, czy je posiada. Zapięła się, poprawiła suknie i cichutko

wychodziła, żeby się wymknąć niepostrzeżenie. Gdy była w połowie pierwszej sali, ujrzała

Horsta siedzącego na zielonej kanapce pod palmą. Trzymał rączkę laski przy ustach —

kapelusz miał na głowie — oczy utkwione w jakiś obraz. Wstał, gdy się z nim zrównała, i

skłonił się ozięble. Twarz jego miała wyraz drwiący, zwykły, lecz w oczach tlał jadowity

płomyk. .

— Pan tutaj? — spytała zmieszana, pokrywając to zmieszanie tonem nienaturalnie

szyderczym. — Nie wiedziałam, że pan popiera sztuki piękne...

Page 167: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

167

— Ach, bo pani mię zawsze nie doceniała, a ja tymczasem jestem sobie daleko więcej wart,

niżby na oko sądzić można.

— Doprawdy? A czy się pan tylko nie przechwala?

— Przysięgam na dydka, że nie! Prawdę mówię. Więcej jestem wart od niejednego

hrabicza, chociaż się wywodzę z najprozaiczniejszych burżujów.

Ewa wyciągnęła do niego rękę na pożegnanie.

— Niech pani jeszcze nie odchodzi — mówił z zapałem — na ulicy rozmawiać źle, w tej

budzie pani — nie podobna, a ja mam powiedzieć wiele ciekawych rzeczy. Niech no pani

sobie tu usiądzie...

Zajęła miejsce na sofie — z pytaniem:

— No, cóż to tak interesującego ma mi pan powiedzieć?

— Przede wszystkim muszę zrobić wymówkę... to jest, uwagę, że spotkania na wystawie

należą do rodzaju bardzo shocking. To nie uchodzi!

— Panu nic do tego!

— Oczywiście. Toteż chciałbym mieć miłe prawo do robienia pani uwag...

— Tego towaru nie kupi tak łatwo.

— Nawet gdybym się uroczyście oświadczył o rękę pani? Ewa zwróciła nań łagodne oczy i

poczęła się śmiać dobrodusznie. Po chwali rzekła:

— Oto mi przynajmniej godny kandydat do stanu małżeńskiego. No, a miss Daisy?

— Miss Daisy była osobą płatną.

— Cóż się stanie z portretem tej „płatnej osoby„?

— Będzie umieszczony nad szafą w bibliotece.

— Czy można wiedzieć, gdzie się znajduje szafa i zawierająca szafę biblioteka?

— Wszystko to jest w mej głowie.

— Fiu!

— Pani nie zna jeszcze problematu pod nagłówkiem: — Adolf Horst! Świsnę — i będą

natychmiast tysiące rubli. — Tupnę nogą i natychmiast wyskoczą...

— Żydzi z wekslami.

— Wcale nie! Wyskoczą: salony, karety, lokaje, liweranci...

— Niechże pan tupie co tchu i zapłaci Barnawskiej nieprzeliczone dłużki.

Page 168: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

168

— Powoli, powoli... Tupnę tylko na rozkaz pani... Bez tego... dla mnie nie ma... Jeszcze mi

pani nic nie odpowiedziała, więc po cóż miałbym sobie psuć miłe wczasy z ciocią-Jagą?

— A prawda, że to jeszcze jakoś nie odpowiedziałam. Ale bo też pan... Żeby pan zaczął

staropolskie „konkury„, „starał się„ o mnie, zbierał mi o rannej rosie konwalijki, wzdychał

choć trochę, grał pod mym oknem na mandolinie harmonijce albo choć na drumli. Żeby pan,

na przykład, zapłakał z miłości. Co, panie Adolfie? A tu tak — prosto z mostu: moja panno z

kawiarni — zrobię ci łaskę — ożenię się z tobą. Ale ja wiem, dlaczego to tak... prosto z

mostu...

Horst siedział z pochyloną głową. Zamruczał:

— „On nie płakał, nie jęczał„...

— Któż to jest ów — „on„?

— No, Szczerbie.

— Ejże, panie, panie!

— A co, śliczna panno Ewo?

— Byliśmy zawsze przyjaciółmi, dobrymi sąsiadami. Żebyśmy się zaś nie podarli... Więc

— nasze kawalerskie!

— Nie ma strachu! Pani wie, jakie uczucia żywię.

— Sapristi! jak to pan mówi. „Uczucia„ i „żywię„. Tego właśnie — ani w ząb, jakie to są

uczucia?...

— Żartuje sobie pani.

— Żartuję.

— Co pani robi? — zaczął szeptać coraz ciszej. — Co znaczy ten Szczerbic?

— Nic panu do tego! Jak pan śmie!

Zerwała się z miejsca i chciała odejść. Pochwycił ją za rękę.

Twarz miał brunatną, niemal czarną. Oczy mu posępnie gorzały.

— Puszczaj mię... pan!

— Nie, nie! Niech mię pani słucha. Oto Barnawska już wie o stosunku pani z tym

Szczerbicem i gotowa powiedzieć matce. Ojcu już powiedziała.

— Pan ją uwiadomiłeś?

— Ja.

— I cóż pan myślisz na tym szpiegostwie wygrać?

Page 169: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

169

— Wszystko. Chcę panią uratować od zguby. Bo teraz — to już zguba!... Ja znam życie.

Któż je zna, jeśli nie ja? Ja jeden wiem, co należy robić. Toteż — przysięgam! — ja nie dam,

ja nie dam!

— Ja również... znam!... Precz! Wiem, co robię.

— Nie pozostaje mi więc nic innego, tylko zabić tego szubrawca!

— Zabij go pan z łaski swojej. Tkliwy Werter!

— Zrobię to prędzej może, niż pani sądzi.

Ewa śmiała się serdecznie, marząc, jak o szczęściu, o chwili wyjazdu. Przypomniała sobie

jednak słowa Horsta, że Barnawska powiedziała już ojcu o znajomości ze Szczerbicem.

Spytała tedy:

— Więc ta jędza już powiedziała memu ojcu, że ja znam się z hrabią Szczerbicem? To jest

prawda czy wymysł?

— Powiedziała.

— Zaraz do niej pójdę i rozprawię się.

— Co pani chce robić? Jeśli pani rozdrażni babę, to ona może zgubić i panią, i całą rodzinę.

Niech pani weźmie pod uwagę moją propozycję. Jest to wyjście ze wszystkiego. Przekona się

pani!... Jest to tak proste...

— Panie Horst, jesteś zabawny ze swymi aspiracjami do kobiet tak nisko upadłych jak ja.

— Kocham panią nad życie! Nie chłopiec lekkomyślny to mówi, lecz ja, Horst...

— Ech, nudny pan jesteś ze swą miłością „nad życie". Niby ja nie wiem... Chciałoby się

być moim „narzeczonym" z półtora roku — prawda? Chce mi pan towarzyszyć do

Barnawskiej?

— Ja? Po co?

— Mówiłam panu, że się rozprawię z jędzą. Może będę potrzebowała męskiej pomocy.

Skoro mię pan tak kocha — (Horst i „kocham nad życie"...) to niechże mię pan broni w

potrzebie... W przeciwnym razie gotowam pomyśleć, że umie pan być tylko agentem cioci

Barnawskiej.

Uśmiechał się złowieszczo. Kiwał głową, gdy zstępowali ze schodów, milczał, gdy szli

ulicami w kierunku mieszkania Barnawskiej. Skoro zadzwonili, musie li, według zwyczaju,

czekać dość długo. Nareszcie szczęknął opuszczony łańcuch, a zgrzytnął klucz w zamku i

odsunął się zatrzask. Stara służąca, po wielu pytaniach i troskliwym skonstatowaniu

tożsamości osób, wpuściła ich do przybytku. Barnawska siedziała na fotelu obitym czerwoną

skórą, z kolosalnymi nogami obwiniętymi we flanele i opartymi o mały taborecik. Czuprynka

jej była świeżo uczesana i obficie zwilżona pomadą.

Page 170: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

170

— Bagatela! We dwoje... — zawołała radośnie — czyżbyście już byli po słowie?

— Jeszcze niezupełnie... — odrzekła Ewa siadając naprzeciwko starej damy. — Przyszłam

właśnie poradzić się cioci. Co do mnie... Lękam się, że pan Adolf jest dla mnie za młody, za

lekkomyślny... Przy tym niedoświadczony...

Swoich zaś doświadczeń życiowych panna Ewa nie chce ryzykownie ekspensować tylko

dla mego szczęścia... — mówił Horst, zwrócony do Barnawskiej jak do sprawiedliwego

sędziego.

— Rzeczywiście... — podchwyciła Ewa — wolę już sama dźwigać brzemię moich

nieprawości, niż najmować współtragarza. Widzi ciocia, że jestem szczera.

— Bądź sobie szczera czy nieszczera, to mię ani grzeje, ani ziębi. Źle robisz... —

perorowała Barnawska z poważnym a dobrodusznym wyrazem twarzy. — Horsta ja znam,

dziecko, do gruntu. Któż go zna lepiej ode mnie? A jednak ja ci radzę, ja właśnie. Rozważ —

ja radzę. Musiałabyś trzymać t o t o w łapie — to pewna.

— Ja sądzę — podchwycił — że może już lepiej trzymać t o t o w zamczystej śpiżarni.

— Ale gdyby się zaprzągł do roboty! Przecie to jest, moje dziecko, skończony inżynier z

paryskich dróg i mostów, chłop zdolny, zdrowy jak bizon. Wałkoń dziś — nie przeczę —

któż by mógł przeczyć?... Ale ten sam wałkoń, gdyby tylko chciał, mógłby lekko zarabiać

kilkanaście tysięcy rubli rocznie. Sama bym dopomogła.

— Ależ to z cioci swatka! —„zachichotała Ewa.

— No, jużcić wolałabym cię widzieć żoną Horsta niż donną hrabiego Szczerbica.

— Panie Horst!... Słyszysz pan? — rzekła Ewa z wyzywającym uśmiechem. Nozdrza jej

rozdęły się, przez oczy przeleciał błysk.

— Nie... bo ciocia jest pobożna, widzi pani... — szeptał cicho Horst.

— Cóż to, chcesz mnie może wyzwać na pojedynek? — spokojnie pytała Ewy Barnawska.

— Nie, wcale! Pani jesteś na pewno poza linią strzałów pojedynkowych. Ja tylko proszę

pana Horsta, żeby sprawdził swoje informacje, których pani udzielił, u mnie, u źródła.

— Jestem gotów, panno Ewo.

— Na czymże pan opierał swe przypuszczenia, że ja mogę zostać „donną hrabiego

Szczerbica„?

Na kilku spostrzeżeniach i własnym niepokoju.

— Słowem na twoim dotychczasowym postępowaniu — dorzuciła Barnawska. — Co tu

zresztą długo gadać? Krótko ci i jasno powiem: wyjdź za Horsta, jak Bóg przykazał, to

wszystko będzie dobrze.

Page 171: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

171

— Zapłaci naprzód, co pani winien... — ciągnęła Ewa.

— Zapłaci, co mi winien, a ty byś za to — dodam: — musiała ręczyć — no, potem zapłaci

mi twoje długi, twego ojca długi. On się na to zgodził Słyszysz? Bo już mię ta twoja cała

rodzina poczęła nudzić. Ja ci powiem, że ze mną nie ma żartów. Wezmę którego dnia i

trząsnę wami. Wylecicie na żebry jak z procy. Ani się obejrzysz!

Ewa patrzyła na starą damę przygasłymi oczyma. Dzika zemsta... w głębi piersi... w

spokojnym sercu.

— Cóż ty na mnie ślepkami łypiesz? — mruknęła stara zimno i nie ruszając się z miejsca.

— Rób, co radzę. To moje ostatnie słowo. Trzeba się wziąć w kupę, romansowa panno! Znów

może gdzie wyjedziesz zabrawszy moje pieniądze — i szukaj wiatru w polu. Ganiaj z

wywieszonym ozorem po tropach jak ogar za zajączkiem. A mnie to po co?

— Jeśli tylko zechcę, to wyjadę... — rzekła Ewa spokojnie. — Cóż mi pani może zrobić?

— A ja cię mogę zamknąć w kryminale, heliotropie pachnący!

— Mnie? — jęknęła.

— Ciebie, złotowłosa Elsinoe!

— A za cóż to, ciociu, za co? — pytał tkliwie Horst przysuwając bliżej swe krzesełko.

Jakby w odpowiedzi na ten jego ruch, Barnawska przygarnęła ku sobie chustkę, leżącą na

pobliskim stoliczku, a wraz z tą chustką leżący pod nią przedmiot jakiś niewielki a ciężki.

— Za co, kochany Abelardzie, to moja sprawa. Z twoich zaś spojrzeń szatańskich,

bladolicy rycerzu, nic a nic sobie nie robię.

— Zawsze jednak niech pani w taki sposób w mojej obecności do panny Ewy ani jednego

słowa więcej nie mówi' — bon? Żeby niby zgody między nami nie psuć. Najlepsza jest,

wypróbowana przez ojców inkwizytorów, metoda: maxima cum charitate et minima sanguinis

piofusione...

— Tak będę przemawiała, jak zechcę.

— Zapewniam panią moim burżuazyjnym słowem honoru, że nie pizemówi pani w

podobnym tonie ani jednej sylaby. Wracajmy do rzeczy. Panno Ewo!

— O co chodzi? — spytała budząc się z głębokiej zadumy.

— Miała pani rozmówić się z ciocią Barnawską. Proszę.

— Rozmówić się — ach, tak! Chce mnie, jak pan słyszał, zamknąć w kryminale. Nie wiem

jeszcze za co, ale się nic a nic nie boję.

— Dobrze, motylku, dobrze. Rozmów się ze mną.

Page 172: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

172

— Bo ja rzeczywiście jestem motyl. Już byłam raz motylem... Gdyby pani wiedziała? Któż

uwięzi motyla? Trzeba go złapać, a później szpilką przebić. Lecz motyl, który siada gdzie

chce, nawet na czole Psyche, tylko rozłoży złociste skrzydła — i już jest w niebie. A ja jestem

motyl.

— Jest na wszystko prawo — i na motyle złociste... — śmiała się dobrodusznie Barnawską.

— Wykonawczyni i, że tak rzekę, pomocnico prawa! Znów powracamy do niemiłego

tematu.

— Ty, która czynisz według prawa i której każdy krok zgodny jest z literą prawa, dajże

wszystkie weksle mego ojca i wszystkie moje rewersy, kwitki, notatki, gdyż to wszystko w tej

chwili zapłacę.

Barnawską nie ruszała się z miejsca. Jej zimna twarz wyrażała spokojny namysł i, pod

maską tego spokoju, ostrożną ciekawość.

— Czekam na rewersy! — mówiła Ewa dźwięcznym głosem. Jednocześnie wydobyła

pieniądze i zwitek ich pokazała Barnawskiej.

— Fiu-fiu! Ostro idzie — mruknęła stara.

— Czy dostanę rewersy? — mówiła Ewa głosem rozszalałym, który w sobie z całej mocy

powstrzymywała.

— Ciekawam, czy też ojczulek i mamusia wiedzą o tych nowych źródłach dochodu?

— Wiem o nich ja i mój narzeczony, Łukasz Niepołomski, który przyjechał do kraju i

będzie mię bronił od zniewag! — szeptała Ewa w natchnieniu, w górnyrn nastroju, z oczyma

wzniesionymi w niebo. Łzy toczyły się po jej policzkach. Wierzyła całą duszą w kłamstwo,

które z radością wygłaszała. Barnawska mlasnęła ustami. Zaraz też wydobyła z zamczystej

szuflady swój gruby, skórzany portfel i założywszy kopalne okulary poczęła szukać w nim i

przewracać gorliwie.

— Kiedyż to Niepołomski powrócił? — spytał Horst zachrypniętym głosem.

— W tych dniach.

— Widać teraz jeździ z ambasadorami...

— Przez swego przyjaciela, hrabiego Szczerbica, przysłał mi te pieniądze, żeby mię

nareszcie wykupić z niewoli lichwiarskiej, żeby mego biednego ojca uwolnić ze szponów

łotrowskich. Żona Łukasza już się zgodziła na rozwód.

— Co pani takiego opowiada? — zaśmiał się szyderczo.

— Niech pan do niej pójdzie i zapyta w moim imieniu, czy to nieprawda.

— Pójdę, pójdę.

Page 173: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

173

Barnawska ułożyła na stole szereg kartek, kwitków na małych arkusikach i na dużych

arkuszach. Poczęła liczyć pisząc cyfry szyferkiem na małej tabliczce. Dodawała głośno, jak

gdyby obok niej nikogo nie było w pokoju. Gdy wreszcie po długich deliberacjach

podsumowała wszystko i ogłosiła sumę, Ewa położyła na stół pięćset rubli i zażądała reszty.

Po chwili sama brała jeden rewers po drugim i sprawdzała rachunek. Upewniwszy się przy

świadku Horście, że ani ona, ani nikt z jej rodziny nie jest nic winien Barnawskiej, zgarnęła

kwitki i z rozkoszą poszarpała je, podarła, potargała na drobne kawałeczk i. Otworzyła lufcik i

całą garść frygnęła za okno.

Wtedy wstała i przesadny, panieński ukłon złożyła przed matroną, która śmiała się z niej

grubo i serdecznie.

ROZDZIAŁ XXX Pokoik Ewy znajdował się na czwartym piętrze hotelu Suisse w Nicei. Szklane drzwi

wychodziły na długi i wąski balkon z żelaza, biegnący wszerz całego gmachu. Siedząc w

głębi pokoju, leżąc na łóżku — Ewa miała przed oczyma morze. Z wysokości czwartego

piętra gmachu stojącego na samym brzegu nie widać było wcale ziemi. Było się jak gdyby

zawieszonym w powietrzu nad morzem.

Ewa już miesiąc mieszkała w 'Nicei, wciąż w tym samym pokoju. Przybyła na wybrzeże

francuskie z Rzymu (wraz ze Szczerbicem), ponieważ Łukasza Niepołomskiego tam już nie

zastała. Przed jej przyjazdem wypuszczony został z więzienia i znikł. Władze więzienne nie

umiały o nim nic powiedzieć oprócz tego, że został odwieziony do granicy francuskiej, do

stacji Ventimiglii. Nic więcej, pomimo najściślejszych poszukiwań. Ewa nie mogła, nie

śmiała, nie czuła się na siłach, żeby wrócić do kraju. Usłuchała tedy rady Szczerbica i udała

się do Nicei. Obiecał czynić poszukiwania Łukasza we Francji. Przypuszczał, że może

Niepołomski zechce grać w Monte-Carlo dla zdobycia pieniędzy...

Ewa przyjechała do Nicei. Pędziła życie jednostajne, senne, bezbarwne. Przebywała

najczęściej w swojej izdebce na czwartym piętrze. Ze Szczerbicem prawie nie widywała się.

Przekazami pocztowymi przysyłał jej pieniądze na opłacenie pensjonatu. Czasem spotykała

go na spacerze, gdy sama szła ku Viłlefranche. Raz rozmawiała z nim dłużej w kawiarni

Régence na Avenue de la Gare, gdy tam usiadła w dzień gorący.

Bała się bardzo Szczerbica. Jeszcze w Wiedniu kupiła sobie była (za jego pieniądze)

rewolwer i nie rozstawała się z nim ani na chwilę. W Rzymie, mieszkając w hotelu, czekała

wciąż po nocach, że przyjdzie do jej pokoju. I teraz w Nicei, aczkolwiek uspokojona,

trzymała zawsze broń przy sobie. W pokoiku wąskim i ciasnym stało wygodne krzesło na

biegunach. Wysuwała je na środek pokoju i wpół leżąc, zatopiwszy oczy w morzu,

rozmyślała w ciągu nieskończonych godzin. Kochała dzienny błękit morza, albowiem owijał

się około ran jej duszy jak gdyby pas błogosławiony, jak gdyby chusta gojąca. Kochała

głęboką, bardzo ciemną noc nad wodami. Na wprost jej okna, w dalekim bezmiarze głębin

zatopionych w mroku, gdy mistral wzdymał wały morskie i walił nimi w skały wybrzeża,

Page 174: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

174

błyskała morska latarnia. Kochała błysk latarni i zżyła się z nim duszą tak dalece jak z niczym

teraz na ziemi. Zdawało się, że to chmury lecące krzeszą ogień z morza. Czekała zawsze z

utęsknieniem nocami na światło nocne. Oto i tej nocy... Nareszcie! Przeleciał elektryczny,

milczący znak — raz-raz! Nastawał poprzedni mrok. I znowu — światło — raz-raz! Otchłań

ciemności wylewała z odległych samotni, z tajnych okręgów pustyni ryk i wzdychanie na

ludzki brzeg...

Ewa cicho mówiła do samej siebie, a po prawdzie do tych odległych, piorunowych błyśnięć

— spowiedź powszechną wylewającą się z duszy. Bo tam był anioł groźny nad

niezgruntowanymi wodami... Skrzydła jego od zachodu na wschód... Śniło się, że z jego

niezmiernej ręki, kołyszącej kadzielnicę ponad otchliskiem, pada ognisty miecz w dalekie

rozcieki, skąd wracał może bezsilny od pracy rybak lub żeglarz, który stracił ostatnią

nadzieję. Przy tym świetle niemym a tak nieskończenie wymownym — poczynała widzieć z

poczwórną siłą swe sprawy. Oczy jej zagłębiały się w duchową pomrokę, a rozum stawał raz

wraz w wielkich olśnieniach. Rozważała w głębi duszy swej, co ma czynić. Czuła

głębokością serca, że nie zobaczy już nigdy Łukasza. Tęsknota stoczyła jej duszę, a żal

zniweczył jestestwo. Wyjścia nie było. Tak miało zostać na zawsze. Niegdyś jej mówił: „Gdy

mię porzucisz, będę straszliwie nieszczęśliwy...„ Te słowa własną jej krwią były wypisane w

sercu. A teraz — on to ją właśnie porzucił. Cóż mogło wyrazić straszliwą prawdę tego

pewnika? Nasuwało się proste pytanie: czy można żyć jeszcze, jeszcze dalej? I, jak powtórny

brzask morskiej latarni, świetlała odpowiedź, że trzeba — albo przestać żyć — albo spodleć i

ohydnie pogodzić walkę wewnętrzną ze sprawami życia. Należy wybrać. Ale cóż wybrać?

Kochać i tęsknić — marzyć, żeby przyszła znowu chwila rozkoszy cielesnej, żeby wszystkie

inne na szereg lat zatłukła swoim ogromem?

Nowy błysk myśli, co, zda się, na morzu wyrósł i przebiegłszy otchłań ciemności

przeszywał wskróś duszę, błysk nowy, bezlitosny w swej nagości: któż to jest Łukasz?

Wszakże Łukasz jest to mężczyzna jak tysiące tysięcy innych na świecie. Kochał dawniej

inne kobiety i podeptał je odchodząc w swoją stronę. Kochał żonę i odchodząc podeptał ją na

miazgę. Ten, którego tak uwielbiała! Dla którego poświęciła wszystko — został w pamięci z

całą okropnością męskiego pożądania. Ponad duszę, ponad najlepszą część ludzkiego

jestestwa zapragnął bardziej rozkoszy cielesnej. Nie pytał się, czy połamie ciało, czy zdepcze

duszę. Jego żądza zmysłowa była ponad wszystko.

Znów nowy, senny, daleki znak z czarnego morza: — a ty sama, a ty?

Ja jestem — wyznawała — tak samo grzeszna jak on. Wszakże nie dosyć by było ujrzeć

jego twarz jedyną na ziemi. Wszakże nie dosyć by było utonąć w ukochanych oczach.

Zawrzeć ustami rozpalone usta... Wszakże tli się w piersiach nieugaszone pragnienie

wieczyście nowego grzechu z nim!

Och, być przezeń znowu przewróconą, zduszoną, pokonaną! Zesłabnąć w uścisku jego

wszechwładnych dłoni — i ustąpić! Poczuć na sobie jego ciężar. Zamknąć oczy i

dobrowolnie oddać mu się na łaską. Na łaskę!" Ustami czuć jego usta, nasycić się jego ciałem

i oddać mu na własność swe ciało...

Page 175: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

175

Myśli rozpierzchły się w nicość. Zostało tylko drżenie spalonego ciała. W pamięci

wspomnienie fizyczne Łukasza. On jeden był i jest na świecie! Widziała oczyma przedział

boczny w jego włosach, kołnierz i rękawy szarego surduta... Słysza ła jego szept, gdy po

chorobie wbiegał do jej pokoju i chwytał przemocą oddech przestrzelonymi płucami.

Widziała najdroższy uśmiech, rodzący się w surowej twarzy, rodzący się jak zorza nad

ciemnością morską. Była bliską jego ust. Usta różowe... Białe zęby w głębi ciemnego

zarostu... Wargi szepcą bezmyślne wyrazy, w których zamknęło się szaleństwo rozkoszy.

Padały teraz te wyrazy w jej serce, na ramiona, na plecy, na piersi, uda, jak jego pocałunki

obłąkane, gdy kazał zdejmować suknie i przyciągał bezsilną na swe kolana.

Załamanymi rękoma dusiła serce walące w piersiach i usiłowała spętać szaleństwo.

Zbliżała się do siebie samej ze wspomnieniem zabitego dziecka, z łańcuchem piekielnych dni

i nocy. Wlokła samą siebie pod pręgierz. Stawiała sobie przed oczy hańbę bezgraniczną i

wstyd poznany.

Błysk źrenic powitał nowy błysk światła w morzu. Rozmyślanie stało się zimne,

chłoszczące, jak samo morze, które się drze w ciemności.

Grzech!

Zuchwały krzyk w duszy: czy jest grzech?

Skąd się wziął, dlaczego przyszedł? Jest, jak mówił wówczas młody ksiądz, przeciwko

niemu rozum własny, inny rozum, zewnętrzny, wielki a niezmierzony... Jakże się może

dokonać grzech Wbrew woli tamtego rozumu? Jakim sposobem wynika bunt cielesny,

bezprzykładna żądza, jak przed chwilą? A z żądzy tej jakim sposobem jedna za drugą

wychodzą zbrodnie? Wspomniała wszystko od początku do końca, ujrzała dawną wolę i

dawny rozum, jak samochcąc podniosły się z nicości i wydźwignęły ponad Boga. Mogła teraz

dokładnie odróżniać dawną niewiadomość od teraźniejszej wiedzy — i cicho, cicho

uśmiechała się patrząc na siebie dawną, minioną, przeszłą, skończoną...

Nowy, silny krzyż światła latarni przerąbał ognistym ramieniem otchłań — raz-raz. Dusza

Ewy dźwignęła się i podniosła. Mówiła do c iemnego morza:

„Dążyłam do swego celu. Cel mój był — Łukasz. Podeptałam wszystko, co było na mojej

drodze. Podniosłam rękę na Boga. I odstąpiła mię łaska. W tym dniu, gdy byłam w łasce,

ukazał się przede mną Łukasz. On się stał wieczną pokusą mego serca. Jest. Dlaczego tak się

stało?

Teraz— mówiła nie spuszczając oczu ze świetlistych pełgań — muszę dać woli boskiej

zadośćuczynienie, które będzie karą za moje grzechy. Kara, jaką ponoszę, sprawi, że

sprawiedliwości boskiej stanie się zadość. Za zniewagę Boga dźwigam na ramionach moje

cierpienie. Potrzebne jest Bogu moje cierpienie. Z niego wyrasta, jedynie z niego,

najcudniejszy kwiat ziemski: skrucha. Ze skruchy, jakoby z kwiatu, ulata zapach: mądrość

pokuty. A z pokuty staje się tajemniczo — świętość.

Page 176: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

176

Tak to — dumała — z mej nocy, gdym zabiła dzieciątko, wyrasta moje cierpienie. Z

cierpienia kwiat ziemski: skrucha.„

Śmiech głuchy zabulgotał we łzach przepełniających piersi. Głowa zwisła na poręcz fotelu,

gdyż myśli płynące przez głowę obróciły się w głupstwo. Poczęło ćmieć w całym jestestwie

głuchonieme, samo w sobie bytujące cierpienie. Obmierzłym stał się czas, sam dla siebie

bytujący — przestrzeń pusta... Czas, nie napełniony niczym oprócz ćmiącego bólu, ukazał się

jak wróg żywy, pełen mocy diabelskiej. Stał przed oczyma olbrzymi, nieprzebrany i

niezwyciężony, jak Liguryjskie Morze.

Rozdarł ciemności błysk nowy i rzucił w duszę niczym nie zachwianą niezłomność

pragnienia.

Zniweczyć czas pusty! Rozedrzeć długość jego szaloną i zmiażdżyć ją w sobie! Nie czekać

już i nie drżeć całym ciałem na rozkaz złudzeń oczu i pamięci! Nie pragnąć już rozkoszy

cielesnej i nie pamiętać o nocy rodzenia. Nic pamiętać, nie pamiętać, nie pamiętać! Na wieki

zapomnieć!

Odejść i spocząć między lądem i falą wieczną...

Głębokie drżenie wewnętrzne. Czy to tam szatan świetlisty przez środek ciemności idzie?

Zalśniły ruchome odmęty wodne. Poślizgnęło się światło morskie z fal na fale. Zdało się

oczom skostniałym, że ujrzały w mroku... Marzenie dziwne i straszliwe.

Śniło się im widziadło mocnego anioła, który zstąpił z niebios i stoi w głębiach nocy,

odziany obłokiem.

Postawił prawą nogę na morzu, a lewą na ziemi. Stojąc tak na morzu i na ziemi, podniósł

rękę swoją ku niebu. Skądże w uszach te słowa straszne, równe morzu i niebiosom, wichrowi

i wschodzeniu słońca, które drżeniem prędkim przejmują jak od trzaskania piorunu?...

„Przysięgał przez Żywiącego na wieki, który stworzył niebo i to, co w nim jest — i ziemię,

i to, co w niej jest — i morze, i to, co w nim jest — że czasu już nie będzie...„

ROZDZIAŁ XXXI

Najbliższymi sąsiadami Ewy w numerach hotelu Suisse była para małżeńska Anglików,

ludzi niemal starych.

W stadle tym mąż był to mężczyzna wysoki, zawsze fashionable and gtylish,w monoklu,

który wrzucał z niezrównaną wprawą. Był wysoki, chudy, łysy. Małżonka ubierała się

wytwornie, ale zawsze czarno i jak gdyby niezmiennie w te same suknie. Zarówno na twarzy

męża jak żony panował jednaki wyraz. Ewa znała te dwie osoby ze spotkań przy stole, w

czytelni i na windzie hotelowej. Kilkakroć zamieniła z nimi nieco słów.

Page 177: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

177

Uważała, że wyraz twarzy obojga musi być „angielski, dżentelmeński„, wyższy taki

właśnie, jaki należy nosić przedstawicielstwu wielkiej rasy. Jakież było jej zdumienie, gdy

pewnego popołudnia żona-Angielka zastukała do jej drzwi i weszła do numeru. Oczy

przybyłej patrzyły dziwnie, jakby z obłudą, nie widząc — na podobieństwo ludzi wielkiego

świata, którzy nie chcą poznać na ulicy tych, z kim zapoznano ich wbrew woli. Ewa wstała ze

swego miejsca i zapraszała damę na kanapkę. Tamta usiadła i długo mówiła z przymusem o

rzeczach obojętnych, kalecząc francuszczyznę imiesłowami i seplenieniem. Widać było, że za

tą pozorną swobodą rozmowy kryje się coś innego, coś nad siły tej Angielki. Twarz jej była

coraz bardziej ciemna od bezbrzeżnego spokoju, nieruchoma jak maska. Nieznośnie i boleśnie

dla patrzących oczu przyklejony był do tej twarzy miękki uśmiech towarzyski. Ewa czekała.

— Czy pani nie wybiera się jutro do Monte? — zapytała niespodzianie Angielka podnosząc

głowę ciężką jak młyński kamień.

— Do Monte-Carlo? — szepnęła Ewa pochylając się ku niej. — Nie byłam tam nigdy!

— Nigdy!... Przepraszam... Sądziłam, że gdyby pani jechała...

— Gdybym jechała, pani, to co?

— Gdyby pani... jutro... to... może byśmy pojechali razem.

— A państwo wybierają się?

— My... — zaśmiała się szyderczo — my... tak.

Oczy jej przez chwilę z wyrazem badawczego pytania spoczywały na twarzy Ewy. Boleść

bez granic przesunęła się przez tę twarz, ale w tejże chwili znikła pod połyskiem miękkiego

uśmiechu.

— A propos... — rzekła po chwili. (Kaszel nerwowy odjął jej mowę). — A propos... czy

pani nie byłaby w możności... nie byłaby łaskawa... na dni kilka... pożyczyć nam kilkuset

franków? Pieniądze nasze z kraju... lada dzień... — szeptała coraz ciszej. — Mąż mój

pragnąłby... mąż mój...

Ewa siedziała bezradnie, zaskoczona w sposób jak najbardziej nieprzyjemny. Miała przy

sobie około trzystu franków... Szczerbica. Doznawała formalnie łamania duszy kołem na

widok męki tamtej. Wahała się przez chwilę, piastując jakąś niedorzeczną nadzieję, że może

Angielka sama cofnie swą prośbę. Ale tamta nie miała zamiaru cofać tego, co wyrzekła.

Twarz jej poryta została przez zmarszczki, bruzdy, stoczona przez cienie głuchej rozpaczy.

Ewa wstała ze swego krzesełka i, nie mogąc znieść błagalnego wzroku, ujęła chude a

wypieszczone, bezsilne, żółte ręce.

— Mąż pani gra? — spytała skrycie,

— Tak, pani... — wyszlochała.

— Wszystko przegrał?

Page 178: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

178

— Wszystko.

— Cały majątek?

— Cały, co do joty...

— Co do joty?

— Jeżeli pani nie może... Ja już odejdę, gdyż... Przepraszam... '

— Ależ nie! Nie! — krzyknęła Ewa. — Pani nie pójdzie! Dam wszystko, co mam!

Wszystko, niech pani weźmie.

Rzuciła się do komody, wydobyła wszystkie pieniądze i wcisnęła je w suche, drgające ręce.

Angielka nie mogła liczyć. Patrzyła z jakimś roztargnieniem nieznośnym to tu, to tam.

Kilkakroć wykonała ruch, jakby chciała powstać i, wskutek napastujących mdłości,

wychodzić. Ewa zatrzymała ją jeszcze delikatnie, osadzając na miejscu.

— Państwo dawno tu już jesteście? — spytała niby o sekret.

— Siedem miesięcy.

— Więc... Duży to majątek, dużo przegrał?

Zapytana chciała odpowiedzieć, lecz coś jak czkawka, suche histeryczne łkanie wyrwało z

ust wyrazy.

— Jutro z panią pojadę do kasyna! — krzyknęła Ewa. — Jutro przyniosę wam szczęście.

Mąż pani wygra.

Angielka chwyciła ją za rękę i przyciskała tę rękę sobie do piersi, do gardła, do serca, do

ust, z cicha, bezsilnie skowycząc...

ROZDZIAŁ XXXII

Następnego dnia około godziny dziesiątej rano Ewa oczekiwała na dworcu miejskim na

spóźniający się pociąg z Cannes. Towarzyszyła parze cudzoziemskiej. Dzień był ohydny,

wietrzny i zimny.

Mr Dwarf chodził szybko po pustym peronie oszklonej sali stacyjnej, żartował,

przekomarzał się z Ewą co do jej wrażeń mających dnia tego nastąpić w domu gry. W trakcie

tych rozmówek co chwila zwracał się w stronę Cannes. Zaciśnięte usta milkły, a dokoła nich

roiły się drgające zmarszczki. Mrs Dwarf dotrzymywała mężowi kroku i zdawała się cieszyć

chwilami z jego dobrego humoru. Ewa czuła doskonałe, jak potworne uczucia kryją się za

uśmiechami tych ludzi, ale było jej wesoło w ich towarzystwie.

Kiedy niekiedy spoglądała na nich spod oka i przelotnie marzyła: gdybyście mogli

wiedzieć, ile jest wesołości we mnie wesołej, gdybyście mogli wiedzieć, jakim głupstwem

Page 179: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

179

jest wasza ruina wobec mojej ruiny! I to ja właśnie wyświadczam dobrodziejstwo panu Dwarf

z Anglii! Zajączek z Polski i dwie zbiedniałe angielskie żabki...

Pociąg zdyszany, obmokły od deszczu nadbiegł niespodzianie i pomknął dalej, ledwie mieli

czas wskoczyć na stopnie wagonów. Tunele, błyski światła dziennego, morze huczące od

wichru, z białą runią pian, zielonoszare fale... Pola różane, lasy palmowe, wreszcie Monaco.

Winda, snująca się po pochyłości w cieniu stromej skały, wyniosła odurzoną Ewę i jej

milczących teraz towarzyszów podróży pod drzwi kasyna. Pani Dwarf ujęła Ewę pod ramię i

wprowadziła, pan Dwarf ułatwił formalności w biurze na lewo od wejścia.

Wkrótce Ewa otrzymała różową kartę wstępu i znalazła się w sali gry. Była godzina

dwunasta. Światło zza chmur wpadało przez olbrzymie okna. Dwarfowie zbliżyli się do stołu

pierwszej z brzegu rulety. Osób było jeszcze bardzo niewiele i dużo krzeseł wolnych. Ewa

była tego dnia wykwintnie ubrana. Kapelusz i suknie, które miała na sobie, kupiła w Nizzy.

W hotelu posiłkowała się małym i źle zawieszonym lustrem. Teraz, stojąc przy s tole gry,

spostrzegła swą postać w jednym z ogromnych zwierciadeł między oknami. Nie mogła od

siebie oderwać oczu. Spoglądała ukradkiem a raz wraz. Musiała sama pochwalić się za

piękność. Była zdziwiona własną wspaniałą urodą.

Słońce południa i wiatr morski nadały jej twarzy nową, złotawą barwę. Spąsowiały usta,

niby poranna róża, co z pąka wykwitłą pod ciepłym słońcem, nim ludzie ze snu powstali.

Jeszcze bardziej rozwarły się błękity oczu. A był w nich teraz jak gdyby połysk błyskawicy.

Sama z rozkoszą patrzyła na niezrównany kontrast bujnego pukla złotych włosów

wybuchających spod ronda czarnego kapelusza, na swe barki rozkwitłe, na prześliczne linie

piersi. Całkowita postać miała w sobie lekkość chmury czy dymu, a zarys głowy był jeden

jedyny na ziemi. Cicha, namiętna radość zapaliła się w piersiach. Było to bowiem oczywiste,

że piękność jej w tym tłumie nie ma współzawodniczki, że ani jedne męskie oczy, które ją

dnia tego ujrzą, już obrazu jej nie zapomną, nigdy, przenigdy. Wodziła oczyma po stropie,

ścianach, filarach, po dziwacznych stołach gry, lecz zajęta była tylko sobą. Czuła wciąż, że w

niej drży chybka i niewstrzymana nadzieja. Och, coś się tego dnia stanie! Coś się przybliża.

Gdzież jest i co to? Zwracała w napływający tłum oczy niby to bezmyślnie, niby obojętnie, a

w gruncie rzeczy bez wytchnienia czekając, że w tym tłumie ujrzy... Tak niegdyś na kolei...

— I wtedy tak było. I wtedy tak strasznie... przyszedł...

Uśmiechnięte usta rozchylały się, a śliczne zęby tłukły się ze szczękaniem, gdy samej sobie

podszeptywała jego imię.

Mr Dwarf grał. Stawiał na rozmaite cyfry ostrożne enjeu po 5 franków.

Przegrywał i wygrywał małe sumy. Ewa zatrzymała na nim przez chwilę wzrok, nie była

jednak w stanie zająć się jego sprawą. Siedział wyprostowany, poważny, bez monokla. Twarz

jego była szara, zęby ściśnięte, wyraz twarzy doskonale obojętny. Oczu ani na chwilę nie

podnosił od znaków i przedziałów zielonego sukna. Pani Dwarf trzymała w ręku

pokratkowaną papierową tabliczkę z cyframi, które uważnie szpileczką przekłuwała. Lewa jej

Page 180: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

180

ręka nieznacznie była wsparta o ramię męża. Ewa tylko spostrzegła, że palce tej ręki jak

szpony były wbite w sukno surduta.

Przybywało osób coraz więcej. Ewa znalazła się w pierwszej linii tłumu otaczającego stół

rulety. Czuła oddechy mężczyzn stojących za nią i obok. W pewnej chwili ośmieliła się

postawić pięciofrankówkę na liczbę sześć (suma liter imienia „Łukasz„). Patrzyła, jak gałka w

kole rulety, odbijając się, skacząc płochliwie, prawie kokieteryjnie biegła, zatrzymywała się,

wahała i mknęła znowu. Serce drgnęło... Pięciofrankówka znikła zagarnięta przez grabki

croupiera. Coś jak fatalna ulga. Powrót do pewności, że miłosny sen o Lukaszu — to sen

tylko. Gdy się raz wyśnił, już nie powraca nigdy, przenigdy, choćby człowiek miał władzę

króla królów. Podniosła oczy na croupiera, który zagarnął jej pięciofrankówkę.

Był to przystojny mężczyzna w średnim wieku, kędzierzawy, siwiejący brunet. Miał włosy

krótko ostrzyżone, małe wąsy, sympatyczną twarz. Zachowanie się jego było spokojne i

poważne, bez afektacji, jak u poważnego urzędnika, który godnie i należycie spełnia swe

obowiązki. Ewa poczęła zasłuchiwać się w brzmienie sakramentalnych formuł, które ciągle

wygłaszał, i dusza jej dumając znalazła się w poddaństwie i rozpostarciu pod monotonnymi

słowami. Leżała daleko, w nocy. Morze ciemne i szalone. Przeszywający błysk latarni,

I wciąż te słowa, sens wszystkiego na ziemi: Faites votre jeu, messieurs. Słyszała w tych

dźwiękach głos siły niczym niezachwianej, wyraz okrucieństwa, które się samo żywi, okrzyk

potęgi, która porywa wyciągniętą prawicą na własność swoją wieczną i użytek — łuk i

koronę.

Ocknęła się ze swego zaśnienia i powiodła okiem po znacznie zwiększonym tłumie.

Zrozumiała, że Dwarf musiał wygrać. Dość pokaźny stosik złota leżał przy jego rękach.

Anglik łamał słupki złożone z monet dwudziestofrankowych, stawiał po kilka to tu, to tam, na

pewne cyfry, na manque lub passe i na rozmaite kombinacje zwane cheval, których nie

pojmowała. Po ponownym obrocie rulety znowu grabki croupiera podsunęły panu Dwarfowi

porcję luidorów. Ewa spostrzegła twarz pani Dwarf. Była to twarz dziewicza, niemal

dziecięca. Wargi napełnione krwią dyszały radośnie. Oczy spuszczone. Ręka wciąż na

ramieniu męża.

Serce Ewy uderzyło, a oczy zaciągnęła mgła wzruszenia. Nie chciała teraz popadać w stan

smutku, o którym wiedziała dobrze, że czeka na nią wszędy poza murami tego domu.

Postanowiła bawić się. Powiodła z uwagą oczyma po tłumie. Gdy wszystkie oczy wbite były

w koło rulety, sama jedna, obojętna na wyniki gry, mogła obserwować bezkarnie. Toteż oczy

jej przerzucały się z twarzy na twarz. Wlokły się przez rysy zdławione, podeptane i jakby

wykręcone z zawias a nastawione według innej, przygodnej zasady — przez oblicza zimne i

uważne niby cyfry niezbłaganego rachunku — przez mordy wynędzniałe, głupie i

spoliczkowane raz na zawszę od bezgranicznego, wielkookiego strachu — przez facjaty, w

których nie ma już nic a nic prócz nieustannych drgawek nerwów i fizycznej boleści.

Naprzeciwko Ewy i croupiera siedziała staruszka z siwymi włosami, które okrywał

starożytny stroik. Twarz cioci-rezydentki w zapadłym dworze Podola czy Polesia, zażywnej

jejmości lubiącej kawę i plotki. Teraz pod tą starą skórą, rozprażoną i sczerwieniałą jak na

Page 181: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

181

pieczonym jabłku, wre zgrzybiała krew, niby klej stolarski zagotowany w skorupie nad

płomykiem lampy — wszystkimi porami, wszystkimi nadtrzaśnięciami zieje szalona

namiętność. Ciało drży i śmierdzi, drżą ręce, głowa się trzęsie, oczy zachodzą łzami, u nosa

zwisa co moment kapka. Wyschnięte palce o skórze szklistej, poprzecinanej żyłkami

krwawymi, posuwają złote pieniądze, tkają je to tu, to tam z beznadziejną rozpaczą, cofną i

znowu niosą w rozterce śmiertelnej — a raz wraz przekłuwają cyfry w papierku. Patrząc na tę

starą Ewa poczuła taką odrazę jak do kupy podmiejskiego nawozu. Miała myśl, że gdyby tak

silnie z góry uderzyć pięścią w to stare czupiradło a nacisnąć ją z całej siły jak purchawkę, to

pękłaby szarozielona powłoka, a z wewnątrz buchnął pewnie kurz czarny, gąbczasty,

cuchnący...

Nie mogąc znieść widoku starej klępy, a nade wszystko nie mogąc znieść widoku lekkiego

a prawie niepostrzeżonego uśmiechu croupiera, gdy wzrok jego padał na tę starą damę, Ewa

wysunęła się z tłumu i odeszła w głąb sal. Tam, wśród krążącej ciżby, odetchnęła. Szła przed

się, od jednej rulety do drugiej, trafiła do stołów, gdzie grano w rouge-et-noir. Tam zajrzała

przez ramiona w twarze grających, tu objęła okiem jakąś figurę, profil, pochwyciła jakiś gest

— i szła dalej. Widziała dwu, Duńczyków czy Sawedów, którzy śmiali się doskonale i

gwarzyli głośno, garnąc ku sobie lub odsuwając bez cienia żalu stosy złota. Notowała sobie

bezwiednie w pamięci zmiętoszone twarze strojnych kokot. Zapamiętała szczególnie jedną,

wysmukłą, bladą, bardzo piękną, gdy przegrawszy stawkę na inverse przemieniła się w strzęp,

w jakiś badyl złamany i odeszła przymknąwszy czame, dziwnie wydłużone oczy. Zamyśliła

się przez chwalę nad obliczem starego człowieka, w którym malowała się niewysłowiona

jasność duszy... Cóż tego tu przygnało? — marzyła chwilę. Wzniosła się szybko na jakąś

wyżynę, patrząc z boku na posępne łuki brwi pewnego gentlemana i na zapadłe jego

oczodoły, w których, jak w gniazdach, czatowała duma i żądza. Przez chwilę panował nad jej

myślami wyraźny obraz życia jakiegoś dandysa z uczernionymi nie tylko wąsami, ale i

brwiami, później widok twarzy najoczywistszego hulaki, birbanta, knajpiarza, który się teraz

zwijał w kłębuszek po kapitalnej przegranej i chuchał w swoje nieszczęście.

I oto nagle, tak nagle, że nie mogła pojąć, co to się stało, poczęła myśleć o ojcu. Stanął

przed nią jak żywy, uroczy, lekkomyślny... Usłyszała jęk zamknięty w jego sercu. Ujrzeć go

jeszcze! Jeszcze tylko raz w życiu spocząć na jego piersiach, poczuć pieszczotę drżącej ręki,

gdy głaszcze nią włosy i coś poważnie, bardzo poważnie, bardzo mądrze i wskutek tego

bardzo śmiesznie wywodzi! Gdyby tu był! Czemuż go nie ma tu, gdzie jest cały świat?

Czemuż przemarnował życie na szukaniu posadek, czemuż zadręczył swą piękną głowę w

małostkowej gonitwie za nędzną i śmieszną pracą? Gdyby tu przybył i zaczął grać! Wszakże

grają wszyscy, a on wygrałby na pewno! Te stosy złota przeszłyby prawowicie do jego

kieszeni, bo złoto kocha tych, którzy je lekceważą, którzy nim gardzą. Tęsknota popchnęła jej

wolę. Napisać do ojca, żeby przyjechał, posłać mu na drogę pieniędzy! Zamieszkać w Nicei

— razem! Ujrzeć go tutaj, być z nim ciągle, wyrwać go z nędzy i przeklętych brudów niedoli.

Pędzić tu życie lekkomyślne i wesołe, życie bez troski i wiecznych łez, wiecznych morałów i

wzdychań matki! (Postanowiła wysłać list zaraz po powrocie do Nicei).

Page 182: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

182

Właśnie przesunął się obok jakiś pan, wykwintny starzec, różowy, spokojny, wesoły. Szedł

obok młodej, strojnej damy, gładząc od niechcenia śnieżniebiałe whiskers — przystrzyżone i

zaczesane ozdobnie. Gwarzył wesoło, przymrużając piwne oczy.

W pewnej chwili, mijając stół gry w trente-et-quarante, wysunął z bocznej kieszeni

kamizelki biały papier tysiącfrankowy i przeprosiwszy uprzejmie swą towarzyszkę postawił

na couleur. Dama przystanęła i przechyliwszy głowę obserwowała grę. Stary pan chwilę

czekał, żując wstawionymi zębami i uśmiechając się dobrodusznie. Tailleur rozłożył karty i

wnet posunął mu tysiąc franków. Starzec ujął obadwa białe papiery, wsunął je z przelotnym

uśmiechem do kieszeni i, raz jeszcze przeprosiwszy swą towarzyszkę za chwilę zwłoki, ze

spokojem i powabem ciągnął rozmowę.

Ewa szła za tą parą przez chwilę i oto niespodziewanie, jak wszystko, co się z nią

przytrafiało w tym miejscu i w tym dniu — wybuchł w jej sercu ku temu człowiekowi spazm

nienawiści, morderczy paroksyzm zemsty za jego właśnie anielski spokój. Ujrzała rozwartymi

oczyma niskie, czteroszybowe okna magazynu mód, ciupy ciemne, pełne wilgoci i wiecznego

smrodu, podwórze zalane błotem, nagie mury sąsiednich kamienic pokryte wieloletnią sadzą.

Ujrzała głowy szwaczek schylone nad cudnymi sukniami ostatniej mody. Dzień jesienny,

kiedy przez brudne szyby sączy się do izdebek mętne światło, a śniady jego półton pada

między liście roślinek moknących w doniczce na ramie opuszczenia. Uczucie całej gromady

tamtych dziewcząt, złość, mściwość, nienawiść — wysłannice podłości, które w ich duszach

zaszczepiła nędza żywota. Ewa zatrzęsła się od straszliwego śmiechu i ze ściśniętymi zębami

szła dokądś, z powrotem, ku wyjściu. Nie miała jednak zamiaru opuszczać kasyna.

Ze zdumieniem spostrzegła, że służba zapala nad stołami lampy ze światłem

skoncentrowanym. Góry złota poczęły jaśnieć z podwójną siłą. Wówczas uległa

powszechnemu ożywieniu. Porwał ją połysk i żar tego życia. Ogarnął ją i wciągnął namiętny

a przyciszony szmer. Coś jak niezwalczony szelest poczęło płynąć w jej żyłach. Błądząc w

gromadzie ludzkiej, co chwila stawała wobec samej siebie odbitej w wielkich lustrach.

Patrzyła na swe złote włosy, bardziej teraz złote od stosów pieniędzy na zielonych stołach.

Patrzyła w swe oczy i kołysała się z dziwną przebiegłością w doskonałym rysunku swych

kształtów, w nieposzlakowanym pięknie ramion, piersi i bioder.

W pewnej chwili, gdy tak stała patrząc w zwierciadło, ujrzała w nim poza sobą idących ku

wyjściu Dwarfów. On wrzucał machinalnym ruchem monokl i wypuszczał go z oka. Na

twarzy pod dolnymi powiekami miał ogniste wypieki, wargę obwisłą, głowę bezwładną na

chwiejnej szyi. Pani

Dwarf prowadziła go pod rękę. Była spokojna, cicha, nieznośna w swej ciszy i trzeźwości.

Ewa domyśliła się. Ale nie było w jej cudnych piersiach ani cienia współczucia. Śmiała się,

że to przecie jej pieniądze przegrali. Wolno podeszła do pary posuwającej się wraz z tłumem

ku drzwiom.

Dotknęła ręką ramienia pani Dwarf. Ta spojrzała na nią zgasłymi, obojętnymi oczyma, ale

nie mogła ze siebie wyłamać ani jednego dźwięku.

Page 183: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

183

— Czy już wszystko? — spytała Ewa. Skinienie głową.

— Dokądże państwa teraz?

Skinienie głową. Oczy zamknięte. Usta nieme.

Ewa odsunęła się i wróciła na salę. Szła przed siebie. W oczach miała ciągle tę parę.

Wspomnienie ruchu monokla, który Dwarf wrzucał w oko — dziwnie podniecało gniew.

Myśli miotały się nieporządnie szybkimi ruchy skorka. Rozjątrzenie, pasja, niecierpliwość —

wybuchały jak proch i szybko jak proch — gasły. Głowa płonęła. W oczach był jakiś

niebieskawy dym...

Zatrzymawszy się przy jednym ze stołów gry, stała długo bez ruchu, zatopiona w chaosie

uczuć. Wszystko, co się dookoła działo, widziała i słyszała, a jednak była od tego miejsca jak

najdalej. Podniosła oczy i spostrzegła Szczerbica. Stał naprzeciwko w tłumie, po drugiej

stronie stołu.

Gdy dostrzegł spojrzenie Ewy na siebie zwrócone, skierował się ku niej. Miała chęć,

zamiar, powzięła nagłe postanowienie ucieczki przed tym człowiekiem. Podszedł i witał ją

cichymi słowami. Nie mówiąc nic do siebie, odeszli z tegomiejsca i machinalnie zbliżyli się

ku oknom, gdzie było najmniej osób. Szczerbie zatrzymał się i mówił:

— Jak to szczęśliwie się składa, że panią tu spotykam! Właśnie miałem zamiar prosić,

czyby pani nie zechciała zobaczyć się ze mną...

— Pan ma coś dla mnie? Wiadomość?

— Niestety! Nie mam nic. Nic! Pisałem do Paryża. Przepraszam... czy pani tu sama

przyjechała?

— Nie. Przyjechałam z pewną parą Anglików. Państwo Dwarf...

— Ach, Dwarf. Znam. Pani gra?

— Nie. Nie mam szczęścia.

— I nie chce pani zupełnie próbować?

— Nie mam szczęścia! — rzekła z rozdrażnieniem, które jej ani na chwilę nie opuszczało.

— Szrzęście raz jest, drugi raz go nie ma.

— A pan wygrywa? — spytała, żeby tylko coś powiedzieć. Wobec gwaru panującego w tej

sali musiała nachylić się ku niemu i mówić głośno.

— Czy pani uwierzy? Wygrałem — i nawet dużo. Gram ostrożnie i tylko trente-et-

quarante. Ale już jadę.

— Jedzie pan? — szepnęła blednąc.

Page 184: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

184

Oto teraz dopiero zadała sobie pytanie, cóż ona zrobi ze sobą? Dopóki ten Szczerbic był

tutaj, była spokojna o siebie, choć nie chciała go widywać. Ale teraz... on jedzie?

— Pan do kraju?

— Do kraju... — mówił cicho, patrząc jej w oczy.

— Oczywiście...

— Pani tu myśli zostać czy wrócić?

Coś jakby łzy zamigotało w jego wpatrzonych oczach.

— Ja... widzi pan... Cóż tam ja! Pan przecie wie. Pan jeden jedyny wie wszystko...

Rozpacz przetrąciła jej twarz. Stałą jak spoliczkowana. Spłoszona ręka poprawiła włosy

wymykające się spod kapelusza. Szczerbie milczał. Patrzył nie odrywając oczu, myśląc

głęboko. Ciche westchnienie odemknęło jego wargi. Zaczął mówić:

— Może Niepołomski jest w kraju. Przecież powinien pani szukać — prawda? Czy pani

jest tego pewna, czy pani?...

— Czego pewna? Czego?

— Czy pani jest pewna, że on będzie szukał? Ja nie chcę powiedzieć o nim nic złego —

przysięgam pani! — ale sam nie wiem. Mówię tylko o istocie rzeczy. Czy pani jest pewna?

— Widzi pan... Widzi pan... Tego już nie wiem.

— Nieszczęsne najbiedniejsze!... — szeptał w szale, zbliżając się ku niej, jakby ją

ramionami chciał zasłonić od świata.

— Czego pan chce?

— Ja nic przecie — nic a nic! Tak sobie oto mówię.

— Więc po cóż to mówić? Nie wszystko można mówić. Człowiek subtelny nie mówi

wszystkiego, co myśli czy tam... czuje, wie...

— Pojadę do kraju, będę w Warszawie, poszukam... Może był u mnie, może tam w

mieście... u Żydka... — Tak, tak! — szepnęła z zaciśniętymi pięściami.

— A może w domu u rodziców...

— Tam niech pan nie chodzi!

— Nie pójdę, nie pójdę!

— A ja cóż mam czynić ze sobą? — spytała z posłuszeństwem.

— Właśnie... Sądzę, że pani... powinna zostać...

Page 185: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

185

— W Nicei?

— Przez czas pewien w Nicei, a gdy tu będzie zbyt gorąco, wtedy na przykład w Montreux,

gdzieś w górach Szwajcarii... Pani napisz do mnie do Zgliszcz dając mi znać. Bez adresu nie

mógłbym skierować Niepołomskiego — w razie... Prawda? — Tak.

— A więc pani napisze do mnie.

— Ależ ja... Niech pan tylko pomyśli... — zawołała raptownie, przypominając sobie. —

Zdaje mi się, że pan rozumie, o co chodzi...

Mówił że spuszczonymi oczami, prawie nie otwierając ust:

— Daję pani słowo, że teraz dla mnie nie będzie stanowiło żadnej literalnie różnicy, gdyż

wygrałem, a już więcej grać nie mam ochoty. — Gdym tu jechał — wtedy, wyznaję, było mi

trudniej, teraz pokażę pani...

Mówiąc to wydobył jednym zamachem z bocznej kieszeni surduta gruby pęk białych

biletów bankowych po tysiąc franków. Kilka z nich, pięć czy sześć, jakby w roztargnieniu,

wsunął w rękę Ewy.

— Panie! Co pan... ze mnie.... robi! Co pan ze mnie!...

— Odda mi pani! — rzekł odtrącając jej ręce. — On mi odda, ten Niepołomski!

— A jeśli on się nie znajdzie? — pytała z naiwną bezczelnością —to z czegóż ja panu

oddam te pieniądze? Ja nic nie mam, nic a nic. Jestem kasjerką z cukierni — więc jakże ja

mogę... Panie!

Szczerbie łagodnie ujął dłonie i wskazał jej stoły gry.

— Niech no pani spojrzy — śmiał się z dobrocią — niech się pani przypatrzy, jak się

zapracowuje pieniądze. Ja te również zapracowałem, te moje pieniądze. Mogę zaraz podejść i

za dziesięć minut mieć w kieszeni całego majątku dwadzieścia centimów.

— Ach, to wszystko. Mój mocny Boże!

— Cicho — cicho... Nie trzeba o Bogu mówić.

— Pan nie wie, co się dzieje ze mną...

— Mógłbym powiedzieć to samo: pani nie wie, co się dzieje ze mną. Mówi w jednym

miejscu Schiller:

„Ona mi to wyznaje! W przecudnych oczach zwróconych ku mnie maluje się miłość dla

innego...„

Szeptał to, śmiejąc się nieprzyjemnie, z oczyma wlepionymi w ziemię.

Page 186: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

186

— Ja bym dla pana dała sobie uciąć rękę. Oddałabym dla pana dziesięć lat życia! Pan mię

jeden w Warszawie znalazł i dał mi jeszcze odetchnąć nadzieją... Ale czyż można należeć do

dwóch mężczyzn? — spytała z bezczelną prostotą. — Niedobrze i nie wolno odtrącać takiego

głębokiego i czystego umiłowania, jakie niezmiennie mam dla pana! Że pierwiastki, które

dałam innemu, nie wchodzą w zakres tego] to nie moja wina, to nie ode mnie zależy.

— Ja pani teraz nie robię już wielkiej nadziei co do Niepołomskiego — rzekł twardym

głosem. — Zupełnie nie wiem, co to jest za człowiek. Nie wiem.

— Powiedz pan, jeżeli wiesz coś pewnego!

— Nie wiem. Jutro pojadę.

Uścisnął jej rękę i odszedł. Gdy go już straciła z oczu, nagle wysunął się z tłumu i podbiegł

znowu. Nachylił się do samych jej oczu. Szeptał głosem przeszywającym:

— Wszakże dotrzymałem danego słowa. Nieprawdaż, pani Ewo? Dotrzymałem słowa co

do joty, ale to co do joty! Tak czy nie?

Usłyszała w tym zapytaniu krzyk duszy. Ujrzała w jego bladej twarzy spazmy namiętności,

w oczach rozpaczliwą żądzę, w ustach skrzywionych i dygocących błaganie, które za chwilę

mogło wybuchnąć szlochaniem, zniewagą, przekleństwem. Z oczyma tak w nią wlepionymi

jak krzywe haki stał nieruchomy, wahający się. Nagle bez pożegnania odszedł i znikł.

Ewa spoglądała za nim przez czas pewien, wyczekując, że jeszcze wróci. Pragnęła słyszeć

jeszcze jego przedziwny, zdyszany głos. Dawne echo przeżytych uczuć... Widzenie tych

samych uczuć jakby spod spodu, z innego punktu...

Chciała powiedzieć prawdę... Podziękować serdeczniej za wszystko co dla niej uczynił,

zaprzeczyć temu, że jest względem niego niewdzięczna. Chciała mówić do niego o mnóstwie

jeszcze spraw, które zjawiły się w myślach. Ale w pewnej chwili uczuła, że Szczerbic już na

pewno odszedł i że na pewno nie wróci. Ukłucie żalu...

Trwoga nieznośna jak powiew zimnego wiatru pędzącego przez puste pola... Dreszcz

ohydnego egoizmu przeszył ciało. Siadła na miękkiej kanapie w pobliżu okna.

Od stołów gry szedł ku niej nieustający pogwar, szelest i jakby łoskot bezgranicznej

rozkoszy i bezgranicznej rozpaczy tych serc, co pod blaskiem niskich lamp szalenie biły.

Słyszała, co się dzieje, bo nie mogła nie słyszeć, ale już dawno stąd odeszła duchem. Błąkała

się i chwiała po obcych miejscach. Czuła, że coraz jest gorzej, że ją zła dola potrąca i pędzi z

jednej wizji w drugą, z kraju uczuć podłych w coraz podlejszy. Nie mogła dać sobie rady i nie

mogła zapłakać. Widok krzywdy bez granic wydzierał z piersi krzyk, a krzyk nie mógł się

wydrzeć i zamierał w zduszonej piersi.

Krążyło koło niej, oddalało się i znowu szło pytanie, co to są za ludzie, ci przy stołach gry?

Co ich przypędziło ze wszystkich końców świata? Po co wydzierają sobie w męczarni garście

złota, kiedy ono do niczego nie służy? Czemu są jak poszarpane członki Dionizosa, które się

wzajem na próżno szukają?

Page 187: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

187

Obok ręki leżała zmięta gazetka miejscowa. Ewa zaczęła ją machinalnie czytać, nie bardzo

wiedząc, po co to robi i co czyta. Wśród mnóstwa banalnych plotek wydrukowane było

grubymi czcionkami kilkakroć powtórzone zdarzenie. Łódź rybacka nie wróciła tego ranka z

sześcioma ludźmi. „W burzy dzisiejszej nocy zginęli — mówiła druga wiadomość. —

Szukano ich wszędzie, ale nie dotarli nigdzie. Jeden zostawił pięcioro dzieci, drugi troje,

trzeci był to młody rybak, bezżenny„. — Jeszcze jedna wiadomość — we dwanaście godzin

później: ,,nie znaleziono nigdzie".

Wszystko, co było w życiu Ewy, teraz wyszło jak wyzwolony tłum zbirów. Osaczył ją

najniższy motłoch uczuć, co się wyrwał zza drzwi więzienia. Zamknęła oczy.

Machinalnie podniosła do ust chustkę i ocierała wargi.

Przemknęła myśl tak niepochwytna, że ledwie ją można było pojąć — myśl o tym, że

„Łukasz" jest to pewnie widziadło — nic więcej. Usta same wyszeptały:

— Już go na świecie wcale nie ma. Zabił się.

Głuche, bezsilne szlochanie bez łez jak suchy kaszel wydarło się z ust. Serce nie biło swą

własną, znaną drogą, lecz zdawało się skakać w poprzek tej drogi. Jeszcze myśl:

„Gdzie teraz odnaleźć... Szczerbica?„

Krzyk z głębi duszy:

„Łukasz!„

Senny obraz Dwarfów idących dokądś z kasyna — na dół, na dół... Żal sięgający do szpiku

kości i ściśnienie serca na wspomnienie twarzy pani Dwarf.

Później cisza — i znicestwienie wszelkiego wrażenia. Dobra, długa chwila ciszy. Och,

żeby tak zawsze żyć w tej ciszy, leżeć jakoby na posłaniu w domu rodzinnym, za młodych łat,

za dni minionych. W tej ciszy świętej tylko jedno przeszkadza, jedno dokucza i nie daje śnić...

Co parę chwil leci z zewnątrz, zza okien osłoniętych wielkimi storami... Wicher? Nie, to

nie wicher... Czyżby krzyk rybaków z tej samotnej w morzu łodzi?

Daleko, strasznie daleko... Słychać! Wciąż!

Głos tęgi, łoskot i głuchy dźwięk w-wach. — Cisza — i znowu w-w ach — w-w ach! —

Cisza — i znowu!

— Morze! — wyszeptała otwierając oczy.

Teraz na wspomnienie morza uderzył w nią strach bez granic, boleść prawie fizyczna.

Serce ścisnęło się i stuliło w sobie, jak ptaszek w nocy osierociały wśród piorunów. Słychać,

jak fale, wzdęte daleko, padają na wysokie skały, jak pękają olbrzymie wodne banie i jak

jęczą zapadając w głębinę. Ewa wstała ze swego miejsca i zbliżyła się do okna. Podniosła

Page 188: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

188

brzeg story, odchyliła go i patrzyła w noc głupimi, szeroko rozwartymi oczyma. Twarda

ciemność uderzyła jej oczy.

Wiatr kwiczał ślizgając się po ogromnych szybach okien.

Deszcz prał w nie długimi lejcami. Z podmuchów wichru wyrywały się raz wraz oszalałe

skoki morza.

Otchłań ciemności wylewała z paszczy swej ryk bałwanów i strumienie zdruzgotanych

kamieni,

I oto znowu jakby krzyk w morzu..

Myśl-dreszcz przeleciała tajemnym szlakiem nerwów:

„Nie warto żyć na świecie! Och, nie warto! Wszędzie to samo. Wszędzie krzywda, podłość,

przemoc! Wszędzie! Nie ma nigdzie sprawiedliwego sądu i obrony!"

Odwróciwszy się spostrzegła, że ją pilnie obserwuje jeden ze służących kasyna, badając

widocznie, czy nie żywi zamiaru odebrania sobie w sali życia. Uczucie wzgardy i wyniosłości

pchnęło ją naprzód. Poszła przez zatłoczone sale, ulicą, która się przed nią otwierała zawsze.

Szeptano. Minęła wspaniały westybul, odepchnęła olbrzymie drzwi i znalazła się we wichrze.

Wicher! Jakby na nią od dawna czekał. Palmy skrzypiały w nim miotając na wsze strony swe

olbrzymie wachlarze. Marmurowy chodnik, biegnący na dół, zalany był wadą i lśnił się. Tępe

światło bań elektrycznych, które wicher na wysokich słupach kołysał, ukazywało ów chodnik

w dziwnym i strasznym świetle. Ewa biegła czując, że deszcz przemoczył już jej stanik i

zalewa ramiona, że nogi w płytkich lakierkach nurzają się w wodzie i marzną.

Czy to krzyk w morzu, czy w niej?

Słuchała.

Aż oto chodnik urwał się w jakimś miejscu. Brnęła przez szyny, podkłady, znowu przez

szyny. Upadała na ziemię. Nogi jej wlatywały między zwrotnice jak w potrzaski z żelaza,

pantofle wykręcały się na stopach.

Wicher zerwał z głowy wualkę i kapelusz, rozplątał włosy. Nie wiedziała teraz, dokąd

biegnie i gdzie jest.

Nieznana siła popychała ją naprzód w tę stronę, skąd dochodziły straszliwe głosy morza.

Rybacy wołają, rybacy...

Zdławione serce jęczało posłusznie: „Idę już, idę...„

Nie wiedząc o tym, że idzie, słyszała rozlegające się raz za razem stękanie zbieganych wód.

Coś, jak gdyby jęk ludzki, wypadało z dołu, spod ziemi, i opasywało żebra arkanem

rzemiennym, ciągnąc ku sobie. Szlochy, których przenigdy nie zapomni dusza, przetrącały

nogi i zginały kolana.

Page 189: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

189

Modlitwy jakieś, które charczą obumarłe gardziele i wykrztuszają konające usta, łkały

nadaremnie, nie wysłuchane w tej nocy. Ewa stanęła na brzegu skały. Poczuła nagością kolan,

nóg i brzucha przepaść zimnego odmętu. Rozwarte jej. oczy widziały w grubym mroku

latające sznury i węzły pian. Ot — tam — to morze szaleje, wścieka się. Rade by skoczyć na

jej nagie ciało! Zrozumiała biednym swoim rozumem, że to na nią zarzucają pętlice te dzikie

siły. Chwyciła się ręką za serce i upraszała jeszcze tylko o chwilę spoczynku. Ale o słuch jej

uderzyło to, co było najstraszliwszego w jej życiu: senny osłuch cichutkiego kwilenia...

Rączki stulają się i rozwierają. Kolanka dygocą od tego zimna... Zaraz zagaśnie, zagaśnie

ten głos...

Zatrzęsła się wszystka, jakby ciało jej było słupem piasku, złamała się w sobie — i z

krzykiem zleciała na dół.

Ręce jej konwulsyjnie chwyciły chropawe żelazne ogniwa" łańcucha bariery, nogi wlokły

się jak poodrąbywane, po jakowychś kamiennych schodach. Dzikie piany skakały jej do

ramion, do oczu, rzucały się pod zmoczone suknie.

Stękanie konających, ryk pijanych sołdatów, dźwięki zgrozę i milczenie siejące stały

dookoła. Ewa odgarnęła z twarzy rozpuszczone włosy, które wicher z węzłów wyzwolił.

Uczuła w sobie waleczność jak w chwili porodu.

Rozejrzała się wkoło po chluszczących kłębach i pianach, po mroku nieprzezwyciężonym

spokojnymi oczyma. Ścisnęła zęby, żeby nie krzyczeć wniebogłosy z szalonego uniesienia.

Stanęła między pianami i we wrzask dzikich wód rzuciła głupie wyznanie:

— Zabiłam, tak! Ja sama z własnej woli zabiłam!

Wszystkiemu w sobie i za sobą nakazała ciszę. Była w pełni rozumu, wiedziała o tym, że

ma rozum, ale rozum był bezwładny, na podobieństwo króla, z którego by zdarto szaty i

osadzono nagiego wysoko — wysoko, na samym szczycie gilotyny.

Myśli, jak szczękająca broń, roznosiły łoskot po głowie. Trwała tak przez chwilę w

zachwycie nadczłowieczym, w smutku swoim-nieswoim, w uczuciu zgłębienia ludzkiego

nieszczęścia. Czuła, że teraz w sobie dźwiga tłum ludzi tam na górze widziany, a dźwiga z

własnej woli, gdyż nie może nie dźwigać. Nigdy dotychczas nie doświadczane przeczucie

niezbłaganych praw rządzących grzechami ludzkimi, jakby w sądzie, przez moment zgłaszało

pozew i obronę, o dziwo! w jej ubogim sercu.

Dreszcze zimna, bijące po krzyżu raz za razem jak ciosy ognistego bata, wyrwały ją z

odrętwienia. Poczęła brnąć w górę po schodach zalanych wodą, trzymając się rękami zimnych

ogniw żelaznego łańcucha. Wyszła znowu na szeroki plac pełen zwrotnic, szyn, czerwonych i

zielonych latarek. Wicher wył tam w budach strażniczych ledwie oświetlonych, jęczał

dookoła słupów żelaznych. Pociąg z hukiem i skowytem zwrotnic przeleciał obok. Ewa była

już zupełnie spokojna.

Page 190: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

190

Widziała w zamyśleniu jego ogniste latarnie, twarz maszynisty czarną i ponurą. Zaznała

gorąca kadłuba lokomotywy. Uśmiechnęła się z okrucieństwem do myśli, jak strasznym

głuptasem jest maszynista oddający się, licho go wie dlaczego, piekielnej pracy... Drżąc z

zimna i szczękając zębami, biegła dokądś przed siebie. Nie mogła pojąć jednej tylko rzeczy:

po co było zeskakiwać w morze? Oczy miała rozwarte i wbite w noc.

Jak i gdzie znaleźć numer hotelowy i ciepłą pościel?

Myśli wyczerpały się i krążyły około jakichś drobiazgowych zachceń, które z kolei mdlały

i gasły.

Trafiła znowu na wąski, pochyły chodniczek i biegła po nim. Biegła długo, ściskając w

lewej ręce rondo kapelusza, który jej wiatr zerwał był z głowy. Stanęła nagle przed

oświetlonymi drzwiami konajpy Gambrinus, jakby wydrążonej we wnętrznościach skały, na

której szczycie wznosi się sławne kasyno. Z rozkoszą wbiegła do wnętrza. Z uciechą poczuła,

że już jej deszcz nie bije, a wicher na wskroś nie przeszywa. Usiadła na pierwszej z brzegu

sofie i poczęła wyżymać, skręcać w pukiel i spinać swe włosy. Poprawiła kapelusz,

uporządkowała suknie. Trzewiki były zgoła potargane, pończochy mokre aż do kolan. Knajpa

była dość ciemna i, zdawało się, zupełnie pusta. Jedna lampka elektryczna paliła się w całej

wąskiej a długiej sali. Salę tę przegradzały kępy kamelii i oleandrów w wazonach. W głębi

było wielkie lustro, które odbijało w sobie lampę elektryczną i salę, tworząc złudzenie

dalekości. Jeden jakiś człowiek spał siedząc przy stoliku, z głową złożoną na rękach.

Nierychło podszedł do Ewy kelner, drab w wyświechtanym fraku. Między jego kamizelką i

majtkami widać było kolorową, ale i tak brudną koszulę. Patrzył na Ewę podejrzliwie, spode

łba, obojętnie podciągając portki podpasane skórzanym paskiem. Kazała podać sobie fiasco

dobrego wina,.

Skoro tylko przyniósł, duszkiem wychyliła kielich — jeden i drugi. Ciepło zwolna, zwolna

rozszerzyło się w jej piersiach, ramionach, nogach. Ogień zamigotał w oczach. Wypiła

jeszcze jeden kieliszek i z rozkoszą uczuła, że pokonane dreszcze uciekają za dziesiątą górę.

Oparła się plecami o ciepłą poduszkę sofy i wnet poczęła zapadać, zanurzać się, pogrążać w

cichy półsen, półjawę.

Wszystko ucichło, uspokoiło się. Słyszała dziwny szelest w uszach — ni to skrzypienie

częstotliwe świerszczyków jesiennych w ścierniskach na wsi. W oczach piasek gorący.

Wczuwała się z rozkoszą w ciepłe smugi błądzące po ramionach po skórze głowy, po udach,

po stopach...

Nie chciała zasnąć. Żeby aby nie zasnąć! Już kilkanaście razy postanawiała zadzwonić na

kelnera i spytać go, gdzieby tu, w Monaco, można znaleźć numer ogrzany w hotelu i pościel.

Miała jednak nieprzełamany wstręt do draba, który jej wino podawał. Nie mogła wskutek tego

udźwignąć ręki, żeby zadzwonić. Jednakże ani na chwilę nie utraciła przytomności i nie

przymknęła oczu. Poczęła marzyć...

Marzyła, pogrążona w sen na pół zapomniały, że siedzi sama, jak zawsze, na stopniach z

granitu, co już tysiące lat trwają. Wysmukłe trawki kołyszą się za wiatrem. Wyrosły w

Page 191: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

191

szczelinach pomiędzy olbrzymimi blokami marmuru. Żal ich stopą podeptać. To Fiesole. W

dali widać błękitne Apeniny, góry spalone od słońca — jednobarwną smugę. Ciepły stamtąd

wiatr leci i zapach drzew pomarańczy. Tam w dole, pod stopami, arena starorzymskiego

teatru. Tędy wyrzucano rozszarpane ciała, a tędy wpuszczano lwy. Cichy śmieszek przewija

się przez wargi. Dziwna rzecz, że tutaj teraz nie ma knajpy z ostrygami i białym winem...

Słychać kroki. Mały, nawiany przez wiatr żwirek zgrzyta pod stopami nadchodzącego. To

idzie Łukasz. Serce słyszy jego kroki, a ciężki czar przygniata piersi. Nareszcie go się

doczekała! Nie, nie odwróci głowy! Niechaj on pierwszy! Łukasz idzie po stopniach, po

stopniach, po stopniach... Niesię na rękach dziewczyneczkę. Różane jej ciałko rozkryło się od

wietrzyka. Okrągłe kolanko wystaje spod ciemnej chusty. P ięta różana, maleńka jak zawiązek

jabłka, huśta się na powietrzu. Toczona rączka z fałdami bogatymi tuż przy dłoni wiewa w

zapachu pomarańczy. Maciusieńka dłoń, boski prawzór ludzkiego kształtu. Doprawdy — to

jest myśl Stwórcy o kształcie człowieka!

Paluszki jak szypułeczki tulipana, przecudnie piękne kształty stawów, przeczyste i

niesłychanie śmieszne paznokietki. Paluszki przezroczyste pod słońce, w których

nieskazitelna krew płynie w żyłkach niegrubszych od żyłek w liściu. Otwarła oczy i uśmiecha

się do błękitnego nieba, do chmurek cherubinowych na wysokościach.

Dokądże to on z nią idzie? Gdzie niesie dziecko? Druga rączka objęła go za szyję, a

bezwładne paluszki błądzą po jego uchu. Dokąd też on tak idzie z dzieciną? Czy też ona

wyżyje, czy też się zdrowo, córeńka, uchowa?

Ocknienie. Knajpa! Kelner!

Trzeźwa myśl o jeździe w przedziale kolejowym, w wagonie tramwaju przez nieskończenie

długą Avenue de la Gare, myśl o windzie w hotelu. Rozterka. Założyła nogę na nogę, ściskała

kolana i przytulała plecy coraz szczelniej do oparcia kanapy, żeby zaznać jak najwięcej

wewnętrznego ciepła. Jeszcze chwilę poczekać, jeszcze tylko tę chwilę... Podnieść rękę i

zadzwonić. Podnieść rękę... Nagle usłyszała dźwięk, który ją pchnął z miejsca i otrzeźwił do

cna. Ktoś obok niej, z tyłu, ktoś w tym miejscu wymówił po polsku:

— Zbawicielu! Zbawicielu!

Szept ten był tak strasznie bolesny, tak śmiertelnie głęboki, że zerwała się na równe nogi.

Oczy jej padły w głąb sali i ujrzały w lustrze odbicie postaci człowieka, który spał. Siedział

tyłem do Ewy, a twarzą do lustra zwrócony. Łokcie jego rąk były oparte na marmurowym

stoliku, a twarz ukryta w dłoniach. Ewa stała na miejscu, patrząc w lustro i usiłując zobaczyć

twarz. Nagle spostrzegła, że prawa ręka nieznajomego bezwładnie opadła na marmurowy blat

stołu, że zwolna sunęła po nim i kurczowym ruchem pochwyciła rękojeść rewolweru, który

tam leżał.

Szept straszliwy tych samych wyrazów.

Biała ręka wzniosła się i nagle znalazła tuż przy skroni. Ewa skokiem rzuciła się naprzód.

Nie wiedząc wcale o tym, co czyni, znalazła się przy tym człowieku. Porwała obiema dłońmi

Page 192: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

192

kościstą, suchą rękę i wydarła z niej rewolwer. Ujrzała z bliska twarz nieznaną, szarobiałą,

coś jakby twarz Dawida z nieśmiertelnego posągu Michała Anioła. Zdało się jej, że to biały

kamień szarym kurzem przysypany patrzy, na nią z półzmroku. Oczy skamieniałe, z których

siła widzenia uciekła. Źrenice stały się dwiema czarnymi a nieruchomymi próżniami. Czoło

sfałdowane, a każda zmarszczka stężała na zawsze... Usta zatrzaśnięte na zamek szatańskim

uśmiechem. Ewa nie wiedząc wcale o tym, co zrobiła, upadła na kolana i bezmyślnie

okrywała pocałunkami ręce nieznajomego.

— Nie, nie! — szeptała w paroksyzmie.

Nim jeszcze jego ślepe źrenice przestały być martwymi dziurami, usta odemknęły się i

dziwny głos, głos cichego niepokoju zapytał po polsku:

— Któż tu jest? Kto tu?

— Co pan chciałeś zrobić! Jak pan śmiesz podobną myśl? — krzyczała teraz w szale,

zrywając się na nogi i wymachując rewolwerem, który trzymała w rozpalonej dłoni.

Na to odpowiedział ów cichy i niewinny głos:

— Już nie mogłem, już nad siły... I dlatego...

— Kto pan jesteś? — krzyczała coraz głośniej. Nieznajomy milczał, jakby sobie coś z

mozołem przypominał. Rzekł głośniej:

— Kto ja jestem? O to chodzi, kto?... No, cóż... Pół-Polak. Adwokat spraw z kretesem

przegranych. Zawsze chybiający bombiarz...

— Co takiego? Bombiarz?

— Rzucałem papierowe bomby w strupieszałe polskie narodzisko...

— No, więc rzucaj pan sobie swe bomby!

— Ba! Kiedy nie warto. Kołtun skręcił polską duszę. A przy tym i ja sam... Siła w ręce

stężała... Siła w ręce...

— Ale kto pan jesteś? Nazwisko pańskie!

— Nazwisko? Nazwisko — Bandos.

— Bandos — jest to literacki pseudonim poety Jaśniacha.

— To, to! Jaśniach...

W owej chwili oczy tego człowieka otrzymały siłę widzenia. Ramiona jego porwały się,

brwi posępnie zsunęły, a między nimi wyryły się dwie pionowe zmarszczki.

— Kto panią uprosił do zajmowania się moją osobą i moimi sprawami? — spytał głosem

cichym a tak złowieszczym, że się o krok cofnęła.

Page 193: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

193

— Sama się upoważniłam.

— Śliczny Apoloniusz z Tiany, zbawiający ludzi wbrew ich woli!

Mówiąc te słowa, bezwiednym ruchem poprawił na sobie surdut, wstał z krzesła i

powtórnie przedstawił się:

— Jestem Rudolf Jaśniach — literat.

— Moje nazwisko — Ewa Pobratyńska.

Widocznie nie mogąc ustać na nogach, siadł znowu i rozglądał się szczegółowo po tym

miejscu. Brudny kelner, z hałasem rozsuwając krzesełka, odkręcił drugą lampkę elektryczną.

Jasny blask padł na twarz i postać Jaśniacha. Ewa ujrzała dokładnie twarz jeszcze piękną, ale

znoszoną i zdartą, wypełzłą od słońca i deszczu. Niezbyt gęsty, a dziwnie piękny zarost był

jeszcze prawie młodzieńczy, a włosy na głowie już zupełnie siwe, rzadkie, tworzące dobrze

już widoczną łysinę. Oczy były podkrążone niemal czarnymi podkowami, usta granatowe.

Dziwnym w tej twarzy zjawiskiem były oczy. Miały w sobie coś z węgla, który się jeszcze

żarzy, ale już powleczony jest martwicą popiołu. Dzikie, nienasycone szyderstwo i głęboka

nadczułość zdawały się walczyć w tych oczach i wyganiać się z nich nawzajem. Jaśniach

ubrany był ze skromnością, ale czysto i wytwornie. Ruchy jego stały się teraz prawidłowe,

spokojne i przyzwoite. Widać było tylko, że siły są zupełnie wyczerpane, że nie jest w stanie

trzymać się na nogach. Siedział z rękoma ciężko i bezwładnie leżącymi na kolanach.

Dziwnym swym, szyderczym, nieznośnym wzrokiem wpatrywał się w Ewą. Ona rzekła

wesoło:

— Jestem przekonana, że pan — na skałce — doszedł do dużego pugilaresu — a teraz...

zostało w bocznej kieszeni „dwadzieścia centimów".

Kiwał potakująco głową.

— Dużo pan wygrał?

— Dużo.

— A dużo też pan przegrał?

— O, dużo! Przegrałem już ostatni sen.

„Glamis hath murdered sleep, and theiefore Cawdor shall sleep no more! — Macbeth shall

sleep no morel„

— Nie rozumiem.

— Bo też nie należy do rzeczy najłatwiejszych dokładne zrozumienie mowy bombiarza,

który sobie w łeb strzela.

— Chciał strzelić...

— Strzela sobie w łeb tylko ten, kto tego mógł chcieć.

Page 194: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

194

— Zakazuje się panu chcieć tego!

— Mógłby mi tego zakazać tylko ten, kto by mi był poprzednio dał siłę, żebym chciał...

— Ja w imieniu tej właśnie władzy!

— Musiałaby pani przebyć poprzednio wszystkie siedem sfer O-Sir-Isa: mądrość, miłość,

sprawiedliwość, piękność, wspaniałość, wiedzę, nieśmiertelność — i zejść dopiero do tej

spelunki. A pani nosi pantofle?

— Cóż to za pytanie?

— Chciałbym wiedzieć, czy pod jednym nich siedzi — mąż?

— Noszę pantofle, nawet w dniu dzisiejszym mokre i podarte, ale męża... niestety...

— To może pani zechce zostać moją żoną, żebym mógł zająć wakującą posadę.

— Ależ naturalnie! Tylko musi się pan jeszcze odegrać.

— Nie, już nie! Już mi teraz nie potrzeba. Zresztą — najniższa stawka pięć franciszków, a

ja nie mam nawet na zapłacenie za kieliszek wina, który tu przed swą śmiercią wypiłem.

— Pożyczę panu trzy tysiące franków. Ale pan powie, dlaczego to już panu nie są

pieniądze potrzebne?

— Od czasu, kiedy w Polsce idee zostały wydeptane obcasami proboszczów, szlachciców,'

fabrykantów i szanownych panów dziennikarzy, kiedy, uważa pani, rozmnożyły się tam

„stany posiadania„, nie miałem innego wyjścia, tylko zdobyć pieniądze i tworzyć „stan

posiadania" dla wydeptanych ideów za pomocą... pieniędzy. Słyszała pani kiedy podobne

chryje? Tymczasem — wygrałem — przegrałem — dwadzieścia centimów. Trzy tysiące

franków? A jeżeli przegram i to?

— Ha! Wówczas...

— Widzi pani — po raz drugi kłaść w retortę te wszystkie czynniki, z których się

wyprodukowuje odczynnik woli...

— Wówczas pożyczę panu jeszcze jeden biały tysiąc.

— Czy pani dziś wygrała?

— Ja... dziś? A tak.

— Skąd pani do mnie przyszła?

— Któż to wie?

— Należałoby przypuścić, że pani jest posłem z kraju Agni, z ziemi intelektu tworzącego, z

okręgów ducha czystości...

Page 195: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

195

— Chodźmy, panie literacie!

— Ale pani będzie przy mnie, gdy zacznę grać?

— Będę.

— Nie odejdzie Agni na krok, na krok? — Na krok!

— Idźmy.

— Muszę jeszcze oczyścić swe suknie i poprawić włosy. Niech pan mi od tego kelnera

przyniesie, z łaski swej, miotełkę, bo ja go się grubo lękam.

