waters sarah - pod osłoną nocy

364

Upload: asia-celinska

Post on 27-Dec-2015

127 views

Category:

Documents


9 download

TRANSCRIPT

Page 1: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy
Page 2: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy
Page 3: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

SARAH WATERS

POD

OSŁONĄ

NOCY

Przełożyła Magdalena Gawlik-Małkowska

Page 4: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Tytuł oryginału: THE NIGHT WATCH

Copyright © Sarah Waters 2006 All Rights Reserved

Projekt okładki: 2006 Gabriele Wilson

Zdjęcie na okładce: Bill Brandt / Bill Brandt Archive Ltd

Redakcja: Ewa Witan

Redakcja techniczna: ElŜbieta Urbańska

Korekta: Bronisława Dziedzic-Wesołowska

Łamanie: Ewa Wójcik

ISBN 978-83-7469-453-7

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. GaraŜowa 7

www.proszynski.pl

Druk i oprawa:

ABEDIK S.A.

61-311 Poznań, ul. Ługańska 1

Page 5: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Dla Lucy Vaughan

Page 6: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Podziękowania

Dziękuję Lenniemu Goodingsowi oraz pracownikom Time Warner Book Group UK, Julie Grau i pozostałym z wydawnictwa Penguin, Judi-th Murray i wszystkim w Green & Heaton Ltd oraz nieocenionej Sally O-J.

Dziękuję Hirani Himona, Sarah Plescia, Alison Oram, Liz Woodcraft, Amy Rubin, Fidelisowi Morganowi, Valowi Bondowi, Betty Saunders, Robyn Vinten, Bridget Ibbs, Ronowi i Mary Watersom, Caroline Halli-day, Mary Garner, Trudie Sacker, Vicky Wharton, Betty i Jennifer Vau-ghan, Pameli Pearce, Rogerowi Haworthowi i Lesley Hall; Terry'emu Spurrowi z London Ambulance Service Museum, Christine Goode i Chani Jones z Price's Candles Ltd, Janowi Pimblettowi i pracownikom London Metropolitan Archives, personelowi Imperial War Museum Archive, personelowi City of Westminster Archives Centre, personelowi Camden Local Studies and Archives Centre oraz wielu ludziom, z któ-rymi przez ostatnie cztery lata rozmawiałam o latach czterdziestych, a zwłaszcza tym, którzy udzielili mi rad na temat damskiej bielizny, kwe-stii oświetlenia i jedwabnych piżam.

Serdeczne podziękowania dla Martiny Cole za wzięcie udziału w au-kcji na rzecz Medycznej Fundacji Opieki nad Ofiarami Tortur, za umieszczenie jej nazwiska w niniejszej powieści oraz za to, że zgodziła się na jego użycie w skróconej formie.

Page 7: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

1947

Page 8: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

1

Oto kim jesteś, pomyślała Kay. Osobą, która nie potrzebuje zegara, albowiem odmierza czas wizytami chorych odwiedzających jej gospoda-rza.

Stała w otwartym oknie, w koszuli bez kołnierzyka i w szaroburych spodniach. Ćmiąc papierosa, obserwowała nadchodzących i wychodzą-cych pacjentów pana Leonarda. Przybywali punktualnie, tak punktual-nie, że można by według nich nakręcać zegarek: garbata kobiecina przy-chodziła w poniedziałki o dziesiątej, a ranny żołnierz w czwartki o jede-nastej. We wtorki o pierwszej zjawiał się staruszek z młodocianym po-mocnikiem o uduchowionym wyglądzie; Kay lubiła ich wypatrywać. Lubiła patrzeć, jak z wolna podążają ulicą: starszy mężczyzna, schludny, spowity w czerń niczym grabarz, i chłopak - cierpliwy, poważny i przy-stojny jak nie przymierzając alegoria młodości w wydaniu Stanleya Spencera bądź innego współczesnego malarza. Po nich przychodziła kobieta z synem, małym kuternogą w okularach, potem zaś zjawiała się podstarzała Hinduska cierpiąca na reumatyzm. Chłopiec stał czasami na zwichrowanej ścieżce prowadzącej do domu, kopiąc mech i kamyki swo-imi wielkim butem, podczas gdy jego matka rozmawiała w sieni z panem Leonardem. Niedawno uniósł głowę i pochwycił wzrok Kay: usłyszała, jak szura na schodach i kuśtyka do ubikacji.

- Przestraszyłeś się aniołów? - dobiegł z dołu głos matki. - Dobry Boże, przecież to tylko obrazki! Taki duży chłopak!

Kay domyśliła się, że przyczyną zachowania chłopca wcale nie są edwardiańskie anioły pana Leonarda, lecz widok jej samej. Mały naj-pewniej wbił sobie do głowy, że snuje się po strychu jak duch albo obłą-kana.

9

Page 9: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

W pewnym sensie miał rację. Czasem istotnie zwyczajem szaleńców błądziła bez celu z kąta w kąt. Innym razem godzinami stała bez ruchu, obserwując grę cieni na dywaniku. Odnosiła wówczas wrażenie, że istot-nie przypomina ducha i wtapia się w spłowiała strukturę domu, ginąc w mroku, który zbierał się w zakamarkach niczym kurz.

Parapet zadrżał pod jej łokciami: dwie przecznice dalej przejechał pociąg, zmierzający w kierunku węzła kolejowego w Clapham. Lampa za plecami Kay rozbłysła, mrugała chwilę jak roztrzepotana powieka, po czym zgasła. W żałośnie małym kominku (był to kiedyś pokój dla służby) cicho opadł węgielek. Kay po raz ostatni zaciągnęła się papierosem i zgasiła go między kciukiem i palcem wskazującym.

Stała przy oknie ponad godzinę. Był wtorek: odnotowała przybycie mężczyzny z zadartym nosem i chorą ręką i podświadomie oczekiwała przyjścia postaci Stanleya Spencera. Wreszcie machnęła ręką i postano-wiła wyjść z domu. Ostatecznie pogoda dopisywała: był ciepły dzień w połowie września, już trzeciego września po wojnie. Weszła do sąsied-niego pomieszczenia, które traktowała jak sypialnię, i zaczęła się prze-bierać.

W pokoju panował półmrok. Pan Leonard zastąpił wybitą szybę ka-wałkiem linoleum. Wysokie łóżko, przykryte wyświeconą narzutą, nie-odparcie nasuwało niemiłą myśl o rzeszach ludzi, którzy w ciągu wielu lat na nim spali, kochali się, przychodzili na świat, umierali bądź rzucali się w gorączce. Wydzielało kwaśnawą woń niczym para znoszonych poń-czoch. Ale Kay przywykła do niej i nie zwracała na to uwagi. Pokój był tylko miejscem, gdzie spała lub spędzała bezsenne noce. Bezosobowe ściany świeciły pustkami, zupełnie jak w chwili kiedy po raz pierwszy przestępowała próg. Nigdy nie zawiesiła obrazków ani nie porozkładała książek: nie miała ani jednych, ani drugich, jej dobytek był bardzo mi-zerny. W jednym rogu zamocowała drut, na którym na drewnianych wieszakach powiesiła ubrania, czyste i zadbane.

Po krótkich poszukiwaniach znalazła parę porządnie zacerowanych skarpet oraz spodnie. Wpięła do mankietów srebrne spinki i przeczesała krótkie, brązowe włosy, wygładzając je pomadą. Przypadkowi przechod-nie często brali ją za przystojnego młodzieńca, a starsze panie nagmin-nie zwracały się do niej per „chłopcze”, a nawet „synu”. Jeśli jednak ktoś uważniej przyjrzał się jej twarzy, natychmiast dostrzegał na niej ślady upływu czasu, we włosach zaś srebrne nitki. Kay zbliżała się bowiem do trzydziestych siódmych urodzin.

10

Page 10: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Idąc na dół, stawiała ostrożnie stopy, aby nie przeszkadzać panu Le-onardowi, lecz skrzypiące schody wykluczały bezszelestny krok. Skorzy-stała z ubikacji, a następnie spędziła kilka minut w łazience, gdzie umyła twarz i zęby. Bluszcz zasłaniający okno rzucał na jej skórę zielonkawą poświatę. Woda postukiwała i kaszlała w rurach. Obok piecyka gazowe-go wisiał klucz do nakrętek: kran czasem odmawiał posłuszeństwa i trzeba było załomotać w rury, ażeby skłonić go do działania.

Pokój obok łazienki pełnił funkcję gabinetu pana Leonarda; Kay sły-szała ponad pluskiem wody w umywalce jego natchniony monolog, kie-dy zajmował się mężczyzną z chorym ramieniem. Gdy wyszła z łazienki i na palcach przemknęła pod drzwiami, monotonny głos przybrał na sile. Przypominał rytmiczny stukot jakiejś maszyny.

- Ericu - usłyszała. - Musisz bardziej... no wiesz. Bez tego ani rusz. Cicho zbiegła po schodach i otworzywszy frontowe drzwi, zastygła na

progu. Oślepiona jasnością nieba zamrugała powiekami. Ni stąd, ni zo-wąd dzień stracił czar i wydawał się nie tyle pogodny, ile uschły i wybla-kły. Kay odniosła wrażenie, jakby kurz zbierał się na jej ustach, rzęsach, w kącikach oczu. Ale nie zawróciła. Nie po to wystroiła się dla świata. Zbiegła po schodach i ruszyła przed siebie. Szła krokiem osoby, która doskonale wie, dokąd i po co zmierza, choć w gruncie rzeczy nie miała nic do roboty i nikt na nią nie czekał. Dzień był pusty, podobnie jak po-zostałe dni jej życia. A każdy kolejny krok mógł prowadzić wszędzie i donikąd.

Ruszyła zdewastowanymi ulicami na zachód, w kierunku Wands-worth.

- Ani śladu Pułkownik Barker, wujku Horacy – zameldował Dun-can, spoglądając na okna strychu, kiedy wraz z panem Mundym zbliżali się do budynku.

Poczuł rozczarowanie. Lubił widok lokatorki pana Leonarda. Lubił jej śmiałą fryzurę, męski styl ubierania się i ostry, dystyngowany profil. Przypuszczał, że była kiedyś pilotem, sierżantem WAAF-u lub kimś w tym rodzaju: innymi słowy jedną z kobiet, które brały aktywny udział w wojnie, a potem zostały z niczym. Pan Mundy nadał jej przezwisko „Puł-kownik Barker”. On też lubił na nią patrzeć. Słysząc głos Duncana, pod-niósł wzrok i przytaknął, zaraz jednak ponownie opuścił głowę i ruszył dalej, zbyt zdyszany, by odpowiedzieć.

Mieli za sobą kawał drogi od White City aż do Lavender Hill. Po-dążali wolno, czasem pieszo, czasem autobusami, często odpoczywając;

11

Page 11: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

była to nieomal całodniowa wyprawa. Duncan tradycyjnie miał wolny wtorek, który następnie odpracowywał w sobotę. W fabryce nikt nie robił mu problemów.

- Ależ ten chłopak troszczy się o wuja! - Wielokrotnie obijało mu się o uszy. Nie wiedzieli, że pan Mundy wcale nie jest jego wujem. Nie mieli pojęcia, na czym polega jego kuracja, pewnie myśleli, że odwiedza klini-kę. Duncan nie wyprowadzał ich z błędu.

Wprowadził pana Mundy'ego w cień podniszczonego domostwa, któ-rego zgarbiona sylweta nieodmiennie budziła w nim niepokój. Był to bowiem ostatni ocalały budynek w niegdysiejszym szeregu: w jego bo-kach wciąż widniały blizny po sąsiadach. Z jednej strony straszyły zyg-zak widmowych schodów oraz dziura po nieobecnym kominku. Duncan zachodził w głowę, co pozwoliło temu domowi przetrwać; każda wizyta u pana Leonarda wywoływała obawę, że gdy któregoś dnia zbyt mocno trzaśnie drzwiami, ściany wokół nich legną w gruzach.

Pomny owych podejrzeń ostrożnie zamknął drzwi, po czym dom wy-dał mu się mniej złowrogi. Korytarz był mroczny i raczej zagracony: wszędzie poustawiano krzesła z twardymi oparciami, stały tam również pusty wieszak na palta oraz dwie lub trzy rachityczne rośliny. Na podło-dze widniała szachownica czarno-białych kafelków; niektóre poodpada-ły, ukazując szary cement pod spodem. Na żyrandolu wisiał prześliczny różowy klosz w kształcie muszli, przeznaczony zapewne do lampy gazo-wej, teraz zaś dopasowany do żarówki w bakelitowej osłonie, wiszącej na wystrzępionym, brązowym kablu.

Duncan odnotowywał podobne szczegóły, była to dlań jedna z więk-szych przyjemności życiowych. Lubił, gdy przychodzili za wcześnie, zaw-sze bowiem zdążył usadowić pana Mundy'ego na krześle, dzięki czemu mógł następnie pospacerować po korytarzu i dokładnie wszystko obej-rzeć. Podziwiał misternie toczone słupki w balustradzie oraz zmatowiałe końcówki prętów na schodach. Podobała mu się odbarwiona gałka z kości słoniowej na drzwiczkach kredensu oraz farba na listwach podło-gowych, które dzięki niej zyskały wygląd szlachetnego drewna. W naj-dalszym końcu, skąd prowadziło wejście do piwnicy, stał bambusowy stolik zagracony tandetnymi bibelotami. Pośród gipsowych piesków i kotków, przycisków do papieru i majolikowych wazonów błyszczała ulubienica Duncana - stara, glazurowana misa niezwykłej urody, zdo-biona w węże i owoce. Pan Leonard trzymał w niej zakurzone orzechy, na których leżał metalowy dziadek. Jego widok nieodparcie nasuwał Duncanowi myśl o pęknięciu, które nastąpiłoby w kontakcie metalu z kruchą porcelaną, gdyby ktoś niebacznie upuścił go na miskę.

12

Page 12: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Orzechy tkwiły na swoim zwykłym miejscu, otulone warstewką ku-rzu. Duncan przeniósł wzrok na obrazki, krzywo zawieszone na ścianie - w tym domu wszystko wisiało jakby pod kątem. Dość sztampowe, były oprawione w najzwyklejsze oksfordzkie ramki. To również sprawiło mu przyjemność, chociaż nieco innego rodzaju, przyjemność, jaką czerpał z widoku umiarkowanie ładnej rzeczy, myśląc: nie jesteś moja i wcale mi na tobie nie zależy!

Kiedy na górze dały się słyszeć kroki, Duncan wrócił pospiesznie do pana Mundy'ego. Drzwi na podeście stanęły otworem i zabrzmiały do-nośne głosy: pan Leonard odprowadzał do wyjścia młodego mężczyznę, który zawsze przychodził przed nimi. Duncan lubił na niego patrzeć niemal tak bardzo jak na Pułkownik Barker i glazurowaną misę, gdyż nieznajomy robił wrażenie nader pogodnego człowieka. Mógł być mary-narzem.

- W porządku, przyjaciele? - rzucił dziś, puszczając do Duncana oko. Zapytał o pogodę i artretyzm pana Mundy'ego. Jednocześnie wyjął z kieszeni papierosa, włożył go do ust i przypalił zapałką. Wszystkie czynności wykonał zgrabnie jedną ręką, podczas gdy druga, niesprawna, bezwładnie wisiała z boku.

Po co tu przychodzi, rozmyślał nieraz Duncan, skoro radzi sobie z tym dość dobrze. Uznał, że być może młody mężczyzna szuka na-rzeczonej. Potencjalna kandydatka zapewne byłaby niechętna jego ka-lectwu.

„Marynarz” wsunął zapałki z powrotem do kieszeni i poszedł. Pan Leonard zaprowadził Duncana i pana Mundy'ego na górę, oczywiście powoli, pozwalając temu ostatniemu nadawać tempo.

- Piąte koło u wozu - powiedział staruszek. - Cóż pan ze mną po-cznie? Nadaję się tylko na złom.

- Ejże - upomniał go pan Leonard. Wraz z Duncanem wprowadził pana Mundy'ego do gabinetu. Po-

sadzili chorego na kolejnym krześle z twardym oparciem, zdjęli mu ma-rynarkę i zapytali, czy mu wygodnie. Pan Leonard wyjął czarny notes i zerknął w swoje notatki, a następnie usiadł na identycznym krześle twa-rzą do pacjenta. Duncan podszedł do okna i przycupnął na stojącej tam niskiej, wyściełanej skrzyni, z marynarką pana Mundy'ego na kolanach. Zawieszona niedbale firanka wydzielała gorzkawy zapach. Pokryte lin-krustą ściany były pomalowane na lśniący czekoladowy kolor.

Pan Leonard zatarł ręce. - A więc - powiedział - jak samopoczucie od naszej ostatniej wizyty? Pan Mundy spuścił głowę.

13

Page 13: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Niespecjalnie - odrzekł. - Bóle jak przedtem? - Nie mogę się od nich uwolnić. - Ale nie uciekamy się do fałszywych medykamentów? Na twarzy pana Mundy'ego odbiło się zakłopotanie. - No cóż - przyznał po chwili. - Może ździebko aspiryny. Pan Leonard cofnął podbródek i spojrzał na pacjenta z wyrzutem. - Przecież pan wie - odpowiedział - że osoba, która stosuje dwojakie

środki leczenia przypomina osła popychanego przez dwóch poganiaczy. Zmierza donikąd. Dobrze pan o tym wie, prawda?

- Tak, ale... - nie dawał za wygraną pan Mundy - tak strasznie boli... - Boli! - przerwał pan Leonard na poły z rozbawieniem, na poły ze

wzgardą. Poruszył swoim krzesłem. - Czy to krzesło cierpi, dźwigając mój ciężar? Czemuż by nie, skoro wykonano je z drewna będącego two-rzywem w równym stopniu co kość i mięśnie pańskiej nogi, która musi dźwigać pana. Jeśli tylko przestanie pan wierzyć w jej cierpienie, noga stanie się dla pana równie mało istotna jak kawałek drewna. Nieraz to panu mówiłem.

- Tak - odparł z rezygnacją pan Mundy. - Tak - powtórzył pan Leonard. - No to zaczynamy. Duncan siedział jak mysz pod miotłą. Podczas sesji należało za-

chować bezwzględną ciszę i spokój, zwłaszcza na początku, kiedy pan Leonard zbierał myśli i siły, koncentrując umysł na próbach pozbawie-nia pana Mundy'ego fałszywego przekonania o artretyzmie. Czynił to, lekko odchylając głowę w tył i świdrując wzrokiem nie pacjenta, ale ob-razek zawieszony nad kominkiem, przedstawiający łagodną niewiastę w wiktoriańskiej sukni ze stójką, założycielkę Ruchu Nauki Chrześcijań-skiej, panią Mary Baker Eddy. Na czarnej ramce ktoś, może sam pan Leonard, napisał koślawymi literami: „Wiecznie czuwaj przy bramie myśli swej”.

Słowa te budziły w Duncanie ochotę do śmiechu, nie z uwagi na ko-miczną treść, tylko dlatego że w owej chwili zupełnie nie było mu weso-ło. Ogarniała go panika na myśl o konieczności całkowitego bezruchu i milczenia: czuł, że będzie zmuszony wydać jakiś odgłos, wykonać ruch, i w pewnym momencie skoczy na równe nogi, zacznie krzyczeć, rzuci się na podłogę... Ale było za późno na odwrót. Pan Leonard zmienił pozycję, pochylił się do przodu i utkwił wzrok w pacjencie. Kiedy się ponownie odezwał, przemówił żarliwym szeptem, z wielkim naciskiem i wiarą we własne słowa.

14

Page 14: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Drogi Horacy - powiedział - musisz mnie wysłuchać. W twoim myśleniu o artretyzmie nie ma za grosz prawdy. Nie masz artretyzmu. Nie dokucza ci żaden ból. Nie dajesz wiary tym, którzy uważają ból i chorobę za nieodzowne atrybuty materii... Posłuchaj, Horacy. Nie znasz strachu. Nie przeraża cię żadne wspomnienie. Żadne wspomnienie nie nasuwa ci obawy, że ponownie spotka cię nieszczęście. Nie masz się czego bać, drogi Horacy. Miłość jest z tobą. Miłość wypełnia cię i ota-cza...

Słowa płynęły nieprzerwanym potokiem niczym delikatne po-szturchiwanie zatroskanego kochanka. To niemożliwe, pomyślał Dun-can, zapominając o śmiechu, by nie poddać się ich mocy, nie dać się ponieść, poruszyć i przekonać pasji. Pomyślał o ułomnym marynarzu; wyobraził sobie, jak siedzi on na miejscu pana Mundy'ego i pod wpły-wem owej perswazji próbuje siłą woli skłonić niesprawną kończynę, by urosła i wypełniła się ciałem. Czy to możliwe? Przez wzgląd na pana Mundy'ego i marynarza gorąco pragnął w to uwierzyć. Pragnął tego na-de wszystko w świecie.

Spojrzał na pana Mundy'ego. Tuż po rozpoczęciu sesji staruszek przymknął oczy; teraz, gdy szepty przybrały na sile, zaczął bezgłośnie płakać. Łzy ciekły mu po twarzy cienkimi strużkami, zbierały się na szyi i wsiąkały w kołnierz. Nie bacząc na nie, siedział z rękami na kolanach, co rusz przebierając czystymi, okrągło zakończonymi palcami. Głęboko wciągał powietrze w płuca, po czym robił spazmatyczny wydech.

- Drogi Horacy - ciągnął uparcie pan Leonard - żaden umysł nie ma nad tobą władzy. Odmawiam siłom chaosu władzy nad tobą. Chaos nie istnieje. Niechaj rządzi tobą harmonia, niechaj ogarnie wszystkie twe członki: twoje ramiona, nogi, twoje oczy i uszy, wątrobę i nerki, twoje serce, mózg, żołądek oraz lędźwie. Albowiem są one doskonałe. Posłu-chaj mnie, Horacy...

Przemawiał w tym duchu przez czterdzieści pięć minut, a następnie usiadł prosto bez śladów znużenia. Pan Mundy wyjął chusteczkę, wy-dmuchał nos i otarł twarz. Lecz łzy zdążyły obeschnąć. Staruszek wstał bez niczyjej pomocy; poruszał się z mniejszym wysiłkiem i sprawiał wra-żenie jakby mniej zatroskanego. Duncan podał mu marynarkę. Pan Le-onard wstał i przeciągnął się, po czym wypił łyk wody ze szklanki. Kiedy pan Mundy podał mu pieniądze, wziął je niemal przepraszającym ru-chem.

- Naturalnie będę o panu pamiętał podczas wieczornego błogosła-wieństwa - oznajmił. - Będzie pan na to gotowy? Powiedzmy, wpół do dziesiątej? - Duncan wiedział, że pan Leonard ma wielu pacjentów, któ-rzy w ogóle doń nie zaglądają: przysyłają tylko pieniądze, a on leczy ich na odległość, za pośrednictwem poczty i telefonu.

15

Page 15: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Uścisnął Duncanowi rękę. Dłoń miał suchą, palce miękkie i gładkie jak u kobiety. Uśmiechnął się z roztargnieniem, a jego zmrużone oczy przypominały oczy kreta. W owej chwili sprawiał wrażenie ślepca.

To by dopiero było, pomyślał Duncan, gdyby naprawdę nie widział! I znów miał ochotę się roześmiać. Uczynił to, kiedy ponownie znaleźli

się na ścieżce przed domem. Zarażony jego wesołością pan Mundy też zachichotał. Był to rodzaj nerwowej reakcji na gabinet, bezruch, potok łagodnych słów. Pozostawiając za sobą cień koślawego domu i kierując się w stronę Lavender Hill, spojrzeli po sobie i raz jeszcze zanieśli się śmiechem.

- Nie chcę kapryśnicy - mówił mężczyzna. - Muszę pani wyznać, że przerobiłem to z ostatnią dziewczyną i mam dość.

- Zawsze doradzamy klientom, aby na tym etapie byli możliwie jak najbardziej otwarci - odrzekła Helen.

- Hmm - odparł mężczyzna. - Rozumiem, że dotyczy to również ich portfeli?

Miał na sobie granatowy garnitur przerobiony z munduru, wy-świecony na łokciach i mankietach, a na ziemistej twarzy widniały reszt-ki tropikalnej opalenizny. Włosy zaczesał na bok z podziwu godną sta-rannością, przedziałek był równy i biały jak blizna, lecz pomada miej-scami zbiła się w grudki, co bez przerwy rozpraszało Helen.

- Spotykałem się kiedyś z jedną z WAAF-u - podjął z rozgorycze-niem mężczyzna. - Kiedy mijaliśmy jubilera, ona zawsze skręcała kost-kę...

Helen wyjęła inny arkusz. - A ta? Zobaczmy. Lubi szyć i chodzić do kina. Mężczyzna nachylił się, żeby spojrzeć na zdjęcie i zaraz z powrotem

opadł na krzesło, potrząsając głową. - Nie lubię dziewcząt w okularach. - A co z otwartością? - Nie chcę wydać się grubiański - odpowiedział, lustrując mimo-

chodem brązowy kostiumik Helen. - Ale dziewczyna w okularach... co jak co, ale ona doznała już w życiu zawodu. Trzeba sobie postawić pyta-nie, co dalej.

Rozmawiali w podobnym duchu przez kolejne dwadzieścia minut. Wreszcie z listy piętnastu kobiet wybrali pięć nazwisk. Mężczyzna tu-szował rozczarowanie agresją.

- I co teraz? - zapytał, szarpiąc za wyświecone mankiety. - Pokaże-cie im moją gębę, żeby mogły zadecydować, czy im się podobam, czy nie.

16

Page 16: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Już widzę, czym to pachnie. Może powinienem był się sfotografować z banknotem pięciofuntowym za uchem.

Helen wyobraziła sobie, jak jej rozmówca wybierał rankiem krawat, czyścił marynarkę, poprawiał przedziałek.

Odprowadziła go do wyjścia. Po powrocie do poczekalni spojrzała na Viv, swoją współpracownicę, i wydęła policzki.

- No tak - powiedziała ta domyślnie. - Pewnie nie nadaje się dla na-szej pani z Forest Hill?

- Szuka kogoś młodszego. - Jak oni wszyscy. - Viv stłumiła ziewnięcie. Na biurku przed nią le-

żał notes. Postukała się w wargę, studiując plan. - Przez najbliższe pół godziny mamy spokój. Może napijemy się herbaty?

- Dobrze - odpowiedziała Helen. Zaczęły się uwijać z energią, której zawsze brakowało im w kon-

taktach z klientami. Viv otworzyła najniższą szufladę kartoteki i wycią-gnęła elektryczny czajniczek oraz imbryk. Helen zaniosła czajnik do toalety znajdującej się na podeście i napełniła go nad umywalką. Posta-wiwszy go na podłodze, podłączyła do gniazdka i czekała. Nim woda się zagotowała, upłynęły trzy minuty. Ustawicznie traktowana parą tapeta nad gniazdkiem odkleiła się od ściany. Helen wygładziła ją ręką, jak co dzień; papier chwilę leżał płasko, po czym powoli odwinął się znowu.

Biuro mieściło się w dwóch pokojach nad zakładem perukarskim, w uliczce tuż za stacją Bond Street. Helen indywidualnie przyjmowała klientów w pomieszczeniu od frontu, a Viv siedziała przy biurku w po-czekalni. Stały tam zdekompletowane krzesła i sofa, gdzie sadzały wcze-snych przybyszów. Gwiazda betlejemska w doniczce rozkwitała w naj-mniej oczekiwanych momentach. Na niskim stoliku leżały świeże nume-ry „Liliputa” oraz „Reader's Digest”.

Helen rozpoczęła tu pracę tuż po zakończeniu wojny. Początkowo za-jęcie miało dla niej charakter dorywczy: potrzebowała wytchnienia po harówce w Departamencie do spraw Naprawy Szkód w ratuszu Maryle-bone. Nowe obowiązki nie wymagały szczególnego zaangażowania: sta-rała się sprostać oczekiwaniom klientów i szczerze życzyła im jak najle-piej, choć niekiedy brakowało jej entuzjazmu. Ludzie przychodzili tu w poszukiwaniu drugiej polowy, lecz tak naprawdę woleli rozmawiać o utraconych bliskich. Naturalnie ostatnio interes szedł pełną parą. Po-wracający z zagranicznej wojaczki żołnierze zastawali żony i narzeczone odmienione nie do poznania. I trafiali do biura, wciąż z bezbrzeżnym zdumieniem w oczach. Kobiety skarżyły się na byłych mężów. „Najchętniej

17

Page 17: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

zamknąłby mnie w domu”. „Powiedział, że nie lubi moich przyjaciół”. „Pojechaliśmy do hotelu, gdzie spędziliśmy niegdyś miesiąc miodowy, ale wszystko na nic”.

Woda zagotowała się wreszcie. Helen zalała herbatę przy biurku Viv i zaniosła kubki do toalety, gdzie czekała już na nią koleżanka. Uniosły okno. Z tyłu budynku znajdowały się schody przeciwpożarowe. Wyszły na pordzewiały, metalowy balkonik z niską barierką, który niebezpiecz-nie zachybotał pod ich ciężarem. Zaglądały tu, kiedy tylko mogły, chcąc nacieszyć się słońcem. Słyszały stąd dzwonek do drzwi i telefon, a z cza-sem nauczyły się przesadzać parapet zwinnie jak lekkoatletki.

O tej porze dnia słońce nie świeciło równie intensywnie jak rankiem, lecz rozgrzane cegły i metal utrzymywały ciepło. W powietrzu wirowały kłęby spalin. Z Oxford Street docierał jednostajny szmer pojazdów oraz stukot młotków, którymi naprawiano sąsiednie dachy.

Viv i Helen usiadły i ostrożnie zdjęły buty, gimnastykując palce. Podwinęły pod siebie spódnice, na wypadek gdyby czeladnikom u peru-karza przyszło do głowy unieść wzrok. Obie miały pończochy mocno pocerowane na palcach i piętach oraz pozdzierane buty, czym nie wy-różniały się spośród innych mieszkańców Londynu. Helen wyjęła paczkę papierosów.

- Moja kolej - przypomniała Viv. - Nieważne. - Wobec tego będę ci dłużna. Przypaliły papierosy jedną zapałką. Viv odchyliła głowę w tył i wypu-

ściła dym ustami. Następnie spojrzała na zegarek. - Boże! Minęło już dziesięć minut. Dlaczego czas nie płynie tak

szybko, kiedy mamy klientów? - Oddziałują na zegary - wyraziła przypuszczenie Helen. - Jak ma-

gnesy. - Pewnie masz rację. I wysysają z nas życie na podobieństwo gi-

gantycznych pcheł... Szczerze mówiąc, gdybym w wieku szesnastu lat usłyszała, że skończę w takim miejscu... sama nie wiem, jak bym zarea-gowała. Nie tak wyobrażałam sobie przyszłość. Chciałam być sekretarką w kancelarii prawniczej...

Słowa przeszły w ziewnięcie, tak jakby Viv zabrakło energii nawet na rozgoryczenie. Postukała się w wargę smukłym palcem bladej, pozba-wionej ozdób dłoni.

Była pięć czy sześć lat młodsza od Helen, która liczyła sobie trzydzie-ści dwa lata. Jej śniada twarz nie nosiła jeszcze śladów upływu czasu, a włosy miały głęboki, ciemnobrązowy odcień. Kiedy oparła głowę o

18

Page 18: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

rozgrzane cegły, ułożyły się za nią jak aksamitna poduszka. Helen zazdrościła Viv włosów. Sama miała jasne, żeby nie powiedzieć

mysie kosmyki, które co gorsza były proste jak druty. W wyniku częstych ondulacji włosy stały się kruche i przesuszone. Helen niedawno znów była u fryzjera i przy najlżejszym ruchu głową chwytała w nozdrza ostrą woń chemikaliów.

Zamyśliła się nad ostatnimi słowami Viv. - A ja chciałam być stajenną - powiedziała. - Stajenną? - No wiesz, opiekować się końmi. W życiu nie jeździłam konno. Ale

naczytałam się głupot w babskich piśmidłach. Truchtałam tam i siam po ulicy, kląskając językiem. - Przypomniała sobie towarzyszące temu uczucie i mało nie zerwała się z miejsca, aby zademonstrować. - Mój koń nazywał się Flota. Był bardzo szybki i dobrze umięśniony. - Zaciągnąw-szy się papierosem, dodała ściszonym tonem: - Ciekawe, co Freud miał-by na ten temat do powiedzenia.

Parsknęły śmiechem, rumieniąc się z lekka. - Kiedy byłam naprawdę młoda, chciałam zostać pielęgniarką -

oznajmiła Viv. - Lecz odwiedziny u matki w szpitalu skutecznie wybiły mi to z głowy... A mój brat marzył, aby być magikiem. - Utkwiła spojrze-nie w dal, na jej ustach zamajaczył uśmiech. – Pamiętam jak dziś. Sio-stra i ja uszyłyśmy mu pelerynę ze starej zasłony. Ufarbowałyśmy ją na czarno. Rzecz jasna byłyśmy za małe, aby zrobić to jak należy i wygląda-ła okropnie. Wmówiłyśmy mu, że to prawdziwa czarodziejska peleryna. A potem ojciec kupił mu na urodziny zestaw do robienia sztuczek. Dam głowę, że kosztował majątek! Mój brat zawsze dostawał to, co chciał, był rozpuszczony jak dziadowski bicz. Każde wyjście do sklepu oznaczało kolejną zachciankę. Moja ciotka zwykła mawiać: „Zabierz Duncana do sklepu z wełną, a zażyczy sobie włóczki”. - Ze śmiechem upiła łyk herba-ty. - Mimo to był uroczym dzieckiem. Kiedy ojciec podarował mu ten ze-staw, godzinami czytał instrukcje, usiłując rozpracować sztuczki, w koń-cu jednak rzucił wszystko w kąt. „Co się stało? - zapytaliśmy. - Nie cie-szysz się?”. Odpowiedział, że wręcz przeciwnie, miał jednak nadzieję, że zestaw nauczy go prawdziwej magii, a nie pospolitych trików. - Przygry-zła wargę, potrząsając głową. - Pospolite triki! Biedak. Miał wtedy zale-dwie osiem lat.

Helen popatrzyła na nią z uśmiechem. - Na pewno fajnie jest mieć młodszego brata. Mój brat i ja byliśmy

prawie rówieśnikami i bez przerwy darliśmy koty. Kiedyś przywiązał mi warkocz do klamki i zatrzasnął drzwi. - Uniosła rękę do głowy. - Bolało

19

Page 19: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

jak diabli. Miałam ochotę go zabić! I pewnie bym to zrobiła, gdybym tylko wiedziała jak. Dzieci wybitnie nadają się na morderców, prawda?

Viv skinęła głową, tym razem wymijająco. Ponownie zaciągnęła się papierosem i przez chwilę siedziały w milczeniu.

I znowu kurtyna w dół, pomyślała Helen. Przywykła do podobnego zachowania Viv: najpierw zwierzenia, a potem nagły odwrót, jakby kole-żanka pożałowała szczerości. Pracowały razem blisko rok, lecz Helen czerpała wiedzę o Viv jedynie na podstawie skrawków rzuconych mimo-chodem informacji. Wiedziała na przykład, że tamta pochodzi z prostej rodziny, jej matka umarła wiele lat temu i Viv mieszkała z ojcem w po-łudniowym Londynie, a wieczorami po powrocie z pracy prała i gotowa-ła. Niezamężna, nie miała nawet narzeczonego, co biorąc pod uwagę jej urodę, wydawało się Helen co najmniej dziwne. Nie wiadomo, czy stra-ciła ukochanego w czasie wojny, z całą pewnością jednak otaczała ją aura szarości i rozczarowania. Coś w rodzaju całunu melancholii, miał-kiego jak pył, zalegającego pod maską dobrego humoru.

Jej brat Duncan stanowił największą zagadkę. Wiązała się z nim ja-kaś dziwna tudzież skandaliczna historia, Helen nie zdołała poznać szczegółów. Nie mieszkał w domu z Viv i ojcem, tylko z wujem albo kimś w tym rodzaju. Pomimo dobrego stanu zdrowia pracował w zakładzie dla niepełnosprawnych. Viv mówiła o nim w szczególny sposób, często na przykład powtarzała „biedny Duncan”, tak jak przed chwilą. W zależ-ności od nastroju niekiedy w jej głosie pobrzmiewała irytacja: „och, miewa się doskonale”. „Nie ma bladego pojęcia o życiu”. „Żyje we wła-snym świecie”. I kurtyna znów wędrowała w dół.

Helen szanowała kurtyny, zwłaszcza że i w jej życiu nie brakowało spraw, na które wolała spuścić zasłonę milczenia...

Wypiła kolejny łyk herbaty, a następnie otworzyła torebkę i wyjęła robótkę. W czasie wojny nabrała nawyku dziergania skarpet i szalików dla żołnierzy, obecnie zaś co miesiąc wysyłała do Czerwonego Krzyża paczkę nieforemnych szarawych ubrań własnej roboty. Teraz robiła dziecięcą czapeczkę. Na zużytej włóczce roiło się od supełków; robótka niemiłosiernie grzała ręce, a wzorek absorbował uwagę. Helen szybko przesuwała kciuk i palec wskazujący wzdłuż drutu, licząc pod nosem oczka.

Viv też otworzyła torebkę. Wyjęła kolorowe czasopismo i zaczęła przerzucać kartki.

- Chcesz usłyszeć horoskop? - zapytała po chwili. A gdy Helen ski-nęła głową, przeczytała: - „Ryby: ostrożności nigdy za wiele. Brak zro-zumienia dla twoich planów”. Oho, to twój jegomość z Harrow. A mój?

20

Page 20: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

„Panna: wypatruj niespodziewanych gości”. Ani chybi dostanę wszy! „Szczęśliwy kolor: purpura”. - Zrobiła pocieszną minę. - Pewnie wymy-śla to jakaś paniusia w redakcji. Chętnie zajęłabym jej miejsce. - Zajrzała na następną stronę, po czym odwróciła gazetę do góry nogami. - Podoba ci się taka fryzura? Helen znów liczyła oczka.

- Szesnaście, siedemnaście - powiedziała, zerkając na zdjęcie. - Nie-zła. Ale znudziłoby mnie układanie włosów. Szkoda czasu.

Viv ziewnęła. - Cóż, to jedyna rzecz, którą naprawdę mam. Czas. Przez kolejnych parę minut oglądały modę, a następnie z wes-

tchnieniem spojrzały na zegarki. Helen zaznaczyła coś na wzorze i scho-wała robótkę. Włożyły buty i otrzepawszy spódnice przelazły przez para-pet. Viv wypłukała kubki. Potem wyjęła puder oraz szminkę i przysunęła się do lustra.

- Pora odświeżyć barwy wojenne - oznajmiła. Helen też poprawiła z grubsza makijaż i powoli ruszyła w stronę po-

czekalni. Ułożyła prosto gazety na stoliku, schowała czajnik oraz przybo-ry do herbaty. Przejrzała notes na biurku Viv, odczytując nazwiska. Pan Symes, pan Blake, panna Taylor, panna Heap... Odgadywała przyczyny, które skłoniły ich do umówienia wizyty: romanse, zdrady, obsesyjne podejrzenia, śmierć uczuć.

Ostatnia myśl napełniła ją głęboką niechęcią. Cóż za niewdzięczne zajęcie! Nawet towarzystwo Viv nie czyniło go łatwiejszym do zniesienia, ponieważ to, co liczyło się naprawdę, było daleko, poza zasięgiem ręki...

Weszła do swojego gabinetu i spojrzała na telefon stojący na biurku. Nie powinna dzwonić o tej porze dnia, Julia nie znosiła, kiedy przeszka-dzano jej w pracy. Lecz pokusa była nie do odparcia: Helen poczuła dreszcz zniecierpliwienia, który popchnął ją w kierunku telefonu.

A co tam, pomyślała. Chwyciwszy słuchawkę, wykręciła numer do domu. Najpierw sygnał, potem drugi, aż wreszcie rozległ się głos Julii.

- Halo? - Julio - powiedziała cicho Helen. - To tylko ja. - Helen! A już myślałam, że to moja matka. Dzwoniła dzisiaj dwa

razy. Przedtem miałam problemy z połączeniem, a jeszcze wcześniej do drzwi dobijał się handlarz mięsa!

- Jakiego mięsa? - Nie pytałam. Pewnie kociego. - Biedna Julia. Udało ci się popracować? - Trochę.

21

Page 21: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie uśmierciłaś kogoś przypadkiem? - A i owszem. - Naprawdę? - Helen przycisnęła mocniej słuchawkę do ucha. -

Kogo? Panią Rattigan? - Nie, pani Rattigan dostała odroczenie. Padło na siostrę Malone.

Włócznią w serce! - Włócznią? W Hampshire? - Jedno z afrykańskich trofeów pułkownika. - Ha! Będzie miał nauczkę. Było strasznie? - Jeszcze jak. - Dużo krwi? - Całe wiadra. A co u ciebie? Dałaś na zapowiedzi? Helen ziewnęła. - Raczej nie. Właściwie to nie miała nic do powiedzenia. Chciała tylko usłyszeć

głos Julii. Zapadła jedna z owych nieznośnych cisz telefonicznych, wy-pełniona metalicznym pogłosem innych rozmów.

- Posłuchaj, Helen - odezwała się energicznie Julia - obawiam się, że muszę kończyć. Czekam na telefon od Ursuli.

- Ach - odpowiedziała zaniepokojona Helen. - Ursuli Waring? Na-prawdę?

- Chodzi o jakieś drętwe szczegóły związane z wywiadem. - No tak. Rozumiem. W porządku. - Do zobaczenia, Helen. - Tak, oczywiście. Na razie, Julio. - Na razie. Połączenie zostało przerwane. Helen przez chwilę przyciskała jeszcze

telefon do ucha, wsłuchana w echo na linii. Na dźwięk kroków powracającej Viv ukradkiem odłożyła słuchawkę

na widełki.

- Co słychać u Julii? - zapytała Viv, kiedy pod koniec dnia opróż-niały popielniczki i zbierały swoje rzeczy. - Skończyła książkę?

- Niezupełnie - odrzekła Helen, nie podnosząc wzroku. - Niedawno widziałam jej ostatnią powieść. Jaki ma tytuł? „Ciemne

oczy...”? - „Jasne oczy niebezpieczeństwa” - poprawiła ją Helen. - Właśnie. „Jasne oczy niebezpieczeństwa”. W sobotę widziałam ją

w księgarni i przesunęłam na przód półki. Zaraz potem zaczęła ją prze-glądać jakaś kobieta.

- Powinnaś dostać prowizję - stwierdziła z uśmiechem Helen. - Nie omieszkam wspomnieć o tym Julii.

22

Page 22: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Tylko spróbuj! -Viv zmieszała się na samą myśl. - Dobrze jej idzie, prawda?

- Owszem - odpowiedziała Helen. Włożyła płaszcz i podjęła po chwili wahania: - Piszą o niej w „Radio Times”. Jej powieść jest książką kryminalną tygodnia.

- Naprawdę? I dopiero teraz mi mówisz? „Radio Times”! Kupię po drodze.

- To tylko krótka wzmianka - uściśliła Helen. - Ale... ale zamieścili ładne zdjęcie.

Okazywała umiarkowany entuzjazm, może po prostu oswoiła się już z tą myślą. Natomiast Viv nie mieściło się w głowie, że można mieć przy-jaciółkę, która pisze książki i jest bohaterką artykułu w poczytnym „Ra-dio Times”.

Pogasiły światła i zeszły na parter. Helen zamknęła drzwi na klucz. Swoim zwyczajem stanęły na chwilę przed witryną, podziwiając jedne peruki i wyśmiewając inne. Następnie doszły razem do rogu Oxford Street, gdzie powiedziały sobie do widzenia, zmartwione perspektywą jutrzejszego powrotu do pracy.

Viv zdążała przed siebie powolnym krokiem, niemalże powłócząc no-gami: oglądała witryny w nadziei, że nim dotrze na stację, tłum pasaże-rów powracających do domów nieco się przerzedzi. Długą podróż do domu w Streatham odbywała zwykle autobusem. Dziś jednakże był wto-rek, we wtorki zaś jechała metrem do White City, na podwieczorek z bratem. Nie znosiła metra: mierził ją ścisk, brud i smród, denerwowały nagłe podmuchy ciepłego powietrza. Przy Marble Arch, zamiast zejść na stację, skręciła do parku i wędrowała ścieżką obok chodnika. W blasku nisko zawieszonego słońca miejsce wyglądało urokliwie, a podłużne, niebieskawe cienie niosły obietnicę chłodu. Stanęła przy fontannach i obserwowała igraszki wody. Posiedziała nawet chwilę na ławce.

Nadeszła dziewczyna z dzieckiem w wózku i usiadła obok, wydając westchnienie ulgi, zadowolona z chwili odpoczynku. Miała na głowie chustkę z czasów wojny, ozdobioną spłowiałymi czołgami i myśliwcami. Chłopczyk spał, ale coś mu się śniło: jego twarzyczka co rusz zmieniała wyraz, zdradzając raz złość, raz zdumienie, jakby wypróbowywał miny, które w przyszłości będą jak znalazł.

Viv zeszła do metra przy Lancaster Gate, dzięki czemu do Wood Lane zostało jej tylko pięć przystanków. Dom pana Mundy'ego znajdował się dziesięć minut drogi od stacji, na tyłach toru wyścigowego psów. Pod-czas wyścigów docierały tu głosy publiczności: donośne, niemal przera-żające, które ścigały człowieka ulicami niczym potężne fale niewidzialnej wody. Dziś na torze panowała cisza. Po ulicy hasały dzieci; troje

23

Page 23: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

balansowało na starym rowerze, wymachując rękami i wzbijając w po-wietrze kłęby pyłu.

Furtkę pana Mundy'ego zamykało się na małą zasuwkę, która nie wiedzieć czemu przywodziła Viv na myśl osobę samego właściciela. Frontowe drzwi miały wprawione szybki. Stanęła przed nimi i zastukała. Po chwili w korytarzu zamajaczyła czyjaś postać. Nadchodziła powoli, utykając. Viv ubrała twarz w uśmiech, wyobrażając sobie, że po drugiej stronie pan Mundy zmusza się do tego samego.

- Witaj. Jak się masz, moja droga? - Dzień dobry, panie Mundy. Wszystko w porządku. A co u pana?

Postąpiła krok do przodu i wytarła nogi w matę z włókna kokosowego. - Nie narzekam - odpowiedział. Korytarz był wąski; tradycyjnie nastąpiło zamieszanie, kiedy go-

spodarz ustępował jej z drogi. Viv podeszła do schodów i stanęła przy stojaku na parasole, rozpinając płaszcz. Jak zwykle upłynęła dobra chwi-la, nim jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Rozejrzała się dokoła, mrugając powiekami.

- Zastałam brata? Pan Mundy zamknął drzwi. - Jest w salonie. Wejdź, moja droga. Ale Duncan już usłyszał ich głosy. - Czy to Vivien? - zawołał. - Chodź tutaj, Vi! Nie mogę wstać. - Leży przygwożdżony do podłogi - wyjaśnił z uśmiechem go-

spodarz. - Chodź zobacz! - powtórzył Duncan. Pchnęła drzwi i weszła do salonu. Brat leżał na brzuchu na dywaniku

przed kominkiem z otwartą książką przed nosem, a w zagłębieniu jego pleców siedziała mała kotka pana Mundy'ego. Poruszała przednimi łap-kami, jakby ugniatała ciasto, chowając i wysuwając pazurki. Wydawała przy tym ekstatyczne pomruki. Na widok Viv zmrużyła oczy i jęła ener-giczniej udeptywać plecy Duncana.

Brat wybuchnął śmiechem. - Co ty na to? Robi mi masaż. Viv poczuła, że pan Mundy staje obok. Przyszedł popatrzeć i też się

roześmiał. Śmiał się cichym i suchym chichotem starca. Nie pozostawało jej nic innego, jak przyłączyć się do ogólnej wesołości.

- Masz bzika - oznajmiła. Duncan uniósł się na rękach, jakby miał zamiar robić pompki. - Tresuję ją. - Do czego? - Do cyrku.

24

Page 24: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Pozaciąga ci koszulę. - Nieważne. Patrz. Kot poruszał się jak w transie, tymczasem Duncan uniósł się wyżej.

Stopniowo prostował plecy. Usiłował zrobić to w taki sposób, aby zwie-rzę nie zeskoczyło na podłogę, a jedynie przeniosło się nieco wyżej. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Pan Mundy zachęcał go okrzykami. Wreszcie kotka dała za wygraną i zeskoczyła na dywan. Duncan otrzepał spodnie.

- Czasami - powiedział do Viv - wchodzi mi na ramiona. Chodzę... prawda, wuju Horacy?... nosząc ją udrapowaną na szyi. Wygląda wypisz wymaluj jak twój kołnierz.

Viv miała przy płaszczu kołnierzyk ze sztucznego futra. Duncan pod-szedł bliżej i go dotknął.

- A jednak pozaciągała ci koszulę - zauważyła. Spojrzał przez ramię. - To tylko koszula. Nie muszę być tak elegancki jak ty. Czyż Viv nie

wygląda elegancko, wuju Horacy? Szykowna pani sekretarka. Uśmiechnął się rozbrajająco, a następnie pozwolił się objąć i ucało-

wać w policzek. Jego odzież wydzielała mdlącą woń - skutek wielogo-dzinnego pobytu w fabryce świec - spod której przebijał zapach małego chłopca. Kiedy zaś Viv wsparła ręce na jego barkach, okazały się absur-dalnie wąskie i kościste. Przypomniała sobie dzisiejszą opowieść o ma-gicznym zestawie i mały Duncan stanął jej przed oczami jak żywy. Lubił kłaść się do łóżka jej i Pameli i leżeć między nimi. Wciąż czuła dotyk jego chudych rąk i nóg, pamiętała rozgrzane czoło z jedwabistą grzywką ciemnych włosów... Na chwilę zapragnęła, aby ponownie stali się dzieć-mi. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej.

Zdjęła płaszcz i kapelusz. Usiedli. Pan Mundy wrócił do kuchni. Po chwili dobiegł stamtąd szczęk filiżanek.

- Powinnam iść - odezwała się Viv jak zawsze. - Woli to zrobić sam - odrzekł jak zwykle Duncan. - Zaraz zacznie

podśpiewywać. Był dzisiaj na terapii i trochę lepiej się czuje. Zresztą i tak ja pozmywam. Mów, co u ciebie.