Jaśniach znikł w zagłębieniu sali. Po chwili wrócił w towarzystwie pomarszczonej

wiedźmy, ohydnej powierzchowności, która pomogła Ewie oczyścić się i uczesać. Po chwili

trzy tysiące franków znalazły się w ręku Jaśniacha. Płacąc za wino swoje i Ewy, zmienił jeden

tysiąc na złoto. Wyszli. Właśnie przebiegała winda i zagarnęła ich na górę.

Była godzina dziesiąta, gdy wchodzili na salę gry. Teraz tłum był największy. Dookoła

każdego stołu tłoczyły się nieruchome gromady. Ewa ujrzała znowu odpadki ludzkie, bandę

jednostek. W blasku lamp wszyscy wydawali się dziwnie znędzniałymi od troski. Patrzyła

teraz obojętnie na tych gentlemanów i damy, których wszystkie uczucia, namiętności i

popędy zostały sparaliżowane przez jeden nałóg. Rudolf Jaśniach przez czas dosyć długi stał

w odrętwieniu przy trenteet-quaiante. Ewa niby cień fizyczny jego figury tkwiła bezradnie

albo słaniała się w miarę jego poruszeń. Zaczął wreszcie stawiać dwudziestofrankówki na

rozmaite strony. Parę razy wygrał, lecz i przegrywał. Był spokojny, zadumany.

Ewa tymczasem myślała, że zarówno on jak inni mają zmysły znieczulone, nerwy dziko

drgające, a głowy wypchane jedyną wiedzą skierowaną ku temu jedynie pytaniu — z której

strony należy stawiać pieniądze — z prawej, czy z lewej strony białej kresy na suknie. Od

niechcenia patrzyła na rysy dziwnej twarzy Jaśniacha i usiłowała zrozumieć, co ona tu

właściwie robi obok i w towarzystwie tego człowieka. Przez jeden moment tkwiło w jej

piersiach przeświadczenie, że jej dola życiowa, jej los — to obcowanie z nieznanymi

mężczyznami, z gatunkiem cudzym jej i wrogim. Inne kobiety znają jednego, dwu, a ona zna

ich już tylu!

— Ja jestem piękna... — westchnęła.

I oto pierwszy raz w duszy jej. ukazała się radość, wynikająca z racji obcowania ze

Szczerbicem, Dwarfami, tym Jaśniachem. Była pewna, że ten nowy kompanion przegra

wszystko i, wbrew woli, wbrew samej sobie, pozwalała przemykać się myśli, co też się

wówczas z nim stanie. „A jeśli to jest jaki łotr..." — pomyślała niepostrzeżenie.

Nachyliła się, żeby lepiej widzieć. Jaśniach postawił dwa białe papiery po tysiąc franków

każdy we dwa miejsca stołu — i po chwili trzymał w ręku dwa nowe. Wówczas wszystkie

cztery postawił w jedno miejsce — i cztery nowe sfrunęły ku niemu ze strony croupiera.

Czynił to wszystko ociężale, automatycznie, jak człowiek wtrącony przez chorobę w ciężką

malignę. Wziął wygrane pieniądze i tylko przesunął je palcem na drugą stronę białej kresy.

Page 196: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

196

Ewa schyliła się jeszcze niżej i ciekawie patrzyła ponad ramiona. Serce poczęło kołatać w jej

piersiach. Croupier rozłożył karty i przysunął Jaśniachowi osiem tysięcy franków. On wziął z

tej górki papierów cztery, włożył zgniecione nerwowo w boczną kieszeń surduta. Dwanaście

tysięcy zostawił na miejscu. Croupier rozłożył karty i wnet przysunął graczowi niby

książeczkę, złożoną z dwunastu arkuszów.

— Może dosyć? — szepnęła Ewa.

Odwrócił ku niej oczy zamglone, smutne i senne. Ujrzała, że grube krople potu okryły jego

czoło, łysinę i zagłębienia koło nosa.

— Jeszcze tylko... chwilę... — westchnął.

Książeczkę z dwunastoma tysiącami schował do kieszeni, a dwanaście tysięcy enjeu.

porozstawiał to tu, to tam. ruchami zdecydowanymi, aczkolwiek nad wszelki wyraz obojętnie.

Wyglądał jak człowiek, który na pewno wie, co czyni, gdyż tak musi. Kilka jego papierów

kasjer zagarnął, ale na inne rzucił mu w dwójnasób. Wystarczyło tego na stawkę z dwunastu

tysięcy. Nowa wygrana. Jaśniach wygraną schował w kieszeń, a tę samą stawkę przesunął na

noir. Cały stół począł interesować się jego grą. Szczęście znowu dopisało.

Croupier z jadowitym uśmiechem rzucił mu nową paczkę. Jaśniach schował ją do kieszeni i

raz jeszcze zaryzykował tę samą sumę. Ewa patrzyła znieruchomiałymi oczyma, z zapartym

oddechem na szalone szczęście gracza. Serce prawie nie biło. Zgnieciona pustka stworzyła się

w piersiach. Dokoła stołu szeptano, gdy nowa wygrana znikła w kieszeni Jaśniacha.

— Dosyć! — kazała Ewa.

— Jeszcze ten... jeden... Jeśli...

Tym razem grabki kasjera z dość widoczną skwapliwością zagarnęły przegrane dwanaście

tysięcy.

— Dosyć... — zdecydował Jaśniach.

Wyszedł z tłumu, ścigany szyderskim spojrzeniem croupiera i szeptem, sykiem, zabójczym

śmiechem nienawiści całego tłumu.

— Pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy... — mówił do Ewy, idąc powoli, ociężale ku

wyjściu. — Cóż to znaczy w stosunku do tego, co by trzeba...

— Lepiej może było mieć to, co przed godziną?

— Nie, lepiej jest mieć to, co teraz. Ale to mało.

— Zarobić w ciągu kwadransa pięćdziesiąt kilka tysięcy franków — to mało!

— Pan Rockefeller, pan baron Rotszyld w ciągu każdej godziny...

— Ach, co to mnie obchodzi! Chodźmy już stąd!

Page 197: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

197

— Chodźmy, chodźmy...

Ewa ani się spostrzegła, kiedy się znalazła w przedziale wagonu zdążającego do Nicei.

Jaśniach siedział naprzeciw niej. Był spokojny. Milczał uparcie. Głowa jego chwiała się i

drgała, zależnie od skoków pociągu. W pewnej chwili nachylił się i zapytał:

— Proszę pani — do kogo właściwie należą owe wygrane pieniądze?

— Do pana. Odda mi pan trzy tysiące — z potrąceniem za wino i bilet w windzie.

— No nie. Takim znowiu łapserdakiem nie jestem.

— Ja nie potrzebuję tych pieniędzy.

— A gdzie pani właściwie mieszka?

— Hotel Suisse.

— I długo tu pani myśli zabawić?

— Nie wiem. To nie zależy ode mnie.

— Bo widzi pani...

— Cóż tam nowego?

— Widzi pani — byłem już raz na Korsyce. — Gdyby się tak pani zgodziła...

— Pojechać tam razem z panem?

— Razem ze mną. Ja bym tam pani opowiedział...

— I tu można bardzo wiele opowiedzieć. Nikt nie przeszkadza.

— Nie, tu podle. Stamtąd — do kraju?

— Cóż pana tak ciągnie do kraju? — Widzi pani..

To niech pan sobie wraca.

— Teraz jeszcze nie mogę. Jeszcze śmierć mam w kosteczkach. Szpik w kościach zmarzł.

Muszę odtajać.

— Pan jest jakieś niezmierzone czupiradło.

— Bagatela!

— Toteż wie pan co: rozstańmy się na dworcu w Nicei. Dobrze?

— Jutro odchodzi statek na Korsykę o godzinie piątej. Tak się dobrze składa. Jechałoby się

jak przez Kocytus pod przewodem cudnego widzenia. Niech pani przyjedzie do nicejskiego

Page 198: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

198

portu. Pojedziemy do miasta Ajaccio. Ja swoim dworem, pani swoim. Mamy wspólne

pieniądze.

— Mówiłam, że to są pańskie pieniądze.

— Wszystko pani wytłumaczę. Owszem, jeśli je pani przeznaczy, to je wezmę.

— Jak to — „przeznaczę"?

— Potem. Wytłumaczę na Korsyce.

— Ale pan już się mną rozporządza, jakbym była pańską żoną.

— Albo „kochanką"? Nie, pani. Ja się w pani nie będę kochał, nawet się nie będę umizgał.

Może (a nawet z pewnością!) napiszę jaki misterny sonet na wieczną cześć włosów pani, ust,

oczu, ale stąd do miłości olbrzymi kawał drogi. Będzie to może ładne jak u Owidiusza albo

Petrarki, ale zimne...

— Jak to pan wszystko wie, jak będzie i co będzie.

— Bo ja wszystko wiem. Zresztą pani mi darowała życie. Kto pani jest? Skąd pani przyszła

do tej tawerny? Tego nie wiem.

— Przyszłam na nogach — z morza. Wie pan? Na pewno z morza. A otóż i Nicea.

— Zaraz poznałem, że w pani jest zawarty płomień, przenikający wszystko na ziemi —

Agni ksiąg wedyjskich.

— Żegnam pana.

Wyskoczyła z pociągu i rzuciła się w tłum osób, zdążający ku tramwajom.

ROZDZIAŁ XXXIII

Nazajutrz o godzinie czwartej przyszła do portu. Padał drobny, rzęsisty deszcz. Pełne

morze było siwe od pian. W zatoce panowała wprawdzie cisza, ale było ponuro i groźnie.

Kadłuby statków przybyłych, wciąż dyszące i ociekające zużytą parą, wielkie żaglowce z

mnóstwem poprzecznych rej, płaskie łodzie pełne słupów marmuru i płyt ciosowego

kamienia, mnóstwo pak, beczek, kuf, worów. Ewa brnęła wśród bagażów po mokrym

wybrzeżu i już z dala ujrzała Jaśniacha.

Zbliżał się do budki kasjera odchodzącego statku, ulokowanej na wybrzeżu. Ewa dała mu

znak ręką, żeby się zbliżył. Gdy nadszedł, niemal bez przywitania zażądała, żeby jej zwrócił

pożyczone wczoraj trzy tysiące franków. Poeta zaczął rozpinać dziwnie obszerny waterproof i

wykopywać z głębokiej kieszeni pugilares.

W trakcie tych czynności zapytał: — Więc to pani nie pojedzie? — Oczywiście, że nie

pojadę.

Page 199: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

199

— Mam pani oddać połowę — dobrze? — Czego połowę?

— Wygranej. Dwadzieścia siedem tysięcy.

— Ma pan mi oddać moje własne trzy tysiące. Cóż za piła!

— Niech pani weźmie sobie połowę. Mnie te pieniądze i tak nie zbawią, bo to na mnie

mało. Za dużo znowu, przeżyć. Może pani zrobić coś dobrego.

— No więc — mówiła po głębokim namyśle — niech ml pan pożyczy jeszcze dziesięć

tysięcy.

— Służę.

Wzięła trzynaście banknotów po tysiąc franków, kiwnęła Jaśniachowi głową i odeszła. W

pewnej chwili stanęła i obejrzała się przez ramię. Spostrzegła, że dziwadło stoi na. miejscu i

patrzy za nią. Rzekła głośno: — O której odchodzi statek?

— Za godzinę z górą.

— Może tu jeszcze przyjdę pożegnać się z panem. Czekam.

Poszła szybko. Pewien właściciel karetki, który odwiózł pasażera do portu, zaproponował,

żeby wsiadła. Wskoczyła do pudła i kazała się zawieźć do hotelu Des Anglais.

Wbiegła szybko do hotelowego parlour i kazała lokajowi poprosić hrabiego Szczerbica. Za

chwilę wezwany stał przed nią. Dziwne zdumienie targnęło jego twarz.

Ewa przystąpiła bliżej i podniosła na niego oczy szczere i czyste.. Dość długo nie mogła

mówić ani słowa. Nareszcie oświadczyła:

— Przyszłam prosić pana o łaskę, o łaskę!

— Wszystko!

— Przyszłam prosić, żeby pan zechciał wziąć ode mnie z powrotem, com od pana

pożyczyła.

— Ach! — westchnął. — Z ochotą.

— Ileż jestem panu winna? Przepraszam, przepraszam za to pytanie po stokroć, po milion

razy!

— Wygrała pani?

— Wygrałam.

Począł liczyć w pamięci, patrząc w okno. Kilkakroć pociągnął ręką po czole.

— Wczoraj pięć tysięcy... — dopomogła.

— Tak... A tak! Wczoraj pięć tysięcy.

Page 200: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

200

— W Warszawie pięćset rubli.

— Tak, w Warszawie pięćset rubli,

— Droga.

— Wie pani — nie mogę tak na razie. Ja obliczę — i powiem jutro.

— Nie, jutro nie! Wie pan? Oddam teraz dziesięć tysięcy franków.

— Nie należy mi się tyle!

— Jeżeli będzie cokolwiek nadto bełkotała pospiesznie — to po obliczeniu zwróci pan

Niepołomskiemu albo... mnie samej. Jeżeli będzie za mało, to dodamy. Zgoda? Dziś bardzo

mi się spieszy. Bardzo mi pilno. Pan to zrozumie i przebaczy!

— A dokądże pani tak dąży?

— Spieszę się, muszę co prędzej!

Przelotne zwróciła na niego spojrzenie, gdy stał po drugiej stronie fotela blady jak trup, z

oczyma wbitymi w ziemię.

Wsunęła mu w rękę paczkę pieniędzy. Nie oponował.

Tylko ręce jego drgnęły, a brwi zsunęły się szybko. Miała już odejść i uczyniła ruch ku

przerwaniu tej rozmowy.

Wtedy to cicho wymówił, nie podnosząc oczu, słowo po słowie:

— Niech pani pójdzie do mnie. Mieszkam tutaj, na piętrze.

— A po cóż to ja do pana? — spytała) z naiwnym zdumieniem.

— Niech pani ze mną zostanie!

Zaśmiała się z cicha, maleńkim, szyderczym śmieszkiem, w którym zmieściło się morze

naigrawania.

— Tym się skończyła opieka nade mną! Nad „moją miłością"!

— Tym! — rzekł. — Tym się skończyła! Kocham się w pani. Zostań ze mną! Bądź moja.

Rzucę wszystko: ten tam kraj... Sprzedam wszystko i tu zamieszkam. Otoczę cię zbytkiem,

szczęściem, rozkoszą. Nie znasz tego wszystkiego, więc nie możesz pogardzać. Pojedziemy

do Paryża. Będziemy tam mieszkać razem. Utoniemy w tym boskim mieście. Chcesz? O

boska moja, o przecudna! Bez ciebie nie ma życia na tej czarnej ziemi, bez ciebie nie ma

powietrza, nie ma słońca! Bez ciebie jest śmierć na ziemi! Cóż ja mam począć? Zdradzam?

Tak, zdradzam. No tak, zdradzam — do wszystkich diabłów! Ty zdradzisz? No tak! Ale

będziemy szczęśliwi!

Page 201: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

201

O dziecko! będziesz szczęśliwa — to ci przysięgam na cienie mojej matki! Poznasz

szczęście! Szczęście wesołe, radość życia! Po cóż masz cierpieć, ty, najpiękniejsza z kobiet

na świecie, ty, stworzona do raju, ty, Ewo! Pomyśl! Cóż nas mogą obchodzić wszystkie

religie, prawa, przepisy, ojczyzny, kodeksy?

— Panie hrabio...

Począł szeptać jednym tchem, chwytając powietrze ustami:

— Wynajmiemy willę w Antibes, w Avignonie — gdzie zechcesz! A teraz pojedziemy do

Paryża. Zobaczysz Paryż na wiosnę. Ujrzysz przepych, skosztujesz,". co to jest potęga

pieniędzy! Będziesz się ubierała u Wortha albo u Paquina, u Rouffa albo u Raudnitza —

gdzie zechcesz. Na twe usługi będzie Lebouvier, Doucet i Callot! A jeśli cię to znudzi czy

zmęczy — pojedziemy znowu nad morze, na wyspę White, na Majorkę albo na Sycylię...

Ewo! gdy patrzę na ciebie, serce mi pęka ze szczęścia! Gdy ciebie nie ma, łamię ręce po

całych dniach i tłukę się z kąta w kąt po całych nocach. Uśmieszek twoich maleńkich ust

przebywa w mych piersiach jak światło w ciemnej pustce. Twoje włosy są wiecznym

pragnieniem moich ust. Twoje oczy, które na mnie nigdy nie patrzą, mieszkają wiecznie w

moim spojrzeniu. Ja oprócz ciebie nie widzę nic na ziemi! Kocham się w tobie! Miłuję cię

nade wszystko! Zlituj się!

Ocknęła się jak ze snu. Była uśmiechnięta, a miała pełne oczy łez. Szybko, jak złota

błyskawica, mignęła we drzwiach i znikła w wichrze i deszczu ulicy. Szczerbic runął na

kanapę.

Ściskał konwulsyjnie czoło rękami...

Biegła szerokim, mokrym chodnikiem promenady Des Anglais, marząc wpółprzytomnie.

— Pojadę na ową Korsykę... Pojadę! Ucieknę z tym czupiradłem! Schowam się przed

Szczerbicem. Brr! Już mu oddałam pieniądze! Kazałby mi rozbierać się do naga — nie, nie!

Za nic na świecie! Nie chcę już za nic na świecie!

Wbiegła do hotelu Suisse i dostała się windą na swoje piętro. Kazała podać rachunek i

zapłaciła należność, zmieniwszy tysiąc franków. Rzeczy miała mało i wszystkie prawie w

walizie. W kilkanaście minut była gotowa.

Stary tragarz zjechał z nią windą i poniósł walizkę na plecach. Szła za nim w deszcz, w

szarugę, lekce sobie ważąc wszystko, co się dzieje. Czuła jedno, że dobrze robi uciekając od

Szczerbica. Gdyby nawet nie chciała, musi.

Cóż pocznie ze sobą? Gdyby tu została, Szczerbic by ją zwyciężył. Zwyciężyłby na pewno!

Miły, słodki... biedny Szczerbic! Jeszcze przed sobą widziała jego oczy dzikie, zbielałe,

obłąkane. Jeszcze miotały się przed nią jego prześliczne, białe ręce. Tak, teraz błąka się po

swym pokoju, tłucze się z kąta w kąt, łamiąc te piękne, białe ręce. Musiałaby ulec jego

wariackim prośbom, gdyby tylko została w tej przeklętej Nicei. Jakże można było nie

widzieć, co to się dzieje, do czego to zmierza! Dawał pieniądze, a ona brała, podła wariatka!

Page 202: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

202

Któż to daje pieniądze za darmo, któż za nic bierze pieniądze? Straszliwe słowo znowu

przemknęło przez mózg w drganiach bólu. Ludzie, podli ludzie! Ukuli na siebie kajdany i

sami się w nie zakuwają. Można przejść przez najwstrętniejsze bagno i zostać czystą jak

gronostaj, ale nie można wyjść czystą spomiędzy ludzkich sądów. Ukamienują, „koniecznie

ukamienują„... O, jak bezmierną łaskę wyświadczył jej Jaśniach! Wyrwał ją z toni,

wydźwignął z przepaści, wykupił z objęć Szczerbica! I cóż to za przedziwne zrządzenie losu:

ona wyrwała mu z ręki rewolwer, a on ją odwiódł od ślicznych ust Szczerbica.

Sam zaś nie jest niebezpieczny — och, nie! — Gdyby nawet Łukasz zastał ich

mieszkających w jednym hotelu, nie przerazi się. Zresztą ten Jaśniaszek oświadczył, że

kochać jej nie będzie.

Szła szybko, coraz szybciej w te tropy za posłańcem. W pewnej chwili przypomniała sobie

radosną myśl:

„Już nie jestem winna ani grosza Szczerbicowi. Ani grosza! Ani fenia! Przeciwnie, on mi

jest winien. Czyż to nie cud?

Co więcej — nie jestem winna i Jaśniachowi. Przeciwnie, jeszcze on mi jest winien — i to

ile! W gruncie rzeczy nie wygrałam w Monte-Carlo. To on tam wygrał."

Zastanowiła ją ta dziwaczna myśl: oto jak ciche widziadło ukazała się w oddali świątynia

złotego cielca na skale w Monte-Carlo.

„Nie jesteś tak znowu bardzo zbrodnicza, świątyńko... — marzyła. — Mnie nieszczęśliwej

przyniosłaś wyzwoliny.„

Tragarz przynaglał do pośpiechu, gdyż syrena statku raz wraz rozlegała się nękając

wrzaskiem całą dzielnicę. Ewa pobiegła w kierunku budki kasjera. Było już późno i kasjer,

stary wiarus Rzeczypospolitej, z wymówkami i oficerskimi dąsami raczył wpisać na kartę

nazwisko Ewy, sto razy dopytując się o nie i sto razy dziwując się, że takie nazwiska mogą

egzystować na kontynencie europejskim. Nareszcie załatwiono wszelkie formalności. Ewa

dostała się na pokład i umieściła swe rzeczy. Wskazano jej kajutę, gdzie, miała mieć za

towarzyszki dwie czarnookie i czarno odziane Korsykanki.

Jaśniach stał na pokładzie. Przybycie Ewy powitał obojętnym spojrzeniem, jak gdyby

najnaturalniejsze i z dawna obmyślane zjawisko. W gumowym płaszczu i czapeczce

podróżnej wyglądał jak zielony topielec, wydobyty przed chwilą z dna zatoki. Zapoznawszy

się z kajutą Ewa wyszła do niego na pokład. W porcie było zimno i obmierzle. Wszystko

zostało zalane błotem, czarne od rozmiękłego węgla i śliskie. Żelazne łańcuchy windy

parowej wciąż jeszcze warczały i dzwoniły nieznośnie. Skrzynie towarów padając na dno

statku wprawiały go w stan drżenia. Nareszcie odsunięto pomost. Odczepiono statek i,

wydawszy wiele gwizdań, syczeń i pomruków, puszczono w ruch maszyny.

Długo Ewa zajęta była fizycznie tym, co się działo ze statkiem: lawirowaniem wśród

innych stateczków, galarów i parowców. Nareszcie ujrzała ze zdziwieniem, jak dwie latarnie

strażnicze z prawej i lewej strony poczęły zbliżać się szybko do. statku. Ujrzała maorzę

Page 203: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

203

wzdłuż położone, ujrzała idące fale. Ciemne chmury zwisały nad łanem morskim. Gdzieś w

niedościgłej odległości słabo bielała jaśniejsza pręga. Z każdą chwilą równiny morskie

stawały się twardsze. Wydało się, że jest to brunatna, sucha ziemia, porżnięta w olbrzymie,

nieprzejrzane skiby i bryły. Ale oto skiby poczęły łamać się, pękać i wspinać jedna na drugą.

Sucha rola zmieniła się w oczach w złomy granitu. Ciemnowode tafle i bryły odziały s ię w

piany i strzeliste bryzgi. Ląd, białe miasto Nicea, szereg świateł na długiej promenadzie

angielskiej, daleka, daleka morska latarnia...

Oto jej błysk — raz-raz. Wszystko poczęło wyginać się, zwężać i biec chyżo ku sobie.

Nagle dziwne, bolesne ściśnienie serca, ściśnienie nieznośne... Wszystko, cokolwiek jeszcze

wzrok pochwycić może, spajać się poczęło w jedno słowo, w jedno jedyne... Szczerbic...

Wiatr zadął ze wschodu. Stało się z nagła zimno.

Parowiec jął wznosić się ruchem od przodu na tył, jakby się wspinał na grzbiet rumaka i

jego skokami.

W piersiach szloch za znikającą ziemią, w czaszce głucha niewiadomość, oczy ze

zdziwieniem, a później ze straszną trwogą poczęły przywierać do fal wznoszących się wyżej i

wyżej jak śpiczaste dachy.

Ewa zeszła do sali jadalnej, stanowiącej zarazem salon statku, i kazała podać sobie

filiżankę mocnej herbaty.

W pobliżu siedział gruby obywatel korsykański, którego już była zauważyła z tego

powodu, że bez przerwy jadł tudzież pił. I obecnie wciągał birrę z beczkowatego kufla

ogromnymi haustami. W rogu salonu tuliły się trzy niewiasty. Zaledwie kelner przyniósł w

filiżance jakąś dziwną, czarną i gęstą niemożliwość, gdy obywatel zajadacz doświadczył

nieprzyjemnego (i to nie tylko dla niego) uderzenia waporów pokarmowych do gardła,

uderzenia, które w okolicach miasta Kielc (trudno zdecydować, czy trafnie i z jakiego tytułu)

zwie się hepaniem. Za pierwszym atakiem nastąpił niezwłocznie drugi, znacznie

intensywniejszy. Pożeracz jadła i popijacz piwa spojrzał na całą okolicę wzrokiem

szczególnie badawczym, jakie też to, co się stało, wywiera wrażenie, a w istocie rzeczy nie

zwiastującym nic dobrego. Przez czas pewien wydębiał ze siebie jakoweś zduszone, okropne

jęki i wycia oraz częstotliwe gdakania, aż do chwili stanowczej. Ewa z podziwem zobaczyła,

jak nagle zatkał sobie ogromną dłonią jamę ustną, wywalił na wierzch oczy i, rycząc po

oślemu, runął przed siebie. Najprzód pędził wprost na Ewę, później zatoczył piorunujące

półkole, huknął się ramieniem o drzwi prowadzące do bufetu. Stamtąd jak kula bilardowa

poleciał ku kajutom i na szczęście znikł w jednej z nich za portierą. W tejże chwili dały się

stamtąd słyszeć takie głosy, że Ewa z samego współczucia doświadczyła nudności. Spojrzała

na Korsykanki siedzące w rogu sali i spostrzegła, że wszystkie trzy będą za chwilę chorowały

jak na komendę.

Wówczas w skok uciekła do swej kajuty, wdrapała się na górną szufladę, zwaną łóżkiem

przez usłużnego portiera, przyłożyła głowę do ściany i zastosowała swą skołataną osobę do

kaprysów statku. Kołysanie jego było zmienne jak jej własny los. Zdawało się natrząsać z

Page 204: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

204

bezsilności człowieka. Kiedy bowiem zaczynał już zanadto męczyć i nużyć jednostajny,

nieznośny sam przez się ruch statku z tyłu naprzód, uderzała z boku dla rozmaitości fala

nieznana, jakby dla spowodowania ostatecznego zawrotu głowy.

Ponieważ jednak wszystko można przetrzymać (z wyjątkiem, oczywiście, samej śmierci),

więc Ewa przetrzymała figle statku i wyszła spośród nich z honorem, aczkolwiek i ze

skłonnością do mizantropii. W sąsiednich kajutach rozgłośnie cierpiano.

W tym czasie doświadczała uczucia wstrętu i do samej siebie. Miała odrazę do

wspomnienia ostatniej rozmowy ze Szczerbicem. Nie mogła wyznać tego przed sobą, ale w

istocie rzeczy sprawiały jej niejaką uciechę afekty hrabicza. Nie wiedząc niby, wiedziała o

jego uczuciach. Była ich pewna. Przywykła jeszcze w Warszawie do faktu, że on w niej

kocha się beznadziejnie, „platonicznie„. Ani razu nie myślała o tym na serio, ale miała go w

myślach za swego człowieka, w taki sam sposób, jak się jest pewnym swego zdrowia, nigdy o

tym nie myśląc i nic o tym, nie wiedząc. Jeżeli co było w tym stosunku świadomego, to

mniemanie, że on nigdy nie przekroczy granicy opieki, idealnej rysy, którą sam swym

słowem honoru nakreślił. Było dawniej tak przyjemnie czuć się w pewności (nie myśląc o

tym), że Szczerbic jest zawsze na rozkazy, zawsze jednako patrzy, zawsze jednako milczy,

zawsze tak samo wszystkie trudności usunie! Głęboki, mądry, subtelny, własny jej komtuś,

miły przyjaciel, bezinteresowny opiekun. Miło by było dawniej nawet poafiszować się z nim

odrobinkę: niechże tam sobie rozmaici Horstowie i inna hołotka myśli i gada, co zechce. W

gruncie bowiem rzeczy nie było nic, tylko jakaś wykwintna koleżeńskość, zrozumienie się w

stanach duchowych, można by powiedzieć krótko, dla zwięzłości: dyskretna a jednostronna

miłostka.

Teraz wszystko najbrutalniej rozdarło się, jakby ktoś muślinową, krótką sukienkę

dziewiczą nagle pijacką ręką zadarł do góry. Zapraszał mię po prostu do jakiejś willi w

Antibes! Wygrał sporo w Monte, więc zapragnął nająć sobie pannę, wziąć na utrzymanie

dziewczynę, z którą tyle dotychczas miał ambarasu. Zrobił to bez zabiegów — prosto i

otwarcie. — Chcesz pójść do mnie na utrzymankę? — dobrze, mogę cię wziąć, aczkolwiek

wiem o tobie wszystko.

Tak, on wie wszystko — pomyślała naraz zupełnie inaczej, w głuchym, złodziejskim,

unicestwieniu. — Jeśliby zechciał mścić się, toby mógł, ile się zmieści.

Zakryła twarz rękami i z ulgą oddała się morzu na samowolne kołysanie. Poczęło ją morze

kołysać na swych wieczystych falach. Wynosiło ku górze niby można ręka piastująca małe

dzieciątko, które nic jeszcze nie wie, i przerzucało przez wysoki grzbiet, dźwigało znowu i

niosło — het het! — niosło...

Pragnęła myśli odmienić, ale nie dawały oderwać się od Szczerbica. Nie mogła tego

spostrzec w sobie, ale to z nią było w istocie, że głęboko bolała z rozczarowania. Taki to był

ów Szczerbic... Po to wszystko urządził, dlatego był układny, wspaniałomyślny, bohaterski,

dumny, żeby tym pewniej i niezawodniej zdobyć. To także środek... Przez chwilę nie czuła

nic... Aż oto nagle — zdziwienie, jakby się odwaliło dno statku, a ona leciała w tonie morza:

Page 205: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

205

tęsknota do jego białych rąk, do oczu pełnych rozpaczy, do skrzywienia w męczarni

łagodnych ust... Mogła to wszystko uciszyć jednym skinieniem — i nie uciszyła...

Przez chwilę znowu leżała bezuczuciowo... Aż nagle gdzieś na szczycie nowej fali

wytrysło z duszy nowe uczucie goryczy, a tak głębokie, jakby wychodziło z rany

przeszywającej duszę. To zdrada, to postępek Szczerbica nagle stał się lustrem, w którym

zobaczyła postępek Łukasza. Nie myślami, lecz raczej w chwili przebolesnego błądzenia

serca po omacku, uczuła, że Łukasz tak samo dbał tylko o jej uściski, o pieszczoty, o

„zwierzęcą„ uciechę.

Przypomniała sobie wyrafinowanie w rozkoszy, którego ją powyuczał. Przypomniała na

zimno te słowa szczególne, lubieżne, okropne, słowa o przerażającej głębokości i władzy,

słowa potwory, które wówczas były koniecznym dopełnieniem radości, ostatecznym

przysmakiem i etykietą szczęścia.

Nagłe uderzenia rzucały statkiem, jak gdyby go chciały strącić z obranego toru i cisnąć w

odmęt.

Stopniowo ogarniało Ewę ciche drzemanie, pełne widzeń, przypomnień, przelotnych

odczuć tego, co już nie istnieje. Warszawa... Kwietniowa noc... Rojowisko łudzi w ulicach...

Podłe prace, które ludzie dla wygody innych dźwigają, wloką, ciągną. Młode dziewczęta,

biedne woły w jarzmie... Trudzą się i szamocą, żeby wcześniej czy później zostać ofiarami

kawalerów... Iść w służbę do tych mężczyzn, do tych łotrów i zapewniać im uciechy...

Spała snem, w którego ciągu wie się o jawie, słyszy i widzi wszystko. Około godziny

trzeciej w nocy dało się słyszeć długotrwałe gwizdanie. Statek zbliżał się (i wszedł wreszcie)

do portu Calvi, już na Korsyce. Ktoś o tym mówił za portierą kajuty. Ewa zerwała się z

szuflady i wyszła do sali, a stamtąd na pokład.

Deszcz drobny, rzęsisty wciąż padał. Błękitna, nieruchoma smuga latarni morskiej

przerzynała czarną noc i czarną wodę zatoki. Wszystko absolutnie ginęło w mroku, nie

wyłączając brzegu, gdzie błyszczał jeden jedyny oświetlony prostokąt — prawdopodobnie

drzwi szynku. Ruchome figury gęstej ciemności, czyli kapitan i ktoś drugi, w gumowych

płaszczach, z wciągniętymi na głowy kapturami, stukając olbrzymimi buty o cholewach do

pachwin, przesunęły się w świetle latarni. Gadali coś pomiędzy sobą po korsykańsku czy owo

zgoła po morsku, gdyż zrozumieć tego dla osoby płci żeńskiej z Królestwa nie było sposobu.

Kilka łodzi zachlupało u brzegów statku dla zabrania pasażerów, poczty i towarów. Łodzie te

zabrały i schorzałego grubasa, który wciąż jęczał, wydawał krzyki niespodziewane i wciąż

jeszcze znosił karę za swe prostoduszne obżarstwo tudzież piwne opilstwo. Kiedy go już

postawiono nogami na lądzie, kiedy już uchwycił się rękoma zbawczego słupa latarni, jeszcze

i tam piał jak kura chora na pypcia i wciąż jeszcze wymiotował bezpośrednio w Morze

Śródziemne. Latarnie zginęły, gwar przewoźników ucichł. Nie było co robić na mokrym,

ociekającym wodą, śliskim pokładzie. Ewa zeszła do kajuty. Położyła się na legowisku i

natychmiast zasnęła snem kamiennym.

Page 206: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

206

Kiedy statek wyszedł z portu, był już jasny dzień, godzina szósta. Ewa ocknęła się, ubrała i

poszła na górę. Zaledwie z otworu prowadzącego na pokład wysunęła głowę, ujrzała długi

zachodni brzeg Korsyki, lecący przed oczy w nieskończoną dal. Została tak na schodach

przez długą chwilę, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Było to niewiarogodne widziadło. Nigdy

sen nie mógłby być tak fantastycznie piękny. Ledwie ockniona patrzyła w ten widok, na poły

wierząc temu, że sen już się skończył, a to, co się widzi, to już jest jawa. Olbrzymie łańcuchy

gór ślepymi zlotami, nakreślonymi przez skoki piorunu z wyżyny w dół, spadały tam w

morze. Chropawe, dzikie, bezpłodne skały, ledwo-ledwo porosłe niską zielenią — góry rude,

szaropopielate, czerwonawe, błękitne, granatowe — jedne za drugimi — bez końca! W

wyżynie, na ich łańcuchu, na szczerbach poprzecznych — biała, osierocona i bezradna

chmurka, przejrzysta jak ogon komety. Wargi Ewy poczęły szeptać dawno — dawno, od

szkolnej ławy uwięzły w pamięci przecudny wiesz Lermontowa o chmureczce, co nocowała

była w szczelinie góry granitowej... Rzęsiste łzy popłynęły z oczu na bezcenny widok tego

wiotkiego i zwiewnego obłoczka, obrazu dawnego jej życia. — Już nie ma takiej Ewuni... —

cicho jęczały usta.

W podnóża prostopadłych ścian trzaskały się i pieniły, lecąc z oddalenia szalonymi skoki,

poranne fale morza. Wełny najprzezroczyściej niebieskie, nagle i w tejże samej chwili

najintensywniej zielone, tryskające bryzgami białymi — co, jak oko zasięgnąć zdołało,

obsiadły skałę fałdą ruchomą śniegu. W jasnym powietrzu unosiły się nad statkiem wielkie,

białe rybitwy. Co chwila któraś z nich rzucała się z piskiem w ogromny warkocz zielonych

fal, zostający na szlaku statkowym. Już z dawna wstało słońce, ale go za łańcuchami gór

Korsyki nie było widać. Fale w oczach przybierały kolor damasceńskiej stali. Góry w świetle

stawały się coraz groźniejsze. Otwierały się przed oczyma ich nieprzejrzane wnętrza i

trzewia, ciosane toporem wieczności. Urok ich dziki ścigał się w oczach z urokiem morza.

Oto ukazał się widzialny zewsząd olbrzymi cypel czerwony, nagi od stóp do głów, jakby był

stosem gliny spalonej na kolor cegły. W szwach tylko tej góry czerwonej — Monte Rosso —

którymi wody z wyżyny ściekają, a które muszą być groźnymi parowy, zieleniła się jakaś

roślinność.

W łańcuchu szczytów, szeregiem jeden za drugim idących, ukazała się na najwyższym

cyplu okrągła wieża dziwnego kształtu, coś jakby wielki moździerz, otworem zwrócony ku

górze. Słońce na tej wysokości padało na czarne głazy bastionu i krzywy jego kształt dziko

lśnił w szerokim niebie. Ewę popchnął naprzód niewymowny zachwyt. Tajemnicza strażnica,

usadowiona tam na wysokościach łańcucha granitów, nad tym morzem bez końca wściekłym

i huczącym, nad ziemią bezludną i bezpłodną, była najwyższym wyrazem bezczelności

człowieka, była jak jego krzyk zuchwały, rzucony w słońce, w poświs ty wichru pełnego

morza i w głębię ziemskich przepaści.

Ewa szła przez pokład, oddając się coraz bardziej urokowi dzikiej na górach amfory.

Przypadkiem rzuciła oczyma w innym kierunku i spostrzegła Jaśniacha. Siedział sam na

ławce wyższej części pokładu. Ręce jego leżały na balustradzie statku, płaszcz był rozpięty,

czapka zdjęta" z głowy. Ewa doznała ściśnienia serca na jego widok. Nie był to człowiek, lecz

literalnie — pajęczyna. Czaszka, zapadłe oczy, kości twarzy, wychudłe ręce. Teraz na tej

twarzy wyschniętej i posępnej leżał nieruchomy uśmiech zachwytu. Bandos miał oczy

Page 207: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

207

wlepione w strażnicę na górach. Gdy Ewa podeszła bliżej, tylko przelotnie i z widomą

niechęcią rzucił na nią okiem. Po chwili mówił:

— Jakże pani... się czuje?

— Nieźle. Panie, a co to za wieża?

— Ba! Żebym to wiedział!

— Od czegóż pan jest jakiś tam... pisarz?

— Od tego, żeby wyd(ł)awcy mieli przecie co obdzierać.

— No, dobrze, ale kto mógł wynieść na te straszliwe góry taką nową górę?

— Jakieś to musiały być morowce! Pewnie jacy, mniej zresztą obyci w świecie, Ligurowie,

może Kartagińczycy, stamtąd, z południa — może Rzymianie.

— Wszystko... może... ale po co?

— A po to, żeby czatować na szanownych bliźnich, których się kocha jak siebie samego.

Bliźni czasem skradał się pod te skały albo plądrował w dolinach.

— Kto by tu mógł co ugryźć, którędy lądować?

— A jednak pchali się tutaj najrozmaitsi — panowie Wandale (takich bym chciał

zobaczyć!), Ostgotowie, Grecy z Bizancjum, Frankowie, Saraceni, nie mówiąc nic o

rozbójniczych frantach z Pizy, Lukki, a osobliwie z Genui. Ach, śliczna pani! cóż to za

wieża... Ona jest może nawet tak piękna jak pani. Wyobraźmy sobie drabów, którzy tam

siedzą, sołdatów, którzy czatują patrząc w to przecudne morze i oddychając wiosennym

zapachem macchii. Jakie musieli mieć oczy, jakie uśmiechy... Czy pani pamięta pieśń, którą

śpiewali...

— Z trudnością mi to przychodzi pamiętać.

— Ich pieśń o morzu, o skałach, o żołdzie możnych panów z Lukki! A wyobrazić sobie

kawalerów, którzy żeglują z daleka na swych galerach schłostanych pianami, żeby się nocą

wedrzeć na skały i wydusić tamtych za pomocą stryków, wyrżnąć nożami, wytracić do nogi!

Wmyślmy się, pani złotowłosa, w to słowo pirata, zbój morski! Wpatrzmy się w to morze

chluszczące na ścianę brzegu! Czyliż to nie jest widoma dusza piraty, zbója morskiego?

Zanim spalił łodzie nadbrzeżne rybaka, zabrał sieci napełnione, musiał czyhać po nocach i

ciężko pracować za dnia. Zanim podpalił chatę, musiał się wspiąć po te j stromej skale. Jakże

nędznym jest zbój dzisiejszy, wygrywający przy stole w Monte-Carlo w przeciągu kwadransa

wartość życia setki umierających i własność stworzoną przez tysiące żywych...

— Przesada. Nie cierpię!

— Szkoda. Myślałem, że pani lubi przeżywać dzieje ludzkie.

Page 208: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

208

— Ja ledwo mogę dać sobie radę z własnymi dziejami, a pan mi tam każe przeżywać

„dzieje ludzkie".

— Nie każę, tylko radzę. Pewien bardzo mądry staruszek, Ralf Waldo Emmeison, tak

mówi: „Nie szukajmy na zewnątrz wiedzy naszych dziejów; nauczmy się wyczytywać je w

nas samych„. Twierdzi on, że historia powinna przestać być szpargałem i że trzeba koniecznie

wygrzebać historię ze szpargałów. Historia, według niego, powinna chodzić wcielona w

każdym człowieku. Wymaga on od człowieka, żeby mu dał uczuć, jakiego jest wieku, ile

wieków przeżył. I mówi jeszcze:

„Jeśliś jeszcze nie odbył twojej wojny krzyżowej i twojej rewolucji francuskiej, spiesz się,

bo inaczej nie będziesz mógł należeć do pokolenia dzisiejszego„.

— Już raz słyszałam, słyszałam...

— Co pani?

— Ach, nie "warto mówić! Słowa!

— To by znaczyło, że pani już przeżyła jakąś ruinę Psammanita, tryumf podłego

Kambizesa, jakąś wojnę krzyżową i rewolucję francuską.

— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. I, co prawda,_nic mię to nie obchodzi.

— Mówię o rzeczy bardzo zrozumiałej, więc tylko zupełna niechęć pani może to odtrącać.

Jak sobie pani zresztą chce...

Odeszła na sam koniec statku. Błądząc to tu, to tam, widziała ciągle Jaśniacha. Siedział

znieruchomiały, zgarbiony, z oczyma utopionymi w widoku morza. Zbliżywszy się usłyszała,

że nuci półgłosem jakąś pieśń, jakieś zawodzenie... Oparła się łokciami o poręcz jego ławki i

z dziwną rozkoszą słuchała przejmującego głosu. Jaśniach śpiewał samemu sobie hymn Walta

Whitmana, nie dającą się przełożyć pochwałą bytu, psalm wzniosły wyrwany z piersi

człowieczeństwa:

Flood-tide below me! I watch you face to face; Clouds of the west! Sun there hali an hour

high! I see you also face to face.

Others will enter the gates ot the feny, and cross from shore to shore; Others will watch the

run ot the flood-tide; Others will see the islands large and smali...

Głos jego wzniósł się i stał śpiewem. Oczy napełniło natchnienie.

Fifty years hence, otheis will see them as they cross, the sun half an hour

high;

A hundred years hence, or ever so many hundred years hence, others will

see them;

Page 209: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

209

Will enjoy the sunset, the pouring in of the tlood-tide; the falling back

[to the sea of the ebb-tide,

It avails not, neither time or place — distance avails not. Just as you feel when you look on

the river and sky, so I felt; Just as any of you is one ot a living crowd, I was one ot a crowd;

Just as you are iefiesh'd by the gladness of the river and the bright flow, I was refresh'd...

— Co to jest, co pan śpiewa?

— Pieśń do wieków, wyciąganie ramion do rodu ludzkiego, do ludu, który będzie na ziemi,

do tych, co przyjdą i zginą jak my. Skarga i radość. Jakież słowo zawierało więcej pociechy i

jakaż pociecha była smutniejszą nad ten głos jednego z gromady do jednego z gromady, który

kiedyś cierpieć będzie na tej samej ziemi.

— Jakiś poetycki demokratyzm?

— My wszyscy (zaczynając od Mickiewicza) weszliśmy w lud i staliśmy się ludem (z

wyjątkiem, oczywiście, paru świadomych karierowiczów i wielu zupełnie niewinnych

kretyniąt). Przeżywamy za lud dzisiaj, zanim on sam zacznie to przeżywać, wojny krzyżowe i

wielkie rewolucje. I lud je przeżywa, ale nie wie. My to przeżywamy za niego ze

świadomością. Ten, kto się świadomie zgina w hak i zamienia w pas transmisyjny, kto się

dobrowolnie zarzuca na ogniwa i na zębate koła świata, żeby go ze wszech sił ciągnąć, musi

przecie wszystko wiedzieć o ludzie.

— Ale czy tylko nie jest złudzeniem to uczestnictwo poetów w ludzie? Ten, kto je z

glinianej miski, ten, kto nie ma własnego łóżka, nie wiem, czy jest zupełnie „równy" poecie

podróżującemu na Riwierę...

— A do jakiej warstwy społecznej należał Juliusz Słowacki, Adam Mickiewicz, do jakiej

klasy należy Stanisław Wyspiański? Ich dzieło, ich praca należy do ludu i oni sami są

robotnikami stojącymi w szeregu ludowym. Weszli w lud i stali się ludem. Ale lud — jest to

cierpienie. Więc ktokolwiek gasi czy łagodzi cierpienie, nabywa całkowitą łaskę ludu. Jedni

zdobywają tę łaskę męczarnią nad siły, a inni — zrzuceniem niepotrzebnych ochłapów ze

swego obciążonego stołu. Więc też lud — raz jest obrońcą męczarni samotników,

wyznawców bohaterstw, stróżem ołtarza poezji i zwolennikiem świętych, a drugi raz jest

przeciwko nim, gdy otrzyma ziemię, lasy, pastwiska, parcele z dawnych folwarków i tym

podobne resztki pańskiej uczty. Lud też wyda ze siebie Szelę i wyda

Okrzeję. Vulgus est caecum. Ale on jeden zawsze jest święty, ponieważ on jest to wieczne

cierpienie.

Całą prawdę wiemy o tym my jedni, poeci.

Tę zbójecką wieżę tam na wysokościach wzniosły, dla obrony interesów kupców z Genui,

spracowane ręce ludu. Nie budowali jej handlarze w atłasach i bisiorze, lecz strudzona brać

kamieniarska, żołnierze, zbóje — przeciwko braciom swym, tak samo półnagim —

Page 210: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

210

żeglarzom, żołdakom, zbójcom morskim, tak samo zostającym na żołdzie czyimś, jak oni

sami...

— A gdzie też ja jestem, poeto? — spytała Ewa z drwiącym uśmiechem. — Gdzie się

przytulę? Pan już sobie znalazł stanowisko — i wcale niezłe — (Tyrteusz...). Pan jest z ludu,

w tym oto płaszczu zagranicznym i cudzoziemskiej czapeczce, wzorowanej na czapeczkach

lordów angielskich, którzy z próżniactwa podróżują — ale ja?...

— Można być w eleganckim kostiumie i żyć w rzędzie ludu, a można być w strzępach,

gałganach, boso i z gołą czupryną, a należeć do „burżuazji„.

— No, to już są, przypuśćmy, des figle mądrości...

— Bynajmniej. Jakiś, dajmy na to, „poseł do dumy„ guasichłop, choćby wdział cztery

najbardziej cuchnące sukmany, dwie czapki baranie i wetknął w nie trzy pawie ogony, będzie

i tak fagasem renciarzy rolnych, podczas gdy elegant w surducie z angielskiego kortu i we

francuskim szapoklaku będzie stał w rzędzie ludu, jeżeli tam stanie duchem. Mnie się coś

zdaje, że i pani pomimo swej wykwintności należy do nas. Bo lud, jak to sformułował w

nieśmiertelnym prawie swym wielki poeta — to „człowiek cierpiący, człowiek tęskniący i

człowiek wolny na duchu". Jest w naszej przeszłości pewne imię, które dla mnie jest światłem

w ruinach: Stanisław Worcell. Litewski magnat, wykwintny i subtelny pan, który zstąpił w

lud i stał się jednym z ludu...

— Gdybyż to tak rzeczywiście było! Gdybyż to można do czegoś należeć, jak fala należy

do morza! Gdybyż można uwierzyć, że jest jakiś olbrzymi lud, który czuje wraz ze mną...

— Lud-Duch... — podszepnął Jaśniach zsiniałymi wargami.

— Lud-Duch... — powtórzyła z uśmiechem. — Gdyby uwierzyć, że on to złamie wszelkie

kajdany, a umierającym dźwignie głowę strudzoną, złoży ją na swym łonie i twarz ich

szlachetną obróci ku niebu. Och, Boże! Czuć się w rodzinie myślami nieogarnionej, krążyć w

niej, jak fala krąży w morzu! Być tym samym, czym są w tym morzu wszystkie inne fale, a

być sobą — falą wolną, falą wspaniałą i piękną, którą wyniosła piana wieńczy! Bo pan nie

wie — mówiła — co jest samotność. Samotność jednej jedynej kobiety, która jest sobą. To

jest, jakby się było w tym oto morzu chrabąszczem, który na swoim dziurawym liściu huśta

się po falach. Ja wiem, co znaczy być samotną w całym rodzaju ludzkim.. Więc gdzież jest

ów pański lud?

— Trzeba go szukać wokoło siebie oczyma pełnymi zapału i pełnymi uniesienia, gdyż

tylko prawdziwe uniesienie może człowieka spoić w jedno z ludem. Uniesienie długo

trwające jest to ów z Apokalipsy „kamyk biały, a na owym kamyku imię nowe napisane,

którego nikt nie zna, tylko ten, który je przyjmuje..."

Statek odbił się od wybrzeża i, skierowawszy bieg swój na zachód, zataczał w morzu

rozległe koło.

Page 211: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

211

Ukazała się w grzywach pian latarnia morska stercząca na wysepkach Iles Sanguinaires,

które wystają z fal śpiczastymi cyplami. Statek wyminął te wyspy i wszedł w granice zatoki

Ajaccio. Fale tam były słabsze i coraz bardziej słabsze. Morze pod ciepłym słońcem stawało

się ciężkie, uśpione.

Przedziwnymi kręgami, mieniącymi się jak barwy na szyi pawia,, lelejały się fale, na

których uroczo i cudnie poranek się kołysze. Na tych błękitnozielonych zwojach i baniach

lekki statek pomykał środkiem cichej zatoki pod promienistym słońcem jakby przez senne

jezioro Czterech Kantonów.

Widniały obadwa błękitne brzegi. Nad tymi wody cichego szemrania — stały olbrzymie

łańcuchy i zwały gór pogruchotanych, zwalonych jedne na drugie, spiętrzonych wzajem na

się: Bastelica, Bocognano, Monte d'Oro, Monte Rotondo... Od. ich szczytów dalekich,

śnieżystych powiał chłód, dźwigający na skrzydłach zapach niewysłowiony, miodowy zapach

macchii.

W tej części statku nie było nikogo. Ewa stała obok Jaśniacha i patrzyła na rozwarty widok.

Przejął ją dreszcz zgrozy.

Poczuła, że płynie do miejsca swego przeznaczenia, że zamyka się w skalisty obręb, z

którego nie ma już dla niej wyjścia.

Na pokładzie zjawił się bosy mousse okrętowy i począł przygotowywać do wywieszenia

pawilonu okrętowego.

W chwili właściwej majtek ów wspiął się na sznurową drabinę i jak pająk zawisł w

powietrzu. Patrząc na niego Jaśniach znowu otrzymał dar owego uśmiechu, który już Ewa

widziała na jego twarzy, a który ją napawał trwożną czcią dla tego człowieka.

Niespodzianie dla samej siebie, jakby pod wpływem widoku tych gór i pod wpływem

cudnego zapachu macchii, zbliżyła się jeszcze bardziej do posępnego towarzysza drogi.

Ogarnęło ją i popchnęło ku niemu niewyjaśnione wzruszenie. Nie wiedząc dlaczego,

zadrżała... Ale wraz z tego drżenia wyłoniło się nieodwołalne, żelazne powzięcie duchowe:

— Panie — rzekła cicho, dotykając ręką jego ręki — muszę panu powiedzieć, kim ja

właściwie jestem. Musi pan to wiedzieć.

— A mnie to po co? Ja nie chcę!

— Ja... zabiłam swe własne dziecko.

Twarz Jaśniacha zesztywniała w tym samym co przedtem uśmiechu, ale nie zmieniła się

ani o jotę. Ręka jego poczęła gładzić łagodnie dłoń Ewy. Oczy były zwrócone na okrągłe i

poszarpane cyple gór. Zdawało się, że nie dosłyszał tego, co powiedziała. Czuła tedy

konieczność powtórzenia tego samego, wymówienia głośno... Ale przycisnął jej rękę, jakby

na znak milczenia.

Page 212: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

212

— Patrz, Ajaccio!... — mówił cicho. — Tam się w ciasnej uliczce urodził Napoleon,

którego niedościgły Hoene-Wroński nazywa „człowiekiem całej kuli ziemskiej„. Pomyśl, ilu

on ludzi zamordował, aby spełnić swe dzieło. Podnieśmy się ku niemu — i patrzmy mu

prosto w oczy nieustraszoną źrenicą. Stańmy się jego następcami z ducha.

Już zwolna statek przybijał do przylądka, na którym stoi Ajaccio. Zanim skołataną nawę

przymocowano linami do kamiennego bulwaru, widać było zgromadzonych tam

mieszkańców głębokiej, zapadłej prowincji. Zeszło się pół miasta patrzeć na przybyszów.

Oglądano ze szczegółową bacznością każdą osobę kroczącą przez pomost, a szczególniej

każde odzienie, niesione przez danego reprezentanta Europy na samotną wyspę Korsykę.

— Oj, do licha, Kielce! — jęknął Jaśniach.— Tylko w Kielcach (no — może zresztą i w

Suwałkach!) da się widzieć takie twarze między urzędnikami z powiatu, guberni i pałały...

Kielce! Jak mi Bóg miły...

— A toż to przecie także chyba lud... — zemściła się Ewa, wyswobodzona już z

poprzedniego nastroju. — Trzeba, żeby się pan wzbił na wysokość uniesienia.

Jaśniach zachichotał krótko i dziwnie smutno. Zmierzył Ewę niewyjaśnionym spojrzeniem

i wielkimi krokami ruszył ze swym tłumoczkiem we drzwi komory celnej.

TOM II

ROZDZIAŁ 1 W małym hoteliku, już niemal zamiejskim, przy ulicy Cours Grandval, mieściły się na

trzecim piętrze sąsiadujące ze sobą pokoje Jaśniacha i Ewy. Łączył te pokoiki balkon z

białego marmuru, wychodzący na stronę południową.

W izbach tych było pełno słońca, pełno zapachu wielkich fiołków, świeżej woni macchii,

przesycającej korsykańskie powietrze — i pomarańcz, których sad. rozległy rumienił się w

dole. Palmy siedziały wszędzie, już to rzędem, już tłumnie, przy najlżejszym powiewie

południowego wietrzyka cicho a sucho szeleszcząc. Eukaliptusy wybuchały w wyżynę, ponad

domy czteropiętrowe.

W rogu ogrodu przechylało się przez jego wielki mur ciemnoróżowe drzewko gorzkiego

migdału, nęcąc wzrok, jak dziecko prześliczne, rozbawione w promieniach słonecznych.

Wszystkie gałęzie miało oblepione kwiatem, ą liścia jeszcze ani jednego.

Stało się ono dla oczu Ewy, gdy je po raz pierwszy ujrzała, „gałęzią odpuszczenia". Tak je

nazwała. W dobie przybycia, późnym wieczorem usłyszała słowika, a następnego ranka, wnet

po przebudzeniu— kukułkę. Te głosy ozwały się w uchu i zostały wysłuchane przez serce

jako pozdrowienie ze świętej, dalekiej ojczyzny, jako głosy przebaczenia wszystkich

Page 213: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

213

grzechów, które była popełniła. Tej nocy po przybyciu Ewa spała nadzwyczaj twardo,

kamiennym snem, który (zdało się jej w chwili ocknienia) trwał przez mgnienie powieki.

Wczesnym rankiem puściła się w drogę. Idąc gościńcem nadmorskim, prowadzącym na

zachód, zaznajamiała się ze srebrnoszatymi gajami oliwy i dumała wśród ich koślawych

pniów, pod powikłanymi konary, które do niej wyciągały swoje cieliste ramiona. Patrzyła z

zachwytem, jak się te gaje wynurzają z tła ciemnej zieleni i pną w górę po skałach, błyszcząc

na nich gdyby szronem okryte. Witała się z winniczkami zstępującymi ku morzu ze

słonecznych stoków górskich; gapiła się gapieniem wielkim na zagajniki kasztanów —i na

niezmierzone ponad ich koronami obszary kamiennej pustyni. Tu i owdzie zatrzymywała ją

(zatrzymywała w dosłownym znaczeniu tego wyrazu) prześliczna wistaria, wiosenna krasa

Południa, błękitnymi sploty przesypująca się z wyżyny nagich murów na drogi bite,

zwisająca, jak bajeczne włosy nimfy Kalipso, ze sztachet zaczarowanych ogrodów.

Ani się spostrzegła, ani obejrzała, kiedy bardzo daleko odeszła od wielce brudnych ulic tak

często wymienianego w historii nowożytnej miasta Ajaccio. Skręciła nieco z drogi bitej i była

na samym brzegu morza. Słońce już bardzo przygrzewało. Weszła też z rozkoszą w

prześliczne templum, za rubież cienia wielkiej pinii nadmorskiej. Ta pinia miała korę szarą,

porzniętą w grube skiby, pień zasię pochyły i rozwidlony ku szczytowi na kilka konarów o

barwie czerwonawożółtej. Aczkolwiek tak wielka, tak daleka i aż nadmorska — wielka pinia

przypominała sosnę znad Świdra, jak siostra przypomina siostrę. Igły miała dłuższe, szyszki o

kształcie inakszym, ale tak samo żywiczne obary i ślepe osmoły ciekły z jej ran na grubą korę

i, tak samo jak w gałęziach tamtej, mały ptaszek sikorka, poświstując samemu sobie,

wydłubywał smaczną strawę z łupinek szyszki.

Ewa utkwiła w tym miejscu. Siadła na małej skałce pod pinią, podparła głowę rękoma.

Nogi jej stały na suszy, lecz już w tym miejscu, dokąd przychodziło morze. A przychodziło

do bujnej i wyniosłej trawy, jak gruby kożuch osłaniającej głęboki granit. Błękitne,

przezroczyste fale. wydłużając się i płaszcząc, czołgały się do stóp. Zawsze jednakim głosem

zwierzały coś słuchaczce, niby niemowa, który by usiłował dźwiękami wyrazić głębiny i

ciemne tajemnice swego żywota. Dookoła była wielka cisza. Wiatr sączący się przez gałęzie

pinii sprawiał szum, który jeszcze podwajał wyrazistość ciszy. Ewa popadła w otrupienie

duchowe i w bezmoc fizyczną. Oczy jej spoczywały na każdej fali idącej do brzegu —

chłonęły ulotny błękit przelewający się w jej głębi przezroczystej do zielonego zatajenia.

Śniło się, że to ów błękit, tak śliski i ruchomy, wydaje morski szum... Kiedy zaś oczy

wznosiły się wyżej, gdy ogarniały zatokę i to miejsce rozpostarte, gdzie się zatoka przemienia

w dalekie, nieskończone morze — dusza leciała...

Wygięta, miękka linia — ni to okrągły wał na widnokręgu — świetlista jak samo światło,

nieruchoma a przecie idąca ku oczom, linia nieskończona, nie mająca początku ni końca —

wydzierała z piersi serce. W piersiach zostawała próżnia, żądza ogromu — i wzdychanie z tej

próżni ku nieskończoności. Ku czemuś bez granic, ku miejscu za światem, ku widokom

pozaziemskim dźwigały się opuszczone ręce. Ani cienia wiedzy o tym, co to za uczucie.

Konieczność... Nic — tylko pragnienie obszaru, wchłonienia ogromu. Żądza ta nie dawała się

osaczyć myślom i okryć nagości swojej znaną formą pojmowania. Była to jakowaś wiedza

Page 214: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

214

wewnętrzna, bytująca za murem myśli. Dźwigała się z duszy niby zapach z obszarów

macchii...

Jak posiąść to wszystko, co jest, jak zdobyć, pochłonąć i swoim uczynić istniejący świat?

Jak owładnąć tym wszystkim, co było, i tym, co będzie? Jakże to może być, że owo. błękitne

morze i sine góry, i bytujące w nim senne wyspy, ten wszystek nieznany świat — stał przed

wiekami taki sam, a nas nie było? Jakże to może być, że nas nie będzie, a on na wieki taki

sam zostanie? I obejmą ten świat oczyma inni! Nazwą go swoim własnym inni, nieznani,

niewiadomi. Przed wiekami morski pirata uderzał tę zatokę zbójeckimi oczyma... Rzymianie,

włoscy tyrani, Frankowie, Ogarnął ją młodzieńczymi oczyma Napoleon — i śnił tu, może w

tym samym miejscu, swój sen o potędze, a który to sen był mniejszy, nędzniejszy niż

późniejsza rzeczywistość potęgi... Zdobył zatokę, morze, zamorski ląd, kraje, państwa,

narody, królów — a oto nie ma go wcale... Znikł jak fala.

Kiedyś chwycą to morze inni i — utoną w nim wraz z pamięcią ludzką o ich pracy.

Przejdą, staną się obcy, przechodnie, goście. Nie będzie do nich należała ta ziemia i nie

będzie należało morze, bo nie należy do nikogo. Morze jest dla wszystkich, lecz wszyscy mu

są obcy. Wszystko wyrzuci ze swego wnętrza i ciśnie ze wzgardą na ludzki brzeg. A ziemia

trupy rozpuści w sobie, pożre je i jak skąpiec przemieni na swoją korzyść. I nie ma nikt swego

własnego miejsca. Gdyż przemijamy jak fale, które zalśnią pięknością na słońcu, zestarzeją

się, spłaszczą i umrą.

Morze szumiące wyszarpywało z duszy nie te Wyrazy, lecz uczucie, które się poniekąd w

tych wyrazach zawiera. Morze tym uczuciem władało. Przemywało je nieskończonymi falami

jak ranę zropiałą. Przemywało je wielekroć. I rana myśli stała się czystą a bezbo lesną.

Uczucie stało się przezroczyste i nieustraszone jak morze. Wzniosło się w górę i rozszerzyło.

„Po cóżem ja je wtedy zabiła? — myślała Ewa bez trwogi, bez żalu, bez wzruszenia. —

Gdybym je teraz miała ze sobą!"

Nie byłabym tutaj — marzyła — tylko w Warszawie. Suszyłabym pieluchy, a Aniela

nazywałaby je bękartem. Horst by je obrzucał swymi spojrzeniami, a Barnawska mówiłaby o

nim swe aforyzmy. Lepiej mu tam! lepiej mu tam, gdzie jest! Lecz jego nie ma, jak mnie nie

było i jak mnie nie będzie. Stało się gnojem, jak ja się stanę... — nuciła opierając głowę o

pień chropawy wielkiego drzewa.

Zstąpił na nią spokój, ukojenie, zdrowa niezdolność do uczuć. Płynął przez nią szum

drzewa. Przerzucała się przez jej duszę wzdychająca chełb morza; patrzyła w morze i

uśmiechała się. Gdyby w słowa zamknąć jej czucie, toby może te słowa były:

— Morze! Jakże jesteś piękne, jakże zdrowe, jak prawe! Jakże jesteś wierne samemu sobie

i godne chwały swojej. Ty jesteś jak miłość: całe zawierasz się w sobie. Wszystkie niemoce

zwyciężasz nieśmiertelnym uniesieniem, wszelkie choroby skazujesz na zapomnienie.

Oddałabym ci moją duszę poranioną, żebyś ją wzięło i kolebało w sobie, ty kolebko

piastująca siłę i wielkość!

Page 215: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

215

Dałabym ci ciało me nagie, żebyś je kołysało na łonie swym wieczyście młodym. Ciało

moje jest piękne, a stało się godne pogardy. Ty jedno jedyne umiałobyś wymyć z głowy

przeklęte myśli, wypłukać nieskończonym chlustaniem ropę wspomnień nikczemnych!

Powiedz mi! Wszak miałam prawo zrobić tak, jak zrobiłam. Dzięki mnie przyszło na świat,

lecz nie ja chciałam, żeby się zrodziło. Nie ja je z nicości poczęłam. Byłabym z nim na ręku

ścigana jak zbrodniarka, a ono byłoby przeklęte przez cały rodzaj ludzki. Narodziło się z

najczystszej miłości, a było bękart. Ocaliłam je od nędzy istnienia wśród ludzi, którzy ścigają

bękarta jak wściekłego psa.

Morze! Ty umiesz obmywać grzechy, wracać dziewictwo i opłukiwać plugawość rodzenia

dziecka! Wróć mi dziewictwo! Wróć mi duszę moją dziewiczą! Wróć mi siłę, kiedym jeszcze

nie znała mężczyzny i żądz kobiecych, które on we mnie wynalazł.

Było już późno, kiedy się z zamyślenia ocknęła. Czas było wracać do hotelu na południowy

lunch. Poszła szybko. Przybyła właśnie na chwilę, kiedy siadano do stołu. Nakrycie jej

znalazło się przy nakryciu Jaśniacha, który już był zeszedł na dół. Był mizerny, ale nieco

bardziej ożywiony i rozmowny. Przy stole kilka zaledwie osób. Dwu Anglików, jedna

Angielka i trzy wstrętne Niemkinie, bełkocące bez przerwy i tylko między sobą o tym, że

morze tu jest piękne, morze jest bardzo piękne — nicht wahr? — morze jest bardzo piękne —

o, ja! Wreszcie oficer marynarki francuskiej. Z owych „Anglików" pierwszy nazywał się

Sapalski, a był z pochodzenia... Niemcem; drugi zwał się Herman Landau, co również słabe

dawało świadectwo o jego anglosaskości. Rzeczywistą była tylko Angielka, a to już

stwierdzały, gdyby nawet chciała zaprzeczyć, jej zęby, fryzura, kodak itd. Właściciel hotelu, z

miną profesora farmakognozji, z krzywymi binoklami na nosie, które sta le spadały, to w sos

pomidorowy, gdy go osobiście do stołu podawał z pieczołowitością godną subtelniejszego

specjału, czułe sprawił wrażenie rybami morskimi i dwakroć obnoszoną pieczenią. Za to inne

jego frykasy, nie wyłączając sera broccio (po korsykańsku barucz), zgromadzona publiczność

międzynarodowa, z wyjątkiem młodego wilka morskiego, miała ostentacyjnie za

niemożliwość. Młody oficer był czarny jak Murzyn. Miał przepyszne, lśniące oczy, którym

samochcąc dodawał wyrazu burzy morskiej. Golił cały zarost z pozostawieniem włosów na

podgardlu. Włosy nosił długie, spadające pasmami.

— Zupełny Kamil Desmoulins... — mruknęła Ewa do Jaśniacha, patrząc zresztą dla

niepoznaki na opatrzonego właściwym brzuszkiem Hermana Landau.

— Tamten! Ba, jeszcze jaki! Cóż za wspaniała fizys. Śnią się takiej bestii wielkie czyny,

gdy wyjeżdża z tej zatoki na jakimś tam torpedowcu! Jak to on musi mierzyć wzrokiem

burzliwe wały pod Monte-Rosso! A za kilkanaście lat będzie z niego opój z czerwonym

nochalem, zawalidroga, tyran dla majtków i wróg tych, co go wyścignęli w karierze...

Młody oficer, piłując tępym nożem gnat pieczeniowy, przysłuchiwał się tej polskiej mowie

z udaną obojętnością. Udawał również, że nie zwraca uwagi na Ewę. Ale niedługo trwała ta

wyniosła mistyfikacja. Wkrótce mu oczy zamigotały jak u kota i uśmiech rozmarzonego żaka

przewijać się począł po wargach. Ona nie zwracała na niego uwagi, ale również pozornie.

Była wesoła. Była pierwszy raz wesoła od dawien dawna. Śmieszyło ją wszystko. Tak

Page 216: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

216

niegdyś, za dawnych lat (to znaczy przed trzema laty...) cieszyło ją życie, gdy widziała, że

szaleją za nią każde męskie oczy. .

Przyszła na nią teraz pasja, żeby ze siebie zrzucić zmorę. Zapragnęła pokokietować

południowca, Napoleonika z podgardlem a la Cavour, Kamila Desmoulins, zajadającego ser

korsykański zwany broccio. Rzuciła mu od niechcenia jedno spojrzenie (oczy niezupełnie

przewrócone, ale marzące — uśmieszek), a później zamknęła powieki na cztery spusty, jakby

w tej sali, na miejscu, gdzie siedzi czarny marynarz, znajdował się kredens, gospodarz w

binoklach lub piec kaflowy. Majtek przybierał kolejno miny już to najparadniej rozmarzone,

już szatańsko groźne, pąsowiał i zamyślał się, kokietował smutkiem dno swego talerza albo

uśmiechał się z banalnym cynizmem jak uczeń fryzjerski. Ewa nie raczyła go już dostrzec.

Łaska została wyczerpana i cofnięta.

W sobie czuła pusteczkę weselną, uciechę morską, zdrowie i nicość myśli. Gdy wstała od

obiadu i wyszła majestatycznie razem z Jaśniachem na werandę ogrodową, oficerek wsunął

się na balkon. Zmieszany i różowy jak pensjonarka, przedstawił się Jaśniachowi jako Paul

Mottez i prosił o zaprezentowanie go Ewie. Przyjęła go wyniośle i zmierzyła takim wzrokiem,

że znowu najeżył się. jak bałwan morski. Po chwili wykonał zamiar powzięty: zaczął

wyładowywać ze siebie kilka wyrazów rosyjskich, których się nauczył z miłości dla

zaprzyjaźnionego mocarstwa w czasie odwiedzin przez narodową eskadrę portu w

Kronsztadzie. Ewa wstrzymała jego zapędy krótkim i suchym jak pieprz frazesem, że nie

rozumie tych słów. Jest Polką — bo i tak dalej... Po chwili banalnej rozmowy odeszła do

siebie, szeleszcząc złowieszczo jedwabną spódnicą. Gdy szła po schodach do swego pokoju,

zanosiła się od śmiechu, od istotnego śmiechu. Miała dziwne uczucie, że słońce, gdy szła na

spacer, przenikło przez skórę jej ciała, że nasyciło ją światłem. Byłaby nadto przysięgła, że

żyły ma pełne zapachu macchii.

W pokoju swym nie mogła usiedzieć. Wyniosła krzesełko na balkon i poczęła napawać się

widokiem ogrodów, wonią pomarańcz i fiołków, a nade wszystko różowym drzeweczkiem

odpuszczenia.

Nierychło, pokasłując, przywlókł się na górę Jaśniach. Zaraz wypełzł ze swojej nory na

jaśnię białego balkonu i rozpostarł się na długim leżaku. Wyglądał na tle iskrzącego się

marmuru z Carrary jak brzydka, szara liszka. Słońce raziło go w oczy, więc je (oczy)

przymknął i osłonił czoło białą czapeczką. Chude ręce zwisały jak u trupa, długie gnaciska

tkwiły bezładnie jak złożone cepy. Ewa przypatrywała mu się z ironicznym uśmiechem.

Przyszła jej do głowy dziwna myśl, po co też taki „gad" żyje na świecie? Jeżeli bowiem żyje

ten z dołu Kamilek Desmoulins — no, to zrozumiałe. Może wleźć na wieżę, gdyby tam

powiewała jedwabna halka, może się wdrapać po gładkim murze na wieżę w Pizie, jeżeliby

mu stamtąd posłać powietrznego całuska. Skoczy do studni, gdyby tam wrzucić pachnącą

różę... A taki! Gdyby mu powiedzieć: — Jaśniachu, Jaśniachu, kocham cię! — zastanowiłby

się z pewnością, przede wszystkim, czy on ma prawo kochać się, a następnie, czy już wszyscy

ludzie także kochają, a dopiero na końcu, czy mu to nie zaszkodzi na kaszel i system

nerwowy.

Page 217: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

217

— Jest jedno miejsce w Hamlecie, gdzie ten utrapiony mówi: „Tabliczki! Warto, abym na

nich umieścił, że można się uśmiechać, a być łotrem!" My tables — meet it is I set it down...

Pamięta to pani? Gdy spotkał ducha... — rzecze Jaśniach nie podnosząc głowy ani powiek?

— Nie pamiętam.

— Jest to nieśmiertelne.

— Cóż w tym jest tak nieśmiertelnego?

— Chciał zapisać co prędzej tę myśl, która się wysunęła, jako odkrycie, ze wszystkiego, z

całego ogromu życia. Widzi pani — chciał zapisać prawdę, która stała mu przed oczyma

przez chwilę jako ostatni wynik, jako różnica zostająca z całego życiowego obrachunku, ze

wszystkiego waru spraw otaczających, z uwag nad ludźmi,-nad ich czynami i nad naszą o

nich myślą. Jest to ostatnie, co jest. Ostatnie słowo, zamienione przez cierpienie na brylant

prawdy. Jeśli takiej myśli nie zapisać, to się rozwieje, zniknie. Bo te myśli są najtrudniejsze.

Znikają jak cudne sny.

— A to i panu zdarza się mieć takie myśli? — spytała, żeby tylko coś powiedzieć.

— Drwi sobie pani ze mnie A jednak tak jest, niestety! Czasem przeszywają mię te myśli

nieznośne. Zwykle w takich razach nie mogę pisać.

— Dlaczego?

— Bo leżę jak kłoda albo jestem zabity na duszy, i wszystko mi jest jedno. Jest „taka"

myśl, ale cóż z tego, że jest? Po cóż ona i na co komu się przyda? Niech przepada wraz ze

mną!

Ewa zamilkła. Ponieważ nie patrzał na nią, więc poziewała w sekrecie. Po znacznym

odstępie milczenia rzekła: — Jeżeli pana osaczy kiedy owa niezwykłość myślenia, a nie

zechce się panu pisać, proszę mi zwierzyć ustnie owe myśli. Niech je pan podyktuje. Piszę

bez błędów ortograficznych.

— Che-che!

— Naprawdę — bez błędów! Takie myśli poety Jaśniacha-Bandosa mogą nawet mieć

księgarską wartość.

— Powiedzą księgarze, że podrobione ad hoc przez socjałów, tym bardziej że autograf nie

jego.

— Z treści poznają lwie pazury.

— Prędzej strzępy lwiego ogona. Ale niech tam! Jeszcze trochę rozjuszę dziennikarzy i

wszelkiego rodzaju renciarstwo. Niech pani pisze.

— Alę w czym? Nie ma papieru.

Page 218: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

218

— Toteż niech pani kupi zielony kajet na Place des Palmiers. Jest tam po lewej ręce taki

sklep. Flaszkę atramentu tudzież godziwą obsadkę ze stalówkami.

— All right!

— Na tytule można napisać: „Testament zdychającego"...

ROZDZIAŁ 2 Cały czas wiosenny upłynął wśród dziwacznych, choć monotonnych zdarzeń. Jaśniach był

coraz ciężej chory. Chudł, nie sypiał i popadał w rozstrój coraz cięższy. Nie zdając sobie

sprawy, jakim się to dokonało sposobem, Ewa poczęła się nim opiekować, jak szarytka czy

siostra. O każdej porze dnia i nocy wchodziła do jego numeru i spełniała wszelkie czynności,

których służąca hotelowa z pewnością by wykonać nie chciała. Jeżeli podczas dnia Jaśniach

leżał w łóżku, co się najczęściej zdarzało, „opiekowała się jego spokojem".

Miał ten termin głębokie znaczenie. Ponieważ najlżejszy szelest, świergot ptaków, daleki

okrzyk dzieci, pianie koguta, szczekanie psów, kroki na schodach, szczęk nożów w kuchni,

rozmowa w sąsiednim pokoju i tak dalej — przyprawiały go o rozpacz, trzeba było temu

wszystkiemu zapobiegać. Wynikły stąd tysiączne a najpocieszniejsze awantury. Trzeba było

wykupić i wyłapać w całej dzielnicy koguty, osobiście wypędzać ze strychu zagnieżdżone

tam koty, miauczące oczywiście po nocach. Samo się przez się rozumie, że przemyślni

Korsykanie podpuszczali później koguty, ażeby je wkrótce za drogie pieniądze sprzedawać i

za jeszcze droższe ścigać. Szczególnie jeden szybkonogi kałakut, wrzaskliwy jak roznosiciel

gazet, stał się straszliwą wprost zmorą Jaśniacha.

Kogut ów budził go już około godziny pierwszej po północy z lekkiego drzemania, które

Wówczas jedynie, jak błogosławiony anioł, zstępowało na nieszczęśliwego. Piał zaś ten

potwór tak piekielnym głosem i tak nienasycenie, że sama Ewa poczytywała go w końcu za

Belzebuba, ucharakteryzowanego na sposób koguci. Jaśniach wymyślił machiawelski sposób

napasienia wyż opisanego koguta chlebem namoczonym w spirytusie i pochwycenia, gdy się

spije. Ale przebrany diabeł nie był bity w ciemię i ani myślał wziąć się na owe moczone

kawały chleba. Dziesiątki szybkonogich chłopaków, opłaconych sowicie, ścigały to piejące

wcielenie piekieł — nadaremnie — w ciągu jakich dwóch tygodni. Roztropność nakazuje

przypuszczać, że owe pościgi korsykańskie nacechowane być musiały życzliwością dla

koguta, nie dla Jaśniacha. Polowali na dręczyciela dwaj litościwi quasi-Anglicy (Sapalski i

Herman Landau), strzelając wielekroć z rozmaitej odległości ku zgorszeniu całego kwartału, a

rzecz prosta, bez skutku. Zdrowi ludzie śmiali się do rozpuku i opowiadali sobie, trzymając

się za boki, epopeję z kogutem. Śmieszną jest bowiem dla człowieka nędza ludzka. Sam

Jaśniach leżąc na swym balkonie parskał nieraz ze śmiechu, gdy zgraja chłopaków;

przewracając się, skacząc przez mury i rowy, ścigała szybkonogiego.

Wytworzyła się wkrótce kontragitacja przeciwko schwytaniu Belzebuba. Powstałą partia

stawiająca sobie za zadanie obronę jego życia i praw obywatelstwa. Na czele owego

stronnictwa stanęła długozęba i płaskociała Angielka, która z oczywistą niechęcią znosiła w

Page 219: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

219

swej obecności piękność Ewy. Córa Albionu nie szczędziła grosza dla sparaliżowania

zamachów na wolność i habeas corpus kogucie. Dzięki temu (po części) kogut ryczał

najspokojniej tuż pod oknem Jaśniacha i doprowadzał go do szału. Sama obawa, że straszne

pianie nocne rozlegnie się, nim świt zarumieni wody zatoki, wprawiała chorego już z

wieczora w stan rozpaczy. Toteż kiedy nareszcie pewien czarnooki młodzian wszedł do

pokoju trzymając pod pachą wcielonego diabła, który łypał powiekami z udanym

zdumieniem, Ewa wraz z milionem podziękowań rzuciła mu luidora. Tegoż dnia mniemany

kogut w mocnych pętach na nogach skazany został na deportację i wywieziony, przez Ewę

osobiście na drugą stronę zatoki aż do Bastelicaccia.

Dzieje nie mniej złożone od kogucich miało szczekanie pewnego psiaka w domku stojącym

tuż nad morzem. Ewa musiała codziennie nad wieczorem udawać się do właścicieli psa z

prośbą o zamknięcie go na noc. Ileż to razy biegła nad ranem, kołatała do okien i, odpędzana

girubiańsko, prosiła o zamknięcie szczeniaka! Zaznajomiła się bliżej w ciągu tego czasu z

kucharzem i wszelkiego rodzaju fortelami skłoniła go, żeby siekał cicho swoje frykasy albo

wychodził z siekaczem w góry, poza ściany hotelu. Wszyscy mieszkańcy domu byli przez nią

zobowiązani do zachowywania się w taki sposób, żeby Bandos mógł mieć niezbędną ciszę.

Każdy z tych zabiegów wymagał osobnego kunsztu, opłacony był niemałym wydatkiem

starań, miłości własnej i upamiętnił się dobrze. Ludzie nie wyrzekali się swych praw do

hałasu, do śmiechu, do szczękania obcasami — za darmo. Każdego z nich trzeba było jakoś

zjednać dla „sprawy", niemal kupić od niego prawa hałasowe.

Sprzymierzeńca w tych pracach i zabiegach codziennych znalazła tylko w młodym oficerze

marynarki. Spostrzegała nieraz z podziwem, że niektóre z jej obowiązkowych zabiegów

zostały uprzedzone. Ten i ów uciszył szczekającego psa, uśmierzył wrzawę dzieci, przyciszył

wrzask werandowych gości. Działo się to na prośbę oficera, pana Mottez.

Pewnego razu znalazł on sposobność zakomunikowania Ewie, że nawet torpedowce,

manewrujące pod jego komendą za cytadelą, wyrzucają swe świsty w sposób przyciszony i

tylko z dala od miasta. Wszystko to dlatego, żeby nie nękać „jej męża".

Zjawiska te stanowiły zewnętrzną politykę życia".

Ale miało ono nie mniej złożone tajnie wewnętrzne, o których pan Mottez nie miał

najsłabszego pojęcia, gdyż były zamknięte między ścianami dwu izb i stanowiły życie, jak

sądzono, „męża i żony".

Gdy Jaśniach słabł coraz bardziej, Ewa zmuszona była, niejako materialnie, wejść we

wszystko. Płaciła jego rachunki w hotelu i załatwiała wszelkie sprawy. Sprowadzała lekarzy i

lekarstwa. Ponieważ zaś te wszystkie lekarstwa ani myślały pomagać, a było ich mnóstwo,

musiała sama orientować się wśród ich ogromu, zgadywać, które mogą skutkować dobrze, a

które winny być wylane do zatoki dla zatrucia krabów i fląder. Lekarz, Włoch ogromnie

sympatyczny, wygadany, bywalec, niewiele zajmował się chorym. Paplał pociechy,

komplimenty, słuchał, pukał, wywracał oczy, wzdychał, łapał franki i wynosił się z ukłonem.

Ewa sama wzięła na się z konieczności rolę lekarza. Zaczęła systematycznie zaznajamiać się

z chorobami swego towarzysza. To ją zbliżyło ku niemu. A skoro raz zbliżyła się do jego

Page 220: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

220

pościeli z miłosierdziem siostry, weszła, nie wiedząc o tym, w obszar litości nad nim i brnęła

coraz dalej. Główna choroba — była to tak zwana anemia, nieco trafniej, aczkolwiek z

anglosaską gruboskórnością zwana przez długozębą Angielkę consumption...

Najboleśniejszym wszakże objawem tej choroby była bezsenność i rozstrój nerwów.

Jaśniach prawie zupełnie nie sypiał. Sen jego było to półświadome drzemanie, gdzie dzikie

widziadła splatają się z jawą, męczarnia zabójcza, nieustająca, głucha. Świat dlań już nie

istniał. Na świecie bowiem były dlań tylko krzyki, łoskoty straszliwe, zdrowe śmiechy

ludzkie, połyski rznące oczy jak ostrza mediolańskich sztyletów, zgrzyty i bóle.

Szczęśliwą była ta noc, kiedy drzemał i dostrzegał tylko widziadła. Były bowiem noce bez

widziadeł, to znaczy — jawa. Wtedy oszalałe nerwy miotały nim jak martwym sprzętem.

Wstawał z łóżka: biegał cichymi kroki po izbie jęcząc z cicha, żeby nikogo nie budzić. Biegał

tak w kółko, w kółko, w kółko. Znużony padał na pościel, żeby się tam wić, rzucać,

przewracać. Głowa leżała to w nogach, to w głowach łóżka. Poduszki zwijał, skręcał,

przerzucał, ciskał. Zatykał uszy, zamykał oczy, liczył, myślał ściśle, przeklinał, wzdychał i

jęczał cicho, żeby nikogo nie budzić.

Ewa słyszała wielokrotnie w nocy te jego awantury, przygody i męki, ale nie miała odwagi

wejść. Jednakże, zmożona przez litość, otwarła pewnego razu w nocy drzwi i stanęła na

progu. Chciała mu pomóc w jakikolwiek sposób. Nie wierzył oczom, gdy weszła. Leżał przez

chwilę z otwartymi oczyma, zdumiony i przerażony. Usiadła przy łóżku i poczęła głaskać

ręką jego zimne czoło. I oto pod wpływem tych pogłaskań wszystko w nim ucichło, uspokoiło

się momentalnie. Usnął twardo na parę godzin. Siedziała wówczas rozradowana, patrząc na

jego sen, i doświadczyła po wtóre uczucia, które ją było nawiedziło dawno-dawno, kiedy to

pocałowała opuchlaka na schodach pocztowych.

Gdy się rano obudził, pierwsza rzecz, o której zaczął mówić, to był wyrzut, że go

powstrzymała od śmierci w Monte Carlo. Tłumaczył jej bardzo mądrze i nieodparcie, że takie

życie jak jego nie jest już życiem — i nie ma z istotą bytu ludzkiego na ziemi nic prawie

wspólnego.

Wszystko, co mówił, było prawdą, głęboko przezeń obmyśloną. Patrzyła na niego przez

chwilę nie swymi oczyma, lecz jakoś inaczej... Słysząc, co mówił, uczyniła z odrazą mocne

postanowienie, że go będzie pielęgnowała.

I tak się stało.

Drzwi były teraz stale uchylone. Skoro, przecknąwszy się z twardego snu w głębi nocy,

posłyszała, że nie śpi, że się miota, że wstaje, siada, błądzi, pali światło — wstawała i

narzuciwszy szlafrok szła go „uciszać". Zdarzało się czasem, że samo jej ukazanie się

uspakajało go natychmiast. Kiedy indziej musiała siedzieć długo, mówić do niego, układać

mu głowę, znieruchomiać ręce na kołdrze. Znosiła bez protestu tysiące przykrości, których jej

nie szczędził z egoizmem bez granic i miary, właściwym ludziom ciężko chorym. Nieraz

czytała mu ulubionych pisarzy — Rabelais'go, Confessions Rousseau'a, Shelleya, Poego,

wybrane „święte" miejsca z Maeterlincka, Verlaine'a, wreszcie Fedona Platonowskiego, we

Page 221: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

221

własnym, cudnym przekładzie Jaśniacha. Czytała z cicha głosem szczególnym, stłumionym.

Pod wpływem szmeru jej słów nieraz zasypiał. Zdarzały się wszakże noce okropne, kiedy nie

pomagały bromy, weronale, chlorale i wszelkie inne trucizny. Drżał całym ciałem, dygotał,

trząsł się, kurczył, zwijał. Mówił wtedy, że się strasznie czegoś boi, a nie znajdując dla siebie

miejsca, chciał co chwilę zrywać się i uciekać. Musiała wówczas siadać przy nim na łóżku,

opierać głowę na poduszce obok jego głowy, trzymać go za ręce i dać mu się wpół

obejmować. Zmuszała go obecnością swojego ciała do spokoju. Ta jej obecność i

poświęcenie jakoś go zwyciężało.

W Ewie zbudziło się wówczas miłosierdzie bez granic.

Gdyby dla uspokojenia nieszczęśliwego trzeba było oddać mu się w sposób

najohydniejszy, uczyniłaby to była bez zastanowienia, chociaż miała cielesną do niego

odrazę. Na szczęście nigdy nie wyjawił tego żądania.

Nieraz usta jego dopadły jej rąk, usta zimne, rozszalałe, i przywarły na nieskończoną

chwilę. Nieraz ręce latające, rozpierzchłe, obłąkane, ręce-nerwy, chwyciły jej włosy i

przycisnęły ich sploty do serca. Ale nie była to miłość cielesna. Była to miłość umierającego

dla anioła pocieszyciela. Było to powitanie przez jego zmysły konające zjawiska innego

świata... Była to straszliwa, nie znana ludziom wdzięczność, wytryskająca z bezsenności, dla

cudownej siły, która sprowadza sen.

Zdarzało się też, że Ewa usiadłszy na brzegu posłania, gdy uśmierzyła szał bezsenny, sama

zmożona śmiertelnie, zasypiała przyczepiona do krawędzi łóżka, do brzegu poduszki,

zwinięta w nogach posłania. Czuła przez twardy swój sen każde nagłe drgnienie ciała

Jaśniacha, drgnienie, co jest jakby zemstą choroby za chwilę jej unicestwienia, obrzydłe

drgnienie chorych nerwów. Wówczas przez sen obejmowała go, żeby uspokoić,

zamagnetyzować i zmusić do ciszy. Częstokroć dopiero wonny poranek majowy, wstępujący

przez otwarte okno, wzdychanie fal zatoki, dalekie odgłosy szumów pełnego morza —

budziło ją. Ogarnięta wstydem, gnała do izby sąsiedniej. Szła do siebie na palcach, padała na

posłanie i zasypiała na kilka godzin.

W tym nurcie bewzględnej, czynnej litości, w zupełnym poświęceniu się i samozaparciu

był jednakże odrębny wart, coś w rodzaju rzeki w rzece. Im bardziej Ewa poświęcała się dla

dobra Jaśniacha, im bardziej się poniżała, żeby każdą sekundę jego życia otoczyć parkanem

opieki, tym bardziej czuła się bliską swego duchowego celu. Ten jej bezwiedny cel —było to

zdruzgotanie w sobie Łukasza. Nigdy teraz nie marzyła o nim, jak dawniej, jak jeszcze w

Nicei.

Nigdy już nie marzyła o nim samym. Marzenia jej o nim obecne, jeżeli je tak można było

nazwać, były potajemne, a krążyły około tego jednego wypadku, jak się na nim zemścić. A

zemsta polegała na tym, żeby bezgraniczną łaską miłosierdzia otoczyć Jaśniacha i na tej

drodze dojść do najwyższej, do najdalszej doskonałości. Nie było to wyrozumowane ani

uplanowane w drodze uczuć, lecz powzięte, można by powiedzieć, poza wszystkim. W każdej

minucie teraźniejszego życia śnił się sen nieskończony, że Łukasz niespodzianie skądś

przyjdzie i ujrzy ją śpiącą na łóżku Jaśniacha. Marzenie nasycało się męczarnią Łukasza, gdy

Page 222: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

222

to ujrzy. Jeżeli jakiś zewnętrzny wypadek przerywał ten nieustający całokształt snu na jawie

sen po przerwie zaczynał się później od tego miejsca, gdzie się skończył— i snuł dalej. Tak

trwało ciągle. Był to koszmar mroczny i posępny. Litość dla Jaśniacha wychodziła zeń, jak.

światło wychodzi z nocy.. Gdyby Jaśniach zażądał, żeby została jego kochanką, jako zalotnik,

mężczyzna, człowiek, odepchnęłaby go z zabijającą pogardą. Ale gdyby trzeba było oddać

mu się, gdy szaleje i nie ma miejsca swego na ziemi, uczyniłaby to bez wahania dla zagłady

jego męczarni. I w tym zdecydowaniu duchowym był jednak rdzeń tajemny: marzenie stałe,

żeby Łukasz widział, gdyby się Jaśniachowi oddała.

Ten splot sennych, niewyrozumowanych konieczności otaczał jej wewnętrzne życie koroną

nie więdnącą. Uśmiechnięta i żywa, wesoła i czynna, nosiła w sobie siły niewiadome — pełne

obrazy boleści Łukasza,. całkowite epopeje tego, co się stać może później, zdarzenia

dokładnie znane i plastycznie widzialne. Nieraz myślała o sobie, że najoczywiściej już o

Łukaszu zapomniała. Już on dla niej jest obcym człeczyną. Nikczemnik Niepołomski, który ją

uwiódł. Toteż zabiła jego dziecko („bachora") — i basta. Teraz jest wolną, swobodną, a nadto

wiedzącą kobietą. Uczyni ze sobą co zechce i jak zechce. Jest tu na wyspie „kochanką" poety

Bandosa. A tak — „kochanką"! Ktoś o tym przecie musi zawieźć plotką do Warszawy i

puścić ją między ludzi. Może ten Niepołomski posłyszy plotkę. Może się nieco zaciekawi...

I oto znowu widziała go, jak staje za drzwiami, jak zagląda przez szparę, jak ukazuje się na

progu w wyłamanych drzwiach ze swoją wszechmocną twarzą! Och, wtedy, marzyła, być w

łóżku Jaśniacha! Leżeć obok niego!

Parę razy, ciężko znużona czuwaniem przy swym chorym, wyjeżdżała na kilka godzin w

góry kolejką górską do Vizza-vony lub Corte. Wracała zawsze na noc, żeby być na zawołanie.

Te wycieczki w pustyni, gdy pociąg idzie krainą baśni cudownej, nad przepaściami, w

tunelach — wyrywały ją z obecnego życia. Toteż polubiła je niesłychanie. Przepaście bez

gruntu, obrosłe macchią, sprawiały wrażenie miękkich dolin rozkoszy. W głębi, jak smużka

śniegu, wysnuwał się niedościgły prawie dla oczu, przecudny potok Golo. Skał nie było

widać. Zbocza granitów utkane były cudną zielenią, jakby dlatego, by człowiek

nieszczęśliwy, idący nad otchłaniami, nie poranił oczu, nie przeraził serca, nie skaleczył

znużonej duszy. Monte d'Oro i Monte Rotondo, zanurzone w śniegach, wznosiły się jak dwie

wieżyce niezmiernej świątyni z tych dolin niczyich, gdzie króluje wieczysta pustka i wonna,

niezmącona cisza.

W połowie czerwca zaszła potrzeba przeniesienia się z Ajaccio w góry do Vizzavony, gdyż

nad morzem było już zbyt gorąco. Dwa razy Ewa jeździła do ślicznej górskiej stacji (tak

przypominającej Zakopane) w celu wynalezienia odpowiedniego pokoju. Trudno było znaleźć

izbę, która by odpowiadała wszelkim warunkom neurastenika.

Za drugim pobytem w Vizzavonie, po zamówieniu pokoju najbardziej nadającego się na

legowisko Jaśniacha, postanowiła darować sobie jednodniowe wakacje: pojechała na drugi

kraniec wyspy do portu Bastia. Przenocowała tam w hotelu i cały ranek spędziła w porcie.

Tyłem odwrócona do starego miasta i jego brudów, o jakich się nawet Żydowinom

chęcińskim nie śniło, siedziała na skraju zapomnianego stosu cegieł.

Page 223: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

223

Morze było ciche, błękitne, zadumane, a gładkie jak tafla zwierciadlana. W dali przed sobą

Ewa widziała gołym okiem obłok gęstego błękitu zatopiony w nieruchomości morza. Dziwiła

ją ta chmura, bytująca na fali, ale była obojętną duszy, jak wszystko. Pociągała oczy kolorem

swoim i przykuwała je do siebie. Nie można było nie marzyć, patrząc na to błękitne zjawienie

w błękicie, na fantastyczną dalekość kształtu sennego. Bezmyślna nazwa „Łukasz" wracała na

usta. Wyraz ten oznaczał teraz tę gęstą chmurę, tę błękitną chmurę tak daleką, daleką,

daleką...

Ale oto nad zatopionym obłokiem zawisła inna śnieżnie biała chmura i ciemniejszą barwę

rzuciła na tamten błękit. Wtedy na sennym obłoku dały się widzieć lekkie rysy, skazy

podłużne i poprzeczne.

— Toż to góry dalekie, toż to ziemia... — wyszeptała Ewa do siebie.

Gdy zapytała przechodzącego marynarza, co to widać, odpowiedział jej ze zbyt przesadną

galanterią, że to jest właśnie wyspa Elba. Właśnie ona!

— Elba — powtórzyła Ewa.

Nie widziała od tej chwili mnóstwa żaglowców w tym porcie, które zwijały swe ciężkie,

sczerniałe, schłostane od wichru płótna na ogromne reje — nie widziała pasażerów,

zjeżdżających z miasta, żeby wsiąść na odchodzący parowiec do Livrorno — nie widziała

ruchu i nie słyszała gwaru. Oczy jej wciąż były przykute do ślicznej, sennej, dalekiej Elby.

Wstał z morza lekki wiatr. Oślepiająco płonęło słońce. Wody morskie były wciąż ciche,

lecz tworzyły się po nich w matowych płaniach połyskliwe miedze, przedziwne dróżki i

ścieżyny, jakoby polne szlaki, wygony i uwrocia między wiosennymi rolami. Były chwile, że

całe morze stawało się kryształowe, były chwile, że gięło się w seledynowe przeguby — i

znowu nieruchomiało. Wówczas wszystek ogrom wodny miał jedną barwę bez cieniów i

odmian. Parowiec wydobył się zwolna z portu, wyszedł na pełne morze... Pomknął w

kierunku wyspy Caprai, ciągnąc za sobą smugę białego dymu i dwa szerokie skrzydła na

morskiej równinie... Znikł...

Ewa siedziała wciąż na tym samym miejscu, wpatrzona w wyspę tajemniczą.

W pewnej chwili oczy jej zapłonęły gniewem, ogniem nieugaszonym, długotrwałym.

Szepnęła do siebie: — Tak!

Rzekłszy ten wyraz, wstała z miejsca i jeszcze przez chwilę mierzyła wyspę oczyma.

Wracała do miasta. Przechodząc obok wielkiego posągu Napoleona, spojrzała ku niemu,

wzniosła oczy z uśmiechem zachwycenia. Zdało się jej, że ten posąg teraz dopiero ujrzała na

placu.

— Hasło nasze — Elba! — wyszeptała z tym samym uśmiechem na ustach. Pośpieszyła na

dworzec i tegoż dnia wróciła do Ajaccio.

Page 224: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

224

W kilka dni później przewiozła pieczołowicie i nad wyraz starannie chorego Jaśniacha do

Vizząyony. Umieściła go w numerze z góry obranym. Zaopatrzyła we wszystko, co by mu

tylko mogło być potrzebne.

Zostawiła mu nawet ze „wspólnych" pieniędzy, którymi, trzeba dodać, wyłącznie

rozporządzała, pięć tysięcy franków. Resztę, to znaczy trzydzieści tysięcy z górą umieściła w

torebce zamszowej na szyi i w skórzanym ręcznym saku. Zapakowała rzeczy z pośpiechem i

następnego ranka, nie mówiąc Jaśniachowi ani słowa, umknęła do Bastia. Tam wsiadła na

statek odchodzący do Livorno. Z Livorno, nie zatrzymując się wcale, pojechała koleją do

Genui, a stamtąd wprost do Genewy.

ROZDZIAŁ 3 Siedziała w małym ogrodzie hotelu w Glion, w altanie zwróconej ku jezioru. Altana była

szeroka, zastawiona kilkoma stolikami. Dziwny poranek zasłał jezioro półprzejrzystą sreżogą.

Nie było chmur, ale nie było i słońca. Góry stały wyraźne, w lekkich obłokach. Na jeziorze

leżał jeden złocisty pas, nikłe odbicie niewidzialnego blasku...

Ewa w milczeniu patrzyła na jezioro i mimo chęci słuchała rozmowy studentów z Lozanny,

którzy przy sąsiednim stoliku raczyli się tanim winem i podejrzanymi konceptami. Rozmowy

te bawiły ją i jakoś pociesznie nauczały — może dlatego, że prowadzono je w języku polskim

i rosyjskim, a może dlatego, że były bezdennie młode. Tworzył się w mózgu taniec myśli

czarnych i białych, ponurych i urwisowskich.

Młodzi jegomoście mówili o wszystkim, mówili także o Ewie, i to w sposób wysoce

podkasany. Ponieważ nie zdradziła się od początku ani jednym poruszeniem powieki, musiała

teraz siedzieć i słuchać wszystkiego. Nasłuchała się też słowiańskiego chamstwa, którego

sobie nie skąpili. Rozprawiali już o jej włosach, oczach, czynili domysły, co też to może być

za „ryba", jakiej narodowości, sfery towarzyskiej, pochodzenia; konduity... Szczególniej

jeden z tych młodzieńców, szczupły szatyn z długim nosem, przystojny bardzo i

sympatyczny, gadał na jej temat dużo i śmiało, a oka nie spuszczał ani na chwilę. Żeby ich

złudzić do reszty, wydobyła z torebki tom Karola

Baudelaire'a który była wzięła na drogę z podróżnej biblioteczki Jaśniacha — i pozornie

zatopiła się w czytanie. Wówczas mówili jeszcze swobodniej. Było to dla niej przez pewien

moment coś nawet uroczego w tej łobuzerskiej paplaninie, którą podsłuchiwała. Na tle

błękitnej tafli jeziora, w obliczu śnieżnych ołtarzy, to ich bezczeszczenie ludzkiego życia

miało smak odurzającej przyprawy. Ale znudziło się wkrótce.

Podparła głowę na ręku i zadumała się patrząc w głębie dalekiego jeziora, na smugę

tamtego brzegu, na odbicia gór zatopionych szczytami w głębiach. Zapomniała niemal o

ucztującej studenterii.

Nagle jedno słowo przeszyło ją na wskróś, jak cios zadany ręką nożowca. Wymieniono

nazwisko Niepołomskiego. Nie poruszywszy się, nie odwracając głowy, blada i przerażona, w

śmiertelnej ciszy słuchała.

Page 225: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

225

Jeden mówił:

— Możecie sobie zawiązać węzełek na czym wam się żywnie podoba, żeby pamiętać o tej

najprostszej prawdzie. Jeżeli męty i szumowiny społeczne mają prawo zrzeszać się dla

wykonywania swych strajków, to mają również prawo zrzeszać się posiadacze. Parobek

strajkuje we żniwa, a właściciel wyrzuci parobka — w adwent — z mieszkania po społu z

progeniturą. Wówczas ustanie.

— Jeden?

— Nie jeden — tylko wszyscy. Nie obawiaj się pan dobrodziej: szlachcic polski ma głowę

na karku. Szlachta polska tak się zrzeszy paradnie do wyrzucenia parobków strajkująccych we

żniwa, jak tego nigdy nie potrafią wszystkie razem parobki. Bo, proszę osoby, wśród

parobków wiele jest bydlaka i lizusa, a wśród szlachty filantropa i miłośnika parobków —

bardzo wątpię...

— Chłopy polskie — to tchórze nad tchórzami! — rzecze inny w głupkowatym zapale.

— Polaczek w ogóle — to... Ech, co tam!

— Naprzeciw! — wtrącił jakiś głos północny — po mojemu Polaki... naprzeciw!

— Co pan. tam! Łupić kasy, drzeć złotówki z monopolów — byle po ciemku i w

zaułkach... Powiedz mi pan, kto teraz wytrzebi to bandyckie morowe powietrze?

— A przyjdzie przyszły porządek — tak on i wytrzebi...

— Dam ja panu porządek!...

— Polaczek, jeżeli już do czego, to do ożenku z posażkiem — o tu dopiero! Niepołomek!

— Sypią teraz parowym stateczkiem w jednej kajucie na Nową Zelandię. Co? Jak pan

sądzisz?

— Milady zzuje lakierowane pantofelki, omdlałymi palcami rozepnie gazowy staniczek!

Wyobraź pan sobie, jakie ona musi mieć koszule, z jakiego jedwabiu haleczki, kiecuszki,

jakie to tam pończochy!

— Szymek, napij się, bo zemdlejesz!

— Za taki milion mogła nakupić w Paryżu fatałaszków.

— No, milion...

— A mówię, że milion...

— Zawsze miałem awersję do tego Niepołoma. Więzień Chillonu! Arogant, deklamator,

markiz!

— Każdy argument w dyskusji—to... Zaratustra.

Page 226: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

226

— Dajcie mu pokój! Co się wściekacie, że sprzątnął Milady! Smarujcie go sobie na czarno,

a on tymczasem wali w świat i drwi z was wszystkich.

— No, karierowicz, jakich tysiąc! I cóż nowego!

— Niezupełnie. Któryż by z was potrafił przejść taką aferę jak on tę w Rzymie i nie zginąć,

nie złamać się na drzazgi, lecz znowu śmiało wejść między ludzi. Wejść po to, żeby się

podnieść. I podnieść się rzeczywiście. Teraz zostanie, czym zechce. A to chłop z głową i

może zajść daleko.

— No, już wy tam z tymi wielkościami gałganów!

— Są gałgaństwa wynikające ze zgnilizny i są upadki wypływające z nieszczęść. Ten

Niepołomski nie jest przecie łotrem.

— A niech jego! Szkoda Milady... Taka dziewczyna — i takie pieniądze. Jak on ją

podszedł?

Ewa usłyszała teraz po wtóre nazwisko i szczegóły. Skombinowała wszystko. Rozmowa

młodych panów skoczyła na temat zupełnie inny. Kłócili się o coś pospolitego. Nadaremnie

słuchała tamując z całej siły bicie serca. Posłyszane wiadomości uderzyły ją w głowę jak

kłonice pijanych chłopów. Teraz szybko ważyła i kombinowała to wszystko. Decydowała się

już w chwili samej kombinacji. Jedno było pewne;.. Brzask jakiś w oczach... Kilkakroć

zakasłała się nerwowo i nie mogła powstrzymać tego kaszlu. Czuła, że może za chwilę rzucić

się na ziemię, że za chwilę może nie wiedzieć o tym i rwać włosy, skowyczeć z rozpaczy...

Chciała tedy wstać i iść... Iść! Lecz nie mogła udźwignąć z krzesła swego ciała. Wszystko

jeszcze krążyło w oczach i w głowie: białe lody gór, jezioro, drzewa, miasteczko Chillon, ci

ludzie spokojnie rozmawiający. Nieopisane uczucie duszności...

Pojęła to jedno, że tylko od tych ludzi może dowiedzieć się wszystkiego. Ale cóż zrobić?

Jak się dowiedzieć? Wspomniała, jak po przebudzeniu wspomina się sen, że jeden z tych

drabów ścigał ją i napastował oczyma. Trzeba tedy z tego wydobyć wiadomość. Ale w tej

chwili... rozmawiać... uśmiechnąć się... Wstała z ławki i zapłaciła kelnerowi za śniadanie.

Gdy jej wydawał resztę, poszukała oczyma długonosego szatyna i wycisnęła na swe usta

uśmiech, jakby krew wyciskała z rany.

Potem wyszła wolno z ogródka i skierowała się ku jezioru. Szła po równej, białej szosie,

łagodnymi sunącej skrętami. Nie oglądała się. Czuła na głowie ciężar, jakby miała na włosach

olbrzymią czarną przyłbicę. Toteż głowa chwiała się w tył i naprzód. Spod przyłbicy włosy

zdawały się rosnąć w górę, w olbrzymie zwoje. Niosła w piersiach strach i zimno. Nic już nie

wiedziała, co teraz będzie. Jakieś w oczach krwawe obrazy. Widoki i sceny zrodzone z

wyrazów przed chwilą słyszanych. Te widoki gonią, tłoczą, spychają z Tarpejskiej skały...

Na jednym ze skrętów drogi obejrzała się. Student ów biegł na przełaj ogromnymi krokami.

Spojrzała na niego zalotnie... znowu zalotnie... i jeszcze raz, jak ulicznica. Wówczas właśnie

przechodził obok. Miał minę nieskończenie głupiego zwycięzcy.

Page 227: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

227

Szedł to przed Ewą, to za nią, to blisko, to z daleka. W zachwyceniu rozpaczliwym nie

widziała go znowu. Dopiero znalazłszy się na samym brzegu jeziora, w przystani łódek,

spostrzegła stojącego w pobliżu. Usiadła na kamiennej ławce i podniosła oczy. Zbliżał się po

cichutku drapieżnymi kroczkami, melancholijnie kiwając laseczką. Uczuła do niego odrazę

straszliwą aż do żądzy wydarcia mu ślepiów, a zarazem potrzebę wywiedzenia się

wszystkiego. Rzekła po polsku:

— A pan umie może i wiosłować?

— Umiem... — wybełkotał kiwając idiotycznie oszołomioną głową.

— No, to wsiądźmy w tę łódź, ale bez przewoźnika. Młody człowiek skoczył w łódkę z

takim impetem, że o mały włos nie wpadł w wodę i o mały włos nie wyrzucił przewoźnika.

Po chwili — skontraktowany przezeń właściciel łodzi wysiadł na brzeg, a Ewa zajęła jego

miejsce. Odbili od brzegu. Student wiosłował z wzorowym zapałem i odbijał od lądu szybko

nad wyraz, szybciej, niż mógłby to uczynić najbardziej zawołany wilk morski. Ewa milczała.

Nareszcie zdołał przemówić:

— Jakie to szczęście słyszeć mowę ojczystą w ustach...

— Dobrze, dobrze... z mową ojczystą... Niech pan wiosłuje. Nowe rzuty wioseł, tak

zapalczywe, że łódź pomknęła jak rumak wyścigowy. Gdy byli już dość daleko od brzegu,

rzekła:

— Pan studiuje w Genewie?

— W Lozannie, pani...

— Czy dawno?

— Już czwarty rok.

— Ach, tak...

— A pani? jeżeli wolno zapytać...

— Ja nie studiuję ani w Genewie, ani w Lozannie...

— Jakże się cieszę! Typ naszej studentki...

— Właśnie mam zamiar zapisać się na uniwersytet... Nie wiem tylko, gdzie...

— O, w Lozannie! Naturalnie, że tylko... Ja pani dam szczegółowe wskazówki.

— Dziękuję panu. A czy kolonia polska w Genewie dosyć jest teraz duża?

— Kolonia kobieca, jak zwykle, ogromna.

— A mężczyzn, jak zwykle, mało?

— Ledwie paru.

Page 228: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

228

— Zapewne wszyscy panowie, których widziałam tam, na górce —to kompania genewska?

— Tak jest. Zgadła pani. Niedawno było ich więcej, ale kolonia zmniejszyła się.

— Ktoś, jak słyszałam, wyjechał.

— Słyszała pani całą naszą rozmowę! To skandal... Muszę panią jak najsolenniej

przeprosić we własnym i kolegów...

— O panie! Ci, co wyjechali, to, jak słyszałam, młode małżeństwo?

— Tak jest, świeżo upieczone i polukrowane stadło.

— Przepraszam, jak nazwisko nowożeńca, bo niedobrze słyszałam, choć panowie dosyć

głośno krzyczeli.

Młody człowiek zastanowił się, nim dał odpowiedź. Przypatrywał się Ewie spod oka, jakby

badał, czy nie ma przed sobą osoby niepotrzebnie ciekawej. Ewa nie wyglądała widocznie na

figurę sprawującą urząd, gdyż powiedział:

— Nowożeniec — to niejaki pan Łukasz Niepołomski, antropolog, dość nawet obiecujący.

— A oblubienica?

— Oblubienica? (Jakież to śliczne słowo!) Oblubienica to tak zwana Milady,

spadkobierczyni pewnego wściekłego bogacza z Kaukazu, panna Rylska.

—Panna Rylska... Rosjanka?

— Nie można powiedzieć, żeby Rosjanka, ale trudno twierdzić, żeby tak znowu koniecznie

Polka. Matkę miała Rosjankę, ale ojciec „korzenny" Polak, wychował ją na Polkę. Był to

sławny przedsiębiorca, dyrektor najrozmaitszych fabryk, wynalazca, twórca trustów, nawet

tutaj w Europie, właściciel domów handlowych i bankierskich w Petersburgu, Moskwie,

Warszawie, Wiedniu. Musiała pani słyszeć.

— Może i słyszałam.

—Tknięty czymś tam, przeniósł się do lepszego trustu, zostawiając jedynaczce studnię

pieniędzy. Usamowolniona sierota, bo matka umarła dawno, przyjechała tutaj na studia. W

głowie tej najrozmaitsze pomysły uszczęśliwienia świata — bardzo oryginalne nawet... Pełno

też dzikich marzeń, samodzielnych, do niczego niepodobnych planów.

— I ów pan Niepołomski zdołał wydrzeć panom taki kąsek?

— A widzi pani! I w dodatku — nie wiem, jak on to zrobił. Bo czas był krótki. Ledwie

przyjechał.

— A czy ładna?

— Niebrzydka, wcale sobie nawet... Choć mówić o tym w tym miejscu, wobec...

Page 229: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

229

— Jakże się to stało? Niech mi pan opowie, bo pasjami lubię takie historie. To wygląda jak

w romansie.

— A czy tylko pani nie przybywa do nas również z jakimi krociami?

— Bardzo być może! Kto to wie? Ale nie o to przecież chodzi, skąd ja jestem i jaka, tylko

o to, jakim sposobem odbywają się w Genewie mariaże. Kto jest ów świeżo upieczony mąż?

Mówi pan, że niedawno przyjechał? Jakże mu to było?

— Łukasz Niepołomski.

— Łukasz Niepołomski...

— Przybył do nas z kraju... Ale co my, proszę pani, będziemy sobie psuć humory cudzymi

mężami albo, na przykład, cudzymi żonami? Czy nie lepiej...

— A nie, nie lepiej. Ja jestem systematyczna. Jeżeli pan wszystko systematycznie i

grzecznie opowie, to...

— To co, pani?

— To później poprawimy nasze humory. Lubię ploteczki.

— No, dobrze, będę plotkował, ale pani mi ? conto, w kształcie zadatku, powie...

— Nic nie powiem, dopóki mi pan nie wyłuszczy całej prawdy o tamtym...

— No, więc cóż? Przybył— to znaczy, przyjechał koleją. Zamieszkał. Chodził do

biblioteki publicznej. Czytał zawzięcie. Milczał. Żył z daleka. Znowu czytał. Cóż to jeszcze?

A tak... Parę razy widziałem go w towarzystwie naszym, polskim. Jakieś ciemne wersje

zaczęły obijać się o kolonię ? propos tego pana. Wszyscy, a szczególniej wszystkie

zainteresowały się nim nadzwyczaj. Wreszcie, ponieważ był zapisany do towarzystwa, na

jednym z zebrań zadano mu pytanie, czy to prawda, że siedział w wiezieniu za kradzież? Nie

byłem wówczas obecny, znam to ze słyszenia...

— A to ciekawe! Cóż ten pan odpowiedział?

-— On wówczas odpowiedział... Cóż to on wówczas odpowiedział? Przepraszam bardzo...

pani zna tego pana?

— Nie. Ale proszę... mówić!...

— Odpowiedział, że rzeczywiście siedział w jakimś mamertyńskim kryminale. Wyznał

nawet, za co. Oto za kradzież jakichś dokumentów w Rzymie. Czy jeszcze plotkować?

—Jeszcze!

— No, wobec tego, chciało go, wie pani, zjednoczone panieństwo cokolwieczek wylać z

towarzystwa. Głosowano. Wówczas to jako młode lwię wystąpiła w obronie byłego

kryminalisty owa Milady. Spiorunowała towarzystwo „pryncypialnymi tyradami...

Page 230: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

230

— Pan to już słyszał na własne uszy, prawda?

— Nie, ja to znam że słyszenia. Ale wobec tego, że kwestia jest prawie wyczerpana, może

byśmy przeszli do porządku dziennego...

— Zaraz. I ślub wkrótce nastąpił?

— A jakoś wkrótce. Bo to zwykle tak bywa: miłość, a zaraz potem... tak jakoś wkrótce —

ślub.

— Czy są w Genewie?

— O, nie! Natychmiast wyjechali! Wyjechali na Nową Zelandię. Będzie temu ze dwa

miesiące... z górą jakoś. Będą tam pono prowadzić studia antropologiczne w dzikich

archipelagach, gdzie to — Borneo, Celebes, Jawa, Sumatra — pani wie? —u dołu mapy.

— Pan był na ślubie?

— Byłem.

— W kościele katolickim?

— W katolickim... Ale ja widzę, że to wszystko panią nad miarę interesuje...

— Nie. Już dosyć. No — więc co? Co mi pan chciał powiedzieć? Niech pan teraz mówi!

— Ja istotnie chciałem powiedzieć... Chciałem to pani już dawno powiedzieć, że ja... to

jest, że gdybym mógł pani powiedzieć... Ale gdzież to! Takich oczu, jak pani, jeszcze żadna

kobieta na ziemi, jak świat światem, nie miała Tnie będzie miała! Przysięgam! Pani ma tak

cudne włosy, tak cudne włosy, że to jest po prostu... skandal! Ale pani ma, oprócz tego,

usteczka. Jednym słowem... Co ja zresztą mogę o tym powiedzieć? Pani wie, pani to sama

wie doskonale, lepiej ode mnie. Ale cóż z tego?

— Tak, z tego nic. Pan mieszka stale w Genewie?

— W Lozannie, pani, Rue Fribourg 32... Stanisław Liwicki.;. Rue Fribourg 32. Tu zaś na

wzgórku hotel Cigne, ale dependance... — dodał melancholijnie, zatapiając oczy w oczach

słuchaczki.

— Niech się pan tak bardzo nie wzrusza, bo to panu może zaszkodzić. Ja pana

zapytywałam o adres dlatego, żeby się dowiedzieć, gdzie pan zamierza wysiąść. Bo, co do

mnie, to wracam już do Montreux.

— A czy mnie nie byłoby danym to szczęście, żeby wrócić tam z panią?

— Wolałabym, żeby pan wysiadł tutaj.

— Tutaj, to jest niby... żebym wysiadł w jezioro? — Jak pan uważa.

— Ja uważam, że tutaj naokoło jest jezioro.

Page 231: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

231

— Ach, to nie do zniesienia!

— Więc pani znajduje, że w ubraniu?

— Nie jestem spragniona widoków helleńskich.

— Rozumiem. A gdybym też, dajmy na to, utonął?

— Nie przypuszczam, żeby aż do tego doszło. Zresztą gotowa jestem złożyć wieniec za 25.

franków na pańskiej świeżej mogile i iść za karawanem w czarnej sukni. Mam wcale ładną

czarną suknię.

— Ale z żalem w sercu, czy chociaż z odrobiną żalu?

— Z odrobiną żalu na obliczu. Kolegom pańskim to wystarczy. A i panu chyba? Przecie

pan, oczywiście, nie wierzy w nieśmiertelność?

— Nie wierzę, pani. Ale jakaż materialna może mię czekać nagroda? Jaka? Bo gdyby mię

czekała materialna nagroda, na przykład, w tej chwili... A w takim razie... Gotów jestem po

jej uzyskaniu natychmiast skoczyć w wodę i notorycznie, eksperymentalnie utonąć w oczach

pani.

Ewa śmiała się głośno, głośno, patrząc w niebo. Łódź, nie sterowana i nie popchnięta od

dawna wiosłem, kołysała się na drobnych falach, idących w stronę brzegu. Ocknąwszy się ze

swoich śmiechów, Ewa rzecze:

— Pan skłamał, panie Lwicki! — Liwicki — do usług.

— Panie do usług, pan skłamał, twierdząc, że Łukasz Niepołomski ożenił się z panną

Rylską.

— Nie mam zwyczaju kłamać w razach, kiedy nie zachodzi po temu nieodwołalna potrzeba

— dumnie „odparł" Liwicki.

— Widocznie zachodziła potrzeba. Tego pan nie wie, że Niepołomski jest żonaty!

— Da liegt der Hund begraben! Pani! Ów przeklęty Niepołomski dostał rozwód już

wówczas, kiedy tu na moje dzisiejsze utrapienie przyjechał, a może nawet później. Dostał

rozwód dzięki pieniężnemu poparciu, którego nie szczędziła Milady. Słowem, że dostał

rozwód, bo za pieniądze można, proszę pani, dostać dwa rozwody, a nawet trzy. Przysięgam,

że byłem na jego ślubie! — krzyczał machając prawą ręką.

— Gzy może mi pan dać jakiś dowód, że ślub ten odbył się? Jakiś dowód... niezbity?

Pańskie słowo... tak... Ale dowód, dowód! Ja muszę pokazać to osobie...

— Mogę pani dać dowód... Mogę przynieść kopię aktu ślubnego. Przyniosę to pani do

mieszkania, tylko kwestia — kiedy? Wie pani — przyniosę jeszcze dziś — dobrze?

— Dobrze, przynieś pan! Koniecznie!

Page 232: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

232

— Ale gdzież go mam przynieść?

— Hotel Grammont. Nazywam się Ewa Pobratyńska.

— Więc nie — Niepołomska?

— Nie, nie Niepołomska! — chichotała — Ba! jakże pan to może wydostać dziś? Jakim

sposobem?

— Pojadę do Genewy... Za godzinę odchodzi pociąg. Wrócę Wieczorem.

— Ale teraz, panie! Teraz!

— Co teraz?

— Czy pan jest rzeczywiście człowiekiem dobrego wychowania?

— Pochlebiam sobie!

— A więc... Cóż mam robić? Chciałabym być natychmiast sama, i to tutaj, w tej łodzi!

— W tej łodzi! Znowu — w tej łodzi!

— Czy nie zechciałby pas opuścić mię? Do brzegu nie jest tak znowu bardzo daleko. Niech

pan to zrobi! Albo — ja sama skoczę! Nie mogę!

Student spostrzegł jej ruch. Twarz jego wyciągnęła się i sposępniała. Siedział obojętnie, z

wytrzeszczonymi oczami.

— Czymś panią do żywego dotknąłem... Ale czym — przez Bóg żywy! Przepraszam...

Gdybym mógł był wiedzieć!

— Nic, nic! Muszę być sama, panie! — krzyknęła. Bielmo rozpaczy zasłaniało jej źrenice.

Dłonie splatały się i załamywały konwulsyjnie. Zęby były wyszczerzone, twarz strasznie

blada. Student siedział osowiały, ze zwieszoną głową. Myślał głęboko. Wyszeptał:

— Gdybym mógł być przez jedną sekundę tak przez panią kochany! Przez jedną sekundę!

— Precz, precz! — jęknęła.

— A to opera!...

Stanął zwolna w łodzi, rozkraczywszy nogi na burtach. Spojrzał na odległy brzeg i mruknął

z fanfaronadą:

— Skoro jesteśmy niemili damie, należy usunąć się. Rozumiem. Ale jeśli te gałgany patrzą

z brzegu na moje dzieje i zobaczą finał, toż to bydło pochoruje się ze śmiechu.

Page 233: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

233

Zebrał się w sobie i od jednego susa skoczył w wodę. Przez chwilę zanurzył się głęboko —

wychynął — i, przebierając raz jedną, drugi raz drugą ręką, począł systematycznie i szybko

płynąć w kierunku brzegu, ku białym domom Montreux.

Ewa odetchnęła. Rzuciła się na spód łodzi, twarzą na dół. Poczęła rwać na sobie suknie,

targać włosy i łkać głośno, głośno, co w piersiach tchu. Łódź, nie sterowana, kołysała się na

wodzie to tu, to tam. Wiosła, przytwierdzone do burtów, drgały bezsilnie...

ROZDZIAŁ 4 Nazajutrz Ewa ocknęła się ze snu bardzo późno. Wbrew wczorajszemu oczekiwaniu spała

długo i twardo. Kładąc się do łóżka, sądziła, że zstąpi na — nią bezsenność Jaśniacowa.

Pamiętała jeszcze, że złożyła głowę na poduszce, drżąc na całym ciele i płacząc bez przerwy.

Tymczasem usnęła zaraz i bez przebudzenia leżała na tym samym boku niemal do południa.

Była spokojna, obojętna, zimna. Cieszyła się świadomością, że wczoraj przetrwała już

wszystko i że wszystko tam na jeziorze wypadło już z jej serca, jak potworna, jak ciężka ropa

z rany.

Och, wczoraj. Na jeziorze!

Siedziała teraz przed lustrem i przyglądała się sobie.

Z lekka, niepostrzeżenie dotykała myślami tej sprawy, że już jej nic nie łączy, nic nie łączy

z Łukaszem Niepołomskim. Nic a nic! Wspomnienie pewnej pieszczoty, której sama nauczyła

była Łukasza i którą sama wynalazła, szybko jak cios noża wbiło się w serce. Nic już nie

łączy... Tylko tego wspomnienia nic i nikt nie wydrze! Łukaszek teraz (w taki sam sposób)

całuje, pieści i posiada inną. Ta inna — to dla niego taka sama kobieta. Może brzydsza, a

może nawet piękniejsza... A każdy mężczyzna — toć taki sam Łukasz, tylko może

piękniejszy (na przykład — Szczerbie, na przykład — student Liwicki). Było, przeszło,

przeminęło. A teraz nie ma śladu. Gdyby zaś było się chowało, gdyby żyło?

Czyż nie lepiej, że jest gdzieś na polu nawozem albo że je psy rozwlekły po rowach z

kałem? Nie ma rzeczy złych na tym świecie...

Żeby to było wiedzieć dawniej — dumała z głową opartą na ręce — to po cóż było rzucać

Jaśniaszka. Już pewno zmarło mu się, biednemu, i leży sobie zapewne teraz gdzieś tam, na

cmentarzyku, otoczonym szarymi ściany w górach Korsyki. Wszystko jest przypadkowe —

ziewnęła — jakoweś przelotne i cudze. Wszystko jest bezład i zaduch cmentarny. O niczym

nic nie wiemy i wszystko ktoś robi za nas.

Znowu dreszcz przeszył serce, dreszcz niezwalczony. Wspomnienie owej pieszczoty i

pewnik, że już przenigdy! Nagle dusza straciła nad sobą władzę, stała się racą, która z ciała

wybuchła, wydarła się z jego więzów. Wężem strzelistym poszybowała w. wyżynę, rozprysła

się w pył i nicość...

Page 234: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

234

Na szczęście ktoś zastukał we drzwi. Schroniła się za kotarę niszy, która jej służyła za

sypialnię, i stamtąd zawołała niemal radośnie:

— Entrez!

Uchyliły się drzwi i z ostrożnością wszedł ów studencina wczorajszy. Rozejrzał się

uważnie po numerze i, aczkolwiek nikogo w nim nie zobaczył, na wszystkie cztery strony

pokazywał meblom,szafom, fotelom i firankom jakiś papier.

Ewa widziała tego człowieka w przedziale między połowami kotary. Domyśliła się, że on

tak demonstruje kopię aktu ślubnego. Wyciągnęła zza kotary rękę i kazała podać sobie papier.

Liwicki zbliżył się na paluszkach i wręczył jej dokument ozdobiony pieczęciami. Chciał,

kłaniając się i krygując, unieść cokolwiek kotary, ale skarcony surowo, cofnął się i pokornie

zasiadł w foteliku przy drzwiach w grzecznej pozie petenta. Ewa przytuliła się na sofie i

czytała uważnie ową kopię aktu. Nie było żadnej wątpliwości: odwróciła się ostatnia karta.

Zmięła ów arkusz i rzuciła go do pudełka z drobiazgami. Rozparła się później w krześle i

zarzuciwszy ręce pod głowę patrzyła przed siebie. Ujrzała teraz, jakby po raz pierwszy, tę

niszę i pokój sąsiedni. Spostrzegła, że tu i tam posadzka Wysłana jest grubym suknem miłego

koloru. U okien firanki z pąsowego aksamitu, które można przesuwać na grubym metalowym

walcu. Szerokie łóżko żelazne ze srebrzonymi gałkami, marmurowa umywalnia, sztych z

reprodukcją obrazu Corregia w szerokich ramach.

Jak czysto! Przez jasne szyby widać jezioro, spoczywające w leciuchnej, złotawej mgle.

Nieruchome. Smugi w nim i pola jakoweś o barwie lodu. W jednym miejscu lśni słońce jak

rozpryśnięta gwiazda. Dalekie łańcuchy gór za Lemanem, płaskowzgórze zasypane śniegiem.

Smuga lasu pnie się w góry skaliste, jak strzęp odzieży tytana. A tam góry stają się małowiele

wyraźniejsze od obłoków. Białe, śnieżyście białe smugi chmur otaczają pasem ów kraj. W

pewnej chwili te smugi poruszyły się, popłynęły...

Ewa została wobec odsłoniętych gór bez jakiegokolwiek uczucia, w pustce zupełnej.

Uczucie głuchego żalu do nieruchomego jeziora utonęło w dziwnym huku pod czaszką.

— Uwolnił mię od siebie... — wyszeptała cicho, żeby przypadkiem nie usłyszał tamten,

siedzący przy drzwiach.

— Uwolnił mię — powtórzyła raz jeszcze.

Wstała ze swego miejsca i bezwiednie podeszła do lustra, wprawionego we drzwi szafy.

Spojrzała w siebie z nienawiścią; zmierzyła się oczami od stóp do głów i szepnęła

idiotycznie:

— Jestem zupełnie wolna.

W lustrze tym zobaczyła, że portiera się rozsuwa i że Liwicki stanął w jej sypialni.

Widziała jego surową, pobladłą twarz i zmrużone oczy. Oczy te były zmrużone od

rzeczywistego męstwa. Był szczególnie silny, naiwnie dziki, rozkazujący, gotowy do skoku w

przebiegłym zaczajeniu się u portiery. Milczała patrząc, jak tam stał na tle czerwonej zasłony.

Page 235: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

235

Widząc jego nienasycone spojrzenie i jego ręce szpony, wsunięte w kieszenie, uczuła od

jednego zamachu doli, że musi — albo oddać się natychmiast temu człowiekowi, albo

natychmiast umrzeć. Trzeciego wyjścia nie było.

—Jestem przecież wolna... — szepnęła z czarownym, bezbrzeżnie niewinnym

uśmieszkiem, rozciągając kokardy, na które zapinał się przód jej szlafroka.

Na poły obnażona, z uśmiechem zwróciła się do niego i wyciągnęła ramiona. Porwał ją z

pomrukiem i zamknął w swych barach. Nie wiedziała, kiedy i jak uniósł ją niby piórko i

rzucił na posłanie łoża.

ROZDZIAŁ 5

Szła już długo, bardzo długo, a jednak nie czuła najlżejszego znużenia. Przeciwnie, była

coraz bardziej podniecona. Coraz pełniej oddychała. Gotowa była iść tak bez końca, pomimo

upału i kurzu. Ta lewa aleja dla pieszych Avenue du Bois-de-Boulogne wciągnęła ją w siebie

i wabiła dalej, wciąż dalej.

Na końcu drogi snuły się przed oczyma jakoweś drzewa okryte przedziwnym kolorem —

zarazem różem i błękitem. W uszach huczał nieustający grzmot karet, otwartych i

zamkniętych powozów, powozików, dogcartów i fiakrów, zdążających na pola wyścigowe w

Longchamps. W oczach snuł się wielki świat.

Tysiące kapeluszów damskich, strojów motylich, doskonałych sukien męskich, pyszne

konie, olśniewające pojazdy, służba w bogatej liberii. To życie spokojnie huczne, bryzgające

bogactwem w sposób tak objęty przepisami, że niemal skromny, życie pełne burzy, mieniące

się mnóstwem barw, nęciło i oślepiało. Olbrzymi, ruchomy wąż barw i połysków, widzialny z

daleka, urzekał. Ewa marzyła, patrząc nań. Chwilami porywała ją pasja nieprzeparta, żeby się

dostać w ten szereg powozów i zająć swe miejsce.

Upajająca siła piękności, wykwitu kultury, przepychu sprawiała rozkosz, zasłaniającą

wszystko. Jakże teraz śmiała się ze siebie, siedzącej w płatniczej budce cukierni w

Warszawie. Śmiała się dobrodusznie a nienasycenie. Na pół świadomie rozkrzewiała w sobie

radosne i porywające uniesienie na widok blasku, połysku i barw.

Przybyła była do Paryża tej samej nocy, po dokonaniu „zemsty" nad Łukaszem. Sprawiło

jej tajną, głuchą i złowieszczą radość zimne pożegnanie ze studentem, kiedy najbezwzględniej

został zachwycony. Mówiła sobie: — Niech no troszeczkę potęskni — i to bez skutku...

Niech się dowie, jak to się tęskni. Jak się to w ciemne noce szuka koło siebie konającymi z

rozpaczy rękoma. Młody jest — to mu się przyda.

Przybywszy do Paryża (nie wiedzieć po co) chciała zagłuszeń, zamurowań owej „zemsty"

nadlemańskięj. Czasami wybuchała w niej istna padlina wstydu. Nagle przychodziła rozpacz.

Przychodziła nie wiadomo kiedy, jak ów Złodziej z Apokalipsy, o którym „nikt nie wie,

której godziny przychodzi".

Page 236: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

236

Wówczas zrywała się z miejsca i uciekała przed sobą — w kraj, w przestrzeń, w miasto.

Chodziła i jeździła po najrozmaitszych norach, kabaretach, teatrach, cyrkach, zaułkowych

budach. Błąkała się późnymi wieczorami w szumnych ulicach. Czuła w sobie jamę po

wyrwaniu duszy. Było jej brak nadziei, jakby brak płuca. Tak długo żyła samą tylko nadzieją!

Wszystko, co z nią było w Warszawie, w Nicei, na Korsyce, to była przecie tylko jakowaś

doczesność. Główną sprawą życia, jego zasadą, było czekanie na Łukasza i marzenie o

spowiedzi u jego kolan z dokonanych uczynków. Bo on przecie wygnał kapłanów i sam jeden

został dla niej kapłanem. A teraz wszystkie owe wyniosłe męczarnie zagasły jak ogień zalany

wodą „zemsty" nadlemańskięj.

W pustce po wyrwaniu duszy została jakoby para brudna i czarna. Ta para zwijała się w

mętne kształty, a one przybierały postacie coraz nowych zagłuszeń, dziwacznych pomysłów i

wciąż nowych poszukiwań zapomnienia. Jakieś bezprzedmiotowe nienawiści, odrazy, awersje

budziły się w piersiach jak Gorgony.

Chodziła i jeździła po tym obcym mieście szukając rozrywek, niezwykłych widoków,

rzeczy nowych, uderzających, fenomenalnych. Wszystko jej nie zadawamiało, choć wszystko

było nowe i dziwne. Czasami jakiś szczegół najbardziej pospolity, ale dla niej nowy, budził

całe światy pożądań.

Pojechać do Ameryki, wstąpić na medycynę w Lozannie, zostać szarytką, rzucić się w wir

polityki i społecznictwa, pozować jako modelka Rodinowi, a nade wszystko żyć jakimś

życiem ogromnym, huczącym, pełnym hałasu, rozgłosu i awantur. Wypadków nowych,

nowych, wciąż nowych.

Teraz, gdy tak samotnie szła chodnikiem alei, ta natężona energia poczynała budzić się

znowu. Przyszedł pomysł, żeby kupić sobie konia, świetną amazonkę i codziennie o tej samej

godzinie jeździć po tamtej stronie Avenue. Marzenia runęły w tę stronę. Zatonęła w myślach,

gdzie to i jak kupić takiego konia. Obliczała w myśli, ile też to mogłoby kosztować. Tysiąc,

dwa tysiące franków?... Koń musi być kary,dzikus. Amazonka. Kapelusz dziwnego kroju,

zupełnie, co do joty, jak na owej miniaturze „księżniczki" Vaughan. Właśnie taki! Otoczy go

wualką pąsową (właśnie taką i tak związaną!). Każe kapelusz specjalnie takiego kształtu robić

ad hoc u Reboux. Była tam już przecie! Widziała tłum pracownic. Blask elektrycznych lamp,

olbrzymie, długie stoły. Schylone nad stołami twarze. Kwiaty, kwiaty sztuczne, miliony

kwiatów! Od godziny ósmej rano do dziesiątej wieczorem wciąż w palcach kwiaty sztuczne,

kwiaty, kwiaty. Przypatrywała się twarzom „tych dziewczyn" i uśmiechała się jadowitym

uśmieszkiem przy wyborze kapelusza.

Patrzyła z satysfakcją, wywróconą na nice, na niewysłowioną, nieprzebraną, obfitą jak

żywioł uprzejmość ładnej panny od przymierzania. Teraz pójdzie tam znowu, wezwie

najgłówniejszego kierownika — och, zawoła tego psa! — i obstaluje sobie kapelusz-

cylinderek zupełnie nieznanego kształtu. Każe tak go właśnie nazwać: „Vaughan". Jeżeli nie

zechcą robić, to przerzuca swą „klientelę" do Virota albo Loysa. Muszą, gałgany, wykonać!

Gdzie trzymać konia? W jakichś remizach w Longchamps czy w Auteuil? To daleko. Ale

postanowiła tam jechać i czynić pierwsze kroki. „Oszukają. Och, oszukają na pewno — ale o

Page 237: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

237

to mniejsza. Przecież to pozna, czy koń jest piękny i silny. Na tyle ma rozumu. Zresztą w

każdej chwili, gdy się znudzi, sprzeda go byle komu i za byle co."

Poszła szybciej w kierunku lasu. Na zagięciu alei, wśród największego tłoku powozów,

karet i pojazdów wszelkiego rodzaju, rzuciwszy okiem w tłum ujrzała wlepione w siebie

oczy. Wydała cichy okrzyk i na chwilę kroki wstrzymała.

— Szczerbie.

Siedział w otwartej karecie na przedniej ławce, tyłem do furmana, a naprzeciwko jakichś

wiekowych a strojnych dam.

Rozmawiał z nimi wesoło i żywo, jednocześnie zatapiając oczy w Ewę. W pewnej chwili

ukłonił się jej nisko i grzecznie.

Kareta posuwała się tak wolno w łańcuchu powozów, że Ewa mogła ją wyprzedzać.

Czyniła to skwapliwie, żeby nie czuć na sobie wzroku Szczerbica. Czuła, że się rumieni i

zdradza z tym, co było nad Lemanem. Ale już w owej chwili wiedziała także, że teraz stała

się nowa rzecz w jej życiu. Doznała wrażenia, że teraz dopiero przypomniało jej się istnienie

tego Szczerbica.

„Ach, prawda! Toż jest jeszcze na świecie Szczerbie. Miły komtuś... Jak to łamał rączki

białe w Nicei, jak łkał, gdym wybiegła z rozmównicy..."

Przyśpieszyła kroku i znowu poczuła, że jest czerwona.

„Ożeń się ze mną. Inaczej — nie! — szepnęła przez zaciśnięte zęby. — Pieniądze mi

wpychał w ręce, a później: — »Zostań u mnie, mieszkam tutaj na górze...«

Kareta posunęła się szybciej i oczy Szczerbica znowu się rzuciły na Ewę. Czuła je na sobie

znieruchomiałe i zastygłe.

Nie patrzyła w tę stronę. Szła ze źrenicami utkwionymi w dal, z twarzą surową. Ale już

wówczas czuła konieczność rozmowy z nim. Zdziwiła się, że może być surową względem

niego, względem Szczerbica. Jak to? Względem Szczerbica?

Dlaczegóż to być surową? Dlaczego? Jaki powód?

Wszakże już nie ma powodu surowości. Już nie ma powodu! Już Łukasz przestał istnieć i

dusza jej, Łukaszowi zaprzedana, przestała istnieć.

Nagłe uderzenie boleści — jakby odwet za wszystko, co uczyniła — przebiło jej serce. Nie

czuła, że idzie, nie wiedziała, że żyje.. Stawiała kroki machinalnie...

Wtem — powiew przyjemności... Poczucie, że w tej chwili musi być śliczna... Idzie

cudownie. Coś tygrysiego w sposobie stawiania kroków. Gibkość radosna. Szczerbie,

ujrzawszy ją, musiał mieć wrażenie cudu. Prosty przypadek ujrzenia jej na ulicy — wiedziała

to — był dlań nadzmysłowym zjawiskiem, wizją oszałamiającą. Jakoby dawne wspomnienie

przesunęła się myśl, że Szczerbie to jedyna istota zrośnięta z jej nadziejami, że on jedyny w

Page 238: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

238

tym ogromnym mrowisku ludzkim zna jej imię i dolę. Podniosła oczy w jego stronę i

uśmiechnęła się cichym, jasnym, pożądliwym uśmieszkiem. Stała się w owej minucie

nieuchwytnie i niewysłowienie a bezmiernie piękną. Chwilą uroku, dziwności, porywu. Coś

obcego przesunęło się i porwało ku sobie ciekawość.

On widział jej uśmiech, nie zmienił jednak swej pozy ani nie przerwał rozmowy z

wykwintnymi pudłami w karecie. Ewa postanowiła wrócić — ale wnet zlękła się, że go straci

z oczu i już nie odszuka w tym ogromnym Paryżu. Uczuła, że musiałaby go szukać, a nie

znajdując, mogłaby popaść w koleje tęsknoty, wypalone głęboko w duszy. Szukać nerwowo,

budzić się z nagła w nocy i, jak rozkoszy, czekać świtu... Żadnych już tęsknot! Któż zasługuje

na tęsknotę? Czy warto tęsknić? Dosyć Się już natęskniła i z tak doskonałym skutkiem, że

teraz — basta na zawsze!

„Więc co? — myślała. — Czekać, aż raczy wyleźć jaśnie wielmożnymi krokami z tego

powozu? Nie może pewno wyleźć, bo to muszą być wysoce arystokratyczne pudła. Bogate

ciocie — co? Nie może kompromitować się dla jakiejś tam, samotnie drepcącej do lasku. To

siedź, gapo! Wiele sobie robię z twojego towarzystwa!"

Uśmiechnęła się do siebie złym uśmiechem, który teraz coraz częściej gościł na jej twarzy,

i myślała na wpół posępnie, na wpół z diabelstwem.

„Ten Szczerbic to jest moja ostatnia pamiątka po Łukaszu... Tak — tak! Warto by z nim

poflirtować. Komtuś! Właśnie poflirtować! Przyjemny musi być flirt z tymi, którzy się w nas

niegdyś durzyli, a których teraz spotykamy na nowo. Tak już wszystko znajome, nie trzeba

zachodów, poznawań, miłych kłamań przedwstępnych, krążeń i wybiegów..."

Pojazd ze Szczerbicem gdzieś się oddalił i znikł z oczu, Ewa nieprzyjemnie zlękła się, gdy

spostrzegła, że skamieniałe oczy już na nią nie patrzą. Szła ociężale w chwilowym a bardzo

głębokim rozczarowaniu. Była już w lasku i widziała stawy błyszczące w oddali. Miała

zamiar wrócić raptownie i unieść ze sobą rozczarowanie, zamknąć je w ściśniętym sercu. Na

przekór wszystkiemu postanowiła wrócić do poprzedniej myśli o karym koniu. Widziała go

przed oczyma wysiłkiem woli, czuła odór potu, gdy będzie pod nią rwał się i skakał.

Każe sobie zrobić perski munsztuk i będzie panowała nad tym zwierzęciem. Do wysokich

bucików każe przyprawić małe, ale nadzwyczaj rżnące ostrogi. Będzie się ogier miał z

pyszna!.

— Witam panią! — zabrzmiał tuż obok, zza ramienia, głos Szczerbica.

— Witam pana — odrzekła chłodno.

Teraz nie uczynił na niej żadnego wrażenia. Byłaby nawet zdolna przysiąc, że jest nierada z

jego „przyczepki".

— Pani tu sama?

— Jak pan widzi. Spostrzegłam pana jadącego w powozie. Teraz zjawił się pan skądś z

boku czy z tyłu. Którędy pan?...

Page 239: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

239

— Wyprawiłem te szanowne zwaliska, z którymi, jak pani widziała, jechałem.

— Ażeby nie spostrzegły, jak pan będzie lekkomyślnie rozmawiał... wprost na chodniku...

— Są to moje kuzyny. Pani się dziwi temu, że nie chciałbym, aby wiedziano o naszej

znajomości. Byłoby to dla pani poniżające, gdybym musiał tłumaczyć... Bo przecie pani nie

znają! Są pewne zwyczaje, których przełamać...

— Rozumiem. Panie, czy pan nie wie przypadkiem, gdzie tu można by kupić konia pod

wierzch, ale siarczystego, dzikusa. Żeby to, wie pan, rżał, kopał doły kopytem, żeby był

pyszny, z grzywą wzburzoną, rozbestwiony, z pianą u pyska, Musi być kary, kary jak noc, z

aksamitną sierścią, z małym łebkiem. Oczy ma mieć koniecznie krwawe!...

— To dla pani taki potwór? — spytał Szczerbic ciekawie. — Oczywiście.

— Ależ gotów jestem wyszukać!

— Nie prosiłam o wyszukiwanie. Prosiłam tylko o wskazówkę, dokąd się zwrócić.

— Czyż pani da sobie radę z załatwieniem takiej sprawy? Przyszłę pani człowieka, który

wszystko...

— Zastrzegam, że dziękują nawet za radę, jeżeli pan chce mi wyświadczać usługi. Nie

potrzeba mi wcale „człowieka". Człowieka!

— Ależ!

— Nie mówmy już o tym. Pan długo jeszcze zostanie w tym Paryżu?

— Nie wiem. Zdaje mi się, że wyjadę. A pani, jeśli wolno zapytać?

— Zdaje mi się, że ja tu zostanę na stałe — tu lub gdzieś we Francji. A może w Lozannie...

Jeszcze nie zdecydowałam.

— Doprawdy? A do Warszawy... już nie?

— Nie.

Szczerbie milczał przez czas dość długi. Nareszcie z wahaniem się zapytał:

— Przepraszam bardzo za natarczywość, ale tak chciałbym wiedzieć...

— Co takiego?

— Wszak spotkała już pani pana Niepołomskiego? — Nie.

— Dotąd nie? To dziwne.

— Rzeczywiście dziwne.

— Dziwne dlatego, że był tu u mnie w Paryżu niejaki pan Horst...

Page 240: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

240

— Horst? — zawołała w popłochu.

— Horst. Jeden z tych wielkich fabrykantów, bogaczów. Spotykałem ich dawniej w

towarzystwie. Teraz koło tego właśnie jakoś jest dziwne kuso i cienko. Zdziwiłem się, gdy

mnie zaszczycił swymi odwiedzinami, bo nigdy go nie estymowałem, a tu tym bardziej, gdzie

żyję na uboczu, w zupełnej ciszy...

— Cóż on mówił?

— Właśnie bardzo wiele mówił o pani.

— mnie?

— Dopiero od niego dowiedziałem się, że to pani dobry znajomy. Rozpowiedział mi

przede wszystkim, że Niepołomski był w Warszawie...

— Kiedy Niepołomski był w Warszawie?

— Zaraz po naszym wyjeździe, w marcu.

— Po naszym wyjeździe, w marcu... — powtórzyła cichym, struchlałym, jak gdyby

rozsiekanym głosem.

— Był u rodziców pani. Wtedy widział się z nim ów Horst i, niech sobie pani wyobrazi

mój gniew, nagadał Niepołomskiemu, że pani wyjechała no... ze mną jako... Pojmuje pani, co

ten człowiek...

— Pojmuję.

— Wówczas Niepołomski, podobno, wpadł w straszną pasję, rzucił się na niego. Zrobiła

się burda. Zaraz następnego dnia Niepołomski znikł z Warszawy i już go tam więcej nie

widziano.

— Ach, więc... to... tak... — suchy szloch-śmiech. — I już go więcej nie widziano...

— Ów pan Horst wybrał się wówczas do Paryża — mówił Szczerbie z szyderstwem —

ażeby się osobiście i naocznie przekonać, czy prawdę powiedział Niepołomskiemu. Śledził

mię, widać, długo, aż wreszcie strapiony przyszedł z zapytaniem o panią. Twierdził, że działa

w imieniu rodziców. Nie umiałem mu nic powiedzieć, odkąd pani zniknęła mi z oczu w

Nicei, a plotek nie powtórzyłem.

Ewa szła teraz w zamyśleniu. Głowa jej była podniesiona, niemal zadarta do góry. Oślepłe

oczy z dołu patrzyły na szczyty drzew. Usta się uśmiechały cudacko. Zachichotała głośno,

obrzydliwie i tak niemiło, że Szczerbie aż się nieco odsunął.

— Wracając do konia... — paplała pośpiesznie — pan mi pomoże! Przyszłe pan takiego

draba, który wskaże, gdzie to należy pójść...

— A dokąd mam przysłać?

Page 241: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

241

— Dokąd? Hm! Place de la Nation 12. Trzecie piętro. A więc Łukasz Niepołomski był na

naszym trzecim piętrze, w mieszkaniu, w Warszawie?

— Tak mówił Horst.

— A Horst gdzie jest teraz?

— Wrócił już zapewne do Warszawy.

— Pan to na pewne słyszał, że Niepołomski był w Warszawie, u nas w mieszkaniu?

— Tak, pani, słyszałem — cicho rzekł Szczerbic.

— Niepołomski był w naszym mieszkaniu w Warszawie i tam mu Horst powiedział, że ja

zostałam pańską kochanką i że z panem puściłam się za granicę. No tak. To wszystko jest w

porządku.

Poczęła cicho nucić:

Czarowna, cicha noc majowa

Przepojona wonią bzu...

Szczerbie mówił zająkliwie głosem głębokim i współczującym:

— Niech się pani uspokoi!...

— A pan... na przykład... pan mógłby na to przysiąc, ale przed Bogiem, przed Panem

naszym Jezusem Chrystusem, że Niepołomski był w Warszawie, i to teraz, na wiosnę,

kiedyśmy wyjechali — że Niepołomski był w naszym mieszkaniu i słyszał od Horsta, że ja

zostałam pańską kochanką i razem z panem wyjechałam za granicę?

— Mogę na to przysiąc przed Bogiem, że powiedziałem pani szczerą prawdą, jakem ją

słyszał, żem powiedział tak wszystko, jakem od tego Horsta słyszał. Niepołomski był w

Warszawie, kiedy my stamtąd wyjechaliśmy. Horst mu powiedział, że pani wyjechała ze mną.

Wówczas on znikł i już go tam więcej nie widziano.

— No! jak tak, to wszystko jest w porządku. O to przecie tylko chodzi. Czegóż się tu

kłócić, spierać?

— Niech pani tak nie mówi!

— Ja nic. Jestem zupełnie, zupełnie spokojna. Bo przecież tutaj, prawda, panie? żadnego

piśmiennego dowodu na to, co pan powiedział, być nie może. Jakiś tu może być dowód na

piśmie. Skądby tu wziąć taki dowód! Skąd wziąć, o Boże! Prawda, panie?

— O czym pani mówi?

— Mówię o tym, że i tak wszystko jest w porządku. O to tylko chodzi, czy rzeczywiście

tak było. Bo skoro tak było, to o cóż się kłócić, spierać?

Page 242: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

242

— Czy pani wróci teraz do siebie?

— Ja? A tak, oczywiście.

— Może bym mógł odwieźć panią do domu? Pani tak pobladła...

— Nie, nie, nie! Och, nie! Teraz nie chcę być w domu, w pokoju, w mieszkaniu! Teraz za

nic, za nic nie chcę być w mieszkaniu! Troszeczkę się przejdę. Tak tu przyjemnie... Tyle mi

pan naopowiadał! Ten Horst poczciwina... On tam mieszka u nas. I pan taki poczciwy! Widzi

pan, przypomniałam sobie swój własny pokoik, tam u nas... Mój ojciec jest bardzo stary.

Bezsilny, rozdeptany, stary człowiek. Tacy ludzie jak mój ojciec... Nietzsche mówi, że są

tacy, którzy istnieją tylko gwoli służbie i pożytkowi ogólnemu i tylko po to istnieć powinni...

Mój ojciec... I dopiero ten Niepołomski tam przyjechał! Nareszcie przyjechał. A tu mnie nie

ma! I wtedy ten Horst poczciwina...

— Żałuję, żem to wszystko pani powtórzył...

— Och, nie! Wyświadczył mi pan wielką, wielką łaskę. Bo widzi pan, teraz się wykryła

najważniejsza tajemnica. Teraz przynajmniej wiadomo, że Łukasz Niepołomski jest w

porządku. Przynajmniej on jest w porządku! A o to tylko chodzi. Widzi pan: on zawsze był,

jest i będzie w porządku!

Oczy jej zabłysły straszliwie, gdy szepnęła:

— Tylko ja jestem niezupełnie w porządku. Cha-cha!

W bliskości, a na uboczu od szlaku powozów była ławka między wielkimi drzewami. Tam

usiedli. Ewa końcem parasolki rysowała na piasku jakieś ogromne znaki. Pisząc je pochylała

się całym ciałem.

— Zdawało mi się przed chwilą — rzekła w zamyśleniu, a jakoś bardzo poważnie — że

jesteśmy w Łazienkach. Tak niedawno!

— Pani jeszcze pamięta to zdarzenie?

— Pamiętam. Ja mam dobrą pamięć. Właśnie przyszło mi na myśl jedno pytanie. Ale to

zresztą...

— Co, co?

— Na to nie można po prostu dać odpowiedzi.

— Ja dam odpowiedź na każde pani pytanie!

— Nie, na to dać nie można.

— Niech pani spróbuje!

— Chciałabym dowiedzieć się bardzo prostej rzeczy: czy pan wcale nie wiedział o. tym,

że... dajmy na to... Ale to darmo pytać...

Page 243: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

243

— Dlaczegóż... darmo pytać!

Uśmiech zapamiętały i drapieżny na jej ustach przemknął.

— Bo ja i tak panu nie uwierzę...

— Ale o co chodzi? Proszę!

— Czy pan wcale nie wiedział, że Łukasz Niepołomski ma przyjechać do Warszawy zaraz

wówczas, w lutym, w marcu? Czy pan tego nie wiedział, gdy pan ze mną dobrotliwie

rozmawiał w Łazienkach?

— Czy ja tego... Nie, nie wiedziałem! Daję na to moje nieskalane słowo honoru.

— A drugie pytanie...

— Odpowiedzi mojej również pani nie uwierzy.

— No, cóż tam... ja... Drugie pytanie: czy pan wówczas miał zamiar... Ech, co to zresztą

warto! Minęło!

— Proszę na wszystko!

— Czy pan miał zamiar już wówczas powiedzieć mi to, co w Nicei? Zresztą — nie chcę

już słyszeć odpowiedzi!

— Dlaczego pani taka rozdrażniona?

— Nie jestem rozdrażniona! A może zresztą i jestem. Jeżeli jestem, to przecie tym lepiej.

— Dla pani gorzej.

— Ale dla was lepiej.

— Dla was, to znaczy... nie wiem... Dla kogo lepiej?

— Dla was, dla paniczów, panów, panków.

— Jakoś to dla mnie zbyt tajemnicze. Nic nie rozumiem.

— Ech, rozumie pan! Tylko wewnętrznym rozumem, diabełstwem rozumu. Wie pan, że

Niepołomski ożenił się drugi raz?

— Niepołomski..: drugi raz! Co pani mówi!

— Tak, tak — i to bardzo dobrze, bardzo bogato. Uzyskał rozwód i ożenił się w Genewie.

Bardzo dobry zrobił wybór, bardzo. To człowiek z głową. Teraz pojechał ze swą nową,

można by powiedzieć, trzecią żoną na Ocean Indyjski, do Australii, na wyspy Borneo,

Celebes, Jawa. Będzie prowadził studia naukowe. Pan wie, gdzie są właściwie wyspy Iles des

Pins?

— Co prawda — to nie wiem...

Page 244: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

244

— Niepołomski będzie na pewno na owych wyspach. Panują tam bowiem

najdziwaczniejsze obyczaje, które wniwecz obracają nasze pojęcia towarzyskie. Na

mieszkankach tych wysp będzie się mógł naocznie przekonać, czym jest moralność. A pan

wie, czym jest moralność?

— Nie wiem. Ale teraz rozumiem rozdrażnienie pani.

— Moralność, widzi pan, jest to wynalazek, rodzaj postanowienia obowiązującego

wszystkich, rodzaj uchwały gminnej, czasowo przestrzeganej z gminnym pietyzmem.

— To wszystko być może. Ale po cóż mamy o tym myśleć i takimi sprawami się trapić...

— Ja się też nie trapię niczym. Niczym!

— Gdybyż to tak było w istocie! Nie należy się trapić. Należy brać życie z jego strony

świetlanej, słonecznej, jasnej. „Żyj — naśpisz się do syta w trumnie" — mówi mój ojciec.

Cała mądrość życia, nie wiem jak tam dla kogo, ale dla mnie zawiera się w tej angielskiej

piosence:

To-morrow the sun may

Be shining, although it is cloudy to-day...

— Nie rozumiem nie tylko mądrości, ale nawet jednego słowa.

— Jutro może nam słońce zaświecić... — mówił Szczerbic cicho, głosem, który się ledwie

z jego ust wymykał. Tchu brakło,

Ewa spojrzała na niego z ukosa i spostrzegła wzruszenie. Sprawiło jej to satysfakcję.

Uśmiechnęła się ohydnie. Śmiertelna nienawiść, jak zbrodniarz skradający się ku ofierze,

chyłkiem prześlizgnęła się po jej twarzy. On znowu jął powtarzać swe angielskie przysłowie z

pewnym upojeniem.

— Chodźmy stąd! — rzekła wstając porywczo z miejsca i idąc naprzód w głąb pustej,

bocznej uliczki.

Szczerbic szedł obok w milczeniu. Gdy byli w głębi drzew i naokoło nie było widać

nikogo, nieśmiało, trwożnie, prawie z rozpaczą usiłował pochwycić jej rękę. Wyrwała tę rękę

natychmiast i zwróciła na niego piekielne, iście czartowskie oczy.

— Jeżeli pan ośmieli się... raz jeszcze!

Patrzyła mu prosto w oczy zezem odpychającym. Szczególniejsza przyjemność,

rozrastająca się do rozmiarów radości, szerzyła się w niej, gdy widziała, jak jego gładkie,

starannie wygolone, a w owej chwili pąsowe policzki drgają od ściskania szczęk, drgają

boleśnie i wściekle, drgają raz wraz. Szukała w głowie sposobu, jakby postąpić, żeby te

szczęki zaciskały się coraz szybciej i coraz szczelniej... Poszła znowu naprzód, jakby wcale

nie wiedziała o tym, że on obok, nieco z tyłu idzie. Gdy zaczął mówić, zatrzymała się i

zwróciła na niego bezlitosne oczy.

Page 245: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

245

— Cóż pani chce zrobić ze mną? Znowu odejść? Znowu gdzieś uciec?

— Zrobię, co zechcę.

— Nie, nie!

— Cóż pana to obchodzi, co ja ze sobą zrobię? — Jużem mówił... Jużem... tam w Nicei...

— Ach... na górę?! Cha-cha...

— Nie, nie! Tylko nie odchodź! Na samą myśl, że znowu znikniesz — szaleństwo! Teraz

cię zobaczyłem i pomyślałem, że to Bóg mi cię zesłał.

— O, tak, Bóg panu sprzyja w zamiarach.

— Myślałem, że pojechałaś do Paryża, więc się tu przywlokłem. Ten Horst powiedział mi,

że cię nie ma w Warszawie. Co chcesz, żebym zrobił? Powiedz! Niepołomski nikczemnie cię

zdradził... Słuchaj... ożeni się z inną...

— Przede wszystkim — ja nie jestem wcale dla pana jakaś ty...

— Jesteś dla mnie! Nie będę mówił inaczej... No, w tej chwili... Powiedz, co mam zrobić,

żebyś mię nie opuściła. Zażądaj, czego tylko chcesz.

— Jestem wolna. Staraj się pan o moją rękę. Kto wie? Szczerbic zachłysnął się.

— No — i jakże? — nastawała.

— Dobrze, dobrze, doskonale! Ale jedno pytanie...

— Tysiąc pytań!

— Czy mogłabyś pokochać mię tak jak Niepołomskiego? Odpowiedz! Mówisz zawsze

prawdę, więc odpowiedz!

— Tego nie wiem.

— Tak, nie możesz powiedzieć, że mię pokochasz. Chciałabyś sprzedać mi się za

najwyższą cenę. Dobrze — ja kupuję. Ale oddaj mi swoją miłość. Przysięgnij, że o nim

zapomnisz.

— Nie zapomnę o nim nigdy, nigdy, przenigdy! I niech pan już do mnie nie mówi, bo

pójdę!... Jeżeli pan ma zamiar jeszcze o tym...

— Muszę o tym mówić! Nie zapomnę nigdy twoich oczu, gdy przyszedłem do owej nory

żydowskiej... tam w mieście, gdzieś mieszkała. Twoje oczy wówczas! Oczy patrzące z nieba.

Oczy zabite. Taka miłość, jak twoja wtedy, gdym wspomniał o Niepo łomskim

— Niech pan już przestanie...

— Pomyśl, czy nie lepiej...

Page 246: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

246

— Cóż takiego?

— Jeżelibyś została moją żoną... Trzeba by przełamywać milion trudności... A gdybyś nią

wreszcie została, to okazałoby się, że nie możemy żyć razem, bo ty kochasz

Niepołomskiego...

— No, więc rozejdźmy się teraz...

— Życie świata mojego jest to życie, którego nie znasz... — mówił cicho, — Nie mógłbym

żyć poza tym światem. Muszę żyć w kraju. Tam mam ojca, który włada majątkiem całej

naszej rodziny, więc i moim. Mogę żyć, jak chcę, i robić, co chcę, ale dopóki jestem

nieżonaty, dopóki jestem cząstką rodziny. Ożenić się bez woli ojca nie mogę. Wydziedziczy

mię albo ograniczy do minimum moją schedę. A pomyśl, czy mógłby się zgodzić na moje

małżeństwo z tobą. Powiedz bez gniewu.

— Wygląda to tak, jakbym ja konkurowała o pana. Ja wcale o to nie stoję, żeby zostać

pańską żoną.

— Jakie mój ojciec piastuje ideały, to ci scharakteryzują aforyzmy, które umiem na

pamięć, bo je ciągle wygłasza i wypisuje w listach. Dobry to zresztą człowiek... „Chłop różni

się od bydlęcia tylko tym, że ma dwie nogi. „Tylko ludzie posiadający własność mogą czytać

książki". „Dbaj o siebie, mój synu, bo Bóg daleko, a złodziej blisko". „Je suis seigneur et je

serai seigneur, a co przeciwko temu knuje hołota, to mię nic a nic nie obchodzi"... I tak bez

końca.

— No — ale cóż to wszystko mnie obchodzić może? Niech pan słucha papy, a całość sama

się złoży.

— Chcę powiedzieć, że ludzie stworzeni są do szczęścia. Wszyscy ludzie — więc ją i pani.

— Szczęście można znaleźć tylko w związku wolnym. Kocham cię, więc jestem twoją.

Kocham cię, więc jestem twoim. Przypomnij sobie tylko, co w twoim życiu sprawiło

pragnienie małżeństwa. Łukasz został złodziejem, a ty zabiłaś dziecko. Jakże byliście słabi!

Nie śmieliście rzucić światu rękawicy. „Należy raczej zdruzgotać małżeństwo, niż dać się

jemu zdruzgotać"...

— Ach, jaki pan jesteś wymowny! I cytaty z filozofów... Każdy z was, kiedy chodzi o

przekonanie kobiety, ma w głowie i ustach szeregi cytat. A ja panu powiem, że właśnie mam

odrazę do filozofów i poetów. Natomiast w złości swej zacytuję panu doskonały aforyzm

pańskiego papy: „Bóg daleko, a złodziej blisko".

— Ja się na panią o to nie gniewam, choć to takie niegrzeczne i ordynarne.

— Niech mię pan nie oszczędza! Jestem zła, bardzo zła, smutna, nudna. Świat i życie

wydają mi się jako objawy tylko złego. Wszystko jest podłe. Podłymi i wstrętnymi są

wszystkie nasze uczucia, żądze, cele, ideały...

— Czy te drzewa, co już tyle przeżyły i tyle czasu tu stoją — także są podłe i wstrętne?

Drzewa żyją wraz z człowiekiem. Są one podobne do jedynej sztuki, do -muzyki. Budowle,

Page 247: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

247

obrazy, rzeźby, najcudniejsze objawy artyzmu żyją swym życiem własnym, być może życiem

tych, kto je z nicości utwo rzył. Tylko drzewa żyją życiem powszechnym, w którym i nasze

życie się mieści. Kiedy po latach witać się ze znajomymi drzewami, znajduje się w nich

zmiany niemal takie same jak w sobie. Wzruszenia nasze są w ich kształcie, zmianach i

szumie.

— Drzewa!... Przecie to już tyle razy było... Lato, zielone drzewa i trawniki. Ach, jakie

zielone! I będą zielone, gdy ja zgniję w dole. Żeby chociaż były dla odmiany niebieskie,

fioletowe, karmazynowe. Trzeba by chyba udawać zachwyt, czyli wpaść w snobizm, a jak

mówi Horst, w „kołtunizm", żeby coś w tym całym świecie odnaleźć. Niech zgaśnie i nie

wstaje słońce! Nie, panie! — Czuję się wolną od wszelkiej blagi, udanych uczuć, skłamanych

i umyślnie pozmienianych wrażeniek. Nie znoszę obłudy i podnoszenia uczuć, które nie

zasługują nawet na to, żeby ich nagość słowem okryć. Wie pan — Paryż mię już zmęczył.

— Wyjechać...

— Tak, trzeba będzie...

— Pani mi powie, dokąd.

Ewa milczała dość długo. Rzekła spokojnie, otrzepując z pyłu atłasowy rękaw sukni:

— Nie. — Dlaczego?

— Pan mi na nic niepotrzebny. I ja panu nie jestem potrzebna. To jest — wycedziła przez

zaciśnięte zęby — byłabym potrzebna, przydałabym się, ale ja nie myślę...

Szczerbic boleśnie westchnął.

— Widzi pan — prawiła z głębokim przeświadczeniem — wszystko oducza mię marzyć.

Chwilami zdaje mi się, że nigdy marzyć nie umiałam. Marzyć o przyszłości... Co to jest? Ja

marzyłam o przeszłości... Żyję jak pierwsze lepsze indywiduum ha dwu nogach, o których tak

stanowczo mówi ojciec pański. Trzeba by mi teraz jakiejś religii, która by mi powiedziała, jak

tu dalej wierzyć w cokolwiek, jak tu dalej żyć, kiedy się nie ma wiary w nic, a nade wszystko,

nade wszystko wiary w siebie. Cokolwiek tknąć w duszy własnej czy cudzej, to poza

zasłonami tylko codzienna żądza i pospolity apetyt...

— Skąd takie myśli?

— Kto ma takie myśli jak ja, ten nie powinien by już żyć. Mam nieraz wrażenie, że

względem ludzi czymś głęboko, głęboko zawiniłam i że należałoby ich prosić o przebaczenie.

Ale jak to zrobić, gdzie, kiedy? Opanowuje mię to szczególniej, gdy mgła, deszcz, wicher.

Wtulam się wówczas w pelerynę i siedzę, jak zawsze, bez żadnego zajęcia. Myśli lecą...

— To tam, na Place de la Nation?

— Tam. Ach nie, nie tam... Już nie mieszkam w tym miejscu. Wracajmy! Ja żartowałam.

Tu taka pustka, taka pustka obmierzła...

Page 248: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

248

ROZDZIAŁ 6 W mieszkaniu swym na Place de la Nation Ewa przepędziła lato. Kilkakroć w

najgorętszych tygodniach wyjeżdżała na wybrzeże bretońskie i rozbijała się w swych

wykwintnych toaletach. Wszędzie za nią włóczył się Szczerbic — z dala, z dala.

Rzadko z nim rozmawiała, a progu jej mieszkania nie przekroczył ani razu. W jesieni po

powrocie do Paryża bawiła się coraz wystawniej. Strwoniła już była w ciągu tego czasu około

dziesięciu tysięcy franków. Miała pełne kufry sukien, stosy pudeł z kapeluszami, szuflady

rękawiczek, najrozmaitsze kształty parasolek, walizy bielizny i fatałaszków modnisi. Ginęła

oczywiście w tym zbiorowisku elegantek, ale nie była zupełnie zapoznaną. Miała swój

światek wielbicieli, którzy tracili na próżno czas i mienie, żeby dotrzeć do jej zacisza. Nade

wszystko było dwu, którzy bardzo często, a niejednokrotnie z dnia na dzień, patrolowali w

narożnej cukierni Becka, oczekując na jej wyjście. Skoro się ukazała, wlekli się za nią

ordynarnie ulicami, dokądkolwiek szła. Jeżeli jechała omnibusem, jechali również. Gdy siadła

do fiakra, zawsze przynajmniej jeden z nich towarzyszył jej jak detektyw. Byli nad morzem,

dopóki tam była, i wrócili do Paryża, gdy tu przyjechała. Nie zwróciłoby to wszystko jej

specjalnej uwagi, gdyż była przyzwyczajona do lowelasów i ich manewrów, jak myśliwiec do

natury i obyczajów zwierza. Tymczasem twarz jednego z tych młodych panów uderzyła ją od

pierwszej chwili, gdy go spostrzegła, i niepokoiła ją już stale.

Nie mogła sobie żadną miarą przypomnieć, gdzie ona tego człowieka widziała, ale żywiła

w sobie bezwzględną pewność, że już raz doń przemawiała po polsku, i to w okolicznościach

straszliwych. Nie wiedziała wcale, o czym z nim mówiła, ale tkwiło w jej pamięci wrażenie

ohydne i groźne. Nieraz w nocy wynikały przed nią w ciemności oczy tego człowieka, oczy

drapieżne, okrutne, srogie i, co do siły spojrzenia — jedyne. Był to przystojny, prawie piękny

brunet, o cerze smagłej, śniadej, z leciutkim wąsikiem nad rubinowymi wargami. Ewa

przemierzała myślami wszystkie swoje dni i im bardziej wczuwała się we wrażenie rozmowy

z tym człowiekiem, tym trudniej było cokolwiek przypomnieć. Gubiła się i gmatwała w

domysłach i usiłowaniach. Doszła do jednego powzięcia, że to było w Polsce, na prowincji i

w najgorszych chwilach życia. Wspomnienie owo po prostu cuchło. Powiedziała sobie tedy,

że to musiała być jakaś brutalna zaczepka w okresie ciąży, w dobie nieprzytomności. Na tym

poprzestała, starając się (oczywiście na próżno) o tym nie myśleć.

Nie znała się w Paryżu z nikim. Uczęszczała po dawnemu do teatrów, na operę, do

kabaretów i teatrzyków na wszelkie widowiska i zabawy. Bardzo często była tym wszystkim

zmęczona, jak niegdyś ciężką pracą w biurze, u szwaczek albo w cukierni. Ale już nie mogła

przestać tak żyć. Musiała codziennie wyszukiwać sobie nowe zabawy, nowe podniety i za ich

pomocą zużywać dzień.

W odwieczerza dżdżyste i słotne, kiedy Paryż stawał się czarnorudy i oślizgły od ciekłego

błota, w godzinach, kiedy nie było. gdzie iść, tłukła się w ścianach swego mieszkania i „była

zamknięta w chillońskim lochu melancholii". Zjawiały się w głowie złe myśli i ziewała

wygasła próżnia wzruszeń minionych. Ażeby nie dać się chillońskiemu świństwu", układała

Page 249: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

249

plany nowego życia. Miała przed oczyma dwie zmory. Nie myślała o nich nigdy na serio,

gdyż o niczym nie myślała w taki sposób. Ale zmory stały u progu jej domu i każda myśl

twórcza wiedziała o nich, że stoją.

Pierwsza zmora — to była pewność, że Szczerbic wie o tym, co zrobiła z dzieckiem. Druga

zmora była ta, że wkrótce, a przynajmniej kiedyś, wyszastają się pieniądze. Nie mogła ich nie

rzucać, nie ciskać na prawo i na lewo, bo nie mogłaby wyżyć bez ciskania, ale drżała licząc,

wciąż licząc to, co zostało. Nieraz już snuło się w myśli marzenie, żeby szaleć coraz

bezmyślniej, bujniej, wspanialej, prędko wydać wszystko i dojść do tego krańca, który gdzieś

tam ukazywał się poza wszystkim. Nie wiedziała jednak, co to za kraniec... I na myśl o nim

— wzdrygnienie ohydne. Gardziła nim... Znowu skupowała suknie, mantyle, kapelusze,

buciki, Denf's głoves, najwyszukańsze pończochy, bieliznę, perfumy...

Poza dwiema zmorami stała u jej drzwi pewna konieczność, mglista, niejasna mgławica.

I oto pewnego dnia, kiedy przez okno wlewało się chmurne światło, mgławica nasunęła się

przed oczy. Ewa siedziała na niskim foteliku. Wysokie i szerokie okno sięgało do samej

posadzki, a wychodziło na wielki, żwirowany plac de la Nation. Z tej wyżyny widać było na

krańcach horyzontu mdłą linię lasu, skrawek pola. Ewa podparła głowę obiema rękami i

patrzyła w dal senną, mglistą, zadymioną. Nuciła lekką piosenkę...

Ciężkie powieki przymknęły się niepostrzeżenie i gdy usta jeszcze szemrały melodię, gdy

oczy jeszcze widziały daleki szlak, gdy uszy słyszały łoskot i zgiełk uliczny, dusza patrzyła w

krajobraz daleki, w rzeczywistość bardziej istotną niż wszystko, co działało na zmysły. Jakże

dziwnie uczuła się szczęśliwą! Och, tak... Mała, niziutka trawa... Traweczka jak mech...

Zmoczona wszystka wodą, obciążona nad miarę kroplami, które na wątłych piórkach leżą.

Kępką samotną ścielą się ubożuchne, białe, górskie kwiatki. Około sosnowych pniów leżą

brunatne place zeschniętych igieł. Na każdej gałązce i na każdej igle świeci się woda. Słońce

przenika w szczeliny między gałęziami i na mokre, blade trawy kładzie urok niewysłowiony.

Jakiż urok! Kształty znikome odziemków, krzywe linie gałęzi, liliowe cienie igieł... Z czarnej

ziemi wystają, tu i tam pniaki drzew dawno ściętych. Teraz je dopiero ujrzała... Rozmyte

przez niezliczone strumienie deszczu, pożarte przez zgniłą pleśń... Każdy z tych pniaków —

to chyba twarz... Lica straszliwe, przeklęte i odtrącone! Tylko dla nich to jasne słońce nie

świeci, deszcz żywotwórczy tylko ich jednych nie pielęgnuje. Wiatr dla nich — to

niszczyciel. Toteż łkanie tych pniaków nieme w samotni, głos, którego nikt nie dosłyszy!...

To Vizzavona...

Spod nikłej murawy wynurzają się okrągłe i podługowate kamienie, szare i cętkowane

barwiście jak skóra żmii. Młody świerczek wyrasta z wilgotnej ziemi. Cienki jak kwiat, jak

delikatne pióro. Jasna jego zieloność wyrywa się z czarnoleśnej masy, wyciąga ręce blade i

przezroczyste. Las zadumany, nieruchomy. Sinozielone mchy jak delikatna osędzielizna

stroją pnie. Odziemki drzew stają się w słońcu seledynowe...

Aż oto nad szczytami drzew, w niebiosach, objawiły się niewiarogodne kształty gór.

Jesienne, świeżo spadłe śniegi okryły je od podnóża do szczytów. Pierwszy to raz wyszły z

chmur czarnych, z mgieł gęstych, z deszczów ulewnych. Oczy witają się z nimi, jakby z

Page 250: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

250

obłoki wiosny, co spadły na zręby gór i rozsypały się na pochylniach przepaści — a wrócić

już po wtóre na skrzydła wiatrów niebieskich siły nie mają. Chłód. Niemal zimno. Taka

cisza... Potok samotny, potok wieczny wlecze po ostrych kamieniach swój szum, swój szum...

Ocknęła się. Podniosła głowę.

Odraza! Przed oczyma — bure, fałdziste obłoki, jak gdyby wymiona olbrzymie, obciążone

do pełnej miary, wlokły się ku wschodowi w dymach, tuż ponad dachami, raz wraz poganiane

przez wicher.

Wędrowcy posępni, idący w swą własną drogę. Spłacheć rudej roli, tak daleki, że widzi się

jakoby chmura... Ta jego wkładka w horyzont nastręczała się oczom i uporczywie, ościeniem

nastawiła myśl o miejscu na ziemskim padole, gdzie spocząć wreszcie trzeba. Zmoczone

dachy, nasiąkłe wilgocią... Oślizgłe i odęte mury... Wiatr uderza! w szyby — ni to pierś i

skrzydła pierzaste, połamane kędyś w chmurach. Och, jakże wzdychał wiatr!...