Wymienili kilka mało istotnych informacji. - Masz pozdrowienia od taty - powiedziała. - Tak? - Nie okazał zainteresowania. I choć dopiero usiadł, zaraz

zerwał się na równe nogi i zdjął coś z półki. - Spójrz - zachęcił. Był to miedziany dzbanuszek z wgnieceniem po jednej stronie. - Kupiłem go w niedzielę za trzy szylingi i sześć pensów. Sprzedawca żądał siedem szy-lingów, ale się targowałem. Na moje oko pochodzi z osiemnastego wie-ku. Wyobraź sobie, że wytworne damy nalewały z niego śmietankę do

25

Page 25: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

herbaty, Vi! Oczywiście wtedy musiał być posrebrzany. Zobacz, jeszcze widać ślady. - Pokazał jej srebrną smugę u nasady rączki. - Śliczny, prawda? Trzy szylingi i sześć pensów! Ta skaza to nic. Gdybym chciał, sam mógłbym ją naprawić.

Z zachwytem obracał naczynie w rękach. Stary rupieć, pomyślała Viv. Duncan za każdym razem prezentował jej nową zdobycz: a to pękniętą filiżankę, a to wyszczerbione puzderko, innym razem poduszkę z wytar-tego aksamitu. Viv mimowolnie myślała o ustach dotykających kiedyś filiżanki, o brudnych rękach i spoconych głowach, które wyświeciły ak-samit. Sam dom pana Mundy'ego przyprawiał ją o dreszcze: był to dom starca, o pokoikach zagraconych ciemnymi, zwalistymi meblami i ścia-nach upstrzonych obrazkami. Na półce nad kominkiem stały woskowe kwiaty oraz kawałki koralowca, umieszczone pod kopułami z brudnego szkła. Światła dostarczały gazowe lampy o rozwidlonych płomykach. Dokoła znajdowały się pożółkłe, zniszczone fotografie, przedstawiające gospodarza jako szczupłego młodzieńca tudzież małego chłopca w oto-czeniu sióstr i matki w sztywnej, czarnej sukni, która upodabniała ją do królowej Wiktorii. Wszystko tu było martwe, martwe, martwe, a po-środku tkwił Duncan, z roziskrzonym wzrokiem i chłopięcym śmiechem, swobodny i zadomowiony.

Sięgnęła po torebkę. - Przyniosłam wam coś. Była to puszka szynki. - No proszę! - zawołał Duncan. Powiedział to w afektowany, na

poły ironiczny sposób, podobnie jak wcześniej „szykowna pani se-kretarka”. Kiedy pan Mundy wkuśtykał do pokoju z tacą, triumfalnie uniósł puszkę. - Niech wuj zobaczy, co Viv nam przyniosła!

Na tacy leżała już wołowina konserwowa. Viv przyniosła ją ostatnim razem.

- A niech mnie - powiedział pan Mundy. - No to jesteśmy zaopa-trzeni!

Rozłożyli stół i poustawiali na nim talerze i filiżanki, kanapki z pomi-dorem, sałatę oraz krakersy. Dosunęli krzesła, strzepnęli serwetki i przy-stąpili do posiłku.

- Jak się miewa ojciec, Vivien? - zapytał uprzejmie pan Mundy. - A siostra? Jak tam jej mały brzdąc? - Miał na myśli Grahama, synka Pameli. - Ależ z niego grubasek, co? Tłuściutki jak pączek! Zupełnie jak dzieci, które widywałem w młodości. Wydawało mi się, że wyszły z mody.

Mówiąc to, otwierał puszkę z szynką: obracał kluczyk swymi dużymi, tępo zakończonymi palcami, odsłaniając pręgę mięsa, która przywodziła

26

Page 26: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

na myśl cienką, różową ranę. Duncan utkwił w niej spojrzenie; Viv zoba-czyła, jak mruga i odwraca wzrok.

- Nie wiedziałem, że dzieci wychodzą z mody - zauważył, siląc się na żartobliwy ton. - Jak spódnice.

- Powiem ci coś - odrzekł pan Mundy, wytrząsając szynkę z puszki i zgarniając galaretkę. - Dam głowę, że nigdy nie miałeś okazji widzieć dziecięcego wózka na kółkach. To dopiero był widok. Woziliśmy moich kuzynów w wózkach na węgiel. Ale i tak w tamtych czasach dzieci szyb-ciej uczyły się chodzić. Musiały zarabiać na swoje utrzymanie.

- Wchodziłeś do komina, wuju Horacy? - spytał Duncan. - Do komina? - Staruszek zamrugał. - Popędzany przez brutala, który przypalał ci pięty ogniem, żebyś

się pospieszył? - Idźże ty! Wybuchnęli śmiechem. Opróżnioną puszkę ustawiono z boku. Pan

Mundy zatrąbił w chustkę, a następnie złożył ją pieczołowicie i ponow-nie umieścił w kieszeni. Starannie kroił kanapki i sałatę na małe kawa-łeczki, po czym wkładał je do ust. Kiedy Viv zapomniała zamknąć musz-tardę, zrobił to za nią. Resztki mięsa i galaretki ze swojego talerza dał kotce, która oblizała mu palce i paznokcie.

Po skończonej uczcie miauknęła o więcej. Z jej pyszczka wydobywały się ciche, wysokie dźwięki.

- Jak szpilki - oznajmił Duncan. - Szpilki? - Jakby mnie kłuła szpilkami. Pan Mundy nie zrozumiał. Wyciągnął rękę i podrapał kotkę za

uchem. - Uważaj, bo cię drapnie, jeśli ją rozzłościsz. Prawda, Kiciu? Zostało im jeszcze ciasto, a gdy i ono znikło z talerzy, pan Mundy i

Duncan posprzątali ze stołu. Viv siedziała skrępowana i obserwowała ich krzątaninę; po chwili wyszli do kuchni, pozostawiając młodą kobietę samą. Drzwi w całym domu były ciężkie i tłumiły dźwięki, przez co w pomieszczeniach panowały cisza i zaduch. Posykiwały lampy gazowe, a stary zegar w rogu odliczał miarowe tik-tak. Czynił to z pewnym wysił-kiem, jakby jego mechanizm zesztywniał, podobnie jak sam właściciel. Albo jakby czuł się przytłoczony staroświecką atmosferą domostwa, tak jak Viv. Popatrzyła na tarczę, po czym przeniosła wzrok na swój zegarek. Za dwadzieścia ósma... Jakże wolno płynął tu czas. Zupełnie jak w pracy. Co za niesprawiedliwość! Wiedziała bowiem, że później, gdy nie będzie sobie tego życzyła, zegar zacznie gnać na złamanie karku.

27

Page 27: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Dziś jednak nastąpiło pewne urozmaicenie. Kiedy pan Mundy swoim zwyczajem usiadł po kolacji przy kominku, Duncan poprosił Viv o pod-cięcie włosów. Poszli do kuchni. Rozłożył na podłodze gazetę i ustawił pośrodku krzesło. Napełnił miskę ciepłą wodą i zatknął ręcznik za koł-nierz koszuli.

Viv zamoczyła grzebień, zwilżyła bratu włosy i zaczęła je strzyc. Miała do dyspozycji parę starych nożyc krawieckich, Bóg jeden wie, do czego używał ich pan Mundy. Niewykluczone, że sam szył sobie odzież. Gazeta szeleściła pod jej stopami.

- Byle nie za krótko - powiedział Duncan. Obróciła jego głowę. - Siedź spokojnie. - Ostatnio obcięłaś je za krótko. - Tnę, jak umiem. Istnieje coś takiego jak fryzjer, wiesz? - Nie lubię chodzić do fryzjera. Boję się, że mnie pokroi i przemiele

na pasztet. - Nie gadaj głupstw. Po cóż miałby to robić? - A co, byłbym niesmaczny? - Nie starczyłoby z ciebie mięsa na pasztet. - Ale na kanapkę tak. Albo zapakowałby mnie do puszki. A potem...

- Odwrócił się i rzucił siostrze figlarne spojrzenie. Ponownie wyprostowała mu głowę. - Będzie krzywo, zobaczysz. - Nieważne, i tak nie ma mnie kto tu oglądać. Poza Lenem w fa-

bryce. Nikt się za mną nie ugania. Czego nie można powiedzieć o tobie... - Będziesz ty cicho? Roześmiał się. - Wuj Horacy nie usłyszy. Zresztą i tak by się nie obruszył za taki

drobiazg... Przerwała strzyżenie i przystawiła mu nożyce do ramienia. - Chyba mu nie powiedziałeś? - Ma się rozumieć, że nie. - I ani mi się waż! - Masz moje słowo. - Liznął palec i położył go na sercu, nie spusz-

czając z siostry rozbawionego spojrzenia. Nie odwzajemniła uśmiechu. - To nie powód do żartów. - Nie? To po co to robisz? - Gdyby tata się dowiedział... - Zawsze myślisz o tacie. - No cóż, ktoś musi.

28

Page 28: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- To twoje życie, prawda? - Tak? Czasami mam wątpliwości. Strzygła go w milczeniu, chociaż język ją świerzbił. Prawie miała na-

dzieję, że brat dalej będzie się z nią droczył, tak była spragniona rozmo-wy, przecież powiedziała tylko jemu... Lecz zwlekała zbyt długo: Duncan przechylił głowę, skupiając uwagę na mokrych, czarnych kosmykach, zalegających pod krzesłem. Schnąc, przemieniały się w puszyste pasma. Viv zobaczyła grymas na jego twarzy.

- Czy to nie dziwne - powiedział. - Na głowie są takie ładne, a po strzyżeniu stają się odrażające. Powinnaś zachować jeden kosmyk, Vi, i nosić go w medalionie. Tak postąpiłaby kochająca siostra.

Ponownie wyprostowała mu głowę, tym razem niezbyt delikatnie. - Siedź spokojnie albo dam ci kochającą siostrę. - Tak jest, pszepani! - zawołał z akcentem małego ulicznika. Wybuchnęli śmiechem. Po skończonych postrzyżynach Duncan prze-

sunął krzesło i otworzył tylne drzwi. Viv wyjęła papierosy i usiedli na progu, wyglądając na ulicę i gawędząc. Opowiedział jej o wizytach u pana Leonarda, o autobusach, którymi jeździł z panem Mundy, o ma-łych przygodach po drodze... Niebo przypominało wodę z kroplą atra-mentu, zapadł mrok i w górze kolejno rozbłyskiwały gwiazdy. Nastał nów. Przyszła kotka i otarłszy łebek o ich nogi, wyciągnęła się na grzbie-cie, pełna niezmąconej radości życia.

Pan Mundy opuścił salon i zajrzał do kuchni, zapewne chcąc spraw-dzić, co porabiają. Musiał usłyszeć przez okno ich śmiech. Popatrzył na włosy Duncana.

- A niech mnie! - zawołał. - Viv strzyże lepiej niż pan Sweet! Duncan wstał i zabrał się do sprzątania. Zawinął włosy w gazetę. - Pan Sweet - powiedział - lubił dziabnąć człowieka nożyczkami dla

zabawy. - Potarł się po karku. - Podobno kiedyś obciął komuś ucho! - Ludzkie gadanie - skwitował niefrasobliwie pan Mundy. - Ot,

plotki więzienne. - Mówię, co słyszałem. Sprzeczali się przez kolejną minutę lub dwie. Viv odniosła wrażenie,

że robią to celowo, popisując się przed nią. Diabli nadali pana Mundy! Nie spuszczał Duncana z oka ani na chwilę. Mogłaby tak w nieskończo-ność siedzieć na progu i patrzeć w niebo. Ale nie umiała znieść tej całej paplaniny o więzieniu, to było ponad jej siły. Poczucie więzi z bratem, jeszcze przed chwilą tak silne, poczęło niepostrzeżenie słabnąć. Przypo-mniała sobie o ojcu i wydało jej się, że słyszy w głowie jego głos. Duncan krążył zwinnie po kuchni. Patrząc na jego ciemne włosy, kształtną głowę, szczupły kark i dziewczęce rysy, pomyślała niemalże z goryczą: Naraził

29

Page 29: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nas na tyle przykrości, a sam w ogóle nie doznał uszczerbku! Nie pozostawało jej nic innego, jak wrócić do salonu i w samotności

dokończyć papierosa. Nie warto tego roztrząsać, uznała w duchu. Wyniszczy ją to tak, jak

wyniszczyło ojca. Zresztą ma na głowie inne zmartwienia. Duncan zapa-rzył ponownie herbatę i wysłuchali programu w radiu, a kwadrans po dziewiątej Viv włożyła płaszcz. Co tydzień żegnała się o tej samej porze. Duncan i pan Mundy stanęli w drzwiach od frontu, aby odprowadzić ją wzrokiem, jak stare małżeństwo.

- Nie chcesz, żeby brat towarzyszył ci na stację? - zapytał trady-cyjnie pan Mundy, a Duncan swoim zwyczajem odpowiedział non-szalancko:

- Och, da sobie radę. Prawda, Viv? Ucałował siostrę, tak jakby wiedział, że ją rozzłościł. - Dzięki za strzyżenie - powiedział cicho. - I za szynkę. Ja tylko

żartowałem. Odchodząc, obejrzała się dwukrotnie. Stali w drzwiach, kiedy jednak

kolejny raz spojrzała przez ramię, drzwi były już zamknięte. Wyobraziła sobie, jak pan Mundy kładzie dłoń na ramieniu Duncana i powoli wraca-ją do salonu, gdzie brat siada na jednym fotelu, a gospodarz na drugim. Raz jeszcze poczuła duszną, tłamszącą atmosferę domu i przyspieszyła kroku. Ogarnięta nagłym podnieceniem wciągnęła w płuca rześkie, wie-czorne powietrze, z lubością wsłuchując się w stukot swoich obcasów na chodniku.

Tym sposobem dotarła na stację przed czasem. Musiała sterczeć przy kasach, obserwując przejeżdżające pociągi, skrępowana ostrym, mar-twym światłem. Jakiś chłopak usiłował zwrócić na siebie jej uwagę. „Hej, ślicznotko”, powtarzał i co rusz mijał ją, podśpiewując. Poirytowa-na stanęła obok stoiska z książkami i gazetami; widok czasopism przy-pomniał jej Helen i wzmiankę o „Radio Times”. Sięgnęła po egzemplarz i prawie natychmiast natknęła się na artykuł zatytułowany:

NIEBEZPIECZNE SPOJRZENIA URSULA WARING PREZENTUJE NOWĄ PASJONUJĄCĄ

KSIĄŻKĘ JULII STANDING POD TYTUŁEM „JASNE OCZY NIEBEZPIECZEŃSTWA”, BOHATERKĘ PIĄTKOWEGO WIECZORU Z DRESZCZYKIEM (GODZINA 22.10).

Artykuł obejmował kilka kolumn i był bardzo pochlebny. Powyżej znajdowało się zdjęcie Julii z pochyloną głową i spuszczonym wzrokiem, z policzkiem wspartym na splecionych dłoniach.

30

Page 30: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Viv z niechęcią spojrzała na fotografię. Miała okazję spotkać Julię na ulicy przed biurem i nie bardzo ją polubiła. Sprawiała wrażenie osoby, która zjadła wszystkie rozumy. Uścisnęła wprawdzie rękę Viv, kiedy Helen je sobie przedstawiła, ale nie powiedziała nic w rodzaju: „Jak się masz?” albo „Miło mi cię poznać”. Spytała tylko chłodnym tonem, tak jakby znały się od lat: „Udany dzień? Wyswatałyście jakichś frajerów?”. „Raczej zamydliłyśmy im oczy, jeśli już”, odrzekła Viv, na co tamta roze-śmiała się jak z własnego dowcipu i rzuciła: „Doprawdy...”. Mówiła z akcentem wyższych sfer, nie stroniąc przy tym od gwary ulicznej. Viv nie mogła zrozumieć, co Helen w niej widzi. Wkrótce jednak przestała za-przątać sobie tym głowę.

Odłożyła gazetę i odeszła od stoiska. Niedoszły zalotnik gdzieś się ulotnił. Zegar wskazywał dwadzieścia osiem minut po dziesiątej. Po-nownie minęła kasy, nie kierując się w stronę peronów, tylko do wyjścia ze stacji. Stanęła przy kolumnie, wyglądając na ulicę. Szczelniej otuliła się płaszczem; tkwiąc tu jak kołek, zaczęła marznąć.

Po chwili do krawężnika wolno podjechał samochód i zatrzymał się w odległości kilku metrów od Viv, z dala od światła bijącego ze stacji. Zo-baczyła kierowcę, który pochylał głowę, wytężając wzrok. Z jego przy-stojnej, niespokojnej twarzy biła rezygnacja. Viv poczuła, że targają nią te same sprzeczne uczucia, co wcześniej wobec Duncana, identyczna mieszanina miłości i irytacji. Nie zabrakło w tym również miejsca na podniecenie, które ponownie dało o sobie znać i szybko przybrało na sile. Rozejrzawszy się pospiesznie, podbiegła do drzwi pasażera. Reggie nachylił się i szarpnął za klamkę, a gdy Viv wsiadła do środka, przycią-gnął do siebie jej twarz.

Tymczasem w Lavender Hill Kay wciąż szła przed siebie. Space-rowała tak przez całe popołudnie i wieczór. Zrobiła coś na kształt koła, od Wandsworth Bridge do Kensington, potem skrótami do Chiswick, na drugą stronę rzeki do Mortlake i Putney, a teraz zmierzała z powrotem do pana Leonarda. Od domu dzieliły ją dwie lub trzy przecznice. Przed chwilą zagadnęła jasnowłosą dziewczynę, co jednak na niewiele się zda-ło.

- Jakim cudem idziesz tak szybko na takich wysokich obcasach? -spytała.

- Widać można się przyzwyczaić - odparła niedbale dziewczyna. - Nie masz pojęcia, jakie to proste. - Nie patrzyła na Kay, błądząc

wzrokiem wzdłuż ulicy. Powiedziała, że idzie na spotkanie z przyjaciół-ką.

31

Page 31: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- To podobno służy mięśniom jak jazda na koniu - nie ustępowała Kay. - Jest dobre dla łydek.

- Bo ja wiem. - Może twój chłopak jest lepiej zorientowany w temacie. - Muszę go zapytać. - A co, sam ci tego nie mówił? Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. - Ciekawość ludzka rzecz. - Tak? Dziewczyna odwróciła się do Kay, omiatając ją przelotnym spojrze-

niem. Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, nic nie rozumiejąc... A potem: „Jest!”, i pomachała ręką dziewczynie po drugiej stronie ulicy. Szybkim krokiem podeszła do krawężnika i prędko rozejrzawszy się na boki, przebiegła przez ulicę. Jasne podeszwy jej pantofli migały jak białawe ogonki uciekających zajęcy.

Nie powiedziała „do widzenia” ani „na razie”. Odeszła bez jednego spojrzenia. Pewnie zdążyła już zapomnieć o Kay. Ująwszy koleżankę pod ramię, ruszyła chodnikiem i niebawem znikły Kay z oczu.

Page 32: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

2

Gdzie twoja pani? - spytał Len, zwracając się do Duncana przez blat ławy w fabryce świec z Shepherd's Bush. Miał na myśli panią Alexander, właścicielkę firmy. - Coś dzisiaj spóźniona. Poprztykaliście się?

Duncan z uśmiechem potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie bądź niemądry”.

Len nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Szturchnął łokciem siedzą-cą obok kobietę i powiedział:

- Duncan pokłócił się z panią Alexander. Przyłapała go, jak zerkał na inną pannę!

- Ależ łamacz serc z tego Duncana! - odpowiedziała żartobliwie ko-bieta.

Nie przerywając pracy, Duncan znowu potrząsnął głową. Był sobotni ranek. Siedziało ich przy ławie dwanaścioro, wszyscy ro-

bili lampki nocne, mocując knoty i metalowe zabezpieczenia do kawał-ków wosku, które następnie umieszczali w ogniotrwałych kasetkach, przygotowane do zapakowania. Pośrodku blatu biegła taśma, transpor-tująca gotowe lampki do czekającego wózka. Taśma przesuwała się z przytłumionym piskiem i chrobotaniem, co w połączeniu ze stukotem maszyny do odlewania świec, ustawionej w drugim końcu pomieszcze-nia, robiło taki hałas, że chcąc porozmawiać z sąsiadem, trzeba było podnieść głos. Duncan wolał ograniczyć się do gestów i uśmiechów. Często bywało, że godzinami nie odzywał się ani słowem.

Tymczasem Len nie umiał trzymać języka za zębami. Zniechęcony obojętnością towarzysza pozbierał niepotrzebne kawałki wosku i ulepił z nich figurkę kobiety. Poszło mu dosyć sprawnie; w skupieniu marszczył brwi i wysuwał do przodu dolną wargę. Wygładził figurkę palcami,

33

Page 33: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nadając jej zaokrąglone kształty. Miała wydatne piersi i biodra oraz po-falowane włosy. Najpierw pokazał ją tylko Duncanowi, mówiąc, że to pani Alexander. Zaraz jednak zmienił zdanie.

- Winnie! - zawołał do jednej z dziewcząt. - To jesteś ty, zobacz! - Postawił figurkę na ławie; udawał, że kroczy po blacie, kręcąc bio-drami.

Winnie wrzasnęła. Miała zdeformowaną twarz, spłaszczony nos i zniekształcone usta. Jakby tego było mało, mówiła nosowym głosem.

- Patrzcie, co on wyprawia! - zawołała do koleżanek. Dziewczęta zerknęły i wybuchnęły śmiechem. Len dorobił figurce większe krągłości. Drobnymi kroczkami dreptała

teraz po blacie. - O jejku, jejku! - zapiał dyszkantem. - To ty – poinformował Win-

nie - w towarzystwie pana Championa! - Pan Champion był brygadzistą, potulnym człowieczkiem bezlitośnie terroryzowanym przez dziewczęta. - Sam słyszałem! A pan Champion na to... - Ułożył figurkę w zgięciu łokcia i namiętnie ucałował, a następnie połaskotał ją między nogami.

Winnie wydała z siebie kolejny wrzask. Len dalej łaskotał ze śmie-chem figurkę, dopóki jedna ze starszych kobiet ostro nie kazała mu przestać. Ograniczył się więc do szyderczego uśmieszku. Mrugnął do Duncana.

- Patrzcie ją, zazdrośnica - rzucił ściszonym tonem. Zgniótł figurkę palcami i rzucił na stertę odpadków. Zawsze przechwalał się przed Duncanem swoimi podbojami. Nie

mówił o niczym innym. - Mógłbym mieć tę całą Winnie Mason, gdybym tylko chciał -

powtarzał nieraz. - Ciekawe, jak by to było ją pocałować. Pewnie jak psa pod ogonem. - Twierdził, że często zabiera dziewczęta do Holland Park i w nocy uprawia z nimi seks. Raczył Duncana szczegółami owych eskapad, okraszając je grymasami i co rusz puszczając oko. Trak-tował go jak młodszego od siebie, chociaż liczył sobie dopiero szesnaście lat. Miał śniadą, piegowatą, cygańską twarz i różowe, wydatne usta. Często się uśmiechał, szczerząc białe, równe zęby.

Teraz usiadł z rękami za głową, kołysząc się na dwóch nogach stołka. Rozejrzał się leniwie po sali w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepie-nia. Po chwili w podnieceniu nachylił się do przodu.

- Patrzcie, idzie pani A.! - zawołał. - Są z nią dwaj obcy! Nie przerywając zajęcia, kobiety odwróciły głowy, wdzięczne za ja-

kiekolwiek odstępstwo od rutyny. Kiedy przed tygodniem gołąb wpadł

34

Page 34: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

do budynku, przez blisko godzinę biegały z wrzaskiem od sali do sali, zamieniając incydent w przednią zabawę. Obecnie dwie nawet podniosły się z miejsc, aby lepiej przyjrzeć się nadchodzącym.

Duncan podniósł głowę i zaciekawiony podążył za ich wzrokiem. Odwróciwszy się na stołku, ujrzał panią Alexander, która zmierzała w stronę największej odlewni, prowadząc wysokiego, jasnowłosego męż-czyznę oraz nieco niższego, o ciemnych włosach. Blondyn stanął tyłem do Duncana i kiwał głową. Gorliwie zapisywał coś w notesiku. Drugi mężczyzna trzymał w rękach aparat fotograficzny. Maszyna wyraźnie nie wzbudziła jego zainteresowania; krążył po sali w poszukiwaniu najlep-szego ujęcia. Zrobił jedno zdjęcie, a potem kolejne. Błysk flesza był nie-mal oślepiający.

- Czas i Ruch - oznajmił ze znawstwem Len. - Założę się, że to Czas i... patrzcie, idą tu!

Ponownie zawisł nad ławą i energicznie zabrał się do pracy, udając wielki wysiłek i skupienie. Dziewczęta zamilkły i pracowały równie sprawnie jak przedtem. Lecz na widok nadchodzącego fotografa oraz pozostałej dwójki raz po raz jęły śmiało unosić głowy. Fotograf zapalił papierosa, aparat zakołysał się na pasku zawieszonym na ramieniu.

- Nie zrobi nam pan zdjęcia? - zawołała Winnie. Mężczyzna zmierzył ją wzrokiem. Spojrzał na siedzące obok dziew-

częta, z których jedna miała poparzoną twarz i ręce lśniące od blizn, a druga była prawie ślepa.

- Dobrze - odpowiedział. Odczekał, aż przysuną się do siebie i uśmiechną, po czym podniósł aparat do oczu. Ale tylko udał, że naciska migawkę. W połowie drogi zwolnił przycisk i głośno mlasnął językiem.

- Nie błysnęło! - zaprotestowały dziewczęta. - Ależ tak - zapewnił je. - Użyłem specjalnego niewidzialnego flesza.

Coś jak promieniowanie rentgenowskie. Prześwietla odzież. Wymyślił to na poczekaniu, aby udobruchać proste dziewczęta, które

nękały go o zdjęcie. Było to tak oczywiste, że Duncan mało się nie zaru-mienił. Ale Winnie i jej towarzyszki kwiknęły ze śmiechu. Roześmiały się nawet starsze kobiety. Pani Alexander i jej jasnowłosy towarzysz pode-szli bliżej, zwabieni ogólną wesołością.

- Moje panie - odezwała się pobłażliwie właścicielka wytwornym, edwardiańskim tonem. - Cóż takiego was rozbawiło?

Dziewczęta zachichotały. - Nic, pani Alexander. - Fotograf musiał mrugnąć albo zrobić jakiś

ukradkowy gest, gdyż znów wybuchnęły śmiechem.

35

Page 35: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Pani Alexander odczekała chwilę, po czym dotarło do niej, że nie zo-stanie wtajemniczona w sprawę. Wobec tego zwróciła się do Duncana.

- Jak się masz, Duncanie? Wytarł ręce w fartuch i powoli wstał z miejsca. Słynął w całej fabryce

jako jeden z pupilków pani Alexander. Ludzie mamrotali, tak żeby sły-szał: „Pani Alexander zapisze Duncanowi wszystkie pieniądze! Lepiej bądźcie mili dla Duncana Pearce'a, bo jeszcze kiedyś będzie waszym pryncypałem!”. Czasami robił sobie z tego żarty, ku ogólnej uciesze. Lecz względy, którymi obdarzała go pani Alexander, były mu nie w smak, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj, kiedy przedstawiała go swoim go-ściom niczym nie przymierzając przodownika pracy.

Odwróciła głowę, rozglądając się za jasnowłosym mężczyzną, który dalej stał przy odlewni i notował zawzięcie. Podeszła bliżej i lekko do-tknęła jego ramienia.

- Pozwoli pan...? - Dziewczęta ucichły i w oczekiwaniu podniosły wzrok. Mężczyzna zbliżył się do ławki. - Tutaj robimy lampki nocne - objaśniła pani Alexander. - Może Duncan przedstawi to panu dokład-niej. Duncan, to jest...

Ale mężczyzna stanął jak wryty, spoglądając na niego, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Następnie uśmiechnął się szeroko.

- Pearce! - powiedział, wpadając w słowo pani Alexander. A gdy chłopak wlepił weń puste spojrzenie, dodał: - Nie poznajesz mnie?

Ten przyjrzał się uważniej i spłynęło nań olśnienie. Mężczyzna nazy-wał się Fraser, Robert Fraser. Siedzieli w jednej celi.

Zdumienie odebrało Duncanowi mowę. Przed oczami stanął mu wię-zienny korytarz, poczuł w nozdrzach jego zapach, a w uszach zabrzmiało echo przytłumionych odgłosów. Powróciła atmosfera strachu, rozpaczy i bezdennej nudy... Krew najpierw odpłynęła mu z twarzy, po czym na policzki buchnęły gorące rumieńce. Świadomy kłujących go zewsząd spojrzeń, poczuł się jak w potrzasku, z jednej strony osaczony przez Frasera, z drugiej zaś przez panią Alexander, Lena i dziewczęta.

Tymczasem Fraser nie krył rozbawienia. Wyglądał na równie zdu-mionego jak Duncan, potrafił to jednak niespostrzeżenie obrócić w wy-borny żart.

- My się znamy! - powiedział do pani Alexander. - Poznaliśmy się... - pochwycił jego spojrzenie- ...wieki temu.

Pani Alexander sprawiała wrażenie kompletnie zbitej z tropu. Fraser nawet tego nie zauważył, wciąż wpatrzony z uśmiechem w twarz Dunca-na. Oficjalnym gestem wyciągnął rękę, drugą jednak chwycił Duncana za ramię i potrząsnął nim żartobliwie.

36

Page 36: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nic się nie zmieniłeś! - oznajmił. - A ty tak - wykrztusił wreszcie Duncan. Fraser zmężniał. Kiedy Duncan widział go po raz ostatni, liczył sobie

dwadzieścia dwa lata: szczupły blondasek o kanciastej budowie, z brodą usianą pryszczami. Obecnie musiał mieć lat prawie dwadzieścia pięć, czyli nieco więcej od Duncana, lecz różnice między nimi były uderzające: jeden barczysty, drugi drobny. Na dodatek w przeciwieństwie do daw-nego kolegi Fraser wyglądał jak okaz zdrowia, opalony, tryskający ener-gią i witalnością. Miał na sobie sztruksowe spodnie, koszulę z guzikiem rozpiętym pod szyją oraz brązową tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach. Teczkę nosił jak żołnierski chlebak, z paskiem na ukos przecinającym pierś. Jego jasne włosy dawno nie widziały nożyczek (Duncan oczywiście pamiętał go ostrzyżonego) oraz pomady, a że nie stronił od gestykulacji, kosmyki opadały mu na brwi i musiał je odgar-niać. Miał dłonie równie opalone jak twarz oraz krótko przycięte pa-znokcie, które lśniły jak wypolerowane.

Sprawiał wrażenie tak dorosłego, pewnego siebie i swobodnego, że Duncan poczuł się nagle onieśmielony. Ze zdenerwowania mało się nie roześmiał; widząc, że chłopak się uśmiecha, pani Alexander uczyniła to samo.

- Pan Fraser - powiedziała - przyjechał, aby o tobie napisać. Musiał zrobić zdumioną minę, gdyż tamten wyjaśnił pospiesznie: - Piszę artykuł o fabryce dla jednego z tygodników i tyle. Właśnie

tym się teraz zajmuję. Pani Alexander jest tak miła, że pozwoliła mi się rozejrzeć. Nie miałem pojęcia...

Po raz pierwszy jego uśmiech jakby zbladł. Chyba dotarło doń, co tu robi, i uświadomił sobie położenie Duncana.

- Nie miałem pojęcia, że cię tu znajdę - dokończył. - Od jak dawna tu pracujesz?

- Duncan jest z nami od blisko trzech lat - wtrąciła pani Alexander, gdy ten zwlekał z odpowiedzią.

Fraser pokiwał głową. - To jeden z naszych najlepszych pracowników, Duncan, skoro ty

i pan Fraser znacie się tak dobrze, może wtajemniczysz kolegę w szcze-góły swego zajęcia? Panie Fraser, może fotograf zrobi zdjęcie?

Fraser rozejrzał się z roztargnieniem, a fotograf zrobił krok do przo-du. Podniósł aparat do oczu, przymierzając się do zrobienia zdjęcia, podczas gdy Duncan z ociąganiem sięgnął po kawałek wosku i począł objaśniać Fraserowi procedurę. Szło mu jak po grudzie. Kiedy błysnął flesz, pospiesznie zamrugał powiekami i stracił wątek. Tymczasem Fraser

37

Page 37: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

potakiwał z uśmiechem i wytężał słuch, kierując uważne spojrzenie na wskazywane przedmioty. Bez przerwy odgarniał z czoła luźne kosmyki włosów.

- Tak, tak, rozumiem - powiedział. - Już wiem, na czym to polega. Naturalnie.

Wykład trwał zaledwie minutę. Duncan położył ukończoną lampkę na taśmie, która odtransportowała ją na wózek.

- I tyle - podsumował. Pani Alexander wystąpiła naprzód. Dotąd stała z boku z miną rodzi-

ca, który patrzy z dezaprobatą, jak jego dziecko kładzie rolę w szkolnym przedstawieniu.

- Tak jest - dodała mimo to. - To dość nieskomplikowany proces. Widzi pan, każda z naszych lampek jest od początku do końca wykonana ręcznie. Pewnie nie pamiętasz, ile ich zrobiłeś, Duncan?

- Raczej nie. - Nie... ale jak mniemam, dobrze ci idzie. A jak tam... - Usilnie pró-

bowała ratować sytuację. - Jak tam twoja kolekcja? - Zwróciła się do Frasera. - Musi pan wiedzieć, panie Fraser, że Duncan kolekcjonuje antyki.

Fraser, który sprawiał teraz wrażenie na poły spiętego, na poły roz-bawionego, przyznał, że nic mu o tym nie wiadomo.

- Ależ tak! - zapewniła z entuzjazmem pani Alexander. - To jego konik! Zdarza mu się wytropić prawdziwą perełkę! Jest postrachem handlarzy starzyzną. Jakie było twoje ostatnie znalezisko, Duncan?

Zrozumiał, że się nie wykręci. Skrępowany wspomniał o dzbanuszku, który kilka dni wcześniej pokazał Viv u pana Mundy'ego.

Pani Alexander zrobiła wielkie oczy. Gdyby nie musiała prze-krzykiwać łoskotu maszyn, można by pomyśleć, że bierze udział w wy-twornym podwieczorku.

- Trzy szylingi sześć pensów, powiadasz? Muszę to powtórzyć mojej przyjaciółce, pannie Martin. Srebrne antyki to jej pasja, pozielenieje z zazdrości. Przynieś go koniecznie, z przyjemnością rzucę okiem. Obiecu-jesz, że to zrobisz?

- Tak - odrzekł Duncan. - Jeśli pani sobie życzy. - Owszem. Przy okazji, jak się miewa twój wuj? Duncan opiekuje

się chorym wujem, panie Fraser... Słysząc to, wzdrygnął się gwałtownie i w panice przestąpił z nogi na

nogę. Pani Alexander dostrzegła jego minę i źle ją odczytała. - Ejże - roześmiała się, klepiąc go po ramieniu. - Chyba cię zawsty-

dzam. Możesz wrócić do pracy. - Wskazała głową na ławę. – Jak się masz, Len? Wszystko w porządku, Winnie? Mabel, czy wspomniałaś panu

38

Page 38: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Greeningowi o swoim krześle? Grzeczna dziewczynka. - Ponownie do-tknęła ramienia Frasera. - Czy możemy przejść do pakowni, panie Fra-ser?

Ten odparł, że tak, za chwilę. - Muszę jeszcze coś zanotować - dodał. Odczekał, aż właścicielka

odejdzie i naskrobał coś w notesie. Raz jeszcze podszedł do Duncana i rzucił przepraszającym tonem: - Jak widzisz, na mnie już czas, Pearce. Ale zapisałem ci swój adres. - Wyrwał kartkę i wcisnął Duncanowi do ręki. - Zadzwonisz w tygodniu? Obiecujesz?

- Jeśli sobie życzysz - powtórzył Duncan. Fraser wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To rozumiem. Wtedy spokojnie sobie pogadamy. Chcę usłyszeć

wszystko ze szczegółami. - Z ociąganiem podążył w ślad za panią Alexander. - Wszystko!

Duncan spuścił głowę i wyciągnął spod ławki swój stołek. Kiedy po-nownie podniósł wzrok, Fraser, fotograf i pani Alexander kierowali się w stronę sąsiedniego budynku.

Z chwilą gdy drzwi zamknęły się za wychodzącymi, dziewczęta roz-chichotały się na nowo.

- Co on ci dał, Duncan? - zawołała Winnie swoim nosowym głosem. - Swój adres? Dam ci za niego pięć szylingów!

- A ja sześć! - dorzuciła jej sąsiadka. Następnie wstała i wraz z inną koleżanką próbowała wyrwać mu kartkę. Opierał się ze śmiechem, pełen ulgi, że odebrały sytuację tak, a nie inaczej.

- Widziałeś, jak ci nadskakiwał? - rzucił Len. - Pewnie usłyszał, że masz awans w zanadrzu. Skąd go znasz?

Duncan nadal opędzał się od dziewcząt i nie odpowiadał. Kiedy wreszcie dały mu spokój i zajęły się swoimi sprawami, kartka od Frasera przemieniła się w zbitą kulkę. Schował ją do kieszeni fartucha, na samo dno, żeby nie wypadła, lecz przez najbliższą godzinę ukradkiem wsuwał tam często rękę: chciał sprawdzić, czy nadal tkwi w bezpiecznym miej-scu. Pragnął ją wyjąć i przestudiować dokładnie, ale wolał uczynić to na osobności. Wreszcie, nie mogąc już dłużej wytrzymać, poprosił pana Championa o pozwolenie na wyjście do toalety. Wszedł do ubikacji i zamknął drzwi na klucz, po czym wyjął z kieszeni kartkę i wygładził ją na kolanie.

Ogarnęło go zdenerwowanie, jeszcze większe niż podczas samej roz-mowy z Fraserem. Był wtedy zbyt skrępowany, lecz fakt, że tamten zja-wił się jak spod ziemi, okazał mu tyle życzliwości i zadał sobie trud zapi-sania adresu, w mniemaniu Duncana zakrawał prawie na cud. „Zadzwo-nisz? Obiecujesz?”. Fraser mieszkał w Fulham, niedaleko. Spoglądając na adres, młodzieniec zaczął sobie wyobrażać, jak by to było, gdyby -

39

Page 39: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

powiedzmy - odwiedził go któregoś wieczora. Wyobraził sobie, jak podą-ża w tamtą stronę. Zastanawiał się, co włożyłby na tę okazję, na pewno nie to, co teraz; gdyż ubranie nasiąkło wonią stearyny. Nie, wybrałby parę porządnych spodni, koszulę i elegancką marynarkę. Ciekawe, jak by się zachował, kiedy Fraser otworzyłby drzwi.

- Witaj, Fraser - rzuciłby nonszalancko, a tamten wydałby okrzyk pełen zdumienia i podziwu.

- Pearce! Wreszcie wyglądasz jak należy! Co ta parszywa fabryka robi z człowiekiem!

- Ach, fabryka. - Duncan zbyłby go machnięciem ręki. - Po prostu robię przysługę pani Alexander...

Przez kolejne pięć, dziesięć minut snuł podobne marzenia, wie-lokrotnie rozgrywając w myślach tę scenę, niezdolny wyobrazić sobie dalszego ciągu. Robił to, chociaż wcale nie nosił się z zamiarem odwie-dzin, a głos w duszy podszeptywał mu na przekór: Fraser wcale nie chce się z tobą zobaczyć. Dał ci adres tylko z grzeczności. Ekscytuje się dro-biazgami i zaraz o wszystkim zapomina...

Stuknęły drzwi i w toalecie zabrzmiał głos pana Championa. - Wszystko w porządku, Duncan? - Tak, panie Champion! - odkrzyknął, pociągając za spłuczkę. Raz jeszcze spojrzał na kartkę. Nie wiedział, co z nią począć. Wreszcie

podarł ją na drobniutkie kawałeczki i wrzucił do sedesu.

- Musisz się tak wiercić, kochanie? - spytała Julia. Helen poruszyła ramieniem. - To przez te kurki - odrzekła z irytacją. - Jeden jest zimny jak lód, a

drugi parzy. Leżały razem w wannie. Wspólne kąpiele były ich sobotnią tradycją;

na przemian zajmowały miejsce po gładkiej stronie. Tym razem przypa-dła kolej Julii. Leżała z rozrzuconymi ramionami, odchyloną głową i przymkniętymi oczami. Na głowie miała chustkę, ale kilka kosmyków wymknęło się spod niej i przylgnęło do mokrej twarzy. Zniecierpliwiona wsunęła je za ucho.

Helen ponownie się poruszyła. Wreszcie znalazła niemal wygodną pozycję i znieruchomiała, ciesząc się gorącą wodą, która obmywała jej pachy i krocze, docierając we wszystkie zagłębienia ciała. Położyła dłonie płasko na powierzchni wody, sprawdzając jej opór.

- Popatrz na nasze splecione nogi - szepnęła. Podczas kąpieli zawsze rozmawiały ściszonymi głosami. Dzieliły ła-

zienkę z rodziną, która zajmowała suterenę. Czas użytkowania wanny był ściśle ustalony, co eliminowało ryzyko, że zostaną przyłapane, jednakże

40

Page 40: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

kafelki na ścianach zdawały się potęgować każdy dźwięk: Julia wyobra-żała sobie, że ich glosy, plusk i szmer ciał ocierających się o siebie docie-rają do pomieszczeń na dole.

- Zobacz, jaka jesteś śniada w porównaniu ze mną - podjęła Helen. - Naprawdę, smagła jak Greczynka.

- W wodzie skóra pewnie wydaje się ciemniejsza - odpowiedziała Julia.

- Moja nie - stwierdziła Helen. Dźgnęła palcem swój różowawy brzuch. - Wyglądam jak prasowane mięso.

Julia otworzyła oczy i zerknęła przelotnie na uda przyjaciółki. - Wyglądasz jak dziewczyna z obrazu Ingresa - odrzekła po prostu.

Specjalizowała się w równie dwuznacznych komplementach. „Wyglądasz jak kobieta z sowieckiego malowidła ściennego”, oznaj-

miła niedawno, kiedy przyjaciółka wróciła z zakupów, objuczona dwie-ma wypchanymi siatkami. Helen wyobraziła sobie umięśnione ramię, kwadratową szczękę i zagadkowe usta tamtej Rosjanki. Teraz z kolei stanęła jej przed oczami odaliska o monstrualnych pośladkach. Położyła rękę na nodze Julii. Była najeżona intrygującymi w dotyku drobnymi włoskami, a smukła łydka miło układała się w dłoni. Na kostce uwidacz-niała się pojedyncza żyła, nabrzmiała z gorąca. Ugięła się pod naciskiem palca; myśl o pulsującej wewnątrz krwi przyprawiła Helen o dreszcz. Przesunęła dłoń na stopę i zaczęła ją masować.

- Przyjemnie - uśmiechnęła się Julia. Miała szerokie, nieładne stopy, typowe stopy Angielki, jak nazywała

je w myślach Helen. Była to jej jedyna szpetna część ciała, w związku z czym Helen obdarzała je wyjątkową czułością. Rozmasowała palce, a następnie miejsca między nimi. Potem oparła całe dłonie o podeszwy i zaczęła lekko naciskać. Julia westchnęła z zadowolenia. Oswobodzony kosmyk znowu przywarł do szyi, ciemny, płaski i lśniący niczym wodo-rost albo kędzior syreny. Helen zachodziła w głowę, dlaczego w książ-kach i filmach zawsze przedstawiano je ze złotymi lokami. Była pewna, że prawdziwa syrena okazałaby się ciemnowłosa, jak Julia. Prawdziwa syrena powinna być dziwna, niepokojąca i w ogóle nie przypominałaby aktorki ani wymuskanej lali z ilustracji książkowej.

- Cieszę się, że masz nogi, a nie ogon, Julio - oznajmiła, masując kciukiem podbicie przyjaciółki.

- Naprawdę, kochanie? Ja też. - Chociaż stanik z muszelek pasowałby do twoich piersi jak ulał. -

Przypomniała sobie dowcip i nie mogła się powstrzymać od śmiechu. - Co powiedział stanik do kapelusza? - zapytała Julię.

41

Page 41: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Ta zastanawiała się przez chwilę. - Nie wiem. Co takiego? - „Może jesteś górą, ale ja trzymam w garści te dwie”. Parsknęły śmiechem, rozbawione nie tyle samym żartem, ile faktem,

że Helen znała równie absurdalny dowcip. Julia wciąż leżała z odchyloną głową; śmiała się gardłowo, perliście, jak dziecko. W „towarzystwie” śmiała się inaczej i, zdaniem Helen, dość sztucznie. Przycisnęła rękę do ust. Zadrżał jej brzuch, a szczelina pępka wydawała się węższa niż zwy-kle.

- Mruga do mnie - oznajmiła Helen, chichocząc. - Wygląda nader zuchwale. Zuchwały Pępek - to brzmi jak nazwa nadmorskiej tawerny, nieprawdaż? - Poruszyła nogami i ziewnęła szeroko. Zmęczyła się ma-sowaniem stóp Julii i opuściła je na dno wanny. - Kochasz mnie, Julio? - szepnęła, zmieniając pozycję.

Ta ponownie przymknęła oczy. - Naturalnie - odrzekła. Przez chwilę leżały w milczeniu. Stygnące rury trzeszczały głośno,

skądś dochodziło miarowe kap-kap. Z dołu dobiegł łoskot kroków: to gospodarz stąpał ciężko po pokoju. Po chwili usłyszały, jak wrzeszczy do żony lub córki: „Nie, ty durna krowo!”.

Julia cmoknęła. - Obrzydliwiec. - Otworzyła oczy. - Helen! - zawołała cicho. - Jak

możesz? Helen wystawiła bowiem głowę za wannę, łowiąc dochodzące z dołu

odgłosy. Machnęła ręką, aby uciszyć przyjaciółkę. „Wsadź to sobie do dupy!”, ryknął mężczyzna: lubił to zdanie i powtarzał je z podziwu godną częstotliwością. W odpowiedzi dobiegł głosik przypominający bzyczenie komara; do tego zwykle sprowadzała się riposta żony.

- No wiesz, Helen - powiedziała z wyrzutem Julia. Helen posłusznie wsunęła się z powrotem do wanny. Czasami, kiedy była sama, klękała na dywanie i przyciskała ucho do podłogi. „Skończysz jak te pieprzone eu-nuchy z góry!”, wrzasnął przy jednej z takich okazji mężczyzna. Nigdy nie powtórzyła tego Julii.

Dzisiaj pomarudził jeszcze minutę lub dwie, po czym umilkł. Trza-snęły drzwi. Przybory kosmetyczne, które Helen i Julia przyniosły do łazienki - nożyczki, peseta, brzytwa w futerale - podskoczyły na kafel-kach.

Było wpół do dwunastej. Miały w planach niezbyt pracowity dzień: czytanie i piknik w Regent's Park. Mieszkały w pobliżu, na jednej z ulic na wschód od Edgware Road. Helen poleżała jeszcze chwilę, dopóki woda nie zaczęła stygnąć, po czym usiadła, obracając się niezdarnie, aby

42

Page 42: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Julia mogła namydlić jej plecy. Potem przyjaciółka uczyniła to samo. Kiedy jednak Helen wstała i wyszła na kafelki, Julia z kocim uśmiechem ponownie wyciągnęła się w wannie.

Helen patrzyła chwilę na przyjaciółkę, po czym schyliła się i ucałowa-ła jej śliskie, ciepłe, pachnące mydłem usta.

Narzuciła szlafrok i otworzywszy drzwi, wytężyła słuch, aby się upewnić, że nikt nie nadchodzi. Następnie podbiegła lekko do schodów. Salonik znajdował się na tym samym piętrze, obok łazienki. Kuchnia i sypialnia były piętro wyżej.

Właśnie skończyła się ubierać i czesała przed lustrem zwilgotniałe włosy, kiedy weszła Julia. Helen obserwowała w lustrze jej odbicie. Przy-jaciółka najpierw obsypała się talkiem, a potem zdjęła chustkę z głowy i przechadzała się nago po pokoju, wybierając bieliznę i pończochy. Ręcz-nik rzuciła na stos ubrań, który leżał na poduszkach we wnęce okiennej; niemal zaraz zsunął się na podłogę, pociągając za sobą skarpetkę oraz halkę.

Wspomniany wykusz stanowił jeden z głównych czynników, które zadecydowały o wyborze tego mieszkania. Helen i Julia uznały, że będą przesiadywać tam razem w długie, letnie wieczory. Helen popatrzyła na skłębione ubrania, zasłaniające parapet, i przeniosła wzrok na rozesłane łóżko, brudne kubki i filiżanki oraz stosy książek zajmujących każdą wolną przestrzeń.

- Ten pokój jest niemożliwy - oświadczyła. - Dwie kobiety w śred-nim wieku, a mieszkają jak ulicznice. Nie do wiary. Kiedy w dzieciństwie wyobrażałam sobie swój przyszły dom, zawsze panował w nim niena-ganny porządek, jak u mojej matki. Myślałam, że schludne domy przy-chodzą do człowieka jak... jak... sama nie wiem.

- Zęby mądrości? - Właśnie tak. - Gdy przeciągnęła rękawem po lustrze, zrobił się

szary od kurzu. Ich rówieśniczki o podobnym statusie materialnym zatrudniały po-

kojówki. Helen i Julia nie mogły tego zrobić, ponieważ spały w jednym łóżku. Piętro wyżej znajdował się dodatkowy pokoik, określany przed gośćmi i sąsiadami jako „pokój Helen”. Stała tam staroświecka otoman-ka oraz surowa wiktoriańska szafa, w której trzymały palta, swetry i kalosze. Jednakże nie sposób byłoby udawać przed służącą, że Helen śpi tam każdej nocy, prędzej czy później zapomniałyby o zachowaniu pozo-rów. A zresztą czy służące nie były w owych kwestiach wyczulone? Teraz, gdy książki Julii sprzedawały się tak dobrze, musiały zachować szcze-gólną ostrożność.