Naraz z ciemnych i skłębionych mgławic — wyszła myśl niezłomna: nie ma innej rady,

tylko wyjść za mąż za Jaśniacha. Bez niego nie podobna wracać do Warszawy. Jeżeli za niego

wyjść — to można wracać. On wszystko przebaczy. Wszystko wyznać! Ach, jemu wszystko

wyznać! Niechby naznaczył pokutę, jaką by chciał! Oddać mu resztę pieniędzy na te jakieś

tam jego cele. Przyłożyć ręki do tego, co każe robić, przyłożyć ręki, ale tak, żeby martwe

rzeczy poczęły chodzić, żeby kamienie wzdychały! Rzucić się jeszcze do nóg światu i

przebłagać świat! Strasznie pracować... — wyszeptała z namiętną, z dziką rozkoszą...

A Szczerbic? Zadrżała jak od zimna" i znowu ściągnęły ją dreszcze. — Mógłby się mścić...

Mógłby powiedzieć Horstowi. Horst Barnawskiej. Teraz tamte małpy nic jeszcze nie wiedzą.

Ale czyżby Szczerbic był zdolny? Jeśli go podrażnić tym wyjściem za Jaśniacha — może być

zdolny. (Oni są zdolni do wszystkiego, jeśli im się nie oddać).

Gdyby zaś można mieć jego słowo honoru — „nieskalane" — gdyby przysiągł... Nazywać

się — Jaśniachowa. Któż znajdzie? Zamieszkać w Krakowie, w Lozannie... Zerwać wszelkie

stosunki z Barnawską, z Horścikiem i z tym... Szczerbicem. Ale jakże z nim zerwać, kiedy on

wie? Nie można wrócić do kraju, póki on nie da uroczystego słowa honoru. A jak zażądać,

jakim sposobem zażądać? Kiedy zażądać?

Przymknęła oczy. i rozważała przebiegle, kiedy zażądać. A wszakże od dawien dawna

wiedziała, kiedy zażąda tego słowa honoru. Zacisnęła mocniej powieki i zwolna popadła w

głuchy, cichy, półrozkoszny nie-sen. Obrazy piękności, którymi mogła władać dowolnie,

napełniły pokój... Dumanie stawało się nienasycone, nieposkromione, mocne jak szpada idąca

na przebój.

„Dobrze..." — rzekła sobie nareszcie.

Westchnęła. Oczy objęły daleki szlak lasu. Serce biło cicho jak wiosło, co ledwie się

porusza" w mdlejącej dłoni.

Page 251: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

251

Nagły dźwięk dzwonka wyrwał ją z sennego odrętwienia Wstała z miejsca i wyciągnąwszy

przed się ramiona zdusiła; w piersiach krótki szloch. Concierge'ka, od której wynajmowała

swe dwa pokoiki, podała jej list, przyniesiony przez czyjegoś lokaja. Ewa rozerwała kopertę i

nie miała chęci czytać listu. Domyśliła się, od kogo. Szczerbic pisał:

„W tych dniach wyjeżdżam do Warszawy. Może pani ma jakiekolwiek do kraju zlecenie.

Załatwię wszystko z miłą chęcią. Czekam na łaskawą odpowiedź w kawiarni Becka na rogu

placu".

Post scriptum opiewało:

„Gdyby pani raczyła sama pofatygować się na chwilę do wymienionej kawiarni i ustnie

polecić mi, co mam w Warszawie wykonać, byłbym bardzo wdzięczny".

Ewa przez chwilę z uśmiechem i przymkniętymi oczyma ważyła ten list na dłoni. Wreszcie

rzekła do conciergeki:

— Czy ów posłaniec czeka?

— Tak.

— Proszę mu powiedzieć, że d o b r z e.

Gdy tamta wyszła, Ewa poczęła ubierać się — i to od stóp do głów. Bicie serca nie

pozwalało myśleć o niczym, zastanawiać się trzeźwo. Tylko sprawa kostiumu. Kładła na

siebie wszystko najwykwintniejsze... Jakieś ciemne złudzenie, należące już do przepastnej

krainy obłędu, czarowało, że to Warszawa, że to Łukasz przyjeżdża... Struchlenie cielesne tak

znane, tak znane... A za nim stoi najgorszy ze śmiechów, najbezwstydniejsza z mądrości...

Wszystko to razem... Prędko była gotowa i bez jednej myśli w głowie wyszła.

Szczerbic siedział w pustym pokoju wykwintnej cukierni nad kieliszkiem wina i gazetą.

Ujrzawszy Ewę przybladł mocno i nie mógł się zdecydować, żeby usiąść na swym miejscu.

— Nie wiedziałam, że pan już jedzie... — rzekła bezmyślnie.

— Tak, pani. Już pojadę. Ojciec mię wzywa.

— Zostanie pan w Warszawie przez zimę?

— Zostanę. Tak, zostanę w Warszawie przez zimę. Zresztą... na wsi.

— Dziwnie się pan pokierował w tym roku: lato w Paryżu, jesień w Warszawie... Któż to

widział?

— Rzeczywiście. Może w przyszłości poprawię się.

— Trzeba koniecznie.

Uśmiechnął się blado i z prawdziwie arystokratycznym wdziękiem ukłonił.

Page 252: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

252

— Pani tu zostaje?

— Zostaję.

— Cóż mam uczynić w Warszawie?

— Gdyby to panu nie przyczyniło zbyt wielkiego kłopotu... Ale tylko w tym wypadku! Po

pierwsze — czy ojciec mój zdrów? Czy ma zajęcie? Co robi? Wszystko o ojcu.

— Rozumiem.

— Może by można jakimś sposobem — i o matce. Ale nie od ojca... Może w

ostateczności... Choć — nie, nie!

— Oczywiście, że nie od Horsta.

— Niech pan za żadną cenę nie mówi Horstowi, gdzie ja jestem i co ze sobą robię.

Owszem, gdyby go można jakimś sposobem wyprowadzić w pole...

—. Dobrze. Nie będę się z nim widział, ale to zrobię. Obmyślę.

— Najważniejsza rzecz — to żeby mi pan przysłał adres ojca dokładny, ale biurowy. Chcę

do niego pisywać.

— Tak.

— Wszelkie o nim szczegóły byłyby dla mnie po prostu, po prostu...

— Mogę tedy pisać do pani według obecnego adresu?

— Czy może pan pisywać? No... tak. Choć to wszystko... Ach, po co my to mamy wlec,

ciągnąć? Może... niech pan wcale nie zajmuje się tym wszystkim!

Mówiła to już oschle i zimno, w sposób niemal obrażający. Szczerbic siedział bez ruchu,

sztywno. Twarz jego była obojętna, oczy bez wyrazu. Cień wściekłości, wzdrygnienie

szaleństwa przesunęło się po jego twarzy, ale natychmiast znikło, spędzone aktem woli.

— Więc pani do Warszawy teraz nie pojedzie?

— Ja do Warszawy? Chyba pan żartuje? Cóż ja tam będę?... Zresztą, jakżebym mogła tam

jechać... — mówiła wlepiając oczy w marmur stolika — toż tam czeka na mnie...

— Kto?

— W miasteczku... — wyszeptała.

— Co takiego? — rzekł Szczerbic.

— Pan przecie wie!

Parsknęła udanym śmiechem. Raptownie umilkła i mówiła jednym tchem: — Dopóki żyje

ów Żyd, nie mogę przecież wrócić!

Page 253: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

253

— A on żyje, niestety.

— Pan wie, że żyje?

— Wiem. Ale jest ta pociecha, że on będzie milczał, dopóki ja żyję. Ewa znowu

zachichotała niemądrze — i rzekła:

— Łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

— Moja łaska nie jeździ na pstrym koniu.

— Doprawdy? A gdybym też tak zażądała dowodu, że ów Żyd nigdy nie przemówi... To

jest, że on się nie dowie, gdzie ja jestem, co ja jestem za jedna?

— Dowodu? Jakiż tu można dać dowód?

— Muszę mieć poręczenie, i to, wie pan, na piśmie. Szczerbic spojrzał na nią uważnie i

długo rozważał. Twarz jego drgnęła i bezgraniczna czułość, niezgłębiona litość zasłoniła jego

oczy.

— Biedna sieroto! — jęknął z miłością. — Takie to radości zapełniają noce pani?...

— Co takiego? — odpaliła z udaną wyniosłością.

— Ot — nic. Tak sobie. Melancholizuję, smęcę rozmowę. Więc jakże to ma być pisany ów

dokument, ów cyrograf?

— Ma być pisany przez pana, ma być stwierdzony honorowym słowem, że nigdy ów

Żydek nie dowie się, gdzie ja jestem. Że nawet w sądzie, nawet zaprzysiężony nic nie powie.

— A pani sobie tak po prostu sądziła, że on mógłby się dowiedzieć, gdzie pani jest... ode

mnie? Dear me!

— Ech, ja tak tylko!...

— Nie, nie! Ja się nie gniewam. Dobrze, napiszę ów cyrograf. Mogę go napisać krwią spod

serca, że nigdy ani ów Żydek, ani nikt inny nie dowie się ani jednego wyrazu o tym, że to

pani tam była. Chce pani, żeby to teraz napisać? — mówił z uśmiechem.

Gdy. to mówił, we drzwiach pokoju ukazał się adorator Ewy, piękny brunet. Stał na progu

przez chwilę, z oczyma wlepionymi w rozmawiających. Gdy nareszcie znikł, ona rzekła z

pośpiechem:

— Tak, teraz napisać!

— Chyba nie tutaj?

— Dlaczego?

—Jakże to tutaj układać? — A gdzież?

Page 254: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

254

—Niech pani pójdzie do mnie... — rzekł z prostotą.

Uśmiechnęła się łagodnie. Patrzył na nią spokojnym, wyjaśnionym wzrokiem. Widział za

czarną wualką błękitne jej oczy i przecudowną półbarwę lic. Usta różane, włosy pozłocistymi

pasmami spływały ze skroni. Była w owej chwili piękna jak widzenie anielskie. Uczucie

radości i rozpaczliwej tęsknoty, uczucie goszczące w duszy, uczucie z lat, kiedy jej jeszcze

nie widział, gdy stał przed pewnym obrazem w starej pinakotece czy w muzeum Brera...

Jestże to Mary Ruthwen, żona van Dycka, czy „Widzenie dziewicy" przez Leonarda da

Vinci?

— Daje pan słowo?

— Już dałem słowo, że napiszę.

— Nie! Inne słowo.

— Daję... — tchnął przez łzy.

— Dobrze. Pójdę.

Jeszcze raz westchnął z głębi piersi, a raczej chwycił piersiami powietrze. Straszna radość,

opanowana wszystką siłą ciała, przemknęła po jego twarzy. Zapłacił natychmiast za kieliszek

wina. Wyszli.

Wiatr miotał co chwila sukniami i dużym, w tyle głowy związanym wualem Ewy. Szła

lekko, chyżo, z niewymownym wdziękiem. Lekkomyślność i wesołość malowały się na jej

twarzy. Szczerbic raz jeden podniósł na nią oczy: widział tylko uśmiech... Przyjął go do

swego serca jak płomyk ognia ofiarnego. Sennie, leniwie, mglisto myślał o tym, jak kształt jej

postaci jest dziwnie niestały, pastelowo kruchy i zmienny — jaka w niej jest przewaga przejść

sferycznych z jednego organu w drugi — jak zatracone w niej jest łamanie się jakiejkolwiek

linii, jak nie ma prawie linii... Jest tylko boska całość, nierozdzielność, jedność, niby w

ułamku posągu Afrodyty z Knidos, która została z jednym ramieniem i dziewiczymi

piersiami, a jest sobą, wiekuistym bóstwem... Usiłował odgadnąć, na czym polega

nieuchwytność wdzięku postaci Ewy. Bo piękno jej ciała było wieczne, bytujące poza

namiętnościami ludzkimi. Tłumaczył sobie sposobem szkolarskim, że poruszenia jej ciała

odbywają się nie w zakresie linii prostych, lecz przedziwnie krzywych, zaokrąglanych w

przejściach z jednego kierunku w drugi, z jednej płaszczyzny w drugą. Ruchy jej miały coś

wspólnego z muzyką: zmienność i niespodzianą, żywotność.

Szli z ulic w ulice, skręcali w zaułki, mijali przechodniów, nic do siebie nie mówiąc.

Nareszcie wkroczyli w dziedziniec wylany asfaltem. Na środku był basen wodny, w którym

od kropel deszczu marszczyła się ciemna wilgoć. Ewa szła w odrętwieniu. Obejrzała się

kilkakroć, czy ich nie ściga brunet z cukierni... Dziwnie przykro uraził ją szelest kroków, gdy

mijali dziedziniec. Został w oczach bluszcz rozpięty na ścianie i paskudnie śmiejąca się głowa

fauna ponad basenem. Szczerbic szedł o pół kroku naprzód. Minęli jakiś korytarz i wstąpili na

pierwsze piętro. Na odgłos dzwonka otworzył drzwi lokaj w czarnym fraku, Francuz,

człowiek stary, gruby, z ogromnymi faworytami. Zgięty wpół, pomagał Ewie ściągnąć z

Page 255: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

255

ramion syberynowy paltocik. Szczerbic otworzył drzwi i wpuścił ją natychmiast do

niewielkiego salonu. Stały tam skromne, czarne meble, pianino, szafka na nuty. Na ścianach

były kolorowe miedzioryty angielskie z XVIII wieku. Nad kominkiem ogromna, pigmentowa,

prześliczna reprodukcja Mony Lizy. Ewa usiadła na kanapce i natychmiast, z pośpiechem,

zaczęła przeglądać tekę ze sztychami. Serce w niej dziwnie drżało i zimno nieznośne ścisnęło

wnętrzności.

Pomimo tego rozstroju nie mogła nie poddać się urokowi dzieł artyzmu, które miała przed

oczyma. Były tam prześliczne — można doprawdy powiedzieć: boskie — surimona,

japońskie kolorowe drzeworyty z pozdrowieniami, trzymane w barwach nikłych a rozmaitych

nieskończenie, były podobizny utworów Segantiniego, Vątenabe Gauguina, niektóre sztychy

Goyi i czupiradła Hogartha, dawne staloryty angielskie z Perditą, Musidorą, Georgianą

Devonshire Gainsborougha, z Nelly O'Brien Reynoldsa... Ewa trafiła na reprodukcję „Źródła

miłości" Segantiniego i poczuła na widok tego cudu sztuki, że za chwilę zapłacze. Szczerbic

siedział po drugiej stronie stolika i pomagał ,przewracać ryciny. Kiedy niekiedy wskazywał

delikatnie na pewne szczegóły, na barwy srebra, wytłoczenia i połyski barw, jak gdyby

logarytmy kolorów w drzeworytach Japończyków, tłumaczył, co znaczą napisy u Goyi,

Hogartha, Reynoldsa, Tomasza Gainsborough, Beardsleya. Nie widziała go i nie mogła

podnieść oczu. Bała się, że będzie wskutek depresji oddychać szybko i że on to spostrzeże. Ze

wszystkich sił tłumiła rumieniec, który palił się i rwał na twarz z głębi ciała.

— Jakże napiszemy nasz cyrograf? — rzekł wesoło.

— Nie wiem, jak się to pisze... — mruknęła półsmutnie. — Widzi pan, chciałabym jeszcze

kiedykolwiek być w Warszawie.

— Chce pani, żebym dał słowo, że nie zająknę się przed nikim o tamtej smutnej chwili?

Czy tak? Że nawet w sądzie?

— Ja nie wiem, czego chcieć... Bałam się pana. — I teraz jeszcze boi się pani?

— I teraz jeszcze.

— Przysięgam na Boga, na ten krzyż, na mego ojca, na pamięć matki, na mój honor, na tę

moją prawą rękę, na moje nazwisko, że nigdy pani nie skrzywdzę!

— Już pan raz przysięgał. Ja nie wiem zresztą, po co to robię. To jest z mej strony głupie i

podłe!...

— A teraz boi się pani jeszcze?

— Nie. Już o tym nie mówmy!

— Och, tak. O czym innym! Dobrze?

— Dobrze.

— A co by pani sprawiło przyjemność? Mój Boże, gdybym ja wiedział! To jest, właściwie,

przecież wiem...

Page 256: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

256

— Pan gra?

— Gram trochę... „sobie, nie komu, swe, nie cudze rzeczy..."

— Proszę mi zagrać...

— A jak znudzę?

— Toteż grać bardzo ładnie.

Usiadła głębiej w swym miejscu, zasunęła się w kącik. Szczerbic odwrócił krzesło, znalazł

się przy fortepianie i począł grać natychmiast.

Spłynęła melodia przedziwna, przeszywająca, żałosna. Tony te spadły na Ewę

niespodziewanie i wraz oplątały ją wszystką niepojętymi pętami. Czuła narzuconą bezsilność,

jak gdyby jej związano ręce i nogi. Głos główny, głos żałosny jak sztylet zamierzał się do

ciosu i niby zdradziecka ręka odskakiwał przed uderzeniem. Zamieć tonów porywała na

wysokość, pędziła wyżej i wyżej, kędy już nie ma tchu. Aż wreszcie — szczyt. Niebo

rozwarte. Jasne śmieją się chmury. Ulga spływa w powiewach prześlicznej muzyki... Oto

chwila, kiedy rozwiązuje się niemy język samotności i język niemych jej pociech, błądzących

nad przepaściami. Jeszcze jeden, jeszcze jeden niedostępny gradus do najwyższego ołtarza,

skąd ukojenie spada lekko i lekko jak płatek zwiędłej róży po falach cichego wiatru. Ręka

ojcowska, kojąca, miękka dłoń na czole. Łzy kapią na włosy nierządne, na oczy bezwstydne,

na ramiona całusom męskim wydane, które on wyhodował w czystości. Cichy i mroczny

wieczór w opuszczeniu i beznadziei. Lecz jeszcze radosne marzenie o przyszłych dniach drży

w sercu. Prosi się serce ostatnim swoim uderzeniem: zabrzmij raz jeszcze, o melodio

miłościwa...

Lecz oto nagły cios! Głos niewiadomy, potężny i obcy wszystkiemu, co jest na świecie,

wybuch z rozgwaru tonów. Wszystko to, co jest w rosyjskiej duszy, a czego nie ma w żadnej

innej, wszystko, co się zawiera w niewytłumaczalnym i jedynym słowie — swirepyj —

rzuciło się na duszę. Porwał wszystko i poszarpał wicher szaleństwa. Skurcz boleści

wstrzymał serce w biegu. Wychynął z nicości jakowyś potworny dialog rozpętanych

gniewów. Dały się słyszeć wrzaski, pomruki i groźby potworów przeciwko samotnej duszy,

trzęsącej się w pustce i pohańbieniu. Oto upadła już jej głowa i bez sił leży. A i wówczas nie

ustaje, lecz wzmaga się rozpacz. Lecą dźwięki! Nie — to nie dźwięki. To promienie księżyca

na ścianach izby w mieście dalekim, to jęk ponocny, to płacz dzieciątka uduszony... To skarga

rozpostartej na ziemi, zdeptanej i skarżącej się głębinie, która pochłonie ją, jak innych

pochłonęła... Ostatnie niedokończone nuty porwały świadomość i, zdało s ię, zniszczyły ją

zupełnie.

Szczerbic przerwał na chwilę.

— Co pan grał? — zapytała.

— To? Niektóre miejsca z pierwszej części „Symfonii patetycznej" Czajkowskiego. Ale już

dosyć!

Page 257: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

257

— Nie! Jeszcze!

— Co grać?

— Jeszcze to!

— Nie chcę, nie mogę. Zagram pani takiego „Motyla" Griega. Dobrze?

— „Motyla" — cha-cha!

— Dlaczego się pani śmieje?

— Tak sobie... Przypomniałam sobie pewnego motyla. Był czas, kiedy byłam motylem.

Czy pan uwierzy? Nie, za nic nie chcę słuchać „Motyla". Tamto, panie!

Gdy Szczerbic zaczął grać znowu allegro pierwsze i drugie tejże Symfonii, cicho wstała ze

swego miejsca. Idąc bez szelestu po dywanie, zbliżyła się do niego. Stała z tyłu, za krzesłem.

Uczyniła to niemal bez wiedzy o tym, co robi, wbrew woli, ze wstydem, który jednak nie

panował nad samowolnymi ruchami. To muzyka dźwignęła ją, kazała wstać z miejsca i iść ku

fortepianowi. W locie błysnęła myśl, że nigdy Łukasz nie sprawił jej takiej rozkoszy, żeby dla

niej samej grać, jak grą Szczerbic. Szczerbic zaś gra dla niej jedynej i mówi do niej przez usta

muzyki.

Zdyszana, pąsowa od ognia wstydu stała jak ciche widmo. Gdy przewinął się pewien akord

przewodni, grający półodwrócił głowę. Głęboka radość świeciła się w jego oczach jak

samolśniący blask. Posunął po dywanie lekkie krzesło w pobliżu stojące i podał je Ewie.

Usiadła. Musiała usiąść tak, jak stało krzesło: nieco za nim, a tak blisko, że ramieniem

opierała się o poręcz krzesła.

Począł znowu grać. Na twarz jego występował i gasł żywy ogień. Ewa zwolna-zwolna

zsuwała się i podpadała pod władzę muzyki. Widziało jej się w marzeniu mocnym jak

rzeczywistość, że gdzieś w kraju jest w pobliżu traktu, gościńca, polskiej naszej drogi, zalanej

garusem marcowego błota. Spostrzegła w gęstej mgle małą dziewczynkę, drobne dziecko

opuszczone. Nogi jej w dziurawych trzewiczynach toną w błocku tak gęstym, że za każdym

krokiem naprzód i w tył padają strzały i bryzgi. Sukienka na niej „szkocka", chusteczka

żółtawa na głowie. Wicher dmie. Ze starej, obłamanej, wyschłej topoli lecą liście. Co to za

dziecko i czyje? Nawija się na usta, podpowiedziane przez muzykę, słowo najbardziej

polskie: — sierota... Widok tej nędzy i tego smutku, któremu nic się poradzić nie może,

sprowadził nieoczekiwany zwrot do gniewu i odepchnięcia, do wyniosłości i pogardy.

Melodia powtarzająca się, kierownica marzeń, poczęła mętnieć, posunęła się w mglistość,

zostawiając po swym odejściu niezwalczony zaród siły. Wszystko w melodii tej stało się

brakiem normalnego biegu, wszystko stało się bezwzględnym wyładowaniem innerwacyjnych

stanów uczucia. Natomiast dała się uczuć ślepa i bezwzględna rozkosz namiętności. Ewa

zacisnęła zęby, rozwarła powieki i brnęła w rwący a bezdenny nurt uniesienia.

Przejścia stały się coraz bardziej zrywane, przeistoczyły się w szarpaniny, w przeskoki,

gdzie ginęły samoistne stany duszy. Wszystko to poczęło tworzyć tło przerażające, jak gdyby

Page 258: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

258

kratę, zza której raz wraz błyskają okrutne, dzikie, podłe i rozwścieczone oczy. Zdawało się,

że serce nie zniesie tego nad-miaru napięcia, gdyż wszystko, co ma wybuchnąć, zrywa się w

zaraniu ni to westchnienie dziecięce, które pięść zbójecka dławi w maleńkich piersiach i

ucisza na zawsze. Nasunęły się przed oczy Ewy asocjacyjnie jakoweś mętne obrazy i myśli

nowe, niewiadome, obce od początku do końca.. Widziała w pewnej chwili coś straszliwego,

jakby błysk noża, który ma piersi rozedrzeć i wynaleźć serce ludzkie znikczemniałe.

Ach, z jakąż ulgą westchnęła, posłyszawszy w tej otchłani przecudny śpiew... W echu

dalekiej pieśni, w tym tchnieniu odległej mocy ludzkiego żywota, jakiż to był wyraz

niezgłębionej mądrości! Uśmiechnęła się z rozkoszą. — Połysk w oczach, zalanych łzami, i

radość w sercu: wszakże to tylko -morze tak wiosenną swoją pieśń śpiewa.

Szczerbic nie mógł grać dłużej. Głowa jego zwróciła się bezwładnie. Ręce przyczołgały się

do rąk Ewy. Patrzał w nią rozszalałymi oczyma.

Nie odbierała mu rąk i nie mogła wydrzeć swego wzroku z jego oczu. Pod wpływem

niespodzianego natchnienia zaczęła mówić cichaczem:

—Czy są takie grzechy ludzkiego życia, żeby już nigdy nie mogły być zmazane, zatarte,

zgładzone? Czy są takie występki, których życie późniejsze już niczym, niczym zasłonić nie

zdoła? Czy grzechy są niezniszczalne na wieki, czy one są same w sobie, czy są urojeniami

naszej duszy? Czy natura ludzka nie może stać się po wtóre czystą, znowu taką jak przezrocze

diamentu co do mocy i znowu tak żywą, tak śpiewającą jak wody morza?

— Nie wiem, Ewuniu...

— Wszyscy nic nie wiemy.

— Ewuniu!... Czy nogę tak mówić?

— Możesz.

— A ty będziesz mówić do mnie jak do brata?

— Dobrze! Ale jacy my ludzie wszyscy jesteśmy strasznie biedni!...

— Ach, jacy biedni! Każdy z nas — to „mieszanina rośliny i upiora", jak powiedział ten

pyszałek, który sam — żal się Boże!... Dlaczego byłaś dla mnie zawsze tak okrutna?

— Nie mogłam...

— Wszakże wiesz wszystko, czym ty dla mnie...

— Miewam nieznośne sny, częste widzenia w półdrzema-niu. Jestem tutaj, przypuśćmy, a

widzę takie coś obce, nigdy nie spotykane, cudactwa, pejzaże, sceny... Gdyś grał, widziałam...

We mnie niewiele już jest rośliny. Dlatego więcej upiora.

— Po cóżeś ty to wówczas zrobiła, po cóżeś ty to?... — wyszeptał.

— Czy ja wiem?...

Page 259: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

259

— Tak mi ciebie strasznie żal!

— A nie można tak, żebyś mię sobie czymś obrzydził, żebyś we mnie dostrzegł coś

wstrętnego, odrażającego, żebyś przestał?... Nie można?

— Nie. W tobie jest moje wszystko. Wszystkie moje namiętności. W twej duszy jest to,

czego ja nie mogę poznać, a czego nie znam, bo jest tylko w tobie jednej. To jest wiecznie a

niezmiennie nowe! We mnie tego nie ma ani cienia, a ja to jedno lubię, och, lubię do szału!

Ty jesteś zupełnie jak ta muzyka. Jak muzyka jest z zewnątrz, a jest moja własna, tak samo ty.

Czy wiesz, że ja do samego siebie mam odrazę, nawet do swej miłości dla ciebie mam odrazę,

a kocham twoją miłość dla Łukasza... Gdybyś mogła uwierzyć, jak kocham twoje kaprysy!

Bo wtedy najbardziej — za tobą, już mi znaną, jest jakaś inna, znowu inna! Ja już nie żyję

moim własnym życiem, tylko żyję tym, co jest w twoim usposobieniu, w twojej wesołości, w

twoim smutku, w twoich niespodzianych zadumach. Wiem prawie zawsze, co ty czujesz. Ale

tylko wówczas, kiedy uczucie już przyszło! Ale skąd przyszło? Przeczuwam, co zrobisz, i to

w chwili najdziwaczniejszego kaprysu, ale dlaczego taki a taki kaprys porzucisz? Pragnę mieć

w swej duszy wszystko, co jest w twej duszy, a wiecznie mam w duszy próżnię. Dlatego to —

poszepnął w uniesieniu, z uśmiechem — ja strasznie kocham twoją zbrodnię.. Gdy cię nie

widzę, jakoś potwornie cieszę się i czatuję. Często postanawiam wyrwać cię ze siebie, zadać

sobie harakiri ducha. Ale wówczas poczynasz, nie wiedząc o tym, nęcić mnie, wabić mię... o,

jak ta cantilena...

Wydobył z klawiatury ów głos główny, przewodni, ów promień wodzący marzeń... W

pewnej chwili cisnął go w pustkę klawiszów i znowu mówił:

— Uciec przed tobą — to znaczyłoby uciec przed sobą. Więc jakże cię mam

znienawidzić?...

— Znienawidziłbyś mię, gdybym tu została na noc.

— A ty nie kochasz, nie?

— Już mówiłam.

— I nigdy!

— Straszna jest władza grzechu. Diabeł mię opatrzył błogosławieństwem, utulił, uciszył,

tchnął we mnie ducha. Nigdy nie popełniaj takiego grzechu! Idę wśród świata pod cieniem

szkarłatnych skrzydeł Jego siły. Była taka jedna chwila w kościele, kiedy mię ten demon

zgwałcił. Od wszystkiego uciekłam i ode mnie wszystko uciekło. Czuję się jak samotny

tułacz. Co tobie po mnie i co mnie po tobie? Chciałbyś odziedziczyć ten spadek po innym? Ty

— po innym!

Szczerbic mówił w zadumie:

— Dlaczegóż nie zobaczyłem cię, gdy byłaś panną. Ach, gdybym cię był zobaczył

wówczas!

Page 260: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

260

— Ty chciałbyś — zachichotała z okrucieństwem — ty... pierwszy chciałbyś mię posiadać,

nieprawdaż?

Nagle zaskowyczał w obłąkaniu.

— Jeszcze go kochasz?

— Nie mów do mnie... — odrzekła usuwając ręce i zakrywając nimi twarz.

— Nie podobna przepołowić duszy i nie podobna przepołowić ciała. Wy to jednak

potraficie. Potraficie oddawać się jednemu, a innego kochać. Och, Boże!

Nie spostrzegła, kiedy obok niej ukląkł. Nie broniła mu, kiedy odjął jej ręce z twarzy i

otoczył sobie nimi szyję. Skłoniła głowę i o jego skroń oparła czoło. Patrzyła mu w oczy

cichymi oczyma. Głęboka ich objęła zaduma. Minęły długie chwile. Zaczęła mówić cicho i z

duszy:

— A mógłbyś dla mnie być bratem? Mógłbyś? Byłbyś dla mnie braciszek Siżyś...

Mówiłabym ci wszystko, może tak samo, jakem niegdyś mówiła Łukaszowi. Tylko... żebyś...

tego nie chciał...

— Ale usta, raz jeden usta! Twoje usteczka maleńkie, twoje usteczka różane!

— Nie mogę. Niepostrzeżenie, szybko, nim się spostrzegł, sposobem podstępnym ujęła

jego rękę i przycisnęła ją do ust z szeptem:

— Niech pan będzie dobry!

— Jemu oddałabyś się natychmiast, gdyby się tylko zjawił... Prawda?

— Tak.

— I jego kochasz, tak oto opierając czoło o moje czoło?

— Tak. Ale chciałabym ci powiedzieć o śmierci. Co byś myślał? Mnie się wydaje, że

bywają wypadki, kiedy śmierć nie jest oparta na błędzie myślowym. Wydaje mi się, że może

być konsekwentnym i moralnie słusznym czynem. Może nawet być kwintesencją etyki!...

— Śmierć — to znaczy — samobójstwo?

— Mniejsza o to! Codzienna moralność wyklucza taką śmierć z zakresu postępowania

etycznego. I o ile ją sądzi jako przeciętny wypadek, to ma nawet rację. Ale z drugiej strony,

ze strony moralności „przeciętnego indywiduum"... Jeżeli ktoś wie, że zdradził wszystkie swe

siły duszy, jeżeli wie, że zabrnął w cuchnące szuwary, a jest choć odrobinę — do licha! —

moralnym szlachcicem... Przecie jest w człowieku coś własnego, jak gdyby stary ryngraf

rodzinny, co czasem zostanie najostatniejszy z bankrutami... Jeżeli taki człowiek umrze... Mój

miły i dobry panie!... Jeżeli taki człowiek umrze... Nie masz dla kobiet na świecie

przebaczenia. Grzech woła. Wszystko się plącze, owija się wokoło ciała jak nieskończenie

długie badyle błotnych grzybieniów. Na wierzchu nenufar uroczy...

Page 261: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

261

— A czy nie zdarzyło ci się czytać żywota Marii Egipcjanki, pisanego przez biskupa

Sofroniusza? Ja chowałem się w gimnazjum jezuickim, więc takich rzeczy wchłonąłem

bardzo wiele. Jest w tej cudownej baśni miejsce, gdzie święty starzec Zosimas czeka w dniu

Zmartwychwstania nad brzegami Jordanu, by udzielić Marii, która dziko żyje w puszczy,

świętej komunii. Włożył w koszyk kilka fig suchych i palmowego owocu, nieco soczewicy w

wodzie moczonej. Święta wychodzi z puszczy i po drugiej stronie rzeki stoi w jasności

księżyca...-

— A czy ty jesteś... Zosimas? Maria Egipcjanka zgładziła grzech swój, przez czterdzieści

lat nago i w dzikości leżąc na pustyni, w upale i na mrozie, w płaczu i rozpaczy. A teraz

wszystko jest tak podłe! Ja byłam czysta. A teraz jestem brudna, nikczemna, łotrzyca, szelma,

obwalona dookoła grzechami. I nigdy już tamto nie wróci! Nie mogę już być czysta, bo nie

mogę wybrnąć, nie mogę dać sobie rady! Powiedz, co. ja mam zrobić?.

— A gdybyś... postanowiła nigdy nie wychodzić za mąż i nigdy, nigdy... Nigdy nie być

niczyją! Czy mogłabyś zrobić to dla mnie, żeby nie być... ani jego, gdyby do ciebie wrócił?

— I cóż by ci z tego przyszło? — (W myśli poprzysięgła sobie: .— Dobrze... Jak

najszybciej, jak najszybciej wyjść za Jaśniacha!)

— Ja żyłbym tak samo. Bylibyśmy tak, z dala od siebie, jak ów Zosimas i Egipcjanka.

Dopóki...

— Dopóki co?

— Aż może przyszłaby miłość...

—To tylko podstęp z twej strony... — rzekła uśmiechając się blado. —Mówisz, że mnie już

kochasz od dawna cieleśnie. Chcesz czekać na chwilę, gdy zapomnę Łukasza — i tobie się

oddam cieleśnie. Nic więcej w tym nie ma. Zresztą ja... gdyby wrócił i kazał, musiałabym być

posłuszną, bo ja...

Nachyliła się ku niemu i z zamkniętymi oczami, spąsowiała niespodziewanie, dała

świadectwo prawdzie:

— Bo ja go kocham.

Po chwili dodała ze spokojem:

— Ale on już nie wróci i nic mi nie rozkaże. Więc co? Mogę być twoją ślubną siostrą.

— Ale przysięgnij!

— Nie będę już nikomu przysięgała. Wszystko, Co by mnie z tobą łączyło, byłoby

jednostronne. Tylko tak: moja dobra wola i moja zła wola. Chcesz?

— Tak nie mógłbym ci wierzyć. A myśl, że ty możesz być z innym, odbiera mi rozum!

Page 262: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

262

Ewie przyszła do głowy szatańska myśl, żeby mu powiedzieć, jak to w Montreux spędziła

pół dnia w łóżku z człowiekiem prawie zupełnie nieznajomym. Mały uśmieszek chybotał się

na jej ustach. Ale odrzuciła tę myśl jako niepraktyczną. Drapieżne marzenie, że teraz będzie

posiadała zupełną władzę nad Szczerbicem, jak zapach narcyzowy snuło się wokół jej

zmysłów. Szepnęła z cichą pasją:

— A ty przysięgniesz, że nie zbliżysz się do żadnej kobiety, ale do żadnej — nigdy?

— Przysięgnę!

— Że wszystkie twe namiętne myśli, wszystkie sny, wszystkie zmysłowe obrazy będą

należały do mnie?

— Przysięgnę!

— A na co przysięgniesz?

— Na co każesz!

— Jak poprzednio: na Boga, na krzyż, na honor, na nazwisko?

Uśmiechnął się. Chciał coś wyrzec i nagle umilkł na długą chwilę. Usta poruszyły się i nie

mogły wydać słowa.

— Co? — szepnęła łaskawie.

— Nic... Pewne cudne słowo, pewne złudzenie...

— Jakie?

— Dans le véritable amour c'est l'âme, qui enveloppe le corps. Mówi ten Nietzsche, że jest

to najbardziej wstydliwe słowo. Może ono ogarnie nas i ciebie odkupi!

Nagle wstał z klęczek i w obłąkaniu krzyknął:

—Ewo! A gdzie ty byłaś, dokąd pojechałaś z Nicei?

Parsknęła opryskliwie:

— Byłam na Korsyce.

— Z kim?

— Z poetą Jaśniachem.

— Czy byłaś jego kochanką?

— Nie.

— Czy mówisz prawdę?

— Mówię, co mi się podoba.

Page 263: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

263

— A powiedz to jedno, wyznaj przed moją duszą, czy całowałaś jego usta, czy jego usta?

— żebrał, wpijając się w nią Oczami.

— Nie całowałam go w usta.

— Wspomniałaś mi niegdyś, że mogę starać się o twoją rękę. Ja dowiedziałem się o twojej

wyprawie. Portier z hotelu Suisse powiedział mi, dokąd pojechałaś. Byłem tam. Mieszkałaś z

tym człowiekiem.

— Mieszkałam obok niego. Pokoje nasze były obok... Oczy jej zaszły mgłą. Usta jakoś

przedziwnie drgnęły.

W tym drgnieniu ust miłość Szczerbica zawisła jak w pętlicy i konała. Ewa mówiła, patrząc

w próżnię z pogardą:

— Ta wasza rozpusta! Wszystko byście zrobili dla tej rozpusty! Dla tej krótkiej, potwornej

chwili zabilibyście przenajświętszą czystość miłości! Ohydni rozpustnicy! Tylko Jaśniach.

— Dlaczegoś wówczas uciekła? Po coś to zrobiła?

— Nie zrobiłam wówczas nic złego. Zaręczam panu hrabiemu. Gdybym wówczas została

w Nicei, byłabym zrobiła daleko gorzej. Ach, puść mię już! Pójdę do domu.

Szczerbic oparł głowę na jej rękach. Czuła, jak drżenie tajemne po nim przebiega. To

drżenie przejmowało ją wstrętem, ale zarazem budziło w niej samej dreszcz namiętny.

Myślała z politowaniem, jaki on jest słaby. Czuła, że nic na ziemi nie będzie w stanie uciszyć

w nim tego wstrząśnienia, tylko to jedno, gdyby mu się oddała. Patrzyła w zamyśleniu na jego

śliczne włosy. Wola jej wahała się na prawo i na lewo. To chciało jej się odepchnąć tę głowę

bezsilną, wstać i wyjść. To znowu podpływał impuls nieokreślony, żeby pieszczotliwie

zapuścić palce w pachnące włosy. Dała się unieść ostatniemu. Szepnęła c icho:

— Siżyś... Uśmiechnął się.

— Już pójdę.

— Wrócisz do swego domu?

— Tak.

— Cóż tam będziesz robiła?

— Tak sobie, jak zawsze. Będę rozkładała i składała smuteczki swego życia.

— To lepiej zostań u mnie jeszcze z godzinę. Będę ci grał Griega... Chcesz... „Wiosnę"?

— Nie. Już nie chcę muzyki. Twoja muzyka otwarłaby drzwi do tamtego pokoju. Ty tam

śpisz, prawda? Bądź szlachcicem!

Namyślała się przez chwilę głęboko, w końcu rzekła:

Page 264: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

264

— Powiedz... przebaczysz mi wszystko?

— Wszystko!

— I ja tobie. Już pójdę.

Wstała. Podawszy mu prędko rękę wysunęła się za portierę. Poszedł za nią. Narzucił na

ramiona palto i sprowadził ją za rękę ze schodów. Na ulicy przywołał fiakra i pomógł wsiąść

do powozu. W ostatniej chwili, kiedy podawała mu dłoń na pożegnanie, zapytał:

— Czy bardzo znudziłaś się u mnie?

— O, nie!

— A czy przyjdziesz jeszcze?

— Przyjdę, przyjdę z pewnością.

— Kiedy przyjdziesz, siostro?

— Choćby jutro.

— O tej samej godzinie?

— O tej samej.

Wsunął się na sekundę do powozu i szukał w ciemności jej ust z cichym, głuchym

szlochem. Odchyliła go dobrotliwie a silnie. Ścisnęła mu rękę. Gdy zeskoczył i gdy karetka"

się potoczyła, przez mgnienie oka doznawała jakby przetrącenia i paraliżu duszy. Miała

wiedzenie żywe o tym, co musi być w chwili śmierci. Ujrzała w ciemnościach duszy swej

uśmiech Łukasza, uśmiech ówczesny, gdy jej coś żywo mówił, o czymś przekonywał, a

przekonawszy zbliżał się na palcach i zamykał usta pocałunkiem. W jednym teraz olśnieniu

uczuła wszystko szczęście miłości i niezgłębioną otchłań jego utraty. Jęknęła. Za chwilę

wszystko minęło. Fala olbrzymia nakryła sobą i wypełniła przepaść. Został tylko dziwny

szum w uszach, zemdlenie serca i szybkie szczękanie zębów.

ROZDZIAŁ 7

Pociąg kurierski gnał w stroną Wiednia. Była późna, jesienna, wietrzna i dżdżysta noc.

Między Salzburgiem i Wiedniem kurier ten miał się zatrzymać tylko kilka razy. Podróżnych

było bardzo niewielu, toteż Ewa ugłaskała dostępniejsze od bawarskiego serce austriackie za

pomocą małej korony i sama była w przedziale. Rzeczy wysłane zostały do Wiednia już

dawniej. Ze sobą miała tylko małą, ręczną walizkę.

Jechała teraz do Wiednia (a właściwie do Kaltenleutgeben), żeby odnaleźć Jaśniacha, który

w tym zakładzie, według zebranych informacji, przebywał — i doprowadzić do skutku swoje

względem niego zamiary.

Page 265: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

265

Gdy Szczerbic opuścił Paryż, Ewa mieszkała tam jeszcze blisko dwa miesiące. Czasami

odbierała listy z Warszawy od tego ślubnego brata". Zarówno wówczas, gdy był w Paryżu i

gdy u niego często, nieraz do późnej nocy bywała, jak i w tych listach, łączyła ich czysta i

górna ekstaza, w której na pozór nie było nic zmysłowego. Nie była kochanką Szczerbica.

Nigdy nie ucałował jej ust. Parę razy tylko miał szczęście dotknąć ustami jej ręki. W listach

nie prosił nawet o widzenie się, o przyjazd do Warszawy, o spotkanie na ziemi. Lubiła jego

listy i tęskniła za nimi. Częstokroć tęskniła za nim samym. Szczególniej za muzyką... Gdyby

ją sprawiedliwy sąd badał o to, czy kocha Szczerbica, nie mogłaby potwierdzić, ale nie

mogłaby i zaprzeczyć stanowczo.

Teraz dążyła, żeby zostać żoną Jaśniacha i być wierną ślubowi czystości, zawartemu ze

Szczerbicem. Postanowiła przemienić się w miłosierdzie i w pracą bez, granic...

Znużona nieprzerwaną jazdą z Paryża, spała na skórzanej kanapce. Zasypiając pamiętała o

tym, że ma na sobie w zamszowej torebce ukryte na piersiach dwadzieścia kilka tysięcy

franków, więc kładła się do snu w taki sposób, żeby leżeć na piersiach. Pociąg lecący

nadzwyczajnie szybko kołysał ją do snu. Spała twardo.

Ujrzała w zwidzeniu olbrzymie komnaty grubo pomalowane wapnem, izby bez podłogi,

olbrzymiej wysokości, wysypane grubo żółtym, suchym piaskiem. Ściany były nagie,

jednolite, białe bez końca i chropawe od suchego wapna. Szła z trudem po stopniach

zasypanych piaskiem i oto dowlokła się wreszcie do drzwi tak olbrzymich i wysokich jak

ściany. Ujęła dłonią okrągłą gałkę, która miała służyć za klamkę, i z przerażeniem

spostrzegła, że zarówno te drzwi jak klamka były wapnem powleczone. Uchyliła drzwi i

ujrzała odrazą serca pustą izbę, ale pustą w sposób niewypowiedziany. Doznała uczucia

śmiertelnej boleści, która tylko we śnie nawiedza ludzi. W tej pustce izby było uzmysłowienie

nicości, która jest treścią śmierci. Zimno przeszyło ją do szpiku. Co mogło być w tej izbie?

Czemu tak straszną jest jej pustka? Czemu ta pustka tak okropną się wydaje? Siła odrazy i

przerażenia nie dała spoić się wrażeniu w jakąkolwiek odpowiedź. Ewa co prędzej

przymknęła drzwi i poszła w innym kierunku. Trafiła na inne drzwi, na mniej wysokie,

weszła do sieni i poczęła wlec się po schodach wyżłobionych w piasku, po schodach

niezmiernie stromych, wysokich jak drabina. Znowu ogarnął ją popłoch, zawrót głowy i

mdłość. Poczęła wołać o ratunek, krzyczeć przez sen długo i przeraźliwie.

Gdy się o, tyle o ile zaczęła budzić, strach się zwolna-zwolna zmniejszał, ale niepokój był

w stopniu bardzo znacznym. Oczy miała zamknięte, choć już nabierała świadomości, że owe

straszne izby i schody — to. sen...

Ulga nareszcie oświeżyła jej serce. Oczy odemknęły się nieco. Leżała tak samo, jak się

była układła: piersiami na poduszce. Półuchylonymi oczyma z radością patrzyła na szlak

ceraty chodnika, którą wybita była podłoga przedziału, i powtarzała wciąż w duszy, że, dzięki

Bogu, to sen. Nagle spostrzegła nogi... lakierki...

„Jakiś jegomość tu siedzi...— pomyślała nie mogąc jeszcze podnieść się i otrząsnąć z męki

sennej. — Wszedł, drab, kiedym spała... Podły konduktor go wpuścił... I jak tu teraz wstać?

Pewno mam nogi odkryte do kolan, bo zimno."

Page 266: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

266

Wspomniała, jakie też ma na nogach pończochy i czy jedwabna jest podszewka u sukni,

którą miała na sobie. Podniosła niepostrzeżenie oczy i spod rzęs usiłowała spojrzeć na

nowego pasażera. Ale zobaczywszy jego twarz, zdrętwiała na nowo owym sennym

zdrętwieniem, które ją dopiero co, przed chwilą opuszczać zaczęło. Naprzeciwko, w kącie

drugiej ławki przedziału, siedział młody brunet, który ją ścigał wszędzie w Paryżu i nad

morzem.

Czytał książkę i zdawał się najmniejszej na Ewę nie zwracać uwagi.

Ona przymknęła oczy i z całej siły powstrzymywała bicie serca. Sen i widok tego

człowieka na jawie złączył się teraz w jedną elipsę zdumienia. Coraz silniejsze bicie serca

zmusiło ją do nagłego powzięcia zamiaru, że za żadną cenę nie zostanie z tym jegomościem

w jednym coupé. Postanowiła wysiąść na pierwszej stacji, gdzie się pociąg zatrzyma i skoro

się tylko zatrzyma. Drżały w niej wnętrzności i serce, gdy miała się ruszyć, a czuła, że już

musi, musi podnieść ręce. Szybkim gestem ogarnęła nogi suknią i usiadła na swym miejscu ze

skutecznym usiłowaniem niezwracania najlżejszej uwagi na towarzysza. On również na jej

ruchy nie patrzał. Czytał jakiś romans francuski, rozcinając karty długim sztyletem

korsykańskim.

Ewa dojrzała ów nóż. Znała te „koziory" i lubiła! się nimi bawić w Ajaccio. Wiedziała, że

jest tam z boku napis: Morte al nemico, a z drugiej strony: Vendetta Corsa. Wszystko w tej

chwili działo się z nią w sposób jak gdyby przewidziany od dawna, wyroczny i niezmiennie

logiczny. Każde przelatujące, przemykające się chyłkiem uczucie, wrażenie i przywrażenie

było poniekąd dawno gdzieś zapisane jako prawny paragraf. Impuls odwagi... Spojrzała

wprost w twarz tego człowieka z wyzwaniem i pogróżką. On ani myślał na nią patrzeć!

Czytał spokojnie swą książką i widać było na twarzy, że żywo zajęty jest treścią. Ewa doznała

zawodu...

W tej samej chwili od jednego razu i w całej pełni przypomniała sobie, gdzie widziała tego

draba. Stanęła jej w oczach nędzna cukiereńka z podłogą, grubo wysypaną mokrym piaskiem,

bilard w ciemnej izbie, usługująca dziewczyna — i figury dwu dandysów. Toż to ci sami! Oto

jest ten, który ją wówczas zaczepił. Jakże go mogła zapomnieć. Skąd on się wziął w Paryżu?

Czemu ją śledził i co tu robi? Czy to jest lowelas, czy też jaki szpicel? Ale to nie szpicel...

Lecz i nie lowelas... Cóż więc za jeden? Co on zamierza z nią zrobić? Bo on z nią zamierza

coś zrobić, on ją ściga!

Dreszcz przeleciał, dreszcz innego jakiegoś porządku, jeszcze nigdy w życiu nie

doświadczany. Zmierzyła okiem odległość między sobą i walizką, która leżała przykładnie na

górnej półce — właśnie nad głową bruneta zatopionego w lekturze. Rozważała wszystko za

pomocą kombinacji szybkich jak błyskawice, w jaki sposób wysiąść z wagonu tak, żeby tego

nie spostrzegł. Jak wysiąść? Nie mogła zostawić walizki, gdyż tam miała paszport, papiery,

listy Łukasza i Szczerbica, notesy, rachunki, zresztą niezbędne sprzęty podróżne. Czekała na

chwilę szczęśliwą, siedząc bez ruchu, z przymkniętymi powiekami, ale nie spuszczając z oka

lowelasa ani na chwilę. Obserwowała jego figurę, ubranie, sposób bycia. Był w istocie bardzo

zgrabny, przystojny, widocznie silny. Miał na sobie nowiuteńki riding-coat z atłasową

podszewką, najmodniejszego kro-" ju, świeżą i wykwintną bieliznę, ładnie i modnie

Page 267: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

267

zawiązany krawat. Syberynowe palto wisiało obok. Na białej karcie książki i na jasnożółtej

okładce Plona wyraźnie odrzynały się duże ręce w ciemnobrunatnych rękawiczkach...

Ewa przypomniała sobie teraz te ręce. Jakże je mogła zapomnieć?...

„Zrozumiałeś to nareszcie — miotała weń myślami — że trzeba na te racice włożyć

rękawiczki, że je trzeba zakryć, ty, felczerze z miasteczka, aktorze prowincjonalny,

pomocniku pisarza gminnego, któremu laury okolicznych endeków ze dworów spać nie

dawały — ty piszczyku od szwindlarza-bankiera, subiekcie z drogerii, laborancie z apteki,

ależ nie! ty kelnerze, kelnerze z knajpy, otwartej do czwartej rano!"

Nagła myśl, myśl nowa i zupełna ogrzała jej głowę, omotaną lodowatymi dreszczami.

Dosłyszała kroki konduktora. Przywołała go. Senny Schaffner ze swą latarką w ręku wsunął

głowę do przedziału. Widać było, że się wstydzi, ale widać było również, że został opłacony

przez tamtego... Ewa łamaną niemczyzną, z wtrącaniem mnóstwa wyrazów francuskich,

pytała go, czy nie ma w pociągu przedziału dla dam. Konduktor tłumaczył jej, że owszem,

jest taki przedział, ale już zajęty przez trzy panie, które śpią...

— To trudno — rzekła — ale ja muszę przejść do przedziału dla dam! Pan mię

przeprowadzi, panie konduktorze.

Brunet czytający książkę ocknął się ze swego zajęcia lekturą i, jak się zdawało, z trudem i

niechęcią słuchał, o co rzecz idzie. Rzekł do Ewy po polsku:

— Jeżeli to ja przeszkadzam pani w tym coupé, to je natychmiast opuszczę. Wszedłem tu,

gdyż nigdzie nie znalazłem miejsca.

Nie odpowiedziała ani słowa, jakby obok niej nie było nikogo, jakby nie słyszała wcale, że

w tym miejscu ktokolwiek mówił. Pośpiesznie zebrała swe rzeczy, walizkę, futerko, kapelusz

i wysunęła się z przedziału, starannie zamykając drzwi za sobą. W korytarzu włożyła futro,

naciągnęła rękawiczki i, gdy konduktor uchylił drzwi ciemnego przedziału, w którego

zaduchu chrapały jakieś wiedźmy, wśliznęła się tam. Przez pozostawioną szparę we drzwiach

obserwowała korytarz. Korytarz był zupełnie pusty. Młodzieniec nie wyszedł za nią z

przedziału. Widziała płomyk świecy chwiejący się od ruchów pociągu, słyszała turkot i

zawodzący jęk wagonów. Postanowienie jej było nieodwołalne. Chciała jednak, żeby

konduktor nie dostrzegł, kiedy wysiądzie. Nerwy drżały w całym ciele. Jakieś powiewy

uczuć... Walizeczkę miała przy nogach. Wszystko gotowe. Pociąg leciał, wzdychając, leciał,

leciał... Nareszcie długi i przeszywający świst rozdzielił ciszę jakby na dwie połowy.

Gdy pociąg zwalniał biegu i stawał, Ewa wychyliła się z przedziału i znowu zbadała

korytarz. Nie było nikogo. Przemknęła się jak upiór, na palcach, ku drzwiom w drugim końcu

korytarza w stosunku do tamtego przedziału, zsunęła się ze schodków i chyżo pomknęła w

noc i wicher. Nim pędem dobiegła do stacji słabo oświetlonej, już jej pociąg gwizdnął i

odszedł. Nie wiedziała, gdzie jest, jak się nazywa to miejsce. Czuła niewymowną radość, że

odtrąciła tego człowieka. Jeszcze łamało jej duszę senne widzenie i w ocknieniu widok

tamtego. Stacja, na której się znalazła, była prawie pusta. W bufecie świeciło się i kilka

ciemnych figur żłopało tam piwo. W salce klasy drugiej zastąpił jej drogę portier jakiegoś

Page 268: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

268

hotelu, proponując swoje usługi i karetkę. Nie pytając, jak się ów hotel nazywa, poszła za

portierem, który jej formalnie wyrwał z rąk walizkę. Za chwilę jechała w ciasnej landarze o

dzwoniących szybach, śmiejąc się do rozpuku ze swej przygody, a raczej z przygody

„tamtego". W głębi karety, na wprost drzwiczek wejściowych, było wprawione lustro. Ewa

zobaczyła w nim swą potwornie powykręcaną twarz — i znowu roześmiała się z całego serca.

Była znużona i bardzo rada, że za cenę straty części biletu wyśpi się przynajmniej i

wypocznie doskonale. Wszystko w niej teraz uspokoiło się. Ręce bolały, nogi ciężyły, jak po

fizycznym strudzeniu.

Karetka kręciła się po rozmaitych zaułkach, turkotała po brukach uśpionego miasta, aż

nareszcie stanęła. Portier z tryumfem wydostał Ewę z wehikułu i z wielkim dzwonieniem

intromitował ją do sieni hotelu. Nie śmiała jakoś zapytać, jak nazywa się miasto, w którym jej

nocować wypadło. Szła posłusznie za ładniutką Stubenmächen, która ją prowadziła na piętro

po schodach wysłanych grubym dywanem.

Hotelik był mały, ale czysty, cichy i bardzo, widać, solidny. Za chwilę Ewa znalazła się w

dużym pokoju z aksamitnymi meblami starego fasonu, obwieszonymi wyrobami szydełkowej

roboty. W głębi stało łóżko żelazne z mosiężnymi gałkami. Zapłonęła elektryczność, zasyczał

piecyk kaloryferu. Pokojówka starannie i długo przyrządzała pierzyny, wygrzewała kołdry i

poduszki. Załatwiła wreszcie wszystkie swe sakramentalne, niemieckie czynności i,

złożywszy życzenie dobrej nocy, odeszła.

Ewa siedziała przez czas pewien, patrząc bezmyślnie w żar lampki elektrycznej. Bawiła ją

ta przygoda i radowała nadzieja snu. W hotelu i za murami panowała zupełna cisza. Jeszcze

przez chwilę słychać było gwar przyciszony, stąpanie kroków po dywanie korytarza — i

znowu wszystko ucichło. Tylko monotonny szept w kaloryferowych rurach...

Poczęła rozbierać się pośpiesznie. Przygotowała sobie świecę, zapałki — i co tchu zrzucała

suknie. Była już tylko w bieliźnie, tyłem do drzwi zwrócona, kiedy posłyszała jakby szelest

otwartych drzwi. Sądziła, że to pokojowa wchodzi po coś jeszcze, ale wstydząc się swego

negliżu nie chciała odwracać głowy, dopóki tamta nie spełni czynności i nie wyjdzie. Nie

słysząc jednak jej kroków rzuciła okiem w stronę drzwi — i skamieniała na miejscu. Brunet z

przedziału kolejowego stał obok niej. Stał o krok, jak widmo. Zanim zdołała pomyśleć,

otworzyć usta, potężnym ruchem ramienia wymierzył w jej odkryte piersi cios olbrzymiego

noża.

— Ani słowa! — wyszeptał.

Została tak z otwartymi ustami i rozwartymi oczyma. Patrzyła w niego, we wszechmocne,

straszliwe jego oczy. Dech zamarł w piersiach. Nogi się zgięły. Wicher potężny zapchał płuca

i nie dał odetchnąć. Nie zdziwiła się też, gdy ją chwycił za gardło, rzucił na łóżko, przywalił

sobą i spytał:

— Gdzie masz pieniądze?

Page 269: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

269

Wskazała oczyma na piersi. Zerwał zamszową tasiemkę, szarpiąc ją kilkakroć, jakby chciał

urwać razem z głową ofiary, i cały worek z pieniędzmi schował do bocznej kieszeni swego

surduta.

— To wszystko? — spytał.

— Wszystko.

— Jeżeli wydasz parę z gęby, jeżeli piśniesz, zabiję na miejscu!

Wycharczała:

— Zabij, zbóju...

—Będziesz krzyczała? Będę.

Wtedy znowu zdusił jej gardło straszliwą swoją dłonią.

— Będziesz krzyczała?

Skinęła powiekami. Dwa pazury podsunął pod dolne szczęki. Ciemność osaczyła źrenice.

— Nie będę... — jęknęła.

— No, to leż spokojnie i czekaj.

Lewą ręką, nie zdejmując strasznej prawicy z gardła Ewy, począł rozbierać się w sposób

niesłychanie pośpieszny i wprawny. Zrzucił w mgnieniu oka palto, żakiet, kamizelkę...

— Chcesz dobrowolnie? Czy mam siłą?

Zwinęła się jak żmija, wyprężyła w kabłąk, wyrwała mu z rąk i dopadła zębami jego ręki.

Ale zanim zdążyła po wtóre chwycić dech w piersi i poprawić ukąszenie, wydać krzyk, już ją

ponownie powalił i zdusił. Wpół stojąc, wpół klęcząc nad nią, wciąż rozbierał się szybko.

Czyniąc to, zaczął sapać i bełkotać głosem szalejącym z namiętności, podśpiewywać w

obłąkaniu i zachwycie:

— Choćbyś się nie wiem jak opierała, to musisz, ptaszeczku, musisz! Musisz! Och,

musisz!... Czekam ci ja dawno na ciebie... Czekam ci ja latami... Ani tu w Europie, ani tam w

Ameryce, ani tam na morzu, ani nigdzie przenigdzie nie mogłem cię zapomnieć... Będziemy

się, dziecko, kochali ze sobą... Już ode mnie — skomlał żałośliwie — ptaszeczku, nie

ucieczesz, już mi się nie wyśliźniesz, jużeś ty, cudo, moje...

Dławiąc się, ostatnim tchem wykrztusiła;

— Puść!

— Dasz się?

— Puść!

Rozgiął nieco i rozwarł palce. — Ktoś ty jest? — łkała.

Page 270: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

270

— Na cóż ci to wiedzieć, kto ja... Jestem twój pan i basta. Słyszysz? Tak będziesz mówiła

jutro rano w hotelu i wszędzie w drodze, że jestem twój mąż. Słyszysz?

— Słyszę.

— Razem pojedziemy?

— Razem.

— No, widzisz. Popatrzże się na mnie! Brakuje mi to co? Czegóż ty się, dziecko, tak

męczysz? Pobawimy się tutaj, a jutro we świat! Ile masz pieniędzy?

— Dwadzieścia dwa tysiące franków... — stękała w obłąkaniu.

— No, i to dobre. A kwit na rzeczy, coś je wysłała do Wiednia, gdzież jest, w tym saczku?

— Tak.

— No, to i dobrze.

Schwyciwszy chwilę właściwą, kiedy na mgnienie oka odjął z jej gardzieli ręce, skoczyła

piorunowym ruchem w bok, wydarła się, i do drzwi z krzykiem...

W tej samej chwili porwał ją, zwinął w swych stalowych dłoniach, zdławił i bezsilną

położył na łóżku.

Straciła przytomność. Gdy się ocknęła, była już pod nim, we władzy jego potężnych,

dzikich, rozkosznych uścisków.

ROZDZIAŁ 8 Obudziła się z namiętnego omdlenia, z półsnu. Dźwignęła się, wsparła na łokciu. Oczy

miała zawleczone szarą mgłą.

Nie mogła nic dojrzeć, nic spamiętać. Myślało jej się, że to już nastała śmierć. Więc to jest

owa tajemnicza śmierć, „tajemnicze misterium śmierci"... Ktoś do niej mówił tak dawniej... A

teraz już była śmierć. Stała się śmierć— i jest cisza. Wątły brzask wsącza się do numeru przez

zapuszczoną storę. Na owalu lampki elektrycznej połyskuje światełko.

Patrzyła na nie w zamyśleniu o czymś dalekim, dawnym, pełnym uroku. Gdzież podziało

się życie? Kto ona jest? Gdzie jest?

Nie mogła tego dociec. Miała na sobie lekki sen, jakby sen ptaka, który śpiąc wydaje

okrzyki, porusza głową, a nawet jak słowik nuci półgłosem. Lekkimi poruszeniami,

pochyleniami, zakrętami poczęło jednak kształtować się przemyślenie nocnego przeżycia.

Nareszcie drgnęła w głowie percepcja.

To nie jest śmierć. Jest to poranek w hotelu...

Page 271: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

271

Poczęła miarkować sny i przedstawienia. Ujrzała tego człowieka. Uderzyło ją to, że on śpi

czuwając. Patrzyła na to, jak śpi, czuła jednak, że nawet we śnie wie o wszystkim, wie nawet

o tym, co ona w tej chwili myśli, co zamierza czynić, co knuje. Śpi także jak ptak dziki...

"Musi wiedzieć wszystko, gdyż inaczej zginąłby natychmiast... — myślało jej się sennie.

— Ludzie schwyciliby go natychmiast, zgładziliby go jak wściekłego psa... Toteż on w każdej

chwili swego życia musi na nich czatować, podchodzić ich, gdy się nie spodzieją..."

Zdjęła ją jakaś szczególna trwoga wobec jego potężnej męki wiecznego czuwania. Rozkosz

cielesna rozjątrzona przez niego jeszcze żyła w sennym ciele. Skądś, z głębi ciała znękanego

pieszczotami wywinął się uśmiech i ozdobił usta, napęczniałe od pocałunków. Schyliła się

niepostrzeżenie i tajemny, powietrzny pocałunek złożyła na zmysłowych ustach śpiącego. On

nagle rozwarł oczy i uśmiechnął się.

Otoczyła go nagimi ramionami i odegnała sen pytaniem: — Bałeś się też we śnie, żebym

cię nie zabiła teraz, jakeś tak spał?

— Co się miałem bać! Już mię teraz nie zabijesz. Bo i za co?

— No, któż może wiedzieć? Gdybym cię też przebiła — a chociażby długą szpilką od

kapelusza. Taką szpilkę wbić w serce...

— Ech — mruknął, ziewając — zgniłabyś w kryminale za mężobójstwo. Prawo by cię nie

minęło, moja rybko. Prawo jest wszędzie.

— Prawo prawem, alebyś już nie ziewał, tylko byś ty gnił, i to nawet nie w kryminale,

tylko w glinie dolno-austriackiej. Masz szczęście.

— A żebyś wiedziała, że mam. Moje serce znajome z żelazem. Żelazo ci się po nim ślizga

jak po krysztale. Zobacz, jeśli chcesz...

Odsunął koszulę i pokazał olbrzymią, siną bliznę na lewej piersi wzdłuż żeber. Odsunął

wyżej i pokazał pod obojczykiem szwy i zrosty. — To ty jesteś nożowiec, rzezimieszek? —

spytała ciekawie.

— Co tobie, sikoro, do tego, kto ja jestem? Jestem wielki pan i tyle!

— Kawaler Gredin du Château-Lapompe.

— Dobrze, dobrze! Jakiż to pan może tak znać świat jak ja? Byłem w Ameryce, byłem na

wojnie transwalskiej, jechałem na statku, co prawda jako palacz, z Władywostoku do Triestu.

Znam Paryż, Londyn, Kalkutę i Ladysmith...

— Cóżeś ty tam robił?

— Chodziłem za wojną. Bo gdzie się wilki gryzą, tam jest zawsze co zbierać... Wiesz ty o

tym?

— Ja też od razu przypuszczałam, że ty musisz być szpicel...

Page 272: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

272

— Szpicle nie miewają takich pieniędzy, jakie ja mam. A ja mam pieniącha. Chcesz

wiedzieć? Gram w karty, gram w ruletę, jeżdżę, wracam, znowu wyjeżdżam. Zupełnie jak

hrabia Szczerbic...

— Szczerbic!... — drgnęła. — A ty znasz Szczerbica?

— Ja znam wszystkich, którzy mi są potrzebni.

— Tak... Powiedz mi jednakże, bo jestem strasznie, strasznie ciekawa... Prawda, że ty

jesteś były... felczer?

— Felczer! — zachichotał — wściekłaś się czy co u dydka? Ja — felczer?

— No — a nie kelner z podłej restauracji w jakim Radomiu albo Suwałkach?

— Na złość i nie kelner.

— A jak ci na imię?

— Zgadnij!

— Nie zgadnę. Jakieś imię... Wicek, Wojtek, Walek... Powiedz prawdziwe. Może jakie

lepsze. Czasem bywają furmańskie imiona dosyć solidne.

On leniwie przeciągnął się, ziewnął swobodnie — przez chwilę patrzał w sufit, wreszcie

przymrużywszy oczy rzekł z cynicznym uśmieszkiem:

— Na imię mi Łukasz.

— Patrzcie! Już miałam jednego kochanka Łukasza. A to ci się udało, to ładne imię.

— Doprawdy? A gdzie się też chowa ta kruszyneczka, co ci ją to tamten Łukaszek na

pamiątkę zostawił?

— Daleko się chowa, daleko. U jednej starej babci, u dobrej babuleńki, we wioseczce za

góreczką...

— Za góreczką, za wysoką... — nucił kiwając głową.

— E, to ty jesteś znający detektyw... Ale skądże ci przyszło pytać się o takie ta babskie

sprawunki?

— Tak sobie. Zdawało mi się, że ty może je prędzej gdzie frygniesz, choćby w dół

pierwszy lepszy, bo to się ognistym panienkom przytrafia... Ale skoro powiadasz... Ty się

mało bawisz, wiesz ty o tym? Chciałaś niby to w Paryżu i tu, i tam, ale czyż to była zabawa?

Sumienie cię burżuazyjne stargało jak siarczyste womity. Niechże cię nie znam!

— Mnie zabawa nie bawi.

— E, bo nie umiesz. Zabawa zabawie nie równa. Widzisz, jak ja cię poduczę...

Page 273: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

273

— Mnie się zdaje, że ty mało, bardzo mało wiesz o zabawie.

— Dlaczego, ko-kotko?

— Bo jesteś przecie wielki ryfa z małego miasteczka, gruboskórne drągalisko w cienkich

kortach, szuja rodzima...

— E, widzisz, ale ja mam znowu to, czego wielu nie zna nawet, powiedzmy, po łebkach.

— Ciekawam, co to może być...

— No — oczy. Ja ci od razu przejrzę wszystko do samiutkiego dna. Mam takie oczy jak te

promienie I k s.

— To widać wy wszyscy, bandyci, macie takie oczy, bo skąd. wy już nie kradniecie i

czegoście nie splugawili! Powiedzże mi choć swe bandyckie imię.

— Imię i nazwisko. Poczekasz, zanim usłyszysz. Już się ta o nie dopytywał niejeden

dygnitarz, boby se szczęście rodziny ufundował, żeby się dowiedział. Strasznie są c iekawi,

jakim się też herbem pieczętuję. Tobie nie powiem, bo jakem wspomniał o tym robaczku, co

to u babuleńki, to ci tak zaraz ślipeczki. błysnęły!...

— No?

— Jak cię życia nauczę, życia naprawdę, to ci ta może i odkryję moją tarczę rodową. A

teraz bądź do czasu ciemna jak tabaka w rogu. .

— Widzisz, jak się zdradzasz, żeś dotąd flirtował tylko z pokojówkami i praczkami.

— Niekoniecznie. Kokotami bywają rozmaite. A ja mam tę właściwość, że mówię prawdę

w oczy, co nas, panów, bardzo często cechuje. Dziecko takim ludziom jak my niepotrzebne.

Ja żyję dla siebie i ty żyj dla siebie. Dziecko niech niańczy matołek, co siedzi na ziemi, ma

warsztat, kopyto w łapie, łóżko, pierzynę. A ja jestem po to, żebym chodził. I ty to samo. My

jesteśmy wędrowcy.

— O mnie nie decyduj.

— Nie? A mnie się zdaje, że ty byś już nie usiedziała na miejscu. Powiedz no mi, czybyś

usiedziała? Czy to nie lepiej kochać się z każdym ładnym chłopcem, który w oko wpadnie, z

silnym, ze zdrowym — jeździć po krajach, hulać, grać, włóczyć się, używać, ciągnąć za sobą

blondynów i ogorzałych — niż siedzieć z jednym, który ci po dwóch latach obmierznie i

któremu ty obmierzniesz, znosić jego fochy, nudy, choroby?... Zachodzić w ciążę i rodzić,

rodzić?... Co, jak myślisz?

— To moja rzecz, jak ja myślę.

— No, oczywiście. Ja ci tam nic nie narzucam, oprócz siebie, rzecz prosta. Biorę od

człowieka zawsze tylko to, co mi jest potrzebne, a z resztą rób sobie, człowiecze, co chcesz, i

myśl sobie, co chcesz...

Page 274: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

274

— E, to ty jesteś filantrop!

— Dziecko... — mruknął ponuro. — Nienawidzę bachorów! Po co ja mam cackać

bachora? Nie mam czasu. A znowu wiem dobrze, co to jest życie bachora bez rodziców. Małe

to, słabe, nie da jeszcze rady starym draniom. Nie poradzi nożem, nie dosięgnie. A bez noża

— jakże człowiek wyżyje? Depce to każdy, kto ma nogi, bije każdy, kto ma ręce, klnie na nie

każdy, kto rusza żuchwami. Ja mam zostawić po sobie bachora, drugą taką skopaną,

poparzoną psinę, jaką byłem sam! Po co? Mało to tego mrowia ludzk iego? Zobacz Londyn,

Chicago... Przecie człowiek — to odrażająca padlina. Ile tego jest! Zobacz na wojnie!

Kadłuby bez łbów, wyrwane bebechy, potargane kikuty... Żeby tak mamusia zobaczyła —

fiu!... — I prawda. Musi wojna trzebić toto armatami, boby się pozżerało!... I żeby choć

pozżerało!... Ale się, sobacze, gniotą, duszą, zasmradzają jedni drugim miejsce i strawę,

zarażają się chorobami — i dopiero, powiada, wszystko się odbywa według prawa.

Socjologia, powiada, tak, socjologia owak... Takie prawo... Dam ja ci, sobaczy synu, prawo...

Ewa słuchała na pozór obojętnie... Ale w głębi drgnęła w niej dusza do tych słów, jak

dzwon szarpnięty.

„Toż to jest prawda, co ten nikczemnik mówi... — myślała. — On ją uwalnia od win. On ją

rozgrzeszył."

Rzekła niedbale:

— Dobrze, dobrze, filozofie spod czarnej topoli. — Używać... A kiedy i używanie,

włóczenie się i tam dalej — i to wszystko się znudzi.

— A nieprawda! Już co to, to nieprawda. Patrz na wielkich panów. Nic nie robią, tylko

obdzierają świat z jego majątku i używają, a nigdy im się nie nudzi. Dlaczego? Bo znają

sposób na zabawę, umieją zachować porządek w używaniu.

— A ty się nigdy nie nudzisz?

— Nie, blondynko, ja się nigdy nie nudzę. Nie mara na. to czasu. Mam, widzisz, milion

rzeczy do zrobienia. Jestem wciąż w ogniu. Jakże mi się ma nudzić? Na przykład wczoraj...

che — che... Wziąć cię z pola, z wagonu, taką dużą, wolną bogatą pannę... taką ładną... i

trzymać cię dziś rano tu, w tym. łóżku, razem ze wszystkimi pieniędzmi — jak myślisz? — na

to trzeba mieć łeb na karku, a w nim milion myśli.

— Pewnie, przyznaję. Ale między wami, obwiesiami, pewnie wielu jest takich, którzy

potrafiliby tak samo pastwić się nad bezbronną kobietą. Cóż to tak nadzwyczajnego? Mogłeś

mię zamordować. Gdyby mi pękła jakaś żyłka w gardle lub w płucach, kiedyś mię dusił, już

bym nie żyła. Gdzieżbyś podział trupa? Złapaliby cię. I cóż za spryt twój? Powiedz no, a ty

ciągle tak żyjesz?

— Czasami spoczywam po całych tygodniach. Ale jak przyjdzie na mnie, to zaczynam

grzać, i wtedy miesiącami!

— A nie boisz się, że z tego wszystkiego zostanie cztery ściany?

Page 275: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

275

— No... cztery ściany, to cztery ściany. — Nie lubię o tym ględzić. Ja nie wikary. To i ty

będziesz kiedyś leżała w jeszcze węższych czterech ścianach, a przecież o tym ciągle nie

myślisz.

— Owszem, myślę.

— Ja już byłem w tych ścianach, to wiem, co w nich jest.

— Byłeś?

— Czym był? Zobacz...

Odsunął brzeg rękawa i pokazał na rękach dziwne znaki poprzeczne. Oczy jego stały się

głucho, głucho zadumane. Uśmiech nieopisany, jak połysk tajemniczej wewnętrznej potęgi,

wypełzł na wargi, gdy samemu sobie, podśpiewując, mówił:

— Wagonik — da — wagonik zakratowany... Machorka... dziegieć... Stukają kolby

sołdackie. — Pieriesyłuszka... — I wyślizgane deski nar i miliony wszów, i miliardy

pluskiew... Brodiagi, doliniarze, Żydy, bandy pajęczyniarzy, dzikie chłopy koniokrady, zbóje

nocne, tam gdzieś zamyślony arystokrata szopenfeldziarz albo klawisznik. Długie — oj —

długie noce! Paraszka pachnie... Etap... put — dorożeńka, put — doiożeńka... Da jak cię raz

ucapi, da poratunku nie ma...

— Powiedzże, za co?

— Nie powiem. A może kiedy, jeśli zobaczę, że my się naprawdę pokochali ze sobą...

— A dawno cię puścili?

— Puścili... Już się ta nacieszysz wolnością, jak cię stamtąd wypuszczą. A wolnaja

woluszka pachnie, oj, pachnie! I warto za nią łba nadstawić. Lubisz ty morze?

— Och, lubię! Jeśli jest co na świecie, co bym jeszcze lubiła, to chyba morze.

— Ale, mewo moja — ocean?... Wielki — głęboki! Tamten ocean! Jak przyjdzie tajfun w

szyi La Pérouse i pocznie ludzkie pudło do piekła i do nieba frygać! A w niebie bure obłoki,

jak te myśli szalone tęgiego człowieka! A nad nimi mewy we wichrze! Wiesz ty... pojedziemy

razem we światy. Z tobą — we światy! Pojedziesz?

— Pojadę.

— Bo widzisz, ja mam udział w jednej kopalni w Klondyke. Ale trza pieniędzy. Te twoje

dwadzieścia tysięcy — to kropelka w oceanie. Trzeba by kilkakróć sto tysięcy. Wówczas

można by sztucznie poderwać całą sprawę szwindlami, wydrzeć wspólnikom akcje, samym

zacząć grzać — i miliony. Jest taki jeden, ,co by to zrobił... Straszny to drań, ale on jeden

jedyny. Cóż, kiedy teraz goły jak bizun amerykański. Trza by zebrać pieniądze szybko, oj

szybko! Z Wiednia na Triest, na Morze Czerwone, na Celebes, na Sumatrę... Są tam takie

wyspy...

Page 276: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

276

— Tak, są. Jest wyspa Nowa Zelandia... — szepnęła uśmiechając się czarownie.

— To nie po drodze, to daleko... —Tak, to daleko.

— Do Wiednia! Trzeba jechać!

— Jakże ty myślisz zdobywać te pieniądze?

— Jak zdobywać? Hm...

— Giełda, co?

— A tak... Saha- gieła... Czy ten Szczerbic ma pieniądze? — spytał niespodzianie.

— Skądże ci to do głowy przyszło?...

— No, tak, ciekawość. Gra on w karty?

— Zdaje się, że gra.

— A nie widziałaś, żeby tak dużo przegrywał, wygrywał?

— Nie myślę, żeby on grywał z byle kanalią w karty. W ruletę to grywał.

— Co, ruleta! Ruleta — to dla mopsików strzyżonych i kózek angorskich, żeby się czymś

wzruszały. A ty mówisz dobrze po francusku?

— Cóż za skoki myślowe! Mówię po francusku. — A po angielsku?

— Nie umiem ani słowa.

— A może byś się tak nauczyła?

— Od razu, w parę dni, co?

— Bo ja, uważasz, potrzebuję. To, że mówisz dobrze po francusku, uwolni mię od łajdaka.

— Od kogoś z przyjaciół?

— No, jest taki. Ja niby to bełkocę ułamkami wszystkich języków, ale na grandę rozmówić

się nie umiem po prawdzie żadnym. A tymczasem interesa wymagają szczegółów. Czasem to

nawet warszawskiego kłapania, do licha, zapominam. Teraz ciebie zrobię swoją prawą ręką.

Bo, rozumiesz, będziesz moją żoną.

— Z lewej ręki.

— Wszystko jedno. W Wiedniu zmajstrujemy paszporty.

— Wszystko to dobrze, ale co ja zyskuję na tej spółce? Jeśli ciebie złapią, z jakiej że racji

ja mam odpowiadać za twoje łotrostwa?

— Mnie nikt nie złapie. Ja z katorgi wyszedł jak gronostaj.

Page 277: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

277

— Powiedz no mi, jakim sposobem wszedłeś do mnie wczoraj?

— Mam numer tutaj obok. Wszedłem tuż za tobą i opowiedziałem się jako twój mąż.

Służąca wyszła od ciebie, a ja za nią, skoro się tylko zsunęła ze schodów, nimeś drzwi

zamknęła.

— To spostrzegłeś, jakem wyskoczyła z wagonu?

— Che, kokoszko, nie takie ja sprawy odstawiał!

— A cóż ty zrobisz ze mną potem, potem?

— Nic się nie martw — wszystko będzie jak złoto". Myślisz sobie może, że postąpię sobie

z tobą, jak to ten znawca...

— Co za znawca?

— E, był taki jeden. Jechał do Europy, gdzieś na wschód, w Rumunią, w Bułgary, na

Odessę, do Niżniego, bałamucił młode dziewczyny, Słowianki, Greczynki, Żydówki,

Rumunki, Czeszki, Niemki, wszystko jedno, byle tylko nie była starsza nad dwadzieścia lat,

żenił się oficjalnie i każdą z oblubienic wywoził w świat. Brał tylko posażne, i to grubo. Pożył

sobie z każdą sześć, siedem miesięcy, a jak mu tylko zaczęła grubieć w pasie, spuszczał, a to

strychninką, a to arszeniczkiem, jak mu ta serce dyktowało. Mieszkał — to w Buenos-Aires,

to w San Francisco, to w Kairze, to w Bombaju. Chłop się nażył. Innej kobiety nie używał,

tylko panienki, i to, co najpierwszy sort. Nareszcie go moraliści przydybali. Do światła go!

No — tracili go elektryką. Na stołeczek, mosiężny cylinderek na główkę. Drwił sobie do

ostatka z tych wszystkich drabów, ze szpiclów, sędziów i tym podobnych oprawców. Majątek

cały, a uciułał z posagów swych żoneczek grzeczną sumkę, bo milion z górą dolarów, zapisał

na stypendia dla wynalazców, na cele dobroczynne, na zasiłki dla ludzi, którzy po przyjeździe

do Ameryki nie mają z czego żyć i zdychają z głodu. Punktów napisał w testamencie ze

czterdzieści. A musiała hołota spełnić wszystko, co do joty, tak jak rozporządził. Bo według

prawa wszystko zrobił — cha-cha...

— Gdzieś o tym czytałam... — ziewnęła — w jakimś piśmidle. Ty to z gazety, co?

Wyczytałeś i powtórzyłeś, żeby mię nastraszyć. Patrz, kobieto, jakie to z nas bywają demony!

I z taką to przyjemnością rozpowiadałeś. Malowało się na cyferblacie uczucie grozy...

Bywasz jednak śmieszny, mój dymisjonowany katorżniku. Na demona się nie zdałeś. Prędzej

już mógłbyś być tym, jak to tam... szopenfeldziarzem...

Mówiła to lekceważąco, ale w gruncie rzeczy była tym opowiadaniem rażona. Czuła je

głębokim tętnem serca. Złowieszcza rozkosz marzenia o takim życiu, o olbrzymiej wolności

ponad ludźmi, ponad wszelkimi prawami, wbrew wszelkim ustawom wśród wiekuistych

niebezpieczeństw, w kulcie samowładnych zmysłów — odchyliła się na mgnienie przed

duszą, trzymała ją w blasku swoich źrenic i w swoich orlich szponach.

W tej samej chwili dokonało się inne miarkowanie, tak piorunująco chyże, że zachwiało

całą istotą. — Nareszcie wygaśnie miłość dla Łukasza! — Spostrzegła to i drgnęła z dzikiego

Page 278: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

278

upojenia. Przejdzie na drugą stronę tej sprawy ducha. Nie kochać go! Rozgrzeszona będzie z

grzechu zabójstwa! Nie ma już potrzeby spowiedzi przed nim! Straszliwa moc rozpusty z tym

człowiekiem nieznanym, rozpusty rozpasanej i prawdziwie zwierzęcej, wyrwała z duszy i z

cielesnej powłoki duchową miłość.

Cicho, sekretnie pochwalała tę rozpustę nocną, która nareszcie jej duszę uzdro wiła,

wyzwoliła, oblała zimną rosą spokoju. Podziwiała siłę rozpusty cielesnej, władzę jej

niezwalczoną i znalazła, że ona jest dobrem, ponieważ niweczy okrutne i beznadziejne

misterium miłości. Wiecznie a rozpacznie o tym dawniej wiedziała, że ostatnią myślą, która w

jej chorym mózgu zagaśnie, to będzie myśl o Łukaszu, że ostatnim uczuciem, które w niej

zamrze, będzie tęsknota za nim. Zżyta się z tymi pewnikami jak z losem! A teraz — zdrowa

jest, silna, pełna życia, a on z niej znikł bez śladu. Niegdyś w szczęściu wierzyła, że na

świecie są tylko dwa serca. Później, w niedoli, przyszła do pewnika, że zostało jedno serce, w

którym on panował jak Bóg w świątyni. A teraz otoczyła ją nowa sfera życia.

Ujrzała, że tamte wiatry — to są „kopczyki popiołu"... Ów cichy, drogi, tak mądry,

szlachetny, który stał przy niej w dzień i w nocy — teraz nareszcie odejdzie. Troski, co go

szarpały, nadzieje, które go niosły, i wszystko jego a własne teraz będzie obojętne. Czy mu

teraz dobrze, czy źle, gdzie jest — wszystko już jedno. Gdyby leżąc na ziemi wzywał

pomocy, już nie odwróci ku niemu głowy. Jeżeli umarł — Bóg z nim. Jakowaś bezgraniczna

w duszy pogoda...

Cha-cha!... Mówił niegdyś, że wlała światło w jego mroczną duszę. Szli razem na szczyty

gór, gdzie wybrane dusze z rodu ludzkiego wiecznie się w szczęściu weselą. Teraz to

wszystko stało się „kawałem" w tłustym sosie, witzem z przeszłego życia... Precz z życiem

minionym! Szukać jutrzejszego dnia!

ROZDZIAŁ 9 Miesiące zimowe upłynęły w Wiedniu. Ewa i jej „mąż", Antoni Pochroń, zajmowali

mieszkanie na trzecim piętrze w olbrzymim, nowym domu. Ponieważ mieli do

rozporządzenia windę, nie czuli wcale tego, że mieszkają dość wysoko. Właściwie Pochroń

odnajmował tylko dwa pokoje od dużego lokalu doktora Bandla.

Pokoje te były wprost prześliczne. Ogromne okna, obramowane białym marmurem,

wychodziły na zaciszną uliczkę. Poziom jednego z tych pokojów był nieco wyższy niż

poziom drugiego. Oddzielały je szklane drzwi, które można było otwierać tak szeroko, że

tworzyło się z tych dwu pokojów ogromną salę dziwnego a uroczego kształtu. Ściany obu

saloników powleczone były klejową farbą barwy nikłej, która czyniła wrażenie delikatności.

Tam i sam przemykał się złotawy gzemsik albo siny rąbek, po to tylko, zda się, żeby za sobą

oczy w przestwór pociągnąć. Kilka wąskich luster w skromnych ramach przerywało ciągłość

powierzchni ścian. Bawiły oko skromne, lekkie meble nowego kształtu. Blaty stolików były

ze lśniącej jakby alabastrowej masy. Nogi ich były okute w metal, co im nadawało cechę

wykwintnej prostoty, czystości i siły. Wszystko w tym zaciszu było biało-złociste. Nic nie

naprzykrzało się i nie raziło. Ani inkrustowana, lśniąca boazeria, naśladująca barwą drzewo

Page 279: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

279

osiczyny, ani powściągliwy ornament drzwi, którego potrzeba tłumaczyła się sama, ale

obecność nie była prawie widoczną — ani szlak ze stylizowanych kwiatów nasturcji; ani owe

drzwi do alkowy, że rzniętego misternie szkła, zajmujące całkowitą niemal wysokość ścian od

sufitu do posadzki.

Ewa zajmowała alkowę, izbę na podwyższeniu z oknami wychodzącymi na uliczkę. Drugi

pokój był rodzajem salonu. Tam na sofie sypiał Pochroń.

Był to salon nowoczesny i cudaczny, jak zresztą wszystko W tym domu. Częstokroć drzwi

z „salonu" prowadzące do mieszkania doktora Bandla otwierało się i liczna, huczna kompania

gości przepływała z lokalu do lokalu. Bywali tam najrozmaitsi ludzie: Niemcy, Węgrzy,

Żydzi, Polacy, Czesi, Kroaci, Rumuni... Ów doktór Bandl był z zawodu lekarzem, ale

praktyką zajmował się niezbyt gorliwie. Był niby dziennikarzem. Mówiono, że jest

politykiem. Szeptano, że będzie kandydował z jakiejś tam kurii. Jednakże i artykułów

dziennikarskich nie pisywał. Rządził w prasie rozmaitych odcieni. Miał nieustające interesa

na giełdzie, w parlamencie, na Herrengasse, w ministeriach, namiestnictwach, ambasadach,

biurach rządowych, w klubach stronnictw politycznych, słowem wszędzie.