43

Page 43: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Julia podeszła do lustra. Włożyła ciemną sukienkę z wygniecionego lnu i przeczesała niedbale włosy, a mimo to wyglądała jak zwykle olśniewająco. Zbliżyła się do lustra, aby nałożyć szminkę. Miała wydatne usta i lekki przodogryz, ale jej twarz o regularnych rysach w lustrze wy-glądała tak samo jak w rzeczywistości. Tymczasem odbicie Helen zawsze wydawało się obce i wykoślawione. Wyglądasz jak urocza cebulka, po-wiedziała jej kiedyś Julia.

Skończywszy makijaż, poszły do kuchni po prowiant. Zabrały chleb, sałatę, jabłka, kawałek sera oraz dwie butelki piwa. Helen wygrzebała kawałek starego madrasu, którego podczas remontu używały jako po-krowca. Schowały wszystko do płóciennej torby, dorzuciły tam książki, torebki oraz klucze. Julia pobiegła do gabinetu po papierosy i zapałki. Helen stanęła w kuchennym oknie, wyglądając na podwórze. Widziała, jak ordynus z dołu pochyla się nad zbitą własnoręcznie klatką, w której trzymał króliki. Karmił je, poił albo jedynie sprawdzał ich tuszę. Myśl, że tkwią tam ściśnięte, nie dawała Helen spokoju. Odeszła od okna i zało-żyła torbę na ramię. Butelki zazgrzytały o klucze.

- Julio! - zawołała. - Gotowa? Zbiegły po schodach i wyszły na ulicę. Ich dom należał do rzędu dziewiętnastowiecznych, wzniesionych ta-

rasowato budynków mieszkalnych z widokiem na ogród. Był biały, w londyńskim odcieniu bieli, czyli zasługiwał raczej na miano żółtawego. Żłobienia i rowki stiukowej fasady pociemniały od mgieł, sadzy oraz - zwłaszcza ostatnio - pyłu tłuczonych cegieł. Wszystkie budynki miały duże ganki i frontowe drzwi; musiały pełnić kiedyś funkcję eleganckich rezydencji, zamieszkiwanych przez poślednie kurtyzany okresu regencji, dziewczęta o imionach Fanny, Sophia bądź Skittles. Julia i Helen lubiły sobie wyobrażać, jak kroczą po schodach w empirowych sukniach i pan-tofelkach na miękkich podeszwach albo dosiadają koni i jadą na Rotten Row.

W pochmurne dni odbarwione stiuki robiły przygnębiające wrażenie. Dziś ulicę wypełniało światło, dzięki czemu frontony jaśniały na tle błę-kitnego nieba jak wypolerowana kość słoniowa. Helen doszła w myślach do wniosku, że Londyn prezentuje się niczego sobie. Chodniki były wprawdzie zakurzone, ale zakurzone tak, jak futerko kota po całodnio-wym wylegiwaniu się na słońcu. Mieszkańcy pootwierali drzwi i podnie-śli rolety. Jeździło tu tak mało samochodów, że Helen i Julia słyszały po drodze nawoływania dzieci, szmer odbiorników radiowych i dzwonki telefonów w pustych pokojach. Zbliżając się do Baker Street, usłyszały orkiestrę z Regent's Park, muzyka unosiła się w podmuchach wiatru jak pranie na sznurze.

44

Page 44: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Julia figlarnie chwyciła Helen za nadgarstek i udała, że ją ciągnie. - Chodź! Prędko! Przegapimy paradę! - Musnęła palcami dłoń

Helen i cofnęła rękę. - Ta muzyka tak działa na człowieka, prawda? Poznajesz melodię?

Zwolniły kroku i baczniej nadstawiły uszu. Helen potrząsnęła głową. - Raczej nie. Jakaś nowoczesna kakofonia? - Gdzie tam. Muzyka zabrzmiała głośniej. - Prędko! - powtórzyła Julia. Wymieniwszy pobłażliwe spojrzenia

pospiesznie ruszyły przed siebie. Weszły do parku przez Clarence Gate, a następnie podążyły ścieżką wzdłuż jeziora. Muzyka stawała się coraz bardziej donośna i harmonijna. Wreszcie rozpoznały melodię.

- Ach! - zawołała Helen i wybuchnęły śmiechem, gdyż było to po prostu „Nie mamy bananów”.

Zeszły ze ścieżki i wybrały sobie miejsce po części w cieniu, po części na słońcu. Ziemia była twarda, a trawa bardzo zażółcona. Helen posta-wiła torbę i wyjęła kawał madrasu; rozłożyły płachtę na trawie, po czym zrzuciły buty i wypakowały prowiant. Piwo było jeszcze chłodne, butelki ślizgały się przyjemnie w ciepłej dłoni Helen. Ponownie zajrzała do torby i z niepewną miną podniosła wzrok.

- Zapomniałyśmy otwieracza, Julio. Julia przymknęła oczy. - A niech to. Zaschło mi w gardle. I co zrobimy? - Sięgnęła po bu-

telkę i próbowała podważyć kapsel. - Znasz jakiś pomysłowy sposób na ich otwarcie?

- Masz na myśli zęby? - Należałaś do skautów, prawda? - Byliśmy mało pomysłowi. Obróciły butelki w rękach. - To na nic - zawyrokowała wreszcie Helen. Potoczyła wzrokiem

dokoła. - Tam siedzą jacyś chłopcy. Zapytaj, czy mają nóż albo coś w tym rodzaju.

- Wykluczone! - No idź. Chłopcy zawsze noszą przy sobie scyzoryki. - Ty idź. - Ja niosłam torbę. Twoja kolej, Julio. - Boże! - stęknęła. Niezgrabnie wstała z miejsca, chwyciła butelki i

ruszyła po trawie w kierunku grupki rozwalonych na trawie wyrostków.

45

Page 45: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Szła sztywno, nieco zgarbiona i chyba trochę skrępowana. Naraz Helen popatrzyła na nią oczami nieznajomego. Dostrzegła niezwykłą urodę, a zarazem dojrzałość Julii, która nadawała jej niemal stateczny wygląd. Kanciasta sylwetka, rozłożyste biodra i drobne piersi bez trudu pozwala-ły zgadnąć, jak będzie wyglądać za dziesięć lat. Tymczasem chłopcy mieli jeszcze mleko pod nosem. Na widok nadchodzącej kobiety podnieśli ręce do oczu, osłaniając je przed słońcem. Leniwie dźwignęli się z miejsc i sięgnęli do kieszeni. Jeden z nich przycisnął butelkę do brzucha i ma-newrował przy kapslu. Julia stała z założonymi rękami i nienaturalnym uśmiechem na twarzy, jeszcze bardziej zakłopotana niż przedtem; kiedy wróciła do Helen, jej twarz i szyja nosiły rozległe plamy czerwieni.

- Użyli kluczy - oznajmiła. - Też byśmy sobie poradziły. - Następnym razem będziemy mądrzejsze. - Powiedział do mnie: Proszę, pszepani. - E tam. Zabrały z domu porcelanowe filiżanki. Piana sięgnęła aż do wy-

giętych brzegów. Płyn był lodowaty, gorzkawy, przepyszny. Helen przy-mknęła oczy, rozradowana gorącymi promieniami słońca na twarzy oraz beztroskim, wakacyjnym piciem piwa w publicznym miejscu. Przezornie ukryła jednak butelki w cieniu płóciennej torby.

- A jak zobaczy mnie któryś z klientów biura? - Och, chrzanić ich - odparła Julia. Przyszła kolej na jedzenie: rozłamały chleb i pokroiły ser na cienkie

plasterki. Julia położyła się ze zwiniętą torbą pod głową. Helen legła obok i zamknęła oczy. Orkiestra zagrała kolejną melodię. Znała słowa i zaczęła nucić pod nosem:

- „Ten żołnierz to chwat, ten żołnierz to chwat, ten żołnierz to chwat, chwat, chwat!”.

Gdzieś zapłakało dziecko w wózku; usłyszała, jak spazmatycznie łapie oddech. Szczekał pies: właściciel drażnił go patykiem. Od strony jeziora doleciały skrzypienie, plusk wioseł i wesołe nawoływania dziewcząt i chłopców, a z ulic otaczających park dochodził oczywiście warkot moto-rów. Wsłuchiwała się ze skupieniem w poszczególne dźwięki, a następ-nie łączyła je w całość zatytułowaną: „Wrześniowe popołudnie, Regent's Park”.

Obok przeszły dwie młodziutkie dziewczyny. Niosły gazetę i dys-kutowały nad jedną z informacji.

- Czy to straszne zostać uduszoną? - zabrzmiały słowa jednej z nich. - Wolałabyś to czy zginąć od bomby atomowej? Podobno w drugim wy-padku śmierć nadchodzi szybciej...

46

Page 46: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Ich głosy ucichły, zagłuszone kolejną falą muzyki. Spójrz na jego buty. Spójrz na jego mundur. Wiwat, wiwat, sto lat,

lat, lat! Helen otworzyła oczy i spojrzała na roziskrzony błękit nieba. Czy

wdzięczność, którą odczuwała w chwilach takich jak ta, w świecie bomb atomowych, obozów koncentracyjnych i komór gazowych, zakrawała na szaleństwo? Nadal ginęli ludzie. W Polsce, Palestynie, Indiach i Bóg wie gdzie jeszcze wciąż panował chaos i głód. Wielkiej Brytanii groziły upa-dek i bankructwo. Czy to głupie i samolubne cieszyć się drobiazgami: koncertem lokalnej orkiestry, słońcem na twarzy, szelestem trawy pod obcasem, piwem musującym w żyłach, sekretną bliskością kochanki? A może owe „drobiazgi” to jedyne, co posiadamy? Czy zatem nie powinno się na nie chuchać i dmuchać? Zamienić w kryształki i nanizać na sznu-rek, by w razie czego zyskać amulet przed niebezpieczeństwem?

Myśląc to, przesunęła rękę i ukradkiem dotknęła uda Julii. - Czy to nie cudowne, Julio? - szepnęła. - Dlaczego częściej tu nie

przychodzimy? Lato ma się już ku końcowi, a my? Przecież mogłyśmy bywać tu co wieczór.

- Przełożymy to na przyszły rok - odpowiedziała Julia. - Na pewno - stwierdziła Helen. - Koniecznie musimy o tym pa-

miętać. Prawda? Ale Julia nie słuchała. Podczas rozmowy uniosła się i jej uwagę zwró-

ciło coś innego. Patrzyła przed siebie. Osłoniła ręką oczy i na jej twarzy pojawił się uśmiech.

- To chyba... - powiedziała. - Oczywiście. Cóż za niezwykły zbieg okoliczności! - Podniosła wyżej rękę i pomachała. - Ursula! - krzyknęła tak głośno, że Helen wzdrygnęła się mimowolnie. - Tutaj!

Helen podparła się na łokciu i spojrzała w tamtym kierunku. Zoba-czyła szczupłą, wytworną kobietę, która ze śmiechem podążała trawni-kiem w ich stronę.

- Boże święty - powiedziała, stając obok. - To ci dopiero spotkanie, Julio!

Julia podniosła się i otrzepała lnianą sukienkę. Ona też wyglądała na rozbawioną.

- Dokąd idziesz? - zapytała. - Byłam na lunchu z przyjaciółką w St John's Wood. Teraz idę do

rozgłośni. W BBC nie mamy czasu na pikniki. Cóż za uroczy kocyk! Jaki bukoliczny! - Zwróciła na Helen figlarne spojrzenie ciemnych oczu.

Julia dokonała prezentacji.

47

Page 47: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Helen, poznaj Ursulę Waring. Ursulo, to jest Helen Giniver... - Helen, no oczywiście! - wykrzyknęła Ursula. - Czy mogę mówić ci

po imieniu? Tyle o tobie słyszałam. I po co tak się płoszyć? Same dobre rzeczy słyszałam.

Pochyliła się, aby uścisnąć rękę Helen, która na wpół uniosła się z miejsca. Helen czuła, że stojąc, mają nad nią przewagę, krępowała się jednak swojego piknikowego stroju: przerobionej niewprawnie bluzki oraz starej tweedowej spódnicy, porządnie wyświeconej na siedzeniu. Ursula zaś wyglądała schludnie, wytwornie i bardzo zamożnie. Na gło-wie miała kapelusik o raczej męskim fasonie. Jej skórzane rękawiczki były miękkie i gładkie, a trzewiki na płaskim obcasie budziły skojarzenia z polem golfowym tudzież szkocką wyżyną, a nie zakurzonym Londy-nem. Helen zupełnie inaczej ją sobie wyobrażała. Z opowieści Julii wy-nikało, że jest starsza i zaniedbana. Czyżby Julia celowo przedstawiła ją w taki sposób?

- Słyszałaś wczorajszą audycję? - pytała Ursula. - Oczywiście - odrzekła Julia. - Dobra, prawda? Co myślisz; Helen? Moim zdaniem stanęłyśmy

na wysokości zadania. I czyż zdjęcie Julii w „Radio Times” nie było cu-downe?

- Gdzie tam, było do kitu - oświadczyła Julia, zanim Helen zdążyła odpowiedzieć. - Wyglądam na nim jak przykładna katoliczka! Zupełnie jakby mieli mnie zaraz spalić na stosie albo ukamienować!

- Bzdura! Roześmiały się serdecznie. - Może do nas dołączysz, Ursulo? - zapytała nieoczekiwanie Julia. Ursula potrząsnęła głową. - Jak usiądę, potem trudno mi będzie wstać. Będę o was myśleć z

zazdrością. Patrzcie, jakie sprytne. No tak, ale w końcu mieszkacie bli-sko parku. I to w jakże uroczym domu! - Ponownie zwróciła się do He-len: - Mówiłam Julii, że nikt nie podejrzewałby istnienia podobnego miejsca w pobliżu Edgware Road.

- Widziałaś nasz dom? - zapytała ze zdziwieniem Helen. - Tylko w przelocie... - Ursula wpadła do mnie w zeszłym tygodniu - wtrąciła Julia. - Nie

wspominałam ci o tym? - Musiałam zapomnieć. - Chciałam rzucić okiem na gabinet Julii - dodała Ursula. - Miejsca

pracy pisarzy niezmiernie mnie fascynują. Choć tak naprawdę to nie wiem, czy jest ci czego zazdrościć, Helen. Nie jestem pewna, jak bym się czuła, gdyby przyjaciółka snuła mi nad głową kolejną mrożącą krew w żyłach intrygę!

48

Page 48: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Określenie „przyjaciółka” zabrzmiało znacząco, jakby Ursula chciała powiedzieć: „Rozumiemy się, oczywiście”. I: „Wszystkie jesteśmy przy-jaciółkami”. Zdjęła rękawiczki i wyjęła z kieszeni srebrną papierośnicę; kiedy ją otwierała, uwagę Helen przykuły jej równo przycięte, wypielę-gnowane paznokcie oraz dyskretny sygnet na najmniejszym palcu lewej dłoni.

Poczęstowała je papierosami. Helen pokręciła głową. Ale Julia nie odmówiła; obie z Ursula zmagały się chwilę z zapalniczką, raz po raz gaszoną przez wiatr.

Wymieniły kilka uwag o wieczorze kryminalnym i „Radio Times” oraz o BBC i pracy Ursuli.

- No, moje drogie - powiedziała wreszcie Ursula, dopaliwszy pa-pierosa. - Na mnie już czas. Było mi strasznie miło. Musicie kiedyś przyjść do Clapham. Na kolację... albo jeszcze lepiej: wyprawię przyjęcie. - W jej oczach znów zatańczyły figlarne iskierki. - Same dziewczęta. Co wy na to?

- Byłoby cudownie - zapewniła Julia, gdy Helen nie odezwała się ani słowem.

Ursula rozjaśniła się cała w uśmiechu. - Zatem postanowione. Będziemy w kontakcie. - Żartobliwie uści-

snęła dłoń Julii. - Mam jedną czy dwie przyjaciółki, które aż płoną, żeby cię poznać. Jesteś dla nich bożyszczem! - Wciągając rękawiczki, raz jesz-cze zwróciła się do Helen. - Do widzenia, Helen. Miło było wreszcie cię poznać.

- No cóż, przyjemne spotkanie - powiedziała Julia, ponownie sa-dowiąc się na płachcie. Odprowadziła wzrokiem Ursulę, która żwawo podążała w stronę Portland Place.

- Tak - odrzekła bez przekonania Helen. - Zabawna, prawda? - Chyba tak. W każdym razie ty bardziej do niej pasujesz niż ja. Julia zerknęła na nią ze śmiechem. - A cóż to ma znaczyć? - Tyle tylko, że jest nieco wylewna... Kiedy zaprosiłaś ją do domu? - W ubiegłym tygodniu. Przecież ci mówiłam. - Tak? - Chyba nie sądzisz, że zrobiłam to potajemnie? - Nie - odparła pospiesznie Helen. - Nie. - Zresztą wpadła tylko na chwilę. - Jest inna, niż sobie wyobrażałam. Chyba wspominałaś, że jest

mężatką. - Bo to prawda. Jej mąż jest adwokatem. Mieszkają oddzielnie.

49

Page 49: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie wiedziałam, że jest... cóż... - Helen zniżyła głos- ...taka jak my. Julia wzruszyła ramionami. - Sama nie wiem, jaka jest. Ot, wybryk natury. Ale moim zdaniem

przyjęcie to dobry pomysł. Helen rzuciła jej zdumione spojrzenie. - Chyba nie masz zamiaru tam iść? - Owszem, dlaczegóż by nie? - Myślałam, że mówisz z grzeczności. „Same dziewczęta”. Chyba

wiesz, co to znaczy. - Zarumieniona spuściła wzrok. - Bóg wie, kto może się zjawić.

Julia milczała przez chwilę. Kiedy się odezwała, w jej głosie po-brzmiewało zniecierpliwienie lub irytacja.

- No i co z tego? Jakoś to przeżyjemy. Zresztą może być dobra za-bawa. Tylko pomyśl!

- Ursula Waring na pewno będzie miała dobrą zabawę - odparła Helen bez zastanowienia. - Wystawi cię na pokaz, jak trofeum...

Julia świdrowała ją wzrokiem. - O co ci chodzi? - zapytała lodowato. A kiedy Helen nie odpo-

wiedziała, dorzuciła: - Przecież... o nie! - Wybuchnęła śmiechem. - Chyba żartujesz, Helen? O Ursulę?

Helen odsunęła się pospiesznie. - Nie - burknęła, kładąc się z impetem na ziemi. Osłoniła ręką twarz

w obawie przed słońcem i bacznym spojrzeniem Julii. Po chwili poczuła, że przyjaciółka też się kładzie. Musiała wyjąć z torby książkę: Helen usłyszała, jak szeleści kartkami w poszukiwaniu miejsca, gdzie przerwa-ła lekturę.

Lecz pod przymkniętymi powiekami Helen wciąż majaczyły figlarne oczy Ursuli Waring. Raz jeszcze zobaczyła, jak tamte dwie stoją obok siebie, zapalając papierosy. I jak Ursula ujmuje dłoń Julii. Następnie powędrowała myślami wstecz. Przypomniała sobie pośpiech Julii w drodze do parku. „Chodź! Prędko!”. I jak zniecierpliwiona puściła wów-czas jej rękę. Czy zależało jej na spotkaniu z Ursula? Czyżby to sobie dokładnie zaplanowały?

Serce zabiło jej mocniej w piersi. Jeszcze dziesięć minut temu cieszy-ła się znajomą, ukradkową bliskością ciała Julii. Chciała zatrzymać tę chwilę, przechować ją jak klejnot. Teraz poczuła, jakby ktoś zgniótł ów klejnot obcasem. Ostatecznie kim była dla niej Julia? Nie mogła jej na-wet pocałować. Cóż mogła zrobić, aby pokazać światu, że do siebie nale-żą? I jak miała zapewnić sobie wierność przyjaciółki? Miała tylko siebie: różowe połacie ud, cebulową twarz...

50

Page 50: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Owe myśli kładły się cieniem na jej duszy. Tymczasem Julia czytała, orkiestra wygrywała ostatnie takty melodii, słońce pełzało po niebie, a cienie na żółtej trawie stawały się coraz dłuższe. Jednak wreszcie panika minęła, a smutek w duszy ustąpił miejsca światłu. Ależ ty jesteś głupia, pomyślała Helen. Julia cię kocha. Po prostu nienawidzi tej bestii w to-bie, tego ohydnego potwora...

Ponownie przesunęła rękę i dotknęła uda przyjaciółki. Julia przez chwilę nie reagowała, po czym nakryła dłonią palce Helen. Odłożyła książkę i podparła się na łokciu. Sięgnęła po jabłko i nóż. Obrała owoc na okrętkę, a następnie podzieliła na ćwiartki i podała dwie Helen. Jadły razem, obserwując bieganinę dzieci i psów, jak przedtem.

Wreszcie wymieniły spojrzenia.. - Już dobrze? - zapytała Julia nadal odrobinę chłodnym tonem. Helen poróżowiała. - Tak. Julia odpowiedziała jej uśmiechem. Dokończywszy jabłko, ponownie

sięgnęła po książkę. Helen patrzyła, jak czyta. Oczy przesuwały się po wyrazach, ale twarz była nieruchoma i gładka niczym wosk.

- Wyglądasz jak gwiazda filmowa - powiedział Reggie, gdy Viv wsiadła do samochodu. Demonstracyjnie obejrzał ją ze wszystkich stron. - Czy mogę prosić o autograf?

- Jedź wreszcie, dobrze? Od pół godziny stała na słońcu, czekając, aż przyjedzie. Pocałowali

się na powitanie, po czym Reggie zwolnił hamulec i samochód ruszył. Viv miała na sobie jasną, bawełnianą sukienkę, śliwkowy kardigan i

okulary przeciwsłoneczne w plastikowych oprawkach; zamiast kapelusza włożyła na głowę biały jedwabny szal, który zawiązała pod brodą. W zestawieniu z ciemnymi włosami i czerwoną szminką szal i okulary robi-ły oszałamiające wrażenie. Wygładziła sukienkę, sadowiąc się wygodnie i opuściwszy szybę, wystawiła łokieć na zewnątrz. Wiatr owiewał jej twarz: wyglądała jak dziewczyna z okładki amerykańskiego czasopisma, dokładnie tak, jak powiedział Reggie. Kiedy zatrzymali się na światłach, położył rękę na jej udzie.

- Gdyby tak chłopcy z Hendon mogli mnie teraz zobaczyć! - wy-mamrotał z podziwem.

Ale oczywiście trzymał się z dala od północnego Londynu. Odebrał ją przy Waterloo, a gdy przejechali przez most i dotarli do Strandu, skierował

51

Page 51: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

się na wschód. Mieli swoje ulubione miejsca, jakąś godzinę drogi od miasta: wioski w Middlesex i Kent, gdzie nie brakowało pubów i herba-ciarni oraz ustronnych plaż na wybrzeżu. Dzisiaj zmierzali w kierunku Chelmsford: chcieli jechać przed siebie, dopóki nie znajdą czegoś cieka-wego. Mieli przed sobą całe popołudnie. Powiedziała ojcu, że jedzie na piknik z przyjaciółką. Poprzedniego wieczora stała przy kuchennym stole, szykując kanapki, a przy drugim ojciec żelował trzewiki.

Minęli City i Whitechapel; kiedy wyjechali na szerszą, mniej wyboistą drogę, Reggie wrzucił wyższy bieg i ponownie oparł rękę na jej udzie. Znalazł wybrzuszenie podwiązki i zaczął je obrysowywać palcem. Su-kienka była cienka i Viv czuła każdy najlżejszy ruch, jakby dłoń wodziła po nagiej skórze.

Ale nastrój jej nie dopisywał. - Przestań - powiedziała, unieruchamiając jego rękę. Jęknął jak torturowany i udał, że próbuje wyrwać się z uścisku. - Ależ ty się droczysz! Mogę zatrzymać auto? Inaczej wypadniemy z

szosy. Jednak nie zatrzymał samochodu, tylko przyspieszył. Ulice stały się

mniej zatłoczone. Na poboczu ukazały się tablice z krzykliwymi rekla-mami. Viv odprężyła się nieco, obserwując zmasakrowane obrzeża mia-sta. Zbombardowane wiktoriańskie szeregowce ustąpiły miejsca czer-wonym edwardiańskim willom, po których przyszła kolej na schludne domki, zamieszkiwane przez zastępy urzędników w melonikach. Wresz-cie pojawiły się bungalowy i budynki z prefabrykatów. Przypominało to podróż w czasie, tyle że bungalowy i budynki z prefabrykatów przeszły w zielone pola. Wystarczyło zmrużyć oczy, i gdyby nie widok słupów tele-graficznych i samolotów na niebie miejsce i epoka nie odgrywałyby żad-nej roli.

Minęli pub i Reggie głośno przełknął ślinę. Poprosił Viv, żeby z kie-szeni marynarki leżącej na tylnym siedzeniu wyjęła mu małą butelkę szkockiej. Dziewczyna patrzyła, jak unosi ją do ust. Miał gładkie, mięk-kie wargi i świeżo ogolony podbródek, na którym widniała kropkowana zapowiedź zarostu. Pił szybko, uważając jednocześnie na drogę. W pew-nej chwili whisky pociekła mu z kącika ust i otarł ją wierzchem ogorzałej dłoni.

- Jak ty wyglądasz - powiedziała na wpół żartobliwie, na wpół ze złością. - Kapie ci z ust.

- Mam oskomę. To od siedzenia blisko ciebie. Przewróciła oczami. Jechali w milczeniu. Blisko godzinę trzymali się

głównej szosy, lecz dojechawszy do nieoznakowanego skrzyżowania, Reggie wybrał na oko najmniej uczęszczaną trasę. Potem jechali już na

52

Page 52: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

chybił trafił. Londyn ze swym brudem i bałaganem wydał im się naraz kompletnie nierzeczywisty. Żywopłoty rosnące wzdłuż dróg były wyso-kie, wilgotne i mimo że nastała jesień, nadal soczyście zielone; czasem Reggie zjeżdżał na bok, aby przepuścić kierowcę jadącego z przeciwka i przez otwartą szybę kwiaty strząsały płatki prosto na kolana Viv. Raz do samochodu wleciał biały motyl i rozłożył cienkie, pudrowane skrzydełka na fotelu tuż obok jej ramienia.

Powoli odzyskiwała dobry humor. Zaczęli wskazywać sobie na-wzajem ciekawe rzeczy: staroświeckie kościoły, oryginalne wiejskie cha-ty. Wspomnieli dzień, kiedy przed laty pojechali na wieś i zagadali do gospodarza, który wziął ich za małżeństwo i poczęstował w izbie kub-kiem świeżego mleka.

Reggie zwolnił przed małym domkiem w kolorze kremowego sera francuskiego.

- Patrz, mają z tyłu miejsce na świnie i kury. Wyobrażam sobie, jak wylewasz pomyje, Viv. I zrywasz jabłka w sadzie, a potem pieczesz z nich placek i przyrządzasz pudding.

- Brzuch by ci urósł - odrzekła z uśmiechem, dźgając go palcem we wspomnianą część ciała.

Zrobił unik. - Nieważne. Przecież na wsi trzeba być grubym, prawda? - Oderwał

wzrok od drogi, spoglądając w stronę okna na pięterku. Zniżył głos. - Założę się, że mają tam wspaniały piernat.

- Tylko to ci w głowie? - Owszem, kiedy jesteś blisko. Aaaaa... Szarpnął kierownicą, aby ominąć żywopłot i ponownie docisnął pedał

gazu. Zaczęli się rozglądać za miejscem na postój i po namyśle wybrali

drogę wiodącą między polami w kierunku lasu. Początkowo był to ubity trakt, z czasem jednak stał się coraz węższy i bardziej wyboisty. Samo-chód podskakiwał na kamieniach, chłostany krzakami jeżyn, a długie źdźbła traw szeleściły pod spodem niczym wartka rzeka pod łodzią. Viv ze śmiechem obijała się o drzwi. Reggie zasępił się i mocniej zacisnął ręce na kierownicy.

- Jeśli coś wyjedzie z naprzeciwka, już po nas - oznajmił. Wiedziała, że myśli o tym, co by się stało, gdyby mieli wypadek, roz-

bili samochód, utknęli w głuszy... Ale droga poprowadziła w dół, po czym raptownie zakręciła i znaleźli

się na prześlicznej zielonej polanie obok strumienia. Reggie zaciągnął hamulec i wyłączył silnik; chwilę siedzieli w milczeniu, urzeczeni i olśnieni ciszą zakątka. Otwierając drzwi, zawahali się nieco: czuli się jak

53

Page 53: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

intruzi, do ich uszu dolatywały bowiem tylko szmer wody, nawoływania ptaków oraz szelest liści.

- To na pewno nie Piccadilly - oznajmił Reggie, wysiadając z sa-mochodu.

- Jak tu pięknie - powiedziała Viv. Odruchowo ściszyli głosy. Rozprostowali ramiona i nogi, po czym ru-

szyli przez trawę w kierunku strumienia. Spoglądając wzdłuż brzegu, dostrzegli na wpół ukryty między drzewami stary, kamienny budynek z powybijanymi oknami i zwalonym dachem.

- Młyn - zawyrokował Reggie. Chwycił Viv za rękę i ruszył w tam tą stronę. - Widzisz trzon koła? Tędy musiała kiedyś płynąć rzeka.

Próbowała go zatrzymać. - Ktoś może nas zobaczyć. Ale nikogo nie było. Wyglądało na to, że młyn od lat stoi pusty. W

szczelinach między kamiennymi płytami gęsto rosła trawa. Gołębie trze-potały wśród belek, na podłodze roiło się od ich odchodów oraz kawał-ków potłuczonych szyb i dachówek. Ktoś kiedyś oczyścił fragment pod-łogi i rozpalił tu ognisko; wokół widniały puszki i butelki, na ścianach powypisywano obsceniczne teksty. Puszki podeszły rdzą, butelki zaś nosiły srebrzysty nalot starości.

- Włóczędzy - powiedział Reggie. - Włóczędzy albo dezerterzy. No i zakochane pary. - Wrócili na brzeg strumienia. - Założę się, że to miejsce nosi nazwę Ścieżki Kochanków.

Viv uszczypnęła go. - Nic dziwnego, że tak łatwo je znalazłeś. Nadal trzymał ją za rękę. Uniósł jej palce do ust i zrobił skromną mi-

nę. - Cóż mogę rzec? Niektórzy mężczyźni po prostu mają ten dar. Rozmawiali normalnym głosem; poczucie nabożnego lęku minęło i

zaczęli traktować to miejsce jak swoją własność: czekało tu malownicze, aż przyjadą i wezmą je w posiadanie. Poszli wzdłuż strumienia w prze-ciwnym kierunku i znaleźli mostek. Stanęli na środku i zapalili papiero-sy; Reggie objął Viv w talii i oparłszy dłoń na jej pośladkach, zaczął po-ruszać kciukiem. Sukienka i halka ślizgały się po jedwabiu majtek.

Wrzucili niedopałki do strumienia i patrzyli, jak odpływają. Naraz Reggie wytężył wzrok.

- Ryba - oznajmił. - Tylko popatrz, jaki wielki drań! - Zbiegł na brzeg, po czym zdjął zegarek i zanurzył rękę w strumieniu. - Podpłynęły! - Entuzjazmował się jak chłopiec. - Całują mnie jak dziewczyny! Pewnie biorą moją rękę za samczyka. Myślą, że dopisało im szczęście!

54

Page 54: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Raczej biorą ją za swój lunch! - odkrzyknęła Viv. - Uważaj, bo odgryzą ci palec.

Wyszczerzył zęby. - I tym też nie różnią się od dziewcząt. - Może tych, wśród których się obracasz. Wstał i ochlapał ją wodą. Viv uciekła ze śmiechem. Krople prysnęły

na okulary przeciwsłoneczne. Kiedy próbowała je wytrzeć, pomazała szkła.

- Zobacz, co narobiłeś! Wrócili do samochodu po prowiant i zostawili otwarte drzwi. Reggie

wyjął z bagażnika tartanowy chodniczek, który rozłożył na trawie. Wyjął również gin z sokiem pomarańczowym oraz dwa kubki, różowy i zielony. Viv wiedziała, że kubki były przeznaczone dla dzieci: obydwa nosiły śla-dy zębów, nie obchodzono się z nimi zbyt delikatnie. Jednak zdążyła już przywyknąć, zresztą nie było sensu oponować. Trunek zrobił się ciepły w samochodzie; wypiła łyk, czując, jak rozgrzewa jej przełyk i niesie od-prężenie. Odpakowała kanapki. Reggie pochłonął swoją wielkimi, szyb-kimi kęsami, przełykając chleb, nim na dobre zdążył go pogryźć. Gadał przy tym z pełnymi ustami.

- To ta kanadyjska szynka, prawda? Niezła. Poluzował krawat i rozpiął górny guzik koszuli. Słońce raziło go w

oczy, uwydatniając bruzdy na czole i obok nosa. Skończył trzydzieści sześć lat, ale Viv zauważyła, że ostatnio jakby się postarzał. Jego śniada cera wciąż przykuwała uwagę (miał w sobie domieszkę włoskiej krwi), a orzechowe oczy były pełne uroku, ale zaczynał łysieć na całej głowie: w wielu miejscach przebłyskiwały spod włosów kawałki skóry. Proste i równe zęby, niegdyś olśniewająco białe, nabierały żółtawego odcienia. Skóra na szyi zwiotczała, a w okolicach uszu porobiły się głębokie zmarszczki. Wygląda jak swój własny ojciec, pomyślała, patrząc, jak przeżuwał kanapkę. Kiedyś pokazał jej zdjęcie. Mógłby mieć co najmniej czterdzieści lat.

Naraz podchwycił jej wzrok i mrugnął; poczuła nawrót dawnych czy-stych uczuć. Po skończonym posiłku przyciągnął ją do siebie i położyli się na dywaniku. Oparła mu głowę w twardym, ciepłym zagłębieniu po-między barkiem i klatką piersiową. Co jakiś czas unosiła się nieco, aby pociągnąć łyk z kubka. Wreszcie duszkiem opróżniła zawartość i rzuciła na bok puste naczynie. Reggie potarł twarzą o jej głowę, zahaczając szorstkim podbródkiem o włosy.

Popatrzyła na niebo, ujęte w ramy konarów i okolone rozkołysanymi wierzchołkami drzew. Na gałęziach wciąż gęstniały liście, już nie zielone, tylko rdzawe, złote bądź zielonkawożółte jak mundury żołnierzy. W górze

55

Page 55: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

widniała bezchmurna połać nieba, błękitna jak w lecie. - Jaki to ptak? - zapytała, wskazując palcem. - Ten? To sęp. Szturchnęła go w bok. - Pytam serio. Osłonił ręką oczy. - Pustułka. Widzisz, jak kołuje? Zaraz poleci w dół. Pewnie poluje

na mysz. - Biedna mysz. - Patrz! - Uniósł głowę; poczuła, jak mięśnie klatki piersiowej napi-

nają się pod jej policzkiem. Ptak zanurkował, lecz zaraz wzbił się w po-wietrze. Reggie ponownie opadł na plecy.

- Pudło. - I dobrze. - Pewnie jest głodna. Chyba ma prawo coś zjeść, nie? - To takie okrutne. - Nie miałem pojęcia, że jesteś taka uczuciowa - zauważył ze śmie-

chem. - Patrz, kolejna próba. Przez chwilę obserwowali polującego ptaka, podziwiając jego zwin-

ność i grację. Viv zdjęła okulary, żeby lepiej widzieć. Reggie utkwił w niej wzrok.

- Tak jest lepiej - zawyrokował, siadając. - Przedtem miałem wrażenie, że rozmawiam z niewidomą.

Wyciągnęła się na dywaniku i przymknęła oczy. - To dla ciebie nie pierwszyzna. - Cha, cha. Chwilę siedział nieruchomo, a następnie nachylił się i podniósł coś z

trawy. Poczuła, że coś łaskocze ją w policzek; przejechała ręką po twarzy, myśląc, że to mucha. Ale nie, Reggie urwał długie źdźbło trawy i muskał Viv jego koniuszkiem. Ponownie zamknęła oczy. Obrysował brwi, nos i wygięcie ust, wreszcie źdźbło powędrowało na skronie.

- Zrobiłaś coś z włosami, prawda? - zapytał. - Podcięłam je, wieki temu. Łaskoczesz! Zwiększył nacisk. - A teraz? - Lepiej. - Ładna. - Co? - Twoja fryzura. - Tak? Ujdzie w tłoku.

56

Page 56: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Bardzo ci w niej do twarzy... Otwórz oczy, Viv. Uchyliła powieki, po czym znów je zacisnęła.

- Razi mnie słońce. Podniósł rękę i przytrzymał ją w pewnej odległości od twarzy Viv, że-

by zrobić cień. - Możesz otworzyć - powiedział. - Po co? - Chcę spojrzeć ci w oczy. - Dlaczego? - spytała ze śmiechem. - Bo tak. - Nic się nie zmieniły, odkąd spoglądałeś w nie po raz ostatni. - Tylko ci się tak wydaje. Oczy kobiet nigdy nie wyglądają tak

samo. Jesteście jak koty. Łaskotał ją, dopóki nie spełniła jego prośby. Szeroko otworzyła oczy,

śląc mu rozbrajające spojrzenie małej dziewczynki. - Nie tak - zaoponował. Popatrzyła normalnie. - Od razu lepiej. - Na

jego twarzy odmalował się wyraz czułości. - Masz prześliczne oczęta. To one najpierw zwróciły moją uwagę, kiedy cię poznałem.

- Tak? A myślałam, że nogi. - Nogi też. Wciąż na nią patrząc, wyrzucił źdźbło i nachylił się, żeby ją po-

całować. Zrobił to powoli, rozchylając delikatnie jej wargi swoimi. Sma-kował szynką, szynką i rumem. Podejrzewała, że sama smakuje iden-tycznie. Skrawek mięsa lub chleba dostał się pomiędzy ich języki; Reggie oderwał się na chwilę, aby wyjąć go z ust. Potem pocałował mocniej Viv, przygniatając ją swoim ciężarem. Powiódł ręką wzdłuż ciała dziewczyny, od policzka aż do biodra, a następnie zamknął w dłoni jej pierś. Miał gorące palce; zacisnął je mocno, prawie boleśnie. Kiedy zaczął szarpać guziki sukienki, Viv unieruchomiła jego rękę i uniosła głowę.

- Ktoś może nas zobaczyć, Reg. - Przecież tu nikogo nie ma - odparł. - I to w promieniu kilku kilo-

metrów! Spojrzała na jego dłoń, która nadal targała guziki. - Zostaw. Pognieciesz. - No to sama je rozepnij. - Dobrze. Poczekaj. Rozejrzała się w obawie, że ktoś mógłby ich podglądać zza zasłony

drzew. Słońce jaśniało jak reflektor, leżeli niczym na patelni. Zewsząd dobiegał jednak tylko szmer potoku, śpiew ptaków oraz niestrudzony szelest liści. Rozpięła dwa guziki, a po chwili dwa kolejne. Reggie roz-chylił sukienkę, odsłaniając stanik. Powiódł ustami po jedwabiu w

57

Page 57: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

poszukiwaniu brodawki. Viv zadrżała pod dotykiem jego warg. Ale co dziwne, bardziej pragnęła go w samochodzie w Stepney i kiedy stali na mostku, aniżeli teraz. Nie odrywał ust od jej piersi, wodząc ręką wzdłuż tułowia aż po udo. Kiedy próbował zadrzeć jej sukienkę, ponownie unie-ruchomiła jego dłoń.

- Ktoś może nas zobaczyć - powtórzyła. Odsunął się i wytarł usta. Pociągnął za krawędź chodniczka. - Przykryję nas. - To nic nie da. - Jezu, Viv, nie powstrzymałaby mnie nawet drużyna harcerek!

Jeszcze chwila, a nie wytrzymam. Przez ciebie tracę głowę! Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Głupie gadanie. Sama miała

na to coraz mniejszą ochotę. Reggie narzucił na nią skraj dywanika, po czym zanurkował ręką pod spód i raz jeszcze spróbował sięgnąć między jej nogi. Lecz Viv mocno zacisnęła uda, a gdy na niego spojrzała, pokrę-ciła przecząco głową. A niech sobie myśli, co chce.

- Pozwól - powiedziała. Rozpięła mu guziki rozporka i wsunęła dłoń do środka.

Jęknął pod dotykiem jej palców. Przeszedł go dreszcz. - Ach, Viv. Jezu, Viv. Szwy spodenek uwierały ją w rękę, krępując ruchy. Reggie wy-

swobodził się z bielizny, po czym luźno oparł rękę na dłoni Viv i trzymał ją tam przez cały czas. Mocno zaciskał powieki; Viv odniosła wrażenie, że jej obecność jest zbędna. Przykrycie falowało rytmicznie. Kilkakrotnie podnosiła głowę, rozglądając się z niepokojem.

Przypomniała sobie ich schadzki sprzed lat, kiedy jeszcze służył w wojsku. Musieli się spotykać w pokojach hotelowych, częstokroć ob-skurnych, ale to było nieważne. Liczyła się tylko ich bliskość. Oddech kochanka owiewający skórę, napięcie mięśni, czuły dotyk. Oto, co zna-czyło tracić dla kogoś głowę. Żarty o materacach i ścieżkach zakocha-nych nie miały z tym nic wspólnego.

W ostatniej chwili Reggie zamknął szczelnie jej dłoń. A potem legł ze śmiechem na trawie, zgrzany i rozpłomieniony. Po chwili cofnęła rękę. Podniósł głowę, pełen niepokoju o spodnie.

- Masz wszystko? - Chyba tak. - Uważaj. - Uważam. - Grzeczna dziewczynka. Schował koszulę do spodni i zapiął rozporek. Viv rozejrzała się za

chusteczką, wreszcie wytarła rękę o trawę.

58

Page 58: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Popatrzył z aprobatą. - To dobre dla gleby - oznajmił. Wyraźnie odzyskał humor. -

W tym miejscu wyrośnie drzewo, kiedyś wejdzie na nie dziewczyna bez majtek i pocznie. - Wyciągnął ręce. - Chodź tu i daj mi buziaka, ślicznotko!

Co za prostak, pomyślała. Ale właśnie za wady i słabostki kochała go najbardziej. Te ostatnie zmarnowały jej życie, jego obietnice, skrucha... Pozwoliła mu się objąć. Zapalił kolejnego papierosa; położyli się i palili go na spółkę, spoglądając na drzewa. Pustułka gdzieś znikła, nie wie-dzieli, czy wypatrzyła mysz, czy rzuciła się w pogoń za inną ofiarą. Błękit nieba stał się jakby rozwodniony.

Był wrzesień, koniec września, a nie lato: po chwili Viv zadrżała, przejęta nagłym chłodem. Reggie potarł jej ramiona i zaraz potem usie-dli, dopili resztkę ginu, a wreszcie wstali i otrzepali ubrania. Odwinął mankiety spodni, aby wytrząsnąć z nich trawę. Poprosił ją o chustkę, po czym wytarł z ust resztki pudru i szminki. Odszedł kawałek i odwróciw-szy się plecami, opróżnił pęcherz.

Gdy wrócił, przykazała mu, aby nie patrzył, i sama poszukała ustron-nego miejsca. Zakasała sukienkę, zsunęła majtki i przykucnęła.

- Uważaj na pokrzywy! - rzucił w przestrzeń; nie widział, dokąd poszła. Patrzyła, jak nachyla się do bocznego lusterka i przeczesuje włosy. Patrzyła, jak opłukuje kubki w strumieniu. Następnie przeniosła wzrok na swoją rękę. Nitki spermy zaschły na skórze; kiedy potarła je palcami, skruszyły się na wiórki, odpadły i znikły w ściółce.

Musiał być w domu około siódmej, tymczasem dochodziło już wpół do piątej. Ponownie weszli na mostek i postali chwilę, spoglądając na wodę. Wrócili do zrujnowanego młyna; Reggie podniósł kawałek szkła i wyrył w gipsie ich inicjały obok innych i sprośnych tekstów. RN, VP i serce przebite strzałą.

Potem wyrzucił szkło i popatrzył na zegarek. - Chyba na nas już czas. Poszli do samochodu. Viv wytrzepała chodnik, a Reggie złożył go i

schował do bagażnika wraz z kubkami. Pozostawili za sobą kwadrat zgniecionej trawy. Viv zrobiło się przykro: poszła tam i próbowała unieść źdźbła butem.

Samochód przez cały czas stał na słońcu. Kiedy wsiadała do środka, mało nie oparzyła nogi na rozgrzanej skórze siedzenia. Reggie usiadł obok i rozłożywszy chustkę, umieścił ją pod kolanami Viv.

Następnie pochylił się i pocałował ją w udo. Dotknęła jego głowy: ciemnych, natłuszczonych kędziorów, z przebłyskującymi gdzieniegdzie płatami skóry. Ponownie spojrzała na zieloną polanę.

59

Page 59: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Szkoda, że nie możemy tu zostać - odezwała się cicho. Opuścił głowę, aż spoczęła na kolanach Viv. - Szkoda - odpowiedział stłumionym głosem. Obrócił głowę, aby

spojrzeć na dziewczynę. - Wiesz... wiesz, jak bardzo bym tego pragnął, prawda? Wiesz, że gdybym tylko mógł... tobym...

Kiwnęła głową. Wszystko już zostało powiedziane. Poleżał tak przez chwilę z głową na kolanach Viv, po czym znów pocałował ją w udo i usiadł prosto. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Ryk silnika brutalnie rozer-wał ciszę, która tak onieśmieliła ich na początku.

Zawrócił i powoli wjechał na wyboistą drogę. Dotarli do szosy, bez słowa minęli chatę w kolorze sera i dotoczyli się do trasy prowadzącej do Londynu. Ruch uliczny zgęstniał, wycieczkowicze ściągali z powrotem do stolicy. Zewsząd dobiegał hałaśliwy warkot silników. Słońce świeciło na wprost nich, rażąc w oczy. Czasem gubili je, skręcając i wjeżdżając między drzewa, po czym ukazywało się ponownie, większe niż poprzed-nio, różowe, obrzmiałe, zawieszone nisko na niebie.

Słońce, upał, a może gin sprawiły, że Viv poczuła się senna. Oparła głowę na ramieniu Reggiego i przymknęła oczy. Potarł policzkiem o jej włosy, pochylając się, żeby ją pocałować. Leniwie odśpiewali staroświec-kie piosenki: „Nie mogę ci dać nic prócz miłości” i „Żegnaj, kosie”.

Pościel łóżko, strzepnij koc, dziś przybędę późno w noc, żegnaj, kosie, żegnaj!

Kiedy dotarli na przedmieścia Londynu, Viv ziewnęła i niechętnie wyprostowała się na fotelu. Wyjęła puderniczkę, upudrowała twarz i poprawiła szminkę. Tłok na drodze stał się niemożliwy. Reggie wybrał inną trasę, przez Poplar i Shadwell, ale tam też nie było lepiej. Wreszcie utknęli w korku przy Tower Hill. Zobaczyła, jak zerknął na zegarek.

- Wysiądę tutaj - powiedziała. - Jeszcze chwilę - odparł. Nie znosił ustępować drogi innym kie-

rowcom. - Gdyby ten bałwan przed nami raczył... Chryste! Tacy goście jak on...

Wreszcie ruszyli naprzód. Na Fleet Street stanęli w kolejnym korku, ciągnącym się aż do Strandu. Reggie chciał przemknąć bokiem, ale w bocznych ulicach tłoczyli się kierowcy, którzy wpadli na ten sam pomysł. Nerwowo bębnił palcami w kierownicę.

- A niech to jasny szlag! - Ponownie łypnął na zegarek.

60

Page 60: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Równie podenerwowana Viv siedziała jak na szpilkach, kuląc się na fotelu w obawie, że ktoś ją zobaczy. Bez przerwy wracała myślami do polany: do młyna, strumienia, mostu i panującej tam ciszy. To nie Pic-cadilly... Reggie wysprzątał samochód, starannie wymiatając ze środka źdźbła traw i listki z żywopłotów. Przepłoszył motyla, który zadrżał i odfrunął.

Odwróciła głowę i popatrzyła na podświetlone witryny, na bom-bonierki pełne sztucznych czekoladek i owoców kandyzowanych, na flakony perfum i alkohol. Butelka opatrzona etykietą „Nights of Parma” kryła zapewne tę samą, podbarwioną ciecz co „Irish Malt”. Samochód niemrawo pełzł do przodu. Podjechali do kina Tivoli. Na zewnątrz stała kolejka po bilety; Viv omiotła zazdrosnym spojrzeniem dziewczęta i ich adoratorów, żony z mężami. Barwne neony migotały upiornie w zapada-jącym mroku. Viv złowiła wzrokiem szereg odrębnych szczegółów: błysk kolczyka, lśniący hełm wypomadowanych włosów, okruch kryształu między płytami chodnika.

Naraz Reggie zahamował i nacisnął klakson. Ktoś wpadł na ulicę tuż przed maską i ruszył dalej jak gdyby nigdy nic. Reggie wyrzucił ręce do góry w dramatycznym geście.

- Ślepy jesteś czy co? Jezu Chryste! - Z miną pełną odrazy odpro-wadził wzrokiem sylwetkę ryzykanta, po czym wyraz jego twarzy uległ raptownej zmianie. Zapewne dostrzegł coś w odchodzącej postaci. Wy-buchnął śmiechem. - Mój błąd - powiedział, trącając Viv łokciem. - Co ty na to? Przecież to baba.

Viv odwróciła głowę i zobaczyła Kay, w marynarce i spodniach. Wy-ciągała właśnie papierosa i wystudiowanym, leniwym gestem postukała nim lekko o papierośnicę, a następnie umieściła go w ustach.

- Co się, u licha, stało? - zapytał Reggie ze zdziwieniem. Viv krzyknęła. Poczuła, jakby ktoś uderzył ją jak obuchem. Uniosła

ręce, aby zasłonić twarz i jeszcze bardziej skuliła się na siedzeniu. - Jedź - rozkazała. - Szybko! Wytrzeszczył na nią oczy. - Co się stało? - Proszę cię, odjedź stąd. Proszę! - Niby jak? Czyś ty oszalała? Przed nimi roiło się od samochodów. Viv wiła się jak w męczarniach.

Spojrzała przez ramię w kierunku Fleet Street. - Jedź tędy, dobrze? - rzuciła rozpaczliwie. - Którędy? - Z powrotem tą samą drogą.