Miał zawsze dużo pieniędzy.

Był to przystojny Niemiec, południowiec. Żywe jego oczy, świecące jak brylanty za

szkłami binokli werzniętych w orli nos, usta pąsowe, policzki tryskające rumieńcami zdrowia,

zaznaczona już a prawie piękna łysina, brzuch, który ze wszech sił usiłował zamaskować i

ukryć w wykwintnych kortach — wszystko to było dla "Ewy odrażające od dawna.

Od pierwszego spotkania wiedziała, że ten frant będzie na nią polował i czyhał. Z początku

nienawidziła go i broniła się wzgardą, jak sztyletem ostrzonym na wszelki wypadek. Później

poprzestała na biernej odrazie, widząc, że Pochroń dobrze jej (własności swojej) pilnuje.

Bawiła się w ciągu tej zimy. Poznała uczty nocne u Sachera i w innych drogich

restauracjach, siłę szampana, władzę pieniędzy, na których rozkazy są niezmierne składy

towarów i praca mieszkańców olbrzymiego miasta. Jakże lubiła teraz patrzeć, gdy roje

najrozmaitszych ludzi biegają, skaczą, uśmiechają się, zginają w ukłonach i pracują, pracują

sprawnie, płynnie, mądrze! Lubiła pasjami lustrować składy na Kärthnerstrasse, badać ich

głębokość w ziemi, w piwnicach, w szafach ogniotrwałych i skrytkach, oświetlonych

elektrycznością, sondować zasobność w schowaniach wpuszczonych w mury. Jak w Paryżu

— skupowała mnóstwo sukien, bielizny, rękawiczek, obuwia, pończoch, halek, gorsetów,

kapeluszy, drobiazgów, cacek ostatniej mody i smakołyków ostatniego pomysłu. Polubiła

ordynarność zabawy, płaskość i ostrość dowcipu. W mdłym, błękitnawym dymie u

Ronachera, wobec szerokiej sceny pełnej błazeństwa, akrobatyki, baletu, tresowanych

zwierząt, trywialnych kupletów, wśród publiczności złożonej z prostytutek i poczciwych

klęp-mieszczanek czuła się doskonale. Siadywała najczęściej gdzieś w purpurowej loży,

otoczona bandą mężczyzn.

Page 280: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

280

Lubiła błąkać się samopas po ulicach, kiedy z okien pełnych szychu, świecideł i ogromu

towarów sypie się elektryczne światło, kiedy po bruku asfaltowym szeleści krok milionowego

tłumu. Była wówczas radośnie zgubioną w zbiorowisku. Czasem wtedy na serce jej wracała

się cicha, ciemna, uboga Warszawa. Ale nie było to marzenie przykre.

Przeciwnie — było w nim wyzwanie i ekscytacja.

Poznała mnóstwo nowych ludzi. Zrazu nie mogła pojąć, co się koło niej dzieje, co to za

osoby schodzą się u Bandla, ucztują z nim w zamkniętych gabinetach knajp, tłoczą się do lóż

w operze i teatrach, szachrują szeptem, kręcą się wśród klubów parlamentarnych, grają u

niego w karty, wydzierają sobie majątki, stanowiska, władzę i kobiety. Włosy stawały na

głowie i bezsenność rozwierała w ciemności powieki. Lecz z czasem wszystko zobojętniało,

stało się znośnie wstrętne, tak, samo jak oczy, binokle i brzuszek Band la.

Przywykła do ludzi, zjawisk i rzeczy. Był jej obojętny sam Pochroń i jego zmysłowa

miłość. Obojętne było życie obecne, przeszłe i przyszłe. Nie znaczy to wcale, żeby się czuła

źle.

Było to życie liszki na liściu, wypijanie pokarmu, wygrzewanie się w słońcu.

Gdyby teraz Łukasz zjawił się wobec niej ze swą nerwową, niecierpliwą rozpaczą, ze

swymi żalami, rozkazywaniem i nagłymi przeskoki od złorzeczeń, gróźb, klątw do próśb,

uniżeń, całowania śladu jej stóp — wypchnęłaby go chyba ze swego pokoju i zatrzasnęła za

nim drzwi z piosenką wiedeńską na ustach. Zwolna wygasał w niej ten Łukasz, wygasał jak

ogień — żarzył się — leżał jak węgiel parzący w popiele... Teraz już stygnie. — Już go nie

ma. Nie czuła już w sobie ani strasznej rozkoszy ducha — miłości — ani przerażenia wobec

spełnionej zdrady. Spokojna pustka — nic więcej. Pustka ta była jak ziemia w podwiośnie,

nie okryta ani jedną trawką, leżąca spokojnie pod ciepłym słońcem.

Ewa mogła teraz patrzeć w przepaść swych grzechów. Nie czuła do nich wstrętu jak w

Paryżu. Nudziły ją jednak. Ziewała na ich widok. Pojmowała ohydę grzechu rozpusty, ale nie

mogła zdobyć się na nic, co by z niej mogło wyrwać.

Nad wszystkim panowało jedno pragnienie: nie dopuścić do siebie wspomnień o miłości,

nie dać im nigdy zapanować w duszy. Nie pożądać z ducha, nie kochać sercem, nie płakać za

minionym uśmiechem najdroższych ust, za brzmieniem głosu. Trwać tylko, trwać w

spoczynku zapomnienia. — Nie czuć w sobie serca, gdyż bez serca jest dobrze, a z sercem

straszliwie.

„Zdradziłeś mię — mówiła teraz w głębi siebie — ty pierwszy mię zdradziłeś. Szłam za

tobą na koniec świata. Tobie pierwszemu oddałam bezsilność moich nóg i tobie pierwszemu

otworzyłam drzwi duszy. Gdy mi tamten powiedział, że mię zdradziłeś, szalałam sama jedna.

A teraz zdradziłam cię i znalazłam spokój. Należę teraz do innego, a ty jesteś dla mnie czcze i

puste imię!"

Częstokroć brała do ręki listy Łukasza (zamknięte już zresztą wraz z listami Szczerbica w

biureczku Pochronia) i czytała je od początku do końca, żeby się w stanie swej mocy

Page 281: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

281

utwierdzić, przekonać się, że nic w tych listach nie ma, nic a nic. Dziwiła się, jakim sposobem

tyle dawniej pod tymi samymi literami czytała! Nie było już zapachu, który dawniej odurzał

aż do utraty zmysłów...

Pewnego razu w czasie takiej lektury znalazła była na dnie szkatułeczki, gdzie listy leżały

— trzy zeschłe róże. Zeschłe na szczęt... Przypomniała sobie ich dzieje i przez chwilę bawiła

się nimi, ważąc je w palcach. A dzieje róż takie były...

Za dawnych dni, gdy mu już była ofiarowała swe ciało, a miał wkrótce do Włoch

wyjechać, nastąpiła między nimi gorąca sprzeczka. Leżała wówczas w łóżku. Był u niej

wtedy w pokoiku, z oknem zasłoniętym pąsowym szalem, gdy leżała w łóżku. (Umyślnie

wtedy rozebrała się w dzień, udała chorą, żeby go o naznaczonej godzinie przyjąć w łóżku).

Przysłał jej później trzy róże ciemnopąsowe. Gdy, wyszedłszy z domu, chyłkiem kupował w

sklepie te róże, sądził, że będą źle przyjęte i że nadal będzie się gniewała. Tak jej to wyznał.

Nie widzieli się długo, całą noc i dzień następny, i znowu noc... A gdy wreszcie byli razem,

dowiedział się z najwyższym, z szalonym szczęściem, że dobrze były przyjęte róże.

„Nieopome" róże uschły na piersiach, między piersiami. Leżały przez całą noc w tym

miejscu, które tak kochał — gdzie serce bije... Prosił wówczas o te róże gorąco. Jakże

gorąco!!! Chciał, żeby mu je darowała jako najcenniejszy skarb, znak wznowionej miłości.

Prosił o nie i później wielekroć, w chwilach łaski, mając możność całowania jej w usta! Dla

jakiegoś powodu, gdy była mowa o tych różach, stawała się wstydliwa, usta jej żarzyły się jak

nigdy przedtem i nigdy potem. Były jak żywy i ruchliwy ogień.

Sama to czuła. Mówili do siebie wtedy, że chcieliby mieć dziecko. Oczy jego zapalały się

od ognia jej ust. Wyznawali śród płomieni najskrytsze myśli.

Nie dała mu wówczas przez zapomnienie upragnionych róż... A teraz... Jakże mu zwrócić

tę jego własność, kiedy nie zna jego adresu? Zmięła je w palcach, pokruszyła na proch i

rzuciła na ziemię w to miejsce, gdzie Pochroń stawiał swe pantofle nocne.

Pochroń przywłaszczył sobie listy Łukasza (i Szczerbica), trzymał je u siebie. Często je

przy niej czytał i zaopatrywał w komentarze. Oddała je bez żalu.

Miała jeszcze pragnienie, żeby mieć sprawę ze Szczerbicem.

(Mieć sprawę — znaczyło teraz: walczyć z nim i pokonać).

Właściwie nic jej złego nie zrobił, a była względem niego usposobiona nienawistnie.

Można by powiedzieć, że jeżeli jeszcze czuła cokolwiek poza zmysłowością i żądzą dosytu,

to była właśnie duchowa nienawiść do Szczerbica: On to — czuła — przestrzelił Łukasza. On

ją tym swoim strzałem wydobył z domu i oddał w ramiona Łukasza. On ją zgubił, wcale o

tym nie wiedząc. Nie pocałował jej ust, a zepchnął ją z krużganku kościoła na podwórze

lupanaru. Gdyby nie to, że ją zepchnął, może by ją był spotkał i pokochał czystą miłością,

taką miłością, jaką ona kochała Łukasza. („Dans le véritable amour c'est l'âme qui enveloppe

le corps").

Page 282: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

282

A chciałaby być kochana czystą miłością przez Szczerbica.

Krążyć z nim w zaświecie sztuki, chodzić z nim ręka w rękę po schodach muzyki... Och,

nienawidziła Szczerbica i marzyła nieraz tajemnie, żeby go zepchnąć, zepchnąć z krużganku

kościoła, z najwyższego gradusa jego przecudnej, wyzwolonej muzyki na cuchnący bruk

lupanaru!

Z osób, które poznała czasu pobytu w Wiedniu, dwie zainteresowały ją bliżej. Ponieważ

instynktownie i odruchowo nienawidziła Żydów, których u Bandla bywało mnóstwo

najrozmaitszych (a przede wszystkim giełdziarzy, madziarskich patriotów, tak zwanych

publicystów, bankierów, jakichś pośredników i spekulantów, znających się na wszystkich

ludzkich sprawkach, wreszcie oczywistych oszustów) — więc z rozkoszą zwracała uwagę na

rodaków.

Pewnego wieczora odezwał się do niej u Ronachera po polsku jegomość szczupły, niemal

chudy, wygolony i wystrzyżony tak dalece, że jego głowa była gładka i okrągła jak kościana

gałka. Pracując usilnie myślami, Ewa przypominała sobie, że to ten człowiek siedział swego

czasu razem z Pochroniem w cukiereńce dalekiego miasta, kiedy to do chorego Łukasza

przyjechała. Był to Płaza-Spławski, który zresztą nie używał oficjalnie hrabiowskiego tytułu.

Ubrany był w jakiś czarny beszowy kostiumik i buciki pochodzenia rosyjskiego {sapogi

butyłkami), których cholewy były skutecznie ukryte pod nogawicami spodni.

Kołnierzyka koszuli jakoś nie było widać za stojącym kołnierzem kurteczki — może

zresztą przez oryginalność. Płaza-Spławski miał wybite lewe oko. To oko było zasłonięte

dwiema powiekami, które nie schodziły się całkowicie. Przez tę szczelinę biaława martwa

masa przezierała jak spokojna pustka... Dół, w którym jak w więzieniu bytowało owo oko,

przerośnięty był kilkoma szwami, idącymi ku brwiom i w kierunku nosa. Drugie oko patrzyło

i pilnowało spraw świata za obadwa.

Płaza-Spławski był małomówny. Jego twarz sucha i jakby wyrznięta z kości była zawżdy

nieruchoma, spokojna, zimna i bez uśmiechu. Trudno by nawet było wyobrazić sobie na tej

twarzy uśmiech. Można by powiedzieć, że uderzały w niej wyżłobione rysy smutku, gdyby

nie to, że ów smutek był tak specjalnego rodzaju. Drzemała w tej fizjonomii jakaś niewesoła a

groźna rozwaga, czujna baczność wielkiego rozumu, która wątpi o wartości przedsięwzięć. Z

paru wzmianek Pochronia Ewa domyśliła się, że to Spławski właśnie nosi niezbyt polskie

zawołanie drania. W istocie okazało się później, że razem byli na wojnie transwalskiej, razem

prowadzili interesy w Klondyke i innych punktach globu. Płaza-Spławski był poddanym

francuskim, „obywatelem Rzeczypospolitej", Do jakiej narodowości sam się zaliczał, tego nie

deklarował publicznie. Mówił najlepiej po francusku, ale równie chętnie posługiwał się

językiem angielskim, rosyjskim i niemieckim.

Bandl nazywał go ironicznie „kapitanem". Jakaś kariera wojskowa musiała w rzeczy samej

poprzedzić inne epoki życia Płazy, gdyż w pewnych okolicznościach wspominał o Tonkinie,

o Kochinchinie, jako o miejscach, które dobrze zna, oraz lubił patrzeć na wojsko. Słabo

Page 283: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

283

ożywiał się, gdy mówiono o rzeczach wojskowych, i coś jak powiew współczucia łagodziło

wówczas surowość jego twarzy.

Obecnie Płaza-Spławski był w niedostatku. Nikt nie przychodził mu z pomocą czy też on

od nikogo pomocy przyjąć nie chciał, dość, że żył w okrutnym, bezgranicznym poniżeniu. Na

przyjęciach u Bandla nic nigdy nie jadł, nie pił i nie palił. Jeżeli tam bywał wśród

wystrojonych giełdziarzy, to widocznie tylko za interesami. Mieszkał w tak nędznym

hoteliku, gdzieś w bocznej uliczce od Mariahilferstrasse, że Ewa ze drżeniem wkroczyła tam,

kiedy szukała go razem z Pochroniem. Pamiętała tę chwilę. Korytarzyk był tak wąski, że

tylko jedna osoba mogła się tamtędy przecisnąć. Słabo pełgał gaz i nie rozpraszał mroku.

Na lewo były tapetowane niskie drzwiczki w tapetowanych ścianach, niewidzialne wejścia

do niskich numerów. Na prawo ściana śliska, oklejona papierem. Macając w ciemności,

świecąc sobie zapałkami, znaleziono wreszcie drzwi do numeru grafa Płazy-Spławskiego.

Pokoik jego był mały, brudny jak ścierka, z zakurzonymi oknami. Na łóżku leżały poduszki w

czarnych poszwach z falbankami i wyświechtana kołdra z seledynowego jedwabiu. Cały ów

pokoiczek, jak na urągowisko, wysłany był grubym, czerwonym suknem. Płaza-Spławski stał

na środku pokoju, gdy Ewa weszła w towarzystwie Pochronia. Jakże straszną w swym

nieruchomym spokoju, jak posępną i złowieszczą wydała się wówczas Ewie jego ciemna

twarz!

Niby to uśmiechnął się na widok damy... Nie zawstydził się, gdy z przerażeniem patrzyła

na potworne aksamitne firanki, podwiązane bajecznie sutymi sznurami, na portiery dyndające

u drzwi. Rzekł do niej po francusku:

— Pani! Pozwól mi mieć nadzieję, że będę kiedyś "miał szczęście przyjąć cię w otoczeniu

bardziej godnym twojej piękności...

Nie wiedzieć czemu, polubiła wówczas tego hardego a milczącego człowieka. Dziwiła się

jego kostiumowi tak bardzo letniemu jak na ostrą zimę, kurteczce z guziczkami okrągłego

kształtu. Patrzyła później z potrójną ciekawością na stosunek Płazy do Bandla, spasionego

optymisty i zatopionego w używaniu, który rżał jak ogier z radości, patrząc na kostiumik

„kapitana". Był to stosunek zimny, ale bynajmniej nie uniżony. Przeciwnie, Bandl, Pochroń, a

nawet inni patrzyli z najżywszą uwagą w zdrowe oko Płazy-Spławskiego.

Drugim gościem z ojczyzny był pan Nycz, starzec tak piękny, że pomimo swych lat

sześćdziesięciu pięciu mógłby budzić zachwyt w szesnastoletnich dziewuszkach. Oczy miał

błękitne, marzycielskie, wesołe, łatwowierne, oczy-uśmiech. Wąs bujny, bielusieńki osłaniał

lubieżne usta, srebrna czupryna jak diadem ozdabiała czoło. Trudno by było wykomponować

piękniejszą figurę na prezydenta rzeczypospolitej, ministra, czytającego mowy tronowe,

głównego sędziego albo szwajcara w Monte-Carlo.

Był to jednakże tylko nauczyciel języka francuskiego, syn emigranta, nieszczęśliwego

emigranta polskiego... d'un malhereux émigié polonais... Teraz od kilkunastu lat mieszkał „we

Widniu", tęskniąc zbolałym sercem do „nieszczęsnej ojczyzny", której wcale nie znał i do

Page 284: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

284

której nigdy się nie kwapił, aczkolwiek nikt mu nie bronił przebywać do woli pod jej

słomianym i dziurawym dachem.

Nycz dawał lekcje synom posłów, magnatów, członków Izby Panów, ambasadorów itd. Był

tak dobrze wychowany, gładki, przyjemny, wesoły, obfitujący w anegdotki i anegdoteczki, że

lubili go wszędzie nie tylko uczniowie pobierający lekcje języka, ale i ojcowie tudzież matki.

Nycz bywał wszędzie i wszystkich znał. Osobliwie pilnował „tradycji narodowych",

zachowywania w nieskalanej czystości wszelkich jedzeń ściśle „narodowych", „święconego ",

strucel gwiazdkowych itd. O wszystkim wielkim na świecie mówił z prostotą wesołą, niemal

biblijną. Nie można powiedzieć, żeby kłamał kiedykolwiek, aczkolwiek nie poczytywał

kłamstwa za występek. Pauvre patrie, do którego wzdychał „we Widniu" od lat tylu, była jego

istotną miłością.

Cieszył się z tryumfów różnych leaderów i speakerów „Koła" i poczytywał owe tryumfy

oraz najrozmaitsze krętactwa i szprynce za zwycięstwa „narodu". Słowo „naród" wymawiał z

emfazą najzupełniej francuską.

Nycz ubrany był zawsze tak wykwintnie, że mógł istotnie wchodzić do każdego salonu.

Odbył liczne podróże po Europie w towarzystwie rozmaitych paniczów, i to tak wysokiego

stopnia, że mniejsi pankowie mile widzieli tego ustosunkowanego guwernera, który jednak z

naciskiem i stale zaznaczał, że jest demokratą. Cóż dopiero mówić o dorobkiewiczach i

bankierskiej swołoczy...

Nycz wiedział mnóstwo rzeczy, bywając w świecie sposobem poufałym, jadalniowym i

buduarowym. Nikt tyle nie mógł od niechcenia bąknąć o gwałtownych sprawach tego świata,

co on właśnie. Śmiejąc się, baraszkując, dowcipkując, patrząc w oczy z dziecięcą prostotą

zaawansowanego emfizematyka, taką nieraz wyziewał wiadomość, że później cały sztab

Bandla miał o czym szeptać przez godzinę. Toteż ani Bandl, ani Pochroń, ani nikt z gości nie

skąpił poczciwemu gawędziarzowi pożyczki, drobnego „pompnięcia" dziesiątki, dwudziestki,

a nawet pięćdziesiątki guldeniąt, kiedy się przymówił. A miał tę wadę czy słabostkę, nałóg

czy odruch, że lubił pompnąć;

Czynił to w sposób tak dobroduszny, zabawny, jasny i dziecięcy, jakby brał z pudełka

„gościnnego" Bandlowskie cygaro.

Ewa polubiła go od razu i pasjami. Przypominał jej poniekąd ojca. On również „kochał się"

w Iwi, jak ją z angielska nazywał. Mówili sobie po imieniu, no i oczywiście pożyczali sobie

nawzajem dziesiątki i dwudziestki w okolicznościach karnawału. Nycz brzydził się kompanią

Bandla, brzydził się również i Pochroniem. Ilekroć ostatniego widział w „towarzystwie",

śmiał się otwarcie, a jeśli nie wypadało tego czynić zbyt głośno, ruszał wąsami, nie mogąc

powstrzymać swej uciechy. Pochroń śmieszył go swymi manierami, językiem, wszystkim, co

czynił... Inna rzecz z Płazą. Tego szanował w dziwny sposób i wielokrotnie naradzał się z

Ewą, czyby nie można mu (rodakowi) posłać coś z ubrania. Ewa odradziła.

Skończyło się na oddziaływaniu pośrednim, za pomocą Pochronia, w celu poprawienia

kostiumów hrabiego.

Page 285: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

285

Na niczym się to jednak skończyło, gdyż Płaza i nadal chadzał po Wiedniu w swej

kurteczce i bez paltota.

— Iw... — szeptał Nycz Ewie pewnego razu — jak ty możesz, nieziemska, bawić się z

drabem takim jak ten Pochroń. Ty, tak anielsko piękna — z nim w łóżeczku — hélas!

Przecież to jest drab, un brigandl

— Wcale nie, papo, wcale nie! Nie znasz Pochronia. To złote serce.

— Serce? Być może! Któż mówił o sercu? Nie o sercu, nieziemska... Zresztą co do jego

serca... voyons...

— Marzysz, papo?

— Posłuchaj, radzę ci, rzuć go! Ja to czuję... on śmierdzi krwią.

— No, więc cóż z tego? Wszyscy śmierdzicie.

— Tego nie możesz mówić! Przesadzasz, egzagerujesz! Skądże wszyscy? Ja, na przykład...

— Jakaż na to rada?

— Dam ci radę! Zrób, wiesz, jak owe dzielne niewiasty w l'Assemblée des femmes

Arystofanesa albo jak Lizystrata.

— Jakże to?

— Powiedz sobie, ale jak one, pod przysięgą, uważasz, pod przysięgą: „S' il me prend de

force, je n'éleverai pas mes pieds au plancher, je ne ferai rien qae de mauvaise grace et avec

froideur..." Zaręczam ci...

— Ach, ty staruszku, safandułko czupurna, czupiradełko cacane...

— „Staruszku"! Albo po prostu odepchnij go... i ten...

— I co?

— No i weź już lepiej — mnie!

— Ciebie? Nie mogę, ale, wierz mi, tylko przez wzgląd na twoją reputację. Straciłbyś

lekcje. Stałbyś się niemożliwy w salonach, bo byłbyś, pojmujesz — niemoralny...

— Mais quoi! Nikt by nie wiedział! W najgłębszym sekrecie.

— Ba! Kiedy ja jestem, ja jestem już jawnogrzesznica.

— Moglibyśmy osiąść w pewnym hoteliku... to jest... Ja, na przykład... Przecież ty mię

lubisz?

Page 286: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

286

— Och, czyż możesz pytać? Ty jesteś moja stara małpeczka, miłe ojczyste kretynię,

kochany Bandlowski szpicelek. Ale widzisz, Pochroń — to człowiek, który ma w ręku sztylet

wioski.

— Iw!... Jakże mię dotknęłaś... Nigdy się tego po tobie nie spodziewałem...

— No, jesteś przecie nauczycielem języka francuskiego, synem nieszczęśliwego

emigranta?

— Nie o to!Ale powiedziałaś słowo... Powiedziałaś — prawda? Bo może się

przesłyszałem... co?

— No, wchodzisz wszędzie, gawędzisz, jesz obiady, zimne przekąski, la ? la fourchette'y,

wysłuchujesz, co mówią, wywiadujesz się zresztą od lokajów, od różnych sługusów i za

pożyczone dziesiątki szepniesz to czasem po pańsku, gdy jesteś w dobrym usposobieniu, od

niechcenia... Ale ja cię przecie bardzo lubię...

— I to ty, ty mówisz mi takie rzeczy! Boleśnie mię zraniłaś. Ewa gładziła ręką siwe,

srebrne włosy. Rozprostowywała palcami groźne zmarszczki na czole. Pozwalała pięknej,

arystokratycznej ręce błądzić po swej postaci. Uśmiech wracał znowu na usta dobrotliwego

staruszką i wieczna pogoda gościła znowu w błękitnych oczach.

ROZDZIAŁ 10

Pewnego popołudnia, w marcu, Pochroń zażądał od Ewy, żeby z nim poszła do mieszkania

Płazy-Spławskiego. — Do tego hoteliku — spytała — gdzie on mieszka?

— Oczywiście, do tego hotelu.

— Nie pójdę! Po co ja tam jestem potrzebna?

— Musisz iść. Nasze interesa absolutnie źle idą.

—Czy absolutnie, czy nie — wszystko mi jedno. Nie idą!

— Kiedyż musimy się naradzić... Co to za dziwactwa!

— Nie pójdę do tej nory. To wstyd ostatni dla kobiety wchodzić na schody takiego hotelu.

— Kiedyż to są przesądy damskie i nic więcej. Interes wymaga, więc nie ma i nie może być

kaprysów.

— Niech tu przyjdzie Płaza, jeśli interesa wymagają! Cóż to, nie ma nóg i swoich

rosyjskich butów?

— Widzisz, dziecko, ma i on swoje kaprysy. Hrabia — uważasz — sobacza dusza. Magnat

bez koszuli i z guziczkami, morowa jego, zatracona!... On do mnie nie raczy. Zdechnie z

głodu, a nie raczy! A, widzisz, jakbyś ty przyszła do niego, to mu to sprawi grubą frajdację...

Page 287: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

287

— Kto ma pójść ze mną?

— No, ja.

— Będziesz przez cały czas rozmowy obecny?

— To zależy. Może tak wypaść, że będę musiał po co wyjść na chwilę. Trudno wszystko

przewidzieć, co z interesu wypadnie. Czasem trza papieru, atramentu...

— Ty... szubrawcze, szubrawcze, szubrawcze! — mówiła; przez zaciśnięte zęby, spłoniona

cała od stóp do głów, patrząc na niego przez ramię.

— Troisz sobie Bóg wie co, romansowa heroino, a nie wiesz wca le, o co chodzi.

Zaśmiał się ohydnie i mruknął:

— Ten Płaza ma wstręt do kobiet, możesz być o niego zupełnie spokojna. Znam przecie

jego azjatyckie przyzwyczajenia. Amator kwaśnych jabłek... No, więc idziesz?

— Oczywiście, że idę, choćby dlatego, żeby ci pokazać, jakiś ty szubrawiec i jak drwię

sobie z twoich planów!

Tegoż dnia nad wieczorem udali się obydwoje do wiadomego hoteliku. Ewa musiała

znowu z najgłębszą odrazą wstępować na schody wymalowane białą farbą, iść aż na drugie

piętro, ujrzeć swój wizerunek odbity w szerokim, tandetnym lustrze o pluszowych ramach...

Minęła ciemny korytarz, w którym mrok zgęszczał się coraz bardziej, skręciła na lewo. Grozą

i drżeniem przejął ją znowu widok czeluści. Szła na palcach wąskim przejściem... W głębi,

daleko, żarzył się płomyk gazowy w koszulce przepalonej i na pół rozdartej. Dziwaczny

kształt i ponury kolor tego płomienia ściskał serce. Prawa ręka ślizgała się po wilgotnej

ścianie oklejonej tapetami, lewa dotykała małych drzwi, poza którymi słychać było głosy,

rozmowy, śmiechy, piski rozpustne, szepty, jęki... Było tak ciemno, że Ewa nie widziała

Pochronia idącego o krok przed nią. Wzdrygała się od strachu..". Nareszcie otwarły się

drzwiczki do numeru Płazy-Spławskiego, nareszcie światło...

Ewa czuła się bardzo źle w tym miejscu. Nie mogła złapać tchu. Nigdy jeszcze nie miała

tak. jasnego wyobrażenia o niewoli swojej jak w tym momencie. Gdyby tak mieć w ręku

sztylet, z jakąż rozkoszą uderzyłaby w nienawistne plecy Pochronia! Zabić tego złoczyńcę!

Weszła do pokoiku Płazy-Spławskiego. Tamten stał, jak poprzednio, tyłem zwrócony do

zakurzonego okna. To obmierzłe okno, dochodzące do samej podłogi, znowu nasunęło

uczucie odrazy, dało zmiarkować głębokość upadku. Usiadła na krześle tyłem do okna i

spoglądała w zapstrzony oleodruk wyobrażający Stellę Fornarinę. Wrażenia swoje usiłowała

przykryć wesołością. Zrobiła jej dużą, och, dużą przyjemność obecność w tej jamie Stelli

Fornariny...

— Panie hrabio — mówił Pochroń — musimy naradzić się i zdecydować, co robimy dalej.

Toż to miesiące, miesiące upłynęły! Trzeba jechać nareszcie. Kiedyż my pojedziemy?

— Radź pan... — mruknął Płaza.

Page 288: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

288

— Wiemy wszyscy, że z takim kapitałem, jaki mamy w ręku, nie ma wcale o czym myśleć.

— Nie myśl pan... — mruknął tamten. —Więc co?

— Więc nic.

— Ależ to nie jest odpowiedź!

— Ja nie mam pieniędzy.

Obydwaj patrzyli sobie w oczy. Pochroń zwiesił głowę. Po chwili znowu ją podniósł i

wlepił oczy w twarz Płazy.

— Bandl? — spytał ostatni.

— Nie ma żadnego, żadnego sposobu! Bandl co tylko mógł...

— Ja wyjadę sam... — rzekł zimno Płaza-Spławski.

— I co pan poradzisz bez pieniędzy?

— To moja rzecz. To się okaże. Nie mogę czekać, aż wam z nieba spadnie milion.

— Ostatnia nadzieja, ostatnia myśl, to jest ten Szczerbic.

— Szczerbic?! — zawołała Ewa, szczerze zdumiona.

— No, oczywiście. Gdyby go się wciągnęło do interesu... Przecie pisał do ciebie, że gotów

by sprzedać wszystko w Europie i jechać do Ameryki. Właśnie i my mamy tę samą myśl.

Niechby sprzedał wszystko i wstąpił do naszego interesu. Moglibyśmy zrobić miliony!

Płaza milczał obojętnie, patrząc na Ewę swym martwym okiem.

— Któż to ma się podjąć wciągnięcia Szczerbica w wasze interesa? — zapytała z

szyderstwem.

— Pani — rzekł Płaza-Spławski ze spokojem.

— Oczywiście że ty! — dorzucił Pochroń.

— No, to zanotujcie sobie, panowie przemysłowcy, w swoich notesach grubymi literami,

że ja ani palcem nie kiwnę...

— Mówiłem, że to będzie z korowodami... — rzekł Płaza do Pochronia.

— Dlaczegóż nie miałabyś przyczynić się do wspólnego dobra? — spytał Pochroń

łagodnie. — Powiedz tylko! Czytałem jego listy pisane do ciebie. Ten człowiek zrobi

wszystko, pójdzie jak dziecko za ciastkiem. Jeśli tylko zechcesz, sprzeda cały majątek i

pojedzie za tobą do Ameryki.

— A cóż ja z nim mam począć? Bo wy to pewno już wiecie...

Page 289: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

289

— No... Gdyby chciał wstąpić do interesu... Mogłabyś go namówić. Ostatecznie dla dobra

sprawy... mogłabyś z nim pojechać, jeśli zechcesz.

— A ty na to przystaniesz z miłą chęcią... Jakiś ty dobry!

Ognie wewnętrzne uderzyły w serce. Dziwna rozkosz marzenia o wydobyciu się. Pomysły

lecące jak tabuny koni. Płacz w piersiach, zduszony powrozami przebiegłych myśli...

— Tiens... Cóż ja tedy mam robić?

Płaza-Spławski skręcił powoli cienkiego papierosa, zapalił go i mówił w sposób

decydujący jak dowódca:

— Napisałaby pani do tego Szczerbica list, wzywający go, żeby do pani przyjechał tu do

Wiednia. Niech wszystko, co ma, spienięży, albo tak ułoży, żeby można zaciągnąć na to

wielkie długi. Niech pożyczy tam na miejscu na swe posiadłości nieruchome, jeśli nie ma

gotówki. Bo gotówka być musi. Wyłoży mu pani, że pojedziecie do Ameryki robić pieniądze

w Klondyke. Tu można będzie Nycza na niego napuścić, żeby mu rozdął imaginację w

kierunku potrzeby wielkości, że to dla Polski... Pani napisze entuzjastycznie avec passion,

avec tehdresse...

— No i cóż jeszcze?

— Gdy przyjedzie, według mego przekonania, musi go pani pociągnąć ku sob ie wszelkimi

środkami, ale zarazem trzymać w oddaleniu, żeby się męczył potężnie, a nie mógł odlecieć.

— No i jeżeli tego wszystkiego nie zechcę?...

Płaza-Spławski zamilkł, a Pochroń podjął niejako dalszy ciąg:

— Musisz, bo w przeciwnym razie wydam cię, żeś zabiła dziecko.

— Głowę sobie zaprzątasz głupstwami i głupstwami mi grozisz. To nieprawda. Gdzie masz

dowody?

— Ja mam na ciebie dowody, ani się spodziejesz, jakie!

— Kto by tam w sposób podobnie ordynarny walczył z kobietą! — rzekł niecierpliwie

Płaza. — Czemuż by pani nie miała się zabawić z tym Szczerbicem? Czemu? Czyżby pani, że

tak powiem, kochała obecnego tu kawalera Pochronia? Jeżeli pani Szczerbica nie znosi, no

to...

— Właśnie, że go nie znoszę.

— Ale on panią kocha. To podobno przyjemnie odbierać hołdy, gdy się nie kocha. Tak

słyszałem.

— Cóż z tego, że on mię kocha. Przypuśćmy, że mię kocha.

Page 290: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

290

— W takim razie... — rzekł Płaza uśmiechając się przeciągle — sądzę, że mogłaby pani dla

dobra przyjaciół to uczynić, żeby w swej górnej świetlicy przyjąć hołdy hrabicza polskiego.

Powinien za taką łaskę zapłacić milion. My, szlachta polska, znani jesteśmy z tego, że

płacimy za piękne łaski ze szczodrobliwością niewiarogodną. Powinien oddać wszystko, co

ma, a że za to, przypuśćmy, zobaczy tę cou de cygne et les épaules d' albatre... Gdyby zaś

zamierzył siłą zdobyć, gdyby się ośmielił zanadto, wówczas jest bardzo łatwy sposób, którego

powinny by się nauczyć koniecznie nasze panie. To się bardzo szeroko praktykuje dzisiaj na

Wschodzie. Sam na sobie, niestety, doświadczyłem... Dość jest wbić w ręce wyciągnięte, w

twarz zbyt natrętnie spieszącą ku pocałunkom, koniec strzykawki Prawatza, nacisnąć tłok

ruchomy... W strzykawce jest płyn, znieczulający na chwilę...

— Cóż to za płyn znieczulający?

— Małoż to płynów znieczulających? Jakikolwiek.

— I wówczas co?

— Wówczas na pierwszy znak, dany przez panią, wbiegną przyjaciele i wybawią panią od

natarczywości natręta.

— To z jakiegoś romansu ordynarnego pisarza zjełczały pomysł. A gdybym ja tak o tym

pańskim pomyśle zechciała powiedzieć komuś na zewnątrz, przypuśćmy: pierwszemu z

brzegu komisarzowi policji?

— Komisarzowi policji? — cicho szydził Płaza-Spławski. — I cóż mu pani powie?

— Że pan jesteś właścicielem strzykawek, których jeszcze nie nauczyły się używać nasze

damy...

— Strzykawek? Ja pani pokażą ten przyrząd, bo przecie to najniewinniejsza sztuczka, za

której pomocą ja codziennie zastrzykuję sobie arszenik.

Wstał ze swego miejsca i wydobył z szuflad ohydnej komody małe niklowe pudełeczko.

Otworzył je i pokazywał Ewie szklany przyrząd z niklowym tłoczkiem i błyszczącą,

platynową igłą.

— Widzi pani, jak to się naciska. Dawniej, we wspaniałym średniowieczu, kiedy jeszcze

żył kult twardości i porywczości człowieka, kiedy nie byli jeszcze przywaleni zniewagami

drapieżny mężczyzna i zmysłowa a piękna kobieta — napaść męską trzeba było odpierać

giętym, falistym sztyletem. Teraz takie narzędzia można widzieć tylko gdzieś w Museo

Nazio-nale boskiej Florencji. Dziś, gdy świat jest wyszukanie moralny, trzeba się bronić w

sposób wyszukany. Niech moralista biedzi się nad wyszukaniem dowodów odpierającego

ciosu! Napastnik nie może wydać ani jednego okrzyku, nie wykona ani jednego ruchu. We

wnętrznościach jego nie będzie śladu tak łatwej do wynalezienia „trucizny". Nie będzie w

ciele rany. Toteż nikt nie może udowodnić winy.

— Więc — w otwarte karty! Jeżeli nie spełnię, czego żądacie, to co mię czeka?

Page 291: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

291

— Och, zaraz, dziecko, wszystko brać tak tragicznie!... — mówił Pochroń. — Widzisz, w

jakim jesteśmy położeniu. Musimy dostać pieniędzy, musimy! Nawet pod sekretem mówiąc,

dłużej w tym Wiedniu nie można popasać. A Szczerbic ma bezużyteczne miliony! Sama

mówisz, że go nienawidzisz, a on się w tobie kocha! Tak to świetnie się złożyło... Od twojej

woli, od twojej łaski wszystko zależy. Wezwij Szczerbica! Będziesz się z nim bawiła, jeśli

zechcesz, odtrącisz go, jeśli zechcesz. Nikt ci w tym nie przeszkodzi... — szepnął jej tuż nad

uchem.

Ewa poczuła w piersiach brak tchu, w głowie radosny szum. Gorące marzenie, żeby ich

wszystkich oszukać, oszukać tych wszystkich drabów i Szczerbica — wyrwać się, wydobyć z

matni... Mieć znowu pieniądze! Odebrać im podstępem pieniądze, które jej siłą wydarli!

— Cóż wy mi za to wszystko obiecujecie? Ja mam dostarczyć wam setki tysięcy

Szczerbica, a gdzie są moje własne pieniądze? Słuchaj ty, Pochroń, kolejowy bandyto, gdzie

są moje własne pieniądze?

— Czy myślisz, że ja ci chcę skonfiskować, Ewuś? Ja? Pomyśl tylko! Zobaczysz, ile ja ci

w Ameryce oddam za te marne dwadzieścia tysięcy — niech się tylko interes znowu zacznie!

— Znam ja już wasze interesa. Szanowny pan hrabia do świetnych doszedł kostiumów i do

bajecznie egzotycznych bucików, prowadząc niezrównane azjatyckie manipulacje.

Płaza-Spławski patrzał na nią nieruchomymi oczyma.

W pewnej chwili jego zdrowe oko przesunęło się jak szyldwach tam i z powrotem.

— Ewka! daj pokój, daj pokój... — zawołał Pochroń. — Czego drażnisz człowieka!

— Mam już was dosyć! Wy mnie drażnicie!

— Nie krzycz, bo tu za ścianą ludzie mieszkają, "a ściany cienkie... — szepnął Pochroń,

ściskając ją za rękę powyżej łokcia.

Dawno już nie widziała w jego twarzy takiego wyrazu. Obmierzły strach obleciał ją znowu,

strach znieczulający jak chloroform.

— Czy pani napisze do Szczerbica? — spytał Płaza krótko.

— Nie napiszę! — odrzekła w szaleństwie oporu.

— Trzeba koniecznie... — szepnął cicho — nie może być inaczej.

Wstał zwolna, wydobył ze swej komody papier listowy, widocznie przygotowany —

arkusik angielski, nasycony zapachem perfum koniczyny, kopertę, markę — przysunął pióro i

atrament.

— Proszę napisać. My przeczytamy i, jeśli będzie dobrze, wyślemy.

— To wy macie chętkę przeczytać to, co napiszę do niego?

Page 292: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

292

— Tak, my to przeczytamy. To dla nas nie list miłosny, lecz sprawa finansowa... — rzekł

Pochroń zamykając drzwi na klucz.

— Drzwi zamykasz, ty finansisto? — zaśmiała się dziko.

— Zamykam, dzieciątko moje.

— To dla nastraszenia mnie? Zamykaj drzwi, łotrze, włóczący się po świecie! Myślisz, że

się przerażę i spełnię, co mi każesz? .

Płaza-Spławski odsunął się pod okno, oparł plecami o róg szafy — i skinął na Pochronia.

Ten momentalnie chwycił Ewę za gardło i zdusił po swojemu. Pchnęła go pięścią gwałtownie,

ale bezskutecznie. Zaczął ją prać po twarzy. Policzki strzelały głośno na cały pokój. Bił póty,

aż ją zupełnie zamroczyło. Gdy wreszcie przestał, gdy ciemność w jej oczach poczęła rzednąć

— zapytał:

— Napiszesz?

Spojrzała na jego twarz. Nie mogła mówić. Skinęła przecząco głową. Płaza-Spławski stał

skromnie pod oknem, poziewując nerwowo. Pochroń wymierzył jej cios w twarz tak mocny,

że ciemność natychmiast wróciła. Jednocześnie chwycił ją za obadwa ramiona i począł trząść

z wściekłością i taką siłą, że głowa jej latała bezwładnie w tył i naprzód.

— Pisz, ścierwo! Pisz natychmiast! Nie wyjdziesz żywą. Pisz, bo zabiję — mówił z dzikim

spokojem.

Puścił ją. Otrząsnęła się. Usiadła przy stoliku tuż pod oknem. Poczęła się w mózgu jakaś

myśl, żeby na głowę skoczyć w to okno potworne. Ale przez ciemność, która ją jeszcze

ogarniała, dostrzegła tam figurę Płazy-Spławskiego. Znowu ją Pochroń zacznie bić w twarz,

w ogniem palący policzek! Ujęła w palce pióro i zaczęła pisać w szale duszy. Czuła dziwnie,

że ona jest szatan, a z ramion jej wyrastają dwa olbrzymie szatańskie skrzydła — Płaza i

Pochroń. Skrzydła -te wznoszą się. nad jej ramionami, gdy pisze... Pisała szybko niby

dyktando:

„Mój ukochany! Jestem w Wiedniu. Z radością, z uniesieniem myślałam o zobaczeniu go,

nie uświadamiając sobie dlaczego. Od chwili jak jestem tutaj, wiem dobrze, co to znaczy,

Wszystko tu jest Tobą, marzeniem o Tobie. Od chwili przyjazdu wypełnia mię całą myśl o

Tobie, o Twojej miłości, o wszystkim, cośmy przeżyli. Jak cudowne są te wspomnienia! Jak

niewymownie piękną byłaby rzeczywistość, gdyby można było zobaczyć się teraz, chodzić

razem po kątach tego miasta! Jestem zachwycona Wiedniem. Od kilku lat nie widziałam tak

pięknej zimy. Po nocach księżyc jaśnieje. Wczoraj byłam na wycieczce, niestety, w bardzo

licznym towarzystwie. Jak mogłam, tak uciekałam od ludzi, by iść tylko z Tobą, bo w ciszy

zdawało mi się, że zbliżam się do Ciebie, że razem jesteśmy. Tam w Zgliszczach może ładnie,

ale dla mnie czyż jest tam miejsce? Czy Cię kiedy jeszcze zobaczę? Czy nie przyjedziesz

teraz do Wiednia za mojej tu bytności? Całuję Twoje usta najmilsze, jak te kwiaty wiosenne,

które leżą przede mną, które przyciskam do ust, do oczów. Kocham Twoją duszę najdroższą.

Twoje oczy smutne...

Page 293: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

293

Czy podobna by było pogodzić się z myślą, że nie zobaczę Cię tak prędko? Najdroższy

mój, przyjedź! Siżyś, Siżyś!... Zobaczysz, jak kocham Ciebie, jak strasznie tęsknię. Nie mam

teraz zamiaru wyjeżdżać z W., ale może nastąpić inna jaka ewentualność. Żyję

wspomnieniem ostatniego widzenia się, tęsknię i marzę o nowym. Proszę na wszystko, napisz

zaraz (poste restante, moje imię), czy przyjedziesz zaraz, żebym nie czekała na próżno. Jasny

mój, dobry, najmilszy, jedyny — jestem Twoja. Kiedyż znowu będziemy razem, jak w

Paryżu? Pamiętasz?

Ewa.

P. S. W tej chwili myślę, że gdybyś sprzedał wszystko, co tylko posiadasz, gdybyś

pożyczył, czy inaczej (Nicea), dużo, dużo, to moglibyśmy uciec stąd na zawsze i zakosztować

innego jakiegoś życia. Żyć dla siebie gdzieś w Ameryce, dla siebie tylko — Siżyś! Zbieraj, co

tylko masz, i przyjeżdżaj, przyjeżdżaj! Czekam.

E."

Napisała adres mieszkania, datą. Wówczas Pochroń wziął list z jej rąk, przeczytał go

kilkakroć i oddał Płazie-Spławskiemu. Ten podsunął kopertę. Napisała adres dużymi,

grubymi literami i patrzyła obojętnie, przyłożywszy szklankę do palącego policzka, jak

Pochroń zaklejał kopertę i nalepiał markę pocztową.

Po chwili wyszła z nim.

Przesuwając się przez ciemny i wąski korytarzyk, myślała, w jaki sposób dać znać

Szczerbicowi, że na niego uknuto zamach. Nic nie zrozumie. Otrzymawszy dwa sprzeczne

listy, nic nie zrozumie i właśnie przyjedzie.

A jeśli on nie przyjedzie, to już nie ma ratunku. Zabiją jej duszę ci ludzie. Uczuła w

piersiach żądzę widzenia Szczerbica i powzięła myśl:

„Ucieknę z nim, gdy przyjedzie, i zaraz go rzucę... Ucieknę z nim do kraju i tam go rzucę.

Oni za mną do kraju nie pojadą. Boją się wracać do kraju."

Coś niby gorący powiew Warszawy ucałowało jej twarz. Niby to daleki gwar rodzinnego

miasta posłyszała za ramionami. W szlochaniu rozrywającym dekę piersiową słowa

niezrozumiałe, dźwięki polskie. .

Wyszła na ulicę spokojna już i cicha, pełną zwierzęcej roztropności. Pochroń szedł obok

niej z elegancją i wielkomiejskim szykiem. Uśmiech był w jego oczach i pąsowych ustach.

Gdy przeszli na Ringi i mijali jedną z najwykwintniejszych restauracji w śródmieściu, rzekł:

— Może byśmy się napili po kieliszku wina, co, mała? Zmęczyłem cię, dziecino. Chcesz,

Ewuś? Tokaju, co?

— Nie wiem, czy przełknę. Ścisnąłeś mi gardło. Jeszcze nie mogę dobrze oddychać.

—Bo zawsze z tym twoim uporem! Rozpieścili cię moi poprzednicy... No, ale nie gniewa

się już kociak, nie gniewa?

Page 294: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

294

Uczuła radość, że już jej przebaczył. Ciepło w ramionach, szum w uszach... Spojrzała na

niego oczyma pełnymi gorzkich i gorących łez. Niepostrzeżenie ujął jej rękę i ścisnął ją w

swojej ogromnej prawicy. Szept niewyraźny jego pięknych ust zapalił w jej żyłach ogień.

— A może od razu iść do domu? Co? Ewuś? Jakaś ty dziwna, mojaś ty! Nie, lepiej

wypijmy po kieliszku wina. Nie rozumiesz tego, że przecie to dla naszego wspólnego dobra.

Jeśli dobrze pójdzie sprawa z tym tam Szczerbicem, jeśli się dobrze spiszesz, to wiesz ty?!

Ale jeśli dobrze wszystko według planu zrobisz... Wiesz ty, ptaku?!

— Co, o czym mówisz?

— Jeśli zapragniesz, ściągniemy ci tamtego twego faceta.

— Jakiegoż znowu faceta? — pytała jak przez sen.

— Niepołomskiego.

— Niepołomskiego... A tak, takie nazwisko... Jak to ściągniecie?

— To samo napiszesz do niego, a my już w tym, żeby przyjechał na wskazane miejsce.

Podetrzemy pod niego gdzieś ta na Cejlon, zatrzymamy się w jakim Bombaju...

— No i cóż z tego?

— Myślisz, że nie przyleci? Rzuci tę swoją spódnicę i na skrzydłach przyleci. A to samo

chłop teraz z grubym pieniądzem... — szepnął głosem pełnym straszliwej zadumy;

Ewa poczuła w mózgu niepojęte, niewiarogodne wzruszenie. Miała złudę, że z głowy jej

wyfrunął pąsowy motyl i, migając raz wraz skrzydłami, jął tańczyć w oczach... Jeszcze raz,

jeszcze raz mignął... Znikł... Pospieszne dreszcze raz za razem siekły ciało lodowatymi

rzemieniami.

ROZDZIAŁ 11 Zygmunt Szczerbic chodził wielkimi krokami po dwu. pokojach, stanowiących w

Zgliszczach jego mieszkanie. Okna z tego mieszkania na piętrze pałacu wychodziły na park i

ogrody. Wiosna owiała park. Wczesna kwietniowa pora spełniła już nad młodymi brzozami

obrzęd obłóczyn. Stały lekkie i cudne w wonnych wiatrach, ko łysząc się gibkimi strzały

pniów. Na tle ich listków, jakby na tle kotary ze złotogłowiu, świeciły żółtym połyskiem

okrągłe kule nierozwiniętych liści klonowych, które dopiero co z czarnych prętów wytrysły.

Rude jeszcze były akacje i czarne aleje lip. Młode sosny tryskały zza brzóz ciemną i potężną

zielenią. W głębi, daleko, osobno rozpostarła się w przestworzu wierzba nadwodna.

Olbrzymia niby las, wybuchała jak zwały jasnego dymu. Ciemna zasłona alei lip, martwej i

czarnej, zdawała się po to tylko istnieć, żeby wierzba mogła ukazać wszystką moc swego

uroku. Była też urocza, urocza nad wszelki wyraz... Wielki jej pień ssał wodę ze strumienia

przepływającego wskróś parku. Czarne gałęzie przeszywały wybujałe zwoje miękkich liści,

Page 295: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

295

pijąc mgły ranne i połykając deszcz wiosenny. Szczerbic zanurzył oczy, duszę i niemal usta w

ten widok rodzinny. Nawinęła mu się na wargi piosenka owa nieszczęśliwej:

Sing willow, willow, willow...

Sing all a green willow must be my garland...

W pobliżu stał sad. Pnie wybielone wapnem dźwigały się z miękkiej, zoranej i spulchnionej

ziemi. Na prawo w górą biegła ulica czereśniowa. Stare drzewa o rozsadzistych pniach, o

szerokich koronach kwitły przedwcześnie. Pręty były osypane mleczem kwiatu tak szczelnie,

że stanowiły obłe mufki kwiatowe. Zapach przesycał powietrze. Wśród czereśni, w białej ich

nawie, niewysłowionego pełnej powabu, huczały pszczoły. Ostatnie promienie słońca,

promienie gorące i pełne ognia, poganiały pszczelną pracę. Słychać było nieprzerwany ton tej

muzyki, wzruszającej serce do wydawania najtajniejszych uczuć.

Szczerbic chodził po swych pokojach, szarpał się w sobie i decydował. Dnia tego otrzymał

list Ewy. Skoro go tylko przebiegł oczyma, zdecydowany był wszystko sprzedać, zastawić,

odstąpić i lecieć na jej rozkazy. Już dzień cały przeżył z tym listem. Chwilami napadał go

omam, że to jest sen. Skądże przyszła ta rzeczywistość? Skąd ta zmiana, straszna w swojej

rozkoszy? Tu, do tych pokojów, gdzie w próżniactwie, odosobnieniu i przy fortepianie

prześnił zimę myśląc ó Ewie dzień i nqc, zjawił się list ów, jakby ona sama, uchyliwszy

drzwi, zajrzała. Wraz z rozkoszą wiosny przyszła, jak w Paryżu przychodzić zwykła...

Och, rzucić już ten dom tęskny, te drzewa, kołyszące się jak łan olbrzymi! Tam, w dole,

strumień... Ciche łąki — za parkiem wzgórza leśne i okrągłe pagórki roli... Daleko w lesie

granatowym szlaki brzóz... W lesie tym gliniaste parowy, zapadłe odludzia, szczeliny w głębi

gleby, wysłane suchymi liśćmi buków i dębu, ciemne, o skarpach z iłu łożyska... Ileż to razy

brnął tam późną jesienią i w zimie— śnić, że idzie nie sam, lecz z Ewą, wybierać miejsca,

gdzieby mógł być z nią, umieszczać ją w najcudniejszych samotniach... Toczył tam rozmowy

szczęśliwe, bawił się z nią i cieszył jej widziadłem. Ileż to razy patrzył ze swych okien w ten

obraz! Obraz ten — to wizerunek tego, co w duszy cierpiało dla Ewy. Ileż to razy mówił

oczyma ukochanej wierzbie wyrzut dziecinny a bolesny nad wyraz, że nigdy jej nie ujrzą oczy

Ewy. Nigdy nie będzie miał prawa pokazać jej ze swych okien tego drzewa... Tak, nigdy. A

oto teraz to nieme drzewo rzekło do niego: — więc idź!

Zostać tu w próżniactwie wiejskim, w na poły zwierzęcym pożeraniu owoców pracy całej

czeredy ludzkiej? Pędzić dni wśród nędznych plotek, wśród ma ltretowania wszelkiego stopnia

parobków, wśród pogardzania wszystkim, co jest dokoła, wśród jedzenia i picia, jako zajęć

jedynych szlachcica polskiego?...

Lecz oto zalśniły lekkie liście, a ich zakołysanie wydało znak: — nie chodź! Zostań tu,

gdzie pielęgnowałeś o zmroku smutek. Będziemy z tobą w szelestach naszych powtarzać i

pielęgnować żal twego serca, będziemy w cieniach uroczych, pod modrymi skrzydły gałęzi

chować jak skarb twoją tęsknotę. Wszystko, co nam powierzysz z sekretu duszy, zostanie jej

dochowane. Zostanie na wieki, bo drzewa pamiętają wszystko... I jeszcze znak: — nie chodź!

Nie szukaj samego szczęścia i nie bierz go rękoma. Nie patrz na szczęście pod światło!

Page 296: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

296

Jakoweś czujne nasłuchiwanie imało się duszy. Ogarniało go coraz silniej, coraz mocniej.

Jeszcze chwila i usłyszy w syku i lekkim poświście wieszczący głos. Zbierał swe myśli,

pakował wszystkie kombinacje życiowe jakby do podróżnej walizki. A jednocześnie słuchał i

słuchał... Otworzył okno. Cichy wieczór. Przejrzyste niebo. Miękkie, wilgotne obłoki tak

harmonijnie złączone z nawałą młodziutkich liści. Serce dziwnie drgnęło w piersiach. Znowu

ów tkliwy poszum brzóz, wilgotny poświst sosen...

Szczerbic wyszedł z mieszkania, minął dziedziniec brukowy i kroczył olbrzymią lipową

aleją, prowadzącą ku traktowi publicznemu. Niejasne, nie" dające się chwycić wolą uczucie,

uczucie bolesne, straszne a wszechmocne w swojej rozkoszy rozpychało piersi. Rozpiął

surdut, kamizelkę i szedł naprzód, naprzód... Przymykał oczy, gdyż zdawało mu się, że Ewa

siedzi pod jednym z tych drzew, że jest w tej alei płacząca cicho... Łzy płyną z najdroższych

jej oczu, łzy spadają na jego serce i przeszywają je igłą boleści... Obejrzał się z przedziwnym

uczuciem. Obejrzał się na wsze strony. Czuł, że musi walczyć. Strach niepojęty! Mrok z pól...

Szelest liści... Wyciągnął w przestwór ramiona...

ROZDZIAŁ 12 Po bezsennej nocy w wagonie, podekscytowany, z twarzą piekącą od świeżego umycia w

hotelu, pełen niepohamowanej ekstazy wewnętrznej Szczerbic wynalazł już po przybyciu do

Wiednia ulicą Ewy i widział na własne oczy dom, w którym mieszkała. Była to ulica mało

uczęszczana (choć sąsiadująca z Ringami), poboczna, szczelnie zasłonięta przez budowle o

wielu piętrach, ciemna i cicha. U jej wylotu na dosyć obszerny plac, z którego widać było Św.

Szczepana iglicę o kolorze pajęczyny — budowano dwa wielkie nowe domy. Rusztowanie

zajmowało w tym miejscu obadwa chodniki. Chcąc te budowle wyminąć, trzeba było chodzić

po zdeptanych deskach otaczających parkan.

Do jednego z tych parkanów Szczerbic docierał stale, defilując po ulicy. Była dlań dziwna,

gwałtowna, niewysłowiona poezja w zgłębianiu tej ulicy, gdzie mieszkała Ewa. Wpatrywał

się w domy, jak w żywe twory przyrody. Jakże były dlań niewysłowione oblicza tych murów,

które widywał w ciemnych swoich snach! Miał w kieszeni napisany i zaadresowany list, ale

go jeszcze nie mógł oddać ekspresowi... (Nie do zniesienia była tęsknota, nie do wytrzymania

furia wewnętrzna, ale były to zjawiska już poznane). A jeśli posłaniec przyniesie odpowiedź,

że Ewy nie ma, że wyjechała, że umarła?... Wrócić do stanu wygnańca w Zgliszczach, do

nicości i łaknienia duszy na puszczy tęsknoty, wrócić do beznadziei, stać się znowu

skazańcem odtrącenia, czekać znowu na chwilę miłosierdzia — co minuta go wyczekiwać, a

nie usłyszeć nigdy! Och, lepiej chodzić tam i z powrotem, tam i z powrotem po tej ciemnej,

dalekiej mistycznej ulicy... Mijają ludzie nieznani, ludzie obcy... Oczy wpatrują się w każdą

twarz, podczas gdy wzburzone serce wie dobrze, że ta twarz — to nie czarujące lica Ewy.

Mijając jej bramę, spoglądał chyłkiem w podwórze. W głębi były oszklone drzwi,

prowadzące na piętra. Tam na tych piętrach wysoko... mieszka Ewa...

Wejść! Zadzwonić! A jeśli nie ma, jeśli nie ma? Jeśli umarła? Jakże wrócić? Tam, w

Zgliszczach, mógłby był trwać jeszcze w swym celibacie, w swym znieczuleniu na

Page 297: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

297

wszystko... Teraz tamto zostało zburzone. Trucizna sączy się w rozdętych żyłach, dusza gore

piekielnym ogniem. Wrócić do nędzy w Zgliszczach? Nie zobaczyć Ewy? Nie zobaczyć?

Przymykał rozpalone oczy, zaciskał wargi i szedł po tej ulicy tam i nazad, tam i nazad... W

ogniu źrenic widział ją, senne marzenie... O, czarująca! Szary płaszczyk, szary irys w ręku,

ledwie rozkwitła róża przypięta do piersi. Ujrzeć ją jeszcze! Tylko ujrzeć! Paść oczyma u jej

stóp i wznieść się jak dym na jej cześć! Westchnąć, objąwszy wzrokiem jej postać, zamknąć

rozżarzone oczy! Pojąć ją, pochłonąć znowu wszystkim jestestwem!

W pewnej chwili dał sobie do rozwiązania tezę: byt nasz — to sen. Alboż nie snem jest ów

przemarsz po chodniku tajemniczej ulicy? Myśli wzbiły się nad powierzchnię rzeczywistości i

utonęły w niezwykłym dociekaniu. Myślenie stało się błędne, ale chyże jak pęd skrzydeł

jaskółki nad toniami ciemnego jeziora. Jeżeli kiedy musnęło powierzchnię rzeczywistości, to

po to tylko, żeby jeszcze bardziej błędnie i niedościgle szybować! Azali cielesną żądzą jest

miłość? Zachichotał twardo. Czyż nie pragnę tylko zaślubin jej duszy z moją?

Obok rusztowania otaczającego nową budowlę mieścił się podrzędny szynk. Stawali tam

ubodzy ludzie, robotnicy, właściciele dziurawych butów, posłańcy. Gawędzili głośno,

wstępując w progi spelunki. W ich tłumie Szczerbic jak we śnie dostrzegł ekspresa.

Przycisnął natychmiast ręką bijące serce, wydobył zesztywniałymi palcami list — i pokazał

go posłańcowi. Ten obtarł wąsiska po piwie i, odczytawszy adres tak bliski, słuchał uważnie

wskazówek, że ma list oddać według adresu i przynieść odpowiedź tutaj właśnie, na róg ulicy.

Wnet pobiegł cwałem.

Szczerbic zatrzymał się teraz i czekał z zimnym spokojem. Posłaniec długo nie wracał.

Uczucia, myśli, pragnienia, wszystka wola — była teraz ogłuszona od nagłego ciosu. Wrzały

w głębi i czaiły się w swych kryjówkach.

Nareszcie ów człowiek wrócił. Miałw ręku bilet, szary, kratkowany sekretnik. Szczerbic

zobaczyłten kolor z daleka i powitałbarwęz daleka... Szary kolor... Spokojnie zapłacił nader

grube wynagrodzenie i spokojnie oddarł karbowany brzeg papieru. Przeczytał bez żadnego

zgoła uczucia:

„Dobrze. O godzinie jedenastej u mnie".

Była dziesiąta rano. Miał sporo czasu. Poszedł przed siebie. Błądził po rozmaitych

zaułkach Wiednia. Nic teraz nie wiedział. Jakiś werset Nietzschego: „Najnielitościwiej dręczą

nas i zginają niewidzialne ręce..." Jedno jedyne pewne — to nazwa ulicy, numer domu i

numer? mieszkania. Reszta — to nicość, martwa i potworna zgnilizna.

Kwadranse wlokły się opieszale...

Gdy wreszcie umieszczony w pewnym gmachu zegar miał wybić Jedenastą, Szczerbic

poszedł w swą ulicę. Nic już nie widział i nie słyszał. Jednym tchem wbiegł na schody. Mijał

piętra. Jakże płonącym sercem, jak gwałtownymi oczami poznał, pokochał i pochłonął duszą

te schody! Napisy na drzwiach, kształty okien, barwa stopni, skręty poręczy... Stanąwszy

Page 298: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

298

przed drzwiami, zatrzymał się i marzył. Złudzenie niosło go jak gdyby przez zgliszczański

park. Szum drzew w sercu...

Nacisnął guzik dzwonka i słuchał jego drżenia. Uśmiech potworny rozwarł mu wargi i

szept oszalały kołysał się na nich. „Toż to ja do Ewy dzwonię..."

Posłyszał kroki —i poznał, że to ona idzie do drzwi. Krótki zgrzyt... Zobaczył ją. Cofnęła

się szybko z przedpokoju do saloniku na prawo. Opuściła go nareszcie furia niepokoju. Szedł

za nią w weselu, tylko w weselu, w jakowymś śpiewie ciała. Zamknął za sobą drzwi z

matowego szkła i podniósł oczy. Stała w głębi pokoju i przypatrywała mu się czujnymi

oczyma.

Szczęście jego natychmiast potknęło się o ten wzrok. Wnet. wszakże przemógł się i zbliżył.

Widział, że usta jej są w pewien przedziwnie okrutny sposób zaciśnięte, z oczu

nieprzebłagany wyraz zionie, ale nie mógł powstrzymać szaleństwa. Nie wiedział wcale o

tym, że podnosi ręce, że ją nimi otoczył, przygarnął do swego serca, że usta swe, palące się od

ognia, zatopił w jej ustach. Oddała mu pocałunek zimnymi wargami. Żałosne jej oczy

niepojęte, zdumione i wysłane dokądś w przestwory wciąż weń patrzały. Nie mógł mówić.

Bełkotał tylko jak niemowa wargowe sylaby. Przemknęło jedno zaledwie pośliznięcie czasu

— a oto utracił już uczucie szczęścia z racji ujrzenia Ewy. Przeciwnie — staczał się w

przepaść rozpaczy z tego powodu, że była tak zimna, że miała usta tak nieczułe, a oczy

takiego pełne mroku. Nie broniła mu, gdy ukląkł przy jej nogach i gdy kładł usta na piersiach,

a przecież wciąż czuł się pokrzywdzonym. Coś zaczęła mówić. Długo te wyrazy szarpały się

z jej piersi. Nareszcie:

— Byłeś mi wierny?

— Tak. Byłem ci wierny.

— A jesteś jeszcze?

— Jestem.

— Pojedziemy do Ameryki?

— Dlaczegóż do Ameryki?

— Bo tu nie chcę.

— Dobrze. Gdzie zechcesz, gdzie każesz.

— A masz dużo pieniędzy?

— Mam ze sobą wszystko, co posiadam.

— Jak to?

— Zrobiłem z braćmi taką umowę, ustąpiłem im bez zysku dla siebie — no, ze stratami —

udział w majątku, w fabryce, w naszym domu komisowym...

Page 299: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

299

— Więc ile możesz mieć wszystkiego?.

— Ewo, czemu o tym teraz chcesz mówić? — Muszę teraz o tym mówić...

— Dlaczegóż musisz?

— Bo teraz całe życie mam ci oddać. Całe życie... Mam ci oddać całe życie...

— Jeżeli chcesz wiedzieć, to tak... Mam kilkakroć sto tysięcy rubli. Trudno mi zliczyć

dokładnie, bo to mi bracia przekażą na banki. Dowiem się dokładnie w naszym banku.

— Zmień to wszystko na gotówkę. Czy to można? I jedźmy jutro, pojutrze... Dobrze?

— Och, dobrze! Ale czemu wszystko na gotówkę?

— Chcę koniecznie. Muszę te pieniądze mieć w ręku.

— To niebezpiecznie...

— Wszystko jedno, ja muszę. Boję się, że mię porzucisz jak tamten. Was trzeba siłą

trzymać.

— Mnie siłą nie potrzebujesz. Tamtego kochasz jeszcze? — spytał wstając z ziemi i

wdzierając się na nią, sięgając do ust i patrząc w oczy. "

— Nie! — krzyknęła boleśnie. — Już go nie kocham! Słyszysz? Słyszysz, co mówię?

Słyszysz? Podłego, co mię porzucił i zepchnął w przepaść! Nie, nie kocham! Zapomniałam

nareszcie tego szelmę, co mię wydarł ze świata, od mego ojca... Ciebie kocham... — szepnęła.

Oczy jej stały się dzikie i jakby ślepe. Drżała całym ciałem. Łkanie głuche przebiegło w

śmiech.

Szczerbic rozglądał się po mieszkaniu. Zgadła jego zamiary i zaprzeczyła ruchem głowy.

Była blada. Oczy miała zamknięte, usta zsiniałe. Cichaczem szeptała:

— Dam ci znać, kiedy masz przyjść. Na całą... noc... Chcę, żebyśmy nareszcie... bez tych...

ubrań...

— Ewo! Ewo!

Zbliżył usta do jej ust i poił się rozkoszą jej oddechu, szałem zatapiania źrenic w jej oczy...

Rozpalił nareszcie jej usta, wydobył na policzki krwawy rumieniec. W pewnej chwili,

odchyliwszy głowę, spojrzał i przeraził się, gdy spostrzegł jej straszny uśmiech. Chciał

zapytać, skąd to potworne widmo na jej wargach, ale uśmiech znikł. Spytała niespodziewanie:

— To ty przestrzeliłeś Niepołomskiego, prawda?

— Ewuniu!

Page 300: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

300

— Powiedz, wszak to ty go przestrzeliłeś!... O tu. Ja znam dobrze to miejsce: głęboka, sina

blizna, jakby dwie wargi stulone maleńkich, dziecięcych usteczek. Ja znam... Słuchaj! Na

mych piersiach, tak samo jak on. Chcesz?

— Ewo! .

— Nie! Wtedy dopiero... w nocy... Napiszę.

— Napiszesz?

— Chociaż... dlaczego i po co mam pisać —cicho znienacka jęknęła. — Nie umiem zdać

sobie sprawy z tego, czy mam napisać, czy nie. Myśl o tobie jest we mnie jeszcze silniejsza

niż dotychczas. Ale przecie szaleństwem jest żyć tak, jak ja żyję. Wszystko jest

sprzecznością, zabijaniem własnego j a. Żyję po to tylko chyba, żeby w pełni zaznać, czym

jest brutalność i trąd życia.

— Co ty mówisz? Nic nie rozumiem, co ty mówisz?

— Dawniej pragnęłam być człowiekiem, a teraz już z tego -drwię. Chcę właśnie wyrzucić

poza siebie to wszystko, co było zadatkiem na człowieka, by mieć tym drastyczniejszy obraz

istoty życia. Wszystko jest wstrętne i podłe, skoro może istnieć taki ból, jaki już widziałam.

Żyję tylko wspomnieniem tego i nie mam już ani chwili zapomnienia.

— A żebyś ty mi chciała wytłumaczyć, co to znaczy! Gdybyś mi tylko zechciała

powiedzieć prawdę. Ja bym ci wszystko wytłumaczył...

— Nie ma na ziemi nic „pięknego", nic „szlachetnego". Wstrętną i cuchnącą od brudu jest

ludzkość. Nie ma żadnych wzniosłych „dążeń", nie ma nawet pustk i, bo jest na miejscu pustki

złe bezgraniczne i chaos.

— I ty to mówisz, która sama jesteś dobrem, prostotą i porządkiem. W tobie wszystko jest

ścisłe, dokładne, dociągnięte i dostrojone. Bóg mieszka w twym kobiecym sercu. Niebiosa są

w twoich łaskawych oczach. To we mnie tylko wszystko jest łamkie, sypkie, lecące za

wiatrem...

Ewa nie słuchała, Jej rozpalone oczy patrzyły w kąt pokoju. Przez chwilę Szczerbię sądził,

że dostała pomieszania zmysłów. Mówiła nie do siebie, mówiła do Szczerbica, ale mówiła dla

samej siebie:

— Żyć można, jak komu wygodniej. Można być nieuczciwym, można być niskim, można

być wszystkim, czym kto chce, byleby znaleźć chwile i godziny zapomnienia. Nie myśleć i

nie cierpieć! Cały bowiem tragizm jest w tych wyrazach. Poza nimi wszystko jest dozwolone.

Wiem, że tak mówić może tylko człowiek lichy, ale ja właśnie chcę być taką. Wszystko jedno

— byleby tylko uniknąć męczarni. To jedno, że się sobie nie wydziera nędznego życia, jest

już wyrokiem. Ale... wszystko jedno...

Szczerbic słuchał klęcząc u jej nóg. Głowę swoją podparł jej dłonią i nic innego nie czuł

prócz nieskończenie rozkosznego pragnienia, żeby posiąść tę cudną dziewczynę. Gdy

Page 301: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

301

siedziała nieco pochylona, w zapomnieniu o sobie, linia jej piersi cudownie zatoczona nad

linią łona, jak w posągu Afrodyty z Knidos, stała się obrazem najwyższej piękności. — Nie

ma pojęć — lepszy-— gorszy — bo wszystko jest bezwzględnie złe, a nadto wszystko jest

bez wartości. No — a ja będę żyła dalej. Dlatego się, mój panie, nie umiera czystą, żeby

kiedyś zdechnąć brudną. Nieść przez całe życie ohydę, „przystosowywać się do okoliczności"

w miarę zagłuszenia tego, co chciało żyć.

— Posłuchaj mię... Czy tu nie ma fortepianu? Zagrałbym... dla ciebie Griega. Pamiętasz

naszego Griega?

— Nie ma tu nic... Gdybym mogła, stworzyłabym wielkie dzieło: hymn na chwałę złego i

nieszczęścia. Umarłabym wówczas spokojnie, gdybym mogła wyrazić cały ból i grozę życia.

Słyszysz: grozę życia. Oprócz mnie jednej nikt tego stworzyć nie potrafi, a ja nie mogę.

Jestem głupia, pospolita jędza. Któż zdoła stworzyć obraz złego, które by było tak potężne,

jak jest złe samo? Nikt!

— Słuchaj, Jasna! Pojedziemy do Ameryki, na półwysep Florydę, w lesiste puszcze

Newady albo Montany, w płaszczyzny Teksasu albo w doliny Missisipi.. Stworzymy sobie

świat jak z baśni Chatéaubrianda. Jeżeli zechcesz, jeżeli każesz, założę w stanie Dakota

wielką farmę przemysłową, jedno z dziwowisk i monstrów życia nowoczesnego. Zrobimy

szybko olbrzymi majątek. Dawno to postanowiłem. Tu cię w Europie nie mogę pojąć za żonę,

lecz tam... Tam będziemy żyć jak wolni ludzie — nie! — jak królewska para, bo tylko w

Ameryce są jeszcze królowie...

— Dobrze, dobrze... Ale czy ty wiesz, marzycielu, że ja mam narzeczonego?

Szczerbic siedział w tej samej pozie, bez ruchu, jakby nie słyszał, co rzekła. Po chwili

spytał:

— Narzeczonego? Któż to ma być? Kto to taki?

— Brunecik, młody, ładny. O, ładniejszy od ciebie.

— I kochasz go?

— No, tak.

— A mówiłaś, że mnie kochasz?

— I ciebie kocham.

— A on, powiedz, całował cię?

— Tak.

— A on, powiedzże, posiadał cię?

— Tak.

— Więc nie dotrzymałaś tego słowa, cośmy w Paryżu?...

Page 302: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

302

— Nie dotrzymałam.

Załamał ręce, nagle się zachłysnął i, jak dziecko lękające się tyrańskich razów, pytał

jeszcze: — Cóż teraz ze mną będzie? Blady uśmieszek i obojętne słowo:

— Wkrótce będzie nasz ślub.

— „Nasz ślub"!

— No, mój ślub z nim.

— Więc nie pojedziesz ze mną do Ameryki?

— Do Ameryki! Skądże znowu taki pomysł... Muszę przecie wszystko rozważyć,

roztrząsnąć...

Poprawiła się na swym krześle i zwróciła na Szczerbica oczy uprzejme, jakby obydwoje

byli na raucie i prowadzili miły, flirtowy dialog. On siedział wciąż na ziemi przytłuczony

razami słów.

Mówiła kokieteryjnie, ze skromnością spuszczając oczy:

— Ile razy narzeczony... opierał się na mnie, wierz mi, zawsze myślałam o tobie.

— Po cóż (kazałaś mi tu przyjechać? Dlaczego przysłałaś taki list? Czemu mię wyrwałaś

ze Zgliszcz, żeby mi to powiedzieć?... — pytał w szaleństwie rozpaczy. — Powiedz,

czemużeś to zrobiła?

Z prostotą:

— Nie wiem.

— Któż to jest ów człowiek?

— Po co ta wiadomość?

— Mówże!:

— To jest pewien... przedsiębiorca, współwłaściciel kopalń złota w jak imś Klondyke. Ja

właśnie mam jechać do Ameryki, ale z nim. Więc czegóż ty chcesz ode mnie i dręczysz mię.

Przecie z dwoma na raz nie mogę jechać do Ameryki.

— Powiedz mi przynajmniej, co ja mam teraz zrobić. Czy mam cię opuścić i wracać do

Warszawy?

— Ach, ja takich rzeczy nie wiem!

— A czego ty chcesz? Czego byś ty pragnęła? Ja zrobię wszystko, co mi każesz zrobić.

— Kiedy ty jesteś słaby człowiek. Hrabia-muzyk. Ty nic nie możesz zrobić. Nic. Gdyby ci

odebrać pieniądze, to cóż byś ty robił, nieszczęśliwy? Wyrzuciliby cię zaraz z

Page 303: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

303

pierwszorzędnego hotelu na ulicę i ty byś na ulicy umarł szlachetnie z głodu. Chwalisz się, że

zrobiłbyś majątek, ale przecie sam wspomniałeś przed chwilą, że jesteś słaby, lecący za

wiatrem. Twój największy czyn — to gdy odbędziesz podróż do Nicei albo na karnawał do

Rzymu... Prawda? Mężny jest ten, kogo nie podobna zniszczyć, który po stokroć wstanie z

ziemi i wydławi, wydusi wrogów. Silnym jest ten, kto może być zwyciężonym dopiero przez

śmierć, lecz nie przez żyjących ludzi.

Takiego trzeba zabić, żeby go zwyciężyć, gdyż dopóki żyje.— z nim jest zwycięstwo nad

ludźmi...

— Cóż ja pocznę nieszczęsny?... Twój narzeczony to taki właśnie człowiek

niezwyciężony?

— Ty jesteś najmilszy mój komtuś Siżyś... Czy wolno mi będzie pocałować twe czoło,

zawierające niedołężne myśli, twoje śliczne włosy tak starannie rozczesane, twój przecudny

wygonik między śmiesznie zsuniętymi brwiami, gdzie właśnie przebywa czysto polska

bezmyślność? Będę cię zawsze, zawsze kochała... Tyś mię jeden rozumiał...

—Gdybym mógł, gdybym cię mógł zrozumieć! Zabiłaś mię! Postąpiłaś z moją duszą jak

owi straszliwi Żydzi z ciałem świętego Szczepana: ukamienowałaś ją! Już nie wstanę spod

tych kamieni.

Nie podniosła zwieszonej głowy.

Rozpacz nieuciszona, nie znajdująca ujścia, rozpacz, ciskająca człowiekiem jak sprzętem,

pchnęła go z miejsca.

— Już pójdę! — jęknął z nagłym wybuchem, wstając z klęczek.

Spojrzała nań leniwie, leniwie... Nie powstrzymała go. Wolno poszedł ku drzwiom,

zamknął je za sobą i zmierzał w czeluść schodów. Doznał wrażenia, że spadnie w przepaść,

spadnie... w przepaść... głową na dół... Czuł we wzroku jej nieszczęście. Myślało mu się, że

należałoby udać się wprost na Dworzec Północny i wrócić niezwłocznie do kraju. Zahuczał w

głowie dziki łoskot pędzącego pociągu. Tak nakazywała duma i nakazywał rozum. Mówił do

siebie z wydętymi wargami, że duma nakazuje odejść. Rywalizować z jakimś drabem? Do

diabła! Dopóki była cudną zagadką, istotą, która przestała kochać tamtego, czystą ciałem a

zaślubioną z ducha... Dopóki była kwiatem gorzkiego migdału... Dopóki była... Tam, w

Paryżu... Narzeczony! Śmiech szyderczy wyleciał z piersi. Natychmiast wyjechać! Tak też

uczyni. Bez zawiadomienia! Niech pożałuje ta donna, no, i niech się trzyma swego

narzeczonego. Rywalizować z jakimś drabem? Rywalizować?

Ruszył żywo na dół... i nagle na zakręcie schodów zatoczył się jak pijany... Zapach jej

perfum musnął nozdrza... Szczerbic marzył przez sekundę, żeby roztrzaskać głowę o mur albo

skoczyć, och, skoczyć z wysokości schodów i połamać nogi, potrzaskać ręce, zmiażdżyć

czaszkę. Niechżeby wyszła z wysokiej swojej komnaty, niechżeby zobaczyła, niechżeby oczy

jej niebieskie... Wtedy ostatnim tchem rzucić jej to słowo, to straszne słowo!...

Page 304: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

304

ROZDZIAŁ 13 W ciągu trzech tygodni pobytu w Wiedniu Zygmunt Szczerbic przeżył piekło cierpień i

radości (a raczej uciech). Ewę widywał rzadko. Za drugim widzeniem się (na ulicy, w bramie

jakiegoś domu) oświadczyła mu, że będą mogli być razem, ale dopiero w dniu jego wyjazdu.

Wtedy także dowiedział się o swoim losie, to znaczy, że ona ani myśli jechać z nim w świat,

lecz że wyjdzie za mąż za owego niewiadomego człowieka, zwanego w rozmowach

„narzeczonym". Szczerbic popadł w szaleństwo miłosne.

Kiedy we trzy dni po tym spotkaniu na ulicy dostał pozwolenie przyjścia do mieszkania

Ewy po raz drugi, zastał ją w łóżku. Była chora. To, o czym marzył, za czym szalał, co

stanowiło raj rojeń, stało się jego udziałem. Posiadał ją, pieścił bezbronną, obojętną,

dziwaczną w tym oddaniu się bez protestu, bez rozkoszy, niemal bez pocałunku, w biernej,

pospolitej uciesze zmysłów. Wyszedł stamtąd uszczęśliwiony, ale jakby obdarty z uczuć,

żałujący skrycie tęsknot i udręczeń.

Znowu cztery dni spędził w hotelu i w samotnych spacerach po salach olbrzymiego

Muzeum. Spędzał godziny siedząc z oczyma wlepionymi w jakiś portret Filipa IV malowany

przez Velasqueza, w posąg Nike Samotrackiej albo w twarz Izydy w płaszczu z czarnego

marmuru...

Czekał na następne spotkanie, które miało nastąpić u niego w hotelu. Zrazu nie myślał

wcale o tej rozkoszy i miał takie wrażenie, jakby jej zgoła nie pragnął. Ale w miarą jak się

chwila zbliżać poczęła, popadł w szał tęsknoty, w szał pełen boleści, trwogi, panicznej furii,

żeby te chwile, które przyjść miały, nie ominęły jego doli. Rozkosz nadciągała jak hucząca

burza, która wynurza się z niewiadomości nocnej. Wzdychanie, żeby biegła coraz bardziej

chyżo... Na zewnątrz siebie był obojętny, ale daremnie dusił ohydne wrzenie potęgi

mocniejszej niż rozum, niż wola, niż honor, niż nałogi, niż wszystko, z czego składała się

istota duszy. W dniu oznaczonym rano spotkał go cios. Otrzymał karteczkę z napisem:

„Wolałabym tam nie przychodzić. Jestem chora. Mogę być u siebie w domu od godziny 4

do 6. Proszę odpowiedzieć, czy mam czekać u siebie".

Napisał natychmiast list błagalny, podły od uniżonych skłamań, wynurzający wszystko,

wszystko do ostateczności. Pisał go jednym tchem, gadając wyrazy głośno, gdy je kreślił

drżącą ręką. Pulsa wówczas łomotały w skroniach, pot zlewał czoło. Wkrótce posłaniec

przyniósł mu odpowiedź:

„Dobrze. Przyjdę".

Fala spłynęła na głowę, cisza i obojętność na serce. Znużenie... W godzinie oznaczonej

czekał, biegając z kąta w kąt pokoju. Był ślepy, ogłuchły, szalony.

W parę minut po oznaczonym terminie weszła. I tego dnia była obojętna. Ani cienia

zapachu duszy, który taką rozkoszą, taką poezją, taką miłością nasycił go w Paryżu. Wzrok

głuchy. Oczy nie mogą go przebić. Uśmiech zamurowany jak zaklęta królewna, na której

Page 305: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

305

zbudzenie słowa tworzącego nie ma. Była dlań dobra, litościwa, dziwacznie, sennie posłuszna

jego cielesnym marzeniom. Czując potęgę piękności swego nagiego ciała, pierwszy raz może

w życiu puściła wodze rozkoszy rozpasania zmysłów i pozwoliła korzystać z jego łask.

Niektóre jej mrukliwe, krótkie życzenia doprowadziły go niemal do śmierci. Tych kilka

godzin — był to zenit jego życia. Teraz dopiero poznał jego piękność...

Następnych kilka dni spędził jak dawniej. Błąkał się w salach dolnych Muzeum, w

zbrojowni i wśród rzeźb greckich.

Żył życiem nigdy mu dawniej nie znanym. Mógłby pozostawać sam jeden na puszczy i

wystarczyłby sobie. Myślał wciąż o Ewie i żył w tęsknocie za nią. Wspomnienie

czarodziejskich godzin było dlań światem. Miał ją zobaczyć w jej mieszkaniu rano, o

godzinie jedenastej. Powiedziała mu była, że „narzeczony" wyjechał — i nie było już o nim

mowy. Były nawet chwile, że miał za mit owego człowieka, za próbę, jakiej go poddała, żeby

doświadczyć...

Stęskniony, z głową pełną widzeń: rozsnutych na wspomnieniach, szedł do niej w dniu

naznaczonym. Był nieprzytomny, jak zawsze w takich chwilach. Wszedł na schody, nie

wiedząc, kiedy się to stało. Pragnął usłyszeć znajomy głos dzwonka i poczuć jej rękę w

swojej. Ujrzeć mrok przedpokoju i mleczne szyby drzwi na prawo... Nareszcie usłyszał głos

dzwonka... Zaledwie ten dźwięk zadrżał, wybiegła na schody. Miała na ramionach pąsowy

szal. Sama była oblana rumieńcem.

— Nie mogę teraz! Nie mogę! — rzekła kategorycznie.

— Dlaczego?

— Nie mogę! Muszę już iść, wracać! Muszę!

— Kiedy?

— Nie wiem. Nie wiem. Muszę wracać! Muszę iść, muszę tam iść! - Odwróciła się i

zatrzasnęła drzwi. Przez chwilę śnił, że już dawno rzucił się na te drzwi, że już je wywalił,

wyrwał z zawias, strzaskał —i stoi na progu, gdzie tamten jest z nią. Oczywiście poszedł na

dół. Uczuł w sobie dźwiganie się nieszczęścia. Teraz już nie rozpaczał, tylko szarpał się,

wbijał w dłonie paznokcie, ciskał ohydne zniewagi.

W pewnych momentach rozważał. Dobił się rozważaniem pewnika, który był już widział

za pośrednictwem wyobraźni, że tam, za tymi drzwiami był „narzeczony". Wówczas zaczęło

się wyciąganie logicznych wniosków.

Przede wszystkim kupił browninga, nabił go . i miał wciąż w kieszeni, licho wie po co.

Następnie począł wymieniać wszystko na gotówkę. Postanowił kupić tę kobietę za pieniądze,

wydrzeć ją, zabrać czy raz nareszcie zabić. Nic nie wiedział. Kiedy niekiedy błyskała myśl,

żeby rzucić się w szalone orgie i w nich zagrzebać o Ewie pamięć. Ale nie mógł. Kiedy

wieczorem tego dnia zbliżył się u Ronachera do wykwintnej kamelii, wybuchło w nim

natychmiast uczucie, że gdyby z nią poszedł, to mógłby tamże odebrać sobie życie.

Page 306: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

306

Całą noc przepędził wśród złowieszczych furii. Z wieczora napisał list, list bezlitosny,

obrażający, poniewierczy, a zarazem znowu upadły, niski, pełen błagania. Nazajutrz obudził

się za późno, żeby ten list mógł ją zastać w łóżku. Nieumyty pobiegł na miasto i wysłał list

przez ekspresa. Ale ten wkrótce wrócił z wiadomością, że pani wyszła już z domu. Szczerbic

pomyślał natychmiast, że ona jest w domu, tylko listu przyjąć nie chciała. Myśl ta, to krwawe,

wewnętrzne szlochanie wlokło się z nim z ulicy w ulicę, po placach, wśród obcych tłumów.

Ząb klucza od numeru hotelowego wbijał sobie w rękę; znieważał siebie i ją przezwiskami

najniższego rzędu. Błądził około domu Ewy, czyhając z rozkoszą, że może ją spotka z tym

szubrawcem i wówczas krótkim strzałem wszystko to zakończy.. Krótki strzał — i jedno

westchnienie. Kto umrze— nie wiadomo. Lecz oczy jej przerażone ujrzy przed sobą. Och,

oczy! Musi ujrzeć jej oczy w rozpaczy, musi ją przekonać za pomocą przerażenia. Kochała go

— już nie kocha. Oto wszystko. 0w list... Przecież ziemia i niebiosa zawierały się w tym

liście. A teraz oto nie ma nic na niebie i na ziemi. Wszystko już przeszło, przeżyło się, zostało

wypalone i nie istnieje. Jest z innym, tak samo z innym, jak była z nim. To takie proste, takie

naturalne, takie zrozumiałe jak strzał rewolwerowy. Nie wiedział, do kogo strzeli, ale ów

strzał miał już w głowie gotowy. Bolały go suche, spalone wargi, piekły oczy pełne ognia.

W tym potwornym stanie ducha, brnąc wśród tłumu w jakąś ulicę, nagle ujrzał Ewę.

Wzdrygnienie męczarni na jej widok, okrutny dreszcz grobowy. A za chwilę spokój tak

przewrotny, a tak zupełny, jakby przedtem nie było najsłabszej przykrości. Ewa szła sama.

Nie widziała go. Dybał za nią z dala, po drugiej stronie ulicy, czując, jak wszystko

niewidzialnymi drogami spłynęło do serca i legło na nim. Była smutna, znużona. Szła

najoczywiściej w kierunku swego mieszkania. Pierwsza pociecha jak łza ulgi: nie było jej

istotnie w domu, gdy tam list posłał... Druga pociecha — to żal... Czemuż tak smutna?

Wlókł się z dala, nie spuszczając oka z wiosennej jej czapeczki. Tak z ulicy w ulicę...

Spostrzegł, że ona idzie w kierunku jego hotelu, że zatrzymała się przed bramą i rozmyśla...

Przebaczył już wszystko, darował... Wtem odwróciła głowę i powitała go uśmiechem niemal

szczęścia. Zapytał natychmiast, kto to był u niej wczoraj. Odpowiedziała prdstodusznie, że

narzeczony. Zaproponował, żeby pójść do hotelu. Zgodziła się natychmiast. Skoro weszli do

numeru, oddała mu się pierwszy raz dobrowolnie, miłośnie, z rozkoszą, czułością i milionem

nieśmiałych pieszczot. Wkrótce wyszła, zostawiwszy samego wśród zagłuszonych, lecz

istniejących cierpień. Teraz objęło go leniwe, sekretne ziewanie z rozkoszy. Zdawało się, że

miłość już zagasła. Cielesność rozkoszy ciążyła. Myślało się, że miłość jest co innego, a

szczęście posiadania co innego. Miłość pachniała w odtrąceniu. Tęsknota ją osłaniała

cudnymi piersiami posągu z Knidos, a oddalenie poiło łzami. Snując systemat rozumowania o

swej miłości, Szczerbic wstąpił na ścieżkę spokoju.

Upłynął cały dzień, a on ni razu, ni razu nie doświadczył uczucia smutku, ani jednego

drgnienia niepokoju. Twardy sen w nocy i następny dzień cudnie spokojny aż do samego

wieczoru. Gdy nadszedł wieczór, poruszyła się w piersiach podła tęsknota, zupełnie jak wilk

zbudzony ze snu. Szczerbic szedł niezmiernie długą i nudną ulicą Schottenringu, wracając z

dalekiego spaceru nad Wiedenką. Świecił księżyc. Wieczór był ciepły i jasny. Niewymowna

jasność nieba nad rojowiskiem ludzi, dziwnie podniecający zgrzyt tramwaju elektrycznego,

szczęk powozów, gwar tłumu płynącego we dwu kierunkach — wszystko to stworzyło w

Page 307: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

307

duszy uniesienie wysokiego porządku, poryw ku niebu. Ręce drgały, żeby się wyciągać ku

mlecznej drodze. Uczucie niepojętej żałości względem ludzi podźwignęło go i trzymało nad

ziemią.

W pewnym miejscu ulicy naprawiano szyny wozów elektrycznych. Potężni ludzie przy

latarniach spajali szyny mutrami. Jeden z nich walił młotem. Wzniosły dźwięk żelaza, dźwięk

napełniający sobą wszystko, szczękał raz wraz. Szczerbic czuł rozkosz od każdego odgłosu

młota. Każdy z tych ciosów odtrącał go, jakby wyrzucał z ziemi. Rzeka ludzka płynąca jedną

połową chodnika zagarnęła go. Nie słyszał gwaru, nie rozumiał słów. Był sam, z niebem tak

dalekim, jakby wygnanym z tego miasta. Towarzyszył mu łoskot młota coraz cichszy, coraz

cichszy...

Same kroki poprowadziły w ulicę Ewy. Zapragnął spojrzeć w jej okna. Wszedł w bramę.

Było światło. Postanowił napisać słowo pozdrowienia. Wszedł do najbliższego sklepiku i

napisał list wśród koszów z bułkami i fasek z masłem. Było to tylko pozdrowienie, słowo

hołdu, westchnienie wyjęte z piersi przez wieczór, przez urok niewymowny pracy ludzkiej i

przez niepojętą siłę miłości. Łzy wisiały na rzęsach, gdy pisał, i zasłaniały litery Szczęście

popychało rękę, a uczucie wzniosłości na odgłos dalekich ciosów młota kazało pisać o

wiecznej czci. o nieskończonej wdzięczności za ów niepojęty raj w duchu, za ową chwilę

bezgraniczną, mogącą starczyć za wieczność. Sklepikarz, jego brzemienna żona, kilkoro

dzieci, jakieś jeszcze postronne osoby — wszystko to patrzyło z uwagą na wykwintnego pana,

piszącego list w nieznanym języku.

Gdy zakleił list, pozdrowił ich wszystkich wdzięcznym ukłonem. Miał zamiar powiedzieć,

że pisał oto do swej najdroższej kobiety — że wieczór tak jest cichy, że żywot nasz na ziemi

to ogrom trosk i ogrom bólu, przetkany ledwie kilkoma takimi jak ten dniami. Chciał zapytać,

czy oni nie czują tego, co jemu piersi rozsadza? Chciał im oświadczyć, że wierzy w Boga,

który jest sprawiedliwym sędzią, nade wszystko, nade wszystko sprawiedliwym sędzią...

Chciał mówić, że sąd, a nade wszystko sąd sprawiedliwy — to sprawa jedynie Boga. Bo cóż

my nędzni osądzić możemy, co my ubodzy możemy roztrząsnąć i zrozumieć sprawiedliwie?...

Spojrzał po obecnych, uśmiechnął się, jeszcze raz złożył im ukłon i wyszedł. Nie czekał na

odpowiedź. Toteż zdziwił się -bardzo, gdy mu posłaniec przyniósł szarą karteczkę —

sekretnik. Oderwał brzeg i przy blasku latarni ulicznej czytał:

„Są u mnie pewni ludzie. Inaczej przyszłabym. Zobaczymy się jeszcze".

Ostatnie słowa zabrzmiały w sercu jak przedziwny szum morza. Przycisnął kartkę do ust i

poszedł w miasto z oczyma utopionymi w pustyni niebieskiej.

ROZDZIAŁ 14 Kilka dni oddalenia, na które go znowu skazała, strąciły duszę do otchłani. Kryła się. Raz

widział ją siedzącą w oknie mieszkania. Wszedł tam, w podwórze, brodząc w żalu.— i oto

zobaczył ją niespodziewanie. Doznał wtedy wrażenia, że spadła przed nim z wysoka na

Page 308: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

308

bruk... W rzeczywistości, gdy go ujrzała, skryła się w pokoju. Drugi raz widział ją przelotnie,

na ulicy. Potem znowu kilka dni pustki.

Nareszcie posłaniec przyniósł mu kartkę ze słowami:

„Okoliczności tak się złożyły, że musiałam zmienić swe projekty. Jutro w południe

wyjeżdżam zupełnie z W. Dziś wieczorem musimy się zobaczyć. Trudno mi bardzo oznaczyć

godzinę, kiedy będę wolna, ale myślę, że od dziesiątej będę już mogła być u siebie. Dołożę

wszelkich starań".

Szczerbic miał teraz ze sobą prawie cały swój majątek. Przyzwyczajony do waluty

francuskiej, wymienił wszystko na franki, na tysiącfrankowe bilety i nosił w bocznej kieszeni

surduta. Postanowił tego dnia zabrać Ewę przy pomocy tych pieniędzy, oddać jej wszystko.

Obmyślając swój zamach, nieprzytomny, pełen głuchych impulsów, wszedł na „schody

okrucieństwa" i zadzwonił.

Otwarła mu sama. Mrok panował w przedpokoju i w saloniku, przez który machinalnie

przeszedł za przewodniczką. Znalazł się w sypialni. Zamknęła drzwi. Gdy się zbliżył, upadła

bez sił na krzesło. Zdawało mu się, że zemdlała. Kiedy ukląkł obok i objął ją ramionami,

kiedy przycisnął usta do jej ust, do czoła, do oczu, poczęła oddychać szybko, z ostrym

świstem w nosie, zdradzającym nieprzytomność. Ramiona jej raz wraz drgały, oczy były

zamknięte, usta półotwarte. Nie wiedziała wcale, co się z nią dzieje. Nie czuła, kiedy ją

podniósł i złożył na łóżku.

Nagle zerwała się i przeciągnęła rękami po twarzy, jakby dla odegnania nieprzytomności.

Otwarła szybko szufladę stolika i znalazłszy jakiś przedmiot, szybko poczęła rozpinać stanik,

zrywać ze siebie suknie i bieliznę. Przyciągnęła do siebie Szczerbica i całowała go w usta tak

długo, tak. długo, z płaczem serdecznym i najczulszą, najrzewniejszą miłością. Zapytała go,

czy przygotował pieniądze, czy wszystko ma ze sobą, a gdy potwierdził, oświadczyła mu,

szepcąc do ucha pod największym sekretem, że pojedzie z nim do Włoch, na wyspę Capri a

później do Ameryki. Rzuci raz na zawsze owego draba, zwanego narzeczonym. Szczerbic

odetchnął. Wyrwał z bocznej kieszeni zamszową torbę z pieniędzmi. Rzuciła tę ciężką i jak

książkę grubą pakę do szuflady stolika. Znowu przyciągnęła go do siebie z całej siły i

delikatnymi palcami poczęła rozpinać guziki jego kamizelki, rozwiązywać krawat...

— Czy tu zamknięte drzwi? — zapytał.

— Zamknięte.

— A „ten" już nigdy tu nie przyjdzie?

— Nigdy!

— Ja chcę, żeby on już nigdy nie przychodził do ciebie. Nie mogę! Gdybyś wiedziała, jak

straszliwie cię kocham!. Szaleję za tobą!

— I ja za tobą! — szepnęła namiętnie, z diabelstwem rozkoszy.

Page 309: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

309

— Nie mogę nawet pomyśleć, że tu bywa człowiek. Ta myśl mię boli strasznie. Tu, w

mózgu, mię ta myśl boli. Robi się od niej w mózgu długa, głęboka skaza...

— A to ty przebiłeś kulą Łukasza? Prawda, że ty? Przestrzeliłeś? Hrabia Zygmunt

Szczerbic... w Zgliszczach...

— No, tak.

— W którym miejscu, pokaż, w które miejsce celowałeś! Ja ucałuję to miejsce! Ustami...

Szczerbic doznał uczucia wstydliwej lubieżności. Czuł straszne, niestrzymane szczęście,

zrzucając z ramion koszulę. Otoczył nagimi ramionami jej nagie ramiona, splótł ręce.

Zanurzyła usta w jego ustach, skowycząc w szale jakoweś sylaby, dźwięki, półsłowa...

Ogarnęła go sobą, całym ciałem, jak głowonóg-ośmiornica wessała go w siebie, wciągnęła go

w rozkosz jak w wir niezgłębionego morza.

Nagle wśród tej rozkoszy poczuł, że się w jego piersi wbija szydło czy igła. Zimny,

niezwalczony, radosny dreszcz przeleciał wskroś jego ciała aż do pięt. Drgnienie to zamarło.

Igła zginęła, ból ustał. Radość cielesna poczęła wzmagać się, rosnąć, wznosić aż do

najwyższej granicy... Nagle zachwiała się i jęła szybko gasnąć. Mrok napełnił się barwą

żółtawą, w której pryskały modre iskry. Złotawe, adamaszkowe ściany nachyliły się

rytmicznie: naprzód — raz, w tył — dwa, naprzód — raz... w tył — dwa... Złotogłów

popłynął falisto w rudy mrok... Posypały się iskry... Z wysoka zaczęła opadać olbrzymia,

zielona pokrywa, okrągły, chropawy, obrąbany dach. Wtem — rozpacz! W żyłach ruch

przerażający, szarpanie naprzód — w tył, naprzód — w tył! Mróz w głowie. Słowo... słowo...

wymówić! Ale język skamieniał. Jakoweś miamlanie jakby stękanie krowy wybrnęło

spomiędzy warg. Chargot w piersiach, jak przy krwotoku gruźlicy...

Ewa z piskiem zduszonym wyskoczyła z łóżka. Zawinęła się w niebieską, jedwabną kołdrę.

Stanęła wśród izby w niewiadomości. Śmiech idiotyczny siepie ciało. Radość! Pulsa w

skroniach biją. Szczękając zębami, pobiegła ku drzwiom. Tam jeszcze przez chwilę

nasłuchiwała, jak monotonnie chlupie miarowy chargot nie w gardle, lecz głęboko w

piersiach Szczerbica. Nie mogła znaleźć klamki. Ledwie namacała drzwi prowadzące do

mieszkania doktora. I tam jeszcze słyszała chargot. (Raz słyszała taki dźwięk na wsi, gdy

strycharz wyrabiał w naczyniu glinę na cegły). Uchyliła drzwi po cichu, po cichutku i wydała

dziwny okrzyk. Zdumiała się sama, usłyszawszy swój głos. Natychmiast wsunął się Pochroń.

Za nim Spławski. Gdy Pochroń stanął nad łóżkiem Ewy, Szczerbic jeszcze oddychał,

świszczał nosem i wydawał piersiami pomruki urwane. Spławski zatrzymał się w progu obok

Ewy. Znalazł w ciemności dłoń, ścisnął ją i zatrzymał w swojej. Zaczął mówić ze

współczuciem:

— Kurara jest niewątpliwa. Paraliżuje mowę, oczywiście... krzyk... Paraliżuje nerw błędny.

Również ruchy. Nie zostawia absolutnie żadnego śladu., Ani kropli krwi. Przypadek... Niech

się pani uspokoi... Zaraz skończy...

— Zaraz skończy... — rzekł szeptem Pochroń, zbliżając się do nich. — Cicho, Ewuś,

cicho... Gdzie pieniądze?

Page 310: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

310

— W szufladzie.

— Czekać, niech skończy — rzekł Spławski delikatnie, ze współczuciem.

W istocie Szczerbic ucichł. Kiedy niekiedy jeszcze tchnienie głośniejsze wybiegło z jego

ust, kiedy niekiedy oddech nosowy. Ale już coraz rzadziej. Wreszcie ustało zupełnie.

Wszyscy troje stali nad nim, czekając. Gdy w ciągu paru minut nie tchnął ni razu, Pochroń

odkręcił światło elektryczne. Wszyscy zmrużyli od blasku oczy. Szczerbic leżał na boku, z

głową podwiniętą pod pachę, tak jak go zostawiła po odepchnięciu od siebie. Pochroń

łagodnie, z litością odwrócił go twarzą ku sufitowi.

Zmarły był piękny. Śliczne jego włosy zostały wzburzone. Słały się na poduszce jakoby

pióra prześlicznego ptaka...Usta były otwarte i białe zęby lśniły wspaniale w natchnionej

twarzy. Wzniosła namiętność, górne szczęście stężało w jego rysach i nieruchoma maska

twarzy stała się jak gdyby krzyk zaklęty w męskie rysy. Nagi tors, rozrzucone nogi, ręka

zgięta w niedbałe półkole, wszystko to uczyniło zeń obraz czarujący.

Ewa patrzyła na niego w posępnej zadumie. Czuła rozkosz na widok nagości tego bożyca,

którego przed chwilą zgładziła. Zapragnęła go teraz chwilowym, lecz straszliwym w swej

mocy pożądaniem. Gdyby nie to, że stali dwaj widzowie, z jakąż radością, z jaką czcią

całowałaby prześliczne jego piersi, jego żebra od niewydanego krzyku wzniesione,

zapadnięty od dzikiej walki brzuch, nogi rozwalone jak dwie potęgi. Och, jakże teraz

pieściłaby go, gdyby żył! Włosy jej biegły złotolitą falą po jasnym atłasie. Twarz przecudna

skostniała w daleko widzącym marzeniu.

Smutnie patrzyła, jak go nagiego zupełnie ułożyli (w koszu od dawna przygotowanym) w

taki sposób, że głową nóg dotykał. Smutnie patrzyła, jak zabrali pugilares pełen pieniędzy i

podzielili zawartość pomiędzy siebie. Zawinęła się w kołdrę i czekała, żeby sobie nareszcie

wyszli. Patrzyła na stopy swoje, wyłaniające się spod błękitu atłasowego... Była senna.

Chciała spać, spać! Nareszcie spełniła to, co ją tak strasznie dręczyło od tylu tygodni.

Spracowała się, a teraz nareszcie spocznie...

Pochroń i Płaza-Spławski zamknęli kosz na nową kłódkę i, nie oglądając się już na Ewę,

wynieśli z mieszkania. Słyszała, jak ciężko szli po schodach, jak zniżali się, zniżali, zniżali...

Wreszcie słaby trzask drzwi...

Wyszła do drugiego pokoju i położyła się na wąskiej, secesyjnej kanapce. Skoro tylko

głową dotknęła skórzanej poduszki, usnęła jak kamień...

ROZDZIAŁ 15 Ocknęła się niespodzianie, zapewne po upływie dwu godzin. Elektryczność płonęła w

pokojach. Ewa spostrzegła przez rozwarte drzwi na środku swej sypialni ubranie Szczerbica...

Było cicho. Ze snu wynurzył się w jawę i zawisł w niej przeraźliwy duch. Czarna zgroza

żelazną klamrą ścisnęła głowę. Strach począł wiać przez zimne kości, biegł żyłami, wielekroć

Page 311: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

311

łamał ciało, wyginał je w górę i na dół, w tył i naprzód, trząsł je i targał. Od stóp, po nogach,

w górę ciała puściły się błędne iskry i chyże języki ognia.

Wstała oślepiona i poszła naprzód.

Z zimna ubrała się w pierwszą z brzegu suknię. Po upływie kilku minut była gotowa.

Kapelusz, wiosenna okrywka, najnowsze pantofle i rękawiczki... Przejrzała portmonetkę i

znalazła zaledwie kilka koron.

Patrząc wciąż na ubranie Szczerbica, powzięła niejaką myśl o sobie. Czkanie szlochów

rozpruło piersi, płuca i serce. Była wciąż koło ścian, sunęła po nich z wyciągniętymi rękami,

żeby wyminąć ohydne ubranie zmarłego. Słyszała jak gdyby szept!... Otwarła szafę jedną i

drugą, w której wisiały jej suknie — później wielki kosz i wszystkie walizy. Poczęła

wywłóczyć jedwabne spódnice, koronkowe staniki, bieliznę, wualki, rękawiczki, kapelusze.

Wszystko to rzucała co prędzej, co tchu na ubranie Szczerbica, żeby je zakryć. Coraz

pospieszniej opróżniała szuflady,.pudła i skrytki. Wyrzuciła wszystko, aż do ostatniego

strzępka, na olbrzymi stos.

Zerwała firanki i rzuciła je na szczyt tej góry. Z cichym chichotaniem ulgi potarła zapałkę i

podstawiła płomyk pod najniżej leżącą koronkę stanika. Błędny ogieniek z cichym

śmieszkiem, jak po suchej gałązce jałowcu, zapląsał! Wówczas chyżo na palcach wyszła z

mieszkania.

Zamknęła za sobą na klucz drzwi i biegła po schodach okrucieństwa. Uśmiechnęła się na

wspomnienie skarg Szczerbica. Tyle razy mówił o śmierci, chciał śmierci. Teraz ją już

otrzymał. Wspomniała, jak go pakowano w kosz. Rozwarte usta obok wielkiego palca nogi!

Dreszcz odrazy, jakby ktoś nahajem zdzielił przez plecy...

Pobiegła prędzej w dół na lodowatych nogach, przesunęła się przez bramę, gdy wchodzili

jacyś nocni bibosze...

W ulicach płonął jeszcze gaz i martwo czuwała elektryczność. Czarowna, parna noc nie

dawała spać ludziom. Ulice były ożywione, mimo pory bardzo spóźnionej. Szła szybko

naprzód, naprzód... Czuła w sobie pełnię sił, ale rozum miała dziwnie ociężały i jakby

zakażony.

Głupkowata uciecha z tego tytułu, co Pochroń w domu znajdzie, dodawała sił i rzeźwości.

Mijała ulice, zaułki, skręcała, przechodziła w poprzek nie wiedząc, że to czyni, i nie zdając

sobie sprawy, dokąd idzie. Ujrzała wreszcie jakiś rynek zastawiony kramami, zupełnie w tej

chwili pustymi. W świetle latarni lśniły posępne daszki, nakrywające zapewne chleb, jarzyny,

mięso...

Przemknęła myśl, że są ludzie, którzy trawią życie na sprzedawaniu jarzyn, chleba, mięsa...

Zaduch ryb, serów, mięsa, nafty, kapusty unosił się jeszcze nad tym placem ohydnym. Ewa

doznała uczucia odrazy nie do zniesienia. Po co żyć, żeby to wszystko cierpieć? Żyć po to,

żeby sprzedawać cuchnące śledzie albo roznosić po domach bułki! Trzymać się tego życia,

Page 312: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

312

jak gdyby jakiegoś szczęścia! Ujrzała na jawie taki sam plac, ale w Warszawie. Deszcz

spływał z daszków strugami, jesienna wilgoć się sączyła. Widziała w duszy połysk latarek w

głębi masy bud na Starym Mieście i twarze ludzi nieszczęśliwych, którzy po to wstają co dnia

z barłogów, żeby żyć w smrodzie ryb albo serów. Zemsta buchnęła z jej serca. Śmiech

potwornego gatunku pognał ją z miejsca.

Pobiegła krętymi uliczkami, potykając się na bruku dziurawym i na kupach rozmiękłych

śmieci. Gnała wąskimi chodniczkami, które nogi ubóstwa wyżłobiły w ciągu lat. Spostrzegła

w drodze skarpy przedwiecznych murów, zaułki drewniane, sienie zawżdy otwarte, których

wnętrza sklepione zdawały się stękać i wyć z bólu, skoro w nie wejść. Z tych mrocznych

pieczar zionęła choroba i śmierć. Zstępując po kamiennych schodach, spod których

rynsztokami leje się kał, tułając się bez żadnej myśli, wkraczała w zaułki, gdzie po stromych,

przedziwnych schodach trafić można do najuboższych lupanarów. Tam i sam słaniała się

jeszcze dziewka ohydna, znużona i sterana. Schody urwały się i Ewa niespodzianie wpadła na

szeroki plac, pełen błota, zawalony drwami, stosami belek, łat, piramidami desek. W dali

lśniła olbrzymia rzeka. Drgające, połyskliwe strzały świateł nadbrzeżnych latarni widniały jak

oko zdołało sięgnąć. Była nieopisana potęga, królewski spokój w tym rzędzie pochodni

płonących na wodach. Ewa zadumała się patrząc w ów obraz. Rozległ się huk mostu, przez

który leciał pociąg. Świst potężny, przeszywający, porywający ze sobą, w świat... Tuż stała

chata sklecona z przegniłych drewien. Chata wlazła w ziemię. Okienko, osrebrzone światłem,

szkliło się nad błotem. W głębi połysk naftowej lampki.

Żal ścisnął serce...

Uciekła od tej chałupki ku murom. Znowu jakieś kraty w oknach, złupione tynki, oberwane

rynny, drzwi do czarnych sieni, które zagłębiają się w dół, jakby były lochami prowadzącymi

do piekieł.

Stanęła w zamyśleniu, a później weszła do jednej z tych sieni. Niskie drzwi prowadziły na

prawo i na lewo. Za tymi drzwiami, pomimo tak późnej nocy, gwar, płacz dzieci, wrzaski

dziewek, śpiewy, kaszel. Czarne figury ludzkie jeszcze się snuły w podwórzu.

Ewa pragnęła uniknąć wszelkiego zetknięcia z ludźmi. Licho, jakby przez sen, wiedziała,

że noc jest późna, że na ulicy o tej porze mogłaby ją zaczepić policja. Stanęła w zadumaniu

przed jakimiś w sieni drzwiami, marząc o tym, żeby spać, usnąć, leżeć... Nie była pewna,

gdzie jest. Czy to Warszawa,

Monte-Carlo, Paryż, Nizza? Wydźwignął się niejasny, znużony w samym założeniu

zamiar, żeby zakołatać do tych drzwi i wejść do jakiejkolwiek izby. Bo przecie już wszystko

jedno, gdzie się mieszka. Dawniej miała dom, własne mieszkanie, jakiś dach, a teraz nie ma

już nigdzie domu. Nigdzie na ziemi! Byleby nie wracać do Pochronia — toć wszystko jedno,

gdzie się leży...

Kilku mężczyzn z hałasem, chichotem, wrzaskami, podśpiewywaniem weszło do sieni tego

domu. Natrafiwszy w ciemności na Ewę, wnet ją oświetlili zapałkami, obskoczyli ze wszech

stron i poczęli zasypywać gradem komplimentów... Słuchała ich bez jakiegokolwiek sensu w

Page 313: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

313

głowie. Nagle przemknęła myśl, że przecie najlepiej będzie iść z nimi, jeśli zechcą; N ie .

będzie sama. To właśnie będzie znalezieniem domu... Jeden z mężczyzn, w cylindrze, wysoki,

bełkotał najnatarczywiej inwitacje, żeby szła do mieszkania, które znajduje się tu właśnie, w

tym oto domu, na czwartym piętrze. Rozumiała na tyle gwarę wiedeńską, żeby pojąć, o co

chodzi.

Birbanci pochwycili ją pod ręce z radosnym bełkotem, pociągnęli w górę po schodach, w

mrok, w tajemne wejście. Szła ze śmiechem przez korytarze, schodki, przejścia, z których

przemocą wygnano powietrze. Otwarto wreszcie drzwi. Zabłysło światło. Mała izdebka z

oknem półokrągłym. Jedno łóżko z siennikiem, stolik zawalony książkami, w kącie na

krzesełku miska do wody. Serce Ewy napełniła radość, a raczej sobacza furia. Nowi ludzie!

Inni — do wszystkich piorunów! Rozejrzała się po twarzach. Byli to „kawalerowie", młodzi

ludzie, których się stale widzi idąc ulicą. Dwaj z nich byli dostatecznie pijani. Ściągnęli

siennik z prętów łóżka i rzuciwszy go na ziemię tworzyli łoże dla wszystkich. Dwaj inni

bawili Ewę. Jeden rozpostarł poduszkę na wiedeńskim krzesełku, którego wyplatane

siedzenie zupełnie, niestety, znikło, i uprzejmymi gestami zapraszał do zabrania miejsca,

drugi rozpalał maszynkę prymus w celu ugotowania, jak twierdził, grogu.

Ewa usiadła na wskazanym miejscu. Nie była pewna, czy za chwilę nie wstanie i nie

wyjdzie za drzwi, jak przyszła. Tymczasem zasiadała majestatycznie. Woda w maszynce

zaczęła kipieć. Przyniesiono skądś butelkę wina, cukru w torbie, kilka pomarańcz. Podano jej

szklankę. Piła duszkiem. Młodzieńcy otoczyli ją. Śpiewali chórem. Z rozkoszą i dziką furią

patrzyła na ich rozjuszone oczy, rozpalone policzki, na wzburzone włosy i spotniałe łby. Ktoś

stukał w cienką ścianę i walił we" drzwi, nawołując okrutnymi słowami do spokoju.

Objaśniono Ewę, że to sąsiad rzemieślnik, a ten co we drzwi, to także sąsiad, utrzymujący

sklepik z owocami.

Ewa rozchichotana odtrąciła nogą jednego z kawalerów, nasuwającego się zbyt blisko.

Była pijana i szczęśliwa. Śmiała się do rozpuku. Odtrącony padł na kolana i począł całować

jej nogi. Czuła, że całuje przez suknie. Strącona lampa zgasła... Pijackie oddechy... Krzyk...

ROZDZIAŁ 16 Zachodziło słońce. Czerwony blask pokrył szyby okienka, sklepionego u góry. Słychać

było daleki huk miasta. W izbie nie było nikogo. Ewa dopiero co ocknęła się. Była naga. Nie

mogła znaleźć swego ubrania. Szukała to tu, to tam, słaniając się po pokoju, odziana tylko w

płaszcz swych włosów. Panował nieznośny zaduch. Wspomnienie orgii nocnej... Otwarła

okna i spojrzała na dół. Po chodniku mknęło rojowisko ludzkie. Ujrzała ów plac zastawiony

budkami kramarzy. Uczuła głód, ale zarazem i wstręt do jadła. Wtem myśl o strzykawce

Prawatza... Czemuż jej nie zabrała? Gdyby się wrócić i zabrać! Tak umierają rozumni i

mężni. Gawiedź choruje, drży wobec śmierci i cierpi dla rozkoszy oddychania zapachem

śledzi i zgniłego mięsa. Ale spotkać straszliwego Pochronia, który „używa kobiety"... Umrzeć

w ludzkich ramionach!... Czemuż ze Szczerbicem nie umarła? Jeszcze tak raz kogoś

przycisnąć do serca!

Page 314: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

314

— Jaśniach... — wyszeptała z rozkoszą. — Jaśniach, poeta mój!... Pójdę do niego i umrę w

jego ramionach albo u jego nóg. Schyli się nade mną kapłan mój, pogładzi włosy...

Zliczyła pieniądze i kombinowała, czy jej wystarczy na drogę do Krakowa. Wiedziała, że

Jaśniach leży chory w Zakopanem. Postanowiła jechać niezwłocznie. Ubrała się co tchu,

wyważyła zamknięte na klucz drzwi, poszła wprost na Dworzec Północny i, wskoczywszy do

trzeciej klasy krakowskiego pociągu, puściła się w drogę.

ROZDZIAŁ 17 Stare, święte wieże Krakowa ujrzała we mgle rannej. Wpłynęły do jej serca kształty wież,

co już spraw ludzkich pamiętają tyle, oparł się widok ich na sercu, jakoby ręka Jezusa

Chrystusa.

Była bardzo znużona. Jak niegdyś, za lepszych dni, westchnęła ku wieżom czarnym, które

sterczą ku niebu z mroku wieków:

„O miasto, miasto! Odpuść mi! Daj mi spocząć na cmentarzu swym! Nie karz mię bez

litości, przez Pana naszego, Jezusa Chrystusa..."

Ale miasto nie znało litości. Przyjęło ją wieścią straszliwą. Dowiedziała się w pewnej

księgarni, dokąd zaszła po informacje o Jaśniachu, że poeta ten umarł przed miesiącem.

Wyszła z tej księgarni blada. Twarz jej stała się surowa, kamienna i zaciekła. Kamienne

także stały się oczy. Już w nich od tej chwili nie było dawnej dziecięcej prostoty, dawnej

dziecięcej ufności. Uśmiech jej oczu stał się zewnętrzny i publiczny.

ROZDZIAŁ 18 W Krakowie właśnie Ewa zeszła do rzędu kobiet publicznych. Mieszkała początkowo w

hotelu. Później uzbierawszy nieco pieniędzy wynajęła oddzielny apartamencik, jak mówili

złośliwi przyjaciele, „urocze atelier"... Miała szalone „powodzenie". Mogła ubierać się

elegancko, jeść wykwintnie, a nawet hulać. Jeździła na „gościnne występy" do Lwowa.

Kraków wyrywał ją sobie. Ale zaczął się letni sezon osób przejezdnych. Kilkakroć spotkała

na ulicy twarze znajome z Warszawy. Zwiększyła się obawa pościgu Pochronia, który mógł

najłatwiej w Krakowie jej poszukiwać. Bała się spotkać Horsta.

Postanowiła wyjechać do Królestwa, nie do Warszawy jednak, lecz gdzieś na prowincję. Z

łatwością „przez stosuneczki" wyrobiła sobie paszport na imię" Anny Winter i z kufrem

sukien, ogromnym jak Sukiennice, pojechała na chybił trafił do niejakiego miasta Kielce.

Tam poczęła pędzić życie krakowskie, ale z wielką dystynkcją, ostrożnością i wyrachowanym

szykiem. Udawała wielką damę, melancholijną panią zza mórz. Sprzedawała się tylko za

bardzo drogie pieniądze, z wielkimi ceregielami i po długich zalotach. Z czasem jednak,

kiedy się na niej poznano, a nade wszystko kiedy ją przyłapano na gorącym uczynku,

Page 315: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

315

zmuszona była zapisać się cichaczem w miejscowym magistracie do cechu siostrzyczek-

prostytutek. Wówczas wynajęte mieszkanie i prowadziła życie bardziej rozpustne.

I tu zawróciła głowy całemu światu. Wszystkie scriby z guberni, powiatu, pałały, sądów

wszelkiego gatunku, wszelkie rodzaje burżuazji, stan cywilny i wojskowy — słowem, płeć

męska miasta rujnowała się na nią do ostateczności. Zaciągano długi, zaprzedawano ducha

Żydom, byleby posiąść odpowiednią walutę dla osiągnięcia łask Winterki. Cnotliwe,

katolickie miasto zgrzytało plotkarskimi zębcami na widok prześlicznej i jakby coraz

piękniejszej nierządnicy, spacerującej w najwykwintniejszych szatach po ogrodzie miejskim i

w sposób wszeteczny defilującej pod Karczówkę. Wlokły się zawsze za nią roje zalotników z

pominięciem najcnotliwszych dziewic z najszanowniejszych w Kielcach rodzin. Doszło do

tego, że ludzie żonaci {horribile dictu!), narzeczem, szanowni obywatele, lekarze, znani

daleko mecenasi kieleccy, a wreszcie sami (co, przez litość, niech zostanie między nami!)

księża kanonicy tudzież proboszczowie...

ROZDZIAŁ 19 Upalny dzień sierpniowy miał się ku zachodowi. W ulicach miasta kołysał się jeszcze żar

nieznośny. Ludzie łazili jak senne muchy po rozżarzonych kamieniach bruku. Jaki taki

kierował się w stronę ogrodu miejskiego albo za miasto, ku trawce i lasom. Ewa w sukniach

nader przewiewnych, w bluzce gazowej, można by bez przesady powiedzieć — w

krańcowym negliżu, rozwaliła się na odosobnionej ławeczce w parku miejskim. Szemrały nad

nią z cicha liście wielkiej sokory. Rozmyślała, co też ma dalej czynić ze sobą.

Ponieważ, jak wiadomo, wszystko przeżywa się i powszednieje, więc i sława jej w mieście

Kielcach cokolwieczek przeżyła się i jęła powszednieć. Wszyscy ją już znali jako, niestety,

prostytutkę. Prawdopodobnie musiano już o tym wiedzieć i w Warszawie, jeżeli to mogło

kogo bliżej interesować. Rzecz już nie mogła się ukryć tym bardziej, że nikt jej przecie nie

ukrywał, a odkrywali starannie wszyscy. Nie wiedziała, czy rodzice żyją, czy pomarli. Było to

jej, można by powiedzieć, obojętne, gdyby nie pewna postać zemściwej radości. (Pokazać

matce, że czym jej raz zagroziła w sprzeczce, to się ziściło!) Czasami pragnęła powziąć

wiadomość, że pomarli. Jeśli zaś żyją i dowiedzą się, gdy przyjedzie — no, to i cóż? Ojciec ją

spotka na ulicy? No, to i cóż? Matka zobaczy? No, to się nie przywitają. Wielkie święto!

Poślizgnęła się i powinęła noga w życiu... Tylko Aniela — i Horst! Uśmiech Anieli, gdyby ją

spotkała... Trzeba by bić w papę, a potem cyrkuł, badanie... Horścik... Na wspomnienie tego

człowieka — oczy jej płonęły ogniem dzikiej, zgoła obłędnej nienawiści, usta zaciskały się

złowieszczo. Po chwili jednak inna myśl zwiewała tamte myślidła i wrażenięta. Zamieszkać

gdzieś w okolicy Alei... Urządzić szyk mieszkanko, przyjmować tylko bogatych draniów,

ubierać się z przepychem, pokazać klępom warszawskim szyk z Monte-Carlo, Nicei, Paryża,

Rzymu, Wiednia... Dość już dziur, takich jak Kraków albo Kielce!

Ukazał się na opustoszałej alei jakiś człowiek. Szedł ociężale. Był wysoki, siwawy, z

zarostem krótko przystrzyżonym. Kapelusz niósł w ręce. Słońce, padając tu i tam spomiędzy

liści, lśniło w jego srebrzących się włosach. Ewa spostrzegła, że był ubrany elegancko, nie po

Page 316: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

316

kielecku. Ramiona miał nieco pochylone naprzód, ale w sposób dziwnie wykwintny, w taki

sposób, że to pochylenie, nie wiedzieć czemu, przypominało Szczerbica. Stawiał ogromne

kroki długimi nogami i pomagał sobie w marszu oryginalnym ruchem rąk.

Ewa nasrożyła się wnet kokieteryjnie, wysunęła pantofle, halkę i nie?nal całe pończochy.

Jegomość szedł ku niej, patrząc natarczywie na pogotowie miłosne. Gdy był o parę kroków,

podniosła na niego szelmowskie oczy. Patrzał wciąż, uparcie, wesoło i żywo, ale przeszedł,

rozejrzawszy się w niej tylko ironicznie od stóp do głów. Gdy się oddalił o jakie dwadzieścia

kroków, rozpostarła się znowu na ławce ze złością, pokrywszy ją całą swymi fularami. Pan

raptem przystanął i namyślał się. Za chwilę poszedł dalej, ale wnet znowu zwolnił kroku i

spojrzał w stronę Ewy. Udawała, że tego nie widzi. Domyślając się jednak, że taka

podstarzyzna potrzebuje bodźca i zachęty, przeciągnęła się, zebrała suknie i, podkasana w

sposób wysoce interesujący, poszła ku miastu. W istocie jegomość wymaszerował z ogrodu.

Widziała go wciąż za sobą, gdy mijała ogród, i później, gdy szła przez puste, rozprażone

ulice. Żeby mógł zdążyć, przystawała tu i tam, dawała mu wypocząć. Toteż, biedactwo,

odpoczywał ścierając pot z czoła.

Nareszcie dociągnęła go przed bramę swego domu. Obejrzawszy się dostrzegła znaki

podstarzałego adonisa. Weszła do sieni i stanęła tam w oczekiwaniu. Ziewała nasłuchując,

czy idzie. Wtargnął do sieni i wskazał ręką, żeby szła naprzód. Pobiegła po ciemnych

schodach na piętro, otworzyła drzwi do mieszkania i nucąc czekała. Wszedł, rzucił okiem na

sprzęty i znużony siadł na najbliższym krzesełku. Zamknęła cicho drzwi i zajęła miejsce

naprzeciwko, uśmiechając się jak notoryczna diablica. Nie miał wcale miny, jaką widzieć

przywykła. Oczy wlepione w nią, uśmiech zabawny pod małym wąsem, ocieniającym wąskie

wargi... Gdy tak nie spuszczał z niej oczu, przenikające zimno odrazy oblało ją z nagła. Przez

chwilę miała złudzenie, że gdzieś już widziała te przenikliwe oczy! Gdzież je widziała?

— Jak się nazywasz, papużko? — zapytał głośno, niezwykle głośno, gwałtownie i tak

stanowczo, że nie mogła zamilczeć.

— Anna Winter.

— To rzeczywiste twoje nazwisko czy przybrane? Zapytując, zbliżał twarz do jej twarzy i

nastawiał dłoń za ucho. Domyśliła się, że jest głuchy. Gdyby ręce jego były brzydkie albo

brudne, te ruchy byłyby nieznośne. Ponieważ jednak był wykwintny i jakiś niezwykle czysty,

sposób jego bycia sprawiał teraz przyjemność i rozweselał. Dopóki nie odpowiedziała, nie

odsuwał twarzy i nie spuszczał wlepionych oczu. Czekał tak cierpliwie i wytrwale na

odpowiedź. Gdy mówił, jego krzyk był miły, oryginalny i dowcipny. Rzekła naśladując jego

głos i minę:

— To przybrane nazwisko.

— A rzeczywiste?

— Na cóż to panu rzeczywiste nazwisko?

Page 317: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

317

— Chcę z panią rozmówić się jak z rzeczywistym człowiekiem, nie jak z uliczną kamelią,

więc potrzebne mi jest rzeczywiste imię i nazwisko.

— Uliczną kamelią... Dobroczyńca!

— Obrażasz się, nimfo Kalypso? Nie masz o co!...

— Ja nie mam chęci rozmawiać — rzekła głośno i zimno. — Jeżeli pan przyszedł po to,

żeby rozmawiać, to muszę oświadczyć, że mam czas bardzo ograniczony... Wychodzę na

miasto i wskutek tego...

— I wskutek tego... — powtórzył. — Ileż bierzesz zazwyczaj?

— Dwadzieścia pięć rubli.

— Dwadzieścia pięć rubli... — powtórzył znowu jak uczniaczek, powtarzający w myśli

lekcję dla samego siebie.

Wydobył zwolna pugilares, nie patrząc wyszperał z jakiejś przegródki bilet

dwudziestopięciorublowy i położył na stole.

— Drogo bierzesz, nimfo Kalypso! — wykrzyknął nagle.

— Biorę za... wizytę — odkrzyknęła tak samo jak i on.

— Weź, dziecko, i nie krzycz. Któż widział krzyczeć? Przecie to wszystko jedno

rozmawiać z „gościem" czy mu się oddawać.

— Nie wszystko jedno.

— Nie wszystko jedno... Ja bym chciał z tobą tylko porozmawiać.

— A ja znowu z panem nie chcę nie tylko rozmawiać, ale pana znać! Idź pan do diabła

razem ze swoimi pieniędzmi! Także! Bawić się, to bawić, a nie — to fora ze dwora... I złam

kark, stary kulfonie — dodała ciszej.

— No, to rozbierz się, jeżeli ci tak o to chodzi...

— Mnie o to wcale nie chodzi... — parsknęła śmiechem — tylko chyba panu... Także

kochanek...

— Dobrze, dobrze... Rozbierz się...

Zaczął bębnić po stole palcami. Ewa, nucąc dla kontenansu, rozpięła stanik i ściągała go

leniwie z ramion. Spojrzawszy na jego twarz suchą, ładną w swej szarej prostocie, na oczy

czyste, na ściągnięte brwi i usta w uśmiechu — uczuła w całym ciele dawny, nie istniejący

już w niej prawie od lat, dreszcz dziewiczego wstydu, poryw zapomnianej nieśmiałości.

Wiedziała, że cała jest czerwona, śmieszna, głupia. Usłyszała jego głos:

— Powiesz mi swe imię?

Page 318: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

318

— Na imię mi Ewa.

— A nazwisko?

—Nazwiska nie powiem.

— Hm — jak chcesz. Może to i dobrze. Po cóż wymawiać nazwisko ojca?...— dorzucił

cicho, a tak smutnie i rzewnie, że to uczuła.

— A pan jak się nazywa?

— Bodzanta. Śliczne masz włosy, śliczne masz włosy, oczy, usteczka... Czeszesz się,

widzę, jak Domna Julia...

— Jaka znowu?

— Żona Septimiusa Sewera, tego, wiesz, co to ma łuk w Rzymie, Syryjka. Była taka przed

wiekami. Teraz stoi skromnie w ciemnym zaułku muzeum.

— Czeszę się jak Cléo de Mérode.

— Cléo... Cóż za ordynarny wzór! Przecie ona tańczy ohydnie. Tyle, że się rozkłada i

pokazuje swe brylanty. Nie masz rodziców?

— Nie mam.

— A dawno obrałaś sobie ten zawód?

— Dawno.

— I teraz oto... „jadasz popiół jako chleb, a napój swój mieszasz ze łzami"...

— Tak znowu źle nie jadam i nie pijam.

— Bo pohańbienie pokruszyło twoje serce. Powiedz mi — a umiesz czytać?

— Och, jakiś społecznikarz, nawracacz, feminiściarz... Cóż to za nudy! I egzaminuje jak na

pensji... Cóż to będzie? Umiem mówić, proszę pana miłosierdziarza, po francusku, byłam w

Nicei i w Paryżu, na Korsyce, i niejednego hrabiego wodziłam za nosek...

— Ja też od razu spostrzegłem, że ty jesteś... bagatela! Per Bacco! Powiedz...

— Nie, już dość tej rozmowy!... Jestem zaangażowana...

— A może byś zamiast tych angażowań wolała zostać urzędniczką w biurze. Mnie się

zdaje, że bardziej by to pasowało do twej osoby niż to zajęcie dziewki publicznej.

— Nie prosiłam pana o posadę, to niech mi pan od dziewek publicznych nie wymyśla.

— Jać nie wymyślam, dziecko, tylko mówię otwartymi słowami. Po cóż mamy owijać

rzeczy cuchnące w różowe bibułki. Co? Jak myślisz? Skąd może być w człowieku ta

właściwość, że nawet tu, w twoim mieszkaniu, nie chce przed samym sobą przyznać się do

Page 319: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

319

siebie. Lubi człowiek żyć w fałszu przed samym sobą, lubi samego siebie podrabiać,

fałszować. Jak w upiękniającym zwierciedle chce się w swej sfałszowanej postaci przeglądać

i odbijać. Skąd to jest w człowieku? Może to jest jakie echo ideału niewiadomego czy też

egoizm albo dążenie bezwiedne do umówionego społecznie szablonu?... Jak ty myślisz? Na

przykład ty wiesz przecie, że musisz być dziewką każdego draba, każdej szui...

— No, nie tak znowu każdego!

— Każdego, kto ma trochę pieniędzy. Chciałabyś jednak, żeby to się nie nazywało wcale...

Ale mniejsza! Proponuję ci posadę. Dostaniesz mieszkanie, utrzymanie, pensję...

— Gdzie to?

— Na wsi.

— U pana?

— Tak, tam, gdzie ja mieszkam.

— To jest, jeśli już mówić otwarcie, nie owijając rzeczy w różową bibułkę, chce mię pan

wziąć na utrzymanie? Jeszcze mię pan przecie wcale nie zna.

— Nie chcę cię brać na utrzymanie, tylko wypchnąć.

— Wypchnąć?

— No oczywiście. Zechcesz zostać znowu człowiekiem, no to dobrze, a nie zechcesz, no to

wrócisz przecie do swych draniów, szujów, świszczypałów, szubrawców!

Wywrzaskiwał to tak donośnym głosem, że pewnie go było słychać na ulicy. Ewa czuła to

już od dawna, że o to chodzi. Widziała tajemnym wzrokiem, czuła za pomocą zimnego

drżenia w całym ciele, że stoi przed nią nie szuja, nie gość jej codzienny, lecz jakiś upiór

Jaśniachowy. Prawda była w jego przeszywających oczach i w jego ustach twardo

zamkniętych.

Miała obrzydłe uczucie, że coś w niej pęka, wali się w gruzy... Jeszcze chwila i z klątwą

czy jękiem na ustach runie przed nim na kolana, legnie jak pies nieruchomy u jego stóp.

Zachichotała jednak całym wysiłkiem woli, jak wówczas, gdy się rozbierać zaczęła, na modłę

śmiechu dziewek ulicznych.

— Znam ja się na tych pokusach. Posada! Znam i te posady.

— Jak? „Znam i te posady". Uważasz... Nie zbliżam się po rozkosz do kobiety, której nie

kocham. Ciebie nie kocham przecie. Rozumiesz? Więc jakiż podstęp? Co? Jeden mędrzec

starożytny, Pitagoras, tak mówi: „Nie poddawaj się rozkoszy zmysłowej, dopóki nie

poczujesz, że ona jest niższą od ciebie". Uważasz?

— Uważam. Gadanina... „Niższa od ciebie"... Od was wszystkich sto tysięcy razy wyższą

jest wasza rozpusta.

Page 320: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

320

— Rozpusta — tak. Ale, siostrzyczko, rozpusta — sama przez się, nie istnieje. Rozumiemy

się? — Sama przez się... My ją w sobie wytwarzamy za pomocą słabości naszej woli i układu

naszych stosunków. Ale istnieje miłość, którą znowu poniżyliśmy aż do rzędu rozpusty.

Rozpusta jest to wynalazek. Podobno można ją wyniszczyć — przez co? Podobno przez

wyzwolenie i wskrzeszenie miłości. Ja się tymi pytaniami nie zajmuję. Mówię tylko do

każdego człowieka: Synu boży, dźwigaj się, wstań, wyprostuj się, chodź! Więc i do ciebie...

Jeżeli ci obmierzła sobacza służba w jarzmie ludzkiej rozpusty, no to dźwigaj się, wstawaj,

chodź!

— Dobrze! Pójdę!

— A widzisz! Chwała bądź Bogu...

— Ale jeśli mię pan zdradzisz! — krzyknęła podchodząc ku niemu z zaciśniętymi

pięściami.

Uśmiechnął się wyniośle, z radosną ironią, odmiennie i zachwycająco. Mówił jej prosto w

oczy:

— Będę czasami patrzał na twoje śliczne włosy i myślał, że twoja piękność wydarta została

z gnoju miejskiego, że twoja piękność jest jakby... wrócona Bogu...

— Gdyby pan wiedział wszystko! Może by pan wtedy...

— Bóg wie wszystko. Ja nie mam prawa nic wiedzieć. Nic mię to nie obchodzi i nic też nie

chcę wiedzieć.

— „Wrócona Bogu..." A czy jest Bóg? — spytała raptownie, szeptem, ujmując w swe ręce,

jak we dwa płomienie, jego rękę.

— He? „A czy jest Bóg?" — przepowiedział sobie z cicha, patrząc z dziecięcym

uśmiechem w jej oczy. — Czy jest Bóg? Nikt tego nie wie, czy jest Bóg. I nikt z ludzi na to

pytanie bliźniemu odpowiedzi dać nie może. Podobno „umarł". Tak piszą poeci. Nie masz

Boga, mówi w sercu swym człowiek wyniosły, bo gdyby Bóg był, jakżebym ja zniósł, abym

bogiem nie był. Są wszakże tacy, którzy Go w sercu noszą i gorącymi usty stwierdzają: żywie

Pan! Jeżeli ty sama sobie tego nie powiedziałaś, to jakże ja ci to mam powiedzieć, jakim

sposobem wcielę to w twe serce?

— Więc co mam zrobić?

Sprzedaj pierwszej lepszej handlarce starzyzny wszystkie fatałachy, bo tam ci przecie nie

będą potrzebne. Z tym, wiesz, to jak z paleniem tytoniu: od jednego zamachu. (W zatraceniu

siebie jest żywot! — dorzucił cicho). Kup sukienkę przyzwoitą, nawet ładną, drugą

codzienną. Kup bielizny, trzewiki dobre, kapelusz modny, ale nie taki, żeby było widać, że to

z lat dawnych. Przyjdź jutro do Hotelu Polskiego o godzinie czwartej i zapytaj się o Bod zantę.

Zachłysnęła się z jękiem, z okrzykiem.

Page 321: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

321

— Nie sądź tylko — krzyczał Bodzanta — że jestem jakimś magdaleniarzem,

nawracaczem z zawodu upadłych kokot, cnotliwcem jawnym, uprawiającym rozkosz

tajemnie. Nie wierzę w wyniszczenie nierządu. Zawsze będzie. Tak przypuszczam... A ty jak

przypuszczasz — co? Nic nie wiesz? To najlepiej. Nie przeszkadzam tylko dobru w

człowieku. Kiedy mogę przyczynić się, żeby w człowieku dobro się objawiło, no to

przyczyniam się. Mam chyba, do diaska, po temu prawo! Nie sprzeciwiam się dobru. Dobru

— słyszysz? Bo to nieprawda, żebyśmy absolutnie nie wiedzieli, co jest dobro. My wiemy, że

jest dobro. Wiemy, że stoi ono wyżej niż piękno.

Piękno ukazuje nam istotę spraw, ale musi mieć na sobie szatę sztuki. Dabro zaś jest

niewidzialne, jak nerw, a sięga w ducha i działa w nim tajemnie, jak nerw sięga w ciało i

działa w nim. Bo mówią —i to nawet czerpiąc z Pisma — że należy nie przeciwić się złemu.

Jest w rzeczy samej u Mateusza w rozdziale 5 (Kazanie na górze) słowo: „Ja wam powiadam,

żebyście się nie przeciwili złemu". Pięknie! Ale jeśli nie należy przeciwić się złemu, toć

prosty chłopski rozum wskazuje, żeby się nie przeciwić i dobru.

Jest w człowieku, w więzieniu serca zamknięty -anioł i zamknięty szatan. Cóż jest złe?

Mało wiemy, co jest złe. Nieco więcej wiemy, co jest dobro. Ja tedy nie zajmuję się złem,

zostawiam je na uboczu. I tak nie zmarnieje... Dużo jest frantów, którzy mu się „nie

przeciwią", i to z entuzjazmem. Kiedy więc oni uznają za słuszne wyzwalać szatana, ja

znajduję przyjemność, mam taką polską manię, żeby wyzwalać anioła, Lubię patrzeć, gdy mu

rosną skrzydła. Jest w tym zresztą dużo wyrachowania. Wyrachowania, papużko! Może

skrzydła którego z nich, gdy popłynie ku niebu, zaniosą daleko grzeszną moją modlitwę za

Martę! Ba! ale ty nie wiesz nawet, kto to jest Marta... Bądź zdrowa!

ROZDZIAŁ 20 Kiedy nazajutrz Ewa znalazła się w dziedzińcu wskazanego hotelu, już wolant hrabiego

Bodzanty stał zaprzężony. Furman siedział na koźle. Był to człowiek stary z siwymi,

łokciowymi wąsiskami. Gdy Ewa z palącym wstydem a pogardliwie rozglądała się po

podwórzu, ów furman patrzył na nią długo i uważnie, aż wreszcie zwrócił się z zapytaniem:

— Z przeproszeniem... A czy to panna nie do Bodzanty?

— Właśnie... do pana Bodzanty...

— A rzeczy są jakie?

— Mam tutaj.

— No to proszę. Tylko ja nie zlezę, bo konie mam strachliwe, a do tegom i na nogę

kulawy. Niech no pani ino sobie zada, to się i dźwignie. Nie święci garnki lepią!

— O, ja udźwignę, proszę pana!

Page 322: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

322

— Et, ja ta z tych pomniejszych panów... Na imię mi Teodór. Zaraz i pan pewno nadejdzie,

to w try miga pojedziemy, bo to u niego wszystko pędem. Upał — prawda? Ale pod wieczór

się ma, to i przechłodnie. Szkoda tylko, że kurz będziemy mieli. Deszczyka nie ma — ot to

bieda! A pani w nasze strony pierwszy raz?

— Pierwszy.

— To pewnie pani na Majdan?

— Ja nic... nie wiem. Pan Bodzanta obiecał mi miejsce u siebie na wsi.

— No, to ta pewnikiem na Majdan. Już jak ino miejsce, to na Majdan.

— A cóż to jest Majdan?

— To widać pani nawet się nie miała czasu rozmówić z panem... Majdan, widzisz pani —

mówił uroczyście — to jakżeby tu powiedzieć, nie zełgać? To jest taki niby zakon abo

klasztór.

— Klasztor?!

— Klasztór, ale taki, co z niego zakonnice często gęsto za mąż idą. Choć i nie wszystkie...

— Ale zawsze klasztor? Co?

— E,"tak się ta mówi... Folwark — i basta. Obory, mleczarnie, serownie, truskawkarnia,

warzywa, przerabianie owoców, warzelnia konfiturów, biura... No i tak. Pewnie pani, tak mi

się widzi, do biura się nada.

— A to tam są i inne kobiety?

— Czy są kobiety... inne? Ano jakże. Przecie ich tam będzie — e — chyba ze dwieście.

— Kobiet?

— No. Wszystko, co niby dawniej z grzeszkami...

— A teraz tam robią, w tym folwarku? To cóż to są — jakieś ciężkie roboty?

— Jakie roboty tam idą — ba-ba!

Furman zamilkł i zamyślił się. Ewa doznała dziwnego wrażenia. Lęk i ściskanie serca!

Chwyciła ręką ucho swojej walizki, żeby ją porwać i uciekać co tchu w piersiach! Ciemne

mgły zasłoniły oczy. Oparła się ramieniem o wachlarz pojazdu i patrząc w ziemię rozmyślała

głęboko. Wtem posłyszała obok siebie prześliczny — prześliczny głos dziewczęcy:

— Papuś! Ta?

Ewa podniosła głowę. Naprzeciwko niej, we drzwiach hotelu stała panienka piętnasto-,

szesnastoletnia. Była szczupła, o ciemnopopielatych włosach i szarych, świetlistych oczach.

Piękne jej usteczka były rozchylone i niewymowny uśmiech, jak woń różana, na nich leżał.

Page 323: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

323

Nie wiedząc o tym, że idzie, panienka szła ku Ewie. Ciągnęła ojca za rękaw i mówiła do

niego z cicha, ale tak, że Ewa słyszała:

— Jaka ładna, ach, jaka łacina! Papuś, jaka ładna! Gdzieś ją znalazł?

Ani na chwilę nie spuszczając oka z twarzy Ewy, zbliżyła się do niej i wzięła za ręce. Jej

oczy, podobnie jak u ojca mądre i przenikliwe, sondowały głęboko:

— Jak pani na imię? —szepnęła.

— Ewa.

— A włosy nie malowane, nie? Prawda, że nie? Bo nie znoszę malowanych włosów!.

Niektóre przyjeżdżają z malowanymi włosami. Jest to rude jak ił, jak muł w stawie, albo

ordynarnie jaskrawe. Pani ma jasne włosy, ale melodyjnie jasne. Pani lubi rozmawiać?

— Nie wiem, czy mogę z panią rozmawiać? — spytała Ewa, spoglądając na Bodzantę.

— Proszę... — rzekł. — Moja córka jest ze mną zawsze wśród naszych pracownię.

— Mnie na imię Marta... — rzekła panienka. — Jestem teraz praktykantką. w ochronach,

ale się chcę przerzucić do społecznych. Chcę pracować w muzeum. Wiem, że Wolski ponury

jest jak wieża w Chęcinach, a jednak Anastazja wytrzymała przy nim.

— Siadajmy! Wieczór blisko! — zawołał Bodzanta.

Panna Marta zapięła szczelnie swój płaszczyk do samej ziemi, z żaglowego płótna. Miała

na głowie płytki, słomkowy kapelusz opasany dużym (na modę angielską) wualem koloru

szkarłatnego. Wsiadając do powozu Ewa podniosła oczy. Coś sobie przez chwilę

przypominała, coś bolesnego i rozkosznego zarazem. Tajny, przeszywający dreszcz... Nie

mogła odnaleźć wszystkimi władzami duszy tej treści, która przenikała serce. I oto nagle

zapłakała przed samą sobą — tajnie, wewnętrznie... Znalazła...

— Księżniczka Vaughan... — wyszeptała patrząc przez mgłę łez na daleko rzucone końce

wualki, na twarz i czarodziejski uśmiech Marty. Tamta spostrzegła jej łzy. Nachyliła się z

drapieżnie wzniesionymi brwiami, z twarzą gwałtownie litosną, ścisnęła ze wszech sił rękę

Ewy i szeptała jej tajemnie;

— Nie płacz! Cicho mi zaraz! No, cicho! No, już cicho, ty, Ewo... Chcesz? będę ci po

imieniu mówiła? Chcesz mię za siostrę? Już cię lubię — a kto wie, kto wie — może

pokocham...

Ewa ścisnęła jej ręce. Nie spostrzegła się, że siedzi na głównym siedzeniu obok Bodzanty,

a księżniczka Vaughan naprzeciwko niej, na ławeczce. Chciała podnieść się i protestować, ale

konie ruszyły. Wolant z grzmotem i hałasem wjechał w bramę hotelu, wytoczył się na ulicę i

pomknął chyżo.

Page 324: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

324

Młode konie sadziły skokami. Nim Ewa ocknęła się ze swego oszołomienia, już miasto

znikło. Cegielnia, jakiś wiatrak samotny, podmiejski, ubożuchny domek — wnet potem

folwark, wystawiający na gościniec ordynarne tyły swych obór... Szum starej alei lipowej,

obłamanej i poobdzieranej w sposób iście folwarczny i polski... Przemknęły te drzewa stare,

minęły jak melodia dawno znana, której niesposób już przypomnieć.,. Oto wieś długa, szara,

drewniana, nieskończoną linią chałup, obórek i stodół w poprzek przecięła szosę.

— Widzi pani — mówił Bodzanta, najoczywiściej dla zawiązania rozmowy — ile to tu

domów, ile stodół, obór i chlewów! Dla każdej krowy osobna obora, dla każdego prosięcia

osobny chlew, który, oczywiście, licho wie, ile razy więcej wart niż jego mieszkaniec. Przed

każdą oborą nieodzowna gnojówka i kupa nawozu. Ile chat, tyle kóp nawozu. Warto by

obliczyć, jaką to ilością drzewa budulcowego obarczone są te chłopskie zagonki, biedna

ziemia, wydająca nędzne żytko i liche kartofle. Ale to jest nasza narodowa siła! Chłop, panie

dobrodzieju! W chłopie, moszterdzieju, nasza... -tego ten!... Tylko chłop!

Marta parsknęła śmiechem.

— Czego się śmiejesz?

— A bo papuś peroruje, papuś wpada w swój trans antychłopski, a ona, Ewa, nic nie

rozumie. Myśli sobie o dawnych rzeczach.

— Prawda, że to pani nie zajmują te wiejskie kłopoty.

— Owszem! Ale mało się znam...

— Tak. Wieś nie jest tak prosta, jakby się zdawało. Wieś — to długa i mozolna sprawa.

Wieś — to będzie męka odrodzonego narodu.

— Zawsze tęskniłam do wsi. Ojciec mój dawniej na wsi mieszkał.

— Na wsi mieszkał... — powtórzył z cicha Bodzanta.

— A ja przepadam za miastem! — zdecydowała Marta owijając się w swój płaszcz. -—

Nawet Kielce — nawet! Jak tylko zobaczę starą dzwonnicę, daleką Karczówkę — zaraz mi

się robi cieplutko na sercu. A jeszcze jak zadzwoni posępnymi dzwonami — bim-bam! — Ty

byłaś w Paryżu, Ewo? Prawda, że byłaś?

— Byłam.

— I ja. Ale nic nie wiem, nic nie wiem z tego Paryża, tylko różowość, wesołość,

świetlistość... A Rzym? Monte Pincio... — wyszeptała z zachwytem. — Albo Florencja,

sucha, różowopylna Florencja, w pośrodku której aksamitna wieża...

— Ja znam Rzym... — rzekła Ewa.

— A Napoli, gdzie na Chiaja, na via Roma wre najżywsze piesto ludzkiego bytu, a widok

nań z San Martino!...

Page 325: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

325

Znowu wioska. Zmurszałe chałupska, dachy kryte gontem, czarne, nawisie. Rosochate

wierzby, rozwalone płoty... Pustka siedząca między ścianami, nuda wyzierająca spomiędzy

szczelin, smutek włóczący po skibach łachmany szare.

— Jakże można się dziwić — perorowała Marta gwałtownie — że ludzie stąd uciekają.

Patrzcie, patrzcie! Mieszkać tutaj, w tym okropnym schronisku... Wieczne błoto — och, nie!

nie błoto, lecz wieczne bajoro... Wieczne odwracanie ziemi do góry nogami, to w tę, to w tę

stronę...

— Ziemia jest święta matka nasza. Z niej my jesteśmy wszyscy — mówił Bodzanta

dydaktycznie, uprzejmie, ze wzniosłym uśmieszkiem i zabawnie podniesionymi brwiami.

— No, wiem, że matka... Ale dlaczegóż matka ma być koniecznie tak nudna, tak obdarta...

— A bo polska... bo polska dola, zaklęta dola... — jąkał się Bodzanta...

Mrok już zapadał. Kurz otaczał pędzący pojazd. Daleko za leśnymi wzgórzami kryło się

słońce. Ziemia od jego promieni była czerwona i pozłocista... Ewa spostrzegła długi

drewniany most na rzece. Dalej roztwierały się znowu pola, przedzielone na horyzoncie długą

kresą alei lipowej.

— Patrz — mówiła Marta — tam jest Głownia, w tych wielkich drzewach. Bieleje pałać —

widzisz go? Dawny nasz pałac.

— Dawny? A któż w nim teraz mieszka?

— Nikt.

— Pusty?

—E — gdzież tam! Papuś, ona nic nie wie, nic a nic nie wie. Skandal! Najzupełniejsza

cielęcinka wielkanocna...

— Jakże można tak mówić o cudzoziemce? Pojedzie na Majdan — to zrozumie.

— Czekaj no — zacznę ja cię uświadamiać! Patrz — tam jest Majdan. Widzisz — już

światła w nim błyskają. Jedno światło, drugie, o, trzecie... To wielkie okno, co teraz zabłysło,

to hala stolarska, a tamto nad nim — to sanatorium...

Ewa wytężyła wzrok w fioletowe cienie. Przed oczyma jej wznosił się łańcuch leśnych gór,

owiany tam i sam mgłami brzóz. Gdzieniegdzie czerniał szeroki błam sosnowego tęgoboru —

dalej nagie zbocza, porosłe jałowcem i uwieńczone osypiskami skał.

— Czy tu jest wasza rezydencja? — spytała Ewa szeptem, nachylona do Marty.

— Rezydencja! Niewiasto szydząca... My nie mamy żadnej rezydencji, gdyż jesteśmy

ludzie ubodzy. Zbiedniała szlachta, do usług! Mamy tylko jedną izbę i ogród, który

uprawiamy sami przy pomocy ogrodniczka.

— A te konie czyje, a te warsztaty, o których mówisz?

Page 326: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

326

— Konie są zakładowe, sanatoryjne, fabryczne — wszystkich. A warsztaty są nasze — nie

moje ani twoje, tylko nasze, gromadzkie, ojczyste.

Ewa słuchała z nie dającym się ukryć rozczarowaniem. Stary pan uśmiechał się chytrze i

ironicznie, rzucając zabawnie oczyma na prawo i na lewo, jakby pilnie lustrował koła

wolanta.

— Nic nie wiesz, nic jeszcze nie wiesz, blondyneczko, Diano podeptana przez jelenie... —

pieściła się z nią Marta. — Słuchaj! Wszystko ci opowiem w krótkim skróceniu, w

tyciusieńkim konspekcie. Otwieraj uszy! Mój papuś nazywa się Bodzanta. Bodzanta! Wiesz

już teraz? Bodzantowie byli zawsze magnaterią, chadzali z królami i obok królów, nadymali

się nieraz przeciwko królom. Różnie bywało. Lubili „ojczyznę miłą", ale i o sobie nie

zapominali. Ostatnimi czasy — recytowała z zabawnym patosem — dosięgli przez związki

familijne z najpierwszymi w Polszcze domami — Himalajów bogactwa. Dostatek, zaszczyty,

nawet wielkość pchały się do ich siedzib drzwiami i oknami. Bez trudu można by się

wylegitymować z kuzynostwa z Burbonami, a rozmaitych pseudo-królów w rodzie... na kopy!

Modląc się (obłudnie) po kościołach, wzdychali, że to Bóg dał im tyle bogactwa. Tymczasem

dały im tyle bogactwa żeniaczki, sukcesje, procesy, intrygi, praca ludu, no i karty.

Bodzanta krzywił się i kiwał niecierpliwie. Marta ciągnęła:

— Mój dziaduś był jednym z najbogatszych panów. Mój papuś odziedziczył fortuneczkę

— paluszki lizać! Wszystkie folwarki, które zobaczysz, gdy wyjedziemy na tę pochyłą górę

zwaną Szłom, za tą rzeką, należały do papusia: Marcjanów, Głownia, Poszłomie, Zalesie,

Płotki, Osiedle, Wólka Płotecka, Młynarze, Morgi... Papuś sobie z początku służył w

austriackim wojsku, bo i tam, w Galicji, miał godny kęsek ziemi. Jak mię doszły autentyczne

wieści, papuś wtedy był birbant i awanturnik. A tak! Birbant. Ale oto wyszedł z wojska i

pojechał w świat. Gdzie był, co robił! — milczą dzieje. Nie było papusia, nie było (i mnie

nawet, wyobraź sobie, nie było), aż nareszcie przyjechał do Warszawy. Porządnie spuścił

fortuneczki, ale nie tak znowu... Chodzą wieści, że był w Ameryce, w Australii, w

południowej Afryce. Naraz gruchnęło po okolicy, że papuś się żeni. No, i sprawdziło się.

Ożenił się z moją mamą. Moja mama jest z domu księżniczka Korecka. A w dodatku taka

śliczna! No, dobrze... Pojechali za granicę.

Mieszkali sobie na wyspie Capri, nad błękitnym Śródziemnym Morzem, w willi, którą

później widziałam... Nie było ich w kraju, nie było (i mnie znowu nie było!) — aż tu na złość,

urodziłam się. Wyobraź sobie, tam na Capri, w tej willi! Przyjechali ze mną do Warszawy —

i pokłócili się o coś. Ale porządnie, jak tylko papuś potrafi. Do tej pory nie mogę dojść, o co

się pokłócili, dość, że się pokłócili i rozwiedli. Taka, wiesz... separacja, proces rzymski...

— Wiem... — rzekła Ewa z łagodnym uśmiechem.

— Mama, moje dziecko, zabrała się i pojechała do Paryża, a ja zostałam u mojej babci.

Chowałam się u mojej babci i rzadko widywałam mamę, rzadko papusia. Bo papuś znowu

prysnął w świat. Po Angliach, po Amerykach, po Japoniach... (Moja mama jest śliczna! Ale to

potem...) Wyrosłam na dużą pannicę, aż tu w towarzystwie poczęto o papusiu puszczać

Page 327: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

327

szalone plotki. Że tatuś tam zrobił takie dziwactwo, że tam takie, że znowu! Ilem ja się po

nocach naszlochała! Byli nawet... O Boże! Jak jeszcze wyżej dorosnę... Na własne uszy raz

podsłuchałam u Balów... Kupię u Greulicha szpicrutę ze stalowym prętem w środku i póty

będę chodziła, dopóki nie spotkam sam na sam tego podłego Szczerbica...

— Szczerbica!... — jęknęła Ewa.

— Kajetana. Bo był drugi Szczerbic, Siżyś, rozumny i milusi, muzyk kochany, to go, jak na

złość, w Wiedniu bandyci zamordowali.

— Czy tak? — spytała Ewa.

— A jak spotkam nareszcie tego Kajetana, to trzasnę sześć razy szpicrutą, posiekam fizys

na kotlety. Żeby pręgi, jak mój najgrubszy palec, musiał nosić na buzi przez ruski miesiąc!

Powiedział o papusiu... No, nie powtórzę!

— A kiedy to pewnie prawda... — śmiał się Bodzanta.

— Och, bo papuś to jest także! — zaperzyła się. Po chwili uspokojona ciągnęła dalej:

— Wszystko dlatego; że papuś już wówczas zamierzył spełnić swój wielki czyn. I mówił

czasem, otwierał usta do tego... stada!...

— Och, jakież to ordynarne i niesprawiedliwe słowa!... — z niesmakiem mruknął

Bodzanta. .

— Bo widzisz, papuś w sam dzień Matki Boskiej Zielnej, w rocznicę moich urodzin, sześć

łat temu wyrzekł się władania swymi dobrami.

— Dlaczego? — spytała Ewa niedbale.

— A z dziwactwa! Z pańskiej fanaberii. Jeszcze tego na świecie nie było, więc to musiał

zmajstrować. Kiedy ludzie stali po sumie przed kościołem w Głowni, krótkimi słowy ich

zawiadomił. Odtąd papuś i ja, my, Bodzantowie, szlachta prawieczna, wróciliśmy, skądeśmy

wyszli: weszliśmy w lud i staliśmy się jednostkami z ludu.

Powiedziała to głosem wyniosłym, ze śmieszną grandezzą, zawijając się w swój żaglowy

płaszcz, jakby w gronostajową delię królowej.

Bodzanta śmiał się dziwacznym swym śmiechem, głęboko radosnym, ekstatycznym,

weselącym się w sobie, mówiąc:

— Jednostko z ludu, przedstawiasz ten czyn demokratyczny z taką pychą, jakbyś

publikowała nadanie i uniwersał królowej.

Konie gwałtownie skręciły na boczną drogę, świeżo zaopatrzoną w głębokie rowy, wysoko

podniesioną i usypaną tłuczonym granitem. Minięto wieś kościelną, później skręcono na lewo

i pojazd potoczył się w dół.

Page 328: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

328

— Patrz, Ewo, to nasza szosa. Nasza — to nie znaczy za nasze pieniądze, lecz naszymi

usiłowaniami dźwignięta. Most. Widzisz go na rzece, tam w dole. Nasz most! Patrz, jakie ma

filary! To kwarc z naszych gór, brany na cement. Myślisz może, że to jest jakaś odmienna

rzeka? Mylisz się grubo! To ta sama, cośmy ją już raz przebywali. Słuchaj, jak ta awanturnica

szumi... Och, ona szumi! Kocham ją bardzo. Strasznie ją kocham! Papusia tak kocham,

Majdan — i ją. No... i mamę... Nie masz pojęcia, jaka to rzeka kapryśnica, jaki dzikus. Na

wiosnę wzbiera nagle i staje się ogromna jak huczący Rodan. To samo w końcu czerwca, na

święty Jan. Zalewa całą dolinę, rwie groble, targa upusty, szarpie młyny, zrzuca ze siebie

wszelkie mosty. Nie znosiła do tej pory mostów, a teraz dobrodziejka musi tolerować nasz

most! Przykre to, moja pani, ale cóż robić... Zła jest jak człowiek. Wszystkie jej strumienie są

z naszych, czarnych, jodłowych borów, wszystkie idą ze źródeł w naszej puszczy. Toteż ona

ma czarną duszą. (Bo ona ma duszę... — szepnęła). — A ja ją kocham właśnie za dzikość, za

wzniosłość i za grozę jej duszy. Ona ma taką duszę jak tutejsi ludzie, jak tutejsi chłopi i jak

my, tutejsi chłopi, Bodzantowie.

— Znów się, chłopko, wynosisz pychą... — chichotał Bodzanta.

— Musieliśmy tu wznieść nad nią tak wielki most, żeby go nie ugryzła. Już go próbowała

zeszłego roku: na święty Jan wydęła się, wydźwignęła — mało nie pękła — i na nic, ledwie

liznęła górnych przęseł. Bo on ma 120 łokci długości. Wszystkie okoliczne wsie składały się

kamieniem, furmanką, drzewem i pracą na ten most. Czyś ty kiedy słyszała, żeby chłopi z

jednej wsi, ba — z jednej parafii, dali szeląg na most w innej parafii? Przenigdy by nie dali w

dawnych czasach! Chłop dawny, chłop zimny ugór, chłop płona i martwa rola, którego duszę

potworną, zimną i martwą, utopioną w liczeniu zysku, my niszczymy... Bo trzeba ci wiedzieć,

że my niszczymy chłopów i stwarzamy obywateli. Precz ze szlachtą i precz z chłopami! —

słyszysz! Chłop nowy, chłop nowej Polski, którego duszę my stwarzamy, ten jednogłośnie

(jednogłośnie —: słyszysz — jak ongi przedwieczna, jagiellońska szlachta na sejmach) dał z

dobrawoli na ten nasz nowy most do Majdanu. Dlaczegoż to tak jednogłośnie? Dlaczego?

Zachłysnęła się z wielkiej radości. Szeptała, wstając ze swego miejsca i wyciągając ręce.

— Dlatego, że papuś do tych wszystkich wsi, do zgromadzonego tłumu swym cichym

głosem przemówił. Wyłożył im konieczność. A skoro on przemówił... Gdybyś ty słyszała ten

okrzyk, ten jeden okrzyk, ten polski okrzyk!; Któryż to król jest tak potężny, który miał kiedy

na ziemi taką władzę jak mój papuś?...

ROZDZIAŁ 21 Ewa obudziła się nazajutrz rano w niewielkim pokoiku, umeblowanym w sposób

najprostszy. Sprzęty były ze świerkowego drzewa, pokostowane. Tylko na ścianie wisiał

przepyszny sztych, reprodukcja najboleśniejszego obrazu, jaki wydała sztuka — „Zdjęcie z

krzyża" Ribery z neapolitańskiego San Martino. Ewa podniosła się, ubrała szybko i uchyliła

drzwi. Poprzedniego dnia, w ciemnościach nic nie widziała. Korytarz przecinający budynek

doprowadził ją do schodów i drzwi. Nikogo nie spotkała. Drzwi na dole były otwarte. Wyszła

do ogrodu.

Page 329: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

329

Ogród ten, jak cała okolica, leżał na dosyć stromej pochyłości góry, jednej z łańcucha

ciągnącego się z zachodu na wschód. Góra pokryta była brzozowym przeważnie lasem, tylko

szczyt jej nagi jeżył się od bezleśnych rumowisk i skał. W miejscu, gdzie od strony pól

zamierał las, rozpościerały się ogrody idąc w dal po falistościach gruntu. W ogrodach tam i

sam stały domki, domy i znaczniejsze budowle. Drzewa owocowe w nowo założonych sadach

były jeszcze niewysokie, lecz już pokryte mnóstwem owocu. Cała rozległość była tu

uprawiana i formalnie kipiała, raziła oczy ogromem najrozmaitszych roślin, krzewów malin,

porzeczek, agrestu, wina, pomidorów, słoneczników, które kolorowymi smugami słały się na

wsze strony. Na wschodzie wydłużona góra urywała się. Widać było fioletową o poranku

głębię doliny, a za nią drugą górę, daleko wyższą, szeroko rozsiadłą i zakończoną szczytem

dosyć ostrym. I tamta pokryta była lasem brzozowym. Obiedwie szumiały w porannym

wietrze suchym i sypkim szelestem brzozowym, wzdychały olbrzymimi piersiami.

Ewa zatrzymała się w miejscu i w rozkoszy słuchała. Opasał serce lęk, żeby ten błogousty

szelest lasów brzozowych nie ustał... Było niewymownie słuchać tego, co szumiało.

Złudzenie poniosło duszę w dal, w młodość. Życia jakby nie było. Jest dziewictwo,

dzieciństwo... Kroki lekkie wiodą do Baranka Bożego, który kędyś tu śpi na łące

błogosławionej. We włosach szumi powiew — wysusza niepostrzeżone, nieskrępowane łzy,

co po twarzy spływają. Ramiona dźwigają się, dźwigają same i oczy wznoszą ku niebiosom,

zalane łzami. Tam w górze przywarły do białych chmurek, a usta jak niegdyś, jak przed laty

straszliwymi, skamłają w upojeniu:

„Obłoki, obłoki..."

Szła tak przed się, nie wiedząc dokąd. Spotykała kobiety spieszące, które ją obrzucały

ciekawymi spojrzeniami. Jedne z nich były opalone, formalnie ogorzałe od słońca, ze skórą

łuszczącą się na policzkach i nosie, w ubraniach robotnic, inne szły z parasolkami, w

rękawiczkach i sukniach miastowych. Wśród zagonów siedziały schylone nad pieleniem

chwastów, krzątały się około krzaków agrestu, zbierały pomidory, niosły kosze z marchwią i

ogórkami, polewały, grabiły, biegły z pośpiechem i tonęły w nieskończonych uliczkach ż

zakrętach ogrodów. Niektóre były dziwnie strojne, obwieszone błyskotliwymi fatałachami.

Tam i sam na ławkach siedziały rozmawiając dziewczyny z twarzami wyświechtanymi od

nierządu, ulicznice nieposkromione. W jednym miejscu leżała na ławce kobieta lat

trzydziestu. Patrzyła na Ewę wzrokiem obojętnym, tępym, potwornie martwym. Była

rozmamana, z półodkrytymi nogami, rozkudłana i niemyta. Uśmiech ohydny leżał na jej

wargach czerwonych i lśnił się na policzkach jak połysk na rondlu. Kob ieta ta nie odwróciła

głowy, gdy Ewa szła obok. Została ze swym uśmiechem, wpatrzona w przestrzeń. Gdzieś za

krzewami słychać było obrzydły swar głosów wrzaskliwych, ochrypłych, potwornie

rozjuszonych. Z cienistej uliczki czereśniowej wyszły dwie młode dziewczyny żywo

rozmawiające. Ewa podniosła oczy i drgnęła z obrzydzenia. Jedna z tych śmiejących się tak

wesoło nie miała nosa. Czarny plaster pod jej oczyma śmiejącymi się serdecznie był tak

wymowny, że Ewa co prędzej rzuciła się w poprzeczną uliczkę.

Tam wpadła z pośpiechu na idącą z przeciwka młodą osobę, szczupłą i dosyć ładną. Była to

niemal panienka-podlotek, szatynka z niebieskimi oczami. Zwróciła na Ewę ciekawe źrenice i

Page 330: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

330

uśmiechnęła się życzliwie. Ewa nie była w stanie nie odpowiedzieć jej takim samym

uśmiechem. Szatynka zbliżyła się natychmiast i zagadnęła:

— Pani wczoraj przyjechała z panną Martą — prawda?

— Tak, wczoraj przyjechałam.

— Czy pani z Warszawy? — spytała ciekawie.

— Nie, teraz nie z Warszawy.

— Myślałam... Jeszcze pani nie widziała zapewne ani ogrodu, ani fermy, ani oranżerii, ani

biur? Nie?

— Przed chwilą wstałam...

— To ja panią oprowadzę... dobrze? Na imię mi Jadwiga. Nazwisko? Ale co tam po

nazwisku? która z nas ma nazwisko?

— Jak to? — krzyknęła Ewa, mimo woli podnosząc rękę do oczu — czyż i pani?

— Czy i ja byłam dziewką publiczną? Och, jeszcze jaką, jeszcze jaką!

Przez chwilę szła z oczyma spuszczonymi, z rękami w kieszeniach fartucha, śmiejąc się

cicho. Nagle zwróciła na Ewę spojrzenie, mierzyła ją oczami i zapytała:

— A pani znajduje, że jest to w ogóle ohydne. Nieprawdaż?

— Nic nie wiem, pani. Jestem ciemna jak robak...

— Ja znajduję — trzepała Jadwiga — że miałam prawo tak postępować, jak postępowałam.

Było to życie takie samo jak każde inne. Pani nie znajduje?

— Nie wiem.

— Czy świat, czy społeczeństwo, czy ktokolwiek stracił co na tym, że ja miałam tak zwany

stosunek z najrozmaitszymi drabami? Nie wiem, czy ktokolwiek zyskałby co na tym, gdybym

była oddawała się tylko jednemu. Moje qiało należało i należy do mnie. Ponieważ rozkosz

była we mnie, więc pił ją świat z moich ust, a ja piłam ją z ust świata. Marzenie o grzechu

zabijało mnie po nocach, więc puściłam się. Poznałam, co to jest rozpusta. Wiem, że to jest

także cudna sprawa! Ale mam jej już dosyć. Jak niegdyś rozpusty, tak teraz dusza moja

zapragnęła czystości. Obrzydła mi rozpusta, stała się dla mnie tak odrażającą jak nawóz

ludzki. Widzi pani — krzyknęła — że rozpusta prowadzi do cnoty pewniejszą ścieżką niż

niewiadomość, niż głupotka niewiadomości. Cży nie? Bodzanta mię przywiódł tutaj za rękę,

do tych ogrodów... Teraz jestem tak strasznie szczęśliwa, tak strasznie, jak nikt na ziemi!

— Doprawdy? Dobrze tu pani?

— Strasznie dobrze! — wybuchnęła Jadwiga. — Gdyby tutaj kto chciał żyć po dawnemu,

żyłby bez przeszkody. Ale któraż z nas, wyzwolonych spod tyranii rozpusty męskiej,

Page 331: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

331

chciałaby zbliżenia do siebie mężczyzny? Żadna! Wszystkie jesteśmy szczęśliwe, że

nareszcie jesteśmy bez mężczyzn. Tu jest miejsce, gdzie wszyscy mówią prawdę. Lecz tu

ludzie w ogóle mówią mało.

Przede wszystkim muszę panią poinformować; że tu wszystko daleko bardziej czuje się, niż

rozumie. A wie pani, dlaczego tak jest? Ja sobie to tak tłumaczę... Ponieważ to wszystko

zbudowane i stworzone zostało przez wielki zachwyt, przez wybuch, jakby erupcję uczucia,

więc uczucie niesie ludzi wszystkich, którzy tu są, jakby na fali natchnienia. Podobnie się ma

ta rzecz jak z wielką katedrą, z wielkim pomnikiem, wielkim utworem sztuki. Cóż to jest

bowiem dzieło Rodina o skazańcach z Calais?-Dzieło szalone, ku któremu rzesze wzdychają,

ogarnięte szaleństwem twórcy. Wyrazy, które się tu mówi — są to prawdziwe wyrazy. Pani

się ich nauczy. Po oczach widzę, że pani ma wolę do prawdziwych wyrazów.

Ach, jakie tu są istoty! Jest tu jedna bajeczna kobieta, Iza. Bajecznie piękna, rozumie się,

piękna po naszemu, bo w naszym sadzie na piękność lub brzydotę z wierzchu nikt uwagi nie

zwraca. Jest rzeźbiarz, Wit, ten co zbudował te wszystkie domy i stawia kościół na górze. Wit

bez skazy, Wit czysty, No, jest pokasłujący Mazurek, doktorek suchotniczek, „przemysłowiec

gruźliczy". Jest jedna młoda, malusieńka blondyneczka. Zostaje u nas, ale miewa pokusy.

Najszczersza ze wszystkich. Dowodzi wciąż koniecznośc i spowiedzi publicznych

codziennych i rozgrzeszeń od „gminy" na mające się popełnić występki. To ananas, co? Jest

ogrodnik naczelny, „Wado Całopalątko", „Wacio Ofiarka", ponieważ się zawzięcie gapi na

niewiasty. Wie pani, nawet starzy należą do naszego „Ogrodu róży". Chociaż starzy są w

ogóle skostniali. Jeżeli są nadmiernie skostniali, pełni nałogów i „mądrości", to ich.

powolutku wyziębiamy. Za parkan, za parkan! Do ludzi rządzących się „rozumem",

„mądrością"!...

— A Marta? Czy należy do waszego ogrodu Marta?

— Marta... — wyszeptała Jadwiga z anielskim uśmiechem — Martuś nasz, nieskalanka

nasza, dzieweczka, symbol?... My ją strzeżemy, osłaniamy, nakrywamy dzień i noc wielką

kapą modlitw... Gdyby pani wiedziała, jak ją strasznie kochamy! Bo widzi pani — ona to jest

drugi kraniec... Kołyska, której już nie ma... Motyl, który już odleciał...

Oczy Ewy napełniły się wielkimi kroplami łez. Jadwiga wyciągnęła barki, wspięła się na

palce i szeptała:

— I ty jesteś z „Ogrodu róży". Chodź!

Szły tedy w milczeniu dokądś w górę, ku brzozowej puszczy. Gdy jej dosięgły, Ewa

zatrzymała się. Pod nogami ich była poprzeczna dolina, przecinająca ów łańcuch gór. Ewa

nachyliła się i patrzała w dolinę. Tam w głębi płynęła rzeka, dążąca, żeby przepłynąć pod

wielkim mostem, o którym tyle mówiła Marta. Łąki po obudwu stronach rzeki były skoszone

i młody potraw chwiał się tam już na słońcu, jak ruń pierwszych dni wiosennych. Biała droga,

polska, zaświatowa, leśna, wiodąca do jakichś polan w boru, wstęgą biegła po nad rzeczu,

nieskończona i fantastyczna jak myśl... Wierzby srebrnoliste, olchy czarnopienne

Page 332: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

332

towarzyszyły zakrętom rzecznym. Przy drodze tam. i sam leżały ogromne głazy. Jadwiga

pokazała Ewie te głazy.

— Widzisz — mówiła — tamten wrośnięty w ziemię?... Niegdyś leżał na szczycie góry.