61

Page 61: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Tą samą drogą? Czy ty...? - Ale Viv chwyciła za kierownicę. - Jezus Maria! - burknął, odpychając jej rękę. - No dobrze. Dobrze! - Obejrzaw-szy się do tyłu, zaczął zawracać. Kierowca za nim z furią nacisnął klak-son. Ludzie zmierzający w kierunku Ludgate Circus popatrzyli na Reg-giego jak na wariata. Spocony szarpał dźwignię zmiany biegów, przekli-nając na czym świat stoi. Wreszcie powoli wyprowadził samochód na prostą.

Viv siedziała z opuszczoną głową, podniosła ją tylko raz. Kay stanęła w kolejce przed kinem: podniosła zapalniczkę i płomień oświetlił na chwilę jej palce oraz twarz. „Sza, Vivien”. Mimo upływu czasu wspo-mnienie cięło jak brzytwa: uścisk ręki, bliskość ust. „Vivien, sza”.

- Tylko tego nam było trzeba! - warknął Reggie, kiedy zaczęli się posuwać w przeciwnym kierunku. - A podobno nie mieliśmy zwracać na siebie uwagi. Co to, u licha, miało być? Dobrze się czujesz?

Nie odpowiedziała. Odbierała całym ciałem każde szarpnięcie samo-chodu, każdy zgrzyt hamulców. Ciasno objęła się ramionami, jakby w obawie, że lada chwila rozsypie się na kawałki.

- O co chodzi? - zapytał Reggie. - Dostrzegłam kogoś, kogo kiedyś znałam - odrzekła. - To wszystko. - Kogo kiedyś znałaś? Któż to taki? - Nikt. - Nikt. Pewnie dobrze się nam przyjrzał. Do diabła, Viv. Dalej mamrotał pod nosem. Nie słuchała. Wreszcie zatrzymał sa-

mochód w uliczce opodal Blackfriars Bridge; kiedy powiedziała, że dalej pojedzie autobusem, nie oponował. Przystanęli w cichym zakątku; przy-ciągnął ją do siebie i pocałował, a potem znów dokładnie wytarł usta chusteczką. Otarł też spocone czoło. „To ci dopiero wyprawa!”, oznajmił, jakby przekreślał całe popołudnie, a wraz z nim strumień, zrujnowany młyn oraz inicjały na murze. Było jej wszystko jedno. Jego pocałunki i dotyk wzbudziły w niej nagły strach. Chciała wrócić do domu, być sama, z dala od niego.

Kiedy otwierała drzwi, ponownie wyciągnął rękę. Ze schowka wyjął dwie puszki, z wołowiną i z wieprzowiną.

Wzięła je odruchowo i chciała schować. Nagle jednak coś w niej pę-kło i poczuła nagły gniew. Rzuciła puszki z powrotem na fotel.

- Nie chcę ich! - powiedziała. - Zabierz je sobie... i daj żonie! Puszki podskoczyły na siedzeniu. - Viv! - zawołał Reggie ze zdziwieniem i urazą. - Nie bądź taka! Co

ja takiego zrobiłem? Co się z tobą dzieje? Viv!

62

Page 62: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Wysiadła, zatrzasnęła drzwiczki i odeszła. Nachylił się nad fotelem pasażera i opuścił szybę.

- Co się stało? - wołał ze zdumieniem. - Co ja takiego zrobiłem? Co...? - Naraz jego głos raptownie stwardniał, ale nie ze złości, tylko ze znużenia. - Co ja, do cholery, takiego zrobiłem?

Szła, nie oglądając się za siebie. Skręciła i słowa za jej plecami uci-chły. Potem musiał chyba zapuścić silnik i odjechać. Viv stanęła w kolej-ce na przystanku i czekała dziesięć minut na autobus. Reggie nie przy-szedł.

Zastała dom pełen ludzi. Przyszła jej siostra Pamela z mężem Ho-wardem i trzema synkami. Przynieśli ojcu Viv trochę herbaty. Pamela podgrzała ją na piecu i w ciasnej kuchni nie było czym oddychać. Pranie na suszarce sięgało niemal do podłogi; to pewnie też dzieło Pameli. Ra-dio huczało na cały regulator. Howard siedział przy kuchennym stole. Dwaj starsi chłopcy harcowali dokoła, a ojciec Viv siedział z malcem na kolanach.

- Miło spędziłaś czas? - zapytała siostra. Starannie osuszała ręczni-kiem miejsca między palcami. Obrzuciła Viv bacznym spojrzeniem. - Opaliłaś się. Niektórym to służy.

Viv podeszła do zlewu i przejrzała się w lusterku, przed którym zwy-kle golił się ojciec. Jej twarz była upstrzona różowymi plamami. Zasłoni-ła policzki włosami.

- Straszny upał - odpowiedziała. - Wszystko w porządku, tato? - W porządku, skarbie. Jak ci się udał piknik? - Fajnie. Co u ciebie, Howard? - Wszystko gra, Viv. Robimy, co możemy, nie? Co myślisz o pogo-

dzie? Powiem ci... Usta mu się nie zamykały. Jego dwaj starsi synowie byli tacy sami.

Mieli jej do pokazania mnóstwo rzeczy, w tym hałaśliwe korkowce, któ-rych działanie oczywiście musieli zademonstrować. Ojciec wodził wzro-kiem od jednej twarzy do drugiej, nieustannie potakując i lekko poru-szając ustami; był głuchy jak pień. Dziecko wierciło mu się na kolanach, sięgało po korkowce, chciało zejść. Gdy Viv podeszła bliżej, ojciec z ulgą podał jej malca.

- Chce do ciebie, skarbie. Ale ona potrząsnęła głową. - Straszny z niego kloc. Musi ważyć tonę. - Dajcie go tutaj - poleciła Pamela. - Maurice... Howard, ruszże

się wreszcie z krzesła! Panował zgiełk nie do opisania. Viv powiedziała, że idzie się prze-

brać. Poszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi.

63

Page 63: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Przez chwilę stała bez ruchu, nie wiedząc, co ze sobą począć, pełna lęku, że zwymiotuje albo wybuchnie płaczem... Ale na myśl o siostrze i ojcu za ścianą łzy jakby się cofnęły. Usiadła na łóżku, a następnie położy-ła się z rękami na brzuchu, co tylko pogorszyło sprawę. Znowu usiadła. Wstała. Za nic nie mogła się uspokoić.

„Sza, Vivien”. Zrobiła krok; nagły hałas sprawił, że przechyliła głowę, nasłuchując,

czy nikt nie idzie. Ale nie. Blisko minutę stała w rozterce i gryzła kciuk. Wreszcie podeszła szybko do szafy i otworzyła drzwi. Było tam pełno śmieci. Obok jej sukienek wisiały stare szkolne ubra-

nia Duncana; tkwiło tam również kilka matczynych spódnic, z którymi ojciec jakoś nigdy nie mógł się rozstać. Nad wieszakiem znajdowała się półka ze swetrami. Za swetrami kryły się albumy, stare zeszyty z auto-grafami, pamiętniki i takie tam drobiazgi.

Ponownie wytężyła słuch, po czym sięgnęła za albumy i wyjęła małą puszkę po tytoniu. Zrobiła to ot tak, jakby zwykła to czynić każdego dnia, podczas gdy w istocie nie zaglądała do niej przez trzy lata, od mo-mentu kiedy ją tam ukryła. Mocno docisnęła wtedy pokrywkę i teraz nie dawała rady jej podnieść, aż ją ręce rozbolały. Musiała podważyć wiecz-ko monetą. Kiedy już, już prawie była u celu, znowu się zawahała w obawie, że ktoś zajrzy do pokoju.

W końcu zdjęła wieczko. W środku tkwiło małe zawiniątko. Wewnątrz zaś leżała obrączka,

prosta, złota obrączka, dosyć stara i pokryta drobnymi ryskami. Podnio-sła ją, trzymała chwilę w rozwartej dłoni, wreszcie wsunęła na palec i zakryła ręką oczy.

Między dziesiątą a szóstą, kiedy mężczyźni obsługujący maszyny wy-łączali pompy, nagła cisza, która zapadała w fabryce, dosłownie dzwoni-ła w uszach. Przypominało to wynurzanie się na powierzchnię wody. Młodsze sąsiadki Duncana brały to za sygnał na fajrant: wyciągały szminki, puderniczki oraz inne tego typu drobiazgi. Starsze kobiety za-czynały zwijać papierosy. Len wyjął grzebień z kieszeni spodni i przeje-chał nim po włosach. Nosił je nonszalancko zaczesane do tyłu. Chowając grzebień, pochwycił spojrzenie Duncana i nachylił się konspiracyjnie.

- Zgadnij, co mam w planach na dzisiejszy wieczór - mruknął, zerka-jąc na ławę. Zniżył głos. - Zabieram jedną taką na błonie. Płuca to ona ma, stary! - Wykonał znaczący gest, a potem przewrócił oczami i gwizd-nął. - O, mamo! Siedemnaście lat. Do tego ma siostrę. Też niebrzydka,

64

Page 64: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

ale mniejszy cyc. I co powiesz? Masz wieczorkiem coś do roboty? - Dzisiaj? - spytał Duncan. - Chcesz się przyłączyć? Mówię ci, ta mała to prawdziwa ślicznotka.

Jakie lubisz? Znam tabuny panienek. Grube, chude. Mogę ci którąś zała-twić, ot tak! - Len pstryknął palcami.

Duncan nie wiedział, co odpowiedzieć. Próbował sobie wyobrazić ta-bun dziewcząt. Ale każda przypominała ulepioną przez Lena woskową figurkę o bujnych kształtach, pofalowanych włosach i pustej twarzyczce. Z uśmiechem potrząsnął głową.

Len spojrzał na niego z odrazą. - Nie wiesz, co tracisz. Ta panna to cud, miód, palce lizać. Ma na-

rzeczonego, ale jest w wojsku. Zwykła robić to regularnie i teraz ją przypiliło. Mówię ci, gdyby jej siostrunia nie była taka miła, sam bym się nią zajął...

Trajkotał tak aż do gwizdka. - Twoja strata - oznajmił wreszcie i zerwał się z miejsca. - Pomyśl o

mnie dziś o dziesiątej! - Mrugnął cygańskim okiem i oddalił się po-spiesznie. Lekko kolebał się na boki; miał jedną nogę krótszą i sztywną w kolanie.

Pracownice podążyły jego śladem, machając Duncanowi na po-żegnanie. „Pa, pa, Duncan!”, „Na razie, kotku!”, „Do zobaczenia w po-niedziałek, Duncan!”.

Skinął im głową. Nie znosił atmosfery w pracy o tej porze dnia, owej wymuszonej, dzikiej wesołości, parcia na zewnątrz. Sobotnie wieczory były najgorsze. Niektórzy nawet puszczali się biegiem, byle szybciej opu-ścić fabrykę. Niektórzy wręcz urządzali wyścig, w związku z czym plac przed fabryką przez blisko kwadrans przypominał odpływ zlewu tuż po wyjęciu korka. Duncan zawsze znajdował wymówkę, aby zostać dłużej. Dzisiaj wyjął miotłę i wymiótł spod krzesła skrawki wosku oraz knotów. Następnie powolnym krokiem udał się do szatni i wziął kurtkę. Poszedł do łazienki i przyczesał włosy.

Gdy wreszcie znalazł się przy wyjściu, nie zastał tam prawie nikogo; chwilę postał na progu, przyzwyczajając się do otwartej przestrzeni i zmiany temperatury. W jego hali panował chłód ze względu na wosk, ale wieczór był ciepły. Słońce opadało coraz niżej i Duncana ogarnęło mgli-ste, niemiłe poczucie upływu czasu, czasu rzeczywistego, a nie spędzo-nego w fabryce, który przeszedł mu nie wiadomo kiedy.

Kiedy z pochyloną głową ruszył w kierunku furty, usłyszał, że ktoś go woła.

65

Page 65: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Pearce! Cześć, Pearce! Poderwał głowę; serce podskoczyło mu w piersi, gdyż rozpoznał ten

głos, ale nie wierzył własnym uszom. U wejścia na teren fabryki stał Robert Fraser. Był zdyszany jak po biegu. Podobnie jak Duncan nie miał na głowie kapelusza. Poróżowiał na twarzy i odgarnął włosy z czoła.

Chłopak przyspieszył kroku i podszedł bliżej. Serce nadal tłukło mu w piersi.

- Co ty tu robisz? - spytał. - Spędziłeś tu całe popołudnie? - Wróciłem - odparł Fraser bez tchu. - Już myślałem, że mi uciek-

łeś! Trzy przecznice stąd słyszałem gwizdek na fajrant. Nie gniewasz się? Po porannej wizycie nie mieściło mi się w głowie, że spotkaliśmy się, ty i ja... no tak. Masz wolną godzinkę? Tak sobie pomyślałem, że mogliby-śmy się razem napić. Znam taki jeden pub nad rzeką...

- Pub? - powtórzył Duncan. Fraser roześmiał się na widok jego miny. - Tak. A co? Duncan od wieków nie był w pubie i myśl, że miałby iść tam teraz, z

Fraserem - usiąść z nim przy stole i wspólnie wysączyć piwo -zelektryzowała go, a zarazem zaniepokoiła. Pomyślał też o panu Mun-dym, który czekał na niego w domu. Wyobraził sobie stół nakryty do podwieczorku, starannie rozłożone noże i widelce, sól, pieprz, musztar-dę pieczołowicie wymieszaną w garnuszku...

Fraser chyba wyczuł jego niezdecydowanie. - Masz inne plany - skwitował z nutą rozczarowania w głosie. - No

cóż, trudno. To w sumie nic wielkiego. Którędy idziesz? Mógłbym cię kawałek odprowadzić...

- Nie - odparł z nagłą decyzją Duncan. - Jeśli tylko na godzinkę... Fraser klepnął go w ramię. - Jesteś równy gość! Poprowadził Duncana na południe, ku Shepherd's Bush Green, w

kierunku przeciwnym do tego, który ten obierał zwykle po pracy. Szedł swobodnie, z rękami w kieszeniach i odchylonymi barkami; co rusz strząsał grzywkę z oczu. W świetle zachodzącego słońca jego włosy wy-dawały się bardzo jasne, twarz wciąż była lekko zaróżowiona i spocona. Kiedy przebrnęli przez największy tłum przechodniów, wyjął chustkę i przetarł czoło i kark.

- Marzę o piwie! - oznajmił. - I to nie jednym. Od drugiej siedzia-łem w Ealing, tworząc humorystyczny kawałek o hodowli świń. Mój fotograf przez ponad godzinę czatował na odpowiednią minę maciory.

66

Page 66: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Mówię ci, Pearce, kiedy następnym razem zobaczę świnię, lepiej żeby leżała na półmisku z szałwią i cebulą sterczącymi z uszu.

Gadał jak nakręcony. Opowiedział Duncanowi o swoich ostatnich ar-tykułach na temat konkursu na najładniejsze niemowlę oraz nawiedzo-nego domu. Ten słuchał jednym uchem, byle tylko w odpowiednim mo-mencie roześmiać się bądź skinąć głową. Chyłkiem obserwował bowiem Frasera, usiłując przywyknąć do jego widoku w zwykłej odzieży. Tamten jednak musiał robić to samo, gdyż po pewnym czasie przestał mówić i zwrócił na kolegę poważne, niemal smutne spojrzenie.

- Czy to dziwaczne? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że lada chwila Chase lub Garnish wychyną jak spod ziemi i zaczną na nas po-szczekiwać. „Do szeregu!”, „Cofnąć się!”, „Stanąć przy drzwiach!”. W zeszłym roku widziałem Erica Wainwrighta. Pamiętasz go? On też mnie zobaczył, na pewno, ale odwrócił głowę. Szedł przez Piccadilly z jakąś wyfiokowaną pannicą. Kilka miesięcy temu wpadłem też na wiecu poli-tycznym na tego kołtuna Dennisa Watlinga. Perorował coś o więzieniu, zupełnie jakby spędził tam dwanaście lat, a nie dwanaście miesięcy. Chyba zmartwił się na mój widok. Miał minę, jakbym sprzątnął mu sprzed nosa wielką okazję.

Podążali przez Hammersmith, mijając ponurą dzielnicę mieszkalną, wkrótce jednak na znak Frasera skręcili w boczną uliczkę. Krajobraz uległ zmianie. Tu i ówdzie w miejsce domów pojawiły się większe bu-dynki, magazyny oraz zakłady pracy; w kwaśnym powietrzu unosił się aromat octu. Ubite klepisko jezdni przeszło w bruk, śliski, jakby rozlano na nim olej. Duncan nie znał tej okolicy. Wyciągał nogi, aby nadążyć za Fraserem, który dalej dziarsko maszerował przed siebie. Naraz ogarnęło go coś na kształt zdenerwowania. Co ja tu u licha robię, zapytał siebie w duchu. Popatrzył na Frasera i nagle uświadomił sobie, że wcale go nie zna. Przeszła mu przez głowę absurdalna myśl, że może ma do czynienia z szaleńcem, który zwabił go na odludzie i tam pozbawi życia. Wpraw-dzie nie mógł dociec przyczyn podobnego zamiaru, ale nie potrafił uwolnić się od podejrzeń. Wyobraził sobie własne ciało, uduszone lub zadźgane nożem. Zastanawiał się, kto je odnajdzie. Pomyślał o ojcu i Viv, do których przyjdzie policja z informacją, że znaleziono go w tym dziwnym miejscu, zamordowanego przez nieznanego sprawcę.

Nieoczekiwanie weszli w kolejny zakręt i opuściwszy strefę cienia, znaleźli się nad rzeką. Był tam wspomniany przez Frasera pub: drew-niany, osobliwy budynek, który z miejsca nasunął Duncanowi skojarze-nie z Dickensem i jego „Oliwerem Twistem”. Stanął oczarowany, zapo-minając o swoich obawach.

67

Page 67: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Ładnie tu! - powiedział, kładąc rękę na ramieniu swego towa-rzysza.

- Tak sądzisz? - Fraser ponownie wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czułem, że ci się spodoba. Piwo też mają nie najgorsze. Chodźmy. - I poprowadził Duncana w stronę wąskiego, nieco koślawego wejścia.

W zestawieniu z czarującą fasadą wnętrze lokalu okazało się pewnym rozczarowaniem. W niczym nie różnił się on bowiem od innych pubów; na ścianach porozwieszano mnóstwo dobranych ni w pięć, ni w dziewięć drobiazgów typu końska uprząż, szkandele oraz miechy. O godzinie wpół do siódmej panował tu już znaczny tłok. Fraser dopchał się do baru i kupił duży dzbanek piwa. Wskazał na drzwi w tyle sali; prowadziły na molo, jeszcze bardziej zatłoczone aniżeli sam pub. Zawrócili i ponownie przecisnęli się przez ciżbę, a następnie wyszli na ulicę. Były tam schodki wiodące na brzeg rzeki. Fraser stanął na szczycie i spojrzał w dół, po czym stwierdził, że na plaży nie brakuje miejsca.

- Jest odpływ. Świetnie, idziemy. Zeszli po schodkach w dół. Ostrożnie stawiali nogi, pamiętając o

dzbanku i kuflach. Plaża była wprawdzie błotnista, lecz popołudniowe słońce zdążyło podsuszyć grunt. Fraser znalazł miejsce pod murem: zdjął marynarkę i rozłożył ją na ziemi. Usiedli obok siebie, niemal styka-jąc się ramionami. Podniszczony przez Tamizę mur był ciepły; na wyso-kości około dwóch metrów widniała granica, nad którą regularnie pod-tapiana zielonkawa ściana ustępowała szarej bryle nietkniętego wodą kamienia. Obecnie nastał czas odpływu i rzeka sprawiała wrażenie tak absurdalnie wąskiej, że na oko można byłoby bez trudu przeskoczyć z jednego brzegu na drugi. Duncan zmrużył oczy i krajobraz stał się zama-zany; wyobraził sobie, jak woda naciera nań i go połyka. Mur grzał mu plecy. Poczuł, jak Fraser lekko trąca go łokciem, podwijając rękawy.

Fraser nalał im piwa. - Proszę - powiedział, podając Duncanowi kufel. Opróżnił swój

trzema lub czterema potężnymi łykami i otarł usta. - Jezu! Od razu lepiej, nie? - Dolał sobie do kufla i znowu wypił.

Następnie włożył rękę do kieszeni i wyjął fajkę oraz kapciuch. Dun-can patrzył, jak kolega nabija fajkę tytoniem, ugniatając go długimi, smagłymi palcami. Pochwyciwszy wzrok chłopaka, błysnął w uśmiechu zębami.

- Inaczej niż za dawnych czasów, co? To była pierwsza rzecz, którą kupiłem po wyjściu na wolność. - Włożył cybuch do ust i zapalił zapałkę; kiedy się zaciągał, wystąpiły mu ścięgna na szyi, a policzki stawały się na przemian wklęsłe i wypukłe niczym boki termoforu czy też,

68

Page 68: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

mówiąc bardziej romantycznie, jak bukłak. Duncan obserwował, jak z ust Frasera unosi się błękitnawy dym i ginie na wietrze. Chwilę siedzieli w milczeniu i popijali piwo. Osłaniając oczy, patrzyli na słońce, fanta-stycznie różowe i nabrzmiałe na wrześniowym niebie. Upał zaostrzył fetor bijący znad rzeki, lecz zakątek był tak pełen uroku, że w ogóle na to nie zważali. Duncan rozmyślał o marynarzach, przemytnikach, latarni-kach, starych wilkach morskich... Fraser parsknął śmiechem.

- Spójrz tylko na tych - powiedział. Na brzegu, w pewnym oddaleniu od nich, pojawiła się grupka chłop-

ców. Zdjęli koszule, buty i skarpetki i w podwiniętych spodniach biegli do wody. Poruszali się w śmieszny, trochę zniewieściały sposób, podska-kiwali na ostrych kamieniach, a gdy dobiegli do rzeki, zaczęli się chlapać i dokazywać. Byli młodzi, znacznie młodsi od Duncana i Frasera, liczyli sobie może po czternaście, piętnaście lat. Ich dłonie i stopy wydawały się za duże w stosunku do reszty kruchych, drobnych ciał. Wyglądali, jakby rozsadzająca ich energia na gwałt szukała ujścia, przydając im kancia-stych ruchów.

Ludzie na molo też ich dostrzegli i zaczęli okrzykami dodawać im animuszu. Zachwyceni tym chłopcy jęli rzucać w siebie nawzajem bło-tem. Jeden z nich klapnął jak długi, a kiedy wstał, przypominał czarną figurkę z gliny; manekin, jaki obnosi się ulicami na paradzie. Poczłapał dalej, po czym rzucił się szczupakiem do rzeki, wynurzył się z powrotem na powierzchnię czysty jak łza i otrząsnął z wody jak pies.

Fraser wybuchnął śmiechem i nachylony do przodu przyłączył się do ogólnych wiwatów. Wydawał się równie pełen życia jak tamci chłopcy; miał mocno opalone ramiona, przydługie włosy opadały mu na czoło.

Po chwili z uśmiechem oparł się o mur. Ponownie pociągnął z wyga-słej fajki, a następnie zapalił kolejną zapałkę i osłonił ręką płomień. Jed-nocześnie zerkał na Duncana spod oka i gdy wreszcie przypalił fajkę, odjął ją od ust i zapytał:

- Czy to nie dziwne, że spotkaliśmy się w fabryce? Serce zamarło Duncanowi w piersi. Nie odpowiedział. - Nie mogę przestać o tym myśleć - podjął Fraser. - Nigdy bym się

nie spodziewał, że zdecydujesz się na pracę w takim miejscu. - Nie? - Oczywiście, że nie! W takim miejscu, wśród takich ludzi? Przecież

to nie przymierzając instytucja dobroczynna, czyż nie? Jak możesz tam wytrzymać?

69

Page 69: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Inni wytrzymują. Dlaczego miałbym być wyjątkiem? - Chyba nie mówisz poważnie? Duncan zastanawiał się przez chwilę. - Mam zastrzeżenia co do zapachu - odrzekł wreszcie. - Ubrania

przechodzą nim na amen. Od hałasu rzeczywiście może rozboleć głowa. No a od taśmy troi się w oczach.

Fraser zmarszczył brwi. - Niezupełnie o to mi chodziło - odrzekł. Duncan wiedział. Ale tylko lekko wzruszył ramionami. - To łatwa praca - ciągnął tym samym beztroskim tonem. - Nie

gorsza od zszywania płótna. I pozwala się skupić na własnych rozmyśla-niach. To mi się podoba.

Fraser wciąż nie krył zdumienia. - A nie wolałbyś... nie wolałbyś zająć się czymś bardziej... inspirują-

cym? Duncan prychnął. - To, co „bym wolał”, nie ma tu najmniejszego znaczenia. Wy-

obrażasz sobie minę urzędnika w pośredniaku, gdybym nagle zaczął wybrzydzać? Dobrze, że w ogóle mam pracę, nawet taką... udawaną. W twoim wypadku było inaczej. Gdybyś był taki jak ja... to znaczy, z moją przeszłością... - Machnął ręką. Spojrzał na piasek, usiany kamieniami, odłamkami porcelany i skorupkami ostryg. - Nie chcę o tym rozmawiać - dodał, widząc, że Fraser wciąż czeka na odpowiedź. - To nudne. Lepiej opowiedz, co porabiałeś.

- Najpierw chcę się dowiedzieć czegoś o tobie. - Nie mam nic do powiedzenia. Wszystko już wiesz! - Uśmiechnął

się bezradnie. - Naprawdę. Opowiedz, gdzie byłeś. Kiedyś napisałeś do mnie z pociągu.

- Tak? - Tak. Tuż po tym, jak wyszedłeś. Nie pamiętasz? Naturalnie nie

pozwolili mi zachować listu, czytałem go jakieś pięćdziesiąt razy. Zapisa-łeś calutką kartkę. Widniała na niej plama, jak napisałeś, od soku z ce-buli.

- Od soku z cebuli! - powtórzył w zamyśleniu Fraser. - Tak, teraz sobie przypominam. Kobieta z pociągu miała cebulę; była to pierwsza cebula, jaką widzieliśmy od trzech lat. Ktoś wyjął nóż, podzieliliśmy ją i zjedliśmy na surowo. Co za uczta! - Roześmiał się i pociągnął łyk z kufla. Grdyka podskoczyła mu jak spławik na powierzchni wody.

Przypomniał sobie, że jechał wówczas do Szkocji, gdzie wraz z inny-mi byłymi więźniami, którzy uchylali się od służby wojskowej, aż do końca wojny pozostał w obozie pracy.

70

Page 70: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Potem wróciłem do Londynu - dodał - i podjąłem pracę w biurze dla uchodźców. Prowadziłem rejestr nowoprzybyłych, znajdowałem im domy, pomagałem zapisywać dzieci do szkół. - Na samą myśl o tamtych sprawach potrząsnął głową. - Nasłuchałem się takich rzeczy, że włosy się jeżą, Pearce. Historie o ludziach, którzy stracili wszystko. Rosjanie, Po-lacy, Żydzi, opowieści o obozach... wprost trudno uwierzyć. To, co pisali w gazetach, to nic, dosłownie nic... Wytrzymałem tam tylko rok. Jeszcze trochę, a strzeliłbym sobie w łeb!

Uśmiechnął się, po czym uświadomił sobie sens ostatnich słów i po-czerwieniał. Niezwłocznie podjął opowieść, chcąc zatuszować gafę. Aż do ubiegłej jesieni pracował w opiece społecznej, a potem postanowił spró-bować sił w dziennikarstwie. Chciał pisać o polityce. Kolega załatwił mu obecną fuchę; Fraser trzymał się tego w nadziei na poważniejsze zlece-nia. Przez miesiąc lub dwa spotykał się z dziewczyną, ale nie wyszło. Mówiąc o tym, ponownie lekko się zarumienił. Też pracowała w biurze dla uchodźców, dorzucił.

Opowiadał o tym wszystkim poważnie, ze swadą, jak komentator ra-diowy. Miał wymowę człowieka z wyższych sfer; Duncan wzdrygnął się kilkakrotnie, świadomy, że jego głos niósł się daleko, docierając do uszu innych gości. Znowu spojrzał na Frasera jak na nieznajomego. Nie mógł sobie wyobrazić jego życia, najpierw w Szkocji, potem w Londynie, z dziewczyną. Uparcie nasuwał mu się widok kolegi w ciasnej, zimnej celi w Wormwood Scrubs, z szorstkim kocem narzuconym na ramiona, wy-garniającego resztki kakao skórką od chleba lub stojącego przy oknie, z bladą twarzą oświetloną blaskiem księżyca bądź kolorowymi racami, rozbłyskującymi na niebie.

Zajrzał w głąb kufla, po czym uświadomił sobie, że Fraser umilkł i bacznie mu się przypatruje.

- Wiem, co sobie myślisz - powiedział, kiedy Duncan podniósł gło-wę. Z nagłym zakłopotaniem zniżył głos. - Zastanawiasz się, jak to było obcować z uchodźcami i wysłuchiwać tych wszystkich historii ze świa-domością, że kiedy inni walczyli, ja nie kiwnąłem nawet palcem. - Rzu-cony przez niego kamień potoczył się po piasku. - Jeśli chcesz wiedzieć, czułem obrzydzenie. Obrzydzenie do samego siebie, nie z uwagi na mój protest, ale że spełzł on na niczym. Powinienem był próbować na po-czątku wojny szukać innych sposobów oraz ludzi, którzy pomogliby mi zrealizować mój cel, kiedy był jeszcze czas. Gardziłem sobą za to, że je-stem zdrowy. I że przeżyłem. - Zaczerwieniony odwrócił wzrok. I dodał ciszej: - Myślałem o tobie.

- O mnie!

71

Page 71: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Pamiętałem... co mówiłeś. Duncan ponownie zajrzał do kufla. - Myślałem, że o mnie zapomniałeś. Fraser przysunął się bliżej. - Nie bądź głupi! Byłem zajęty, to wszystko. Ty nie? Duncan milczał. Fraser odczekał chwilę, a następnie odwrócił się,

jakby zniecierpliwiony. Napił się piwa i znów zaczął majstrować przy fajce, wydymając policzki.

Żałuje, że w ogóle mnie zaprosił, pomyślał Duncan, podważając ka-mień. Zastanawia się, po co to zrobił. I myśli, jak się mnie pozbyć.

Wrócił myślami do pana Mundy'ego, który czekał w domu z pod-wieczorkiem, co chwila spoglądając na zegar. Kto wie, może nawet pod-chodził do drzwi i niespokojnie wyglądał na ulicę...

Znowu poczuł na sobie spojrzenie Frasera. Odwrócił się i pochwycił jego wzrok.

- Zapomniałem, jaki potrafisz być nieprzenikniony, Pearce -stwierdził tamten z uśmiechem. - Chyba przywykłem do ludzi, którym usta się nie zamykają.

- Wybacz - odparł Duncan. - Jeśli chcesz, możemy już iść. - Na miłość boską, wcale nie miałem tego na myśli! Ja tylko... No,

nie opowiesz mi nic o sobie? Nawijam jak najęty, a ty nie puściłeś dotąd pary z ust. Nie... nie ufasz mi?

- Też! - zawołał Duncan. - Zaufanie nie ma tu nic do rzeczy. By-najmniej. Po prostu nie mam nic do powiedzenia.

- Już to mówiłeś. Nie wykręcisz się, Pearce! Dalej. - Kiedy ja naprawdę... - Bzdura. Nie wiem nawet, gdzie mieszkasz! No więc? W pobliżu tej

swojej fabryki? Duncan poruszył się z zakłopotaniem. - Tak. - Masz tam dom? Czy wynajmujesz pokój? - No cóż... - Duncan czuł, że teraz naprawdę się nie wykręci. - ...Mieszkam w domu - przyznał się po chwili. - W White City. Zgodnie z przewidywaniem Duncana Fraser wytrzeszczył oczy. - W White City! Chyba żartujesz! Tak blisko Scrubs? Jak możesz

tam wytrzymać? Przyznam, że nawet Fulham to dla mnie za blisko. White City... - Z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Ale... dlaczego właśnie tam? Twoja rodzina... - Sięgnął myślami wstecz.

- Przecież mieszkaliście w... gdzie to było? Streatham? - Och - rzucił odruchowo Duncan. - Ja z nimi nie mieszkam. - Nie? Dlaczego? Przecież troszczyli się o ciebie, prawda? Masz

72

Page 72: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

siostry, dobrze pamiętam? Przypominam sobie zwłaszcza jedną... Jak ona miała na imię? Valerie? Viv! - Odrzucił natrętny kosmyk. - Boże, widzę to jak dziś. Przychodziła na widzenia. Była dla ciebie dobra. W każdym razie miała dla ciebie więcej serca niż moja cholerna siostrunia! Coś się zmieniło?

- Nie chodzi o nią - odpowiedział Duncan. - Tylko o pozostałych. Przedtem też nam się... nie układało. Sam rozumiesz. Kiedy wyszedłem, zrobiło się jeszcze gorzej. Mąż najstarszej siostry nie może na mnie pa-trzeć. Kiedyś słyszałem, jak opowiadał o mnie znajomym. Nazwał mnie... nazwał mnie Małym Lordem. I jeszcze mówi na mnie „Mary Pickford”. Nie śmiej się! - Ale sam też wybuchnął śmiechem.

- Przepraszam - wykrztusił Fraser. - Niezły z niego przyjemniaczek. - Po prostu należy do ludzi, którzy nie tolerują inności. Oni wszyscy

są tacy. Oprócz Viv. Ona rozumie, że... świat nie jest doskonały. I ludzie też. Ona... - Zawahał się nagle.

- Co? - zapytał Fraser. Powrócił cień ich dawnej zażyłości. Duncan zniżył głos. - Spotyka się z pewnym mężczyzną. - Rozejrzał się niepewnie. -

On jest żonaty. To się ciągnie od lat. W więzieniu jeszcze o tym nie wiedziałem.

Fraser popatrzył na niego w zamyśleniu. - Rozumiem. - Tylko nie myśl, że... Cokolwiek sobie pomyślisz, Viv nie jest pusz-

czalską. - Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale i tak przykro

mi o tym słyszeć. Pamiętam ją, pamiętam, że lubiłem na nią patrzeć. Takie sytuacje rzadko przyjmują dobry obrót, zwłaszcza dla kobiety.

Duncan wzruszył ramionami. - To ich sprawa, nie? Co to znaczy „dobry obrót”? Masz na myśli

ślub? Gdyby byli małżeństwem, pewnie już by się znienawidzili. - Możliwe. Ale kim jest ten facet? Jaki ma charakter? Poznałeś go? Duncan zdążył zapomnieć, jak Fraser potrafi drążyć temat, dla samej

przyjemności jego dokładnej analizy. - Wiem tylko, że to jakiś kupiec - odparł niechętnie. - Bez przerwy

przynosi jej puszki z mięsem. Viv nie może zabrać ich do domu, bo oj-ciec nabrałby podejrzeń. Przynosi je mnie i wujowi Horacemu... - Prze-rażony ugryzł się w język.

Fraser nie zwrócił uwagi na jego zakłopotanie, ale podchwycił ostat-nie słowa.

73

Page 73: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Twój wuj - powiedział. - Właśnie, pani Alexander wspomniała o nim w fabryce. Mówiła, że jesteś wspaniałym bratankiem czy coś w tym rodzaju. - Spojrzał z uśmiechem. - Czyli twoja rodzina nie jest jednak taka najgorsza... Chciałbym poznać twojego wuja, Pearce. I Viv. I bardzo chciałbym zobaczyć, gdzie mieszkasz. Czy będę mógł cię kiedyś odwiedzić? No bo przecież... chyba możemy być znowu przyjaciółmi, prawda? Teraz chyba nic nas nie powstrzyma, co?

Duncan skinął głową, ale nie czuł się na siłach, by odpowiedzieć. Do-pił piwo i odwrócił twarz, wyobrażając sobie minę Frasera na widok pana Mundy'ego.

Dalej grzebał w piasku. Naraz jego wzrok przykuł jakiś przedmiot. Od razu odgadł, że to cybuch i fragment lulki starej glinianej fajki. Pokazał znalezisko Fraserowi, po czym jął oskrobywać je z błota kawałkiem dru-tu.

- Może trzysta lat temu - zaczął, po części aby zmienić temat - też siedział tu jakiś jegomość i palił fajkę, tak samo jak ty. Czy to nie jest niesamowite?

- No - potwierdził z uśmiechem Fraser. Duncan podniósł fajkę i obejrzał ją uważnie. - Ciekawe, jak się nazywał. Nie męczy cię świadomość, że nigdy się

tego nie dowiemy? Zastanawiam się, gdzie mieszkał i jaki był. I przecież nie miał zielonego pojęcia, że znajdziemy ją w połowie dwudziestego wieku, no nie?

- Na szczęście nie wyobrażał sobie, że nadejdą takie czasy. - Może za trzysta lat ktoś znajdzie twoją fajkę. - Gdzie tam! - zawołał Fraser. - Stawiam tysiąc do jednego, że do

tego czasu moja fajeczka obróci się w proch. - Dokończył piwo i wstał. - Dokąd idziesz? - spytał Duncan. - Po piwo. - Teraz moja kolej. - Nieważne. Wypiłem więcej. Zresztą muszę odwiedzić kibel. - Iść z tobą? - Do kibla? - Do baru! Fraser wybuchnął śmiechem. - Nie, zostań. Ktoś mógłby zająć nam miejsce. Zaraz wrócę. Z tymi słowy ruszył plażą, uderzając pustym dzbankiem o udo. Dun-

can patrzył, jak wchodzi po schodach i znika na górze. Wokół istotnie roiło się od ludzi. Goście, którzy nie zmieścili się w lo-

kalu, podobnie jak oni dwaj wylegli na ulicę i na plażę; kilka osób przy-cupnęło na murze ponad głową Duncana. Dotąd nie zdawał sobie sprawy

74

Page 74: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

z ich obecności. Nie spodobało mu się, że mogli go obserwować albo przysłuchiwać się rozmowie...

Schował glinianą fajkę do kieszeni, a następnie spojrzał na rzekę. Zbliżała się pora przypływu, powierzchnia wody wirowała jak kłębowi-sko węży. Chłopcy, którzy taplali się w błocie, zdążyli tymczasem przy-siąść na brzegu, a teraz wstali, śledząc ruch fal. Sprawiali wrażenie jesz-cze młodszych niż przedtem. Szczerzyli zęby, a przy tym dygotali jak psy. Wzdrygali się przy każdym kroku. Duncan wyobraził sobie, jak ich zmiękłe w wodzie podeszwy stóp boleśnie ranią muszle i kamienie. Kie-dy wchodzili po schodach, z wysiłkiem odwrócił wzrok, zdjęty nagłym lękiem, że ujrzy zakrwawioną, bladą stopę.

Opuścił głowę i ponownie zaczął grzebać w piasku. Znalazł grzebień z powyłamywanymi zębami. I kawałek porcelanowej filiżanki, z wciąż przytwierdzonym kruchym uszkiem.

Wówczas, nie wiedząc dlaczego - ktoś chyba zawołał go po imieniu i słowa dotarły doń poprzez przytłumiony szmer głosów, śmiech i szum wody - w każdym razie machinalnie spojrzał w kierunku molo i pochwy-cił wzrok łysego mężczyzny, który siedział przy stoliku w towarzystwie kobiety. Z miejsca go rozpoznał, mężczyzna pochodził ze Streatham, mieszkał nieopodal ulicy, przy której dorastał Duncan. Lecz teraz, za-miast skinąć głową, uśmiechnąć się bądź unieść rękę w powitalnym geście, łysy powiedział coś do kobiety, coś w rodzaju: „tak, to on”. I oby-dwoje utkwili w chłopaku złośliwe spojrzenia nieruchomych oczu.

Duncan pospiesznie odwrócił głowę. Gdy ponownie zerknął w tamtą stronę, oni nadal patrzyli, toteż zmienił pozycję. Dotkliwie czuł, że jest obserwowany i osądzany, że ktoś rozmawia o nim z pogardą i niechęcią. „Spójrz tylko na niego - mówił pewnie mężczyzna do kobiety. - Patrz, jaki zadowolony. Myśli sobie, że jest taki jak my”. Spróbował spojrzeć na siebie ich oczami i uznał, że bez Frasera u boku wygląda na raroga albo oszusta. Znów ukradkiem łypnął w ich kierunku: tak, nie spuszczali zeń oka. Podnosili szklanki i papierosy, świdrując go pustym, złowrogim wzrokiem sępów, które upatrzyły sobie ofiarę... Przymknął oczy. Nad jego głową rozległ się ochrypły śmiech. Wydało mu się, że stał się obiek-tem powszechnych kpin, że obecni, jeden po drugim, szturchają się łok-ciami i wytykają go palcami, szerząc wieść o tym, że Duncan Pearce śmie oto przesiadywać na plaży i popijać piwo jak gdyby nigdy nic!

Niech ten Fraser wreszcie przyjdzie! Ile czasu minęło, odkąd poszedł napełnić dzbanek? Chłopak nie był pewien. Miał wrażenie, że całe wieki. Pewnie wdał się z kimś w pogawędkę. Albo flirtuje z barmanką. A jeśli z

75

Page 75: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

jakichś powodów nie wróci? Jak Duncan trafi do domu? Nie był pewien, czy zapamiętał drogę. Miał pustkę w głowie, zupełnie jakby ktoś założył mu opaskę na oczy i kazał stąpać po niepewnym gruncie... Poczuł przy-pływ paniki. Otworzył oczy i popatrzył na swoje ręce; usłyszał kiedyś od lekarza, że podobno koi to rozkołatane nerwy. Ale był zbyt wytrącony z równowagi i własne dłonie wydały mu się obce, jakby należały do kogoś innego. Podobnie zresztą jak pozostałe członki: czuł obecność każdego z osobna i drżał, że jeśli pominie któryś z nich, przestanie on funkcjono-wać jak należy. Siedział na plaży z mocno zaciśniętymi powiekami, spo-cony i przytłoczony koniecznością oddychania i wytrwania bez ruchu.

Po upływie około pięciu minut, a może dziesięciu albo dwudziestu, nadszedł Fraser. Duncan usłyszał, jak stawia na kamieniu pełny dzba-nek. Usiadł obok, trącając Duncana w udo.

- Istne szaleństwo - narzekał. - Kocioł, mówię ci. Ja... co się stało? Słowa uwięzły Duncanowi w gardle. Otworzył oczy, usiłując zmusić

się do uśmiechu. Ale nawet mięśnie twarzy odmówiły posłuszeństwa. Poczuł, jak usta wykrzywiają się w mimowolnym grymasie, co musiało nadać jego twarzy okropny wyraz.

- O co chodzi, Pearce? - powtórzył z naciskiem Fraser. - O nic - wykrztusił wreszcie chłopak. - O nic? Wyglądasz strasznie. Proszę. - Podał mu chusteczkę. - Wy-

trzyj twarz, jesteś cały spocony. Lepiej? - Tak, trochę. - Dygoczesz jak osika! Mów, co się stało. Duncan potrząsnął głową. - To zabrzmi głupio - wybełkotał. Język kleił mu się do podniebie-

nia. - Mam to w nosie. - Tamten mężczyzna... Fraser spojrzał we wskazanym kierunku. - Jaki mężczyzna? Gdzie? - Uważaj, bo zobaczy! Tam, na molo. Mężczyzna ze Streatham. Ten

łysy. On i jego dziewczyna nie spuszczają ze mnie wzroku. On... on wie. - Co takiego? Że... że siedziałeś? Duncan ponownie potrząsnął głową. - Nie tylko. Wie, dlaczego siedziałem. Wie o mnie... i o Alecu. Nie mógł mówić dalej. Fraser spoglądał nań jeszcze przez chwilę, po

czym znowu omiótł wzrokiem molo. Duncan zachodził w głowę, jak tamten zareaguje na spojrzenie jego towarzysza. Pewnie wykona jakiś

76

Page 76: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

ordynarny gest, a może po prostu z uśmiechem skinie głową. Niebawem Fraser ponownie spojrzał na przyjaciela. - Nikt nie patrzy, Pearce - powiedział łagodnie. - Ależ tak - upierał się chłopak. - Jesteś pewien? - Na sto procent. Nikt na ciebie nie patrzy. Sam zobacz. Duncan z

wahaniem osłonił ręką oczy i spojrzał przez palce. Rzeczywiście. Tamci zniknęli, a przy stoliku siedziała teraz inna para.

Mężczyzna miał płowe włosy i wsypywał sobie do ust okruchy prażynek. Kobieta ziewała, poklepując usta pulchną, białą dłonią. Pozostali goście sprawiali wrażenie pogrążonych w rozmowie, niektórzy zaglądali do baru, inni gapili się na wodę, ale nikt nie patrzył na Duncana.

Wypuścił powietrze z płuc i rozluźnił ramiona. Nie wiedział, co my-śleć. Pewnie tylko mu się zdawało. Było mu to zresztą obojętne. Raz jeszcze otarł twarz.

- Muszę wracać do domu - oświadczył drżącym tonem. - Za chwilę - odparł Fraser. - Napij się piwa. - Dobrze. Ale... ale ty nalejesz. Fraser podniósł dzbanek i napełnił kufle. Duncan wypił łyk, a potem

następny. Musiał oburącz przytrzymywać kufel, aby nie rozlać. Wreszcie poczuł, jak ogarnia go spokój. Wytarł usta i popatrzył na Frasera.

- Pewnie uważasz mnie za kretyna. - Nie gadaj głupot! Nie pamiętasz...? Duncan wpadł mu w słowo. - Widzisz, brak mi obycia. Nie jestem taki jak ty. Tamten pokręcił głową, poirytowany lub zniecierpliwiony. Spojrzał

na Duncana i odwrócił wzrok. Zmienił pozycję i sięgnął po kufel. - Żałuję, że nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu, Pearce - wyznał

wreszcie z zakłopotaniem. - Żałuję, że częściej do ciebie nie pisałem. Za... zawiodłem cię. Teraz to widzę i bardzo mi przykro. Strasznie cię zawiodłem. Ale tamten rok w więzieniu... kiedy wyszedłem, wydawało się... wydawało mi się, że to był tylko zły sen. - Napotkał spojrzenie Dun-cana i zamrugał powiekami. – Rozumiesz mnie? To była część cudzego życia, a nie mojego. Zupełnie jakby wyrwano mnie z rzeczywistości, a potem wrzucono do niej z powrotem, w tym samym momencie, bez żad-nej przerwy w życiorysie.

Duncan kiwnął głową. - W moim wypadku było inaczej - odrzekł powoli. - Kiedy wyszedłem,

zastałem wokół siebie wielkie zmiany. Nic nie było takie jak przedtem.

77

Page 77: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Spodziewałem się tego i miałem rację. Ludzie mówili: „Poradzisz sobie”. Ale ja wiedziałem, że są w błędzie.

Siedzieli w milczeniu, jakby ta rozmowa pozbawiła ich sił. Fraser wy-jął zapałki i fajkę. Płomień rozbłysnął jasno w gęstniejącym mroku. Fra-ser opuścił rękawy i zapiął mankiety; Duncan poczuł, jak drży.

Obserwowali ruch fal. W ciągu zaledwie kilku minut rzeka jak gdyby zwolniła bieg. Brzeg jakby się zwęził, fale nacierały coraz bardziej, liżąc go łapczywymi językami. Naparły do przodu, cofnęły się, a potem znowu naparły, by wnet spuścić z tonu.

Fraser rzucił kamieniem. - Jak to mówi Arnold? „Wieczna nuta melancholii...”. Dobrze mó-

wię? Coś tam, coś tam i „nagie kamienie świata...”. - Rozbawiony prze-sunął ręką po twarzy. - Jezu, Pearce, jeśli już cytuję poezję, to po nas! Idziemy. - Dźwignął się z ziemi. - Zostaw piwo. Odprowadzę cię do do-mu. Pod sam próg. Przedstawisz mnie wujowi... Horacemu, dobrze pa-miętam?

Duncan wyobraził sobie, jak pan Mundy kuśtyka przez salon w stro-nę drzwi. Ale zabrakło mu sił na strach lub zakłopotanie. Wstał i ruszył za Fraserem ku schodom. Podążyli razem na północ, w kierunku White City, przez miarowo zasnuwane zmierzchem ulice.

Page 78: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

3

Nie wiesz, że wojna się skończyła? - rzucił piekarz pod adresem Kay. Powiedział tak z powodu jej spodni i włosów; silił się na dowcip, ale

słyszała to już tyle razy, że wcale nie było jej do śmiechu. Słysząc jej ak-cent, natychmiast zmienił ton.

- Proszę, łaskawa pani - odezwał się, wręczając jej torbę. Kiedy się odwróciła, musiał jednak zrobić jakąś minę, gdyż pozostali klienci wy-buchnęli śmiechem.

Do tego też przywykła. Wsunęła torbę pod pachę i schowała ręce do kieszeni. Najlepiej było zrobić wzgardliwą minę, unieść podbródek i oddalić się rozkołysanym krokiem. Ale czasem brakowało jej na to ener-gii.

Tak się złożyło, że akurat dziś humor jej dopisywał. Rankiem wpadła na pomysł, aby odwiedzić przyjaciółkę. Przeszła z Lavender Hill do Bay-swater i skierowała się w stronę Harrow Road. Mickey pracowała tam w warsztacie, nalewała benzynę.

Podchodząc bliżej, Kay zobaczyła ją przed budynkiem: Mickey wy-stawiła sobie leżak i rozsiadła się z książką. Szeroko rozsunęła kolana: ubrana była nie do końca po męsku, jak Kay, ale w ogrodniczkach i wy-sokich trzewikach wyglądała jak młody mechanik. Miała jasne włosy o barwie i fakturze przybrudzonego sznurka, które sterczały na wszystkie strony, jakby dopiero co wstała z łóżka. Kay zobaczyła, jak Mickey ślini palec i przewraca kartkę. Zbliżała się bezszelestnie, z dziwnym drżeniem serca. Po raz pierwszy od wielu tygodni widziała znajomą twarz i tyle. Mimo to ogarnęły ją obawy, że jeszcze chwila, a rozklei się na dobre. Spada jak grom z jasnego nieba, do tego we łzach, a to się Mickey zdziwi. Odczuła nieodpartą pokusę, by ulotnić się niepostrzeżenie, zanim przy-jaciółka ją zobaczy.

79

Page 79: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Ale zaraz jej przeszło. - Cześć, Mickey - rzuciła ciepłym tonem. Tamta podniosła wzrok i na widok Kay roześmiała się radośnie.

Śmiała się bez przerwy, w naturalny, niewymuszony sposób, który nie-odmiennie zjednywał jej sympatię otoczenia. Mówiła gardłowym, wiecz-nie zachrypniętym głosem. Za dużo paliła.

- Hej! - zawołała. - Co czytasz? Mickey pokazała jej okładkę. Pożyczała sobie książki pozostawione w

samochodach, które oddawano do naprawy. Tym razem był to „Niewi-dzialny człowiek” Wellsa w miękkiej oprawie. Kay z uśmiechem wzięła książkę do ręki.

- Czytałam - oznajmiła. - W młodości. Doszłaś do fragmentu, kiedy czyni niewidzialnym kota, pozostawiając mu tylko oczy?

- Tak, kapitalne. - Mickey wytarła brudną rękę o spodnie, żeby przywitać się z Kay. Była niska i drobna, a jej dłoń przypominała rękę dziecka. Przekrzywiła głowę, na wpół przymykając jedno oko. Wyglądała jak mały gawrosz.

- Tak dawno się nie widziałyśmy, że już prawie postawiłam na tobie krzyżyk! Co słychać?

- Pomyślałam, że może czas na przerwę śniadaniową. Miewasz przerwy? Przyniosłam ci babeczki.

- Babeczki! - zawołała Mickey, chwytając torbę i zaglądając do środka. Szeroko otworzyła niebieskie oczy. - Z marmoladą!

- I prawdziwą sacharyną. Podjechał samochód. - Zaczekaj - poprosiła Mickey. Odłożyła babeczki, podeszła do kie-

rowcy i po chwili przystąpiła do tankowania. Kay zajęła jej leżak i otwo-rzyła na chybił trafił książkę.

- Ale zaczynasz rozumieć moje smutne położenie - powiedział Nie-widzialny. - Nie posiadałem domu ani odzienia; odzież zniweczyłaby moją przewagę, czyniąc mnie potworem i dziwolągiem. Musiałem po-ścić, albowiem jeść oznaczałoby napełnić się materią i w groteskowy sposób ujawnić swe istnienie.

- O tym nie pomyślałem - odrzekł Kemp.

Tymczasem pompa obudziła się do życia. Zaskrzypiała donośnie, a dotąd lekki odór benzyny znacznie przybrał na sile. Kay odłożyła książkę i spojrzała na Mickey. Stała raczej nonszalancko, z jedną ręką na dachu samochodu, a drugą zaciśniętą na pistolecie nalewowym, ze wzrokiem utkwionym w liczniku dystrybutora. Nie należała do piękności, ale

80

Page 80: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nosiła się w określony sposób, co intrygowało mnóstwo dziewcząt, na-wet tych „normalnych”.

Kierowca samochodu był jednak mężczyzną. Mickey strząsnęła ostatnie krople, zakręciła bak i wzięła od niego kupony. Następnie z pocieszną miną wróciła do przyjaciółki.

- A napiwek? - spytała Kay. - Dał mi trzy pensy, „na szminkę”. Ten jego wóz to kupa złomu. Po-

czekaj, dobrze? Porozmawiam z Sandym. Zniknęła w głębi warsztatu. Kiedy po kilku minutach wróciła, miała

na sobie zwykłe spodnie i wygniecioną, upstrzoną plamami koszulę. Umyła twarz i przyczesała włosy.

- Mamy czterdzieści pięć minut. Idziemy na łódź? - Wystarczy nam czasu? - zapytała Kay. - Chyba tak. Szybkim krokiem minęły kilka bocznych ulic i dotarły do Regent's

Canal. Wzdłuż ścieżki flisaków stał rząd barek oraz łodzi mieszkalnych. Mickey zamieszkała tu jeszcze przed wojną. Była to prawdziwa wioska, zewsząd otoczona magazynami i w większości zamieszkana przez arty-stów i pisarzy, którzy zdaniem Kay świadomie kreowali się na „interesu-jących” i „malowniczych”, zadowoleni z wrażenia, jakie wywierają na zwykłych śmiertelnikach oraz podziwu, jakim ich darzono, zresztą być może w pełni zasłużonego. Łódź Mickey, „Irene”, serdelkowata łajba o spiczastym dziobie i zatrważająco połatanym kadłubie, nieodmiennie nasuwała Kay skojarzenie z kłodą. Każdego ranka Mickey poświęcała dwadzieścia minut na wypompowywanie wody z dna. Funkcję sedesu pełniło wiadro, ustawione za płócienną zasłoną. Zimą jego zawartość zamarzała.

Lecz wnętrze kabiny robiło znacznie przyjemniejsze wrażenie. Ściany wyłożono lakierowanym drewnem, a Mickey porobiła półki na książki i bibeloty. Za całe oświetlenie służyły lampy pokładowe oraz świece w kolorowych osłonach. Kuchnia przypominała gigantyczny piórnik, z mnóstwem tajemnych szuflad i przegródek. Talerze i filiżanki przezornie przytwierdzono do szafek za pomocą pasków, podobnie jak inne przed-mioty, unieruchomione jakby na wypadek sztormu, chociaż fala na ka-nale była ledwie wyczuwalna i mogła doskwierać tylko wówczas, jeśli człowiek był nieprzyzwyczajony lub nie wiedział, czego może się spo-dziewać.

Kay zawsze musiała się tu schylać. Wyprostowana, muskała sufit czubkiem głowy. Mickey natomiast poruszała się swobodnie i z gracją. Wyciągnęła sprytnie schowaną herbatę, imbryk oraz dwa emaliowane kubki.

81

Page 81: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie mogę zagotować wody - powiedziała. Ogień wygasł i nie miały czasu go rozpalić. - Przyniosę trochę wrzątku od sąsiadki.

Wyszła z imbrykiem w ręku, a Kay usiadła. Barka kołysała się lekko; gdy obok przepłynęło kilka łodzi, z głuchym stukotem obiła się o brzeg. Kay usłyszała fragment prowadzonej w pobliżu rozmowy: „...w kierunku Dalston. Przysięgam! Podskakiwał jak wielka małpa na...”.

Mickey wróciła z wodą i wyjęła blaszane talerzyki. Kay sięgnęła po ciastko, po czym je odłożyła. Wyjęła papierosy, ale zastygła z zapalniczką w dłoni. Wskazała na poplamioną koszulę Mickey.

- Można przy tobie palić? Bądź co bądź stale masz do czynienia z benzyną. Nie pójdziesz mi tu z dymem?

- Nie, jeśli będziesz uważać - odparła ze śmiechem Mickey. - Chwała niebiosom. Inaczej byłabym niepocieszona. - Kay podała

dziewczynie papierośnicę. - Chcesz fajkę? Mickey wzięła papierosa. Kay przypaliła najpierw jej, a potem sobie.

Tuż za nią znajdowało się rozsuwane okno; otworzyła je, aby wypuścić dym.

- Jak tam w pracy? - zapytała. Mickey wzruszyła ramionami. Głównym powodem, dla którego pra-

cowała w warsztacie, była możliwość noszenia spodni. A pracować mu-siała: w przeciwieństwie do Kay nie pochodziła z zamożnej rodziny, nie miała własnych pieniędzy. Zdradziła, że marzy o posadzie kierowcy. Chętnie znowu usiadłaby za kierownicą, wyjechała z Londynu.

Dyskutowały nad tym przez chwilę, paląc papierosy. Mickey zjadła babeczkę, po czym otworzyła torebkę i wyjęła następną. Ciastko Kay leżało nietknięte na talerzu.

- Nie masz zamiaru nic zjeść? - spytała wreszcie Mickey. - A co? Chcesz? - Nie miałam tego na myśli. - Dopiero jadłam. - Akurat. Znam te twoje posiłki. Herbata i papierosy. - I gin, przy odrobinie szczęścia! Mickey ponownie wybuchnęła śmiechem, który przeszedł w kaszel. - Wcinaj - powiedziała. - I to szybko. Jesteś za chuda. - I co z tego? - odparła Kay. - Wszyscy są chudzi, nie? Trzymam fa-

son. Na widok tłustego ciastka wywracał jej się żołądek, ale przez wzgląd

na Mickey podniosła je z talerza i ugryzła kawałek. Słodka papka rosła jej w ustach, ale Mickey pilnowała, żeby zjadła do końca.

82

Page 82: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Zadowolona, mamo? - Powiedzmy - odrzekła Mickey i zmrużyła oko, co ponownie nada-

ło jej wygląd gawrosza. - Następnym razem postawię ci obiad. - Chcesz mnie utuczyć. - A czemu nie? Przy okazji mogłybyśmy się trochę zabawić. Kay udała, że dygocze. - Popsułabym ci frajdę. A poza tym - uniosła dumnie głowę - mój

karnecik pęka w szwach. Bywam na salonach. - Bywasz w dziwnych miejscach. - Chodzę do kina - zaoponowała Kay. - Nie ma w tym nic dziwnego.

Czasami zaliczam dwa seanse z rzędu. Czasem wchodzę w trakcie i naj-pierw oglądam drugą połowę. Nawet tak wolę: przeszłość bohaterów jest znacznie ciekawsza niż ich przyszłość. Przynajmniej moim zdaniem... W kinie wszystko się może zdarzyć, uwierz mi. Można nawet...

- Nawet co? Kay popatrzyła na nią z wahaniem. Poderwać kobietę, miała na koń-

cu języka. Ostatnio w kinie zaczepiła bowiem podpitą dziewczynę, po czym zaciągnęła ją do łazienki, pocałowała i wsadziła jej rękę pod spód-nicę. Barbarzyńskie doświadczenie, zawstydziła się na samą myśl.

- Nawet nic - rzuciła wreszcie bezbarwnym tonem. - Nawet nic... Zresztą zawsze możesz mnie odwiedzić.

- U pana Leonarda? - Mickey zrobiła śmieszną minę. - Ten osobnik przyprawia mnie o ciarki.

- Nie przesadzaj. To cudotwórca. Tak powiedziała mi jedna z jego pacjentek. Wyleczył jej półpasiec. Mógłby zająć się twoimi płucami.

Mickey ponownie zaniosła się kaszlem. - Spokojna głowa! - Głuptasie - powiedziała Kay. - Wcale nie musiałby cię oglądać.

Usiadłabyś na krześle, a on poszeptałby ci do uszka. - To jakiś dewiant. Za długo tam siedzisz, zatraciłaś realną ocenę

sytuacji. Jak tam jego dom? Kiedy się zawali? - Wkrótce - odrzekła Kay. - Możesz mi wierzyć na słowo. Wystarczy

podmuch wiatru, a kołysze się w posadach. Słyszę, jak stęka. Czasami czuję się jak na pełnym morzu. Moim zdaniem trzyma się kupy wyłącz-nie dzięki panu Leonardowi i jego sile woli.

Mickey uśmiechnęła się z rozbawieniem. Lecz gdy uważniej spojrzała na Kay, jej oczy spoważniały.

- Jak długo zamierzasz tam zostać? - zapytała bez uśmiechu. - Mam nadzieję, że do dnia, w którym się zawali!

83

Page 83: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Mówię serio - odpowiedziała Mickey. Zawahała się, tknięta jakąś myślą. - Posłuchaj - zaczęła, nachylając się w stronę Kay. - A może za-mieszkasz ze mną?

- Tutaj? - spytała ze zdumieniem Kay. - Na „Irene”? - Potoczyła wzrokiem po ciasnym wnętrzu. - Przecież tu nie ma gdzie się ruszyć. Starczy miejsca tylko dla takiej małej myszki jak ty.

- Nie mówię na stałe - odparła Mickey. - Jak już zostanę kierowcę, przeważnie będę nocować poza domem.

- Co z resztą czasu? A jeśli zechcesz przyprowadzić dziewczynę? - Coś wymyślimy. - Powiesimy zasłonkę? Lepiej od razu zamieszkam w szkole z in-

ternatem! Poza tym nie mogłabym opuścić Lavender Hill. Nie wiesz, ile to miejsce dla mnie znaczy. Tęskniłabym za panem Leonardem. I za chłopcem z wielkim butem. No i parą z płótna Stanleya Spencera! Już zapuściłam korzenie.

- To wiem - skwitowała Mickey tonem, który mówił jasno: „I to mnie najbardziej niepokoi”.

Kay odwróciła wzrok. Przez cały czas siliła się na beztroskę, starając się ukryć fakt, że - podobnie jak na samym początku - wzbierają w niej silne emocje, budząc strach i zakłopotanie. Oto Mickey, która żyła z jed-nego funta tygodniowo, proponowała jej lokum, ot tak, z dobroci serca. A Kay, zdrowa i bogata, egzystuje jak kaleka, jak szczur.

Sięgnęła po kubek. Ku swemu przerażeniu spostrzegła, że dygoczą jej ręce. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi gospodyni, jak gdyby nigdy nic uniosła herbatę do ust. Lecz przyniosło to skutek odwrotny do zamie-rzonego. Herbata chlapnęła na boki, plamiąc jedną z ozdobnych podu-szek. Kay gwałtownie odstawiła kubek i zaczęła wycierać plamę chus-teczką.

Pochwyciła spojrzenie przyjaciółki i skuliła ramiona. Oparła łokcie na kolanach, kryjąc twarz w dłoniach.

- Spójrz na mnie, Mickey! - zawołała. - Zobacz, co się ze mną poro-biło! Jakim cudem zdołałyśmy tego wszystkiego dokonać... w czasie wojny, ty i ja? Teraz nie znajduję w sobie siły, żeby rano wstać z łóżka. Dźwigałyśmy nosze, na miłość boską! Pamiętam... - rozłożyła ręce - ...pamiętam, jak kiedyś niosłam tułów dziecka... Co się ze mną stało, Mickey?

- Sama wiesz - odrzekła cicho tamta. Kay opadła z powrotem na sofę i odwróciła głowę, pełna niechęci do

samej siebie. - Nie stanowię przecież wyjątku. Pokaż mi człowieka, który kogoś nie

stracił. Mogłabym przejść się ulicami Londynu, wskazując ludzi, którzy

84

Page 84: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

utracili kochanka, dziecko, przyjaciela. Ale ja... ja nie mogę się z tym pogodzić, Mickey. Po prostu nie mogę. - Roześmiała się ponuro. - „Po-godzić”. Śmieszne! Wyciągnąć rękę w przyjacielskim geście, poklepać po plecach...? Za późno na takie gesty, Mickey. Za późno. Zresztą nie mam na nie ochoty...

Słowa uwięzły jej w gardle. Rozejrzała się po kabinie. - Pamiętasz noc, kiedy tu siedziałyśmy? - podjęła ciszej. – Noc tuż

przed...? Czasem cofam się myślami do takich chwil. Torturuję się nimi! Pamiętasz?

Mickey skinęła głową. - Pamiętam. - Była wtedy w Bethnal Green. Zrobiłaś gin slings. - Gimlety. Kay podniosła wzrok. - Gimlety? Jesteś pewna? Mickey przytaknęła. - Nie miałyśmy aby cytryn? - Cytryn? A niby skąd byśmy je wytrzasnęły? Binkie miała w butel-

ce sok z limonek, przypominasz sobie? Rzeczywiście, teraz Kay sobie przypomniała. Fakt, że wyobraźnia

spłatała jej takiego figla, iż prawie zobaczyła w myślach, jak Mickey kroi cytryny, wprawił ją w zakłopotanie.

- Sok z limonek - powtórzyła ze zmarszczonym czołem. - W butelce. - Jak mogłam zapomnieć?

- Nie myśl o tym, Kay. - Nie chcę o tym myśleć! Ale i nie chcę zapomnieć. Czasem roz-

myślam tylko o podobnych sprawach. I pojawiają się wspomnienia. Doprawdy, mówiła jak osoba niespełna rozumu. Ponownie odwróciła

głowę i wyjrzała przez okno. Słońce kreśliło wzory na wodzie. Smuga oleju słała srebrne i błękitnawe refleksy... Kay zobaczyła, że Mickey pa-trzy na zegarek.

- Kay - powiedziała. - Przykro mi, kochana. - Muszę wracać do warsztatu.

- Oczywiście. - Może zaczekasz tu, dopóki nie wrócę? - Nie bądź niemądra. Nic mi nie jest. Przynudzam tylko, jak zwykle. Dopiła herbatę. Ręce przestały jej dygotać. Strzepnęła z kolan okru-

chy, wstała i pomogła Mickey uprzątnąć naczynia. - Co zamierzasz? - zapytała Mickey, kiedy szły Harrow Road. Kay zrobiła minę światowca i machnęła ręką. - Och, mam do załatwienia masę spraw.

85

Page 85: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Czyżby? - Naturalnie. - Nie wierzę. Obiecaj, że przemyślisz moją propozycję. A przy-

najmniej wpadnij znów niedługo! Wyskoczymy na piwo. Mogłybyśmy zajrzeć do Chelsea, obecnie bywa tam zupełnie inne towarzystwo.

- Dobrze - odpowiedziała Kay. Wyjęła papierosy, poczęstowała Mickey i wsunęła jej drugiego za

chłopięce ucho. Mickey chwyciła jej rękę i ścisnęła; stały tak przez chwi-lę, z uśmiechem spoglądając sobie w oczy.

Kay przypomniała sobie ich niezdarny pocałunek sprzed lat. Były pi-jane i nie mogły powstrzymać się od śmiechu. Tak to bywa, kiedy dwie osoby są po tej samej stronie.

Mickey ruszyła w stronę warsztatu. - Bywaj, Kay - zawołała, puszczając się biegiem. Odwróciła się

jeszcze, żeby pomachać. Kay uniosła rękę i skierowała się ku Bayswater. Szła energicznie, wiedząc, że Mickey może ją obserwować, lecz za za-

krętem zwolniła kroku. Kiedy dotarła do Westbourne Gate i ruch uliczny przybrał na sile, przycupnęła na jakimś progu w cieniu zrujnowanej ściany. Przypomniała sobie swoje słowa o dotykaniu ludzi w tłumie. I spoglądała na twarze przechodniów, myśląc: Kogo straciłeś? A ty? Jak to znosisz? Co robisz?

- Wiedziałam, co to za ziółko, jak tylko weszła do biura - mówiła Viv, sypiąc na ścierkę proszek do czyszczenia. - A wygadane toto!

Właśnie miały rozpocząć wraz z Helen przerwę śniadaniową, kiedy zobaczyły, że ktoś nabazgrał coś ołówkiem na ścianie w toalecie.

Cienki wąs pełza wciąż. Gruby wąż sprawcą ciąż!

Helen nie wiedziała, gdzie podziać oczy. Viv też zrobiła zakłopotaną minę.

- Oto skutki zamieszczania ogłoszeń prasowych - oznajmiła. Zarumieniona cofnęła się o krok, mrugając powiekami. Proszek roz-

jaśnił nieco farbę na ścianie, ale napis wciąż przykuwał wzrok. Ponownie zabrała się do szorowania, a potem obie stanęły i z przekrzywionymi głowami podziwiały efekt swoich starań.

Naraz uświadomiły sobie, co właściwie robią. Wymieniły spojrzenia i wybuchnęły śmiechem.

- A niech mnie - powiedziała Helen, przygryzając wargę.

86

Page 86: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Viv wypłukała ścierkę i schowała proszek, ramiona jej podrygiwały. Wytarła ręce i uniosła palce do oczu w obawie o swój tusz.

- Przestań! - zawołała. Ze śmiechem otworzyły okno i wyszły na balkonik. Usiadły, roz-

pakowały kanapki i popijając herbatę, zdołały się trochę uspokoić. Popa-trzyły po sobie i znów wybuchnęły śmiechem.

Viv odstawiła filiżankę w obawie, że wyleje. - Ojej, co sobie pomyślą klienci? Tusz i tak jej spłynął. Wyjęła chustkę i pośliniwszy rożek, zaczęła wy-

cierać zacieki niemal z taką samą werwą jak wcześniej napis na ścianie. Zarumienione policzki i potargane włosy nadały jej dziewczęcy wygląd. Była energiczna i pełna życia.

Włożyła chustkę do rękawa i wzięła kanapkę; śmiech przeszedł w westchnienie. Zajrzała do kanapki i widok różowego mięsa, jego smak, nie wiedzieć czemu popsuł jej humor. Pobladła. Jej oczy obeschły. Po-woli przeżuła to, co miała w ustach, wreszcie odłożyła kanapkę. Na su-kienkę miała zarzucony sweter, i teraz pospiesznie zapięła guziki.

Od ciepłej soboty, którą Helen spędziła z Julią w Regent's Park, mi-nęły prawie dwa tygodnie. Był to ostatni ciepły dzień lata, chociaż wów-czas jeszcze o tym nie wiedziały. Nastąpiła zmiana pogody. Słońce na przemian chowało się i wyłaniało zza chmur. Viv odrzuciła głowę w tył i popatrzyła na niebo.

- Chłodnawo dziś - zauważyła. - Rzeczywiście - potwierdziła Helen. - Pewnie niedługo zaczniemy narzekać na ziąb. Perspektywa zimy jawiła się Helen niczym długi, ciemny tunel kole-

jowy. - Ale nie będzie tak zimno jak w zeszłym roku, prawda? - Oby. - Nie, na pewno nie! Viv potarła ramiona. - W „Evening Standard” pisali, że zimy będą coraz chłodniejsze i

dłuższe, a za kolejnych dziesięć lat będziemy żyć jak Eskimosi. - Eskimosi! - zawołała Helen. Wyobraziła sobie futrzane czapy i

szerokie, przyjazne oblicza - taka wizja nawet przypadła jej do gustu. - Tak napisali. Podobno ma to coś wspólnego z kątem położenia

Ziemi: bomby zakłóciły równowagę. Jak się głębiej zastanowić, to wcale niegłupia teoria. Stwierdzili, że mamy za swoje.

- E tam - powiedziała sceptycznie Helen. - W gazetach zawsze wy-pisują takie okropieństwa. Pamiętasz, jak na początku wojny ktoś wysnuł

87

Page 87: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

teorię, że to kara za to, że dopuściliśmy do abdykacji króla? - Tak! - odrzekła Viv. - Zawsze mi się wydawało, że to trochę su-

rowa kara dla mieszkańców Francji, Norwegii i innych państw. Osta-tecznie to nie był ich król.

Odwróciła głowę. Drzwi do perukarza stanęły otworem i z pracowni wyszedł mężczyzna z kubłem na śmieci, wypełnionym po brzegi czymś ciemnym, zapewne mieszanką włosów i siatki. Viv i Helen patrzyły, jak podchodzi do pojemnika, unosi pokrywę i opróżnia wiadro. Następnie wytarł ręce i wrócił do środka. Ani razu nie spojrzał w górę. Kiedy drzwi się zamknęły, Viv zrobiła głupią minę.

Lecz Helen dalej rozmyślała o wojnie. Ugryzła mały kęs kanapki. - Czy to nie dziwne, że wszyscy mówią o wojnie, jakby należała

do zamierzchłej przeszłości? - zapytała. - To doprawdy uderzające. Zu-pełnie jakbyśmy wszyscy zawarli tajną zmowę milczenia. Jak to możli-we?

Viv wzruszyła ramionami. - Chyba po prostu byliśmy już zmęczeni. Najchętniej wyrzucili-

byśmy ją z pamięci. - Pewnie masz rację. Ale nie podejrzewałam, że to nastąpi tak szyb-

ko. Wtedy... cóż, nie liczyło się nic więcej, prawda? Był to jedyny temat rozmów. Jedyna rzecz, która miała jakiekolwiek znaczenie. Próbowali-śmy nadać znaczenie innym kwestiom, ale koniec końców zawsze scho-dziliśmy na temat wojny.

- Wyobraź sobie, że mielibyśmy przeżywać to na nowo - powie-działa Viv.

- Jezu! - wykrzyknęła Helen. - Co za straszna myśl! W każdym razie oznaczałoby to koniec naszego biura. Podjęłabyś dawne zajęcie?

Viv zastanawiała się przez chwilę. Dawniej pracowała w Mini-sterstwie Żywności, niedaleko, na Portman Square.

- Nie wiem - odrzekła z zastanowieniem. - Być może. Czułam, że to, co robię, jest... ważne. Podobało mi się to, choć tak naprawdę moim głównym zadaniem było stukanie na maszynie... Miałam tam dobrą przyjaciółkę, dziewczynę o imieniu Betty, była niesamowita. Ale pod koniec wojny poślubiła chłopaka z Australii i zabrał ją do domu. Teraz jej zazdroszczę. Gdyby wszystko zaczęło się od nowa, poszukałabym sobie zajęcia w armii. Chciałabym podróżować, móc się stąd wyrwać. - Na jej twarzy pojawił się wyraz zadumy. - A ty? Wróciłabyś do dawnej pracy?

- Pewnie tak, chociaż z ulgą z niej zrezygnowałam. Była dziwna, w

88

Page 88: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

pewnym sensie podobna do tej: miałam do czynienia z nieszczęśliwymi ludźmi, którzy oczekiwali cudów. Starałaś się, jak mogłaś, żeby sprostać ich wymaganiom, ale w końcu ogarniało cię znużenie albo po prostu miałaś własne sprawy na głowie. Ale chyba nie chciałabym zostać w Londynie. Nie wydaje ci się, że podczas następnej wojny Londyn zosta-nie zrównany z ziemią? Wszystko zostanie zrównane z ziemią. Nie bę-dzie tak, jak ostatnio. Nawet w najgorszą zawieruchę chciałam tu pozo-stać, a ty? Mimo że od niedawna mieszkałam w mieście, czułam coś w rodzaju lojalności, chyba tak można to nazwać. Nie chciałam go zawieść. Teraz popukałabym się w głowę! Lojalność wobec cegieł i zaprawy! No i oczywiście miałam tu znajomych, wobec nich też chciałam być lojalna. Mieszkali w Londynie, pragnęłam być blisko nich.

- Mówisz o Julii? - spytała Viv. - Już wtedy się przyjaźniłyście? Ona też mieszkała w Londynie?

- Owszem - potwierdziła Helen. - Ale poznałyśmy się dopiero pod koniec wojny. Mieszkałyśmy razem w mieszkanku na Mecklenburgh Square. Pamiętam je jak dziś! Ta zbieranina mebli. - Przymknęła oczy, przywołując wspomnienie przedmiotów i zapachów. - W oknach zamiast szyb były kartony. Istna ruina. Na górze mieszkał mężczyzna, który spa-cerował tam i z powrotem, i podłoga skrzypiała pod jego krokami. - Po-trząsnęła głową i otworzyła oczy. - Spośród wszystkich moich domów właśnie to miejsce najbardziej wryło mi się w pamięć, nie mam pojęcia dlaczego. Spędziłyśmy tam tylko rok. Większą część okresu wojny by-łam... - Ponownie odwróciła wzrok, sięgnęła po kanapkę. - Byłam gdzie indziej.

Viv czekała. - A ja mieszkałam w internacie dla pracownic ministerstwa - po-

wiedziała, kiedy stało się jasne, że Helen umilkła na dobre. - Niedaleko Strandu.

Helen podniosła wzrok. - Tak? Nie wiedziałam. Myślałam, że mieszkałaś w domu, z ojcem. - Tak, w weekendy. Ale w tygodniu woleli mieć nas na miejscu, że-

by w razie potrzeby od razu ściągnąć nas do pracy. Okropne miejsce. Tyle dziewcząt! I ta wieczna bieganina po schodach, podkradanie szmi-nek i pończoch. Czasem ktoś pożyczał na przykład bluzkę, która wracała w innym kolorze i kształcie, ufarbowana albo z odciętymi rękawami!

Parsknęła śmiechem. Postawiła stopy na wyższym szczeblu metalo-wej drabinki, podciągnęła kolana pod brodę, wygładziła spódnicę i opar-ła brodę na rękach. Śmiech zamarł jej na ustach, a oczy nabrały

89

Page 89: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

poważnego, nieobecnego wyrazu. Kurtyna w dół, pomyślała Helen... Ale tym razem jej przewidywania się nie sprawdziły.

- Te wspomnienia to dziwna rzecz - podjęła Viv. - Minęło zaledwie parę lat, ale tak, masz rację, zupełnie jakby upłynęła cała wieczność. Kiedyś bywało łatwiej. Mieliśmy utarte, sprawdzone sposoby na wszyst-ko, prawda? Ktoś decydował za nas, mówił, że tak jest najlepiej i nikomu nie przychodziło do głowy, aby to zakwestionować. Wojna zgnębiła mnie doszczętnie. Tęskniłam za pokojem, za tym wszystkim, co będę mogła wtedy robić, choć nie bardzo wiedziałam, co miałoby to być. Człowiek oczekuje zmiany, na świecie, w ludziach. Głupota, prawda? Ludzie i świat nigdy się nie zmienią. Nigdy. Po prostu trzeba do nich przywyk-nąć.

Na jej twarzy odmalowała się taka melancholia, że Helen wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia koleżanki.

- Głowa do góry, Viv. Viv ocknęła się i zarumieniona prychnęła śmiechem. - Ach, nie zwracaj na mnie uwagi. Ostatnio trochę się nad sobą uża-

lam i tyle. - Co się stało? Nie jesteś szczęśliwa? - Szczęśliwa? - Viv zamrugała powiekami. - Nie wiem. Czy kto-

kolwiek może to o sobie powiedzieć? Ludzie tylko udają. - Ja też nie wiem - wyznała po chwili Helen. - W dzisiejszych cza-

sach szczęście to dość krucha rzecz. Starczy odrobina, byle tylko dalej iść naprzód.

- Jakby było reglamentowane. - Właśnie! - przytaknęła z uśmiechem Helen. - Wiesz, że przydział

wkrótce się wyczerpie i zamiast się cieszyć, zatruwasz sobie myśli prze-widywaniami, co będziesz czuła, kiedy to nastąpi. Albo zaczynasz myśleć o osobie, która musiała odejść z kwitkiem, żebyś ty mogła dostać swoją porcję.

Ostatnia refleksja zwarzyła jej dobry nastrój. Helen zaczęła skubać łuszczącą się farbę, odsłaniając zardzewiały metal.

- Może jednak w gazetach piszą prawdę - podjęła ściszonym gło-sem. - Dostajemy to, na co zasłużyliśmy. Może przekreśliliśmy swoje prawo do szczęścia, dopuszczając się złych uczynków bądź przymykając oczy na zło wokół nas.

Spojrzała na Viv. Nigdy dotąd nie rozmawiały tak szczerze. Uświa-domiła sobie, jak bardzo ją lubi i jak ceni sobie owe wspólne chwile pod-czas przerwy na lunch. Pomyślała też o czymś jeszcze. „Już wtedy się przyjaźniłyście?”, spytała lekkim tonem Viv, tak jakby mówiła o czymś najbardziej oczywistym na świecie, jakby rozumiało się samo przez się,

90

Page 90: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

że Helen została w ogarniętym wojenną pożogą Londynie przez wzgląd-na kobietę...

Serce zabiło jej szybciej w piersi. Ni stąd, ni zowąd zapragnęła zwie-rzyć się Viv. Pragnęła tego ze wszystkich sił! Chciała powiedzieć: Posłu-chaj, Viv. Kocham Julię! To cudowne, a zarazem przerażające. Czasami cieszę się jak dziecko, innym razem mam wrażenie, że dłużej nie wy-trzymam! Jestem bezradna. Boję się! Zupełnie nad tym nie panuję! Czy to naturalne? Czy inni ludzie przeżywają to samo? A ty czy kiedykolwiek odczuwałaś coś podobnego?

Przyspieszony oddech uwiązł jej w gardle. Na twarzy i w koniuszkach palców czuła pulsujące tętno.

- Viv... - zaczęła. Ale tamta była pochłonięta czymś innym. - A niech to - powiedziała, wkładając ręce do kieszeni swetra. - Za-

pomniałam papierosów. Muszę zapalić, bo nie wytrzymam. - Wstała, przytrzymując się barierki. Balkonik zakołysał się niebezpiecznie. - Pod-sadzisz mnie?

Helen już stała przy parapecie. - Ja pójdę - oznajmiła. - Mam bliżej. - Jesteś pewna? - Jasne. Zaraz wracam. Wciąż jeszcze coś dławiło ją w gardle. Niezgrabnie przerzuciła nogę

przez parapet i wylądowała z hukiem obok sedesu. Nie jest za późno, żeby powiedzieć, pomyślała. Pragnęła tego bardziej niż kiedykolwiek. Papieros uspokoi jej nerwy. Obciągnęła spódnicę.

- Są w torebce! - zawołała przez okno Viv. Helen kiwnęła głową. Szybko wbiegła po schodach do poczekalni.

Szła z pochyloną głową, patrząc pod nogi. Gdy wreszcie podniosła wzrok, zobaczyła mężczyznę, który stał przy

biurku Viv i od niechcenia przeglądał papiery. Jego widok przeraził ją tak bardzo, że mało nie krzyknęła. Zasko-

czony mężczyzna cofnął się o krok, po czym roześmiał głośno. - Dobry Boże! Naprawdę jestem aż taki straszny? - Przepraszam - odrzekła Helen, przyciskając rękę do piersi. - Nie

wiedziałam... Ale biuro jest zamknięte. - Tak? Drzwi na dole były otwarte. - To dziwne. - Bez trudu dostałem się do środka i wszedłem na górę. Zdziwiłem

się, że nikogo nie ma. Przepraszam, że panią przestraszyłem, panno...? Patrzył na nią szczerze. Był młody i bezpośredni, przystojny, ja-

snowłosy i swobodny, tak inny od jej zwykłych klientów, że prawie straciła

91

Page 91: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

grunt pod nogami. Uświadomiła sobie, jak musi wyglądać: zdyszana, rozpłomieniona i rozczochrana. Przypomniała sobie o Viv, która wciąż czeka na balkoniku... Psiakrew, pomyślała. Tylko spokojnie.

Siląc się na opanowanie, sięgnęła po notes. - Cóż - powiedziała. - Jak sądzę, nie jest pan umówiony? - Powiodła

palcem wzdłuż strony. - Pan Tiplady? - Pan Tiplady! - Mężczyzna uśmiechnął się z rozbawieniem. - Nie. I

całe szczęście.* [Tip (ang.) - napiwek, lady - pani, dama] - Żeby przyjść na rozmowę, najpierw musi się pan umówić. - Rozumiem. - Spojrzał jej przez ramię. - Widzę, że interes kwitnie.

Wojna zrobiła swoje. - Skrzyżował ręce na piersi i przybrał swobodniej-szą pozycję. - Tak z ciekawości, ile bierzecie?

Helen zerknęła na zegar. Idź sobie. Idź! Ale była zbyt uprzejma, aby okazać zniecierpliwienie.

- Pobieramy opłatę z góry - odrzekła - w wysokości jednej gwinei... - Tak dużo? - Zrobił zdziwioną minę. - Co mieści się w tej opłacie?

Pokazujecie mi album ze zdjęciami, tak? Bo chyba nie organizujecie pokazu na żywo?

Jego zachowanie uległo istotnej zmianie. Sprawiał wrażenie szczerze zainteresowanego, przy czym uśmiechał się, nie wiedzieć czemu rozba-wiony. Wzbudziło to czujność Helen. Nabrała podejrzeń, że ma do czy-nienia z jednym z tych czarujących szaleńców, którzy - podobnie jak Heath - popadali w obłęd, nie mogąc się pogodzić z rzeczywistością. Czy drzwi rzeczywiście były otwarte? A co jeśli się włamał? Często myślała, że tkwią tu jak na widelcu, niby blisko Oxford Street, a zarazem odcięte od świata.

- Obawiam się, że nie mogę teraz z panem rozmawiać - odparła sztywno. - Proszę wrócić w godzinach pracy, moja koleżanka na pewno... - tu mimowolnie spojrzała w kierunku schodów – chętnie odpowie panu na wszystkie pytania.

Lecz intruz wyraźnie się ożywił. - Pani koleżanka - podchwycił, podążając za jej spojrzeniem. Pod-

niósł głowę i cmoknął w zamyśleniu. - Domyślam się, że jest w tej chwili zajęta?

- Mamy przerwę na lunch - ucięła kategorycznie Helen. - No tak. Przecież pani mówiła. Szkoda - dorzucił z roztargnieniem,

nie odrywając oczu od schodów. Przewróciła kartkę w notesie.

92

Page 92: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Proszę przyjść jutro, na przykład o czwartej... Ocknął się i zrozumiał, co mu proponuje. Mało się nie roześmiał. I

ponownie w jego głos wkradły się figlarne nuty. - Bardzo panią przepraszam. Źle mnie pani zrozumiała. W tej samej chwili Viv weszła do biura. Pewnie usłyszała obcy głos i

zastanawiała się, co się dzieje. Popatrzyła na nieznajomego ze zdumie-niem i oblała się rumieńcem. Helen posłała jej ostrzegawcze spojrzenie.

- Właśnie próbuję umówić tego pana na rozmowę. Drzwi były otwarte i...

Ale mężczyzna ze śmiechem wpadł jej w słowo. - Witam - powiedział do Viv, a następnie zwrócił się ponownie do

Helen. - Obawiam się - wyjaśnił ze szczerą skruchą w głosie - że niechcą-cy wprowadziłem panią w błąd. Nie szukam żony, tylko panny Pearce.

Viv poczerwieniała jeszcze bardziej. Nerwowo zerknęła na Helen. - Helen, to pan Robert Fraser, przyjaciel mojego brata. Panie

Fraser, to panna Giniver... Czy coś się stało Duncanowi? - Ależ skąd - zaprzeczył mężczyzna. - Nic z tych rzeczy. Przecho-

dziłem w pobliżu i pomyślałem, że do pani zajrzę. - Na prośbę Duncana? - Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że znajdzie pani trochę czasu.

To był... to był impuls. Znowu się roześmiał. Zapadła krępująca cisza. Helen przypomniała

sobie swoje ostrzegawcze spojrzenie i poczuła się jak idiotka. Nagle wszystko się zmieniło. Zupełnie jakby ktoś wziął kawałek kredy i jednym zdecydowanym ruchem wyrysował granicę pomiędzy nią a tamtymi. Drgnęła.

- Cóż - powiedziała - zostawię was samych. - Nie, nie - zaoponowała pospiesznie Viv i zatrzepotała powiekami.

- Wyjdę z panem Fraserem na zewnątrz. Panie Fraser...? - Naturalnie - odpowiedział, idąc za nią w kierunku schodów. Po

drodze uprzejmie skinął Helen głową. - Do widzenia! Przepraszam, że zakłóciłem spokój. Jeśli kiedykolwiek zmienię zdanie na temat małżeń-stwa, niezwłocznie dam pani znać!

Lekkim, chłopięcym krokiem zbiegł po schodach. Otworzyły się drzwi na dole i Helen usłyszała, jak mówił do Viv: „Zdaje się, że spadłem jak grom z jasnego nieba...”.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Przez chwilę trwała bez ruchu, po czym weszła do pokoju i znalazła

papierosy, ale zaraz rzuciła je z powrotem na biurko. Czuła się okropnie.

93

Page 93: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Przypomniała sobie, że mało nie wrzasnęła ze strachu jak stara panna w komedii!

W tej samej chwili usłyszała śmiech dochodzący z ulicy. Podeszła do okna i wyjrzała na dół.

W czasie wojny do szyby przymocowano gazę; na szybie wciąż wid-niało kilka strzępów, które zasłaniały widok. Lecz Helen dostrzegła wy-raźnie czubek głowy Frasera i jego barczyste ramiona. Widziała, jak gestykulował. Zobaczyła również zarys różowego policzka Viv, kawałek ucha oraz palce zaciśnięte na rękawie sukienki.

Opuściwszy głowę, stuknęła czołem o porysowaną szybę. Im jest ła-twiej, pomyślała. Mogą stać sobie na ulicy, sprzeczać się, flirtować, mogą się całować, kochać, robić co dusza zapragnie, a świat im na to pozwala. Tymczasem ona i Julia...

Przypomniała sobie, co chciała powiedzieć. Kocham Julię. Mam wra-żenie, że dłużej nie wytrzymam!

Teraz te słowa nie przeszłyby jej przez gardło. Gdzie tam! Stała przy oknie, dopóki nie zobaczyła, jak Fraser podaje Viv rękę; wówczas pode-szła prędko do biurka i sięgnęła po plik dokumentów.

Usłyszała zgrzyt zasuwy i kroki na schodach. Viv powoli weszła na górę i stanęła na progu biura. Helen nie podniosła głowy.

- Przepraszam - odezwała się Viv po chwili milczenia. - Nie ma za co - odrzekła Helen, unosząc wreszcie głowę i zmu-

szając się do uśmiechu. - Ależ mi napędził strachu! Czy rzeczywiście drzwi były otwarte?

- Tak. - Cóż, wobec tego nie możemy mieć pretensji, że wszedł do środka. - Przyszło mu do głowy, że wpadnie - wyjaśniła Viv. - Tak naprawdę

to w ogóle go nie znam. Kiedy w zeszłym tygodniu byłam u brata, nie-oczekiwanie wpadł z wizytą. Zamieniliśmy kilka słów. Poznali się przed laty. Naprawdę nie wiem, po co tu przyszedł.

Zaczęła obgryzać skórkę przy paznokciu. Stała z pochyloną głową, ciemne włosy opadły jej na twarz. Helen obserwowała ją przez chwilę, po czym wróciła do przeglądania papierów.

- Wyjdziemy jeszcze na chwilę, Helen? - spytała bez przekonania Viv.

Helen ponownie uniosła głowę. - A mamy czas? - Spojrzała na zegar. - Tylko dziesięć minut... Sama

nie wiem. Idziemy? - Jeśli nie masz ochoty... Wymieniły spojrzenia, lecz chwila zwierzeń minęła bezpowrotnie.

Helen zaszeleściła papierami.

94

Page 94: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Muszę to przejrzeć - powiedziała. - Tak - odparła natychmiast Viv. - Oczywiście. Postała chwilę na progu, jakby chciała coś dodać, a następnie prze-

szła do poczekalni, gdzie przystąpiła do porządkowania czasopism i trzepania poduszek.

Każdy ma swoje tajemnice, stwierdziła w duchu Helen. Była to przy-gnębiająca refleksja. Pomyślała o Julii. Odłożyła papiery, usiadła przy biurku, oparła głowę na rękach i przymknęła oczy. Ach, gdyby Julia tu była! Zatęskniła za jej głosem, krzepiącym dotykiem ręki. Ciekawe, co robi o tej porze? Helen spróbowała to sobie wyobrazić. Przycisnęła po-wieki palcami i posłała myśli ulicami Marylebone, dopóki Julia nie sta-nęła jej przed oczami jak żywa. Ujrzała ją w domowym gabinecie: mil-czącą, samotną, być może znudzoną i niespokojną. Może myślały o sobie w tym samym momencie. Poczuła tak okropną tęsknotę, że prawie roz-bolało ją serce. Kiedy otworzyła oczy, jej wzrok padł na telefon. Nie, nie powinna dzwonić w takim nastroju. Zresztą Viv jest tuż obok, może pod-słuchać rozmowę, a Helen nie zdobędzie się na to, by cichcem przy-mknąć drzwi.

Jeśli Viv wyjdzie do łazienki, pomyślała, zrobię to. Ale tylko wtedy. Siedziała, nasłuchując w napięciu, jak koleżanka porządkuje są-

siednie pomieszczenie. Naraz dobiegł ją stukot obcasów na schodach. Viv musiała pójść do łazienki, aby wypłukać imbryk.

Helen natychmiast podniosła słuchawkę i wybrała numer. Usłyszała metaliczne brzęczenie. Wyobraziła sobie, jak telefon na

biurku zaczyna dzwonić, na co Julia wzdryga się, odkłada pióro, po czym zawiesza rękę nad słuchawką: wszyscy zazwyczaj wolą odczekać aniżeli od razu odebrać. Lecz sygnał nie ustawał. Może Julia zeszła na dół, do kuchni, albo jeszcze piętro niżej, do łazienki. Helen ujrzała oczami wy-obraźni, jak pędzi po schodach w swoich espadrylach, zakłada za ucho luźny kosmyk włosów i zdyszana łapie za słuchawkę...

Ale nie. Może Julia postanowiła jednak nie odbierać. Czasem tak ro-biła, kiedy była w trakcie pisania. Lecz gdyby czuła, że to Helen, przecież na pewno by odebrała? Jeśli Helen odczeka jeszcze chwilę, Julia z całą pewnością się domyśli i podniesie słuchawkę.

Okropny dźwięk w słuchawce nie ustawał. Po upływie blisko minuty Helen odłożyła słuchawkę na widełki. Wizja telefonu dzwoniącego w pustym domu była nie do wytrzymania.

- Mam mało czasu - oznajmiła Viv, rozglądając się po Oxford Stre-et.

95

Page 95: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- To miło z pani strony - odrzekł Fraser - że znalazła pani dla mnie chwilę.

Właśnie minęła szósta. Zgodnie z wcześniejszą umową spotkali się przed zrujnowanym budynkiem imienia Johna Lewisa. Viv obawiała się, że Helen może ich zobaczyć, ale Fraser błędnie odczytał jej niepokój. Chodnikami przetaczały się tłumy przechodniów; pomyślał, że Viv wola-łaby pewnie jakieś ustronne miejsce.

- Nie możemy tu rozmawiać, prawda? - powiedział. - Chodźmy do kawiarni. - Dotknął jej ramienia.

Odpowiedziała, że nie ma na to czasu; za czterdzieści pięć minut ma spotkanie w innej części miasta. Podeszli do jednej z ławek na Caven-dish Square. Była obsypana liśćmi, złotymi i lśniącymi jak strzępy pele-ryny przeciwdeszczowej. Fraser strącił je, żeby mogła usiąść.

Usiadła sztywno, z rękami w kieszeniach i w zapiętym płaszczu. Kie-dy poczęstował ją papierosem, odmówiła. Schował papierosy i wyjął fajkę.

Patrzyła, jak nabija ją tytoniem. Przyszło jej do głowy, że zachowuje się jak mały chłopiec.

- Niepotrzebnie przyszedł pan do biura, panie Fraser – rzuciła oschle. - Nie wiem, co pomyślała sobie panna Giniver.

- Prawdę mówiąc, miała minę, jakbym chciał ją połknąć! - odparł. A gdy Viv nie zareagowała, dodał: - Przepraszam. Chciałem się z panią zobaczyć, to wszystko.

- Nadal nie wiem, po co. Czy Duncan coś panu zrobił? - Bynajmniej. - Nie prosił, żeby pan przyszedł? - Jest tak, jak pani wcześniej mówiłem: Duncan nie ma z tym nic

wspólnego. Nie wie nawet, że tu jestem. Wspomniał tylko, gdzie pani pracuje. Mówi o pani z wielką czułością. To jasne... - przypalił fajkę za-pałką- ...to jasne, że wiele pani dla niego znaczy. Tak samo było, kiedy siedzieliśmy w więzieniu.

Rzucił ostatnie słowo jak gdyby nigdy nic i Viv drgnęła. Widząc to, zniżył głos.

- Przepraszam, powinienem był powiedzieć, że odkąd go poznałem, nic się w tym względzie nie zmieniło. Nigdy nie mógł się doczekać pani odwiedzin.

Odwróciła wzrok. Ostatnie zdanie nasunęło jej niemiłą wizję ojca, Duncana i jej samej, stłoczonych przy jednym stoliku w Wormwood Scrubs. Przypomniała sobie tłok panujący w sali odwiedzin, widok wielu mężczyzn, nieustanny zgiełk, kwaśną duchotę pomieszczenia. Przypo-mniała sobie również samego Frasera, widziała go bowiem więcej niż raz.

96

Page 96: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Pamiętała jego głośny, sztubacki śmiech oraz to, jak jeden z odwiedzają-cych głośno to skomentował, a jakiś więzień wrzasnął: „Przymkniesz się wreszcie?”. Poczuła wówczas litość. Wydał jej się odważny, lecz jego odwaga nie miała żadnego sensu. Bądź co bądź i tak nic nie wskórał. Jeszcze bardziej współczuła rodzicom tego mężczyzny. Pamiętała jego matkę, skuloną przy podrapanym stoliku: elegancką, uprzejmą i dystyn-gowaną, niezwykle bladą i zbolałą.

Oczywiście Duncan podziwiał Frasera z całego serca, nawet wówczas. Podziwiał każdego, kto gładko dobierał słowa i przemawiał arystokra-tycznym tonem. Kiedy we wtorek zadzwoniła do drzwi pana Mundy'ego, brat wyszedł jej naprzeciw z roziskrzonym spojrzeniem.

- Wiesz, kogo spotkałem? W życiu byś nie zgadła! Odwiedzi nas, jeszcze dzisiaj. - Przez cały wieczór siedział nasłuchując, a kiedy Fraser rzeczywiście zapukał do drzwi, zerwał się z miejsca i pobiegł otworzyć...

Viv słuchała go skonsternowana. Oboje z panem Mundym siedzieli jak na szpilkach i nie wiedzieli, gdzie podziać oczy.

- Wciąż nie mam pojęcia, czego pan ode mnie oczekuje - odezwała się, patrząc, jak Fraser majstruje przy fajce.

- Szczerze powiedziawszy, sam nie wiem - przyznał ze śmiechem. - Wspomniał pan, że pisze artykuły do gazety. Chyba nie ma pan

zamiaru napisać o Duncanie? Wyglądał, jakby w ogóle nie przyszło mu to do głowy. - Nie - odparł. - Oczywiście, że nie. - Ponieważ jeśli to o to chodzi... - O nic nie chodzi. Ależ pani podejrzliwa! - Znów nie mógł się po-

wstrzymać od śmiechu. Lecz na widok jej poważnej miny odgarnął włosy i zmienił ton. - Proszę posłuchać - powiedział. - Wiem, to dziwne, że zjawiam się tak nagle. Zwłaszcza że tak długo nie dawałem znaku życia. Sam nie wiem, dlaczego tak się przejąłem. Po prostu kiedy zobaczyłem go w tej fabryce... ktoś taki jak on, w takim miejscu! A potem... O mój Boże! Kiedy ujrzałem pana Mundy'ego! Nie do wiary. Powiedział mi, gdzie mieszka, a ja myślałem, że żartuje! Brak mi słów, aby wyjawić, co poczułem na widok tego domu. Odwiedziłem Duncana potem dwu- albo trzykrotnie i za każdym razem nie mogłem się otrząsnąć ze zdumienia. Czy pani brat naprawdę mieszka tam od chwili zwolnienia? Od dnia, kiedy wyszedł na wolność? To niewiarygodne.