Spadł z wysokości. Nazywa się „Umarły ołtarz". Pójdziemy do niego... Jest w nim

zagłębienie, jakby jeziorko, tylusieńkie. Zawsze w nim stoi woda. Ta woda jest święta. Bo to

woda z nieba, która nie zetknie się z ziemią i nie wsiąknie w ziemię, tylko znowu wróci do

nieba. Chłopi mówią, że ta woda uzdrawia ślepe oczy. Jeśli przyjść po wielkim deszczu i

przemyć czerwone, kaprawe, ślepe oczy... Z dala idą...

— Powiedz mi... — zająknęła się Ewa — co wy tu robicie, co to jest ów cały Majdan?

— Jest to folwark w tych górach. Był sobie od wieków folwark w górach nazwiskiem

Majdan. Należał do dziedzica, jak przystało na folwark. Nie dawał zbyt wielkich dochodów,

boć to góry, drogi ciężkie. Wziął tedy dziedzic, jaśnie pan Bodzanta, i przekształcił folwark

na dziwaczne ogrody. Kazał wyciąć część lasu i otoczył parkanem jedno miejsce. O wiorstę

dalej — drugie. Powiedział tak: tu będą się hodowały zdegradowane prostytutki. Tam będzie

sanatorium dla suchotników fabrycznych, tam dalej uzdrowisko dla pijaków... Tamta wielka

góra nie należy do niego, a ta nasza należy cała. Całą tę górę postanowił zaludnić takimi oto

pasażerami. No, i zaludnił. Zgarnął z miast nędzę jak nawóz i położył na tym południowym

stoku pod słońcem... Czy dobrze zrobił?

— A starczy mu pieniędzy?

— Zdaje się, że mu dotychczas starczyło. Bo teraz, zda się, nic już nie ma. Jeżeli zabiera na

Majdan z fabryki suchotnika, to go zabiera z żoną i dziećmi. Osadza chorego w sanatorium, a

dzieci i żonę w domku, których kolonia utworzyła się na tamtym zboczu. Dzieci idą do szkoły

freblowskiej i do szkół początkowych, a żony i dzieci dorastające otrzymują możność

zarobkowania w tutejszych warsztatach. Stworzył bowiem specjalne rzemiosła: wyrób mebli,

zabawek, lasek, fajek, cygarniczek, ozdób z jałowcu, którym pokryte są góry, założył

introligatornię, fabrykę słomkowych kapeluszy, wyplatania ozdobnych koszyków i tak dalej.

Pracują w tych zakładach i chorzy, o ile im lekarz pozwoli.

— A co do kobiet? Cóż się robi z nimi, kiedy tu przyjdą?

— Każda robi, co chce. Wpuszczają je do ogrodu i basta. Jeżeli która chce wyjść na świat,

to wychodzi, jeżeli chce leżeć bezczynnie do góry brzuchem, to leży, jeżeli chce pracować, to

pracuje.

— No to, oczywiście, wszystkie nic nie robią?

— Są takie, których nie można zagonić, przymusić do odpoczynku. Są i takie, co śpią w

dzień, a po nocy włóczą się w ogrodach. Ale ogrody dają wielkie zyski, gdyż większość

ogromna w nich pracuje. Co dzień odchodzą do Kielc wozy z warzywem, owocami,

truskawkami, malinami, ogórkami... Mamy w Kielcach własny sklep, który obsługują nasze

kobiety. Kilkadziesiąt kobiet pracuje w mleczarni, maślarni, serowni, w „izbie konfitur",

marynat... Bo zważ tylko, że my nie mamy rodziny, nie mamy poczucia własności, nie mamy

Page 333: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

333

dla kogo kraść... Pracujemy dla samej pracy. Kilka naszych dziewcząt pasa krowy. Są takie,

co po przybyciu na Majdan nie chcą nic a nic robić, wrzeszczą, drą się i biją między sobą,

robią skandale, kradną, niszczą rzeczy. Najczęściej takie biorą się z nudów do pasienia krów.

W dole za ogrodami, nad rzeką, jest pastwisko. Tam te latawice hasają, dokazują, tańczą,

wywrzaskują ohydne pieśni, chichoczą z echem górskim. Z czasem, przypatrzywszy się

naszemu życiu, znudzone próżniactwem, biorą się cichaczem do byle jakiej roboty, wchodzą

w rozkosz gromadzkiego pracowania — i tak...

— A dużo stąd ucieka?

— Owszem, zdarza się, że uciekają. Kilka wyszło za mąż. A najczęściej nie chcą słyszeć o

niczym. Zaszywają się w ten święty ogród i ukrywszy się pod krzewinami poracują do

siódmego potu.

— A któż kieruje robotami?

— Robotami kieruje stary zrzęda ogrodnik, który ma pomocników. Ale my mamy swój

własny zarząd obieralny, z nas samych złożony. Mamy swój sąd. Jest biuro, biblioteka, sala

do koncertów, w której bywają tańce.

— A mężczyzn widujecie?

— Każdemu tu wolno wchodzić, każdej wolno przyjmować, kogo chce i kiedy chce. Ale w

ogóle tutaj mężczyźni nie są mile widziani przez kobiety. Przy tym mężczyzn tu mało. Co

niedziela przyjeżdżają na tańce z okolicznych folwarków urzędnicy administracji i inne

franty. Kilka z naszych wyszło już za mąż. Ja tam nie uważam owego wychodzenia za mąż za

jakąś lepszą formę życia. Rodzina jest to, na ogół biorąc, wielkie świństwo.

— A sama miałaś dzieci? — spytała Ewa.

— Nie miałam.

— Tak, nie miałaś...

— Ale ja tu gadam, a w biurze ludzie czekają...

Rzuciła się w boczną uliczkę i zginęła w zieleni; Ewa została niespodzianie sama. Poszła w

górę szeroką drogą, połamaną w pętlicowe zakosy. Droga ta wspinała się po stromej

pochyłości w starym brzozowym lesie. Ogromne drzewa o warkoczach do ziemi, szumiące,

suchoszelestne kołysały się wokoło, gdy szła. Znowu tedy wróciła do tego, co było, zanim

spotkała Jadwigę. Trafiła w swoje uczucia, jakby w kolej wyżłobioną. Nogi wlokły się w

miękkim pyle. Brnęła przez ciemności wewnętrzne duszy, przez las głęboki swego życia. Nie

czuła, że upał pali jej głowę, że pył wzdęty przez wiatr łechce w gardzieli. Gdy wreszcie

podniosła głowę, stanęła zdumiona. Już lasu nie było. Szumiał za nią w dole. Naokół był

przestwór jałowców nieobjęty oczyma, szczyt góry blisko, a na najwyższym grzebieniu, na

rumowisku twardych kwarcytów wznosił się jakiś niedokończony gmach. Otaczały go ze

wszech stron rusztowania. Słały się dookoła deski, wszędzie były cegły, krokwie, doły z

Page 334: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

334

wapnem, bale, niezliczona ilość surowych tafel chęcińskiego marmuru, bloków ciosowych...

Słychać było szczęk młotków kamieniarskich, łoskot siekier...

Ewa weszła cicho w obręb budowli i przekroczyła progi gmachu. Znalazła się w jakiejś

świątyni. Już w niej było sklepienie.

Okna-dziury patrzyły w świat. Kiedy zbliżyła się do jednego z otworów, zapewne

przyszłych drzwi, żachnęła się ujrzawszy jakoby drugi kraj. Otwór ten wychodził na stronę

północną i widać było tamtejsze pasma gór, rozległą dolinę z wioskami, długimi jak oko

sięgnie, lasy jodłowe spłowiałe tam i sam od smug dębu i buka, folwarki, młyny, rzekę

połyskującą wśród łąk, strumienie...

Ewa wróciła w stronę, skąd przyszła, i przez otwór z tamtym symetryczny ujrzała

brzozowy las, Majdan, ogrody, których jeszcze nie znała, gmachy w odległym lasku, niskie

domki w dole, ogrody, a dalej znowu — wsie, aleje, pałac w Głowni, łąki, ścierniska, drogę

bitą, most, wioski, wioski, wreszcie Kielce. Kiedy napatrzywszy się na przedziwny krajobraz

zwróciła oczy w głąb świątyni, była uderzona jej kształtem. Nasuwało się pamięci coś

wiadomego, czego jednak żadną miarą niesposób przypomnieć. Tylko urok i radosne drżenie

wewnętrzne, niejasne upojenie, płynące z tego źródła, zostawało jako pewność...

Kształt tego miejsca, przeczuty i przeżyty chyba wówczas, gdy była w domu i leżąc na

prętach żelaznych patrzyła w niebo. Nie zadrgało wrażenie i nie zmieniła się jego moc, gdy

nagły żal jak miecz nieubłaganego anioła przeszył serce.

Poczęła ukradkiem, z ciekawością podpatrywać. Kościół ten nie był podobny do żadnego z

tych, które była na świecie widziała, i nie stamtąd płynęło przeżycie. Nie było w nim

głuchego mroku Świętego Szczepana i katedry mediolańskiej, czaru Świętego Marka ani

odpychającej grozy Świętego Piotra w Rzymie, ani ciemnego lęku Notre-Dame, ani uciechy

ducha jak w Sainte-Chapelle. Był tu tak samo jak tam zaklęty w kamienie duch myślący i

głęboko wzruszony, lecz dorzucała się nadto siła prostoty i pokory, jak w Notre-Dame w

Poitiers, albo kościoła Saint-Michel d'Aiguille w Puy.

Kościół ten nie miał wcale charakteru dzieł monumentalnych. Był on prosty, ubogi, tylko

silny i strzelisty. Dwie wieże wyrastały z jego cielska. Obiedwie były niby owe renesansowe

wieże w Bretanii, które są strzeliste i ścigłe z gotycka, poczęte w duchu gotyckim, a jednak

nie mają z nim nic wspólnego. Wyrastały ze skarp niby-gotyckich, tak znanych i miłych

polskiemu oku, ale wybiegłszy w górę ośmiokątnymi słupami, przemieniały się w jakieś

widziadła krzyżowe, które można tylekroć spostrzec na rozstajnych „polskich" drogach i na

zapomnianych mogiłach. Ponad nawą środkową wznosił się taki właśnie rnogilnik, obarczony

trzema krzyżami. Pod nim były trzy okna niemal gotyckie, spadające aż do pewnego daszku,

który nakrywał wejście szerokie. Ów „portal" był. ordynarnie prosty, surowo niski, istne

wejście do chłopskiej chałupy. Mała skarpa stojąca obok miała w sobie naiwność i

nieporadność przedwiecznego zjawiska, urok surowości, jak orzeł albo czupiradła z Notre-

Dame. Wielkie romby kwarcu wmurowane tu i tam lśniły kryształkami miki, gdzieniegdzie

prześlicznie rumieniła się smuga cegły albo szlak różowej dachówki...

Page 335: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

335

Ta masa była prosta, jak potężną i prostą w zamieć zimową i w słotę bez końca jest

przyroda polska, jak jednolity a niewymowny jest krajobraz polski. Widmo tego kościoła

wyrosło z ziemi jak drzewo, wystrzeliło z góry jak okrzyk zapamiętałej egzaltacji, żyjący w

łonie polskim. Nic w nim nie było obcego, przyniesionego do kraju zza gór. Wszystko tu

wyrosło, nawet pomysł wydłużonych szyb i skarp oróżowionych daszkami, świecących tyle

już lat nad płaską ziemią w Wiślicy. Przez okna, już obramowane ciemnym Chęcińskim

marmurem, przeglądało niebo tworząc witraż nieporównany. Szybkoskrzydłe chmurki

płynęły tam w górę równie niewysłowienie, jak płyną modły, skargi i krzyki rozpaczy ducha

przez boskie szyby Wyspiańskiego. Wyniosły strop łamał się i zagłębiał, uciekał w górę i

tonął w ścianach.

Nisko, w tym miejscu, gdzie ów strop zapadał w grube prostactwo ścian, podobnie jak

nieboskłon zapada w ziemię u krańców horyzontu, tworzyły się smugi spadające w dół ni to

łuki nieznanego porządku. U ich wytrysków dziwnie uroczych ukazywały się błędne twarze,

kute w świętokrzyskim kwarcycie. Były to twarze mocy i niemocy, miłości i nienawiści,

boleści i radości, zachwytu i dosytu. Były grube, mocne, genialne.

Przypominały prastare rzeźby, które można jeszcze spotkać w zapomnianych, tajemniczych

kościołach kryjących się w pustkowiach kieleckich gór...

Wysoko, w tym miejscu, gdzie najsilniejsze światło padało z przeciwległych okien, była

wmurowana wielka, szara, marmurowa tablica, a na niej wykuta wielkimi literami nigdy nie

ustająca skarga rodu ludzkiego:

Jak kwiat człowiek powstaje i skruszon bywa,

Przemija jako cień,

A nigdy nie trwa w tymże stanie...

Ewa przymknęła oczy. Na ustach jej wykwitł uśmiech powolny, balsamiczny. Spłynął z

nich szept: — To mi Róża, Róża... Niepołomska... mówiła...

ROZDZIAŁ 22 W czasie podróży z Kielc na Majdan Ewa wspomniała o swym urzędowaniu w biurze

kolejowym. Zapewne na skutek tej wzmianki była po kilku dniach pobytu na Majdanie

wezwana do mieszkania Bodzanty dla wyjaśnienia, czy teraz nie chciałaby się podjąć

prowadzenia ksiąg kasowych.

Było to po południu. Ewa weszła na piętro niewielkiej willi. Na parterze mieściły się

pokoje biurowe, na górze mieszkał Bodzanta. Marta spotkała Ewę we drzwiach i pociągnęła

do przedziału za kotarą, gdzie mieściło się jej gyneceum. Umeblowanie było bardzo ładne.

Ewa z przyjemnością oglądała prześlicznie rzeźbione, włoskie, barokowe meble, kilka

pięknych obrazów, wiele rodowych miniatur. W gyneceum Marty stały jeszcze dawne

sprzęciki, zapewne niemałej wartości. Widać było, że to są rzeczy przechowane. Nie resztki

Page 336: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

336

wyciągnięte z ruin, nie cudze graty kupione od handlarzy, lecz pamiątki domowe, które z

mnóstwa innych wzięto ze sobą w nową podróż ducha, wszystko inne oddawszy bliźnim bez

żalu. Jakiś tedy stary fermoir w kształcie zamku z basztami, oszklony weneckimi lustrami

wewnątrz, pełen przegródek, skrytek, szufladek tajemnych — starożytne łóżko z

adamaszkowym baldachimem i kotarą, którą stanowił duży gobelin. Pełno tu było sztychów

angielskich, rysunków i zabytków...

Ewa usiadła w kącie i rozkoszowała się tym mieszkaniem. Oczy jej szły ze sprzętu na

sprzęt, a w ślad za nimi szła ironiczna, złośliwa myśl, że właściwie ofiara Bodzanty jest

niezupełną, że właściwie należałoby ją rozpocząć od wyrzeczenia się tych drobiazgów.

Gdyby teraz zeszedł nań sąd, musiałby go osądzić jako przywłaszczyciela tylu skarbów,

należących do ludu... Ewa śmiała się dobrodusznie. Marta pokazywała jej tajemnice

biureczka, kiedy wszedł Bodzanta, prowadząc ze sobą jakiegoś pana. Marta wstała i szła

naprzeciwko gościa. Bodzanta ujrzawszy Ewę skinął głową i poprosił gestem, żeby się

zbliżyła. Przedstawił gościa córce i (poniekąd) Ewie.

Gość, pan Malinowski, był to człowiek trzydziestokilkoletni, średniego wzrostu, w

okularach, spoza których uważnie i badawczo spozierał. Był ubrany według ostatniej mody,

ruchów pewnych i salonowo gładki. Bodzanta prosił wszystkich swymi kątowymi ruchami

rąk, żeby usiedli, i zapowiedział Marcie, że pan Malinowski zostaje na obiedzie. Skoro zajęto

miejsca i Bodzanta nachylił się, nastawił swoim zwyczajem dłonią ucho, gość rzekł:

— To mię właśnie przywiodło...

— Szanowny nasz gość utrzymuje — krzyczał do córki — że nasz system gospodarowania

nie zadawalnia...

— Mówić tego nie mogę, żeby nie zadawalniał —szybko przerwał gość — bo nic jeszcze

nie widziałem, ale wyznać muszę, że większość obywatelska w naszych stronach po

przeczytaniu w gazecie została samą wieścią poważnie zaniepokojona. Nie umiano zdać sobie

sprawy. A że dochodziły najrozmaitsze wieści...

— Najrozmaitsze... dochodziły... — z zapałem potakiwał Bodzanta.

— Co do mnie, słuchałem cierpliwie, aż wreszcie zdecydowałem się sam zobaczyć. Bez

osobistego przekonania się nie chciałem...

— Bardzo jestem wdzięczny za tę decyzję. Bo to decyzja wbrew przyzwyczajeniom,

wbrew, powiedziałbym, naturze polskiej. Polak lubi decydować bez osobistych przekonywań

się, na podstawie intuicji odziedziczonej po przodkach, bez przydługich ceregielów. Tak za

ojców bywało i dobrze było — więc bij nowatora, ktokolwiek czcisz Marię. A ciekawa rzecz,

co też mówiono?

— Najrozmaiciej. Nas, to jest nasze stronnictwo, niepokoił ze względu na to wszystko, co

się u nas dzieje, ze względu na bezprzykładne rozpętanie społeczne, sam fakt podkreślania

sprawy rolnej, przyznający niejako rację żywiołom przewrotu.

Page 337: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

337

— Żywiołom... Doprawdy?

— Nie inaczej... Proszę tylko nie sądzić, jakobyśmy byli przeciwnikami ulepszeń w sferze

naszych stosunków wiejskich i folwarcznych. Tak nie tylko nie jest, lecz jest wprost

przeciwnie. Jesteśmy - zwolennikami polepszenia doli włościanina polskiego. Chodzi tylko o

to, żeby nie dopuścić do decyzji żywiołów anarchii i przewrotu. Według nas należy zrobić

wszystko, co się da, w sferze polepszenia losu pracowników rolnych, ale nie podobna, i to

pod żadnym pozorem, pozwolić, żeby znalazły uznanie anormalne żądania anarchii...

Bodzanta na swych wielkich palcach, które zginał z trzaskiem, notował sobie uważnie i

pokornie wszystko, co gość mówił.

— Żeby — ciągnął pan Malinowski — destrukcja mogła znaleźć jakiekolwiek u nas pole,

żeby ten tyfus społeczny bezładu mógł nabrać pewności, że znajduje jakikolwiek cień

zastosowania swych mrzonek, tu w kraju, gdzie jesteśmy gospodarzami. Opinia publiczna

powinna nie tylko mówić, ale powinna krzyczeć, powinna bić w dzwon na trwogę, bo złe jest

ogromne, bo złe jest ogólne! Czy nie tak?

— Szanowny pan przebaczy, że ja w sposób kategoryczny nie będę wyjawiał mego zdania,

gdyż mam, może błędną, taktykę niewydawania sądów kategorycznych. Nie należałem nigdy

do żadnej partii, do żadnego obozu, do żadnego stronnictwa. Jestem człowiek samotny. Słowo

zaś „anarchia", słowo „destrukcja", cudzoziemskie terminy, nie wiem, co znaczą...

— Rozumiem przez te słowa wszystko, co wynikło u nas w ostatnich czasach i tyle szkody

krajowi przyniosło. Anarchią i destrukcją nazywam ów cały nierząd społeczny, który tworzą

u nas socjaliści, więc strajki, niszczące nasz przemysł i lud doprowadzające do nędzy, więc

dzikie gwałty na spokojnej ludności kraju, słowem te wszelkie akcje szkodliwe...

— Przepraszam... szkodliwe dla kogo?

— Dla społeczeństwa.

— Gdybyśmy byli w tym momencie i w tym składzie osób reprezentantami

„społeczeństwa", to przy głosowaniu co do szkodliwości wymienionej anarchii i destrukcji

rozstrzeliłyby się głosy. Ja, na przykład, głosowałbym przeciwko pojmowaniu tejże anarchii i

destrukcji jako zjawisk wręcz i bezwzględnie szkodliwych.

— I ja... — z uśmiechem zaznaczyła Marta.

Pan Malinowski grzecznie uśmiechnął się i skłonił w jej stronę. Po chwili rzekł:

— Jestem przegłosowany, ale, niestety, słuszność jest po mojej stronie.

— Jest tu jeszcze jedna osoba, która nie głosowała — rzekł Bodzanta, przymrużając oczy i

patrząc łaskawie, łagodnie i miłościwie w stronę Ewy. — Czemuż pani nie korzysta z prawa

głosu?

— Nie mam cenzusu wyborczego... — rzekła wesoło."

Page 338: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

338

— Nie ma u nas cenzusów wyborczych! — zdecydowała Marta.

— Wracając do naszej kwestii — ciągnął Bodzanta — nie wiem również, co pan nazywa

pożytkiem, a nawet — co społeczeństwem. Wskutek tego nie jestem pewien, czy mógłbym

się pisać na jego pojmowanie pożytku społecznego.

— Zdaje mi się, że tu nie może być dwu zdań.

— Ja zaś sądzę, że mogą być dwa zdania, a nawet powinny. Częstokroć, i to już

szczególniej u nas, klęską społeczną, niedolą narodową nazywa się, na przykład, podrożenie

robocizny. Wszystkie gazety biją na trwogę, że klęska zagraża ojczyźnie, ludzie się trwożą i

martwią, a tymczasem po zbadaniu sprawy okazuje się, że chodzi o podwyżkę kilkunastu

kopiejek z kieszeni bogaczów dla tych rodaków, co nie mogą własnym nazwać nawet

miejsca, na którym barłóg ich leży, co nie mają własnej łyżki, co nie mają nawet własnego

grobu. Wszystko tedy zależy od tego, co umieścimy w tym słowie „społeczeństwo". Czy, na

przykład, według szanownego pana, parobcy należą do społeczeństwa?

— Parobcy, oczywiście, należą do społeczeństwa.

— Gdzież w takim razie szkodliwość strajków? Jeżeli parobcy będą pracowali krócej,

otrzymają większą zapłatę i lepsze izby, to społeczeństwo, zda się, zyska, nie straci. Strajki

wtedy tylko są szkodliwe, jeżeli źle są obmyślane, źle przeprowadzone i wskutek tego nie

zapewniają wygranej. Któż przed tymi, którzy zainicjowali strajki, np. rolne, dbał o los

parobków, należących do społeczeństwa? Nie przypominam sobie, żeby ktoś suszył sobie ich

dolą głowę. Czy uczynili to obywatele, kler, inteligencja? Jeżeli odpowiedź nie ma być

dziennikarska, lecz pochodzić z prawości sumienia, to odpowiedź jest jedna, że uczynili to

wyż wzmiankowani destruktorzy społeczni. Dopiero od czasu, kiedy oni poczęli

unieszczęśliwiać naród polski, siać anarchię i burzyć ciche nasze szczęście, społeczeństwo

przyszło do przekonania, że „należy zrobić wszystko, co się da".

Mieszkam w tej okolicy dawno. Byłem tutaj przed wieloma laty na odpuście w miasteczku

Pałuszycach. Po sumie wyszedłem z kościoła i, jak na kolatora przystało, defilowałem ulicą, a

raczej aleją, złożoną z żebraków a ciągnącą się od kościoła aż w rynek cuchnący. Jest to

zresztą widok nasz rodzimy, pospolity, bukoliczny i, doprawdy, rzewny. Dziadusiowie siedzą

sobie na zeschłym błocie, drą się wniebogłosy, śpiewają okropności, a lud i szlachta wzrusza

się, daje groszaki i dusze zmarłe na tamtym świecie bardzo godne mają ulgi. Przez wrodzoną

kostyczność usposobienia zacząłem indagować dziadusiów po kolei, czym też każdy z nich

trudnił się uprzednio, zanim obrał sobie ów zaszczytny zawód zmniejszania cierpień

duszyczkom zmarłych. Okazało się z interwiewu, że dziewięć dziesiątych tych mężów to są

właśnie parobcy — i to nawet z moich rodowych majątków oraz z dóbr moich czcigodnych

sąsiadów. Społeczeństwo ze spokojem tolerowało ów widoczek iście polski. Dopiero

wrogowie narodu zainicjowali usiłowania, żeby parobków wciągnąć w matnię społeczeństwa,

zaprotestowali przeciwko temu, żeby parobcy moi zostawali na starość dziadami. A czy

dziady siedzące pod kościołem należą do społeczeństwa? — I żebracy należą do

społeczeństwa.

Page 339: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

339

— A gdybyśmy jednego z nich posadzili wpośród siebie i zapytali go, co jest pożyteczne, a

co szkodliwe, czy jego zdanie zgodziłoby się z pańskim?

— Być może, że zdanie dziada spod kościoła nie zgodziłoby się z moim, być może nawet,

że byłoby wręcz mojemu przeciwne, ale mimo to — nie jego, lecz, jak śmiem sobie

pochlebiać, mój głos byłby bardziej decydujący w tym zagadnieniu, co jest pożyteczne dla

mnie i dla niego oraz dla społeczeństwa.

— Widzimy tedy, że nie od razu można wiedzieć, co jest społecznie pożyteczne, a co

szkodliwe. Niewątpliwa jest (biorąc rzecz z innej strony), że o ile szanowny pan byłby w

stanie odłożyć na bok wszystko, co by mogło być jego interesem osobistym, majątkowym,

kastowym i stanowym, to zdanie jego, jednostki oświeconej, musiałoby być bardziej ważkie

niż zdanie żebraka. Jeżeli jednak szanowny pan zajmie takie stanowisko, wówczas nie będą

jego rozumowania miały innego wyniku, tylko taki, że dla społeczeństwa ludzkiego

pożyteczną jest rzeczą niszczenie nędzy parobków, wydźwignienie pracowników i żebraków

z poniewierki, z gnoju upodlenia, w którym ich trzymamy, i posadzenie obok nas w

społeczności chrześcijańskiej, uczynienie ich braćmi naszymi.

— Nasze stronnictwo dąży właśnie do tego samego celu. Nie jesteśmy tylko idealistami,

którzy by odziewali dążenia i prace szalone w szaty frazesów bardzo pięknych...

— Tak, frazesów... Czy przed epoką strajków szanowny pan i jego stronnictwo —

wszczynaliście akcje dążące do tego właśnie celu?.

— Jeżeli nie wszczynaliśmy akcji widomej, to dlatego, że warunki były tego rodzaju, iż

uniemożliwiały wszelki społeczny czyn. Lecz w stanie potencjalnym wszystko to leżało w

naszych intencjach. Sprawa autonomii bezpośrednio wiąże się z rozstrzygnięciem tej

zawikłanej sprawy parobczańskiej, rolnej i w ogóle robotniczej.

— Ci zaś, którzy rozpoczęli potępiane i zwalczane strajki, nie znali w tej sprawie

przeszkód...

— Bo chcieli ryby łowić w mętnej wodzie.

— Ryby... Nie wiem, jakie to można wyłowić dla siebie ryby, idąc przeciwko kulom,

kijom, spuszczonym psom podwórzowym i dziennikarskim, oszczerstwom, potwarzom,

zniewagom.

— Chcieli pochwycić rybę władzy. Pod pozorem dążenia do dobra ludu chcieli panować

zarówno nad ludem jak nad innymi klasami kraju.

— Wolność czynu leży w nas i nie może być nadana. Ci, co wbrew wszystkiemu usiłowali

podnieść byt najbardziej upośledzonych rodaków naszych, byli pasterzami poganiającymi

leniwe woły. My jesteśmy leniwe, senne, żarłoczne, bezduszne woły. Zeżreć, co jest wokoło,

usnąć na tym samym miejscu, ocknąć się i znowu żreć, co wyrosło. Gdy mieliśmy państwo

(najpiękniejsze na ziemi, źrenicę wolności świata), doprowadziliśmy je do upadku

bezprawiem szlacheckim i specjalnie wynalezionym snobizmem, niemocą wołów zbitych w

Page 340: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

340

stado. "Kiedy nie mamy państwa, wzdychamy do niego. Chcielibyśmy, żeby państwo za nas

wszystko zrobiło. Przepraszam, że mówię tak niegrzecznie, ale w sprawach ogólnych nie

powinniśmy zażywać względem siebie grzeczności.

— O, proszę! Faktem jest, że my w naszym towarzystwie rolniczym podnieśliśmy płacę

parobczańską ile się dało, skasowaliśmy rozmaite ograniczenia, uznaliśmy „posyłkę" za

szkodliwą, dajemy w zasadzie izbę każdej rodzinie...

— To znakomicie! To znak, że leniwe woły kiwają rogami i przestępują z nogi na nogę

udając, że idą. Może nawet ruszą z miejsca. A lock-out rolniczy, o którym słyszałem jako o

budującym zjawisku tamtejszej okolicy? Samoobrona — nieprawdaż? Parobcy nie mają

wprawdzie zorganizowanego „stronnictwa", ale to nie dowód, żebyśmy my „szlachta" nie

mieli go mieć. Należy przytrzeć chamstwu rogów!? Więc wyrzucanie wszystkich parobków

w zimie. To po polsku!

Pan Malinowski uśmiechnął się obojętnie. Po chwili dopiero rzekł:

— Ależ to szanowny pan wyraźnie staje po tamtej stronie.

— Zawsze staję po stronie słuszności. Podniesienie płac parobków i robotników rolnych

zwiększy (co daj Boże!) ich potrzeby. . .

— W zakresie „monopolowym".

— Wskutek wzmożenia się potrzeb — wzmoże się konieczność ich zaspokojenia. Może

wówczas zaczną choć cokolwiek korzystać z dobrodziejstw naszego przemysłu. Bo obecnie

,,nasz" przemysł zaspokaja potrzeby czyjeś w Azjach, Syberiach, Samarkandach, perkaliki

„nasze" są naszą chlubą, lecz nie tutaj. Parobek nasz pod bokiem wielkich fabryk łazi po

staremu w straszliwych buciorach, w zgrzebnych, rzadko pranych szmatach, w ohydnie

cuchnącej sukmanie i w potwornym kożuchu. Nędzarz ten mieszka tak samo, jak mieszkali

praszczurowie za Piastów, świeci sobie kanfinowym ogarkiem albo i szczapą. W miarę

wzrostu przemysłu naturalnego, jaki widzimy w miasteczkach Szwajcarii, zaspakajających

złożone potrzeby mieszkańców okolicy, znaleźliby może w nim zajęcie nasi młodzi technicy,

którzy po latach ślęczenia na cudzoziemskich uniwersytetach zostają po przybyciu do

ojczyzny albo fagasami niemieckich właścicieli fabryk, brytanami szczekającymi na polski

lud roboczy, albo urzędnikami.

Oto jest, według mnie, istotne dobro kraju. Nie dobro renciarzy rolnych, którzy nic dla

ojczyzny nie zrobili, jest dobrem jej, lecz wydźwignienie z łoża boleści jej dotychczasowych

wydziedziczeńców. Ojczyzna — jest to przyszły ustrój społeczny.

— Stan naszych,parobków tak znowu opłakany nie jest...

— Doprawdy? Nie gdzieś za górami, za lasami, nie w Anglii, Ameryce albo Francji, lecz

na wschód od nas, na przykład na Żmudzi, parobek pobiera o 15 rubli pensji rocznej i o 20

pudów ordynarii więcej niż parobek w pięknej ziemi lubelskiej. Nadto na tejże Żmudzi

parobek pracuje przecięciowo (biorąc pod uwagę dzień zimowy i letni) około dziewięciu

Page 341: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

341

godzin. Mieszkania tam są zupełnie porządne, „posyłki" żadnej, lekarz, apteka, ochrony dla

dzieci. A proszę teraz wejść do mieszkania parobczańskiego w Lubelskiem, Kieleckiem,

Radomskiem i zobaczyć co to tam jest. Osiemnaście rubli rocznej pensji, praca we żniwa od

trzeciej rano do dziewiątej wieczorem. Na pograniczu pruskim parobek ma już dwie izby,

zegar — i — o horror! — kanapę wyściełaną. Słyszeliście, renciarze lubelscy?! Brońcie się,

bo złe jest bliskie, bo złe jest powszechne!

— Ja nie wiem, czy owa kanapa i ów zegar — są to znowu ideały tak nieodzowne. Być

może, że na gwałt trzeba wnosić naszym Maćkom kanapy... Zgadzam się na wszystko...

Domy mieszkalne powinny być zdrowe, obszerne, izby ciepłe i widne, ale bez tych

komfortów, na które nie stać większości naszych ziemian. A zresztą,proszę szanownego pana,

teoretycznie rzecz biorąc, wydaje się, że nie tylko parobcy, ale nawet niektórzy włościanie

przy obecnych warunkach życia dawno powinni by z głodu pokłaść się do grobów.

Zdawałoby się, że tak żyć nie podobna, a jednak widzimy nie tylko ich samych, ale i

inwentarz w dobrym stanie. Można zaobserwować dalej, że w kieleckiej właśnie guberni,

gdzie parobcy nagradzani są najgorzej, rozmnażają się najobficiej.

— A to jest istotnie pociecha! Osiemnaście rubli rocznej pensji, świnia w izbie

przeznaczonej dla dwu rodzin, osiemnaście godzin pracy w lecie na dobę i ta pociecha, że

przynajmniej dzieci w bród! Nie, bądźmy już otwarci! Dla mnie owi zbrodniarze

podmawiający do strajku rolnego byli prekursorami jutrzejszej ojczyzny, pracownikami

sprawiedliwości. Nic to, że ich nazwano „hultajami i włóczęgami". Za to im przyszłość odda,

na co zasłużyli, kiedy nadużywającym urzędu pisarskiego na niekorzyść najuboższych

rodaków a gwoli zysku bogaczów — przenigdy nie zapomni!

Bodzanta wstał ze swego miejsca i, przechodząc przez pokój śmiesznie nieotamowanymi

krokami, zacierał ręce z nerwowym pośpiechem,

— Czy mógłbym prosić — mówił pan Malinowski wyniośle i oczywiście zmieniając

przedmiot rozmowy — czy mógłbym prosić o rys zasady, według której urządzone zostały

folwarki pańskie?

— Moje folwarki...

— Rozumiem...

— Nabrałem głębokiej odrazy do stanu posiadania kawałów ziemi, której nawet nie znam

dokładnie, która mi jest zgoła niepotrzebna, podczas gdy ona straszliwie jest potrzebna

setkom i tysiącom spragnionych. Ziemia należy do ludu.

„Społeczność, obowiązkom swoim wierna, prawo posiadania ziemi i każdej innej

własności pracy tylko przyznaje".

To jest najświętsze słowo naszej konstytucji, przypieczętowane pieczęciami krwi takich jak

Szymon Konarski. Nic tych słów z kodeksu naszego ducha nie wydrze, najprzebieglejsze

kłamstwo bogaczów.

Page 342: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

342

Pewnego razu na polowaniu w tych właśnie górach zaszedłem w te oto miejsca. Nie byłem

pewien, czy się znajduję, na swoich gruntach, czy na cudzych. Spotkałem chłopowinę

orzącego jesienną podorywkę i zapytałem go, czyja to ziemia. Rozmawiałem z nim... Nie

będę powtarzał, bo to była najzwyklejsza pogawędka. W trakcie tej rozmowy rozwarło się

przede mną czytelne pismo prawdy.

Chłop posiada nieśmiertelną duszę, ale dusza ta dzisiaj rozpięta jest na indywidualnym

działku ziemi, przybita do tego działka jak do krzyża krwawymi gwoździami nędzy i

ciemnoty. Dusza chłopa polskiego jest martwa, nieczuła na nic, co jest ideą żywą, świętością

już bytującą wśród ludzi. Nie ma na świecie człowieka bardziej zimnego, samolubnego,

podejrzliwego, żarłocznego i skąpego niż nasz chłopek nieszczęsny. Nie ufa on nikomu i

niczemu, nic nie kocha. Łaknie tylko i pragnie gruntu, bo łaknąć musi. A dusza ta nie może

być czującą z naszej winy, z winy tej burżuazji rolnej, która, podobnie jak chłopstwo, jest

duchem nieżywym. Toteż zarówno chłop jak tak zwany szlachcic muszą być zniszczeni.

My mamy w naszej cudownej historii przykłady, czym staje się szlachcic wywłaszczony z

ziemi, szlachcic wygnany po rewolucji 31 roku i szlachcic pognany w Sybir po roku 63. W

nędzy swej staje się wielki, jak ów człowiek stary, bity kijami a spokojny, opisany przez

najzacieklejszego naszego wroga,

Dostojewskiego. W bogactwie swym — jest jednym ze stada wołów. Toteż każdy, kto

buduje najświętsze budowanie, ojczyznę polską, jej przyszły wielki ustrój, to jedno, co można

kochać na ziemi tak szalenie, jak się kocha jedyne dziecko — ten musi mieć przed oczyma tę

prawdę.

— Ja również jestem zwolennikiem parcelacji.

— Doprawdy? Jakże mi przykro, bo ja jestem jej zaciekłym wrogiem.

Malinowski siedział spokojnie, czekając na ciąg dalszy. Gdy Bodzanta milczał, sam rzekł:

— Jestem zwolennikiem parcelacji, ale nie tej rabunkowej, jaką widzimy u nas. Szlachcic

nie może wyjść na swoje, więc macha wieś przybłędom. Przybłędy łapią pieniądze z banku,

gospodarują pod psem, ręczą solidarnie, rujnują się i marnieją. Nie, panie! Jestem

zwolennikiem parcelacji według systematu pruskiego. To trudno, trzeba się uczyć od

Prusaków rozumu, przeminął wiek złoty!

System pruski, jak wiadomo, polega na tym, że szlachcic pragnący rozparcelować

dominium zgłasza się przede wszystkim do urzędu i wyrabia patent parcelacyjny. Patent ów

zaś polega na tym, że wkłada na pragnącego parcelować obowiązek uporządkowania obszaru.

To znaczy: nie. ma łąk drenowanych, trzeba dreny zaprowadzić, i to według ostatniego słowa

nauki, trzeba w projektowanej wsi postawić szkołę, trzeba rozszerzyć kościół, boć na

obszarze należącym ongi do jednego szlachcica powstanie ludność, której nie było zgoła,

trzeba wreszcie oczyścić ziemię ze wszelkiego hipotecznego długu. Wówczas dopiero, gdy

właściciel wszystkie żądania wypełnił, państwo go bierze w opiekę. Otrzymuje on patent

parcelacyjny i od tej chwili na jego hipotekę nikt już wchodzić nie może. Zarazem

Landschaftsgesellschaft użycza nowonabywcom kredytu na trzy procent z amortyzacją.

Page 343: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

343

Wielka włość zostaje rozparcelowana, ludzie na niej osiadają, pracują racjonalnie,

amortyzując w ciągu jakiegoś dwudziestopięciolecia zaciągniętą pożyczkę. Chłop

nowonabywca nie spostrzega się nawet, kiedy zostaje właścicielem ziemi i zostawia dzieciom

— majątek.

Tym porządkiem stwarza się drobna własność indywidualna, jedyna racjonalna forma na

świecie, która taki tryumf święci w Danii i w Niemczech Południowych.

W takiej Kopenhadze mamy dziś organizację, która jest zarodkiem giełdy towarowej na

masło. Duńska małorolna produkcja masła panuje już na targu angielskim. Prezesa duńskiej

organizacji maślarskiej mianują firmy angielskie. Istnieją tam już o lbrzymie zakłady, które

widziałem, jak Esbjerg. Około dwudziestu pięciu tysięcy funtów masła dziennie przekształca

się tam na cegiełki. Oto jest życie chłopów duńskich.

— Tak — rzekł Bodzanta. — Ażeby stworzyć życie przemysłowe chłopskie w porządku,

jaki szanowny pan wykazał, trzeba stworzyć przede wszystkim państwo w rodzaju pruskiego.

Bo trzeba przecie pamiętać, że w Prusach prawo zwierzchnicze władania ziemią należy do

państwa. Ani na chwilę nie wolno o tym zapomnieć. Ponieważ ja państwa stworzyć nie mogę,

a posiadałem masę ziemi, postanowiłem uczynić, com zamierzył, w sposób, na jaki mię było

stać, to jest nie pruski, lecz czysto polski, to znaczy bez niczyjego pozwolenia i aprobaty.

Doradcą był mi nie pruski statysta, lecz polski najwyższy rozum społeczny, Stanisław Staszic,

i, o zgrozo! — polski poeta romantyczny, Mickiewicz. Cały system ostatniego zawarł się w

paru słowach: „Każdej rodzinie rola domowa pod opieką gminy". Oto i wszystko.

— To właśnie jest najciekawsze, jak to pan hrabia wykonał...

— Moja córka... — rzekł Bodzanta grzecznie — jest przeciwniczką tytułów... Powiada —

na podstawie jakiejś pieśni: „Precz z tytułami!" Już zaznaczyłem, że jestem przeciwnikiem

indywidualnej parcelacji. Jest ona, po pierwsze, cokolwiek by mówiono przeciwko temu

twierdzeniu pokazując nam zawsze Danię i Niemcy Południowe, zabójstwem kultury rolnej w

naszym kraju, po drugie, jest ona zabójstwem kultury historycznej kraju, po trzecie, a

najważniejsze, kultywuje w duszy chłopa ową straszliwą martwotę już istniejącą. Chłopstwo

jest ostoją reakcji, filisterii, barbarii, siedliskiem chamstwa wszędzie, gdzie rej wodzi — w

Szwajcarii, w Szwecji, w Norwegii...

— Jakże tedy „każdej rodzinie rola domowa"?

— Zaraz. Chciałbym wiedzieć, jak się parceluje wysoce postawione gospodarstwo rybne,

leśne, łąkowe? Czy się rznie stawy, łąki, lasy na działki, czy też gospodaruje się inaczej,

umiejętnie, kolektywnie, pod kierunkiem techników? A dalej. Szanowny pan wie dobrze, jak

to się u nas parceluje majątki. Jeżeli gdzieś był. jakikolwiek zabytek (zamczysko, pałac, dwór

starodawny, brama, most murowany) — równa się to z ziemią. Baszty idą na podmurówki

chlewów, murowane mosty rozdrapuje się na szczątki i jeździ w bród, jak za Leszka

Czarnego. Aleje wycina się natychmiast w dniu kupna (parcelacyjne polskie „święto drzew"),

ogrody wyniszcza się albo zapuszcza. Zewnętrzna postać kraju wraca do formy

prapiastowskiej, do czasu przed Kazimierzem Wielkim, do Polski drewnianej.

Page 344: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

344

Zdarzyło mi się być w Sandomierskiem w pewnej miejscowości o historycznym brzmieniu

Nad doliną Wisły w przepysznym miejscu stał uroczy pałacyk, przerobiony z dawnego

zamku. Wjeżdżało się przez stare fosy po arkadowym moście. Wspomnienia dzieciństwa

zrosły się z widokiem tych arkad, cała okolica przechowywała legendy o zamczysku i

fosach... "Kiedy przejeżdżałem tamtędy przed dwoma laty — jakże mi było żal, jak żal! Ani

śladu, ani cienia nie tylko zamczyska, ale ogrodu... Nie uczynili tego wandale-chłopi, nie! To

postępowa myśl polska, to nasz system społeczeńskiego myślenia. Tak być musi!

A teraz nowy świat na ruinach dawnego — jakże wygląda? Domostwa budują się

sposobem najtańszym ze starych stodół, ze zmurszałych obór. Nie jest to ani chata, ani

racjonalny dom. Są to nasze ohydne „kolonie". Powstaje na miejscu, gdzie niegdyś były już

europejskie budowle, gdzie myśl pracowała nad formą piękna — potworny dom-barak.

Ale, przypuśćmy, że to drobiazg. Któż by tam na to!... Weźmy rolnictwo. Panu, jako

gospodarzowi z zawodu, nie mam potrzeby mówić o użyteczności w rolnictwie ulepszonych

narzędzi rolniczych. Weźmy, na przykład, sprawę brony sprężynowej. Szanowny pan dobrze

wie, że na czterysta mórg potrzebne są i wystarczą dwie czterokonne brony. A teraz fakt:

połowa tejże brony musi służyć właścicielowi dziesięciomorgowego działka. Brona kosztuje

36 rubli. Może ją kupić uprawiający 400 morgów, ale żadną miarą nie może wydać 18 rubli

małorolny. Młocarnia na kilku morgach jest nonsensem. Narzędzie złożone opłaca się dopiero

na pewnym rozmiarze ziemi.

— Nie domyślam się, do czego zmierzamy. Bo spółki rolne ułatwią przecie kupowanie

maszyn nawet pięciomorgowcom. I to już się dzieje.

— Gdy w Rzymie wynaleziono bronę, powstała tam przeciętna przestrzeń rolna, mansa,

rozległości około 30 morgów. Rozmiar osady, warsztatu pracy, zależy od narzędzi, którymi

się pracuje. Dopóki używano siły sprzężajnej wołów, gospodarstwo było małe. Skoro do

pracy zaciągnięto konia, osada się zwiększyła. Maszynowa siła w rolnictwie musi wywołać

wzrost rozmiarów warsztatu rolnego.

— Czy to tylko nie są jakie hipotezy?

— Hipotezy... Mniejsza! Proszę wziąć niehipotetyczne obarczenie ziemi chłopskiej

budowlami. Każda krowa posiada swą oborę (o ile nie „mieszka" po społu z gospodarzem w

izbie). Jest to zgodne z naszym tak zwanym indywidualizmem. Jesteśmy narodem

indywidualistów. Lubimy, żeby i nasze krowy zażywały praw indywidualizmu. To samo

stosuje się do konia i prosiaka. Nie jestem pewien, czy podana jest gdzie ogólna suma

wartości obór, stodółek, chlewików...

Rasa bydła, okryta przez te budowle, jest "absolutnie przez gospodarstwo chłopskie

zdegenerowana czy nie wyhodowana! Krowa koślawa, chuda, z małym wymieniem, ledwo

łażąca, strasznie brudna — toż to przecie znana nam indywidualistka! Chłopskie konięta,

„chetki", u nas w Kieleckiem mają wygląd zniszczonych źrebiąt. Właściciel-hodowca

zaprzęga źrebię do pługa i do wozu w drugim roku. Gdyby tak, wskutek jakiegokolwiek

kataklizmu, dwory przestały dostarczać nabiału do Warszawy, ładnie by na produkcji

Page 345: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

345

chłopskiej wyglądały miasta! Kiedy u nas, w ogóle w Polsce, krowa daje rocznie 650 litrów,

krowa rasy fryzyjskiej, wyhodowana w wielkiej oborze pod kierunkiem zootechnika,

dostarcza 4100 litrów. A pomyślmyż, ilu to ludzi, ilu kmiotów pracowitych, ile dziewuch,

dzieci, bab obsługuje u nas to bydełko koślawe! W wielkich fermach amerykańskich jeden

robotnik może obsłużyć 200 wołów. Pomyślmy, ile sił idzie na marne, ile pracy tonie w

gnojówce wiejskiej!

Co zaś do hodowli zbóż — toć i mówić nie warto! Racjonalne gospodarstwo na działku

chłopskim!... Pan to przecież wie i wszyscy to wiedzą, ale nie chcą uznać. Któż u nas zadaje

sobie trud stworzenia planu żywota ludu na przyszłe czasy, kto go chce hodować? Zawsze

chodzi o dziś. Załatwić (przepyszne, czysto polskie słowo!) kwestię rolną, zwalić ją z

ramion... oto wszystko.

Był tu w naszej okolicy ziemianin pewien, właściciel znacznego folwarku, agronom, rolnik

doskonały. Zajął się szczególniej podniesieniem jakości ziarna. Jego olbrzymi owies sławny

był na całą prowincję, a folwark zastępował jakieś amerykańskie Bureau of Plant Industry.

Ziemianin ów miał chwalebny zwyczaj: przy każdym zetknięciu z pracowitymi kmiotami

dawał ćwierć czy półćwiartek swego wielkiego owsa, a brał dla fornalek tyleż kmiecego

pośladu zwanego owsem. Miał nadzieję, że tym sposobem przyczyni się do podniesienia

kultury rolnej.

Zdarzyło się, że w ten sposób pomieniał się z pewnym chłopem z Poszłomia, niejakim

Kląskwą. Po roku, czy więcej, spotyka się mój ziemianin na jarmarku z Kląskwą i

przypomniawszy sobie zamianę pyta: — A cóż, Kląskwą, jakże się też udał mój owies?

Wyrósł też godnie? — Chłopowina począł się tęgo orać pazurami po głowie, aż ci rzecze: —

Proszę łaski pana dziedzica, a to powiem prawdę — bieda się stała z ónym owsem. — No,

jakaż? — A taka bieda się stała, że jakem tamten owies przywiózł we worku do chałupy,

jakem pokazał, to naprzód nie chciały wierzyć, że to owies, a potem jak ta już uwierzyły, to

moja zmełła ón owies w żarnach, narobiła krupek i zjedliśmy z mlekiem. A godne były

krupki, panie dziedzicu. — Oto jest los idejów rolnych na chłopskiej działce.

— A jednak v naszej okolicy już się trafiają żniwiarki na chłopskich polach. I, nota bene,

żniwiarki kupione za wspólne pieniądze przez kilku sąsiadów we wsi.

— A tak. Za sto lat kupią sobie nawet lokomobilę, o ile na to pozwoli wzrastająca

proletaryzacja. Gdzie praca ręczna jest tak tania (poczciwy, staropolski dwuzłotek), gdzie

można nająć człowieka do całodziennej pracy za kilkadziesiąt, a nawet kilkanaście kopiejek,

gdzie istnieje taki ogrom siły roboczej, po cóż ma się wytwarzać postęp rolniczy, jakim

sposobem ma powstać? Można jeszcze orać byle czym, a żąć za psie pieniądze ludzkimi

rękoma. Więc cóż tu ma robić droga, skomplikowana maszyna? Dopiero podniesienie płac

zarobnych robotników rolnych do jakiegoś ludzkiego poziomu, choćby do poziomu płac na

Żmudzi, może spowodować ten skutek, że opłaciłoby się stosowanie maszyny.

To podniesienie płac może się dokonać wskutek odciągnięcia pewnej części proletariatu

bezrolnego i małorolnego do osiedleń się na gruntach wielkofolwarcznych. Dlatego to (na

złość braci szlachcie!) przedsięwziąłem na własną rękę dokonanie reformy. (Mówią już o

Page 346: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

346

mnie, że mam manię niepopularności). Idąc w podstawie czynu za przykładem Staszica,

osiedliłem ludzi bezrolnych z mojej okolicy i ludzi, którzy z dala przychodzili tutaj jako

bandosy, na ziemiach objętych prawem dziedzictwa...

— Jakże się dokonało to osiedlenie?

— Dokonało się szybko i prosto. Bandosy i parobcy, którzy pracowali w folwarkach pod

kierunkiem rządców i ekonomów — zostali w tychże folwarkach nie tylko na czas letni, lecz i

na zimę, a potem na zawsze. Jak pracowali dawniej, tak pracują teraz. Podział ich zajęć został

udoskonalony, a gospodarstwo silnie wzmożone. Gospodarstwo zostaje pod kierunkiem

agronomów, techników i specjalistów, kształconych w Europie na uniwersytetach. W

folwarkach nic się nie zmieniło ze starej, pradziadowskiej kultury. Został wielki pałac w

Głowni, zbudowany w siedemnastym wieku przez Hieronima Bodzantę, opoja sławnego na

całą Polskę, zostały parki, ogrody, drogi, mosty, aleje, altany, kaplice. Istnienie tych dzieł

postępu i kultury zostało zawarowane, włożone na barki naszego Towarzystwa Rolniczego.

— Czy to już jest rejentalnie spisana ustawa?

— Jeszcze nie. Dotąd jest to jeszcze umowa prywatna. Badamy jeszcze wszystko,

doskonalimy, urabiamy. Ale przyjdzie chwila aktu!... Przybyły dotąd tylko domy mieszkalne,

budowane nie w ów straszliwy bezsens, materiał dla pożarów i umyślne siedlisko szkarlatyn,

czyli w wieś polską, lecz rozrzucone w pobliżu drogi bitej. „Każdej rodzinie rola domowa

pod opieką gminy". Różnica między tym, co było, a tym, co jest, nie da się prawie spostrzec.

Wszystko polega na tym, że zboże wyprodukowane przez pracowników nie należy do mnie,

który do niego nie miałem minimalnego prawa (z chrześcijańskiego punktu widzenia), lecz

należy do tych, którzy je wytworzyli. Ziemie wszystkich folwarków, wraz ze wszystkim", co

na nich było, oddane zostały w wieczystą dzierżawę osiadłym na niej pracownikom. Czyste

zyski idą na utrzymanie instytucji majdańskich, szkół, szpitali, ochron, stanowiąc część

dochodów tych instytucji.

— Więc te falanstery już sześć lat istnieją, czy tak?

— Nie wiem, czy to są falanstery. Sądzę, że są to instytucje wynikłe z wielkich cierpień

polskiego ducha, przypiekanego przez tyle lat głowniami wyrwanymi z dymu pożarów,

wyrosłe z samotnych łez wielkich poetów polskości, wydeptane przez bose nogi wygnańców

na grudach i kamieniach długiej drogi sybirskiej i po twardych gościńcach obczyzny.

— Pięknie to powiedziane, w istocie. A nie obawia się szanowny pan, że kiedyś z powodu

tychże instytucji rozlać się mogą znowu kałuże krwi, gdy przyjdzie doba zatargu o podział

zysków i gdy przyjdzie chwila, ważna chwila dziedziczenia? Ja uważam, że wszelkie gminne

Władanie ziemią ma w następstwie zależność, ucisk osoby, zdławienie energii, zabicie

inicjatywy.

— Łaskawy panie! Przestańmy udawać, że wierzymy w jakowyś inny ideał, podczas gdy

my pragniemy zniweczyć ideał.

Czy widzi pan zdławienie energii robotników i inżynierów w kopalniach i fabrykach albo

zabicie inicjatywy? Zależność jest wszędzie na ziemi, lecz jeśli gdzie, to u nas, niweczy ją

Page 347: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

347

solidarność. Ucisk osoby jest to frazes rozciągliwy. Człowiek posiadający działkę ziemi

poddany jest miliardowi ucisków osoby, a przecie o tamtych uciskach wcale się nie mówi."

Kto jest zwolennikiem działek parcelacyjnych w przeciwieństwie do produkcji

wielkofolwarcznej, zrzeszonej, kooperacyjnej, przypomina mi zwolennika rzemios ł w

przeciwieństwie do przemysłu wielkofabrycznego. Rzemiosło daje z pewnością pewną

swobodę indywidualną, niezależność osoby, możność wyładowania energii i stosowania

inicjatywy,ale czyż przemysł wielkofabryczny te przymioty zabija, a czy je rzemiosło

specjalnie rozwija?

Wielu ja się rzeczy obawiam. Ale co do walki o podział zysków — to liczę na pewne

wskazania. Wszak historia nie wspomina w Polsce o walkach z racji podziału zysków między

chłopami i dziedzicami, i to na przestrzeni trzystu lat czarnej nocy pańszczyźnianej. Czemuż

teraz miałbym się trwożyć, gdy idę niosąc w obydwu rękach prawdę podziału. Cały lud polski

w ciągu kilkuset lat w taki właśnie sposób, to jest kolektywnie, pracował „na pańskim". Tak

samo pracują dziś na dworskich obszarach parobcy i bandosy.

Pomiędzy pańszczyźnianym porządkiem rzeczy a tym porządkiem, który nadciąga,

zachodzi tylko różnica w pobieraniu zysków. Ale podział zysków jest właściwie sprawą

drugorzędną. Sprawą główną i zasadniczą jest organizacja pracy i zaspokojenie potrzeb. Jeżeli

praca będzie zorganizowana na wzór dostojny i godny plemienia ludzkiego, to podział

zysków i ich zużytkowanie jest sprawą pochodną, drugorzędną. Nawet dziś, czy parobcy

pańscy zabijają — aczkolwiek pan na każdym z nich zarabia dziennie jednego rubla (a w

niektórych, pszennych okolicach rubla i 25 kopiejek)? Podział zysków dokonywuje się w

oczach wszystkich i sprawiedliwie. Nad tym czuwa komisja wewnętrzna, z samych

pracowników złożona, i komisja zewnętrzna, złożona z kilku marzycieli, których kodeksem

są Kursa literatur słowiańskich i artykuły z Trybuny Ludów...

— Jakkolwiek bądź, ja osobiście nie jestem spokojny o życie owych agronomów i

techników gospodarujących na folwarkach...

— Życzę każdemu takiego zdrowia, jakim się cieszą te chłopy! Każdy musi być oczywiście

inżynierem, agronomem nie tylko z patentem, ale i z kwalifikacjami, a im czerwieńszy

ideowiec, tym lepiej, bo to gwarancja, że się sprawa nie dostała do rąk naszej szanownej

filisterii. A czy nie lepiej by było dla naszej zrujnowanej szlachty uczyć synów na takich oto

instruktorów ludu, którzy by weszli w lud, stali się nim, przekazali mu kulturę polską, zanim

on sam nową jej formę wynajdzie i rozwinie? Czy nie lepiej zostać na wsi jako. rolnik, niż

rzucić lud na pastwę ciemnoty, a samemu zmykać między miejskie filistry i tam posłować,

urzędować, wysługiwać się potencjom, zawsze w imieniu ludu, a na jego karku?

— A cóż pałac? Jakże pałac wśród takiej idylli?

— Pałac jest to dom ojczysty, miejsce główne, muzeum społeczne, sala odczytowa,

muzyczna, biblioteczna. Przed wiekami został zbudowany przez ojców, po wiekach go

odziedziczyli synowie.

Page 348: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

348

— Te formułki są bardzo ładnie brzmiące, miłe dla ucha i serca, ale mnie cała sprawa nie

porywa. To nie jest trwała forma życia. Jakże będzie z dziedzictwem?

— Widzi pan, i ja nad formą dziedziczenia łamałem sobie po nocach głowę. Przyszedłem

do przeświadczenia, że ta forma dziedziczenia osiedleńców wytworzy się sama w miarę

rozwoju sprawy.

— To nie jest prawne rozwiązanie.

— A czy pan rozwiązał prawnie formę dziedziczenia bezrolnych bandosów, którzy się po

kraju włóczą? Wytężymy wszystkie siły w tym celu, żeby jak najbardziej uprzemysłowić

gospodarstwo, stworzymy przemysły zimowe, jak najwięcej chłopców poświęcimy nauce i —

poczekamy. Jestem przeświadczony, że te ziemie wyżywią trzy pokolenia, i to lekko,

"leciuśko", jak mówią bandosy.

— A no, liczmy na to!

— Ja liczę jeszcze na inne facecje. Liczę na to, że nasi sąsiedzi z owych długich,

„długaśnych" wsi indywidualnych, ujrzawszy nasze gospodarstwo gromadzkie, naszą

doskonałą kooperatywę radną, ujrzawszy ogrom rezultatów zbożowych i kulturalnych,

wreszcie swobodę naszego ustroju, gdzie człowiek żywie póki chce, a odchodzi, kiedy wola,

bo nie jest przykuty do skrawka ziemi — sami przyjdą do przeświadczenia, że gnojówka,

aczkolwiek tak sprzyjająca kultowi osoby, nie zapewnia innych korzyści. Założą tedy przede

wszystkim szopę na ulepszone narzędzia, potem wspólną oborę i zaczną obrządzać bydło

wspólnymi siłami. Później pójdą po rozum do głowy i wytworzą we wsi podział pracy,

zaprowadzą gospodarstwo na wzór folwarcznego, zbudują śpichlerz gromadzki i — słyszy

pan, co za horrenda! — skasują granice działków. Wzrost w kraju postępu, to znaczy

procederów i przedsiębiorstw rolnych, centralizacja takich objawów jak mleczarstwo, a nade

wszystko racjonalna uprawa zbóż oraz racjonalny handel wytworzą bardzo szybko

zaniechanie wegetacji indywidualnej i przejście do gospodarstwa racjonalnego, to znaczy do

wspólnoty, współdziałania, podziału pracy i zysków.

— Niech żyje szanowna utopia!

— Mniejsza o nazwę i nawet o ironię. Zawsze postęp w Polszcze nazywał się i nazywa

utopią. Spędziłem znaczny przeciąg czasu w Ameryce. Widziałem tamtejszy postęp

techniczny w rolnictwie. Działalność takiego W. Lathropa, Hansena, E. A. Besseya — tych

prawdziwie rycerskich Agricultural explorers — kto by to pojął? Wielkie badania Ameryki i

gleby świata, ażeby wynaleźć syntezę rośliny, ziarna — przenosiny ziarna, nieraz z

narażeniem życia, krzyżowanie rosyjskiej i japońskiej pszenicy, osiedliny w Ameryce

chmielu, ryżu kiushu, jabłek antonówek, wina z Korsyki...

Zaręczam panu, że sam opis tego postępu nasunąłby każdemu z naszych ziemian tę właśnie

nazwę — utopia! Wiem, że nie można tamtejszych form gospodarowania" transportować na

nasze, że częstokroć tamtejsze gospodarstwo jest wprost rabunkowe, ale co by powiedział taki

Carleton, który zasiał Dakotę i Nebraskę pszenicą arnautką, gdyby mu kazano trzymać się

utartych wzorów, cyfr i Wskazań, a nade wszystko tego pewnika, „że tego nigdzie nie było",

Page 349: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

349

że przecie „w Danii i w Południowych Niemczech..." Szybkość ludzkiego postępu jest

nieobliczalna. Możemy stworzyć cuda, wydobyć z tej ziemi utopię, która olśni oczy

mieszkańców ziemi, możemy ścigać się z Lathropem w pomysłach uszczęśliwienia ojczyzny.

W naszych to jest ręku.

— Ja sam należę do grona gospodarzy postępowych, walczę z moją okolicą. Założyłem

spółkę włościańską, towarzystwo pożyczkowo-oszczędnościowe, tworzę mleczarnię

udziałową, chmielarnię, plantacje drzew owocowych i dzikich. Ale wyznaję, że pragnę

chodzić i chodzę po ziemi. Pracuję dla zysku i jeżeli kogo zachęcam do pracy ze mną, to

dlatego, żeby miał zysk i schował go do kieszeni. Nie daruję nikomu swego majątku, to już

darmo.

— Nikogo nie namawiam do darowania. To rzecz osobista. Spełniłem, com uważał za

godziwe. Czyn— jest to nauczyciel najwymowniejszy. Założyłem w Głowni szkołę

gospodarstwa polskiego. Jeżeli mówisz, rodaku, że kochasz tę ojczyznę, kochajże ją w duchu

i w prawdzie. Ojczyzna to nie tylko ziemia, ustrój jej przyszły, nie tylko groby a ludzie, ale

także cnota i prawo. Tak pojmowali starzy.

Ty nie jesteś mi już krajem,

Miejscem, domem, obyczajem,

Państwa zgonem albo zjawem,

Ale cnotą, ale prawem.

Jakże zaśta cnota i prawo ma się pogodzić z naszą szlacheckością, z bosymi nogami

najmitów, z nędzą proletariacką, z martwicą dusz chłopskich?

ROZDZIAŁ 23 Zaraz po obiedzie wyruszono na zwiedzanie folwarków. Ponieważ Ewa nie widziała ich

jeszcze, zaproszono i ją do uczestnictwa w wycieczce. Ta sama para młodych koni, która Ewę

z Kielc przywiozła, szła teraz zaprzężona do breku. Zjechano szybko z podgórskiego

płaskowzgórza, na którym wznosi się Majdan, przebyto znowu most. Konie przebiegły ulicę

wiejską, nad którą szumiały stare drzewa sadów, i wyniosły brek w płaskie pola pokryte już

ścierniami. Stały jeszcze owsy, tatarka i kartofle. Wnet ukazała się szeroka droga, gościniec,

prowadzący ku ogromnym alejom idącym w różne strony świata, z jednego ośrodka, pełnego

drzew.

Z prawej i lewej strony tej drogi, w dość znacznej odległości jeden od drugiego, widać było

tam i sam zbudowane domy z gankami, przeważnie drewniane, choć trafiały się wśród nich i

budynki z cegły. Wszystkie miały duże okna, wysokie ściany, podmurówki, wysokie płoty.

Dokoła każdego z nich zataczał się nowy sad. Wszystko to było jeszcze nowe, świeżo

zbudowane i zasadzone. Nowa droga szosowa, świeżo bita z twardego kamienia, prowadziła

Page 350: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

350

do jednej z topolowych alei. W polach, daleko, widać było sterty, dym lokomobili, strzelającą

kłębki pary i tłum pracujący.

— Widzi pan, jakie to proste i nieefektowne. Nic nie zdradza obecności utopii... — mówił

Bodzanta.

— No, w Głowni będziemy mieli nieco sensacji... — wtrąciła Marta, poprawiając się na

swoim miejscu.

Wkrótce przebyto długą, starą aleją i pojazd wtoczył się na dziedziniec dawnego

dominium. Dziedziniec był z dawien dawna brukowany. Zabudowania murowane otaczały go

ze wszech stron. W głębi na wzniesieniu stał pałac.

Towarzystwo wysiadło. Zwiedzano obory urządzone w sposób nowożytny, ze żłobami

doskonałej czystości, z wodociągiem dostarczającym napoju i zmywającym nawóz. Oglądano

starożytny, piętrowy śpichlerz, przekształcony na nowożytną modłę i zaopatrzony w

elewatory. Następnie wizytowano stajnie, szopę maszyn, maślarnię, stodoły itd.

W trakcie pobytu na folwarku gości przyjechał zawiadomiony kierownik, agronom

Łumski. Był to jegomość wysoki, ogorzały, z zawiesistym wąsem i w tak notorycznie

obcisłych ineksprymablach, że najbaczniejsze oko endeckie nie wytropiłoby w nim

przewrotnej duszy. A jednak te tak sympatyczne pozory najfatalniej myliły. Łumski z

dystynkcją, która widać wzięła górę nad „doktryną", oprowadzał gości po reszcie zabudowań.

Mieszkania parobków nieżonatych znajdowały się w dolnych izbach pałacu (sic!), w

amfiladzie dawnych pokojów gościnnych. Każdy z parobków zajmował jeden z pokoików,

najrozmaiciej tapetowanych [sic!) i trzymanych w najrozmaitszych barwach (sic!). Na piętrze,

dokąd wchodziło się głównymi, wielkimi schodami, mieściły się sale szkolne.

Oczywiście zastawienie największej i najładniejszej z tych sal (gotyckiej) prostymi

ławkami, aczkolwiek były wykonane według najlepszego wzoru Korniłowicza, szkodziło

nieco całokształtowi widoku. Ale za to, gdy młodzież ze wszystkich trzech oddziałów szkoły,

ze stolarni, z koszykami, oraz inni obecni na popołudniowej lekcji rysunków (widocznie na

cześć Bodzanty) zaśpiewali nieoczekiwanie przepysznym młodym chórem, chwytającym

ducha i zapierającym oddech:

Polały się łzy moje czyste, rzęsiste, Na moje dzieciństwo sielskie-anielskie, Na moją

młodość górną i chmurną, Na mój wiek męski, wiek klęski... wrażenie ławek zatarło się. I

owszem, niewysłowione uczucie wzniosłości ogarnęło obecnych.

W jednej z sal sąsiednich, barokowej, jakby wyjętej z Wersalu i przeniesionej do Głowni,

mieściła się biblioteka i dawna galeria obrazów. Usunięto z niej niektóre malowidła, bo

zostały puste miejsca na ścianach. Były tu reprodukcje Michała Anioła i Andrzeja del Sarto w

doskonałych kopiach, „Wieczerza" Leonarda, „Zdjęcie z krzyża" Ribery, „Święta Rodzina"

Boticellego i wiele innych.

Page 351: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

351

Pan Malinowski stojąc w tej sali zamyślił się głęboko, a potem grzecznie i na pół smutnie

zapytał:

— Czy nie ma obawy, żeby tak piękne obrazy uległy zniszczeniu przez nieświadomą

młodzież -z folwarku?

— Dzieła sztuki podlegają zniszczeniu... — odrzekł Bodzanta. — Jeden z tych obrazów,

kopię mej umiłowanej, prześlicznej „Magdaleny" (z willi Borghese) Andrzeja del Sarto

znalazłem u jednego z kuzynów na strychu. Zatykano nią dymnik. Co do nas, kładziemy w to

wszystko usilność, żeby wytłumaczyć wartość istotną —artystyczną i względną — materialną

każdego z tych obrazów. Są po temu specjalne lekcje i pokazy. Wozimy nasze obrazy po

jarmarkach i pokazujemy w płóciennej budzie. Nie ma, zdaje się, obawy, żeby te obrazy

miały być zniszczone.

Nikt nie jest wdzięczny jak lud, jeśli jest bezinteresownie kształcony. Ten tylko obawia się

ciemnoty ludu, kto widzi możliwość, że lud może być podszczuty przez inną ciemnotę. Kto

jednak, jak my, szedł do ludu z bezinteresowną oświatą, ten musi nabrać przekonania, że nikt

nie jest bardziej uprawomocniony, nikt bardziej godny otrzymania dzieł sztuki, brązów,

marmurów i stali przeszłości. Któż ma odziedziczyć mękę i wzruszenia artyzmu? Kto jeszcze

wierzy w apostołów Andrzeja del Sarto z kościoła w Pizie, tak jak on wierzył? Czyż nie lud

tylko? Kto się wzruszy na świecie tragedią wieczernika Leonarda? Wszak tylko on. Któż tedy

mą. prawo do odziedziczenia sztuki przeszłości? Czy mieszczuch zbogacony trudem ludu,

plemię fabrykanckie, plemię giełdziarzy, dorobkiewiczów, przebiegłych wałkoniów,

znieprawione w szwindlach, czy plemię ich fagasów dziennikarskich?

Dzieła sztuki —całą przeszłość artyzmu, owoc śmiertelnych zapasów artystów z naturą i

duchem tajemnicy — tę najwyższą, najstraszniejszą, najcenniejszą, najczcigodniejszą z prac

ludzkości, odziedziczy praca fizyczna i nakarmi nią głód swego ducha. Obraz artysty nie

może się znajdować ani w prywatnym posiadaniu, ani w muzeum, galerii. Obraz musi

wędrować w poprzek świata, musi przemawiać, wołać, wzywać na rynku, bo po to został

stworzony. Biada mu, jeśli się staje łupem bogacza! Źle mu, gdy leży na składzie w galerii,

dostępnej dla niewielu. Obraz — to duch artysty, to płomień pochodni, który wicher

wędrówki wiecznie powinien rozdymać...

Pan Malinowski uśmiechnął się niewesoło i oglądał fortepian ustawiony w tej izbie,

instrumenty muzyczne złożone na małym podwyższeniu...

Wkroczono do jednej z największych sal w lewym skrzydle, dawnej jadalni. Pośrodku stał

tam długi, dawny stół, zajęty teraz na główne biuro muzeum społecznego. Dookoła biegł jak

gdyby fryz, ułożony z zasuszonych roślin i kwiatów. Był to zielnik z dawna zebrany prze z

jednego ze zmarłych okolicznych lekarzy. Obecnie oprawiono ów zielnik za szkło w taki

sposób, że stanowił naoczny wykład flory miejscowej. U dołu każdego okazu mieścił się

czytelny napis objaśniający. W szafach i gablotach oszklonych ułożono okazy geologiczne i

okazy miejscowej fauny. Na ścianach wisiały doskonałe mapy powiatu, okolicy, gminy,

wreszcie osiedla gromadzkiego „Towarzystwa". Osobną ścianę zajmowały wykopaliska,

urny, dawne zbroje, ofiarowane temu muzeum przez Bodzantę, kopie, koncerze, buławy,

Page 352: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

352

czekany, siodła, czapraki, chorągwie i chorągiewki. Na głównym stole leżały stosy broszur,

wyjaśniających w zwięzłych formułach i w obszerniejszych wykładach zasady spółek

kooperacyjnych najrozmaitszego typu. Były tu całe pokłady formularzów, ustaw, wzorów,

wreszcie gotowych blankietów i ksiąg służących do prowadzenia rachunkowości i

korespondencji w kooperatywach.

Przy stole, wpośród papierów, siedział pewien pan z mglistoniebieskimi oczami, z mocno

przerzedzoną czuprynką i ryżawą bródką. Po przedstawieniu okazało się, że jest to właśnie

urzędnik od kooperatyw spożywczych i wytwórczych, mistyk społeczny i marzyciel, który

swą mglistą i zająkliwą wymową przyczynił się głównie do tego, że z jednej strony Bodzanta

przestał oddychać powietrzem szlacheckim, a z drugiej zaludnienie okolicy poczęło z ukosa

spoglądać na dotychczasowe dobrodziejstwa indywidualizmu i skłaniać się do mglistych idei

spółkowych, czyli „mrzonek". Rudawy pan siedział już od lat przy tym stole i zapuszczał swe

kooperacyjne macki coraz dalej w okolicę, coraz głębiej w sioła, przysiółki, mieściny i dwory

szlacheckie.

Urzędnik kooperacyjny udzielił objaśnień, dość zresztą wyniośle i opryskliwie,

demonstrował górę listów pisanych do muzeum w sprawie nowych sklepów opartych na

zasadzie współdzielczej, w sprawie piekarni kooperacyjnych, spółek stolarskich, mularskich,

młynarskich, w sprawie związków rzemieślniczo-rolnych, w sprawie rzemieślniczych giełd

pracy, taryf zarobnych, klubów małomiejskich, czytelni, sal teatralnych, w sprawie szkół,

ochron, szpitalików; domów ludowych itd. Niektóre z tych listów malowały istnienie

samorzutnych organizacji, pomysły niejasne związków, jak np. pewien plan urządzenia

stolarni wspólnej przez grono zwalczających się dotąd stolarzy miasteczka, inne były

obrazem sporów, zatargów pracy z kapitałem...

Pożegnano praktycznego marzyciela i zwiedzono jeszcze szkołę freblowską, mieszczącą

się na parterze w sali od ogrodu z południa, ze wspaniałą werandą; Ewa ujrzała tam Martę jak

gdyby po raz pierwszy. Marta stała wśród tłumu dzieci, ubranych w szare szlafroki z

żaglowego płótna. Sformowało się ogromne koło i jednozgodnie zanuciło:

Przyszła żabka tuż nad wodę, Gdzie kaczuszki siedzą młode, I przysiadła na dwie łapki, Jak

to zawsze czynią żabki.

Chór dziecięcy zaniósł się od radości, od śmiechu duszy. Płowe włosy Marty zalśniły na

słońcu, jej bławe oczy i rozchylone usta stały się dziecięce, naiwne i cudne, jak u

sześcioletnich bywalców ochrony. Zaniosła się od radości i śpiewała jak dziecko:

A kaczuszki przypływają,

Z niepokojem się pytają:

„Gdzie jest mama? Chcemy mamy,

Ciebie wcale nie wołamy..."

Page 353: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

353

Rzucono jeszcze okiem na szereg izb starców i kalek, którzy się mieścili już to w

oddzielnych izdebkach, już po kilku w obszerniejszych pokojach. Po czym wszyscy goście

wyszli do parku.

Starodawny park roztaczał się daleko. Główna aleja posępna i głęboka ciągnęła się nad

stawem, zamkniętym w ramy czarnorudych świerków i wielkich olch. Chmury przeciągały

nad owym stawem i odbijały się w jego oliwkowej toni, w głębinie cichej i ciemnej.

Malinowski zatrzymał się na moście i zwrócił do Bodzanty z zapytaniem: — Nie żal panu

było ofiarować tak cudnego majątku?

— Żal, panie! Ale miałem pociechę w tym, że kto się wyrzeka własności, zdobywa

wszechświat. A ja dążę do tego, żeby posiąść wszechświat.

Malinowski zerknął na mówiącego i przytwierdził:

— Wszechświat... Hm... Szkoda, że za tym przykładem nikt nie pójdzie, kto ma rodzinę,

dzieci...

— A ja, wie pan, przypuszczam, że za tym przykładem pójdą. Za ideami polskimi, które

były najbardziej utopijne, jednostkowe i przegrane od samego początku do samego końca,

szło wielu. Szło wielu wybrańców, A „wybrańcami" i dawna Polska zawżdy stała. Wspomnij

pan jeno „listy przypowiednie" i „wybrańców". Toż to jest nasza historia, którą znać warto.

Kiedy Stanisław Żółkiewski, hetman samotny, na dzikim polu słał listy przypowiednie, był

właśnie tak śmieszny dla szlacheckiego świata jako i ja chudeusz. Ale posyłam we świat

szlachecki mój „przypowiedni list"... Wybrańcy tchną w lud polski ducha. Nie było Polski, bo

nie było ludu. Było „powietrze szlacheckie", o którym mówi Mochnacki. Aleć może

przyjdzie czas, że na kałużach krwi zakwitną kwiaty... Łumski, stojący z boku, uśmiechnął się

ironicznie.

— A czego się pan uśmiecha, można wiedzieć? — spytała Marta.

— A czy nie wolno się uśmiechać?

— Och, wolno, tylko lepiej zarzut wyjawić, niż go zawijać w uśmiech jadowity, jak pieprz

turecki w bibułkę.

— Ja się uśmiecham, gdy słyszę, jak ojciec pani pokłada ufność w naszej szlachcie... W

naszej szlachcie!

— „Ufaj, córko..." — rzekł z uśmiechem Bodzanta. — Ale chodźmy zwiedzić szpital, a

potem folwarki.

— Z ochotą...

— Wszędzie pan zobaczy tę samą utopię... — mówił Łumski, mierząc Malinowskiego

wilczymi oczami. — Musi to jednak być pewna sensacja: widzieć na własne oczy utopię.

Page 354: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

354

— O, tak! Każde dziwowisko jest ciekawe. Gdyby, na przykład, dane było komu widzieć

wieżę Eiffel zbudowaną na podstawie, która na pewno trzaśnie i nie tylko sprowadzi ruinę

wieży, ale może zatłuc wielu nieopatrznych...

— Jeżeli jednak zbyt długo czekać na walenie się wieży, to i ciekawość może się

wyczerpać.

— Daj Boże, żeby trzeba było czekać zbyt długo! Zwrócił się do Bodzanty i rzekł:

— Tak, pozazdrościć szanownemu panu! Takie dobra, takie dobra! Wyznaję, że nigdy bym

się na to nie zdobył! Oddać wszystko ludziom nieznanym, a może właśnie próżniakom, może

na marne? Pracowity ręce sobie pourabia, a próżniak będzie siedział i oszukiwał. Przecie tak

zawsze na świecie było, jest i będzie. A próżniak pierwszy stanie do zysków. Cóż wtedy? Czy

aby panowie nie cofną się wówczas do przymusu?

— Do kańczuga za cholewą? Cóż, kiedy my mamy środek. Zysków u nas nie ma.. Zyski

idą na szkoły i szpitale...

— Ale był przecie ten Wierzba, który powiedział, że nie będzie robił, póki mu nie dadzą

takich butów, jakie mu się spodobały... — wtrąciła Marta.

— A był, i nawet jest... — potwierdził Łumski. — Ale mu już te kaprysy wywietrzały z

głowy, gdy mu gmina zaproponowała, żeby szedł, gdzie go buty poniosą...

— Więc pan wszystko oddał, cały majątek? — spytał nagle Malinowski. — To ciekawe!

— Niestety — odrzekł Bodzanta powoli, ze spuszczonymi oczami — niestety, nie cały

majątek oddałem...

— A — więc są jeszcze węzły... które pana łączą z „burżuazją i wyzyskiwaczami".

— Tak, są jeszcze takie węzły... — rzekł Bodzanta. — Zostawiłem dwadzieścia kilka

tysięcy rubli, które są zapisane jako własność prywatna mojej córki. Pobieram od nich

procent.

— Procent... Więc „wejście w lud" i tak dalej?...

— Tak, tak. Postąpiłem jak gracz, który ciska pieniądze w Monte-Carlo, albo jak człowiek,

który się wdał w amerykański pojedynek. Wszakże są ludzie, którzy przegrywają całe

majątki. Są ludzie, którzy majątki tracą w taki lub inny sposób. Otóż ja powinienem być

poczytywany i sam się uważam za bankruta czy za złego gracza. Przegrałem mój ojcowski

majątek. Oto wszystko. Ale mam córkę...

Marta siedziała na poręczy mostu, spalona od wstydu, w pąsach, nieszczęśliwa, gryząca

wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem. Łumski poświstywał od niechcenia.

— Vulgus est caecum... — mówił Bodzanta sekretnie do Malinowskiego, pokornie, jakoś

zarazem chytrze i tajemniczo. — Gdybym z nagła umarł i wśród otaczającego świata ta cała

impreza nie znalazła uznania, gdyby cały lud jakoś zbuntowano fałszywymi wieściami, które

Page 355: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

355

w Polsce tak łatwo siać — a siewców dużo! — gdyby ją... — wycedził przez zęby —

wygnano z tej dziedziny, a do innej nie chciano przyjąć, gdyby względem niej zastosowano

tak ulubioną ścierwa polskiego broń — bojkot — bojkot pracy, bojkot ciała, bojkot znużonej

głowy i znużonej duszy... Już ja w Polsce widziałem bojkoty i wiem, co mogą uczynić z

człowiekiem poczciwe nasze szuje...

Gdyby musiała umierać z głodu a w rozpaczy pod cudzym płotem... Widzi pan... bałem

się...

— Więc pan przypuszcza... — mówił Łumski ze swym nieodzownym uśmiechem — że

lud, który pan osadził na rolach, mógłby wygnać pannę Martę?...

— Wszystko należy na świecie przypuszczać... — odrzekł Bodzanta, zbliżając swoją twarz

do jego twarzy i patrząc mu w oczy. — Widziałem już takie w Polsce zjawiska, jakich

istnienia pan nawet w wyobraźni nie przypuszczasz, od których wspomnienia włosy bieleją.

Vulgus est caecum. To jest słowo nadzwyczajnie mądre. Wytrzymało próbę czasów.

— Toż mówiłem... — wtrącił wesoło Malinowski.

— Nie, pan nie to mówił. Wytężajmy siły, żeby przekonać lud, zniszczyć jego ciemnotę,

ale szarpajmy na sztuki nikczemność renciarzy! Co do mnie, wszystko co robię, robię ze

świadomej obawy. Staram się zabiec losowi drogę, jeżeli można tak powiedzieć, przebłagać

łudzi, żeby mojemu dziecku nie wyrządzili krzywdy. Może, gdy odejdę, wspomną... Ozwie

się w nich to martwe wieko dobra. Utworzyłem, wie pan, ogrody... Pojmuje pan... rodzaj

domu ucieczki dla tych dziewcząt. Chcę moją córkę zbliżyć twarzą w twarz z tym, co bywa z

kobietą. Chcę tym widokiem jej serce zastalić, oderwać ode złego, porwać ku dobru. Bo

niewiadomość... Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce

świadomie wykonało. Czy to dobrze, panie, czy to dobrze? Bo samo dobro człowiekowi nie

starczy. Częstokroć złe prowadzi do dobra. Skoro się wie, to się może, a skoro się miłuje, to

się stwarza. Czy nie tak? Patrz pan... Świat cały naginam do tego, żeby moje dziecko uchronić

ode złego... cha-cha! A ludzie mówią i piszą, że ja to z nadmiaru miłości bliźniego... cha-

cha!... Tak wielkie jest w nas oszustwo, kłamstwo przyschnięte jak spalona skóra... I sam nie

mam odwagi powiedzieć, wyznać... Łżę, przybieram pozy, mówię jak kaznodzieja. Wiedział

to stary Pascal... „Nous travaillons incessamment ? embellir et ? conserver cet ?tre imaginaire

et nous négligeons le véritabh",

ROZDZIAŁ 24 Ewa wróciła do swego pierwotnego fachu: została buchalterką zakładów na Majdanie.

Miała w budynku administracyjnym oddzielny pokoik z oknem wychodzącym na ogrody,

miała biurko, nad nim telefon, który jej nieustannie sygnalizował najrozmaitsze do

zaciągnięcia pozycje. Wciąż rozlegał się dzwonek z zawiadomieniem, ile wydojono mleka, ile

się blach wydaje do szpitalów i kuchni, ile odchodzi do Kielc, ile na centryfugach wyrobiono

cegieł masła, ile i jakich jarzyn odchodzi do sklepów itd. W tej izbie zbiegały się niejako

nerwy pracującej góry.

Page 356: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

356

Ewa była szczęśliwa. Prowadziła księgi z pietyzmem i taką starannością, że aż usiłowania

jej sięgały granic przesady. Niektóre księgi wykombinowała sama i poczęła prowadzić na

własne ryzyko. Udoskonalała rachunki i postawiła je tak znakomicie, że zyskała pochwałę

surowego zarządu i oklaski walnego zgromadzenia. Ale największą satysfakcją była dla niej

rozkosz wewnętrzna.

Ta praca nowa w przedziwny sposób złączyła się z dawną pracą w biurze kolei. Jak dwie

siostry miłujące, te dwie prace stanęły obok niej z prawej i z lewej strony. Położyły na głowie

jej ręce ukojenia. Przyszło ciche zapomnienie. Lekka mgła kryła minione rzeczy i straszny

sen, ukryty w ich zgiełku. Już ukazała się możliwość, że góra żywota, skała Tarpejska między

jedną a drugą pracą spłaszczy się i zginie. Nadejdzie zapomnienie tak głębokie jak noc

głuchosenna. Z tamtego świata nie będzie można nic sobie przypomnieć — ani twarzy, ani

imion, ani miejsc, ani zdarzeń, ani żadnej rzeczy, które były, ani żadnego dnia z tamtych dni.

Nikogo i nic! Praca tarciem nieustającym wyszoruje do cna zgrubienia i rysy pamięci.

Napełni się dusza, jak czara z onyksu, dostojnym winem, godnością proletariacką. Pokryją się

rany zniewag i strupy hańby — szatą białą. Wtedy wybiegnie na usta modlitwa, jakoby słowy

Jaśniacha mówiona:

„O święty proletariuszu! Będę twą siostrą pracującą. Pociągnę już na zawsze jarzmo z tobą.

Dwakroć, trzykroć więcej pociągnę! Zegnę się w pałąk, podła, nachylę się aż do ziemi jako

hak, nikczemna, com twój chleb jadła, wśród potu i łez w żarnach mielony. Ale mnie już nie

zepchnij w dół odtrącenia spojrzeniem pogardliwym, o święty proletariuszu!"

Niejasną marą, cichym snem w całej przeszłości rysowało się jedno jedyne miłe

wspomnienie: Łukaszowa żona, Róża Niepołomska. Tylko ją jedną Ewa pragnęła jeszcze

ujrzeć z tamtego świata. Nie ojca i nie matkę pragnęła ujrzeć, lecz ją. Na wspomnienie ojca

drżały jej nogi i lodowaty strach ducha, bołeść-odraza spadały na serce. Do Róży wzdychała

całą duszą.

Śniło się, że ją spotka na jakichś skałach, na zachodnim brzegu Korsyki. Strome tam będą

w błękitnym morzu leżały zręby. Od strony wiatru będzie fala, a w zaciszach skalnej ostoi

woda nieruchoma, ciemnozielona jak rozlana oliwa. Daleko będą mewy kraczące, a dookoła

w szczelinach spalonych potworny kaktus, mlecz dziki wyrosły w krzew, mirt wysoki. Gorzki

ich zapach otoczy skronie. Na ścieżce kamienistej, która się wije chyłkiem, niewidzialna,

biegnie, leci w pętlicowe zakosy i spada do dołu jak lot mewy — spotka Różę. Usiądą na

kamieniu, który się sypie w dół. Będą patrzyły w morze dalekie, w morze zachodnie, na

gwiazdy, którymi słońce zasypało morską drogę. Będą patrzyły na zaloty pian do spieczonych

skalnych ust, na. ich ognisty zalew, odpływ i szum. Będą patrzyły, jak drzewo oliwne pnie się

w górę, jak samotny osioł szczypie suchą trawę, a pracowite muchy unoszą skarby z traw...