- To była jego decyzja - odparła Viv. I dodała: - Pan Mundy okazał mu wiele życzliwości.

97

Page 97: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Wiedziała, jak to brzmi. Fraser uniósł brwi. - No tak, rzeczywiście niczego mu nie brakuje. Po prostu nie mogę

się uwolnić od wspomnień. Był wtedy tylko panem Mundym. Nie było mowy o żadnym „wuju Horacym”. Początkowo sądziłem, że się przesły-szałem!

- To chyba bez znaczenia, prawda? - Czy pani rodzina nie ma nic przeciwko temu? - A dlaczego miałaby mieć? - Nie wiem. Trochę dziwne życie dla takiego chłopca jak Duncan.

Poza tym on już nie jest chłopcem, prawda? A zarazem trudno myśleć o nim inaczej. Zabrnął w ślepy zaułek. Tak, to chyba właściwe określenie. Utknął tam w ramach... w ramach kary za to, co wydarzyło się przed laty, za to, co zrobił i czego nie zrobił... Moim zdaniem pan Mundy nie czyni nic, aby pomóc mu się od tego uwolnić. Proszę mi wybaczyć, ale po tym, co widziałem w zeszły wtorek, dochodzę do wniosku, że nikt nie robi nic, aby mu pomóc. Weźmy na przykład tę jego fascynację przeszło-ścią.

- To tylko hobby - zaoponowała Viv. - Trochę dziwne, prawda? Jak na takiego chłopca... Straciła cierpliwość. - „Takiego chłopca” - powtórzyła kpiąco. - „Takiego chłopca”. Zaw-

sze tak o nim mówiono, od małego. „Taki chłopiec nie powinien chodzić do takiej szkoły, jest na to zbyt wrażliwy”. „Taki chłopiec powinien iść na studia”.

Fraser popatrzył na nią ze zmarszczonym czołem. - A nie przyszło pani do głowy, że w tej gadaninie było trochę racji? - Naturalnie, że było! I co z tego? Proszę, do czego to doprowadziło!

To my musieliśmy sobie z tym radzić, panie Fraser, nie pan. Cztery lata chodzenia do tamtego paskudnego miejsca. Cud, że ojciec nie przypłacił tego życiem! Gdyby Duncan był w młodości taki, jak pan, miał to, co panu dane było posiadać, miał wokół siebie takich samych ludzi, gdyby zapewniono mu identyczny start, być może sprawy przybrałyby inny obrót. Zwrócił się do pana Mundy'ego, ponieważ czuł, że na nikogo in-nego nie może liczyć. Gdzie pan wtedy był? Taki z pana wielki przyjaciel, więc gdzie pan wtedy był, pytam?

Fraser uciekł spojrzeniem w bok i opuściwszy fajkę, bez słowa obrócił ją w palcach.

- Zresztą to już nieważne - podjęła ciszej Viv. - Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pana nagłe pojawienie się... do czego to wszystko zmie-rza? Kiedy Duncan powiedział, że pana spotkał, muszę przyznać, że nie byłam z tego zadowolona. Jaki z tego pożytek? To go do niczego nie

98

Page 98: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

doprowadzi. Znowu nabije mu pan głowę jakimiś niestworzonymi po-mysłami i zburzy jego spokój.

- Proszę pozwolić, żeby decydował sam za siebie - rzucił sztywno, macając kieszeń w poszukiwaniu zapałek.

- Przecież pan go dobrze zna. Sam pan to powiedział. W pewnych sprawach może wykazuje dojrzałość, ale pod innymi względami nadal przypomina chłopca. Łatwo zamieszać mu w głowie. On...

Urwała. Fraser zastygł z zapałkami w palcach i utkwił w niej wzrok. - W jaki sposób miałbym mu zamieszać w głowie? - zapytał. Viv

przełknęła ślinę i spuściła głowę. - Nie wiem. - Ma pani na myśli tego chłopca, tak? Tego, który umarł? Aleca? -

Kiedy podniosła wzrok, Fraser skinął głową. - Tak. Widzi pani, ja wszystko wiem... Chyba nie myśli pani, że jestem taki jak on, co? - Nie odpowiedziała. Poczerwieniał, jakby ogarnęła go złość. – Tak pani my-śli? Jeśli tak... Mogę pani dać listę dziewcząt, które wyprowadzą panią z błędu!

Mówił szczerze, z żarliwością w głosie. Poczerwieniał jeszcze bardziej, ponownie uniósł rękę do włosów i raptownie pochylił głowę. Ów niewy-studiowany, nieco sztywny gest był pierwszą rzeczą, która ją naprawdę ujęła. Po raz pierwszy zobaczyła, jaki jest przystojny, jaki gładki i bez skazy. Był młody, młodszy od niej.

Wciąż trzymał zapałki i fajkę, lecz opuścił dłonie na kolana. - Przepraszam - powiedział. - Sądziłem, że dzięki pani będzie mi ła-

twiej mu pomóc. - Najlepiej mu pan pomoże, zostawiając go w spokoju. - Ale czy tego pani naprawdę chce? Zostawić go tam, aby dalej

mieszkał z panem Mundym na tę dziwaczną modłę? - Nie wiem, o czym pan mówi! - Czyżby? - Wytrzymał jej wzrok, a kiedy Viv odwróciła głowę, do-

dał powoli. - Dobrze pani wie. We wtorek widziałem to w pani twarzy. A praca w fabryce? Czy do końca życia ma klecić lampki do przytułków?

- Ludzie pracują w fabrykach, nie ma w tym nic złego. Mój ojciec pracował w fabryce przez trzydzieści lat!

- Czy istnieje racjonalny powód, aby Duncan poszedł w jego ślady? - Jeśli to go uszczęśliwia - odparła. - Mam wrażenie, że przerasta to

pańską wyobraźnię. Chcę, żeby Duncan był szczęśliwy. Wszyscy chcemy. Jej słowa ponownie zabrzmiały jakoś mało przekonująco. W głębi

serca wiedziała, że Fraser ma rację. Po części znała przyczynę niechęci,

99

Page 99: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

jaką w niej wzbudziło ich pierwsze spotkanie: spojrzała na dom pana Mundy'ego jego oczami... Ale była taka zmęczona. To nie moja wina, uznała jak zawsze pod koniec rozmyślań o bracie. Zrobiłam, co mogłam. Mam własne problemy.

Pobliski zegar wybił kwadrans po szóstej i Viv odzyskała poczucie czasu.

- Panie Fraser... - Och, proszę mówić do mnie po imieniu, dobrze? - poprosił i na

jego twarzy ponownie zagościł uśmiech. - Jestem pewien, że Duncan by sobie tego życzył. Ja z całą pewnością tak.

- Robercie... - Czy mogę mówić do ciebie Vivien? Albo... tak jak Duncan... Viv? - Proszę bardzo - odrzekła, czując, że się rumieni. - To bez zna-

czenia. Doceniam twoją chęć pomocy Duncanowi. Ale naprawdę nie mogę teraz rozmawiać. Nie mam czasu.

- Dla brata? - Dla brata owszem, ale nie na to, o czym mówiłeś. Zmrużył oczy. - Nie traktujesz moich pobudek poważnie, prawda? - Nie znam twoich pobudek. - I dodała: - Nie jestem pewna, czy

sam je znasz. Na te słowa ponownie oblał się rumieńcem. Chwilę siedzieli w mil-

czeniu, oboje zarumienieni. Viv zmieniła pozycję, gotowa do odejścia. Wsunęła ręce do kieszeni. Były tam stare bilety autobusowe, zabłąkane monety, papierki, lecz naraz jej palce natrafiły na coś innego: malutkie zawiniątko z ciężkim, złotym pierścionkiem.

Serce podskoczyło jej w piersi. Gwałtownie poderwała się z miejsca. - Muszę już iść - oznajmiła. - Przykro mi, panie Fraser. - Robercie - poprawił ją, również wstając. - Przykro mi, Robercie. - Nic nie szkodzi. Na mnie też już czas. Ale posłuchaj, nie chcę, że-

byśmy się źle zrozumieli. Odprowadzę cię kawałek, możemy po-rozmawiać po drodze.

- Wolałabym... - W którą stronę? Nie chciała mu powiedzieć. Wyczuł jej wahanie i najwyraźniej ode-

brał je jako zachętę. Kiedy ruszyła przed siebie, szedł obok niej; w pew-nej chwili musnął ją ramieniem, przeprosił i zwiększył dystans. Lecz zaszło między nimi coś dziwnego. Pozwalając mu iść ze sobą, Viv prze-niosła ich relację na nieco inną płaszczyznę. Zmierzali w kierunku Oxford Street i w pewnym momencie musieli przystanąć na krawężniku

100

Page 100: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

na wprost witryny; zobaczyła ich odbicie i pochwyciła jego wzrok. Fraser zobaczył to co ona i uśmiech zamajaczył na jego twarzy: wyglądali jak para młodych ludzi, zwyczajnych, zaprzyjaźnionych, może nawet zako-chanych.

Zaszła w nim pewna zmiana. Gdy przeciskali się przez tłum na Oxford Circus, za wszelką cenę próbował dotrzymać jej kroku.

- Przynajmniej wiesz, dokąd zmierzasz - powiedział tonem innym niż dotychczas. - Lubię to w kobietach. Idziesz na spotkanie z przyjaciół-ką?

Potrząsnęła głową. - Z chłopakiem? - Z nikim - odparła, aby położyć kres dalszym pytaniom. - Z nikim? Hm, w tym mieście rychło możemy na to liczyć... Na-

prawdę źle mnie zrozumiałaś. Może byśmy zaczęli od początku... tym razem w kawiarni?

Mijali pub na skraju Soho. Pokręciła głową, nie zwalniając kroku. - Nie mogę. Dotknął jej ręki. - Nawet na dwadzieścia minut? Poczuła ucisk jego palców, zwolniła i popatrzyła mu w oczy. Po-

nownie uderzyła ją jego młodzieńcza żarliwość. - Naprawdę nie mogę - powtórzyła. - Przykro mi. Mam coś do zała-

twienia. - A nie moglibyśmy tego zrobić razem? - Raczej nie. - Mogę zaczekać. Na jej twarzy musiało się odbić zakłopotanie. Fraser rozejrzał się, nie

wiedząc, co powiedzieć. - Dokąd, u licha, tak pędzisz? - spytał wreszcie. - Na nocny występ

do kabaretu? Jeśli tak, nie ma się czego wstydzić. Z niejednego pieca jadłem chleb. Mogę usiąść na widowni i odpędzać rozochoconych wiel-bicieli. - Z uśmiechem odgarnął długie włosy. - Pozwól przynajmniej odprowadzić się jeszcze kawałek. Jestem dżentelmenem, nie zostawię cię tak na środku ulicy.

- No dobrze - odpowiedziała po chwili wahania. - Idę na Strand. Je-żeli naprawdę chcesz, możesz odprowadzić mnie do Trafalgar Square.

Skłonił się lekko. - Niechaj będzie Trafalgar Square. Podał jej ramię. Nie chciała tego, ale czas naglił. Lekko oparła mu

dłoń w zgięciu łokcia i poszli dalej. Miał zdumiewająco twarde ramię, czuła pod palcami grę mięśni.

101

Page 101: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Wkroczyli w nieciekawą dzielnicę: otaczały ich domy zabite deskami i odgrodzone działki, a okoliczne nocne kluby, puby oraz włoskie kafejki bynajmniej nie zachęcały do wejścia. W powietrzu unosił się zapach gnijących warzyw, tłuczonych cegieł, czosnku i parmezanu, z uchylonych drzwi i okien dobiegał gdzieniegdzie ryk patefonu. Kiedy wczoraj sa-motnie podążała tą drogą, zaczepił ją mężczyzna z udawanym nowojor-skim akcentem. „Ile za numerek, ślicznotko?”. W jego mniemaniu był to zapewne komplement. Dziś mężczyźni ograniczali się do samych spoj-rzeń, przekonani, że jest dziewczyną Frasera. Było to na poły zabawne, na poły irytujące. Nienawykła do takiego zachowania Viv zwróciła na nie baczniejszą uwagę. Z Reggiem nigdy nie spacerowała tak otwarcie. Nig-dy nie chodzili do klubów ani restauracji. Krążyli od jednego ustronnego miejsca do drugiego albo przesiadywali w jego samochodzie przy włą-czonym radiu. Myśl o spotkaniu kogoś znajomego wzbudziła jej niepo-kój. Zaraz jednak pomyślała, że przecież nie ma się czego bać.

Po drodze Fraser mówił o Duncanie. Mówił tak, jakby nie istniała między nimi żadna różnica zdań, jakby musieli tylko usiąść i wspólnym wysiłkiem wykoncypować najlepsze z możliwych rozwiązań. Przede wszystkim, perorował, należało coś zrobić z pracą w fabryce. On, Fraser, ma w Shoreditch znajomego drukarza, który mógłby zatrudnić Duncana i nauczyć go fachu. Znał też właściciela księgarni. Duncan zarabiałby wprawdzie niewiele, ale może zajęcie okazałoby się dlań bardziej satys-fakcjonujące. Co Viv sądzi na ten temat?

Słuchała jednym uchem, marszcząc brwi; pamiętała o pierścionku w kieszeni, wiedziała, że czas nagli.

- Może powinieneś zapytać Duncana, a nie mnie? - Chciałem poznać twoje zdanie, to wszystko. Sądziłem, że mog-

libyśmy... Cóż, miałem nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi. I tak bę-dziemy się pewnie spotykać u pana Mundy'ego i...

Dotarli do północno-zachodniego rogu Trafalgar Square i zwolnili kroku. Viv poszukała wzrokiem zegara. Kiedy ponownie spojrzała na Frasera, na jego twarzy widniał dziwny wyraz.

- Co? - zapytała. Odpowiedział jej uśmiechem. - Czasami bardzo przypominasz brata. Przed chwilą wyglądałaś do-

kładnie jak on. Jesteście bardzo podobni, prawda? - Mówiłeś to u pana Mundy'ego. - Nie mam racji? - Mnie samej chyba trudno to określić. - Zerknęła na zegar na kościele

102

Page 102: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Świętego Marcina: za dwadzieścia siódma. - Naprawdę muszę iść. - Dobrze. Zaczekaj chwilę. Sięgnął do kieszeni marynarki, po czym wyjął kartkę i ołówek. Po-

spiesznie zapisał numer telefonu do domu, w którym mieszkał. - Zadzwoń, jeśli kiedykolwiek będziesz chciała porozmawiać -

powiedział. - Nie tylko o bracie. - Uśmiechnął się. - O innych sprawach też.

- Tak - odrzekła, wciskając świstek do kieszeni. - Dobrze, ja... - Po-dała mu rękę. - Przepraszam, panie Fraser, muszę już iść. Do widzenia!

Oddaliła się pospiesznie i przecięła plac, ani razu nie oglądając się za siebie. Pewnie stał, patrząc, jak pędziła, i zachodził w głowę, dokąd Viv tak się spieszy i po co, ale nic jej to nie obchodziło. Wykorzystując lukę między pojazdami, przemknęła przez ulicę w kierunku Strandu.

Zapadał zmierzch. Było ciemniej niż wówczas, gdy jechała o tej porze z Reggiem: gęsty mrok nadawał twarzom przechodniów spłaszczone, bezosobowe rysy. Viv spoglądała na ludzi z mieszaniną frustracji, pod-niecenia i strachu. Skłamała Fraserowi. Nie była umówiona na żadne spotkanie. Szukała Kay, nic więcej. W ciągu ostatnich dwóch tygodni zaglądała tu już jakieś pięć, sześć razy. Liczyła, że ją zobaczy, wyłuska z tłumu...

Podeszła do kina Tivoli, trzymając się północnej części ulicy, skąd miała najlepszy widok. Zwolniła kroku, po czym usunęła się z drogi i przystanęła w bramie.

Kiedy tak gorączkowo przenosiła wzrok od jednej twarzy do drugiej, musiała sprawiać wrażenie osoby niespełna rozumu. Co rusz wydawało jej się, że widzi Kay i z rozkołatanym sercem robiła krok do przodu. Za każdym razem okazywało się jednak, że osoba, którą wzięła za Kay, to w rzeczywistości wyrostek bądź mężczyzna w sile wieku.

Kolejka przed kinem malała. Viv odgadła, że seans już się rozpoczął. Najpierw jednak wyświetlano zwiastuny filmowe, a potem dajmy na to „Myszkę Miki”. Głupio tak sterczeć w bramie. Pewnie Kay dawno już weszła do środka. Ach ten Fraser! Postukała butem o asfalt. Może po-winna przejść na drugą stronę, kupić bilet i przejść się między rzędami foteli. Albo znaleźć miejsce, skąd żaden spóźnialski nie umknie jej uwa-gi.

To bez sensu, pomyślała nagle. Jakie jest prawdopodobieństwo, że Kay tu wróci? Pewnie przyszła tylko raz, na jeden film. Może być gdzie-kolwiek! Jakie są szanse na ponowne spotkanie?

103

Page 103: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Miejsce pod kasą opustoszało: ostatnia grupka dziewcząt i chłopców w pośpiechu ruszyła do wejścia. Viv wsunęła dłoń do kieszeni i obróciła zawiniątko w palcach. Wiedziała, że głupio tak czekać, ale coś kazało jej trwać w miejscu, nie pozwalając wrócić do domu...

Naraz tuż obok niej zabrzmiał męski głos. - Nadal szukamy tajemniczego Ktosia? Podskoczyła. Fraser. - Boże! - jęknęła. - Czego ty znowu chcesz? Wzniósł ręce w obronnym geście. - Niczego! Siedziałem tam, gdzie mnie zostawiłaś, obserwując gołę-

bie. Bardzo kojący widok. Straciłem poczucie czasu. A potem przyszło mi do głowy, że zabawię się w dandysa, i ruszyłem Strandem. Nie wie-działem, że cię tu zastanę, serio. Sądząc po twojej reakcji, ucieszyłaś się na mój widok. Bez obaw, w tych sprawach potrafię być dżentelmenem. Uciekam, nie będę ci przeszkadzał w pracy.

Patrzyła ponad jego ramieniem, wciąż lustrując twarze prze-chodniów. Naraz dotarło do niej, co powiedział: rażący kontrast po-między sensem tych słów a rzeczywistą przyczyną, dla której tu przyszła, sprawił, że skapitulowała. Opuściła głowę.

- To już nieważne. I tak nie przyjdzie. - Nie przyjdzie? Skąd wiesz? - Bo wiem - odparła gorzko. - To było głupie z mojej strony. Odwróciła się, żeby odejść. Fraser wyciągnął rękę i dotknął jej ra-

mienia. - Przepraszam - powiedział cicho. Viv głośno wciągnęła powietrze. - Wszystko w porządku. - Jakoś mam co do tego wątpliwości. Chodź, postawię ci drinka... - Nie kłopocz się. - Żaden kłopot. - Pewnie gdzieś się spieszysz? Sposępniał. - Tak się składa, że umówiłem się z twoim bratem u pana Mundy-

'ego. Ale nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby poczekać. Idziemy. Pociągnął ją za rękę. Mimowolnie nadal wypatrywała Kay, nie mogła

się opanować. Ale pozwoliła, by ją poprowadził. - Znam w pobliżu przyjemny pub... - zaczął Fraser. Potrząsnęła głową. - Tylko nie pub.

104

Page 104: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie pub. To może kawiarnia? Zobacz, w tej okno wychodzi na uli-cę. Wejdziemy do środka, a jeśli twój tajemniczy przyjaciel jednak się zjawi...

Znaleźli stolik opodal drzwi. Fraser zamówił dwie kawy oraz talerz ciastek. Po kilku minutach przesiedli się do zwolnionego stolika pod oknem.

W lokalu było tłoczno i gwarno. Bez przerwy trzaskały drzwi, wpusz-czając i wypuszczając kolejnych gości. Zza lady dobiegał wieczny szczęk naczyń oraz syk pary. Viv wyglądała przez okno. Fraser czasami podążał za jej wzrokiem, częściej jednak kierował spojrzenie na twarz.

- Zmieniłem zdanie - oznajmił w pewnej chwili, próbując ją rozśmieszyć. - Ty nie pracujesz w kabarecie. Jesteś prywatnym detekty-wem. Trafiłem w sedno?

Viv zapomniała o kawie, która powoli stygła w filiżance. Przyniesiono ciastka, mało apetyczne, w kolorze farby olejnej, z kleksem sztucznej śmietany, która niezwłocznie zaczęła podchodzić wodą. Viv nie była głodna. Wydawało jej się, że dostrzega kątem oka Kay. Prawie zapo-mniała o Fraserze, odnotowując mimochodem, że zamilkł na dobre... Gdy po paru minutach znów się odezwał, w jego głosie nie został nawet ślad wcześniejszej wesołości.

- Mam nadzieję, że jest tego wart. Nie zrozumiała. - Kto? - Gość, na którego czekasz. Z mojego punktu widzenia bynajmniej

na to nie wygląda. Narażać cię na tyle przykrości... - No tak, myślisz, że chodzi o mężczyznę - skwitowała, ponownie

kierując wzrok na okno. - Typowe. - Bo co, nie mam racji? - Nie. Jeśli musisz wiedzieć, to kobieta. Początkowo nie uwierzył. Widziała, że myśli intensywnie. Naraz po-

chylił się nad blatem. - Ach tak - rzucił domyślnie. - Rozumiem. Żona. Słowa zabrzmiały tak cynicznie, będąc zarazem tak dalekie od praw-

dy, że Viv zesztywniała. Zastanawiała się, czy Duncan nie wypaplał mu czegoś o Reggiem. Poczuła, że pieką ją policzki.

- To nie... nie to, co myślisz. Rozłożył ręce. - Mówiłem ci, że jestem tolerancyjny. - Ale guzik wiesz. Chodzi o to, że... Utkwił w niej zaciekawione, lecz szczere spojrzenie niebieskich oczu;

kiedy zatopiła w nich wzrok, tknęła ją nagła myśl, że ma przed sobą

105

Page 105: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

pierwszą od lat osobę, wobec której zdobyła się na szczerość. Do ka-wiarni wkroczyła grupka chłopaków i zaczęła żartować z barmanem, a wtedy Viv wykorzystała powstałą wrzawę i zniżyła głos.

- Widziałam tu kogoś dwa tygodnie temu. Liczyłam, że znów ją spotkam. I tyle.

Widział, że mówi poważnie. Przysunął się bliżej do stołu. - Przyjaciółkę? Spuściła wzrok. - Kobietę, którą poznałam w czasie wojny. - I umówiłyście się na dzisiaj? - Nie. Po prostu zobaczyłam ją przed kinem. Zaglądałam tu już kil-

ka razy wieczorami. Myślałam, że jeśli to zrobię... - Ogarnęło ją zakłopo-tanie. - Czysty obłęd, prawda? Tak, wiem. Ale widzisz, za pierwszym razem... uciekłam. Potem tego żałowałam. Okazała mi kiedyś dużo do-broci. Wielkiej dobroci. Wyświadczyła mi pewną przysługę.

- Straciłyście kontakt? - zapytał Fraser po krótkiej ciszy, która na-stąpiła po jej słowach. - W czasie wojny to normalne.

- To nie tak. Mogłam ją znaleźć, gdybym chciała, to nie byłoby trudne. Ale jej przysługa dotyczyła czegoś, o czym wolałam zapomnieć. - Potrząsnęła głową. - Oczywiście to głupie, bo i tak pamiętam.

Nie naciskał, żeby zdradziła mu więcej. Siedzieli przedzieleni tale-rzem nieapetycznych ciastek. Fraser w zamyśleniu zamieszał resztki wystygłej kawy.

- Wojna to okres wzmożonej życzliwości - oznajmił z namysłem. - Łatwo o tym zapomnieć. Przez kilka miesięcy miałem do czynienia z uchodźcami z Niemiec i Polski. Ich opowieści... Boże! Mówili straszne, potworne rzeczy... w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że coś podobnego mogłoby się wydarzyć. Ale opowiadali mi też wspaniałe rzeczy. O odwa-dze, niewyobrażalnej dobroci. To chyba za sprawą tych historii spotka-nie z twoim bratem... sam nie wiem. Powiem tylko, że w więzieniu ujął mnie swoją życzliwością. Wygląda na to, że wobec tamtej przyjaciółki czujesz to samo.

- Trudno ją nawet nazwać przyjaciółką - stwierdziła Viv. - Byłyśmy sobie obce.

- Cóż, czasem łatwiej być dobrym wobec obcych aniżeli tych, którzy są nam najbliżsi. A wzięłaś pod uwagę, że mogła o tobie zapomnieć? Albo nie chce, żeby jej przypominano. Jesteś pewna, że to naprawdę ona?

106

Page 106: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Ona - odrzekła Viv. - Jestem tego pewna. Tak, może o mnie za-pomniała i może rzeczywiście nie powinnam zawracać jej głowy. Ale... trudno mi to wytłumaczyć. Odnoszę wrażenie, że postępuję jak należy. - Spojrzała na niego, przestraszona, że powiedziała za dużo. „Nie powiesz Duncanowi?”, miała na końcu języka. Po cóż jednak stwarzać kolejny sekret? Ostatecznie trzeba komuś ufać; może miał rację, że najłatwiej ufać nieznajomym... Dlatego zamilkła. Sięgnęła po ciastko i rozkruszyła je palcami. Potem odwróciła głowę i wyjrzała na ulicę. Zrobiła to od niechcenia, pewna, że zaprzepaściła jedyną szansę, którą nadarzył jej los.

Nim jej spojrzenie zdążyło omieść ulicę, od strony mostu Waterloo nadeszła wysoka, intrygująca postać, która w ogóle nie przypominała wyrostka ani mężczyzny w sile wieku, z rękami w kieszeniach i papiero-sem sterczącym nonszalancko w kąciku ust... Viv przysunęła się do okna. Fraser uczynił to samo.

- Co się stało? - zapytał. - Nie mów, że ją zobaczyłaś? Na kogo pa-trzysz? Na tę wysoką, w spodniach?

- Przestań! - zawołała, gwałtownie odsuwając się od okna i szarpiąc go za rękę. - Nie daj Boże, jeszcze mnie zauważy.

- Myślałem, że o to chodzi! Co się z tobą dzieje? Nie podejdziesz? Viv nagle straciła odwagę. - Nie wiem. A powinnam? - Po tym, co musiałem przejść? - To było tak dawno temu. Weźmie mnie za wariatkę. - Ale chcesz do niej podejść, prawda? - Tak. - No to dalej! Na co czekasz? Widok jego młodzieńczych, roziskrzonych oczu ponownie dodał jej

odwagi. Wstała i wyszła z kawiarni, po czym przebiegła przez ulicę i stanęła przy Kay, w chwili gdy ta dochodziła do wahadłowych drzwi kina. Wyjęła z kieszeni zawiniątko z obrączką i lekko dotknęła jej ramie-nia...

Trwało to tylko minutę lub dwie. Była to najprostsza rzecz, jaką Viv w życiu zrobiła. Mimo to wróciła do kawiarni w stanie osobliwego uniesie-nia. Usiadła, nie mogąc przestać się uśmiechać. Fraser odwzajemnił uśmiech.

- Pamiętała cię? Viv kiwnęła głową. - Ucieszyła się na twój widok? - Nie jestem pewna. Wydawała się... jakaś odmieniona. Chyba

wszyscy jesteśmy inni niż wówczas. - Zobaczycie się jeszcze? Cieszysz się, że to zrobiłaś?

107

Page 107: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Tak - odrzekła. I powtórzyła: - Tak, cieszę się, że to zrobiłam. Przeniosła spojrzenie na kino. Kay znikła, lecz stan uniesienia Viv nie

mijał. Czuła się zdolna do wszystkiego! Dopiła kawę, myśli goniły jedna drugą. Rozmyślała o tym, co może zrobić. Rzuci pracę! Wyprowadzi się ze Streatham i wynajmie sobie małe mieszkanie! Zadzwoni do Reggiego! Serce podskoczyło jej w piersi. Znajdzie budkę telefoniczną, teraz, zaraz! Zadzwoni i powie... co? Że z nimi koniec, na zawsze! I że mu wybacza, ale przebaczenie to za mało... Od nadmiaru możliwości zakręciło jej się w głowie. Być może nigdy nie dokona żadnej z tych rzeczy. Ale świado-mość, że może, była wprost cudowna!

Odstawiła filiżankę i wybuchnęła śmiechem. Fraser też się roześmiał, trochę niepewnie. Spojrzał na nią i potrząsnął głową.

- Ależ przypominasz brata! - powiedział.

Kiedy Helen wróciła z pracy, dom był pusty. Stanęła w korytarzu, nawołując Julię, ale od razu uświadomiła sobie bezruch i ciszę wokół. Było ciemno, piec i czajnik zdążyły ostygnąć. Julia odeszła, uderzyła ją pierwsza nagła, absurdalna myśl. Struchlała weszła do sypialni i powoli otworzyła szafę, przekonana, że ujrzy puste półki... Nie zdjęła nawet płaszcza. Gdy zobaczyła, że wszystkie ubrania leżą na swoich miejscach, że nie brakuje żadnej walizki, a szczotka, biżuteria i kosmetyki nadal walają się na toaletce, z rozmachem usiadła na łóżku i westchnęła z ulgą.

Ty kretynko, rzuciła w duchu, nieomal wybuchając śmiechem. No tak, ale gdzie podziewała się Julia? Helen ponownie stanęła przy

szafie. Po krótkiej inspekcji stwierdziła, że Julia wyszła z domu w jednej ze swoich elegantszych sukienek i najlepszym płaszczu. Zabrała ładną torebkę, a sfatygowaną rzuciła w kąt. Może poszła z wizytą do rodziców, pomyślała Helen. Albo na spotkanie z agentem czy też wydawcą. Albo z Ursula Waring, syknął jakiś głos w zakamarkach podświadomości, lecz Helen pospiesznie odrzuciła tę myśl. Julia na pewno zasiedziała się z wydawcą lub agentem, który pewnie swoim zwyczajem zadzwonił w ostatniej chwili i polecił jej przyjść i podpisać jakieś papiery czy coś w tym stylu.

W takim wypadku powinna zostawić wiadomość. Helen zdjęła płaszcz i, zupełnie już uspokojona, zaczęła rozglądać się po domu. Poszła do kuchni. Obok spiżarni wisiała na gwoździu mosiężna dłoń, w której pozostawiały liściki. Jednakże wszystkie świstki dotyczyły starych spraw. Przeszukała podłogę, na wypadek gdyby kartka spadła i gdzieś się zawieruszyła. Sprawdziła półki oraz blaty, po czym przystąpiła do

108

Page 108: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

poszukiwań w innych, zgoła nieprawdopodobnych miejscach: w łazien-ce, pod poduszkami na sofie, w kieszeniach swetra Julii. Poczuła nara-stającą falę paniki. Złośliwy głosik w głowie nie omieszkał jej wytknąć, że podczas gdy ona na próżno przetrząsa dom, Julia bawi się w towarzy-stwie Ursuli Waring bądź innej kobiety i szydzi za jej plecami...

Musiała stłumić ten głos. Wyskakiwał jak diabeł z pudełka, za nic nie dając się zamknąć z powrotem. Ale nie, Helen nie da się zwieść takim myślom. Dochodziła siódma, doskwierał jej głód. Jest normalny wie-czór, wszystko w jak najlepszym porządku. Julia nie przewidziała, że tak długo będzie poza domem. Spóźnia się, nic więcej. Ludzie bez przerwy się spóźniają, na miłość boską! Helen postanowiła ugotować kolację. Przygotowała składniki na zapiekankę z mięsa i ziemniaków. Wmawiała sobie, że nim wstawi ją do piekarnika, Julia zdąży wrócić do domu.

Podczas gotowania włączyła radio, ale przyciszyła je; kiedy gotowała wodę, smażyła mięso i tłukła ziemniaki, cały czas nasłuchiwała pilnie, czy z dołu nie dolatuje chrobot klucza w zamku.

Wreszcie zapiekanka była gotowa i Helen nie wiedziała, czy ma cze-kać na Julię, czy nie. Rozłożywszy jedzenie na dwa talerze, wstawiła je do piecyka, aby nie ostygły, po czym powoli umyła i wytarła naczynia. Przecież lada chwila Julia wróci do domu i będą mogły usiąść do stołu i zjeść razem. Czuła, jak burczy jej w brzuchu. Wyjęła swój talerz, posta-wiła go na piecu i zaczęła dziobać ziemniaki widelcem. Chciała zjeść najwyżej dwa kęsy, żeby zagłuszyć głód, ale w końcu zjadła wszystko, na stojąco, nie zdejmując fartucha. Para zasnuła okno, zza którego dolaty-wały odgłosy nowej kłótni bądź najświeższa wersja starej.

- Ma cię w dupie! Tak długo stała w jasno oświetlonej kuchni, że gdy wyszła na ko-

rytarz, uderzył ją nieprzenikniony mrok panujący w pozostałej części domu. Pozapalała lampy. Zeszła na dół do saloniku i nalała sobie wody z ginem. Usiadła na sofie, a następnie wyjęła robótkę, która na pięć lub dziesięć minut pochłonęła jej uwagę. Lecz wełna zahaczała o spierzch-nięte palce. Dżin dodatkowo zwarzył humor Helen, powodując niezdar-ność. Rzuciła robótkę i wstała. Wróciła do kuchni, gdzie ponownie rozej-rzała się za liścikiem. Stanęła u stóp wąskich schodów, prowadzących do gabinetu Julii. Naszła ją ochota, aby tam zajrzeć.

Przekonywała się po drodze, że nie ma powodu do zakłopotania. Przecież Julia nigdy nie wspomniała choćby słowem, że sobie tego nie życzy. Nigdy nie poruszyły nawet tego tematu; przeciwnie, bywało, że

109

Page 109: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

czegoś zapomniała i wtedy dzwoniła, mówiąc: „Przepraszam, Helen, ależ ze mnie gapa. Biegnij do mojego pokoju i znajdź, proszę, ten dokument, dobrze?”. Czyli nie miała nawet nic przeciwko temu, aby Helen zagląda-ła do jej szuflad, które nigdy nie były zamknięte na klucz.

Mimo to wizyta w gabinecie Julii pod jej nieobecność miała w sobie coś ukradkowego i niepokojącego. Przypominało to samotną wyprawę dziecka do sypialni rodziców: malec czuł, że dzieją się tam rzeczy, które w pewnym sensie go dotyczą, a których żadną miarą nie może ogarnąć... Tak przynajmniej czuła się Helen. Niczego nie dotknęła, nie ruszyła dokumentów ani rozpieczętowanych kopert, stała tylko na środku poko-ju, rozglądając się dokoła.

Pomieszczenie zajmowało prawie cały strych. Było mroczne, ciche, ze skośnym sufitem: prawdziwa pisarska mansarda, jak lubiły sobie żarto-wać. Ściany miały odcień jasnooliwkowy, a na podłodze leżał oryginalny turecki dywan, lekko tylko przetarty. Biurko, przypominające biurko dyrektora banku, i obrotowe krzesło stały pod jednym z okien, przed drugim zaś ulokowano wysłużoną skórzaną sofę: Julia pisała zrywami, między którymi czytała bądź ucinała sobie drzemkę. Stolik przy sofie zapełniony był brudnymi filiżankami i szklankami, na talerzyku widnia-ły okruchy po herbatnikach, w popielniczce i dokoła niej leżał popiół. Na filiżankach i niedopałkach znajdowały się ślady szminki Julii, na jednym z kubków ciemniał odcisk jej kciuka. Dookoła nie brakowało podobnych śladów jej obecności: ciemne włosy na poduszkach i podłodze, espadryle porzucone pod biurkiem, skrawek paznokcia obok kosza na śmieci, rzę-sa, smuga pudru z policzka.

Gdybym się dowiedziała, że Julia dziś umarła, pomyślała Helen, przyszłabym tu tak samo jak teraz i wszystkie te drobiazgi byłyby syno-nimem tragedii. Błądząc wzrokiem po gabinecie, poczuła przypływ zna-jomych, acz dręczących emocji: czułości, irytacji oraz lęku. Pomyślała o tym, jak Julia pracowała niegdyś dorywczo w dawnym mieszkanku przy Meckleburgh Square, o którym opowiadała dzisiaj Viv w czasie przerwy na lunch. Podczas gdy ona, Helen, leżała na otomanie, Julia pisała przy rozchwianym stole w świetle jedynej świecy: dłoń wsparta o kartkę odbi-jała blask niczym lustro, opromieniając ładną twarz... Wreszcie po kil-kugodzinnej pracy kładła się i leżała bezsennie, daleka i rozkojarzona. Helen dotykała czasem dłonią jej czoła i odnosiła wrażenie, że wyczuwa pod palcami rzesze słów, które tłuką się pod czaszką jak roje niespokoj-nych pszczół. W ogóle jej to nie przeszkadzało. Ba, była nawet zadowolo-na. Bądź co bądź powieść była tylko powieścią, a opisani w niej ludzie

110

Page 110: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

istnieli wyłącznie na papierze. Liczyła się tylko ona, Helen, która mogła leżeć u boku Julii i dotykać jej czoła...

Zbliżyła się do biurka. Tutaj również panował nieopisany bałagan, wszędzie walały się brudne bibuły, obok tkwiło przewrócone pudełko ze spinaczami, puste kartki mieszały się z kopertami i brudnymi chustka-mi, a wyschnięta skórka od jabłek ze ścinkami taśmy klejącej. Pośrodku leżał jeden z tanich, niebieskich zeszytów Julii. Na okładce widniał tytuł „Zgiń 2”: był to brudnopis z konspektem powstającej właśnie powieści „Zgiń, przepadnij”, której akcja toczyła się w prywatnej klinice. To Helen wymyśliła tytuł. Znała wszystkie niuanse skomplikowanej fabuły. Otwo-rzyła zeszyt i spojrzała na pozornie zaszyfrowane notatki: „Inspektor B. do Maidstone (sprawdzić rj). Siostra Pringle: syrop, a nie igła!”. Do-kładnie wiedziała, o co chodzi. Rozumiała każde słowo. Tekst nie stano-wił dla niej żadnej zagadki, podobnie jak widok własnej niesymetrycznej twarzy.

Dlaczegóż więc, mimo owej pozornej zażyłości i bliskości, Julia wciąż wymykała jej się z rąk? I gdzie ona się, u licha, podziewa? Helen ponow-nie otworzyła zeszyt i jęła pospiesznie przerzucać kartki jakby w poszu-kiwaniu odpowiedzi na to pytanie. Strzepnęła upstrzoną atramentem chustkę. Zajrzała pod bibułę. Pootwierała szuflady. Podniosła kartkę, kopertę, książkę...

Pod książką znajdował się przedwczorajszy egzemplarz „Radio Ti-mes”, otwarty na artykule o Julii. Nagłówek głosił: „Ursula Waring przedstawia ekscytującą nową powieść Julii Standing...”.

No i oczywiście zdjęcie. Julia specjalnie pojechała do Mayfair, aby się sfotografować, Helen towarzyszyła jej „dla hecy”. Ale bynajmniej nie było jej do śmiechu. Czuła się jak klasowa szara myszka, która przyszła z ładną koleżanką do fryzjera. Sterczała jak kołek z torebką Julii, podczas gdy fotograf obskakiwał przyjaciółkę, przechylając głowę, wygładzając jej włosy i dotykając rąk, aby nadać im odpowiednie ułożenie. Julia wy-szła na zdjęciach bardzo korzystnie, chociaż pozornie kręciła na nie no-sem. Wyglądała na nich czarująco, choć zdaniem Helen nie w tak uro-czy, niewymuszony sposób jak wówczas, gdy chodziła po domu w wy-gniecionych spodniach i połatanej koszuli. Wyglądała na „dobrą partię”; Helen nie przychodziło do głowy lepsze określenie. Z niechęcią myślała o ludziach, którzy otwierali gazetę i patrząc na zdjęcie, myśleli sobie: „Jaka ładna kobieta!”. Byli jak brudne palce macające monetę, jak ptaki, które rozdziobywały Julię na kawałki...

Dlatego skrycie odetchnęła z ulgą, gdy ten numer gazety zniknął z kiosków, ustępując miejsca kolejnemu. Kiedy jednak spoglądała teraz

111

Page 111: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

na artykuł, zdjęcie Julii oraz nazwisko Ursuli Waring, poczuła nawrót dawnych obaw. Kucnęła i przymknąwszy oczy, oparła czoło o krawędź biurka. Przycisnęła mocniej głowę, czując, jak kant boleśnie wżyna się w skórę. Zniosłabym znacznie więcej, pomyślała, żeby tylko nie musieć już wątpić! Pomyślała o wszystkim, czego chętnie by się pozbyła: opuszce palca, palcu u stopy, dniu z życia. Przyszło jej do głowy, że ludzie powin-ni średniowiecznym sposobem zabiegać o łaskę opatrzności, czy to dzię-ki chłoście, czy też innym dobrowolnie cierpianym katuszom. W jej umyśle zamajaczyło coś na kształt nadziei, że Julia poniesie porażkę. Oby jej się nie udało!, pomyślała. Ależ z niej świnia! Jak do tego doszło? Odkąd to zaczęła źle życzyć Julii? To tylko dlatego, pomyślała z rozpa-czą, że ją kocham...

Wówczas usłyszała chrobot klucza w zamku frontowych drzwi. Po-spiesznie zerwała się z miejsca, zgasiła światło i jak burza zbiegła po schodach. Wpadła do kuchni i udawała, że robi coś przy zlewie. Od-kręciła kran, nalała wody do szklanki i wylała ją z powrotem do zlewu. Nawet nie spojrzała przez ramię. Nie rób zamieszania, myślała. Przecież nic się nie stało. Zachowuj się naturalnie. Grunt to spokój.

Julia podeszła i pocałowała ją w policzek. Helen owiał zapach wina i papierosów, ujrzała rumieniec na rozpromienionej twarzy przyjaciółki. I choć za wszelką cenę usiłowała temu zapobiec, jej serce zatrzasnęło się jak pułapka.

- Kochana, tak mi przykro! - zawołała Julia. - Za co? - spytała lodowato Helen. - Nie miałam pojęcia, że jest tak późno! Zasiedziałam się. - Gdzie byłaś? - Byłam z Ursulą - odrzekła lekkim tonem, odwracając się na pięcie.

- Zaprosiła mnie na podwieczorek. Wiesz, jak to bywa, podwieczorek zamienił się w kolację...

- Podwieczorek? - Tak - odpowiedziała Julia. Wyszła na korytarz, aby zdjąć płaszcz i

buty. - To niepodobne do ciebie rozbijać sobie dzień pisania. - Wcześniej nadrobiłam zaległości. Od dziewiątej do czwartej byłam

tytanem pracy! Więc kiedy Ursula zadzwoniła... - Telefonowałam do ciebie za dziesięć druga. Pracowałaś? Julia milczała przez chwilę. - Za dziesięć druga? - odpowiedziała z korytarza. - Cóż za precyzja.

Chyba tak. - Nie słyszałaś telefonu? - Pewnie byłam na dole.

112

Page 112: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Helen wyszła za nią na korytarz. - Wygląda na to, że Ursula Waring miała więcej szczęścia niż ja. Julia poprawiała włosy przed lustrem. - Przestań, Helen - odrzekła, siląc się na pobłażliwy ton. - Spojrzała

na nią i zmarszczyła brwi. - Co ci się stało w czoło? Jest całe zaczerwie-nione. Pokaż.

Podeszła bliżej. Helen odepchnęła wyciągniętą dłoń. - Nie miałam pojęcia, gdzie jesteś! Nie mogłaś chociaż zostawić

wiadomości? - Nie pomyślałam. Idąc na lunch, człowiek nie podejrzewa, że... - Na lunch? - podchwyciła Helen. - Czyli jednak nie na podwie-

czorek? Julia zarumieniła się jeszcze bardziej. Minęła Helen i ze spuszczoną

głową weszła do sypialni. - Tak mi się tylko powiedziało, na miłość boską! - Nie wierzę - burknęła Helen, idąc za nią. - Myślę, że spędziłaś z

Ursula Waring cały dzień. - Cisza. - I co na to powiesz? Julia, która w tym czasie podeszła do toaletki i sięgnęła po pa-

pierośnicę, na dźwięk wrogiego tonu Helen zamarła z papierosem w ustach, a następnie zmrużyła oczy i potrząsnęła głową, jakby z odrazą lub niedowierzaniem.

- Czy kiedykolwiek sprawiało mi to przyjemność? - Odwróciła się i zapaliła papierosa. Kiedy ponownie stanęła przodem do Helen, jej twarz odzyskała jednolity koloryt, niczym marmurowa rzeźba bądź kawałek polerowanego drewna. Wyjęła papierosa z ust i odezwała się bezbarw-nym, ostrzegawczym głosem: - Przestań, Helen.

- Co mam przestać? - spytała z udawanym zdumieniem Helen. Na obrzeżach świadomości zamajaczyła myśl, że robi z siebie potwora. - O co ci chodzi, Julio?

- Tylko nie zaczynaj... Jezu! Nie mam zamiaru tego wysłuchiwać. - Pospiesznie wyminęła Helen i poszła do kuchni.

Helen podążyła za nią jak cień. - Bo co, bo przyłapałam cię na kłamstwie? Przygotowałam kolację,

ale pewnie nie jesteś głodna. Przypuszczam, że Ursula Waring zabrała cię do eleganckiej restauracji. Na pewno nie zabrakło tam osobistości z BBC. Moje gratulacje. Ja musiałam zjeść kolację w samotności. Stałam przy tym cholernym piecyku i nawet nie zdjęłam fartucha.

Po twarzy Julii ponownie przemknął cień odrazy, który zatuszowała śmiechem,

- Ale dlaczego?

113

Page 113: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Helen nie znała odpowiedzi. Teraz wiedziała, że to było idiotyczne. Gdybyż tylko umiała zdobyć się na wesołość, tak jak Julia. Gdyby tak mogła powiedzieć: Ach, Julio, ależ ze mnie kretynka! Poczuła się jak ktoś wyrzucony za burtę. Patrzyła, jak Julia ćmi papierosa i nastawia czajnik jak gdyby nigdy nic. Jeszcze mogła wyciągnąć rękę, by zawołać o pomoc. Statek mógłby zawrócić, byłaby ocalona...

Ale nie zawołała. Statek odpłynął, a ona została sama w siwej ot-chłani morza. Poczęła walczyć z falami, gorączkowo młócić rękami wo-dę. Z jej gardła dobył się świszczący szept. Naturalnie, przecież nic się nie stało, powiedziała. Julia może sobie robić, co chce. Tylko niech nie myśli, że Helen nie wie, co robi za jej plecami, kiedy Helen jest w pracy, niech nie myśli, że będzie robić z niej idiotkę! Od razu wiedziała, że Julia jest z Ursula Waring, od chwili kiedy weszła do domu! Jeżeli Julia sobie wyobraża... I tak dalej. Diabeł ponownie wyskoczył z pudełka i złośliwie szczerzył zęby, a jego głos stał się głosem Helen.

Julia krążyła po kuchni, szykując herbatę. - Nie, Helen - wtrącała czasem zmęczonym głosem. - To nie tak. - I:

- Nie bądź niemądra, Helen. - Kiedy to zaplanowałyście? - spytała Helen. - Boże! Co znowu? - Tę waszą schadzkę. - Schadzkę! Zadzwoniła do mnie rano. Jakie to ma znaczenie? - Widać ma, skoro robisz z tego taką tajemnicę. Skoro musisz kła-

mać... - A czegoś się spodziewała? - nie wytrzymała wreszcie Julia. Z roz-

machem odstawiła filiżankę, herbata chlapnęła na blat. - Po prostu wiem, jak będziesz się zachowywać! Wszystko przekręcasz. Próbujesz wzbudzić we mnie poczucie winy. Czuję się winna, nawet... Jezu, nawet przed sobą! - Zniżyła głos; mimo gniewu nie zapominała o lokatorach piętro niżej. - Zawsze kiedy kogoś poznaję, kiedy zyskuję nową przyja-ciółkę... Boże! Ostatnio dzwoniła do mnie Daphne Rees. Zaprosiła mnie na lunch, zwykły lunch! A ja wymówiłam się pracą, ponieważ wiedzia-łam, że zaraz sobie coś uroisz. Miesiąc temu dostałam list od Phyllis Langdale. Nie wiedziałaś o tym, prawda? Napisała, że miło by było zoba-czyć nas obie na kolacji u Caroline. Miałam zamiar poinformować ją listownie, jakie piekło urządziłabyś mi w drodze do domu! Cóż to byłby za list! „Droga Phyllis, cudownie by było umówić się z Tobą na drinka, ale widzisz, moja przyjaciółka jest, jak to mówią, chorobliwie zazdrosna. Gdybyś była zamężna, brzydka albo zniedołężniała, sytuacja wyglądałaby

114

Page 114: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

inaczej. Jednakże wolna, umiarkowanie nawet atrakcyjna kobieta... ach nie, nie mogę ryzykować! Nieważne, że dziewczyna nie jest lesbijką, wystarczy, że wypije ze mną gin, a zaraz da się nawrócić!”.

- Milcz - powiedziała Helen. - Robisz ze mnie idiotkę! Nie jestem głupia. I dobrze cię znam. Widziałam, jak się zachowujesz w towarzy-stwie kobiet...

- Myślisz, że interesują mnie inne kobiety? - roześmiała się Julia. - Dobre sobie!

Helen rzuciła jej pospieszne spojrzenie. - Co chcesz przez to powiedzieć? Julia odwróciła głowę. - Nic. Nic, Helen. Zdumiewa mnie, że to właśnie ty masz te pie-

przone... pieprzone urojenia. O co ci chodzi z tymi rzekomymi roman-sami? Na jakiej niby zasadzie? Że swój pozna swego?

Podchwyciła spojrzenie Helen i ponownie odwróciła wzrok. Przez chwilę stały w milczeniu.

- Mam cię w dupie - powiedziała Helen. Zrobiła w tył zwrot i poszła na dół do saloniku. Mówiła cicho i szła spokojnie, lecz gwałtowność własnych uczuć

wzbudziła w niej przerażenie. Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Dopiła swój gin z wodą i znów napełniła szklankę. Zapaliła papierosa, po czym prawie natychmiast go zgasiła. Rozdygotana stanęła przy kominku; bała się, że lada chwila zacznie z krzykiem miotać się po domu, demolując sprzęty. Przyszło jej do głowy, żeby złapać się za włosy i pociągnąć z całej siły. Gdyby ktoś podał jej nóż, wbiłaby go sobie w brzuch.

Po chwili usłyszała, jak Julia idzie do gabinetu i zamyka drzwi. Zapa-dła cisza. Co ona tam robi? Cóż to może być takiego, skoro musiała aż zamknąć drzwi? Może do kogoś dzwoni... Im dłużej Helen o tym myśla-ła, tym bardziej nabierała pewności, że tak właśnie jest. Julia dzwoni do Ursuli Waring, żeby się poskarżyć, pośmiać, a może umówić na kolejne spotkanie... Helen aż skręcała się z ciekawości. Nie, to nie do wytrzyma-nia! Podkradła się do schodów i wstrzymując oddech, wytężyła słuch.

Zobaczyła w lustrze swoje odbicie i widok rozpłomienionej i znie-kształconej twarzy napełnił ją obrzydzeniem. Obrzydzenie było najgor-sze ze wszystkiego. Zasłoniła ręką oczy i wróciła do salonu. Nie pójdzie do Julii. Ogarnęła ją niezbita pewność, że przyjaciółka odepchnęłaby ją ze wstrętem. Owładnięta nienawiścią do samej siebie najchętniej uczyni-łaby to samo. Czuła się jak w potrzasku, brakło jej tchu. Chwilę postała

115

Page 115: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

bezradnie, a następnie podeszła do okna i odsunęła zasłonę. Wyjrzała na ulicę, ogród, domy z łuszczącymi się stiukami. Wszystko wokół zdawało się spiskować przeciwko niej. Dołem przeszedł mężczyzna z kobietą, z uśmiechem trzymali się za ręce; wydało jej się, że posiedli klucz do bez-pieczeństwa, wolności i zaufania, które ona straciła bezpowrotnie.

Usiadła i zgasiła lampę. Z dołu dolatywały nawoływania lokatorów, mężczyzny, kobiety i ich córki: dziewczyna włączyła patefon i puszczała w kółko tę samą piosenkę. Na górze panowała cisza. Dopiero około dzie-siątej drzwi gabinetu stanęły otworem i Julia zeszła cicho do kuchni. Helen z obsesyjną dokładnością śledziła jej ruchy: słyszała, jak przecho-dzi z kuchni do sypialni, ujrzała oczami wyobraźni, jak podąża do ła-zienki, myje twarz, po czym wraca do sypialni, gasząc za sobą światła, chodzi po skrzypiącej podłodze, rozbiera się i wsuwa do łóżka. Nie ode-zwała się do Helen ani nie zajrzała do salonu, Helen też nie zawołała. Przymknęła drzwi do sypialni, nie zamykając ich na klamkę. Lampka nocna paliła się przez kwadrans i wreszcie zgasła.

W domu zapanował mrok, który wraz z ciszą sprawił, że Helen po-czuła się jeszcze gorzej niż przedtem. Wystarczyło sięgnąć ręką do lampy lub radia, aby rozproszyć przytłaczającą atmosferę, ale nie mogła się na to zdobyć. Myśl o pospolitych czynnościach i odruchach była dla niej nie do zniesienia. Posiedziała jeszcze chwilę, po czym wstała i zaczęła krążyć po pokoju. Spacerowała jak aktorka, która chce zamanifestować rozpacz i niepokój wewnętrzny. Uderzona sztucznością takiego zachowania, położyła się na podłodze, podciągnęła wysoko kolana i zasłoniła rękami twarz. Owa poza również wydała jej się sztuczna, lecz Helen wytrwała tak blisko dwadzieścia minut. Może Julia przyjdzie i zobaczy, że leżę na podłodze, pomyślała. Wtedy pojmie siłę uczuć, które trzymały ją, Helen, jak w kleszczach.

Wreszcie zrozumiała, że tylko naraża się na śmieszność. Wstała. Była zmarznięta i odrętwiała. Podeszła do lustra. Widok własnego odbicia w ciemnym pokoju bynajmniej nie dodał jej otuchy. W nikłym świetle padającym z ulicznej latarni zobaczyła, że jej twarz i odkryte ramię po-kryte są pręgami od leżenia na dywanie. Sprawiło jej to niejaką przy-jemność. Niejednokrotnie pragnęła, aby jej zazdrość przybrała jakąś fizyczną postać. Myślała w takich chwilach: „poparzę się”, albo: „potnę się”. Rana cięta lub oparzenie byłyby bowiem widoczne, można by je opatrzyć, obserwować, jak się goją, znikają bez śladu bądź pozostawiają bliznę. Podobny symbol, jakkolwiek żałosny, byłby widoczny na ze-wnątrz, zamiast zżerać ciało od środka. Raz jeszcze przyszło jej do głowy,

116

Page 116: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

aby wyrządzić sobie jakąś krzywdę. Jawiło się to niczym rozwiązanie problemu. Nie zrobię tego jak rozhisteryzowana panienka, postanowiła w duchu. Nie zrobię tego dla Julii, w nadziei że przyjdzie i zobaczy. Ko-niec z leżeniem na podłodze. Zrobię to dla siebie, w tajemnicy.

Nie dopuszczała do siebie myśli o wątpliwej randze podobnego se-kretu. Po cichu weszła do kuchni i wyjęła z kredensu woreczek z przybo-rami kosmetycznymi. Następnie zeszła do łazienki, ostrożnie zamknęła drzwi i przekręciwszy klucz w zamku, zapaliła światło. Od razu poczuła się lepiej. Światło było jaskrawe jak w filmowej sali operacyjnej; białe powierzchnie wanny i umywalki potęgowały szpitalne wrażenie, ba, dodawały sytuacji powagi i doniosłości. O nie, żadna z niej rozhistery-zowana panienka. Ponownie przejrzała się w lustrze: pręgi znikły bez śladu, sprawiała wrażenie nieskończenie rozsądnej i opanowanej.

Przystąpiła do konsekwentnej realizacji swego planu. Otworzyła wo-reczek i wyjęła wąskie, chromowe pudełko z maszynką, której obie uży-wały do golenia nóg. Odkręciwszy śrubkę, podniosła metalowe zabezpie-czenie i poluzowała żyletkę. Ależ była cienka, i jaka giętka! Zupełnie jakby Helen trzymała w palcach powietrze: opłatek, żeton do ruletki, znaczek pocztowy. Zastanawiała się tylko nad odpowiednim miejscem. Obejrzała swoje ramiona: może po wewnętrznej stronie, tam gdzie skóra jest cieńsza i bardziej miękka. Spojrzała na brzuch. Od razu wykluczyła nadgarstki, kostki, golenie oraz inne równie twarde miejsca. Wreszcie jej wybór padł na wewnętrzną stronę uda. Postawiła nogę na zaokrąglonej krawędzi wanny, po czym stwierdziła, że jej niewygodnie, i oparła stopę o przeciwległą ścianę. Uniosła spódnicę; przyszło jej do głowy, aby wsu-nąć ją za majtki. A może lepiej w ogóle zdjąć? Co, jeśli krew poplami materiał? Nie miała pojęcia, ile będzie tej krwi.

Udo było blade, kremowobiałe na białym tle wanny. W zestawieniu z dłonią wydawało się ogromne. Nigdy nie patrzyła na nie w ten sposób i teraz uderzyła ją jego bezosobowość. Gdyby zobaczyła je w oderwaniu od reszty ciała, w życiu nie przyszłoby jej do głowy, że ma przed sobą funkcjonalny fragment kończyny. Pewnie nawet by się nie zorientowała, że należy do niej.

Oparła dłoń na nodze, aby palcem wskazującym i kciukiem naprężyć skórę. Chwilę nasłuchiwała, czy nikogo nie ma na korytarzu, po czym przyłożyła żyletkę do skóry i przecięła. Ranka była płytka, acz nadspo-dziewanie bolesna: Helen aż zatkało, jak po wejściu do lodowatej wody. Chwilę dochodziła do siebie i podjęła kolejną próbę. Wrażenie było iden-tyczne. Nabrała tchu. Jeszcze raz, tylko szybciej, przykazała sobie w myślach, lecz giętkość metalu, jeszcze przed chwilą niemal kusząca, w

117

Page 117: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

połączeniu z galaretowatą powierzchnią uda wydała jej się obrzydliwa. Cięła zbyt precyzyjnie. Ranki napełniły się krwią, która wezbrała jakby z ociąganiem, by wnet ściemnieć i zakrzepnąć. Brzegi nacięć niemal na-tychmiast się zasklepiły; Helen odłożyła żyletkę i rozciągnęła je w prze-ciwne strony. Krew popłynęła jakby żwawiej. Kropla rozmazała się na skórze. Helen przyglądała się uważniej i kilkakrotnie poruszyła ranką, powodując kolejny napływ krwi, wreszcie starannie wytarła nogę zwil-żoną chustką.

Na skórze widniały dwie krótkie, purpurowe szramki, przywodzące na myśl drapnięcia kota.

Helen usiadła na brzegu wanny. Szok wywołany bólem spowodował w niej niemal chemiczną zmianę: miała nienaturalną jasność w głowie, czuła się żywa i oczyszczona. Straciła pewność, czy rzeczywiście był to dobry pomysł, nie zniosłaby, gdyby Julia czy ktoś spośród znajomych przyłapał ją na tym, co zrobiła. Chyba umarłaby ze wstydu! Mimo to... Obrzuciła skaleczenie na poły niedowierzającym, na poły pełnym podzi-wu wzrokiem. Ty kretynko, pomyślała niemal z rozbawieniem. Umyła żyletkę i na powrót umieściwszy ją w maszynce, schowała wszystko do woreczka. Zgasiła światło, odczekała, aż oczy przyzwyczają się do ciem-ności i poszła na górę do sypialni.

Julia leżała na boku, tyłem do drzwi. Jej twarz spoczywała w mroku, włosy czerniały na poduszce. Nie było wiadomo, czy śpi, czy leży z otwartymi oczami.

- Julio - powiedziała cicho Helen. - Co? - spytała po chwili Julia. - Przepraszam. Tak strasznie mi przykro. Nienawidzisz mnie? - Owszem. - Ale na pewno nie tak, jak ja nienawidzę siebie. Julia przekręciła się na plecy. - Czy to ma mnie pocieszyć? - Nie wiem - odrzekła Helen. Zbliżyła się i dotknęła jej włosów. Julia drgnęła. - Masz zimne ręce. Nie dotykaj mnie! - Ujęła dłoń Helen. - Boże,

dlaczego jesteś taka zimna? Gdzieś ty była? - W łazience. Nigdzie. - Wejdź do łóżka. Helen rozebrała się, rozpuściła włosy i wciągnęła koszulę nocną. Ro-

biła to cichutko, prawie bezszelestnie. - Ależ jesteś zimna! - powtórzyła Julia, kiedy Helen wreszcie wśli-

znęła się pod kołdrę.

118

Page 118: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Przepraszam - powiedziała Helen. Dotąd nie zwracała na to uwa-gi, lecz teraz, w zetknięciu z ciepłym ciałem Julii, zatrzęsła się od stóp do głów. - Przepraszam - szepnęła jeszcze raz, szczękając zębami. Próbowa-ła zmusić się do bezruchu, co tylko pogorszyło sprawę.

- Boże! - jęknęła Julia, ale otoczyła Helen ramieniem i przyciągnęła ją bliżej. Miała na sobie chłopięcą piżamę w paski, pachnącą snem, roz-ścielonym łóżkiem i brudnymi włosami. Wbrew pozorom był to roz-koszny zapach. Helen oparła się o nią i przymknęła oczy. Czuła się wy-czerpana, pusta. Pomyślała o mijającym wieczorze, nie posiadając się ze zdumienia, że kilka zaledwie godzin pomieściło tyle sprzecznych i gwał-townych uczuć.

Julii chyba przyszło do głowy to samo. Uniosła rękę i potarła po-liczek.

- Co za wieczór! - westchnęła. - Naprawdę mnie nienawidzisz, Julio? - Tak. Nie, chyba nie. - Jestem bezradna - oznajmiła Helen. - Nie wiem, co się ze mną

dzieje. Zupełnie jakby... Ale nie umiała tego wytłumaczyć, ani teraz, ani nigdy. Wyjaśnienia

zawsze brzmiały dziecinnie i nieprzekonująco. Nie potrafiła powiedzieć Julii, czym były zmagania z owym niewidzialnym potworem, który po-jawiał się znikąd i drążył ją od środka. Ile wysiłku kosztowało ją upchnięcie go głęboko w sobie, gdzie tkwił przyczajony, gotów znowu wychynąć znienacka na światło dzienne...

- Kocham cię, Julio - powiedziała tylko. - Wariatka - odrzekła Julia. - Śpij. Zapadło milczenie. Julia najpierw leżała sztywno, wkrótce jednak jej

ciało się rozluźniło, a oddech wyrównał. W pewnej chwili, jakby za sprawą snu, gwałtownie podskoczyła, powodując identyczną reakcję Helen, ale zaraz ponownie usnęła. Z ulicy dochodziły głosy przechod-niów. Ktoś przebiegł ze śmiechem po chodniku. W sąsiednim domu wyjęto wtyczkę z gniazdka, okno zatrzeszczało w ramie i zamknęło się z głośnym trzaskiem.

Julia poruszyła się niespokojnie, znów dręczona snami. O kim śni, zastanawiała się Helen. Przecież nie o Ursuli Waring. Ale o mnie też nie, dodała w duchu. Rozbudzona zobaczyła to jak na dłoni: długi pobyt Julii poza domem, kiedy mogła zostawić wiadomość, rozegrać to inaczej, zachować sekret albo w ogóle nie wychodzić... „Przestań, Helen”, mówiła ze złością za każdym razem. Jeśli jednak nie lubiła awantur i zamiesza-nia, dlaczego ustawicznie stwarzała ku nim pretekst? Naraz Helen do-znała olśnienia: Julia ich potrzebuje. Potrzebuje, gdyż wie, że bez nich

119

Page 119: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nie ma nic prócz pustki, martwoty i jałowości własnego wypalonego serca.

Kiedy Julia przestała mnie kochać, zapytała siebie w duchu Helen. Jednakże ta myśl wydawała się zbyt przerażająca, by ją drążyć, poza tym Helen była zbyt zmęczona. Leżała z otwartymi oczami, przytulona do Julii i wsłuchana w jej miarowy oddech, chłonąc ciepło jej ciała. Lecz z czasem zmieniła pozycję i odsunęła się dalej.

Kiedy dłoń Helen ześlizgnęła się po piżamie Julii, bawełniany mate-riał ni z tego, ni z owego nasunął jej absurdalne wspomnienie piżamy, którą dostała w czasie wojny, a potem straciła. Piżama była satynowa, w perłowym odcieniu. I leżąc samotnie u boku Julii pomyślała, że była to najpiękniejsza piżama, jaką kiedykolwiek zdarzyło jej się oglądać.

Po powrocie z pracy Duncan zagotował pełen czajnik wody, po czym zaniósł go do swojego pokoju, rozebrał się do podkoszulka i umył ręce, twarz oraz włosy, usiłując spłukać z siebie zapach fabryki. Miał spędzić wieczór z Fraserem i chciał wyglądać jak najlepiej.

W podkoszulku i spodniach zszedł na dół, aby wypastować buty, po-wiesić ręcznik i wyprasować koszulę. Koszula miała miękki kołnierzyk, podobnie jak koszule Frasera; Duncan włożył ją, jeszcze gorącą od że-lazka, pozostawiając pod szyją rozpięty guzik, też jak Fraser. Przyszło mu do głowy, aby tego dnia w ogóle zrezygnować z pomady. Wrócił do pokoju i stanął przed lustrem, zaczesując włosy to na jedną, to na drugą stronę. Wypróbował fryzurę z przedziałkiem na boku, pośrodku, z grzywką zaczesaną na oko... Lecz podeschnięte włosy zaczęły mu się puszyć i stwierdził, że przypomina chłopczyka z reklamy mydła. Posta-nowił jednak nałożyć pomadę i przez kolejne pięć czy dziesięć minut pieczołowicie uklepywał poskręcane kosmyki.

Potem zszedł na dół. - A niech mnie! - zawołał z wymuszoną wesołością pan Mundy. -

Dziewczęta będą dziś zacierać ręce! O której ma po ciebie przyjść, synu? - O wpół do ósmej - odrzekł nieśmiało Duncan. - Tak samo jak

ostatnim razem. Ale dziś idziemy do innego pubu, też nad rzeką. Po-dobno tam sprzedają lepsze piwo.

Pan Mundy skinął głową z twarzą wciąż wykrzywioną w upiornym uśmiechu.

- Tak - powiedział. - Dziewczęta nie wiedzą, co je czeka! Kiedy dwa tygodnie temu zobaczył w drzwiach Frasera, nie mógł

uwierzyć własnym oczom. Fraser zresztą też. Wszyscy trzej usiedli w

120

Page 120: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

saloniku, nie wiedząc, co powiedzieć. Uratowało ich niespodziewane nadejście kotki i przez kolejnych dwadzieścia minut machali jej przed nosem kawałkiem sznurka. Duncan położył się nawet na podłodze i za-prezentował gościowi sztuczkę z wchodzeniem na plecy. Od tamtej pory pan Mundy paradował w aurze człowieka, któremu wyrządzono dotkli-wą krzywdę. Wyraźnie podupadł na zdrowiu, zaczął jeszcze bardziej się garbić i utykać. Pan Leonard w swoim rozchwianym domu w Lavender Hill przyjął tę zmianę z wielkim niezadowoleniem i jął ze wzmożonym naciskiem przekonywać o konieczności porzucenia Mrzonek i wyjścia na Prostą.

Duncan postanowił, że dziś wieczorem wraz z Fraserem niezwłocznie opuści dom. Zjadł podwieczorek z panem Mundym, a potem razem zmy-li naczynia. Kiedy skończyli, włożył marynarkę. Usiadł w salonie na brzeżku krzesła, gotów zerwać się z miejsca, z chwilą gdy Fraser zapuka do drzwi.

Dla niepoznaki i zabicia czasu sięgnął po książkę wypożyczoną z bi-blioteki. Była to praca na temat antycznego srebra, z tablicą stempli probierczych. Duncan wodził palcem po stronie, usiłując zapamiętać znaczenie kotwic, koron, lwów i ostów, i przez cały czas nadstawiał ucha, czy nie słyszy kroków za drzwiami... Minęło wpół do ósmej. Siedział jak na szpilkach. Począł zachodzić w głowę, co też mogło zatrzymać tamte-go. Wyobrażał sobie, jak Fraser zdyszany dopada drzwi, tak jak owego dnia w fabryce. Ma zaróżowioną twarz, włosy opadają mu na czoło i mówi: „Pearce! Pewnie myślałeś, że nie przyjdę? Przepraszam, stary! Byłem...”. W miarę upływu czasu wymówki stawały się coraz bardziej nieprawdopodobne. Fraser utknął w metrze i ze zdenerwowania tracił zmysły. Był świadkiem wypadku i musiał wezwać karetkę!

Kwadrans po ósmej Duncan zaczął się martwić, że Fraser mógł w tym czasie przyjść, zapukać i odejść z kwitkiem. Radio włączone przez pana Mundy'ego huczało na cały regulator. Pod pretekstem napicia się wody wyszedł na korytarz i stanął z przechyloną głową, nasłuchując. Po chwili otworzył nawet frontowe drzwi i wyjrzał na ulicę. Ani śladu Frase-ra. Wrócił do saloniku, pozostawiwszy lekko uchylone drzwi. Radio nadawało teraz inną audycję, a po upływie pół godziny rozpoczęto kolej-ną. Kuranty zegara po pradziadku głucho wydzwaniały każdy kwadrans.

Dopiero o wpół do dziesiątej zrozumiał, że Fraser nie przyjdzie. Za-wód był dotkliwy, acz nie stanowił dlań nowości, i pierwsze ukłucie nie-bawem ustąpiło miejsca pustce w sercu. Odłożył książkę, zapominając o stemplach. Czuł na sobie spojrzenie pana Mundy'ego, lecz skrzętnie go unikał. W końcu pan Mundy dźwignął się z fotela, przykuśtykał do

121

Page 121: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Duncana i poklepał go po ramieniu ze słowami: „Głowa do góry. Na pewno jest bardzo zajęty, musiał spotkać kogoś po drodze. Mówię ci, że tak właśnie było”. Duncan nie odpowiedział. Dotyk ręki pana Mundy'ego był dlań wstrętny. Pan Mundy odczekał chwilę, a następnie poszedł do kuchni. Drzwi zamknęły się za nim, a Duncan ni stąd, ni zowąd poczuł duchotę panującą w małym, mrocznym, zagraconym pokoju i ogarnęło go potworne uczucie, że spada do wąskiej studni.

Lecz panika, podobnie jak wcześniej rozczarowanie, rozbłysła na chwilę, by wnet zgasnąć. Przyszedł pan Mundy z filiżanką kakao: Dun-can przyjął ją i potulnie wypił do dna. Odniósł filiżankę do kuchni i umył, kilkakrotnie obracając naczynie pod strumieniem zimnej wody. Wlał kotu mleko, które pozostało w rondelku. Poszedł do wygódki i po-stał chwilę na dworze, spoglądając w niebo.

Gdy wrócił do salonu, pan Mundy poprawiał poduszki na sofie, go-tów już iść na górę. Duncan patrzył, jak staruszek zaczyna gasić światła. Człapał od jednej lampy do drugiej. W salonie zapadł mrok, twarze na fotografiach i bibeloty na półce nad kominkiem osnuł cień. Była dopiero dziesiąta wieczorem.

Weszli razem po schodach, powoli, po jednym stopniu. Pan Mundy trzymał Duncana pod rękę, na szczycie musiał przystanąć, by złapać oddech.

Odezwał się chrapliwym głosem, nie patrząc na Duncana. - Przyjdziesz za chwilę, aby życzyć mi dobrej nocy? Duncan zwlekał z odpowiedzią. Stali w ciszy i poczuł, że pan Mundy

sztywnieje, jakby ze strachu. - Tak - odrzekł wreszcie, bardzo cicho. - Dobrze. Pan Mundy z ulgą kiwnął głową. - Dziękuję, synu - powiedział. Cofnął rękę i szurając nogami, ruszył

w kierunku sypialni. Duncan poszedł do swego pokoju i zaczął się rozbierać. Pokój był mały, w sam raz dla chłopca: w istocie był to ten sam pokój,

w którym sypiał w dzieciństwie pan Mundy, kiedy mieszkał w tym domu z rodzicami i siostrą. Stało tam wysokie wiktoriańskie łóżko z polerowa-nymi, mosiężnymi gałkami w każdym rogu; Duncan odkręcił kiedyś jedną z nich i znalazł w niej świstek papieru z nabazgranymi dziecięcą ręką słowami: „Dwadzieścia strasznych klątw Mabel Alice Mundy na twoją głowę, jeśli to przeczytasz!”. W biblioteczce stały chłopięce książki przygodowe o szerokich, pstrokatych grzbietach. Na półce nad komin-kiem sposobiły się do bitwy niechlujnie pomalowane ołowiane żołnie-rzyki. Pan Mundy kazał też zamontować półki dla Duncana, aby ten

122

Page 122: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

mógł ustawić na nich swoje znaleziska z pchlich targów oraz antykwaria-tów. Zwykle przed snem Duncan dokonywał przeglądu kolekcji, podno-sząc je z półek i raz jeszcze radując oczy ich widokiem. Zastanawiał się przy tym, skąd pochodzą i kim mogli być ich właściciele.

Jednakże dzisiejszego wieczora obrzucił je obojętnym spojrzeniem. Podniósł tylko znaleziony nad rzeką fragment glinianej fajki, nic więcej. Powoli włożył piżamę, zapiął guziki i schował bluzę do spodni. Umył zęby i ponownie przyczesał włosy, tym razem inaczej, z przedziałkiem, jak dziecko. Wiedział, że pan Mundy czeka cierpliwie w sąsiednim poko-ju; wyobraził sobie, jak leży na wznak, wsparty na puchowych podusz-kach, z kołdrą podciągniętą pod pachy i splecionymi dłońmi, gotów za-praszająco poklepać łóżko, gdy Duncan stanie w drzwiach... To tak nie-wiele. Właściwie tyle, co nic. Duncan skupił myśli na czym innym. Nad łóżkiem pana Mundy'ego wisiał obrazek z aniołem, bezpiecznie prowa-dzącym dzieci przez wąski, stromy mostek. Popatrzy nań, dopóki nie będzie po wszystkim. Utkwi wzrok w sutych fałdach anielskiej szaty, w niewinnych, a zarazem złośliwych twarzyczkach wiktoriańskich dzieci.

Odłożywszy grzebień, ponownie sięgnął po glinianą fajkę i podniósł ją do ust. Była chłodna i bardzo gładka. Przymknął oczy i delikatnie przesunął nią po wargach tam i z powrotem, z przyjemnością, a zarazem melancholią, świadomy wewnętrznego zamętu, spowodowanego jej widokiem. Dlaczego nie przyszedł? Może jednak po prostu zapomniał. Może nie chodziło o nic więcej. Gdybyś był inny, pomyślał gorzko, nie siedziałbyś z założonymi rękami, tylko poszedłbyś go poszukać. Gdybyś był normalnym chłopcem, wyszedłbyś teraz z domu...

Otworzył oczy i napotkał swoje spojrzenie w lustrze. Na jego głowie bielała kreska przedziałka, piżamę miał zapiętą pod samą szyję, ale nie był chłopcem. Nie miał dziesięciu lat ani nawet siedemnastu. Miał dwa-dzieścia cztery lata i mógł robić, co mu się podoba. Miał dwadzieścia cztery lata, a pan Mundy...

Pan Mundy, pomyślał nagle, niech idzie do diabła. Dlaczego Duncan nie miałby wyjść i poszukać Frasera, skoro przyszła mu na to ochota? Znał drogę na ulicę Frasera. Wiedział, gdzie mieszka przyjaciel, gdyż ten sam mu ostatnio pokazał dom!

Nie tracił czasu. Pospiesznie zmierzwił włosy. Nie zdejmując piżamy, wciągnął spodnie i kurtkę. Włożył skarpetki i wypastowane buty: kiedy się schylił, aby zawiązać sznurowadła, zauważył, że drżą mu ręce, ale nie, wcale się nie bał. Właściwie to chciało mu się śmiać.

Jego buty głośno stukały o podłogę. Słysząc skrzypienie łóżka pana Mundy'ego, przyspieszył kroku. Wyszedł na korytarz i obrzuciwszy

123

Page 123: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

przelotnym spojrzeniem sąsiednie drzwi, zbiegł po schodach. W domu panował mrok, ale Duncan znał drogę jak ślepiec. Bez-

błędnie odnajdywał klamki i pewnie stawiał stopy na schodkach i śli-skich chodnikach. Nie poszedł do frontowych drzwi, ponieważ okno sypialni pana Mundy'ego wychodziło na ulicę. Wolał działać potajemnie. Gdyż pomimo podniecenia i chociaż powiedział sobie wyraźnie, że pan Mundy może iść do diabła, nie ścierpiałby, gdyby tamten odprowadzał go wzrokiem.

Dlatego postanowił wyjść tylnymi drzwiami, od kuchni, przez po-dwórze obok wychodka. Dopiero na zewnątrz przypomniał sobie, że furtka jest zamknięta na kłódkę. Wiedział, gdzie jest klucz, i mógł po niego pobiec, ale nie chciał zawrócić, nawet jeśli chodziło tylko o kuch-nię. Wspiął się na mur jak złodziej, po czym ciężko zeskoczył na drugą stronę, aż zabolała go noga.

Świadomość, że pozostawił za sobą zamknięte drzwi, sprawiła mu bezbrzeżną ulgę. Powiedział w myślach głosem Aleca: „Teraz nie ma odwrotu, D. P.!”.

Ruszył aleją, biegnącą na tyłach domu pana Mundy'ego, i wyszedł na sąsiednią ulicę. Przemierzał ją często, ale w ciemności wydawała się odmieniona. Urzeczony zwolnił kroku; czuł dookoła obecność miesz-kańców okolicznych domów, widział, jak na dole gasną światła, po czym zapalają się w sypialniach i na podestach, zwiastując rychłe pójście spać. Zobaczył, jak jakaś kobieta unosi białą firankę, aby zamknąć okno: fi-ranka okryła jej twarz jak welon. W łazience jednego z nowych domów rozbłysło światło i przez szybę Duncan dostrzegł wyraźnie mężczyznę w podkoszulku, który nabrał do ust wody ze szklanki, przechylił głowę w tył, aby przepłukać gardło, po czym wypluł wszystko do umywalki. Do uszu Duncana doleciał brzęk odstawianej szklanki, a następnie szum odkręconego kranu. Woda z bulgotem zakotłowała się w rurach. Świat wydał mu się pełen nieznanych dotąd niezwykłości. Nikt go nie zacze-piał. Nikt nawet na niego nie patrzył. Sunął ulicami jak, nie przymierza-jąc, duch.

Zafascynowany przez blisko godzinę wędrował tak Shepherd's Bush i Hammersmith, następnie zwolnił i czujnie wszedł na ulicę Frasera. Do-my w tej okolicy były bardziej okazałe aniżeli te, do których przywykł; przeważnie były to edwardiańskie wille z czerwonej cegły, zamienione na gabinety lekarskie, instytucje dla niewidomych bądź - jak w wypadku tej ulicy - na pensjonaty. Na każdym widniała nazwa, umieszczona nad drzwiami w postaci ołowianych liter. Podchodząc bliżej, Duncan zauwa-żył, że dom Frasera nazywa się „St. Day's”. Szyld głosił: „Wolnych pokoi brak”.

124

Page 124: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Duncan zawahał się przy ogrodowej furtce. Wiedział, że sypialnia Frasera znajduje się na parterze, po lewej stronie. Zapamiętał to, ponie-waż Fraser żartował, że jego gospodyni określiła ten pokój dentystycz-nym mianem „dolnej jedynki”. Szczelnie zasunięte zasłony, zapewne jeszcze z czasów wojny, nie przepuszczały światła. W jednym miejscu widniała wąska szczelina blasku. Duncan odniósł wrażenie, że słyszy czyjś monotonny głos, dobiegający z położonego dalej pomieszczenia.

Ów głos nieoczekiwanie pozbawił go odwagi. A może pan Mundy miał rację i Fraser rzeczywiście spędzał wieczór z kolegami? Co sobie pomyśli, jeśli Duncan zjawi się tu znienacka? Ciekawe, jakich może mieć przyjaciół. Duncan wyobraził sobie młodych, wykształconych ludzi z fajkami, w okularach i pod krawatem. Potem przyszła mu do głowy gor-sza myśl, a mianowicie, że Fraser przyprowadził do domu dziewczynę. Zobaczył ją jak na dłoni: duża, wyuzdana i rozchichotana, z wilgotnymi, czerwonymi ustami i oddechem przesyconym wonią likieru wiśniowego.

Jeszcze przed chwilą chciał jak należy podejść do drzwi i zadzwonić. Teraz pomimo rosnącego zdenerwowania ogarnęła go pokusa, by za-kraść się do okna i ukradkiem zajrzeć do środka. Otworzył furtkę: bez-szelestnie zakołysała się na zawiasach. Najpierw ruszył ścieżką, a potem zboczył w szeleszczące zarośla i podszedł do okna. Z bijącym sercem przycisnął nos do szyby.

Od razu zauważył Frasera. Siedział na krześle w głębi pokoju, za łóż-kiem, w samej koszuli, z głową odchyloną w tył. Obok stał stolik z mnó-stwem papierów. Fajka leżała w popielniczce, a przy niej stała szklanka oraz butelka czegoś, co wyglądało jak whisky. Fraser siedział nierucho-mo, jakby drzemał, chociaż głos w sąsiednim pokoju dalej zawodził swo-je... Zaraz jednak ryknęła muzyka i Duncan zrozumiał, że wszystkie od-głosy pochodzą z radia. Muzyka jakby wyrwała Frasera z otępienia. Wstał i potarł twarz. Przeszedł przez pokój i zginął Duncanowi z oczu, po czym radio nieoczekiwanie ucichło. Duncan zauważył, że Fraser nie ma na nogach butów. Przez wielkie dziury w skarpetkach wyłaziły palce z dawno nieobcinanymi paznokciami.

Widok dziur i paznokci dodał Duncanowi animuszu. I gdy Fraser zamierzał ponownie opaść na krzesło, zebrał się na odwagę i zapukał w szybę.

Fraser zamarł, po czym zmarszczył brwi i zwrócił twarz w kierunku źródła hałasu. Spojrzał na szczelinę między zasłonami, wydawałoby się

125

Page 125: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

prosto na Duncana, ale go nie zauważył. Dziwne uczucie. Duncan znowu poczuł się jak duch, lecz tym razem owa myśl nie sprawiła mu takiej frajdy jak przedtem. Podniósł rękę i zastukał mocniej, na co Fraser pod-szedł do okna i odsunął zasłonę. Na widok Duncana nie krył zdumienia.

- Pearce! - zawołał. Zaraz jednak drgnął i pospiesznie zerknął na drzwi. Ostrożnie uchylił okno i położył palec na ustach.

- Cicho. Gospodyni chyba jest na korytarzu. Co ty tu, u diabła, ro-bisz? Wszystko w porządku?

- Tak - odrzekł Duncan równie ściszonym tonem. - Szukałem cię. Czekałem na ciebie u pana Mundy'ego. Dlaczego nie przyszedłeś? Czeka-łem cały wieczór.

Fraser zrobił skruszoną minę. - Przepraszam. Straciłem poczucie czasu. Potem zrobiło się późno

i... - Machnął ręką. - Sam nie wiem. - Czekałem - powtórzył Duncan. - Myślałem, że coś ci się stało. - Przepraszam, naprawdę. Nie podejrzewałem, że wyruszysz na po-

szukiwania! Jak tu dotarłeś? - Przyszedłem na piechotę. - Pan Mundy cię puścił? Duncan prychnął. - Tak jakby mógł mnie zatrzymać! Po prostu wyszedłem. Fraser obrzucił go uważnym spojrzeniem i powtórnie zmarszczył

brwi, ale zaraz się uśmiechnął. - Ty... ty masz na sobie piżamę! - No i co z tego? - burknął Duncan; z zakłopotaniem dotykając

kołnierza. - Cóż w tym złego? Zaoszczędzę trochę czasu. - Co? - Zaoszczędzę trochę czasu, później, kiedy będę szedł spać. - Jesteś stuknięty, Pearce! - Sam jesteś stuknięty. Czuć od ciebie whisky. Ależ ty cuchniesz! Co

robiłeś? Ku jego zdziwieniu Fraser wybuchnął śmiechem. - Byłem z dziewczyną - odpowiedział. - Wiedziałem! Kim ona jest? Cóż w tym takiego śmiesznego? - Nic - odrzekł Fraser. I zaraz dodał ze śmiechem: - Chodzi... chodzi

o tę dziewczynę. - To znaczy? - Ach, Pearce. - Fraser otarł usta, zmuszając się do zachowania po-

wagi. - To twoja siostra. Duncan spojrzał nań z nagłą rezerwą. - Moja siostra! O czym ty mówisz? Chyba nie masz na myśli Viv?

126

Page 126: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Owszem, właśnie ją mam na myśli. Poszliśmy do pubu. Była bar-dzo miła, śmiała się z moich dowcipów, a nawet pozwoliła się w końcu pocałować. I poczerwieniała, kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak ukradkiem zerka na zegarek... Odprowadziłem ją do autobusu.

- Ale jak to możliwe? - zapytał Duncan. - Po prostu, poszliśmy na przystanek... - Dobrze wiesz, o czym mówię! Jak doszło do spotkania? Dlaczego

to zrobiłeś? Dlaczego zaprosiłeś ją do pubu i...? Fraser znowu zaczął się śmiać, ale tym razem inaczej, melancholijnie

jakby i z zakłopotaniem. Zasłonił ręką usta. Po chwili Duncan mimowolnie też parsknął śmiechem. Nie wiedział,

z kogo się śmieje: z Frasera, siebie, Viv, pana Mundy'ego czy może ze wszystkich. Prawie minutę stali tak po przeciwnych stronach parapetu, skręcając się ze śmiechu, przecierając załzawione oczy i bezskutecznie usiłując się opanować.

Wreszcie Fraser nieco się uspokoił. Ponownie spojrzał przez ramię i wyszeptał:

- No dobrze. Chyba już sobie poszła. Wchodźże, na miłość boską! Jeszcze ktoś cię zobaczy.

I odszedł na bok, żeby Duncan mógł wspiąć się do środka.

- Ach, panna Langrish - odezwał się pan Leonard, otwierając drzwi. Kay aż podskoczyła. Szła cicho po pogrążonych w mroku schodach,

ale skrzypiąca deska musiała zdradzić jej obecność. Pan Leonard sie-dział pewnie sam w gabinecie, przygotowany do wieczornej modlitwy i czuwania. Miał na sobie koszulę z podwiniętymi rękawami. Za jego ple-cami jaśniała niebieska lampka, rzucając na podest osobliwą poświatę.

Stanął na progu, z twarzą w cieniu. - Myślałem dzisiaj o pani, panno Langrish - powiedział cicho. - Jak

się pani miewa? Odrzekła, że dobrze. - Wyszła pani nacieszyć się miłym wieczorem? - spytał. Przechylił

głowę i dodał: - Spotkała pani starych przyjaciół? - Byłam w kinie - odparła pospiesznie. Z namysłem pokiwał głową. - Tak, w kinie. Zawsze uważałem, że to nader intrygujące miejsce.

Tyle się można nauczyć... Przy następnej okazji proszę się odwrócić i spojrzeć przez ramię. Co pani zobaczy? Twarze, jednakowo oświetlone niespokojnym światłem iluzorycznego świata. Oczy rozszerzone nabożnym

127

Page 127: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

podziwem, strachem lub pożądaniem. Tak samo bywa w wypadku ducha uwięzionego w świecie materii, fikcji oraz złudzeń...

Niski, monotonny głos zmuszał do słuchania. Gdy Kay nie odpo-wiedziała, podszedł bliżej i delikatnie ścisnął jej rękę.

- Myślę, że pani jest takim duchem, panno Langrish. Nie ustaje pani w poszukiwaniach, lecz coś trzyma panią na uwięzi. Dzieje się tak, ponieważ szuka pani ze spuszczonym wzrokiem i widzi tylko kurz. Trzeba patrzeć w górę, moja droga. I nauczyć się odwracać wzrok od tego, co ulotne.

Miał miękką dłoń i tylko lekko zacisnął palce, lecz uwolnienie ręki kosztowało Kay nieco wysiłku.

- Tak - odpowiedziała. - Ja... dziękuję, panie Leonardzie. - Własny głos wydał jej się ochrypły, niepewny, odmieniony nie do poznania. Od-sunęła się i powlokła na górę; po krótkich zmaganiach z opornym zam-kiem weszła do swego pokoju.

Odczekała, aż pan Leonard zamknie drzwi, i nie zapalając światła, opadła na fotel. Coś zaszeleściło pod jej stopami: gazeta, którą zostawiła otwartą na podłodze. Na podłokietniku stały brudny talerz i stara pusz-ka, wypełniona po brzegi popiołem oraz niedopałkami. Przy kominku wisiała niedawno uprana koszula i kołnierzyki, w półmroku blade i zwiewne.

Chwilę trwała nieruchomo, po czym wsunęła rękę do kieszeni i wyję-ła obrączkę. Ciążyła jej w dłoni, za luźna na palec, na którym dawniej ją nosiła. Kiedy na ulicy zacisnęła na niej palce, była jeszcze ciepła od ręki Viv. Kay siedziała w kinie, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w szaloną pantomimę na ekranie, i obracała krążek w dłoni, wodząc opuszkami po drobnych rysach i wgłębieniach... Wreszcie, niezdolna dłużej tego znieść, schowała obrączkę do kieszeni i wstała, pospiesznie wyszła do holu i dalej na ulicę.

A potem szła. Była na Oxford Street, na Rathbone Place, w Blooms-bury, udręczona, trawiąc czas na bezowocnych poszukiwaniach, jak odgadł pan Leonard. Przyszło jej do głowy, żeby wrócić na łódź Mickey, dotarła nawet do Paddington, zanim zrezygnowała z tego pomysłu. No bo po co? Wolała pójść do pubu i wypiła parę szklanek whisky. Postawi-ła drinka młodej blondynce, co w pewnym stopniu poprawiło jej samo-poczucie.

Następnie powlokła się do domu, do Lavender Hill. Padała z nóg. Da-lej obracała w palcach obrączkę, której ciężar wydawał się ponad siły. Apatycznie potoczyła wzrokiem dokoła w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby ją położyć, wreszcie wrzuciła do puszki, między niedopałki.

128

Page 128: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Połyskiwała w popiele, przyciągając jej spojrzenie. Wyłowiła ją z puszki i wytarła do czysta. Wsunęła obrączkę z powrotem na smukły palec i zacisnęła go, żeby nie spadła.

W domu panowała niezmącona cisza. Cały Londyn jakby zastygł w miejscu. Czasem tylko z pokoju na dole dobiegał stłumiony pomruk pana Leonarda, który powrócił do pracy. Wyobraziła sobie, jak skąpany w niebieskim świetle trwa czujny i zgarbiony, rozsyła żarliwe błogosła-wieństwa w kruchą otchłań nocy.

Page 129: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

1944

Page 130: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

1

Za każdym razem gdy Viv i jej ojciec opuszczali więzienie, musieli przystawać na minutę lub dwie, aby pan Pearce mógł odpocząć, wyjąć chustkę i otrzeć twarz. Zupełnie jakby te wizyty pozbawiały go tchu. Oglądał się na szarą średniowieczną bramę z miną człowieka, który otrzymał potężny cios. „Gdybym tylko wiedział - mówił. - Gdyby ktoś mi powiedział...”.

- Na szczęście matka tego nie dożyła, Vivien - odezwał się dzisiaj. Viv ujęła go pod rękę. - Już niedługo. - Starannie artykułowała słowa, żeby usłyszał. -

Tatuś pamięta, co mówiliśmy na początku? „To nie jest na zawsze”. Wydmuchał nos. - To prawda. Masz rację. Ruszyli naprzód. Uparł się, żeby nieść torbę, zupełnie zresztą niepo-

trzebnie, ponieważ i tak całym ciężarem opierał się na Viv, z trudem łapiąc oddech. Przyszło jej do głowy, że mógłby być jej dziadkiem. Spra-wa z Duncanem przemieniła go w starca.

Lutowy dzień był zimny, ale bezchmurny. Dochodziła za kwadrans piąta i słońce zmierzało ku zachodowi: kilka balonów zaporowych różo-wiło się na tle ciemniejącego nieba. Viv i jej ojciec podążali w kierunku Wood Lane. Opodal dworca znajdowała się kawiarnia, do której zwykle zachodzili. Dzisiaj jednak zastali tam kobiety o znajomych twarzach, żony i narzeczone więźniów. Przeglądały się w lusterkach i poprawiały makijaż, zaśmiewając się do rozpuku. Viv i jej ojciec postanowili pójść gdzie indziej. Weszli do następnej i zamówili herbatę.

Kawiarnia nie była tak przyjemna jak pierwsza. Na kontuarze tkwiła przywiązana sznurkiem jedna łyżka na użytek wszystkich. Stoliki przykryto

133

Page 131: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

zatłuszczonymi ceratami, a na zaparowanej szybie widniały brudne placki i smugi w miejscach, gdzie ludzie opierali głowy. Viv zauważyła jednak, że ojciec nie zwraca na to uwagi. Wyglądał, jakby jeszcze nie otrząsnął się z szoku. Usiadł i drżącą ręką sięgnął po filiżankę, po czym musiał pospiesznie schylić głowę i upić łyk, żeby nie rozlać. Gdy próbo-wał skręcić papierosa, tytoń wysypał mu się na stół. Odstawiła filiżankę i pomogła ojcu go zebrać. „Mam dłuższe paznokcie” - powiedziała, obra-cając to w żart.

Papieros jakby go uspokoił. Dopił herbatę i poszli razem do metra, tym razem szybciej, gdyż chłód coraz bardziej dawał się we znaki. Jego czekała długa podróż do Streatham, Viv zaś stwierdziła, że wróci na Portman Square, aby odpracować czas wizyty u Duncana. W pociągu usiedli obok siebie, zgrzyt i łoskot kół uniemożliwiał rozmowę. Kiedy wysiadła w Marble Arch, ojciec wyszedł na peron, żeby się pożegnać.

Peron służył nocą jako schron. Dokoła widać było prowizoryczne le-gowiska, wiadra i strzępy papierów; w powietrzu unosił się zapach ury-ny. Powoli zaczynali schodzić się ludzie, w większości dzieci i staruszki.

- No tak - zagaił ojciec. Usiłował robić dobrą minę do złej gry. -Kolejny miesiąc za nami.

- Prawda. - Jak twoim zdaniem wyglądał? Chyba dobrze, co? Kiwnęła głową. - Dobrze. - Tak... Zawsze myślę sobie tak, Vivien: przynajmniej wiemy, gdzie

jest. I wiemy, że jest pod dobrą opieką. Niewielu ojców może w czasie wojny powiedzieć to samo o swoich synach, prawda?

- Niewielu. - Niejeden z nich chciałby się znaleźć na moim miejscu. - Ponownie

wyjął chustkę i wytarł oczy. Ale na jego twarzy malował się raczej wyraz goryczy aniżeli smutku. Po chwili dodał zmienionym tonem: - Niech Bóg mi wybaczy, że kalam pamięć zmarłych, ale to tamten powinien siedzieć, a nie Duncan!

Bez słowa uścisnęła jego ramię. Widziała, jak wzbiera w nim gniew, a potem gaśnie. Ojciec odetchnął i poklepał ją po ręce.

- Dobra dziewczynka. Dobra z ciebie dziewczynka, Vivien. Stali w milczeniu aż do przyjazdu kolejnego pociągu. - No - powiedziała. - Niech tatuś już idzie. Poradzę sobie. - Nie chcesz, żebym cię odprowadził na Portman Square? - A gdzież tam! Szybko, bo odjedzie. I niech tatuś pozdrowi Pamelę!

134

Page 132: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Nie usłyszał. Patrzyła, jak wsiadał; okna były zaciemnione i wkrótce straciła go z oczu. Nie chcąc, żeby zobaczył, jak odchodzi, odczekała, aż drzwi się zamkną i pociąg ruszy z miejsca.

Wówczas, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaszła w niej raptowna zmiana. Znikły gdzieś przesadne gesty i mimika, konieczne podczas rozmowy z ojcem. Viv stała się chłodna, wyważona i opanowa-na: spojrzała na zegarek i szybko ruszyła przed siebie, stukając obcasami na betonowej posadzce. Przypadkowy świadek jej wcześniejszej rozmo-wy nie kryłby zdumienia, ponieważ nie spojrzała nawet w kierunku schodów prowadzących na ulicę. Przeszła na peron zachodni, poczekała na pociąg, a następnie pojechała w kierunku, skąd przybyła. Przy Not-ting Hill Gate przesiadła się na Circle Line i dojechała do Euston Square.

Wcale nie musiała wrócić do pracy. Zmierzała do hotelu w Camden Town na spotkanie z Reggiem. Przysłał jej adres i prowizoryczną mapę, której wyuczyła się na pamięć, dzięki czemu nie musiała teraz tracić czasu na poszukiwania. Miała na sobie skromną biurową sukienkę, gra-natowy prochowiec i apaszkę. Sunęła zaciemnionymi ulicami Euston niczym duch, kierując się na północ.

Wokół roiło się od małych hoteli. Niektóre były ładniejsze od po-zostałych, inne wcale nie były ładne; wyglądały jak spelunki albo miejsce pobytu uchodźców, rodzin z Malty, Polski czy Bóg wie skąd jeszcze. Viv podążała w stronę uliczki w pobliżu Mornington Crescent. W hoteliku pachniało kurzem i pieczenia. Ale recepcjonistka okazała się bardzo miła.

- Panna Pearce - powiedziała, spoglądając z uśmiechem na identy-fikator Viv. Sprawdziła rezerwację. - Tylko przejazdem? Dobrze.

Istniało obecnie wiele powodów, dla których samotna dziewczyna spędzała noc w londyńskim hotelu.

Dała Viv klucz z drewnianym brelokiem. Pokój był tani; aby tam do-trzeć, należało pokonać trzy piętra skrzypiących schodów. Stały w nim pojedyncze łóżko, wiekowa szafa i krzesło z dziurami od papierosów, w rogu zaś wisiała umywalka, która wyglądała tak, jakby lada chwila miała odpaść. Kaloryfer, pokryty kilkoma warstwami różnobarwnych farb, promieniował nikłym ciepłem. Budzik przytwierdzono kawałkiem drutu do stolika nocnego. Wskazywał za dziesięć szóstą. Viv uznała, że ma jakieś trzydzieści, czterdzieści minut.

Zdjęła płaszcz i otworzyła torbę. Wewnątrz znajdowały się dwie brą-zowe, pękate koperty Ministerstwa Żywności ze stemplem „tajne”. W jednej była para wieczorowych butów. W drugiej sukienka i prawdziwe

135

Page 133: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

jedwabne pończochy. Viv przez cały dzień martwiła się o sukienkę: uszy-to ją z krepy i łatwo się gniotła. Ostrożnie wyjęła ją z koperty i strzepnę-ła, po czym przez kilka minut rozprostowywała i wygładzała ją dłońmi. Pończochy były wielokrotnie noszone i prane, nosiły też liczne ślady cerowania. Z lubością obróciła je w palcach, szukając dziur.

Żałowała, że nie może się wykąpać. Miała wrażenie, że wciąż czuje na sobie kwaśny odór więzienia. Ale nie było czasu. Wyszła na korytarz i skorzystała z toalety, po czym wróciła do pokoju i rozebrawszy się do bielizny, stanęła przed umywalką.