Bo jeśli. Róża mogła z nienawiści utworzyć przebaczenie, z radości cichy smutek, z zemsty

miłość pokorną, to może i w niej wszystko stare wygaśnie, a spalenisko, gdzie się przewalał

ogień zbrodni, pokryje młoda trawa odpuszczenia.

Mijały tygodnie zaciekłej pracy, kiedy nie pozwalała sobie na chwilą wytchnienia, na

najlżejszy cień rozrywki. Wówczas także odmawiała sobie marzeń o Róży i odsuwała je na

godziny wieczorne. Dopiero późnym wieczorem, gdy wracała do swej izdebki, otwierały jej

Page 357: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

357

myśli niejako flakon pachnący i serce oblewało się zapachem. Nosiła w sobie pragnienie,

żeby napisać... Pamiętała jeszcze dawny adres, ale czy ona tam mieszka? A po drugie: czy

żyje? Nieraz, ocknąwszy się w nocy, wymawiała wprost ze snu ów list (drugi). W pierwszym

miało być tylko zapytanie — czy nie chciałaby Róża jej odpisać. A gdy się zgodzi, wówczas

ów drugi list. O Łukaszu, że go zapomniała... Sprawić Róży radość, podać jej kwiat

korsykańskiej róży, zerwany na skale stromej! Podać go nad dalekim zapomnienia morzem.

Wyjąć go z korzeniami z ziemi spalonej... To sprawi naprzód radość. A potem zepchnie duszę

w zadumanie, w przestrach, w wysoką, płomienistą trwogę. Będzie szła po s tromej

korsykańskiej ścieżce. Tam się spotkają ich dusze, jako dwa orły wypuszczone ze wschodu i

zachodu przez boga starożytności, które trafiały do świątyni delfickiej. Róża białymi,

przezroczystymi rękoma zakryje czystą twarz i zechce zakryć rozum, którego symbolem są jej

czyste oczy, i zapłacze, zapłacze nad strasznymi kolejami człowieka. Och, wtedy!...

Upaść na kolana przy jej nogach, objąć rękoma jej kolana, a potem odjąć łagodnie jej białe

ręce, osuszyć oczy. Zatopić radosne oczy w jej oczach, wywołać uśmiech na usta. Wskazać

jej na rozkosz bytującą w morzu, na wielką siłę, która nie daje nam umrzeć która wzywa nas

ku tej wielkiej drodze, jaką już morze przebyło i jaką jeszcze przebędzie.

Jednego jej tylko nie powie — Róży — jednego! O dziecku i o Szczerbicu! Nie! Nie, to z

nią zostanie na zawsze, jak skała ukryta w morzu. Gdyby to wyjawiła Róży, już nic nie

byłoby na ziemi, już nic a nic...

ROZDZIAŁ 25 Za żywopłotem otaczającym -ogromną przestrzeń ogrodów, w których mieściły się

„majdanki", ciągnął się las przeważnie brzozowy, a w nim tu i owdzie połyskiwały białe

domy. Cała ta leśna przestrzeń zwała się „Mazurkowe". Nazwa przylgnęła do miejsca od

nazwiska lekarza, Jana Mazurka, który ten obszar miał w opiece. Były to kolonie choryc h na

gruźlicę.

Dr Jan Mazurek gdzieś na świecie, w Paryżu czy w Londynie, zetknął się z Bodzantą — i

tam go, zdaje się, obrobił, czyli „spropagował". Od chwili tego spotkania szli razem.

Bodzanta nadał doktorowi (aktem zresztą niepisanym) całą przestrzeń leśną „oraz przyległe

parowy" za majdańskimi płotami. Były to wertepy, gdzie od niepamiętnych czasów lisy miały

swe jamy, a z rzadka zachodził nieopatrzny wędrowny zając. Wertepy były urocze, pełne

bajecznych osypisk, osłonionych brzozami i sosną, zwrócone wylotami swymi na południe i

w dół, a od północy zasłonięte łańcuchem gór. Tam to doktór Mazurek rozpostarł swe „lary i

piernaty", rozwinął się wszerz i wzdłuż. Pierwiastkowo, jeszcze z funduszów Bodzanty,

wzniósł był sanatorium dla robotników „dotkniętych" suchotami. Gdy kasa Bodzanty

wyczerpała się, sam sobie radził. W sanatorium leczył . „przypadki" cięższe. Formy lżejsze

kurował w domkach, które wznosił bez przerwy. Skąd brał pieniądze — o tym można by

tomy pisać. W takim domku, który miał zawsze śc iany cudacznie wysokie, okna monstrualne

i inne higieniczności, były od południa werandy dla chorych, a od wschodu odosobnione

pokoje dla rodzin. Rodziny zjeżdżały razem z chorymi. Dzieci szły do szkół różnego rodzaju

Page 358: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

358

(freblowskich, elementarnych i dwu wydziałowych), a żony i dzieci starsze pracowały w

halach. W halach zbudowanych wyżej na jednym ze wzgórków dr Mazurek wespół z

Bodzantą wytworzył najrozmaitsze zajęcia. Rozwinięto tutaj szkołę- fabrykę wyrobów

artystycznych pod kierunkiem pewnego rzeźbiarza. (Dr Mazurek był maniakiem mniemania,

że ludzie chorzy „powinni" zajmować się sprawą sztuki, że chorzy posiadają głębszy świat

odczuwania i szerszy zakres widzenia w świecie ducha, nie znany ludziom zdrowym...)

Niektóre roboty (wytłaczania artystyczne opraw, wypalania na drzewie itd.) wykonywali sami

chorzy, o ile, oczywiście, Mazurek znalazł, że mogą. Nadto rodziny chorych stanowiły płatną

obsługę sanatorium (dozorczynie, praczki, pomywaczki itd.). Instytut na „Mazurkowem" rósł

wciąż i w oczach niemal tworzył cudaczne osiedle, półprzemysłowe, półsanatoryjne. Ludzie

zwaleni z nóg przez chorobę nie byli tam wyrwani ze świata i odrzuceni na półcmentarz, nie

umierali w próżni, lecz żyli jeszcze wśród szczęścia półpracy, w pobliżu rodzin, aż do

ostatnich chwil.

Dr Mazurek był to szczupły, szary człowieczek, z bródką zaciosaną w ostry klinik, ze

śpiczastym nosem i oczami tak ukrytymi w szczelinach powiek, że ich prawie nie było widać.

Dr Jasio był to najzawołańszy „kawalarz", niezrównany facecjonista, zawsze parskający

śmiechem, zabawnym; nienasyconym chichotkiem. Nawet wówczas, gdy padlec lasecznik

tryumfował nad „wiedzą", a figlarna kostusia zdmuchiwała najciekawszy cas i doktór

przychodził wysłuchiwać ostatnich rzężeń, i wówczas jeszcze kładł nieszczęśnikowi do ucha

jakieś wesołe opowiadanie, śmiał się do niego szpareczkami swych oczu... I niejeden,

niejeden odszedł z uśmiechem na wargach, z westchnieniem wesela, nawianym przez paradny

„kawał" doktora Mazurka. W sanatorium wiecznie był na korytarzach, w kuchniach, zawsze

w ferworze, zapale, zawsze spocony i zajęty. Małe jego oczy widziały wszystko, ą szybkie

kroki obiegały codziennie całą tę ziemię płoną. Sam również „wykpiwał się" z dnia na dzień

padlecom lasecznikom, zadawał im bobu, czyli fernepiksu, świeżym powietrzem i

mleczywem, które chłepał w pośpiechu, to tu, to tam, w drodze, „jak notoryczne cielę".

W początkach swego majdańskiego zawodu nie miał nawet felczera, a na głowie z górą stu

chorych. Później „zwalił mu się na łeb" felczer (z oszczędności panny Marty ufundowany),

przywędrowały siostry miłosierdzia i „obłazły go", „czepiał go się jak rzypień psiego ogona"

zawsze jakiś student kończący, jakaś „altruistyczna bryndza", a koniec końców do tego

doszło, że zwlókł się drugi lekarzyna, potężnie już nadgryziony przez gruźlicę, dr Wiński.

Zadeklarował swe usługi w zamian za prawo werandowania przez tyle a tyle godzin, w

zamian za jadło („ryba, dwa mięsa") i pokój od południa. Oczywiście, że go dr Mazurek

„wyzyskał" do ostatniego, jak „najpodlejszy właściciel lombardu na Powiślu", i puścił w ruch.

Zaczęli tedy we dwu pilnować prawidłowego leżenia, słuchać kaszlów i patrzeć w plwociny.

A tymczasem nędza wlokła się na Majdan. Bety, dzieci, baby — i kaszel ojcowski, kaszel bez

końca. Siaki-taki gędziolił:

— Wszystko już, proszę pana doktora, lepiej, jakby człowiek był całkiem zdrów, sił

okropnie przybyło, tylko jeszcze ten kaszel tak jakby troszeczkę...

— E no, kaszel troszeczkę... bo tak należy, po zakonu!... To drobiazg. On ta przejdzie,

tylko żeby się ociepliło...

Page 359: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

359

— Bo tak nawet czasem jakby jakoś nacichł... Ale znowu padnie plucie albo i ze krwią...

— A bo, powiadam, jak całkiem przejdzie, to właśnie będzie sama pora. Wtedy pogadamy

— co? Bo cóż to właściwie, towarzyszu, kaszel? Żeby tak między nami... Wszyscy kaszlemy.

— Właśnie i ja tak sobie mówię, że który nie kaszle, Boże Panie! Nawet i tych potów jakoś

mniej nocami...

— A co — nie mówiłem? A skoro tak, no, to hajda na leżak!

W parę miesięcy po swym przyjeździe Ewa poczęła przekradać się do sanatorium. Uprosiła

doktora Mazurka, żeby jej pozwolił być nocną, bezpłatną dozorczynią przy najciężej chorych.

Uczyniła ślub, że będzie czuwać przy każdym z umierających. (To na intencję Jaśniacha i za

karę, że przy nim nie była). I wypełniła święcie. Co pewien czas doktór telefonował do

budynku administracyjnego:

— Siostra Magda... numer taki a taki „ma się ku kogutkowi"... Godzina ta i ta...

Ewa zabierała się na noc. Wchodziła do numeru cicho jak duch, siadała przy chorym i

spełniała najtrudniejsze posługi, cieszyła opowiadaniem, zagadywała spełniające się dzieło,

uciszała widziadła gorączki i bezsenności...

(Mógłby kto sądzić, że to poszukiwanie rozkoszy było aktem miłości chrześcijańskiej. Oto

czasem, gdy o poranku blada i na pół świadoma skłoniła głowę na poręcz łóżka, śnił się jej

prędki sen, że Jaśniaszek - poeta nie umarł, że leży na łóżku skurczony i śpi, a to ona właśnie

sen na jego bolesne powieki z niebiosów zwiodła. I wówczas słodkie łzy szalonej rozkoszy

płynęły na splecione białe ręce).

ROZDZIAŁ 26 Ewa otrzymała pozwolenie odwiedzania najdalej położonego ogrodu (zwanego Łąką

Marty), gdzie mieściły się szkółki i szkoły zostające pod patronatem Bodzanty. Był tam dom

ochroniarski, dom wychowawczy i szkoła. W domu wychowawczym umieszczano dzieci

ludzi bardzo chorych, sieroty, wzięte już to ze szpitalów po miastach, już to nieprawe,

znalezione, podrzucone, słowem „znajdy". Dzieci tam chowały się razem (chłopcy i

dziewczęta), uczyły się, bawiły się, pracowały razem.

Nie wszyscy mieli prawo wstępu na Łąkę Marty. Marta była jedną z ochroniarek, miała

wydział muzyki i śpiewu. Skoro przypadała lekcja muzyki w ochronie albo którejkolwiek ze

szkół, Marta brała Ewę ze sobą. Sama szła szybko, gaworząc, perorując, rzucając płomienie

świetlistymi oczyma. Piosenka rodziła się na jej ustach; zanim przekroczyła próg ochrony i

zanim, siadłszy przy fortepianie, dawała znak. do cudnego dziecięcego chóru...

Page 360: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

360

ROZDZIAŁ 27

Zdarzyło się w czerwcu następnego roku, że Ewa była w Głowni. Wypadło jej tam udać się

osobiście dla zestawienia rachunków z księgami muzeum społecznego. W tym samym czasie

bawił tam od kilku tygodni Bodzanta. Ewa nie wiedziała wcale o jego obecności. Zajęta

prawie po całych dniach w muzeum, wychodziła kiedy niekiedy na spacer do parku. Podczas

jednej z takich porannych wycieczek zobaczyła z daleka dawnego władcę „głowieńskiego

państwa". Siedział na brzegu stawu zajęty karmieniem łabędzi. Ewa chciała przesunąć się

niepostrzeżenie w boczną ulicę, ale ją Bodzanta zauważył i poprosił znakami, żeby przyszła

do niego.

W miejscu tym był jakowyś dawny taras, rodzaj amfiteatru ułożonego z ciosowych głazów,

spojonych ołowiem czy żelazem. Stopnie, które krok kobiecy ledwie mógł ogarnąć, szły aż do

samej wody. Bodzanta siedział na jednym z tych kamieni. Dokoła szumiały prastare drzewa.

W oddali nad wodną taflą widać było. zwisłą srebrnolistą iwę. Dwa łabędzie, czarny i biały,

wymijając się uroczo, raz wraz podpływały do kamiennego bulwaru, żeby chwytać kawałki

chleba które im rzucał dawny ich pan. Gdy Ewa zbliżyła się do samej wody, spostrzegła

mnóstwo grubych, ciemnych karpi, które również chwytały pożywienie. Otwierały się ich

żarłoczne, okrągłe paszcze i z ciapaniem nieustającym połykały rozmiękłą papkę chlebową.

Słońce sypało żarem i lśniło siarczystą łuską na ruchomej chełbi wodnej. Czasami głośniej

westchnął wiatr.

Ewa usiadła na stopniu i poczęła patrzeć na uwijające się ryby, na piękne zwroty łabędzi.

Cieszył ją bezmyślnie widok pożerania jadła przez biedne wodne stwory. Zamyśliła się i

zapatrzyła. Była nie tam, lecz gdzieś daleko. Nie o tym myślała, co widziały oczy, lecz —

można by tak rzec — o wszystkim. Przypatrywała się jedzeniu, a myślała, czym ono jest na

świecie bożym. Mierził ją, jakby świerzbił ten widok, ale i zachwycał. Budził tajemną,

duchową odrazę, ale zarazem przerażał swoją silną pięknością. Rzucała sama okruszyny

rybom i z przyjemnością słyszała syk łabędzi, usiłujących odegnać ryby, wydrzeć im jadło.

Ich długie, piękne szyje wyciągały się jak arkany z grubych lin, dzioby się rozwierały nad

ciemnymi grzbietami karpi.

Długo trwało milczenie. Naraz Bodzanta rzekł z jąkaniem, które go opanowywało zawsze,

gdy był mocno wzruszony:

— Ta woda... ta woda, po której pływa biały i czarny łabędź... Mijają się na tej wodzie, jak

dzień i noc. A zawsze... zawsze... do mnie o to jadło wyciągają szyje...

Ewa pojęła, że on mówi prawie o tym samym, co ona myślała. Z podwójną też uwagą

wsłuchiwała się w dalsze jąkanie wyrazów:

— Czarny i biały łabędź... łabędź... rzuca, każdy z osobna, odbicie swoje w zmącone lustro

myśli...

— A kiedy tego nie rozumiem...

Zaśmiał się głośno, zachłysnął się śmiechem, mówiąc:

Page 361: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

361

— Ależ bo nie mogę odpowiedzieć... po com ja to wszystko... to wszystko zrobił...

— Ach! — krzyknęła jak ukłuta nożem.

Mówił do niej, ale i do łabędzi, wciąż śmiejąc się załzawionymi oczyma i błyskając

białymi zębami:

— Zastawiłem ucztę nie gorszą wcale niż Pompeius Trimalchio — cha-cha... Jedzcie i

pijcie, przyjaciele! A czy też będziecie, przyjaciele, jak Ascyltos, Giton, jak Habinnas i

Fortunata? Czy niższa była ambicja Trymalchiona-dorobkiewicza od mojej wielkopańskiej,

któż mi odpowie? Któż mi odpowie, dlaczego zastawiłem tę ucztę Trymalchiona?

Ewa przysunęła się bliżej i patrzała mu w oczy, gdy mówił:

— Gdy kto spogląda na posąg wyrzeźbiony, gdy widzi, jak jest nieruchomy a

nieskazitelny, czy wie, jak dłoń rzeźbiarza wzdrygała się z wściekłości przed kamiennym

klocem, jak się wysilała od bólu i prężyła od wybuchów woli, jak się z szaloną tęsknotą

wyciągała ku wizji, którą wcielić powzięła szaleństwo? Kto wie, jak ze strudzenia mdlała

podczas długich godzin, kiedy nędznym rylcem siliła się jałowy kamień przemienić na

płonący, błędny a wieczysty ogień? Gdy kto patrzy na posąg spokojny, niech przez chwilę

pomyśli o straszliwym niepokoju dłoni, niech wspomni o drobnych pociągnięciach ręki, w

których się huragan uniesienia rozproszył. Lecz co jest wewnętrzny huragan? Czemum ja to

wszystko wykonał? Powinienem się cieszyć i śmiać... A ja jestem znudzony... znudzony... Bo,

powiedz mi, czyż ja to chciałem zrobić?...

— Niech mi pan powie wszystko, całą prawdę! — rzekła, cicho, nachyliwszy się ku niemu.

— Niech pan się zmoże, przezwycięży i powie całą prawdę.

Oczy jego biegały po powierzchni wody i suszy, skacząc to tu, to tam, jak oszalałe rumaki

spuszczone z uździenicy. Powiedział zimno:

— Przez ból posiadania dostępuje się łaski utraty. Przez łaskę utraty dostępuje się bólu

posiadania. To jest wąż starożytnych, który oplata koło naszego życia. Nudzą mnie moje

cnoty... Oto masz prawdę najgłębiej schowaną.

— Ja nie mam żadnej już własności, prócz jednej tajemnicy. Chciałabym dostąpić łaski jej

utraty...

— Powiedz ją, powiedz! Dawno na nią czekam...

— Zabiłam swoje dziecko...

Oczy Bodzanty spłonęły dzikim ogniem, jakby ogniem zachwytu.

— Pan znał niejakiego Zygmunta Szczerbica?

— Znałem... Zygmunta... Szczerbica...

— To ja go w Wiedniu zabiłam.

Page 362: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

362

— Ty go zabiłaś...

Zza łez patrzyły w Bodzantę oczy zabite, tajne oczy męczarni, których wyrazu mowa nie

wypowie, których wyrazu nikt nigdy wyjawić nie zdoła żadnym z ludzkich sposobów, na

których uniesienie i ból nikt nigdy równą miarą uniesienia odpowiedzieć nie może. Nachylił

się ku niej i szeptał:

— Do słońca wznieśmy serca. Niech na nas światło upragnione zlewa i ducha nam

odradza. Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!

Słuchała zdumiona łoskotu własnego serca. Patrzały na nią oczy, których już tak dawno nie

widziała, oczy zachwytu pełne i żądzy. Okropne, odtrącające zdumienie pchnęło ją z miejsca.

Porwała się na nogi, chwyciła prawą ręką lewą rękę, jakby szukając ratunku. Usta jej wygięły

się do okropnego krzyku, jak u małego dzieciątka, włosy zjeżyły się nad czołem, a twarz

pokryła trupia bladość. Odraza wzmagała się i przechodziła we wzdrygnienia cielesne. Oczy

zwolna zawściągnęły się powiekami i szloch suchy rozdarł piersi.

ROZDZIAŁ 28

Odkąd Ewa została sekretną nałożnicą Bodzanty, rozprysła się dla niej dziwna tęcza,

zataczająca wielobarwny łuk nad wzgórzem Majdanu. Wszystko przygasło...

W skwarny letni wieczór szła z ogrodu chorych gruźlicznych ku budynkowi

administracyjnemu. Był już gęsty zmierzch. Krzewy zarysowywały się w oczach, jako ciemne

plamy o mglistych konturach, drzewa były nieruchome, uśpione, parkany ginęły już w mroku.

Ewa była niespokojna, rozdrażniona, trwożna. Czuła, że obok niej pełza niedola, bolesny

cień. Z odrazą myślała o tym, że może właśnie tego dnia Bodzanta...

Kiedy zbliżała się do głównego wejścia, w blasku elektrycznej kuli ujrzała stojącego na

kamiennych schodach jakiegoś człowieka. Zadrżała od przeczucia, że ten człowiek na nią

oczekuje. Miała w sobie szalony impuls, żeby się rzucić w bok i, zniknąwszy w gąszczach,

ujść... Ale ów człowiek spostrzegł ją i powoli zstępował z kamiennych stopni. Szedł ku niej

po zgrzytającym piasku. Pchnięta siłą wewnętrzną, podeszła. Wnet go poznała. Był to Płaza-

Spławski.

Jego stanowcze, wykwintne, wojskowe ruchy były jedyne na świecie. Zanim się zrównał z

Ewą i zanim mogła ujrzeć jego twarz, już była przezeń opanowana. Głos w piersi zamarł.

Wola zgasła. Spławski ukłonił się nisko, bezgłośnie, po czym zwrócił na prawo w kierunku

drzwi prowadzących do sali oficjalnych przyjęć. Szła tam za nim. Mijając sień, rzęsiście

oświetloną, spostrzegła, że Płaza nie ma na sobie dawnego ubrania, lecz przeciwnie, jest suto

i elegancko ubrany w kostium skrojony z angielska. W wybitym oku tkwił monokl. Na rękach

ciemne rękawiczki. Wpuścił Ewę do saloniku, zamknął drzwi i jeszcze raz skłonił się nisko.

Ewa spoglądała przygasłymi oczyma na jego twarz spaloną teraz od słońca, złotawą,

jednolitą, co czyniła zeń. jakby Mulata czy Metysa. Doznała wrażenia, że on jest tylko na

poły człowiekiem, i drżała wobec jego woli. Wygodne jego odzienie, wysoki, biały kołnierz

koszuli modnie wywinięty, jasny krawat z brylantem dziwnie odbijały od tej twarzy suchej,

Page 363: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

363

gołej, ciemnej, mistycznie zatopionej w otchłani woli, twarzy proroka czy wodza... Miała

gardło tak ściśnięte, że nie mogła wymówić słowa. Blaski szybkie i słabe migały w jej

źrenicach. Przybysz poprosił ją ruchem spokojnym, żeby usiadła. Spełniła to posłusznie.

Wówczas, sam nie zajmując miejsca, rzekł cicho, jakby z radością, dla nasycenia jej radości:

— Przychodzę do pani na skutek zleceń Łukasza Niepołomskiego...

— Łukasza Niepołomskiego... — powtórzyła poddając się radości, ale nie mogąc na razie

pojąć, co to nazwisko oznacza.

— Mam od niego do pani list.

— List od Łukasza? — westchnęła, budząc się ze swego snu. Sięgnął ręką drżącą ze

wzruszenia, jakby od wewnętrznych łez drżącą, wydobył prześliczny mały portfel i wydostał

list. Obejrzała adres zaklejonej koperty i poznała pismo Łukasza. Rozdarła ją i poznała pismo

Łukasza wewnątrz. Zaczęła czytać.

„Nie wiem, jak się przed tym obronić, co myśleć, jak żyć dalej. Napisz, że zapomniałaś, że

źle wspominasz, że ze wzgardą — może to wszystko uciszy we mnie straszny stan smutku.

Im silniej chcę zapomnieć, zatracić w sobie wspomnienia, tym silniej one opanowują duszę.

Tracę możność rozumowania. Zawsze widzę Ciebie, czuję Cię przy sobie, pragnę być z Tobą.

Powinienem zabić w sobie te myśli, nie mogę żyć z nimi dłużej, znoszę męczarnie. Całe

szeregi przywidzeń, rojeń o szczęściu, o oddaniu się do ostatniej kropli Tobie jednej,

ukochanej mojej kobiecie. Nie wiem, czy kocham Ciebie, czy tylko moje wyobrażenie o

Tobie, czy jestem obłąkany, ale życie moje rwie się w strzępy, a każdy strzęp broczy krwią.

Mogę żyć tylko w bezwzględnym oddaniu się, a nie mam nic, co bym mógł ukochać. Jestem

związany, dopuszczam się występku..."

Zaledwie jakiś piąty, dziesiąty wyraz wpadał do świadomości, lecz wpadał jak wybuchowy

pocisk. Uczuła ściekający wzdłuż ciała spazm szalonej miłości, objęta została przez

oślepiającą jej mgłę, przez jej dziką i wiecznie młodą namiętność, przez jej furię szaloną i

pożądanie znajomej rozkoszy... Wdychała słowa listu, wciągała je w siebie oczyma, jak

kwiatową woń. Zgłodzona dusza połykała „jego" słowa, słowa prawdziwe, mowę swoją

własną, pochłaniała je jako swój żer. Czytała po raz drugi z góry na dół i znowu... Pewne

pytania... Krzyki w piersiach... Usłyszała w uszach jego głos, brzmiący za górami, za

morzami...

„Łukasz woła... — marzyła wśród mrowienia rozkoszy. — Uwolni mię od Bodzanty.

Nareszcie! Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!"

Łzy szczęścia, palące jak płomienie, płynęły z jej, oczu. Ogień spływał po policzkach, po

ramionach...

— Czy pójdzie pani ze mną? — zapytał Spławski.

— Dokąd?

— Do Niepołomskiego.

Page 364: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

364

— A czyż pan wie, gdzie on jest?

— Oczywiście. To mój przyjaciel.

— A więc pan go widział?

— No, jakże. Toż list...

— Pan go widział teraz? -— Widziałem.

— I on chce mię widzieć? Łukasz Niepołomski?

— Tak.

— Pójdę!

— Dziś.

— Dobrze.

W chwili, gdy się ta rozmowa toczyła, do sali wszedł przypadkowo Bodzanta. Ogromna

jego postać zagrodziła drzwi. Stał przez chwilą bez ruchu, pilnie patrząc w Spławskiego. Po

pewnym czasie rzekł głośno, swoim zwyczajem:

— Przecie to jest ten Płaza-Spławski...

— Witam pana... — rzekł przychodzień.

— I ten w Majdanie? No, to już koniec świata bliski! Czy tylko czasem nie chcesz szukać

tu schronienia i rozpocząć okresu pokuty? — krzyczał co sił.

— Jeszcze nie, ceklarzu nierządnic... — odpowiedział Płaza. — Jeszcze pragnę parę

chwilek przeżyć bez chomąta cnót, którym ozdobiony chodzisz w szanownym kieracie.

Bodzanta nachylił ucha, powtarzał wargami słowa tamtego, później zbliżył się i patrzał mu

w oczy z odległości kilku cali.

— Wolisz — mówił z cicha — brnąć z rozpusty w rozpustę, szukając sposobu na zabicie

nudy.

— Co do tej nudy —to ty jej z pewnością więcej dziennie zażywasz niż ja.

— Cóż twe amerykańskie i mandżurskie kolonie — che-che-che!

— Nic, che-che-che, prosperują. Przyjedź znowu do Ameryki, to ci je pokażę. Pohulamy.

— Jużem widział, szanowny milionerze, i mam póty!

— Nie widziałeś, proletariuszu, che-che, „jednostko z ludu", ani dziesiątej części. Gdy

zostanę jednym z królów Ameryki Środkowej, na początek, dajmy na to, copperkingiem,

zaproszę cię odręcznym pismem.

Page 365: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

365

— Nie przyjadę. Mam dosyć. Znam przecie wszystkie wasze radości, gościnny Lycasie

Petroniusza.

— A cóż — znalazłeś nowe w tym zbieraniu po świecie odpadków i niedopałków?

— Znalazłem.

— Więc przyznajesz, że szukałeś rozrywki, zadowolenia próżności, zabijałeś jałowy dzień

tak samo jak ja?

— Tylko bez domieszki krzywdy ludzkiej, uważasz — krzywdy...

— Ale z nieustannym apetytem na wdzięczność ludzkiego stada, czym ja znowu gardzę jak

chłopskim żurem, razowcem, potem i zaduchem. Wyglądasz mi jak źrebiec dostojnej rasy

arabskiej, który by powziął pasję upodobnienia się do krzywych szkap fornalskich na

pastwisku, a w tym celu kazał sobie dla zasady solidarności spętać przednie nogi, żeby, broń

Boże, nie biegać zbyt szybko. Skaczesz w twojej pętaczce... Nie dość jeszcze jesteś

odrażający, zbyt mało jesteś podobny do twoich szkap na pastwisku...

— Dowcipnie to powiedziałeś... Eh, żebyś wiedział, jak dowcipnie! Ale ten dowcip jest

pusty. Gdybyż w nim było ziarno jak w kłosie pszenicy! Kłos to pełen murzu śnieci.

Myślałem, że cię już gdzieś zatłukli ludzie przez ciebie skrzywdzeni.

— Nie tak to łatwo! Kto wychodziła tygrysa polować, dobrze się musi namyśleć i uzbroić.

— I cóż z tego, drapieżny człowieku, który zapuszczenie sobie tygrysich pazurów, ślepiów

i ogona uważasz za najgodniejsze człowieka? I cóż z tego? Przecie zabiją cię w końcu.

Wytropi cię ich przebiegła zemsta i zakopią cię w ziemi, gdzie zgnijesz. Bo zgnijesz, co? A

pamiętaj, pamiętaj, że ani jedno westchnienie po tobie nie zostanie. To jest ważne, pamiętaj!

Przekleństwa zaś ludzkie, jak najczujniejsze ogary, będą najlżejszy twój ślad tropiły po

ziemi.

— A tobie o te westchnienia głównie się rozchodzi. Mnie nie trzeba szukać, póki żyję, bo

sam wychodzę naprzeciwko psiarni przekleństw, żeby wiedziano na świecie, jak się

przekleństwami i błogosławieństwami pogardza. Wychodzę sam przemierzać wolą terras

tractusque maris coelumque piofundum.

— Co ty wiesz o wielkości człowieka, co wiesz! Widzę ze smutkiem, że jeszcze nie

zacząłeś myśleć.

— Myśleć! Toż z nas dwóch chyba ja jestem człowiekiem, który przez całe życie swoje

myślał, podczas gdy ty jesteś człowiekiem, który wciąż szczerze ufał ludziom, a teraz głęboko

wierzy. Poweźmijże, nieszczęsny, pierwszą w życiu myśl! Myśl o tym, jak to ciebie

sponiewierają ci właśnie, w których służbie jak lokaj biegasz, jeśli tej hołocie nie tak właśnie

usłużysz, jak to jej się jedynie i najbardziej podoba!

— „Lepszy, jest pokarm z jarzyny, gdzie jest miłość, niżeli z karmnego wołu, gdzie jest

nienawiść".

Page 366: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

366

— Teksty szanowne! Ja ci tekstem za tekst zapłacę: „Wojna i męstwo uczyniły więcej

wielkich rzeczy niżeli miłość bliźniego. Nie litość, lecz waleczność ratowały dotychczas w

potrzebie będących". Zaprzecz! Mój tekst zawiera się w wersetach wydobytych ze mnie

samego. Zgoda ze samym sobą płodzi siłę. Ale to samo wykryły najmądrzejsze łotry, kapłani

Izydy z Memfis: „Znajomość rachunku i sztuka wytwarzania woli są to dwa klucze magii,

które otwierają wszystkie drzwi wszechświata".

Bodzanta przez chwilę milczał, jakby zbierając siły. Zaczął mówić pospiesznie, coraz

głośniej:

— Gdy młodociany Kryszna ściął błyszczącego węża w świątyni Kali, a uciętą jego głowę

trzymał w ręku, rzekł mu wąż: „Czy myślisz znaleźć prawdę przez zabijanie żyjących?

Bezrozumny! Nie znajdziesz jej inaczej, tylko przez zatracenie siebie. Skon jest w żywocie, a

w śmierci żywot!" Widzisz, pyszałku, że należy siebie zatracić. Z każdego momentu mojej

zatraty urasta skarb mego serca, moja najdroższa ojczyzna. Tak to w śmierci jest żywot.

— Nie obdarzaj mię swymi „prawdami", bo ja ich wcale nie szukam... — ze śmiechem

mówił Płaza-Spławski. — Od dawien dawna wiem, że prawdy nigdzie nie ma. „Prawda"!

Zbiory bajek i anegdot. Jedyna prawda zawiera się w użyciu rozkoszy, a najwyższa rozkosz

zamknięta jest w męstwie. Męstwo wychodzi na płaski świat samo jedno przeciwko całemu

okręgowi, przeciwko wszystkim ludziom i wszystkim ich wierzeniom.

— Posłuchaj, ty „mężny"! Oto jest istota rzeczy: przygotowuję moją, jak mówisz, służbą

rewolucję przeciwko tobie, chociażbym ani słowa o tobie nie wyrzekł. Bo dzieło moje

przeistacza, a nawet stwarza dusze ludzkie.

— Rewolucję! Bajeczne złudzenie... Dziękuję ci za nie. Nie wiesz, mężu, co jest rewolucja

i jakie ona daje rezultaty! Sądzisz, że mnie pochłonie jakakolwiek rewolucja? Wierz mi, że

się mylisz. Rewolucja jest najzawilszą umiejętnością, której nie byłyby w stanie ująć w

formułę umysły wszystkich razem Heraklitów i Empedoklesów, Helmholtzów, Du Bois

Reymondów, Thomsonów, Jamesów Clerków Maxwellów, jeżeli się zabiorą do jej

traktowania jako zjawiska podlegającego dokonaniu. Natomiast ja jeden wiem, czym są

rewolucje, ponieważ ja je stale stwarzam. Ja z rewolucji żyję, a ona żyje ze mnie. Toteż kiedy

się zjawia przed oczyma ludzkimi, gapie wskazują na ciebie, wołając: auctor! A wówczas, w

tejże chwili, ja z niej korzystam, poczciwy małżonku z komedii Ma-chiavellego, który

wierzysz w mandragorę, lekarstwo na sposób poczęcia dzieci przez dziadów z kobiet

młodych, tęgich i pełnych żądzy. Słyszałeś?

— Ewo, idziemy!

— Idziemy... — rzekła powstając z miejsca.

— Ewa idzie... z tobą? — zachłysnął się Bodzanta...

— Tak. Dość ma waszego blekotu cnoty.

Page 367: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

367

Bodzanta pochylił się, jakby miał biec ku Ewie. Wielka jego figura zakołysała się naprzód i

w tył. W owej chwili Ewa tylnymi drzwiami wyszła. Za nią Płaza-Spławski.

ROZDZIAŁ 29 W Warszawie, wbrew obietnicom, nie zastała Niepołomskiego. Zapewniano ją, że

przyjedzie lada moment. Zastała natomiast Pochronia. Ten był w ostatniej nędzy. Mieszkał w

izbie na czwartym piętrze. Szło się do tej izby po krętych kamiennych schodach. Izdebka była

ciasna, tuż pod dachem, niska, z oknem wychodzącym na cuchnące podwórze studnię. Na

domiar złego Pochroń był ciężko chory.

Gdy Ewa przyszła tam po raz pierwszy w towarzystwie Płazy-Spławskiego, było jej na tym

poddaszu tak duszno, że ledwie mogła dech złapać. Pochroń przywitał ją obojętnie. Gdy

spytała, gdzie jest Niepołomski, odrzekł najspokojniej, że na wyspie Celebes. Gdy zaczęła

czynić wyrzuty, czemu ją wyrwano ze wsi i tu przyprowadzono, obadwaj odpowiedzieli, że

może sobie tam wracać, jeśli jej się podoba. Zresztą Płaza zaproponował jej "do czasu"

mieszkanie u siebie albo apartament oddzielny. Gdy dziwiła się tak wielkiej odmianie fortuny

— bogactwu Płazy i biedzie Pochronia, odpowiedziano, że ostatniego spotkały grube

nieprzyjemności i niepowodzenia. Prawdopodobnie wskutek tych niepowodzeń meldował się

w tym okresie czasu jako Stanisław Kozielski. Miał długotrwałą gorączkę. Po całych dniach

leżał na wznak z oczyma wlepionymi w sufit. Ani jedno słowo nie wychodziło z jego

ściśniętych ust. Czasem westchnienie... Na najpierwsze potrzeby łożył (skąpo!) Płaza.

Najczęstszymi gośćmi i jedynymi przyjaciółmi byli w tym lokalu trzej młodzieńcy, których

Ewa poznała zaraz pierwszego dnia.

Pierwszy z nich był to chłopiec lat dziewiętnastu, gołowąs, blondyn, niebieskooki. Stał

zawsze przy ścianie, oparty o nią, jakby się lękał o całość swoich pleców. Gdzie stanął

zresztą, tam sterczał godzinami bez ruchu, bez kaszlu, bez głosu, patrząc przed się w

przestrzeń. Oczy miał przejrzyste, ogromne, bez żadnego wyrazu, jak woda w morzu. Włosy

zaczesane „na jeża", mina chłopczyńska i nieruchomość czyniły zeń figurę zabawną,. coś w

rodzaju wielkiego chłopaka ze szkoły elementarnej.

Drugi z kolei był zupełnie inny. Daleko starszy, ospowaty, z kłakami zwisającymi na czoło

i oczy, nie patrzał nigdy na rozmówcę i najchętniej prowadził dyskurs stojąc bokiem albo

tyłem do prowadzącego z nim dialog. Lubił gadać, śmiać się z byle czego, używał wyrazów

absolutnie nieparlamentarnych. Ćmił zawsze ohydny tytoń, skręcony w byle urywek ga zety i

umieszczony w grubej cygarniczce ze zwykłej trzciny.

Trzeci gość był ponurym suchotnikiem. Zazwyczaj siedział gdzieś w kącie, pluł gęstą

flegmą wokoło siebie i klął straszliwie, podpierając głowę na obudwu rękach. Jeżeli kiedy

stał, co się rzadko zdarzało, miał taką posturę, jakby mu zupełnie brakło brzucha. Jeśli kiedy

mówił, to hieratycznie, wolno, niezrozumiale i z przewracaniem oczu.

Wszyscy trzej przychodzili zawsze z „bronkami", czyli „spluwami", które mieli ukryte w

sposób niedocieczony w tajnikach ubrania. Nieraz przynosili pieniądze i z wrzaskiem dzielili

Page 368: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

368

się nimi w tej izbie. Wyglądali z pozoru na rzemieślników, ale Ewa domyśliła się łatwo, co to

za kawaleria.

Ponieważ Płaza-Spławski czynił jej nadzieję, że jeżeli Niepołomski nie przyjedzie,

umożliwi jej wyjazd za granicę, więc czekała. Litość nad Pochroniem skłoniła ją do tego,

żeby zamieszkać w jego izbie. Kupiła siennik za pieniądze pożyczone od Spławskiego i spała

w kącie. Pochroń coraz ciężej chorował. Był czas, że utracił przytomność. W trakcie tej

choroby

Płaza-Spławski gdzieś znikł jak senne marzenie. Przepadli także bez wieści trzej

przyjaciele. Ewa została bez grosza. Poczęła tedy zarabiać w sposób wiadomy. Wkrótce

najęła mieszkanie osobne, a dozorowała chorego dorywczo i nocami...

Dnie, tygodnie, miesiące...

Nierząd. Ciemna piwnica życia. Wywrócenie duszy na nice. Tortura czującej duszy. Dolina

Tempe, gdzie nikt już nie ma imienia, a człowiek nieszczęśliwy najchętniej zapomina, jakie

jest jego własne imię. Przyszło zwolna stępienie moralne, dobro pozwalające żyć, zanik

wrażliwości na wszystko z wyjątkiem jadła, odzienia, ciepła i zimna.

Dochody zabierał Pochroń, skoro tylko przyszedł do zdrowia, tyle dając do ręki, ile było

potrzeba na fatałachy, mieszkanie i żywność.

ROZDZIAŁ 30 Kiedyś w zimie, o późnej wieczornej godzinie spotkała się w bocznej ulicy z Horstem. W

pierwszej chwili chciała go wyminąć... Zaczepił ją. Szli. Opowiadał A niektóre szczegóły o

przedśmiertnych chwilach matki (której zmarło się na wiosnę tego roku), kilka anegdot o

Barnawskiej, to i owo o siostrze Anieli i o ojcu, który przy tej siostrze na łasce wisi.

Wszystko to już było obojętne. Wiadomość o śmierci matki przeszła bez wrażenia. Odraza do

całego świata „z tamtej strony". Horst rzekł niespodzianie:

— Ewuś, chodź do mnie! Mieszkam niedaleko. Dam ci herbaty. Sam ugotuję... z

koniaczkiem...

— Cóż to za „chodź", kałmuku? Do kogo mówisz?

— No, więc uspokój się, skabiozo polna... Mówię, jak mi serce dyktuje. Niech panna

prostytutka będzie łaskawa odwiedzić me progi...

— Nie pójdę.

— Dlaczegóż to?

— Bo śmierdzisz trupem.

Page 369: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

369

— Jest! Kiedy nie za pieniądze, tylko z platonicznej miłości. Bo ja, wiesz, jestem chwilowo

bez znaczniejszych zasobów waluty... Zawsze cię kochałem a, do diaska, ciągle platonicznie!

Weźże to pod uwagę... Tak wiecznie być nie może.

— Wstąp do cyrku na augusta.

— Nawet teraz nie chcesz mię ocenić.

— Nawet teraz.

— A pamiętasz, chciałem się z tobą ożenić, co?

— Pamiętam.

— A pamiętasz, kochałem się w tobie jak uczeń. Podsłuchiwałem pode drzwiami, jakeś

wychodziła z domu, żeby tylko usłyszeć głos twoich kroków, stuk drzwi, gdyś znikała na pół

dnia.

— A tak, jesteś pierwsze świństwo, które zobaczyłam w życiu...

— Pomówmy o tamtych czasach!

— Pudeł Barnawskiej. Pan się pewno z nią kochasz — he?

— Nie lubię tych przycinków. Czyż nie można dyskutować bez brzydkich wyrazów?

. — Można, ale nie z tobą. A wiesz asan o tym, że jakeś to do mnie wybałuszał swe

paskudne ślepia, że już wtedy...

— Co wtedy?

— A już wtedy — che-che — jakeś to pan u nas mieszkał, już wtedy puszczałam się tęgo.

Nie umiałeś się do mnie zabrać.

— Kłamiesz, szelmo! Kłamiesz najpodlej w świecie!

— Doprawdy? Możesz sobie wierzyć albo nie wierzyć... Jak ci się podoba. A ja już wtedy i

z oficerami, i ze studentami, gdzie się tylko dało! Jakem się tylko mogła z domu wyrwać, to

wnet po górkach studenckich... Matkę już wtedy wpędzałam w grób. Ojciec się rozpił.

— Kłamiesz, diablico! Byłaś wtedy czysta jak bukiet cyklamenów. Idź do diabła!

— Tiens... A przecieś mię, łysy młodzianku, zapraszał do siebie.

— Nie, nie chcę! Nie mogę na ciebie patrzeć. A zresztą jestem chwilowo... bez tego... bez

waluty...

— Wiem. Dość spojrzeć na te gałgany, w których się ślasz po ulicach. Ty Horście! Ty

Horście! Słuchaj, pójdę z tobą, ale mi naprzód pokaż, gdzie ojciec siaduje, w której knajpie.

Page 370: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

370

— O, widzisz, rozumne słowo! Ale przyrzeknij, że pójdziesz, jak pokażę. Przyrzeknij,

Ewuś — samego mię więcej kosztuje... Przyrzeknij!

Bocznymi drzwiami, z podwórza, weszli do przyćmionej izby bilardowej, gdzie o tej porze

nie było nikogo. Ewa kazała podać dla siebie i Horsta po szklance kawy. Zajęła miejsce na

prost drzwi. Siedziała w mroku.. Ujrzała ojca w tłumie grających w szachy. Siedział przy

stoliku schylony, sprzeczał się z kimś zajadle. Stare zmarszczki, nowych tyle. Twarz ta sama,

a jakby inna, zgłuszona, sterana, paskudna. Złożyła ręce na marmurowym stoliku, oparła na

nich głowę i śledziła ruchy. Uśmiech dziwaczny opromienił jej twarz, usta i oczy. Jakieś

uczucia dymiły się z jej duszy. Podniosła na Horsta oczy ponure, szatańskie, odrażające.

Wycharczała:

— Nie gadaj mu, żem tu była. Słyszysz?

— No, słyszę. Także nie miałbym nic pilniejszego!... Przecie to nie jest rzecz przyjemna.

— A tak...

W tej samej chwili oddawała się wyuzdanemu marzeniu: wstać ze swego miejsca, iść przez

te drzwi na palcach, rozsunąć graczów, paść z krzykiem radości na serce ojcowskie... Jeszcze

bije na ziemi to serce... Słyszała w marzeniu, jak bije...

Nazwała siebie samą najohydniejszym ulicznym wyzwiskiem, wstała, skinęła na Horsta i

wyszła z nim.

ROZDZIAŁ 31

Po upływie dwu lat (i wyjściu ze szpitala) Ewa znalazła się na bruku chora, złamana, bez

grosza. Za pożyczone od koleżanki pieniądze kupiła bilet do Kielc, tam najęła furmankę

chłopską z okolic Głowni i puściła się na Majdan. Jakże teraz wyczekiwała widoku ogrodów!

Chłop, który ją wiózł, zwracał się kilkakroć z rozmową, ale bezskutecznie. Ewa była

zamknięta w sobie. Nareszcie wprost zapytał:

— A dokądże panią zawieźć? Do szpitala? Na Mazurkowe?

— Nie, zawieźcie mię na Majdan.

— Dobrze. Ino trza wiedzieć, kaj. Bo po śmierci starego pana już tam nie ma nijakich

paniów.

— Po śmierci starego pana... to znaczy Bodzanty?

— No.

— To umarł Bodzanta?

— Juści.

— Dawno?

Page 371: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

371

— Jeszcze w zimie tak rok pomarli gdzieś ta we świecie.

— Nie tutaj umarł?

— Nie, gdzieś ta daleko pomarli...

— A cóż mówicie, że na Majdanie nie ma nikogo?

— Prawdę mówię — nie ma. Dziedziczka wzięła i wygoniła te ta wszystkie panny,

odebrała ogrody i sprzedaje toto na działki.

— Dziedziczka — to znaczy żona Bodzanty?

— No.

— A przecie z nią nie żył?

-— A i cóż ta z tego, że nie żył, ale kościelna żona, nie rozwiodły się. Tera, jak pomarli

stary pan, przyjechała i cabas wszystko.

— Komuż zaś sprzedają ogrody?

— A różnym ta kaśkietowcom, a i chłopom to samo. Tyle co śpital ostał, ale i z tego nic

chyba nie będzie, bo nie ma z czego.

— Dlaczegóż nie ma z czego?

— Wszystko obaliły, co stary pan wystroili — wszystko het obaliły. Tera dziedziczka

zamieszkuje pałac tak samo, jak było przed laty. W Głowni pałac wyczyściły, wyporządziły i

dziedziczka zamieszkuje jak się patrzy.

— A córka, panna Marta?

— A córka, panna Marta, to samo przy dziedziczce zamieszkuje, jako przy matce.

— A cóż ludzie, koloniści?

— A który się dorwał i kupił w te pędy, jak się dowiedziały o śmierci starego pana, to

siedzi na swoim, a które nie miały rozumu i czekały, no, to takim źle. Posprzedali co się dało,

a resztę dziedziczka wyprocesowała. Znowu wsie folwarki zabrała dziedziczka. Rządcę teraz

najęła srogiego — o — prawornego! Pan Malinowski się rządca nazywa.

— Jakże to tak można było zrobić?

— A tak. Stary pan nie wpisali wszystkiego, co ta stroili, akuratnie w rejent i teraz

wszystko wzięły adwokaty i obaliły na ziemię. Me było, padają, w rejencie opisane —

wszystko na nic. Skarżył ta dziedziczkę Mazurek, doktór, ale wygrała ze wsiem w sądzie — i

pokój.

— A cóż na to wy, chłopi?

Page 372: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

372

— E — a cóż ta my, chłopy? Jużci dobry był pan, dobrego chciał dla narodu. Wszyscy to

samo gadają po wsiach. Ale on to nie miał dobrze w głowie. Gdzież to jak świat światem kto

słyszał, żeby ślachcic tyle darowizny narodowi darował!

Zaraz my, co starsi po wsiach gadalimy między sobą, że juści on dobrego chce, ale cóż,

kiedy głupią ma głowę. I sprawdziło się.

Ewa kazała się zawieźć na Majdan. Dom zborny i domki w ogrodzie, budynek

administracyjny i wszystkie inne były pówynajmowane na letnie mieszkania. Zakłady ściśle

dobroczynne szły jeszcze, szkoła jeszcze funkcjonowała, ale wszystko najoczywiściej chyliło

się ku ruinie. Kościół stał nie dokończony, poczerniały, pusty. Jak dawniej, był wewnątrz

czarujący w swojej prostocie i pięknie. Wzniosła oczy ku napisowi, który jej się wydał

pisanym we mgle dalekiej:

Jak kwiat człowiek powstaje i skruszon bywa...

Wielkimi krokami zeszła w dół i pobiegła do szpitala. Doktora Mazurka zastała w

poczekalni. Sczerniał, jakoś zzieleniał i jeszcze bardziej wysechł. Uśmiechał się jeszcze, ale

już zza cienia, który na jego twarz nisko opadał. Żartował, ale jakoś pośpiesznie... Nie mógł

Ewie obiecać miejsca posługaczki, o które prosiła, bo szpital był w oblężeniu formalnym

przez baby żądające pracy, a funduszów żadnych. Chorych się przyjmowało trzecią część, a i

ci żyli z jałmużny, z wyżebranego po miastach chleba. Mazurek znowu był sam, bez felczera,

bez pomocnika. Nic nie mógł poradzić Ewie.

Wynalazła furmankę i kazała się zawieźć do Głowni. Po drodze patrzyła na ziemie

poparcelowane. Obok dawnych domów „pracowników" budowano nowe izby. Zwożono

drzewo na chałupy, obory, stodoły, chlewy. Pola przydrożne przedstawiały obraz rumowia i

budowania. Babiny gotowały w kominkach wydłubanych w ziemi, w rowach i przykopach.

Chałupy ze starych stodół stawiano całymi zrębami na podłożonych kamykach.

Gdy przyjechała do krat ogrodowych, miało się już ku zachodowi. Ewa wkradła się do

parku przez znane sobie przejście między żywopłotami. Ogarnęły ją ciche gwary

przedwieczorne drzew, przedawny szum lip, łopot liści topolowych...

Tułała się jak duch nad stawem, nad stawem czarnym i cichym. Stanęła na chwilę przy

stopniach kamiennych, gdzie, jak niegdyś, pływał czarny i biały łabędź.

— Czaimy i biały łabędź... — wyszeptała.

Pragnęła coś sobie przypomnieć, ale przypomniała tylko niejasną, mętną gorycz. Uczuć nie

było już żadnych. Były tylko rzeczy widzialne, rzeczy fizyczne, świat podobny do

angielskiego sztychu kolorowanego. Świat ten był nieruchomy i pozbawiony głębi. Odeszła

znad wody i brnęła w górę aleją ku pałacowi. Chciała była znaleźć w sobie słowo, które

wyrzecze do lokaja, skoro ją zapyta, jakim prawem i po co tu przyszła. Lecz nie mogła

znaleźć słowa skłamanego. Wszystkie słowa, które pamiętała, które mogła w swej drodze

napotkać — oznaczały prawdę. A prawdy nie mogła przecie powiedzieć... Nieoczekiwanie

spotkała Martę.

Page 373: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

373

Marta szła środkiem alei. Aleja głębią swoją była zwrócona ku zachodzącemu słońcu.

Wielki cień od postaci Marty pierwszy uderzył zdumione oczy. Później dopiero sama postać...

Ewa wyszeptała do siebie, lecz głośno:

— Marta!

Zdało jej się przez chwilę, przez jedno mgnienie oka, że, jak na widok ojca, pobiegnie,

upadnie, runie z krzykiem do nóg. Ale krzyk zamarł w gardle i nogi zdrętwiały. Szła dalej , w

rozsądku i spokoju. Marta, zrównawszy się, przystanęła. Patrzyła.

Ewa spostrzegła, że wyrosła, stała się śliczną, prześliczną dziewicą. Ujrzała, że oczy Marty

uroczo ocienione zostały przez rzęsy, że piersi jej znać pod stanikiem, a powłóczysta, bogata

suknia osłania najcudniejsze biodra. Marta była modnie uczesana.

Ewa ujrzała w niej siebie. Poczuła wszystkością serca duszę swą w tamtej postaci. Stanęła

Jak rażona widzeniem i nie mogła ruszyć się z miejsca. Widziała, że jest poznana, ale nie

spieszyła powitać Marty ani upaść do jej nóg dziewiczych, nie tkniętych rękoma i nie

zhańbionych wzrokiem mężczyzny. Patrzyła wciąż oślepłymi oczyma w widzenie swoje.

Marta stała na miejscu ze spuszczoną głową, śmiertelnie blada od straszliwego uczucia

litości i nieznośnego uczucia wstydu. W pewnej chwili podniosła oczy ciemne od zgrozy,

głębokie, odpychające, dziewicze, żałosne... Niemiłosierny jej wzrok jak połyskliwy miecz

archanioła świecił płomieniem odrazy i czystości.

— Przyszłam... — wycharczała Ewa. Milczenie.

— Marto! Marta milczała.

— Chciałam tylko spojrzeć... Szept Marty:

— Papa umarł! Papa umarł!

— Umarł!

— Teraz tu mieszka mama. I ja, nieszczęśliwa... Nic nie wiem, nic nie wiem... Wszystko!...

Lepiej, żebyśmy się nie znały!

— Tak, lepiej... Wyszłaś nareszcie z „ludu"... Dziedziczko!

— Ach! — krzyknęła żałośnie. — Mama! Mama nie znosi... Broń Boże, broń Boże!

— Ja odchodzę, co prędzej...

Ewa poczuła nareszcie, że jest dziewką schorowaną, zżartą od syfilisu, szelmą uliczną,

sprzedajnym bydlęciem. Zatrzęsła się cała aż do stóp od wyrzutów sumienia, czyli od lęku.

Uczuła nienawiść. Skłoniła się dziwacznym, potwornym pokłonem szyderstwa i, targana od

szaleństwa, zachichotała na cały głos chrapliwym swym głosem, podobnym do szczekania

Page 374: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

374

psa. Chichot odbijał się w ciemnym parku. Szybko, popod drzewami, cieniem zmykała,

chichocząc, ku wylotowi alei.

Gdy już była daleko-daleko, obejrzała się. Marta jak skamieniała tkwiła w tym samym

miejscu. Jej prześliczna postać, postać-marzenie, widniała w środku ulicy, zalana światłem

zachodu, długi cień jak szatę uroczą rzucając na żółty blask chodnika.

Jeszcze jeden ukłon aż do ziemi, jeszcze jeden wybuch szyderczego chargotu...

Wydostawszy się z ogrodu poszła szybko, nie oglądając się, na cmentarz wiejski, leżący w

pobliżu zmurszałego kościółka. Idąc w pomroce na oślep, trafiła niezwłocznie do świeżego

grobu Bodzanty. Trup jego był już przyciśnięty olbrzymim pomnikiem z białego marmuru,

kupą rzeźbionych kamieni, przywiezioną z Genui. Sterczały tam alegoryczne figury, słały się

wieńce, pochodnie... Przy ostatnim blasku zorzy Ewa czytała długi napis, spleciony z

bombastycznych, umówionych wyrazów. Czytała raz, drugi, trzeci.

Nagle zrozumiała, że ten pomnik jest zniewagą Bodzanty, urągowiskiem rzuconym mu

przez świat na bezsilne piersi. Poczuła, że ten pomnik jest prowokacją, zaprzeczeniem

wszystkiego, czym był Bodzanta, wyrazem tego wszystkiego, co on potępił i zwalczał.

Poczuła mus walki w obronie Bodzanty, konieczność obrony przed zniewagą, którą był ten

pomnik, brzydki, łotrowski, głupi. Opętana od szatanów męczarni rzuciła się na ów pomnik i

poczęła walczyć z jego materialną przemocą. Szarpała go pazurami, kopała nogami, usiłowała

zwalić z miejsca ramieniem, biła weń głową. Śmiały się zeń bryły marmuru spojone z ziemią,

na której stały, i spojone pomiędzy sobą klamrami z żelaza.

Nic nie pomógł oszalały krzyk i furia cielesna. Wyczerpana z sił od strasznej walki,

zgłupiała, szlochająca, pokonana przez marmur, runęła na płytę i bezsilnie leżąc kąsała

zębami szumny napis, wbijała weń skrwawione palce, żeby wydrzeć litery. Noc osłoniła jej

szaleństwo.

ROZDZIAŁ 32 Kazano jej na oznaczoną godzinę „wyporządzić" cztery browningi. Wyporządzenie

polegało na tym, że miała broń dobyć ze skrytki na poddaszu, wyczyścić wazeliną i

przygotować szufladeczki z nabojami. Czyściła tedy starannie wazeliną czarne naczyńka

śmierci, wygładzała niezłomne ich karby, zagłębienia i wnętrza, tak proste i nieodwołalnie

konieczne w swojej konstrukcji, jak prostą jest sama śmierć. Od dawna już, od czasu kiedy

zupełnie przeszła pod mocną rękę Pochronia i ofiarowana mu była na łaską i niełaskę, lubiła

tę czynność. Miała pasję do zgłębiania prostej maszynerii browninga, a szczególniej lubiła

marzyć patrząc na jego prostą postać. Śpiewała mu wówczas piosneczki spod serca,

gaworzyła z nim o dawnych i przyszłych rzeczach. Piosneczka:

„Będziesz się wiecznie szargała w ulicach, gdy deszcz, zawieja. Będziesz czekała na

łaskawego pana, który cię weźmie pod ciepły dach, nakarmi, napoi winem.

Page 375: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

375

Panie łaskawy, mój piękny panie, ach, królewiczu nieznany! Weź mię pod dach.

Wprowadź na schody i do komnaty... Niech się nie błąkam w wyziębłych ulicach, po mokrym

bruku, po śliskiej mojej ziemi!

Weź mię, niechaj nie moknę na deszczu, nie drżę od mrozu.

Będę ci wiernie, posłusznie służyła jak pies. Będę ci do ostatka służyła jak tresowany pies,

ach, dobry panie!

Nigdy mię nie zapomnisz, gdy ci usłużę, gdy cię sztukami moimi zabawię, ach, panie mój

stokrotny!

Przypomnisz sobie zabawy moje, o jasny panie, gdy będziesz w twym złotym domu.

Gdy będziesz szedł boso i cichaczem, żeby nasłuchiwać pod drzwiami, czy nie kaszle syn

twój maleńki, przypomnisz sobie...

A gdy się będziesz schylał nad kolebeczką zrodzonego z czystej dziewicy, która prócz

ciebie innego nie pieściła kochanka, i kiedy struchlały będziesz zaglądał w jego oczęta od

gorączki zamglone; i kiedy będziesz szeptał w noc czarną, w noc deszczową modlitwy

ogłupiałe; i kiedy będziesz brodził po cichych dywanach twojego złotego domu, szarpiąc

włosy, targając brodę i jęcząc, przypomnisz sobie...

Bo ja będę chodziła za twoimi wysokimi oknami, za zasłonami twojej cudnej sypialni — w

mrocznej ulicy...

A gdy zobaczysz, że skoczyła gorączka, i gdy ci się włosy zjeżą na głowie, i gdy ręce

załamiesz i będziesz w ciemne okno patrzał — może mię zobaczysz w ulicy, ach, złoty

panie...

A gdy syneczek wyciągnie do ciebie chude rączyny i gdy cię wołać będzie, żebyś go

ratował, a ty poweźmiesz wiadomość twoim wielkim, niezmierzonym rozumem, że

mocniejsze są nade wszystko nasze skrofuły i że córeczka moja, gruźliczka, tuli już do łona

syneczka twego — ujrzyj mię, panie, jak się będę szargała w mojej czarnej ulicy..."

I tego dnia Ewa doskonale przygotowała browningi. Były gotowe, złożone w szufladzie

stolika, kiedy jeden po drugim zaczęli ściągać: Pochroń, Batasiński z zapadniętym brzuchem,

Grzywacz, wysoki, milczący blondyn, wreszcie dziobaty Fajtaś. Przynieśli ze sobą wiele

salcesonu, kiszki podgarlanej, serdelków, bułek, czekolady tudzież monopolu — i odżywiali

się w milczeniu, gościnnie częstując Ewę.

W trakcie uczty Pochroń rozkazał Ewie ubrać się w najlepszą, najładniejszą suknię. Wyszła

na poddasze, gdzie miała swój kufer, i szybko spełniła polecenie. Uróżowała się, upudrowała,

nastroszyła włosy, wszystko jak należy. Czekała na dalsze rozkazy. Gdy mieli wychodzić,

Pochroń podał jej bilet wizytowy, odbity na brystolowej kartce. Przeczytała z przyjemnością:

„Ewa Pobratyńska".

Page 376: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

376

Nie mogła pojąć, do czego to mogło służyć. Pochroń łaskawie wyjaśnił, wdziewając swój

elegancki żakiet, kapelusz i rękawiczki.

— Pójdziemy; ko-koszko, na ulicę Marszałkowską, pod numer 305, do domu, który

dopiero co skończono stawiać.

— I ja?

— I ty.

— Oj, to dobrze!

— A widzisz. Każde pójdzie oddzielnie. Ty zaś pierwsza, Wszyscy pięcioro będziemy się

mieć na oku. Wejdziesz prędko w bramę, ty pierwsza, i zaraz, nikogo nie. spostrzegając, na

lewo od frontu. Są tam schody marmurowe, wysłane dywanem, Na pierwszym piętrze jest

tylko dwoje drzwi. Na tych, co na lewo, nie ma żadnej tablicy, a na tych, co na prawo, jes t

duża blacha mosiężna z wyrytym nazwiskiem: „Łukasz Niepołomski".

— A!

— Właśnie! Właśnie — a! Ten sam.

— Cóż on tam robi?

— Mieszka, kokoszko. To właśnie jego dom. W tym mieszkaniu, co bez żadnego napisu,

mieści się biuro fabryk w Rosji, których on jest współwłaścicielem, a teraz i głównym

reprezentantem. Z jego mieszkania do tego biura są proste, niczym nie zaopatrzone drzwi. A

drzwi od biura ze schodów są tęgo bronione. Musimy wejść do jego mieszkania. Rozumiesz,

dziecko, a dopiero stamtąd do biura.

— Wchodźcie sobie nawet do czubatego diabła, cóż to mnie obchodzi?

— To i ciebie obchodzi. Wejdziesz pierwsza, zadzwonisz do jego mieszkania. Lokaj nie

otworzy z łańcucha. Przez szparę podasz lokajowi ten bilet i poczekasz. Ten Niepoło mski

zaraz, cię przyjmie, a jest teraz w domu, na obiedzie. Skoro lokaj spuści łańcuch, ty wejdziesz

we drzwi. Staraj się jak najdłużej stać we drzwiach, dopytywać się, rozmawiać, bajać, żeby

my mogli draba nagle zakatrupić i wejść sami.

— Takie to rzeczy...

— A takie. Nasza już będzie rzecz wyłamać tamte drzwi do biura i oporządzić kasy.

— A dacie to radę we czterech?

— Damy, kurko, damy. Urzędników tam jest sześciu, lokajów dwóch. Niepołomski to

samo ma lokajów dwóch. No, sam. Damy radę.

— A to i Niepołomskiego będziecie trupić?

— To tam nie twoja rzecz. A niech ci zaś do główki nie przyjdzie, boby kuku... No, jazda!

Page 377: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

377

Wszyscy czterej ukryli gdzieś w sobie nabite rewolwery, włożyli przyzwoite paltoty,

pozawiązywali efektownie krawaty, oczyścili kapelusze i kolejno wyszli. Ewa szła ostatnia,

ze swym biletem wizytowym, ukrytym w torebce. Idiotyczny w duszy śmiech. Żadnej

wiadomości o tym, co się dzieje. Ciekawość! Pasja, która się wdarła na szczyt, zwisła nad

przepaścią i zapuszcza w głębinę wzrok. Co też to będzie? Niejasny dźwięk, coś, jakby

matowe uderzenie: Łukasz Niepołomski. Jestże to słowo w pulsach uderzających, w zgrzycie

tramwaju czy w tonie dalekich dzwonów? Co ono znaczy? Nic. Nie znaczy nic. To dźwięk

dzwonu. Nazwa bez rzeczy, którą oznaczać miała.

Stanęła przed nową, białą kamienicą. Olbrzymie tafle szyb sklepowych, jeszcze zamazane

wapnem, zawieszone afiszami „do wynajęcia", czarny marmur polerowany między taflami

szyb.

— To tu... — wyszeptała. — Nazywa się Łukasz Niepołomski!

Brama domu nie była jeszcze gotowa. Zastępowały ją wierzeje zbite z tarcic. Ewa

odepchnęła jednę z wrótni i weszła na posadzkę sieni z żółtych kostek klinkieru. Na prawo

były duże drzwi oszklone. Tuż tabliczka od dzwonków. Na pierwszym miejscu przeczytała:

— Łukasz Niepołomski.

Tępe a szalone zdumienie jak fuga szatańska przeleciało przez nią od włosów głowy do

paznokci stóp. Już nareszcie przyszła. Tu, na pierwszym piętrze! Nacisnęła guzik z całej

mocy i oderwała palec. Tak niegdyś, jednego dnia, po spowiedzi... Był taki dzień w życiu.

Sen krótki, głupi, bezrozumny.

Zaklekotało we drzwiach. Poszła na górę. Obejrzawszy się spostrzegła jak przez sen

wszystkich czterech: — Pochronia, Batasińskiego, Grzywacza i Fajtasia. Weszli za nią na

palcach i bez najlżejszego szelestu zdążali na górę po marmurowych schodach. Na piętrze

drzwi sąsiadujące przedstawiły się jej oczom tak właśnie, jak Pochroń opowiedział. Ze

spokojem czytała wyryte na tablicy nazwisko Łukasza. Drzwi były półuchylone. Uchylona

połowa zawarta na łańcuch.

— Kto to? — spytał głos z wewnątrz.

Wolno otwarła swą skórzaną torebkę i ż uśmiechem podała bilet. Zadowolenie ż tego

tytułu, jak też zdziwi się Łukasz przeczytawszy ten napis na kartce. To ona składa mu wizytę.

Jego nazwisko wyrzeźbione na tablicy błyszczącej, a jej wylitografowane na wizytowej

karcie. Tak oto składają sobie wizytę. Wszystko jest w porządku i według reguł życia.

Uśmiech nie znikł z jej ust, gdy rzuciwszy okiem poza siebie, zobaczyła stojących za jej

plecami czterech bandytów. Byli wyprostowani, nieubłaganie spokojni, uroczyści, gotowi do

skoku, niemi. Twarz Pochronia wyrażała rozwagę, tamtych milczenie i posłuszeństwo. Drzwi

otwarły się i Ewa stanęła na progu. Według rozkazu zasłoniła sobą wejście. Czuła na szyi

oddech Pochronia. Oczy. jej szukały Łukasza.

Łukasz stał w mroku korytarza. Tam w mroku — on!

Page 378: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

378

Ujrzała twarz, włosy, przedział z boku, zarost.

Oczy jego gasły na jej widok i bezsilnie zawściągały się powiekami. Górna warga uchyliła

się, zęby zabłysły... Krzyk z głębi serca:

— Łukasz! Uciekaj! Zabiją cię! Idą!

— Kto idzie?

— Zamykaj drzwi! Od biura! Uciekaj do mieszkania! Rzuciła się naprzód, żeby go zasłonić

sobą, z wyciągniętymi rękami. Wepchnęła go we drzwi boczne, prowadzące do mieszkania.

Było za późno.

Pochroń i trzej tamci runęli do przedpokoju. Pochroń od jednego ciosu sztyletem zabił

lokaja i skoczył ku drzwiom do biur. Ale te drzwi były zatarasowane. Daremnie podważali je

narzędziami wszyscy czterej. Nagle Niepołomski ukazał się w półotwartych drzwiach.

Błysnęła lufa niklowanego browninga i huknął strzał jeden, drugi, trzeci. Pochroń

odpowiedział strzałem, ale sam pośliznął się, zachwiał, sunął po ścianie. Padł na ziemię.

Fajtaś oszalały strzelał we wszystkie klamki po kolei. Grzywacz otwarł wejściowe drzwi i

ciągnął Pochronia na schody, ująwszy go pod pachy. Batasiński zatrzasnął drzwi, za którymi

stał Niepołomski.

Na progu Pochroń kazał się posadzić, nakazał szeptem spokój, chwycił rewolwer lewą

ręką, gdyż prawą miał strzaskaną na drzazgi. Zmrużył oczy i mierzył w Ewę, rozkrzyżowaną

na drzwiach, za którymi stał Niepołomski. Strzelił. Zachwiała się i siadła na nogach. Obok

niej charczał ostatkiem tchu przebity lokaj. Krew rzygała z jego ust na środek korytarza.

Leżąc na ziemi Ewa marzyła, że nareszcie jest pod progiem Łukasza. Teraz mu opowie o

dziecku. Zda mu nareszcie raport o tym, jak było. Żeby tylko wyszedł! Gdy po chwili

ciemności podniosła głowę, spostrzegła, że w tej sieni pełno jest nóg ludzkich, kolb,

karabinów, mundurów. Draby jakieś, wojsko, policja! Ujrzała Pochronia głowę w jakichś

łapach olbrzymich i jego straszliwe, groźne, nieubłagane oczy. Dźwignięto ją kułakami. Ktoś

chwycił w garść jej włosy, owinął nimi pięść i tym porządkiem dźwignął ją z ziemi. Straciła

przytomność.

Gdy się ocknęła, uderzył ją widok straszniejszy niż sama śmierć. Jakiś drab, rozebrany do

koszuli, bił „w mordę" związanego Grzywacza. Tamten milczał bez jęku, bez słowa, bez

drgnienia. Oprawca bił go w brzuch, kopał między nogi i policzkował bez przerwy. Pochroń,

leżący na pryczy, patrzał. Ewa zadrżała zobaczywszy jego wzrok i skrzywienie ust. Przysiadła

w kącie. Nad głową jej były balasy seperatki policyjnej, dookoła prycze.

Straszliwy siepacz, spocony i zmordowany, porzuciwszy Grzywacza, zbliżył się do

Pochronia i stanął nad nim.

— Powiesz sam — a?

Pochroń patrzał na niego pod blask, z uśmieszkiem.

Page 379: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

379

Ewa zwlokła się z miejsca i czołgała ku niemu, żeby go zakryć przed posiepakiem. Padnie

na niego piersiami i zakryje! Ale nim się dowlokła do środka nory, straciła drogę. Ciemność

wielka... Jęk Pochronia. Słychać straszne razy w brzuch, w piersi, w gardziel.

Wtem za kratami głos! Jego to szept przejęty rozpaczą! Mówi Łukasz:

.— Jest tu aresztowana razem z tymi zbójami — kobieta. Ona jest zupełnie, zupełnie

niewinna! Przyszła mię ostrzec. Jeden ze zbójów za to ją zranił. Proszę ją puścić natychmiast!

Ręczę za nią całym majątkiem!

Podźwignęła się z ziemi na łokciach, żeby zobaczyć twarz. Teraz powie! Ujrzała go. Stał za

drewnianymi kratami. Wielkie oczy wlepił w ciemność jaskini i szukał wzrokiem. Spotkały

się ich oczy. Uśmiech anielskiej rozkoszy spłynął na wargi Ewy. Ale razem z uśmiechem

krew znowu popłynęła z ust.

Raz jeszcze szyja tak lekko, tak lekko dźwignęła ciężką głowę. Ewa czuła, że dwie ręce

wsunęły się pod jej włosy i dźwignęły z podłogi bezsilną czaszkę — i że ona teraz w tych

rękach troskliwych spoczywa. Już go dojrzeć nie mogła. Wiedziała, że sama leży na wznak, a

on klęczy i w nieruchomych rękach głowę jej trzyma.

Spłonęła wszystka w dziewczęcy, najdawniejszy swój uśmiech szczęścia i z tym

uśmiechem boskiej radości na ustach umarła, szukając w mrokach śmierci jego spojrzenia.

DODATEK - BRULIONOWE RZUTY ROZDZIAŁU MAJĄCEGO OBJĄĆ

TESTAMENT JAŚNIACHA

(a)

Widziałaś sama, widziałaś to dobrze, że należało mi odejść. Odejść — to znaczy —

spocząć w ziemi. Oddaliłem się bowiem od świata na taką dalekość, kiedy mi się

niepotrzebną stała przyroda, a ciężarem stała się ostatnia miłość i ostatnia łaska ziemi: sztuka.

Nic mi już z błękitu obłoków wiosennych, które płyną nad wiecznymi falami

Śródziemnego Morza w dalekie południe, ku palmom Sycylii i dzikim na skałach kaktusom

Malty. Martwa jest dla mnie wieszczba morza w dzień pełen wichru — morza, tego dobra,

szczęścia i piękna, które ze wszech stron okrąża ludzkie siedlisko, nie dając mu umknąć od

obrazu wieczności. Cyprys, który czarnymi gałęźmi obejmuje ruiny Palatynu, wonna

macchia, osłaniająca szczerby krzesanic Korsyki, u których stóp w przepaści błądzą i jęczą

wiecznie bezdomne piany — rumiane i białe kamelie, prowadzące jak urocze druhny do

basenu w naszym ogrodzie — już tylko wykłuwają mi oczy. A w mojej cichej, spłaszczonej

Page 380: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

380

ojczyźnie rzeka dzieciństwa już nie płynie i senne widzenie konarów czarnych olch już nie

budzi radosnego łkania w mym sercu. Obca i niepotrzebna stała mi się grecka tancerka z

pentelikońskiego marmuru w mascheriach Watykanu, obce i wystygłe stałoś mi się,

wspomnienie lubieżnej Wenus z Neapolu, i już mi cię nie żal, Diano z Efezu, która stoisz tam

samotna, straszna przez swe symbole, opuszczona przez wszystkich czcicieli. Po cóż ty jesteś

dla mnie, budowlo Giotta, w różowym pyle wynurzająca się ze zgiełku ulic Florencji? Na nic

jesteście duszy mojej.

Przychodzę do was, barbarzyńca Północy, i żegnam was wystygłymi oczyma.

Jest chwila, kiedy Słowacki powie o wierszach Króla Ducha, które są wszystkowidzącymi

obłokami ziemi polskiej, wiecznym jej wiatrem wiosennym, rozgrzanym od pierwszego upału

— że są „głupstwem". Byłaby bez nich ziemia polska płoną bez mieszkańca glebą, a oto o

nich szepnęły suche wargi stworzyciela, że są głupstwem.

Jak ten, kto zachwyci się oczyma widokiem pian morza, widokiem zalotów wełny morskiej

do skały kaprejskiej, kto ujrzy rozłóg bławego morza i zakocha się w jego sprawach — już

nie chce wrócić się myślą do widoku rodzinnego stawu, jak człowiek wstępujący na cypel

skały życia, skoro padł oczyma w morze wieczności, już się nie bawi zabawą ziemską.

Ustaje dlań potrzeba słowa.

To, co bym mówił, nie mogłoby być wysłuchane. To, co jest w piersiach mocne i

wieczniejsze niż śmierć, musi tedy leżeć w sobie i targać się ślepo do końca, niby wilk

puszczański w kącie miejskiego podwórza przykuty łańcuchem do słupa. Cóż z tego, że

przyjdą czasy, kiedy byłbym zrozumiany? Cóż z tego, że słuchacze stoją w mroku pod

ciemną chmurą przyszłości? Cóż z tego, że oczy ich goreją od tego samego ognia, który mi

piersi pali?

Nie chcę już mówić do świata i nie chce dzisiejszy świat słuchać głosu poety.

Czeka świat na skinienie szpady wodza, który by mu kazał nędzą swą zdusić prawicą

Udałęgo Walgierza, zwlec łachmany i wstać z ziemi jako duch. A skoro wodza nie ma —

słucha świat rozkazów pierwszej lepszej kanalii, która męstwa nie zna nawet z nazwy, lecz

posiadła wszystek spryt karierowiczów i „przelewa krew bratnią" rękoma najemnych

skrytobójców.

Można by żyć dnie, miesiące i lata z okiem utkwionym w sprawę swego ducha, gdyby nie

ziarenko szaleju, w mózgu leżące...

Nie tęsknię za ojczyzną, a mam ją w mózgu jak małe, maleńkie ziarenko szaleju.

„Nie przywiązywać się do ojczyzny, chociażby najbiedniejszej i najbardziej potrzebującej

pomocy"...

Dobrześ to wiedział, o cudzoziemcze!

Page 381: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

381

Jednej wszakże sprawy nie znał cudzoziemiec i dlatego to wyrzekł. Nigdy nie służył w

wojskach polskich, w legiach państwa romantyzmu. Nie znał siły przysięgi i przedziwnego

honoru, z którym rodziły się i umierały pokolenia.

Teraz, gdy ojczyzna zamieni się na duchową prowincję pruską, a romantyczne państwo po

czwarty raz zostanie podzielone, wojska polskie zostaną zapewne rozpuszczone na mocy

dekretu tak zwanej „siły" i ustanie walka ich o całego człowieka, o wyrwanie ducha, leżącego

pod męką ciała.

Dlatego to chciałem potargać mój list przypowiedni...

Bo jak niegdyś z romantycznego państwa szło się na Sybir cielesny, tak teraz idzie się w

stokroć gorszy Sybir ducha — na mocy zesłania z nowożytnej pruskiej prowincji ducha. Na

tym naszym nowym Sybirze trudno spotkać współwygnańca, a kto nie zmarznie na śmierć,

kto z głodu w drodze nie padnie, biega po ziemi samotnej tu i tam, w Shelleyowskich

sandałach, uszytych z płomienia.

Oto były paragrafy naszej romantycznej konstytucji, nasze najwyższe, jedynie narodowe

Habeas Animam, nadane nam z tronów geniuszu, kanclerską mocą pisarskiego urzędu:

1. Ty nie jesteś mi już krajem, miejscem, domem, obyczajem, Państwa zgonem albo

zjawem, ale cnotą, ale prawem.

2. O ile polepszycie i rozszerzycie dusze wasze, o tyle polepszycie prawa wasze i

rozszerzycie granice.

3. Każdy, kto stąpił na ziemię polską, wolnym jest.

4. [Rękopis nieczytelny].

5. Lud — to człowiek cierpiący, człowiek tęskniący i człowiek wolny na duchu.

6. Każdej rodzinie rola domowa pod opieką gminy.

7. Pielgrzymie — stanowiłeś prawa, miałeś prawo do korony, a oto na obcej ziemi wyjęty

jesteś spod opieki prawa, abyś poznał bezprawie, a gdy wrócisz do kraju, abyś wyrzekł:

Cudzoziemcy razem ze mną współdziedzicami są.

Kiedy jako duch narodziła się Polska, kiedy samej sobie bez trwogi spojrzała w oczy, te o

sobie najwyższe wyrzekła słowa usty tale miłosiernymi i tak nieugiętymi i nieustraszonymi,

jakoby usty Sakya Muni.

Stratowały twoje zboża kopyta koni najeźdźców i rozgrodziły twój stary płot ręce

katowskie w chwili twojego świętego natchnienia.

Koła ich wozów porznęły w nowe drogi twój grunt, tylekroć zajechany.

A teraz krew junacza i krew bratnia, i krew bandycka polały się. w twe skiby.

O, Matko, Matko!

Page 382: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

382

Nigdy bezdenniej ukochana nie byłaś nam wygnańcom jak dziś, gdy w darnię tej nowej

wiosny porastasz. Wiatr wiosenny wieje w pióra twych traw i suszy kałuże krwi po twoich

„polskich" drogach.

Sfruń , wietrze, westchnienie wiosny z tutejszych czystych b łękitnych mórz, odleć z

białych gałęzi kwitnącego migdała t różowych witek kwitnącego morela, spomiędzy mirtów

nadmorskich — ku północy. Niech zakwita w Polsce wiśnia po sadach, a tarnina przy

drogach. Rozgarnij, wietrzyku, murawę aż do korzenia i ucałuj miejsca nieznane, na które

czoła padały. Zbierz łzy przedśmiertelne i pot krwawy, wynieś na skrzydłach ze ziemi i

zawieś na złotych chustach, na białych z amarantowym wstęgach obłoków nad zajechaną

wokół dziedziną, nad rozgrodzonymi drogami.

(b)

Ty to wiesz najlepiej, cudnowłosa, która wówczas nadeszłaś... Widziałaś sama, że należało

mi odejść. (Odejść — to znaczy — kazać uprawomocnionym drabom za odpowiednim

wynagrodzeniem zakopać trupa Jaśniachowego w glinę i nakryć go trzyłokciową pierzyną

piasku),

Oddaliłem się, siostro, cokolwiek za forsownie od świata, zabrnąłem w taką odległość, że

niepotrzebną stała mi się przyroda, a ciężarem i nudą stała mi się ostatnia miłość i najwyższa

łaska tej ziemi, najwyższe szczęście, czyli złuda — to znaczy sztuka.

Nic mi już z błękitu obłoków wiosennych, płynących nad puszczą Śródziemnego Morza!

Jego otchłań nigdy się nie zmieni, wieczna zostanie jak powietrze, słońce i wiatr. Nie dla

mnie ściemniasz się daleko, błękitne morze, gdzie biała,. złośliwa wełna błyska jak śnieżyste

zęby w złowieszczo śmiejących się ustach. Darmo wybuchasz w górę wśród suchych,

wyssanych skał słupem piany, wysokim i strzelistym jak mediolańska wieża, kunsztownym

jak dach świętego Marka.

O, falo pienista, śnieżna wełno, co przybiegłaś na ten brzeg w cudne zaloty, a spadasz

nieopisanymi strofami ze szczelin, z karbów, z wyłomów do swojej chłodnej tajni!...

Wydajesz z siebie głos dla siebie samej, pomruk radości, kąpiesz się sama w sobie...

Już cię nie widzę, falo, już cię nie słyszę... Różowe drzewo gorzkiego migdała zakwitło w

sadach otoczonych kamiennym murem, winograd z obciętymi pędami rozprowadzony na

laskach tworzy złotawą sieć nad ziemią pracowicie skopaną. Tam i sam przeziębłe róże

zwieszają się ze sczerniałego muru...

Nadaremnie nie dajesz mi umrzeć, o morze, na próżno wzywasz mię ku tej wielkiej drodze,

którą samo przeżyłoś i którą przeżyjesz. Twoje dno lazurowe przy brzegu, przeczyste jak

oczy dziecka, twoje dalekie rozpostarcie, obszerniejsze niż wzrok człowieka, twój huk

nauczający, jak męską prawicą uderzać w podłe piersi — odtrąciłem.

Page 383: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

383

Wiem, jakie jesteś, lecz cię już czuć nie chcę.

(c)

Powiedziałem to do siebie, że powinienem już odejść, to znaczy: spocząć w ziemi. Jestem

sam. Życie nie ma dla mnie wartości...

To, co bym mówił, nie zostałoby wysłuchane przez współczesnych. To, co jest we mnie

potężne, mocne i wieczne, leży w sobie i targa się ślepo jak wilk łańcuchem przykuty do

słupa... Wiem o tym, że przyjdą czasy, kiedy byłbym zrozumiany. Moi słuchacze stoją w

przyszłości pod złotą jej zorzą. Twarze ich zwrócone są ku mnie i oczy ich patrzą we mnie

gorejąc od tego samego ognia, który mi piersi przepalił za życia. Lecz świat dzisiejszy nie

chce słyszeć poetów. Czeka na skinienie szpady wodza, który by jego niewolę zdusił prawicą

Wdałego Walgierza... A skoro wodza nie ma, słucha pierwszej lepszej dziennikarskiej szui,

pierwszego z brzegu karierowicza, który z pieniędzy publicznych żyje.

Nigdy nie kochałem cię boleśniej jak dziś, gdy się z kajdan zwłóczysz, chora i stratowana.

Muszę odejść i nie zobaczę

Dodać można, że w zapiskach Żeromskłego z czasu podróży po Włoszech 1906—7 r. (zob.

w tomie Wspomnienia, wydania zbiorowego Pism t. XXVI) mieści się sporo notat i

fragmentów zużytkowanych w tekście Dziejów grzechu, a także w zarzuconym fragmencie

„Testamentu" twych przemian, nie zobaczę twych skurczów boleści, walk i wysiłków. Bądź

pozdrowiona w sercu mym, Matko!

My więc jesteśmy tym pokoleniem szczęśliwym, które sandał oparło na wyniosłej górze

moabskiej i własnymi oczyma oglądać może Hanaan, obiecaną ziemię. Za nami zostało

czerwone morze ojczystej krwi i pustynia zasiana kościami.

My więc jesteśmy dziedzicami wszystkiego. Zstąpimy w wyśnioną dolinę i orać będziemy,

zasiewać i żąć. Co wypłakali z męczeńskich dusz krwawymi łzami, co błogosławiły aż do

ostatka tchnienia ich serca, włócznią przemocy przebite, to my ujmiemy rękami.

Skończyły się dzieje Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i dzieje „miłej" Ojczyzny. Zaczęły się

dzieje Najjaśniejszej Rewolucji. W jej ogień patrzą rozwarte oczy, orle źrenice wieszczów...

Wieszczowie! Niechaj nas Wasze dźwigają duchy. Niechaj Wasz rozkaz nasze wytęża

ramiona. W ogniach się przepala wielka Ojczyzna, na pół się łamie dwór i pęka chata, płoną

parkany i płonie dach.

Wieszczowie!

Niech spłonie polska podłość, niech się na żużel nikczemny stopi przemoc Polaka nad

Polakiem, nad Żydem, nad Rusinem, nad Żmudzinem!... Niechaj zostaną same popioły. My w

nie wsiejemy...

Page 384: Stefan Żeromski - Dzieje grzechu

384

Byłem samotny, nie mogłem się nigdy pogodzić z politycznymi bandami. Ilekroć

wszedłem w ich środek, zawsze musiałem wyjść jak z szopy zatrutej fetorem.

Nie należałem nigdy do żadnej partii, do żadnego stronnictwa politycznego ani

literackiego, nawet do żadnej redakcji, do żadnej kaplicy. Natomiast wszedłem w lud i byłem

jednym z ludu.

Byłem nieraz jak dobosz, który biegnie z walczącymi pułkami wybijając znajomy tłumowi

takt, chwytając powietrze resztkami płuc, i nieraz pospolity kapral pułkowy" dawał mi

rozkaz, nieraz prosty szeregowiec spoglądał na mnie z lekceważeniem, żem nie niósł jak inni

karabina. Ni ten, ni ów nie pamiętał, że kula i dobosza idącego w szeregu również dosięga, że

nie nieść karabina, lecz nieść umiłowany takt, dźwięk święty wybijać — to za broń starczy.

Znajduję, że do wykonania prac z ducha należy brać ludzi z wszelkich stronnictw. Ale to

nie ma być kompromis, lecz najdalej biegnący postęp. Każda partia z chwilą, kiedy stawia

sobie za zadanie egoizm partyjny, staje się reakcyjną.

Należy tworzyć braterstwo pomiędzy ludźmi prawymi. Należy podnieść oczy ludzkie ku

wieszczom, należy ukazać prawdę i miłość. Ale tego nie można uczynić stojąc na ziemi

reakcji ani narodowej demokracji, to należy uczynić niwecząc wszelkie przesądy. Do tego też

musi być stworzony zakon ludzi świeckiej którzy by między sobą wskrzesili braterstwo. Musi

być stworzone na nowo pozwanie dusz prawych i bezinteresownych, musi być znowu rzucone

w świat uczucie socjalizmu!

Jestem towarzyszem wszystkiego, co cierpi, co walczy, co dąży do wolności...