Odkryła, że nie ma ciepłej wody: na próżno kręciła kurkiem. Puściła zimną i ochlapała twarz, a następnie uniosła ręce i umyła się pod pa-chami. Woda pociekła jej po brzuchu, przyprawiając o dreszcze i mocząc chodnik. Ręcznik miał odcień pożółkłej bieli i był cienki jak pielucha, po bokach mydła biegły cienkie, szare kreski. Viv przyniosła talk; wyjęła też flakonik perfum i musnęła korkiem nadgarstki, szyję, obojczyki oraz miejsce między piersiami. Kiedy włożyła zwiewną sukienkę i zastąpiła grube, zimowe pończochy cielistymi, poczuła się jak w koszuli nocnej, naga i wystawiona na widok publiczny.

Nieco skrępowana zeszła do baru i zamówiła sobie drinka, gin z ja-snym piwem, dla uspokojenia nerwów.

- Obawiam się, że tylko jedno z dwojga, proszę pani - odpowiedział barman, ale wydawało jej się, że hojną ręką odmierzył trunek. Ze spusz-czoną głową usiadła przy stoliku. Zbliżała się pora kolacji, powoli zaczy-nali schodzić się goście. Jeśli zaczepi ją jakiś mężczyzna, jeśli podejdzie i spróbuje się przysiąść, popsuje to cały efekt. Wyjęła przyniesione pióro i kartkę, po czym zaczęła pisać list do znajomej ze Swansea.

Droga Margery, Jak się miewasz? Postanowiłam naskrobać dwa słowa, żeby Ci po-

wiedzieć, że jeszcze żyję, chociaż Hitler robi, co może, cha, cha. Mam nadzieję, że u Ciebie panuje większy spokój...

Przyszedł tuż po siódmej. Zerkała ukradkiem na wchodzących, lecz na dźwięk jego kroków otwarcie uniosła głowę. Od razu napotkała jego spojrzenie i poczerwieniała jak piwonia. Chwilę później usłyszała, jak rozmawiał z recepcjonistką, informując, że przybył na spotkanie ze zna-jomym. Czy mógłby na niego poczekać? Recepcjonistka odrzekła, że naturalnie.

Wszedł do baru i żartobliwie poprosił o „kropelkę czegoś mocniejsze-go”, wskazując przy tym rząd pustych butelek na półkach.

136

Page 134: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

W końcu zamówił gin, jak pozostali. Usiadł przy sąsiednim stoliku i postawił szklankę na podkładce do piwa. Miał na sobie mundur, który jak zwykle wydawał się zbyt obszerny. Podciągnął nogawki, usiadł i wy-jął paczkę przydziałowych papierosów. Pochwycił wzrok Viv.

- Witam. Viv obciągnęła sukienkę. - Witam. Reggie wysunął paczkę w jej stronę. - Papierosa? - Nie, dziękuję. - A ja mogę zapalić? Skinęła głową i wróciła do pisania, choć jego bliskość sprawiła, że

zupełnie straciła wątek... Po chwili zobaczyła, że przechylił głowę; usiło-wał zajrzeć jej przez ramię. Gdy spojrzała w jego stronę, wyprostował się jak przyłapany na gorącym uczynku.

- Ma chłopak szczęście - oznajmił, wskazując na list. - Właściwie to piszę do koleżanki. - Zrobiła wyniosłą minę. - Trafiłem jak kulą w płot. Ależ proszę, nie! -Viv złożyła kartkę i za-

kręciła pióro. - Proszę nie wychodzić z mojego powodu! - To nie ma nic wspólnego z panem. Jestem umówiona. Przewrócił oczami i mrugnął do barmana. - Dlaczego dziewczęta zawsze reagują tak na mój widok? Uwielbiał to. Mógłby tak godzinami. Ona wręcz przeciwnie; sądziła,

że muszą przypominać parę kiepskich aktorów. Bała się, że w którymś momencie wybuchnie śmiechem. Kiedyś, w innym hotelu, rzeczywiście zaczęła się śmiać, co z kolei rozśmieszyło jego; siedzieli, chichocząc jak dzieci... Dopiła drinka. Przyszła pora na najgorszą część. Sięgnęła po torebkę i...

- Proszę nie zapomnieć o tym, panienko - powiedział, dotykając jej ramienia i ujmując klucz. Trzymał go za płaski, drewniany breloczek.

Ponownie się zarumieniła. - Dziękuję. - Nie ma o czym mówić. - Poprawił krawat. - Tak się składa, że to

moja szczęśliwa liczba. Może znów mrugnął do barmana, nie wiedziała. Wyszła z baru i po-

spieszyła do pokoju, tak podekscytowana, że prawie zabrakło jej tchu. Zapaliła lampę. Spojrzała do lustra i przeczesała włosy. Zadrżała. Zmarz-ła od siedzenia w barze w samej sukience: teraz narzuciła płaszcz i sta-nęła przy letnim kaloryferze w nadziei, że trochę się rozgrzeje. Poczuła,

137

Page 135: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

jak gęsia skórka występuje jej na ramiona i próbowała ją rozetrzeć. Po-patrzyła na spętany budzik i czekała.

Po piętnastu minutach rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zrzucając po drodze płaszcz, pobiegła otworzyć, a Reggie wpadł do środka.

- Jezu! - wyszeptał. - Ależ tu tłoczno! Musiałem wieki stać na schodach i udawać, że wiążę sznurowadła. Pokojówka mijała mnie dwa razy, żebyś widziała jej spojrzenie. Pewnie wzięła mnie za podglądacza. - Objął ją i pocałował. - Boże! Moja śliczna.

Tak cudownie było znaleźć się w jego ramionach, że prawie zakręciło jej się w głowie. Zlękła się nawet, że się rozbeczy. Wtuliła policzek w jego kołnierz, żeby nie widział jej twarzy.

- Musisz się ogolić - oznajmiła wreszcie, kiedy odzyskała głos. - Wiem - mruknął, pocierając podbródkiem jej czoło. - Kłuje? - Tak. - Przeszkadza ci to? - Nie. - Jesteś kochana. Gdybym teraz miał się jeszcze bawić brzytwą...

Boże! Myślałem, że w życiu tu nie dotrę. - Żałujesz, że przyjechałeś? Znów ją pocałował. - Czy żałuję? Myślałem o tym cały dzień. - Tylko jeden dzień? - Cały tydzień. Cały miesiąc. Bez przerwy. Ach, Viv. - Pocałował ją

mocniej. - Tak strasznie za tobą tęskniłem. - Poczekaj - szepnęła. - Nie mogę. Nie mogę! No dobrze. Niech ci się przyjrzę. Wyglądasz

cudownie, moja śliczna. Zobaczyłem cię na dole i cierpiałem katusze, nie mogąc cię dotknąć.

Trzymając się za ręce, weszli w głąb pokoju. Reggie potarł oczy i ro-zejrzał się dokoła. Żarówka rzucała mętne światło, ale i tak zobaczył dość i wykrzywił się z niesmakiem.

- Ale nora, co? Morrison twierdził, że standard niczego sobie. Mo-im zdaniem tu jest gorzej niż w Paddington.

- Nie jest źle - zaoponowała. - Jest źle. Serce mi pęka. Tylko poczekaj, aż wojna się skończy i

znowu zacznę zarabiać jak człowiek. Wtedy będzie Ritz i Savoy. - Nieważne. - Tylko poczekaj. - Nieważne, bylebyś ty tam był. Powiedziała to prawie nieśmiało. Wymienili spojrzenia, przyzwy-

czajając się do widoku swoich twarzy. Nie widziała go od miesiąca.

138

Page 136: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Stacjonował w pobliżu Worcester i przyjeżdżał do Londynu raz na cztery, pięć tygodni. W czasie wojny taka rozłąka to nic. Znała dziew-częta, których narzeczeni przebywali w Afryce Północnej i Birmie, na Atlantyku albo w obozach jenieckich. Pewnie była samolubna, gdyż nie-nawidziła czasu za to, że trzymał go z dala od niej, choćby przez miesiąc. Za to, że czynił z nich obcych, kiedy powinni być tak bliscy sobie. I za to, że znowu ich rozdzielał, nim zdążyli się sobą nacieszyć. Chyba wyczytał to w jej twarzy. Przyciągnął Viv do siebie i znów pocałował. Naraz coś sobie przypomniał i znieruchomiał.

- Chwila - powiedział, rozpinając kieszeń. - Mam dla ciebie prezent. Proszę.

Było to opakowanie spinek do włosów. Ostatnim razem skarżyła się na ich brak.

- Handlował nimi jeden z kolegów. To drobiazg, ale... - Bardzo się cieszę - odrzekła nieśmiało. Ujęło ją, że pamiętał. - Naprawdę? Pomyślałem, że ci się przydadzą. I jeszcze coś, tylko

się nie śmiej. - Zarumienił się lekko. - To dla ciebie. Myślała, że chce jej dać papierosy, ponieważ wyjął z kieszeni wymię-

toloną paczkę. Jednak on otworzył ją delikatnie, po czym ujął rękę Viv i ostrożnie wysypał zawartość na jej dłoń.

Były to trzy zwiędnięte przebiśniegi o splątanych łodyżkach. - Chyba się nie połamały, co? - zapytał. - Są piękne! - zawołała Viv, dotykając zwartych pączków, przy-

pominających spódniczki baletowe. - Skąd je wziąłeś? - Pociąg miał czterdziestopięciominutowy postój i połowa z nas wy-

siadła na papierosa. Patrzę na ziemię, a one tam sobie spokojnie rosną. Od razu pomyślałem o tobie.

Widziała, że jest zakłopotany. Wyobraziła sobie, jak schyla się po kwiaty, a następnie chowa je do paczki po papierosach, szybko, żeby koledzy nie zauważyli. Myślała, że serce rozsadzi jej pierś. Znów ogarnął ją lęk, że się rozklei. Nie, nie wolno. Płacz to głupota, bezsens! I kosz-marna strata czasu. Podniosła jeden z przebiśniegów i lekko nim potrzą-snęła, po czym spojrzała na zlew.

- Powinnam wstawić je do wody. - To na nic. Lepiej przypnij je do sukienki. - Nie mam agrafki. Sięgnął po jedną ze spinek. - To powinno wystarczyć. Albo... poczekaj, mam lepszy pomysł.

Przypiął kwiaty do włosów Viv. Zrobił to niezręcznie; poczuła jak spinka zahacza o skórę. Następnie ujął jej twarz w smagłe ręce. - Gotowe - oznajmił. - Przysięgam na Boga, że za każdym razem

jesteś coraz piękniejsza.

139

Page 137: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Podeszła do lustra. Wcale nie wyglądała pięknie. Miała rozpło-mienioną twarz i szminkę rozmazaną pocałunkami. Ściśnięte spinką przebiśniegi smętnie zwiesiły główki. Lecz ich biel ładnie odcinała się od ciemnobrązowego tła włosów.

Odeszła od lustra. Nie powinna wypuszczać go z ramion. Odległość ponownie ich onieśmieliła. Reggie usiadł na krześle, rozpiął dwa górne guziki bluzy, po czym poluzował kołnierz i krawat. Po chwili odchrząk-nął i powiedział:

- No tak. Co chcesz dzisiaj robić, moja śliczna? Lekko wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Wszystko mi jedno. Ty decyduj. - Chciała tylko być

obok niego. - Głodna? - Nie bardzo. - Moglibyśmy pójść do miasta. - Jak chcesz. - Szkoda, że nie mamy nic do picia. - Dopiero piłeś! - Mam na myśli whisky. Cisza. Poczuła, że znowu marznie. Podeszła do kaloryfera, rozcierając

ramiona. Nie zwrócił na to uwagi. Dalej rozglądał się po pokoju. Zapytał, jakby

z grzeczności: - Nie miałaś kłopotów ze znalezieniem hotelu? - Nie - zapewniła go. - Żadnych. - Byłaś dziś w pracy? Spojrzała z wahaniem. - Poszłam odwiedzić Duncana - powiedziała, odwracając wzrok.

- Z tatą. Wiedział o Duncanie, a przynajmniej, gdzie jest. Myślał, że trafił tam

za kradzież pieniędzy. W jego zachowaniu zaszła zmiana. Uważniej po-patrzył na Viv.

- Biedactwo! Tak mi jakoś przyszło do głowy, że niewyraźnie wy-glądasz. I jak było?

- W porządku. - Fatalnie, że musisz odwiedzać takie miejsca! - Oprócz taty nie ma nikogo innego. - Ohyda. Gdyby chodziło o mnie i moją siostrę... Urwał. Gdzieś blisko trzasnęły drzwi i za ścianą rozgorzała kłótnia;

głos mężczyzny brzmiał wyraźniej, oba jednak wydawały się przytłumio-ne i piskliwe niczym odgłos froterki.

- Psiakrew! - szepnął Reggie. - Tylko tego nam trzeba.

140

Page 138: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Myślisz, że mogą nas usłyszeć? - Nie, jeśli zachowamy ciszę i jeśli dalej będą tak nadawać. Miejmy

nadzieję, że tak! Tylko czekaj, aż zaczną się godzić. - Uśmiechnął się pod nosem. - To będzie jak wyścig.

- Z góry wiem, kto wygra - odrzekła bez namysłu. Zrobił zbolałą minę. - Daj biedakowi szansę! Obrzucił ją zmienionym spojrzeniem i wyciągnął rękę. - Chodź tutaj, moja śliczna - poprosił przymilnie. Z uśmiechem potrząsnęła głową i nie ruszyła się z miejsca. - No chodź - powtórzył, ale ani drgnęła. Wstał i przyciągnął jej

rękę, tak jak marynarz ciągnie linę. - Spójrz na mnie - mruknął. - Ja tonę. Przepadłem, Viv. Pocałował ją, najpierw lekko, zaraz jednak pocałunek stał się poważ-

ny i żarliwy. Trzepotanie, które przed chwilą czuła w sercu, przybrało na sile. Zupełnie jakby całe tkwiące w niej życie zapulsowało tuż pod po-wierzchnią skóry. Począł wodzić dłońmi po jej biodrach i pośladkach, mocno przyciskając do siebie, przez co poczuła wszystkie fałdy i guziki munduru. Dostał erekcji; wybrzuszenie w spodniach musnęło jej brzuch. Nieodmiennie wprawiało ją to w zdumienie. Czasami prowadził tam jej rękę. „To przez ciebie - mówił żartobliwie. - Jest twój. Mam tam wytatu-owane twoje imię”. Ale dziś milczał. Oboje byli zbyt poważni. Napierali na siebie, spragnieni dotyku swych ciał.

Nadal słyszała głosy dobiegające z sąsiedniego pokoju. Ktoś przeszedł pod drzwiami, pogwizdując taneczną melodię. Na dole rozbrzmiał gong, wzywający gości na kolację. A oni całowali się dalej pośród tego wszyst-kiego, niby milczący i nieruchomi, ale z biciem serca i szumem pulsują-cej krwi, dudniącej w uszach.

Viv otarła się biodrami o jego biodra. Odczekał chwilę, po czym od-sunął ją od siebie.

- Jezu! - szepnął, ocierając usta. - Zabijasz mnie! Przyciągnęła go z powrotem. - Nie przerywaj. - Nie przerywam. Po prostu nie chcę skończyć, zanim zacząłem.

Zaczekaj. Zdjął bluzę, a potem szelki. Ponownie otoczył ją ramionami i po-

prowadził do łóżka. Lecz gdy upadli na materac, okazało się, że łóżko skrzypi. Spróbowali w różnych miejscach, ale na próżno. Wtedy Reggie rozłożył bluzę na podłodze.

Zadarł jej sukienkę i gładził pasek gołej skóry, pod pośladkami. Po-myślała o wygniecionej krepie i pozaciąganych pończochach, lecz nie

141

Page 139: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

zaprotestowała. Obróciła głowę; przebiśniegi wysunęły się ze spinki i pogniotły, ale było jej wszystko jedno. Poczuła przykry zapach zakurzo-nego dywanu i pomyślała o rzeszach kobiet i mężczyzn, którzy obejmo-wali się tu przed nimi albo leżeli teraz w innych domach i pokojach, obcy jej i Reggiemu, tak jak Reggie i ona byli obcy im... Ta myśl sprawiła jej nieoczekiwaną przyjemność. Reggie osunął się niżej; poddała mu się, nie przestając poruszać biodrami. Zapomniała o ojcu, bracie, wojnie. Poczu-ła, jak uwalnia się z własnego ciała, wolna i nieskrępowana.

Oczekiwanie to najgorsza część, pomyślała Kay. Jakoś nie mogła do tego przywyknąć. Tuż po dziesiątej na dźwięk syreny ostrzegawczej od-czuła coś na kształt ulgi. Przeciągnęła się na krześle i szeroko ziewnęła.

- Dziś przydałoby się parę złamań - powiedziała do Mickey. - Nic szczególnie krwawego, na jakiś czas mam dosyć widoku krwi i bebe-chów. I oby nie trafił się nikt ciężki. Przez tego policjanta z Ecclestone Square mało nie złamałam sobie w zeszłym tygodniu kręgosłupa! Nie, dwie kruche dziewczynki ze złamanymi kostkami będą w sam raz.

- Ja tam wolę miłą staruszkę - odrzekła Mickey, też ziewając. Leżała na materacu na podłodze, pogrążona w lekturze książki o kowbojach. - Staruszkę z torebką dropsów.

Ledwie zdążyła odłożyć książkę i przymknąć oczy, kiedy do sali we-szła Binkie, szefowa placówki, i klasnęła w ręce.

- Pobudka, Carmichael! - zawołała do Mickey. - Nie ma spania w robocie. Żółty, słyszałyście? Pewnie cyrk zacznie się dopiero za godzinę lub dwie, ale nigdy nic nie wiadomo. Może wybierzesz się na przejażdżkę w poszukiwaniu benzyny? Howard i Cole, wy też możecie jechać. Po drodze nastawcie wodę do termoforów w karetkach. Jasne?

Odpowiedziały jej jęki i przekleństwa. Mickey powoli dźwignęła się z podłogi i przetarła oczy, kiwając na pozostałych. Narzuciły płaszcze i poszły do samochodów.

Kay ponownie się przeciągnęła. Popatrzyła na zegarek, po czym ro-zejrzała się dokoła w poszukiwaniu zajęcia: chciała zachować czujność i nie myśleć o oczekiwaniu. Jej wzrok padł na talię zatłuszczonych kart; wzięła je do ręki i przetasowała. Były to karty „służbowe”, z wizerunkami modelek. Przez te lata załogi ambulansów dorysowały dziewczętom wąsy i brody, okulary oraz szczerby między zębami.

- Zagramy? - zawołała do Hughesa, innego kierowcy.

142

Page 140: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Cerował skarpetę: podniósł głowę i zmrużył oczy. - O ile? - O pensa? - Dobra. Przysunęła krzesło. Hughes siedział przy piecyku olejowym i za nic

nie dawał się stamtąd ruszyć, gdyż w pomieszczeniu należącym do kom-pleksu garaży pod Dolphin Square od betonowej podłogi i bielonych ścian wiecznie bił chłód. Na mundur narzucił czarny płaszcz z karakułów i postawił kołnierz. Wystające z rękawów dłonie i nadgarstki jaśniały woskową bladością. Miał twarz pociągłą jak widmo i zęby mocno zażół-cone od papierosów. Nosił okulary w rogowej oprawie.

Kay rozpoczęła pierwsze rozdanie i patrzyła, jak Hughes delikatnie przekłada karty. Potrząsnęła głową.

- Zupełnie jakbym grała ze śmiercią - stwierdziła. Wbił w nią wzrok i pokiwał zakrzywionym palcem. - Dziś wieczorem - wychrypiał głosem rodem z filmu grozy. Rzuciła w niego pensem. - Przestań. - Moneta spadła na posadzkę. - Hej, co jest grane? - spytała kobieta o nazwisku Partridge. Klęcza-

ła na betonie, wycinając sukienkę z papierowego wykroju. - Hughes mnie straszy - odpowiedziała Kay. - Hughes wszystkich straszy. - Tym razem zrobił to naumyślnie. Kierowca jeszcze raz odegrał scenkę na użytek Partridge. - To wcale nie jest śmieszne, Hughes - burknęła. Przez pokój prze-

szły dwie pracownice i mężczyzna na nowo zaczął swoje wygłupy. Jedna z kobiet pisnęła. Hughes wstał i zademonstrował to samo przed lustrem. Po chwili usiadł z powrotem na krześle, kompletnie niewzruszony.

- Poczułem się jak na własnym pogrzebie - oznajmił. Wróciła Mickey. - Jak tam? - zapytali. Rozcierała zziębnięte ręce. - Według R. i D. walnęło w Marylebone. Ludzie z trzydziestki-

dziewiątki już tam są. Kay pochwyciła jej spojrzenie. - Rathbone Place chyba nie ucierpiało, jak myślisz? - spytała cicho.

Mickey zdjęła płaszcz. - Chyba nie. - Chuchnęła w dłonie. - W co gracie? Przez chwilę panowała względna cisza. O'Neil, nowa, wyjęła pod-

ręcznik pierwszej pomocy i zaczęła powtarzać wyuczoną lekcję.

143

Page 141: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Członkowie załogi kręcili się tam i z powrotem. Kobieta, która za dnia była nauczycielką w szkole tańca, włożyła wełniane rajtuzy, po czym zaczęła ćwiczyć skłony i rozciąganie.

Za kwadrans jedenasta usłyszeli pierwszą eksplozję, gdzieś blisko. Wkrótce potem w Hyde Parku rozpoczął się ostrzał artylerii przeciwlot-niczej. Stacja znajdowała się kilka kilometrów od dział, mimo to strzały zdawały się wydobywać spod betonowej podłogi i wstrząsały naczynia-mi.

Ale tylko O’Neil za każdym razem reagowała nerwowo. Pozostali da-lej robili swoje jak gdyby nigdy nic: Partridge może trochę szybciej ma-chała nożyczkami, a nauczycielka tańca po namyśle przebrała się z po-wrotem w długie spodnie. Mickey, która w tym czasie zdjęła buty, leni-wie wciągnęła je z powrotem i przystąpiła do wiązania sznurowadeł. Kay przypaliła papierosa od niedopałka poprzedniego. Czuła, że warto wypa-lić więcej, niż ma się ochotę, potem pewnie zabraknie na to czasu.

Zabrzmiał huk kolejnej eksplozji, bliżej niż poprzednio. Łyżeczka, która podskakiwała na stole jak trącana niewidzialną dłonią, z brzękiem wylądowała na posadzce.

Ktoś parsknął śmiechem. A ktoś inny rzucił: - Szykuje się zabawa, dzieciaki! - Może chcą tylko postraszyć - wyraziła przypuszczenie Kay. Hughes prychnął. - Akurat. Dam głowę, że wczoraj zrobili zdjęcia, a dziś rozwalą tory

kolejowe... Odwrócił głowę. Zadzwonił telefon w biurze Binkie. Kay poczuła głę-

boko w piersi ukłucie niepokoju. Binkie podniosła słuchawkę, dzwonie-nie umilkło. Wyraźnie usłyszeli jej głos: „Tak. Rozumiem. Tak, natych-miast”.

- Jedziemy - oznajmił Hughes, zdejmując płaszcz. Binkie odsunęła swoje białe krzesło i zamaszyście wkroczyła do sali. - Dwa wezwania, jak na razie - zakomunikowała. - Ale kroi się

znacznie więcej. Bessborough Place i Hugh Street. Dwa ambulanse i samochód do pierwszego, jeden ambulans i samochód do drugiego. Powiedzmy... - Z namysłem wskazywała kolejne osoby. - ...Langrish i Carmichael, Cole i O’Neil, Hughes i Edwards, Partridge, Howard... No dobrze, jazda mi stąd!

Kay i pozostali kierowcy natychmiast poszli do garażu, wkładając po drodze metalowe hełmy. Szare furgonetki i samochody stały gotowe do wyjazdu; Kay wskoczyła do szoferki i zapuściła silnik, na przemian naci-skając i zwalniając pedał gazu, aby się rozgrzał. Po chwili dołączyła do

144

Page 142: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

niej Mickey. Poszła do Binkie po kartkę z wytycznymi i nazwą celu. Przybiegła szybko, wspięła się po stopniu nadwozia i wskoczyła na sie-dzenie.

- Dokąd jedziemy? - Na Hugh Street. Kay kiwnęła głową i wyprowadziwszy ambulans z garażu, wyjechała

na ulicę, najpierw powoli, tak aby Partridge z tyłu mogła ją dogonić, a potem dodała gazu. Jechały starym samochodem dostawczym, na po-czątku wojny zamienionym na karetkę: przerzucanie biegów wymagało nie lada wysiłku. Mimo to znała na wylot pojazd i jego dziwactwa, i pro-wadziła go pewną dłonią. Jeszcze dziesięć minut temu, grając w karty z Hughesem, prawie przysypiała. Na dźwięk telefonu serce podskoczyło jej w piersi. Teraz czuła... strach pewnie też, gdyż tylko głupiec nie bałby się w takiej sytuacji, ale przede wszystkim była opanowana i bez reszty skoncentrowana na tym, co robi.

Aby dotrzeć na Hugh Street, musiały pojechać na północny zachód; ponura droga wiodła wśród ruder Pimlico, które z morderczą regularno-ścią ustępowały miejsca płachtom zdewastowanych osiedli, stertom gruzów oraz rzędom budynków zrównanych z ziemią. Artyleria przeciw-lotnicza dalej huczała na całego. Między seriami wystrzałów Kay słyszała też wycie samolotów oraz sporadyczny świst bomb i pocisków z dział. Odgłosy przypominały przedwojenne obchody rocznicy Spisku Procho-wego, ale zapachy były inne: zamiast nieskomplikowanego, jak obecnie uważała Kay, zapachu prochu, w powietrzu unosił się smród palonej gumy i zgniły odór rozgrzanych dział.

Otulone mgiełką ulice świeciły pustkami. Podczas nalotów Pimlico robiło nieco upiorne wrażenie, zupełnie jakby potężny kataklizm zmiótł z powierzchni ziemi wszelkie oznaki niedawno tętniącego tu życia. Gdy kanonada cichła, robiło się jeszcze dziwniej. Kay i Mickey spacerowały kilkakrotnie po pracy wzdłuż nabrzeża. Było to niesamowite: cisza pa-nowała tu większa niż na wsi, a gdy spojrzały w kierunku Westminsteru, ich oczom ukazały się skupiska zgarbionych budynków, tak jakby wojna cofnęła Londyn w czasie, na powrót zamieniając go w szereg osad, z których każda musiała zwalczać napór mrocznych i niezbadanych sił.

Stanęły na szczycie St George's Drive i zobaczyły pracownika ochot-niczej służby porządkowej, który czekał, by wskazać im drogę. Kay unio-sła rękę i opuściła szybę. Mężczyzna podbiegł do furgonetki, trochę nie-zdarnie, ponieważ mundur, czapka i rozkołysana płócienna torba prze-wieszona przez ramię wyraźnie mu ciążyły.

145

Page 143: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Na lewo - powiedział. - Zresztą zobaczycie. Uwaga na szkło. Pobiegł do ambulansu Partridge, aby jej zakomunikować to samo. Powoli ruszyły naprzód. Kiedy skręciły w Hugh Street, zgodnie z

przewidywaniami Kay na przedniej szybie zaczął osiadać pył z po-pękanych cegieł, okruchy gipsu oraz drewna. Światło reflektorów, i tak przyćmione, zgęstniało jakby, zmętniało i zawirowało jak porter nalewa-ny do szklanki. Pochylona nad kierownicą wytężyła wzrok, pełna obaw o koła, pod którymi coś zachrzęściło niebezpiecznie. Wreszcie w odległości pięćdziesięciu metrów zobaczyła światło: snop latarki dowódcy nocnej straży. Uniósł ją, słysząc nadjeżdżający samochód. Kay zaparkowała ambulans, Partridge stanęła tuż za nią.

Strażnik podszedł bliżej i zdjąwszy czapkę, wytarł czoło chusteczką, po czym wydmuchał nos. Za jego plecami na mrocznym tle nieba ciem-niał rząd budynków mieszkalnych. Poprzez chmurę pyłu Kay zobaczyła, że jeden z domów uległ całkowitemu zniszczeniu, jakby zdeptany niefra-sobliwą stopą olbrzyma.

- Co to było? - zapytała, kiedy wysiadły z furgonetki. - Bomba? Mężczyzna włożył czapkę i pokiwał głową. - Co najmniej pięćdziesięciokilogramowa. - Pomógł im wyjąć z am-

bulansu koce, bandaże oraz nosze, a następnie poprowadził je przez gruzowisko, oświetlając drogę latarką. - Walnęło prosto w ten dom - powiedział. - Trzy mieszkania, górne i środkowe chyba puste. Ale miesz-kańcy z parteru byli na miejscu. Wierzcie lub nie, siedzieli w schronie i właśnie wychodzili na zewnątrz. Chwała Bogu, że nie dotarli do domu! Mężczyzna został paskudnie pokaleczony szkłem z jednego z okien. Po-zostałych wyrzuciło w powietrze, same ocenicie ich stan. Najbardziej ucierpiała starsza kobieta, tu przydadzą się nosze. Do waszego przyjazdu kazałem im siedzieć w ogrodzie. Powinien ich obejrzeć lekarz, ale po-dobno jego samochód przysypało...

Potknął się i ruszył dalej bez słowa. Partridge kaszlała, Mickey prze-cierała załzawione od pyłu oczy. Rozmiar zniszczeń przeszedł ich naj-śmielsze oczekiwania. Szkło z rozbitych okien mieszało się pod nogami ze szczątkami luster i zastawy, dokoła walały się połamane odłamki krzeseł i stołów, strzępy zasłon i dywanów, wszędzie fruwało pierze. Widok wielkich fragmentów drewna jak zawsze zdziwił Kay: przed woj-ną wyobrażała sobie, że domy przeważnie budowane są solidnie, z ka-mienia, jak domek najmądrzejszej świnki z bajki dla dzieci. Zdumiewało ją też, że nawet duże budynki zamieniały się w stosunkowo niewielką kupę gruzu. Jeszcze przed godziną ten dom miał trzy piętra, tymczasem

146

Page 144: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

została zeń sterta zaledwie dwóch lub trzech metrów. Przypuszczała, że domy, podobnie jak toczące się w ich wnętrzu życie, w większości skła-dają się z przestrzeni. I to ona liczyła się w ostatecznych rozrachunku, a nie cegły.

Tył budynku pozostał w miarę nienaruszony. Minęli skrzypiącą fu-trynę i znaleźli się w kuchni, gdzie naczynia wciąż stały na półkach, ob-razki wisiały na ścianach, a zapalona lampa świeciła przez podniesioną zasłonę. Runęła jednak część sufitu i z góry leciały kaskady pyłu. Straż-nik powiedział, że nadal spadają belki i całość runie lada chwila.

Zaprowadził je do ogródka, po czym wrócił na ulicę, żeby zajrzeć do sąsiadów. Kay zsunęła hełm na tył głowy. Mrok ograniczał widoczność, ale zobaczyła sylwetkę mężczyzny siedzącego na schodach z rękami uniesionymi do głowy oraz kobietę, która leżała nieruchomo na kocu lub dywaniku. Obok klęczała inna kobieta i chyba rozcierała jej dłonie. Nie-co dalej snuła się oszołomiona dziewczyna. Druga dziewczyna siedziała na progu schronu. Trzymała w objęciach kwilące zawiniątko, które Kay wzięła za ranne dziecko. Gdy zawiniątko szarpnęło się gwałtownie i wy-dało z siebie piskliwy skowyt, zrozumiała, że to pies.

Pył nadal kłębił się w powietrzu, drapiąc wszystkich w gardle. Pano-wała atmosfera dezorientacji, typowa dla podobnych zdarzeń. Powietrze było jak naładowane i zdawało się wibrować przebrzmiałym echem wy-buchu, jakby skupiska atomów tworzących dom, ogród oraz samych ludzi zostały brutalnie rozproszone i powoli odzyskiwały pierwotne po-łożenie. Pomna ostrzeżenia, że resztki budynku grożą zawaleniem, Kay pospiesznie krążyła między ludźmi, otulając ich kocami i zaglądając im w twarze.

- No dobrze - oznajmiła wreszcie. Podejrzewała, że jedna z dziew-cząt może mieć złamaną nogę lub kostkę; wysłała Partridge, żeby rzuciła na nią okiem. Mickey podeszła do mężczyzny, a Kay wróciła do leżącej kobiety, która ewidentnie doznała urazu klatki piersiowej. Kiedy Kay położyła jej rękę na sercu, staruszka wydała z siebie przeciągły jęk.

- Nic jej nie będzie, prawda? - spytała głośno druga kobieta. Dy-gotała na całym ciele, siwiejące włosy spływały jej na ramiona. Pewnie zwykle nosiła je upięte, siła wybuchu musiała potargać warkocz lub kok. - Odkąd leży, nie powiedziała ani słowa. Ma siedemdziesiąt sześć lat. To przez nią tu jesteśmy. Siedzieliśmy tam... - wskazała ręką na schron - ... bezpieczni jak u Pana Boga za piecem, grając w karty i słuchając radia. Nagle tej zachciało się do wychodka. Wyprowadziłam ją na zewnątrz, pies wyleciał za nami. Dziewczynki zaczęły płakać, a ten tam... - miała na

147

Page 145: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

myśli męża - jak nie zacznie ganiać po ogrodzie... Ciemno choć oko wy-kol, a on jak ten głupi. A potem... przysięgam na Boga, myślałam, że to koniec świata. - Rozdygotana, otuliła się kocem. Rozgadała się na całe-go. - Jego matka - podjęła tym samym donośnym, zrzędliwym tonem - ja, dziewczęta i nie wiedzieć ile połamanych kości. A dom? Chyba odpadł dach, co? Strażnik nie pisnął ani słówka, nie pozwolił nam nawet wejść do kuchni. Aż się boję tam zajrzeć. - Położyła trzęsącą się rękę na ra-mieniu Kay. - Proszę mi powiedzieć. Sufit cały?

Żadne z nich nie widziało jeszcze domu od frontu; z tyłu, w ciemno-ściach, wyglądał, jakby nie doznał większego uszczerbku. Kay pospiesz-nie przesuwała rękami po ciele staruszki, sprawdzając jej ręce i nogi.

- Obawiam się, że obrażenia są znaczne... - powiedziała, nie podno-sząc wzroku.

- Co? - spytała kobieta. Ogłuchła od wybuchu. - Obawiam się, że po ciemku trudno powiedzieć - odrzekła głośno

Kay. Skupiała się na tym, co robi. Wydało jej się, że czuje pod palcami pęknięte żebra. Sięgnęła do torby i wyjąwszy bandaże, próbowała w miarę sprawnie opatrzyć ranną.

- Wszystko przez nią... - zaczęła na nowo kobieta. - Niech mi pani pomoże! - krzyknęła Kay, żeby odwrócić jej uwagę. Tymczasem Mickey zajmowała się mężczyzną. Jego twarz po-

czątkowo wydała się Kay czarna; myślała, że to ziemia lub sadza. Jed-nakże w świetle latarni domniemana czerń przybrała szkarłatny odcień. Ramiona i klatka piersiowa wyglądały podobnie i dodatkowo usiane były punktami, które połyskiwały w świetle latarki. Mężczyzna najeżony był odłamkami szkła. Mickey usiłowała wyciągnąć co większe kawałki. Nie-szczęśnik wzdrygał się za każdym razem i poruszał głową jak ślepiec. Krzepnąca krew sklejała mu powieki.

Poczuł, że Mickey się zawahała. - Bardzo źle? - spytał. - A skąd - odpowiedziała Mickey. - Tylko trochę przypomina pan

jeża. Proszę się nie odzywać. Muszę załatać te dziury, inaczej może pan zapomnieć o piwie: przeleci przez pana jak przez sito!

Puścił jej słowa mimo uszu, a może nie słyszał. - Jak mama? - spytał, wpadając jej w słowo. I zawołał ochryple do

Kay: - To moja matka. - Proszę nic nie mówić - powtórzyła Mickey. - Pańskiej matce nic

nie grozi.

148

Page 146: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- A dziewczynkom? - Dziewczynkom też nie. Zakrztusił się pyłem. Mickey przytrzymała mu głowę, żeby mógł od-

kaszlnąć. Kay wyobraziła sobie, jak rany otwierają się z każdym ruchem, a szkło wnika głębiej w ciało... Odnotowała też monotonne buczenie samolotów kołujących w górze. Z pobliskiej ulicy dobiegł łoskot walące-go się dachu. Musiała się pospieszyć.

- W porządku, Partridge? - zawołała, nie przerywając bandażo-wania. - Długo jeszcze?

- Prawie skończyłam. - A ty, Mickey? - Czekam na ciebie. - Dobrze. - Kay rozwinęła nosze przyniesione z furgonetki. Wrócił

strażnik; pomógł jej unieść staruszkę i owinąć ją pledem. - Którędy mo-żemy ją przenieść? - zapytała. - Damy radę przez ogród?

Strażnik potrząsnął głową. - Wykluczone. Musimy przejść przez dom. - Przez dom? Psiakrew. Lepiej się pospieszmy. Gotowy? Dobra.

Raz, dwa... W tym momencie staruszka otworzyła oczy i rozejrzała się ze zdu-

mieniem. - Co wy robicie? - szepnęła. Kay zacisnęła mocniej ręce na noszach. - Zabieramy panią do szpitala. Ma pani połamane żebra. Ale

wszystko będzie dobrze. - Do szpitala? - Proszę leżeć nieruchomo, dobrze? Niedługo będzie po wszystkim,

obiecuję. Musimy tylko zanieść panią do ambulansu. - Kay mówiła tak, jakby zwracała się do przyjaciółki, na przykład do Mickey. Nieraz słysza-ła, jak policjanci i pielęgniarki zwracają się do poszkodowanych jak do chorych na umyśle. „Dobrze, dobrze, kochaniutka”. „Spokojnie, matecz-ko”. „Do wesela się zagoi”. - Pani syn też z nami pojedzie - dodała, wi-dząc, jak Mickey pomaga rannemu dźwignąć się z miejsca. - Partridge, gotowa? Idziemy. Szybko, ale ostrożnie.

Kolejno weszli do kuchni. Rzęsiste światło sprawiło, że drgnęli i za-słonili oczy. Naturalnie dziewczęta zobaczyły, jak bardzo są brudne i pokaleczone i jak strasznie wygląda ich ojciec, zakrwawiony i obanda-żowany. I jak na komendę zaczęły płakać.

- Ciii - uspokajała je matka. Dalej trzęsła się na całym ciele. - Ciii. Najważniejsze, że żyjemy, prawda? Phyllis, przekręć klucz w drzwiach. Przynieś herbatę, Eileen. I zamknij tę puszkę z wołowiną! Strzeżonego

149

Page 147: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Pan Bóg... Chryste Panie! - Dotarła do drzwi prowadzących na korytarz i zobaczyła rozciągający się za nimi krajobraz zniszczeń. Nie wierzyła własnym oczom. Skamieniała z ręką na sercu. - Matko jedyna!

Stojące za jej plecami dziewczęta krzyknęły. Kay znowu się poślizgnęła, kiedy wraz ze strażnikiem manewrowali z

noszami wśród rumowiska. Każdy kolejny krok wzbijał następną chmu-rę pyłu, piór oraz sadzy. Wreszcie jednak dobrnęli na skraj tego, co jesz-cze niedawno było ogrodem. Na klamkach ambulansu bujało się dwóch chłopców.

- Potrzebujecie pomocy, proszę pana? - zapytali strażnika, a może Kay.

- Nie - odrzekł mężczyzna. - Lepiej zmiatajcie do schronu, zanim pourywa wam głowy. Gdzie wasze mamy? Myślicie, że te samoloty to niby co, trzmiele?

- To starsza pani Parry? Czy ona nie żyje? - Zmykać stąd! - Chryste Panie! - zawodziła dalej kobieta, przedzierając się przez

ruiny domu. W ambulansie znajdowały się cztery metalowe prycze, podobne do

tych, jakich używano w schronach. Oświetlone małą lampką wnętrze nie miało ogrzewania, toteż Kay owinęła staruszkę dodatkowym kocem, przypięła ją płóciennym pasem do pryczy, po czym umieściła jeden ter-mofor pod jej kolanami, a drugi w okolicach stóp. Mickey przyprowadzi-ła mężczyznę. Miał oczy doszczętnie zlepione pyłem i krwią; musiała kierować jego krokami, jakby stracił władzę w nogach. Żona podążała tuż za nim. Trzymała kilka podniesionych naprędce rzeczy: jeden kra-ciasty kapeć, roślinę w doniczce.

- Jak mam to zostawić? - zapytała, kiedy strażnik usiłował posadzić ją w samochodzie Partridge, którym miała pojechać do punktu pomocy doraźnej. Łzy pociekły jej po policzkach. - Pobiegnie pan po pana Granta z domu naprzeciwko? Przypilnuje naszych rzeczy. Niech pan będzie tak dobry, panie Andrews.

- Nie może z nami jechać - perswadowała Partridge dziewczynie z psem.

- No to ja też nie jadę! - zacietrzewiła się tamta. Mocniej ścisnęła psa, aż pisnął. Naraz spojrzała pod nogi. - Mamo, tu leży obrazek, który dostałaś od wuja Patricka, rozbity w drobny mak!

- Niech zabierze psa, Partridge - powiedziała Kay. - Przecież nie na-rozrabia.

Jednakże decyzja należała do Partridge, a zresztą nie było czasu się kłócić. Pozostawiając ich w samym środku debaty, Kay skinęła głową

150

Page 148: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Mickey, domknęła drzwi, po czym pobiegła na przód samochodu i wy-tarła przednią szybę, gdyż po dwudziestominutowym postoju na ulicy całe auto pokryła gruba warstwa pyłu. Następnie wskoczyła za kierowni-cę i zapuściła silnik.

- Andrews - zawołała do strażnika, zawracając - patrz mi pod koła, dobra? - Przebita opona oznaczałaby bowiem klęskę. Mężczyzna odsunął się od pozostałych, omiótł koła światłem latarki i podniósł rękę.

Ruszyła powoli, wyminęła rumowisko i stopniowo zaczęła przy-spieszać. Podczas kursów z rannymi obowiązywała prędkość dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, lecz mając na uwadze staruszkę z poła-manymi żebrami i krwawiącego mężczyznę, Kay dodała gazu. Co rusz pochylała się nad kierownicą i spoglądała w niebo. Wciąż rozlegał się warkot samolotów oraz huk wystrzałów, częściowo zagłuszane hałasem silnika, przez co nie wiedziała, czy zmierza w kierunku największej za-wieruchy, czy zostawia ją z tyłu.

Za jej plecami znajdowała się rozsuwana szybka, przez którą do-cierały odgłosy krzątaniny w tyle pojazdu.

- Wszystko w porządku? - zawołała przez ramię Kay, nie odrywając oczu od jezdni.

- Powiedzmy! - odkrzyknęła Mickey. - Ale postaraj się omijać kole-iny.

- Zrobię, co się da - odpowiedziała Kay. I wytężyła wzrok, desperacko usiłując wyminąć dziury i wyboje, aż

zapiekły ją oczy. Kiedy podjechała do wejścia szpitala na Horseferry Road, na spotka-

nie ambulansu wybiegła siostra dyżurna. Kuliła głowę w ramionach, jakby padało. Oddziałowa podążała za nią niemal spacerkiem, zgoła niewzruszona kanonadą oraz błyskami eksplozji.

- To znowu ty, Langrish? - zapytała, przekrzykując kolejną serię wystrzałów. - Co nam przywiozłaś tym razem?

Miała jasne włosy i obfity biust; rogi jej czepka sterczały wywinięte na boki, niezmiennie nasuwając Kay skojarzenie z hełmami wikingów, noszonymi przez niektórych śpiewaków operowych na przedstawieniach dzieł Wagnera. Posłała po łóżko na kółkach i wózek inwalidzki, popędza-jąc portierów jak stadko gęsi. Rannemu, który na chwiejnych nogach wyszedł z ambulansu, też dostało się za swoje: „No co też pan się tak guzdrze?”.

Kay i Mickey uniosły staruszkę i ostrożnie położyły ją na łóżku. Mic-key umieściła przy niej tabliczkę z informacją, gdzie i kiedy doznała urazu. Przestraszona kobiecina bezradnie wyciągnęła rękę. Kay ujęła jej palce.

151

Page 149: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Proszę się nie martwić. Już nic pani nie grozi. Pomogły mężczyźnie usiąść na wózku. Poklepał Mickey po ramieniu

ze słowami: „Dziękuję, synu”. Zerknął na nią na początku i przez cały czas sądził, że ma do czynienia z chłopcem.

- Biedak - powiedziała, kiedy wraz z Kay wsiadały z powrotem do karetki. Usiłowała wytrzeć z rąk jego krew. - Ale będzie miał blizny, nie?

Kay skinęła głową. Powoli jednak zapominała już o tych, których bezpiecznie odtransportowała do szpitala. Skupiła się na tym, jak do-jechać z powrotem na Dolphin Square, rejestrując brzeżkiem świa-domości nieustające buczenie samolotów i kanonadę. Ponownie na-chyliła się nad kierownicą i popatrzyła w niebo. Mickey uczyniła to sa-mo, a po chwili opuściła szybę i wysunęła głowę przez okno.

- I co? - spytała Kay. - Nie bardzo. Tylko kilka samolotów, za to tuż nad nami. Wydaje

się, że zamierzają kołować. - A my jesteśmy w obrębie tego koła? - Niestety. Kay dodała gazu. Mickey stuknęła hełmem o ramę okna i uniosła rę-

kę, żeby go poprawić. - Mają go - powiedziała, śledząc wzrokiem snop reflektora. - Nie,

uciekł im. Zaraz... O rany. - Pospiesznie cofnęła głowę. - Znowu strzały. Kay weszła w zakręt i spojrzała w górę. Zobaczyła snop światła, wyce-

lowany w lśniący kadłub samolotu. Lufy dział powędrowały w górę, jak jej się zdawało, bezszelestnie, gdyż choć słyszała kanonadę, ciężko było powiązać zgiełk z błyskiem wystrzałów i obłoczkami dymu, które nastę-powały tuż potem. Naraz jej uwagę odwrócił spadający szrapnel. Odłamki pocisku załomotały o dach i maskę furgonetki, jakby bombow-ce miały na pokładzie szuflady ze sztućcami i teraz postanowiły wysypać je tuż nad miastem.

Nagle jednak rozległ się potężniejszy huk, a potem następny, i ulicę zalało rzęsiste, białe światło. Samolot zrzucał bomby zapalające i jedna eksplodowała.

- No pięknie - powiedziała Mickey. - I co teraz zrobimy? Kay odruchowo zwolniła, po czym jej stopa znieruchomiała nad pe-

dałem hamulca. Miały za zadanie jechać naprzód, bez względu na oko-liczności. Udział w kolejnym zdarzeniu mógł okazać się nieprzewidziany w skutkach. Mimo to zawsze czuła, że nie może tak po prostu zawrócić i odjechać.

Pod wpływem nagłej decyzji zatrzymała samochód możliwie jak naj-bliżej płonącego cylindra.

152

Page 150: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie możemy dopuścić do pożaru - oznajmiła, wyskakując na zewnątrz. - Niech Binkie sobie mówi, co chce.

Rozejrzawszy się, pod oknem jednego z domów zobaczyła stertę wor-ków z piaskiem. Osłaniając twarz i ręce przed oparami, przyciągnęła jeden z nich i zasypała bombę. Białe światło znikło. Wówczas rozbłysła kolejna, w pewnej odległości od pierwszej. Kay zawlokła tam drugi wo-rek. Kopnęła ledwie tlące się pociski, które trysnęły kaskadą iskier. Mic-key pospieszyła za nią, po chwili nadszedł jakiś mężczyzna z dziewczyną i też zaczęli pomagać, biegając po ulicy jak drużyna oszalałych futboli-stów... Lecz niektóre bomby spadły na dachy i do ogrodów, gdzie nie mogli się dostać. Jedna wylądowała tuż pod drewnianą tablicą z napi-sem „Do wynajęcia”, która powoli zajmowała się ogniem.

- Gdzie wasz strażnik, do cholery? - zapytała mężczyznę Kay. - Ty mi powiedz - odburknął zdyszany. - Nasza ulica leży na po-

graniczu dwóch dzielnic. Pewnie siedzą i kłócą się, czyj to rewir. Myślisz, że powinniśmy wezwać straż pożarną?

- Pewnie pompy by się przydały, gdybyśmy tylko mieli sznury lub drabiny.

- Mam biec do telefonu? Kay rozejrzała się bezsilnie. - Tak - powiedziała. - Tak, moim zdaniem to jedyne wyjście. Mężczyzna odbiegł. Kay zwróciła się do dziewczyny. - Wracaj do schronu. Tamta miała na sobie kożuszek i spiczastą czapeczkę, wiązaną pod

szyją. Z uśmieszkiem potrząsnęła głową. - Tu mi się bardziej podoba. Przynajmniej coś się dzieje. - Uważaj, zaraz dopiero zacznie się dziać. Co ja powiedziałam? Od strony jednego z położonych dalej budynków dobiegł potężny ło-

skot, po którym nastąpił brzęk tłuczonego szkła. Kay i Mickey popędziły w tamtym kierunku, dziewczyna biegła za nimi. Zobaczyły rozbite okno na parterze; firanka wisiała na złamanym karniszu, czarna od dymu lub sadzy, a ze środka biły ciemne opary. Ognia nie było widać.

- Uwaga - ostrzegła Kay, kiedy podchodziły do parapetu, żeby zaj-rzeć do wewnątrz. - To może być bomba z opóźnionym zapłonem.

- Czy ja wiem? - odpowiedziała Mickey. Zaświeciła latarką. Zoba-czyły zdewastowaną kuchnię, z rozrzuconymi krzesłami i naczyniami oraz uczernioną tapetą. Stół leżał pod ścianą do góry nogami. Tuż za stołem dojrzały mężczyznę w piżamie i szlafroku. Trzymał się za udo.

- Ach! Ach! - usłyszały. - A niech to wszystko szlag!

153

Page 151: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Mickey ścisnęła Kay za ramię. Usiłowała dojrzeć coś przez chmurę pyłu.

- Kay - powiedziała zachrypniętym głosem. - On chyba stracił nogę. Wybuch musiał ją oderwać! Trzeba zrobić opaskę uciskową, żeby zata-mować krwawienie.

- Co tam? - zawołał mężczyzna, zanosząc się kaszlem. - Jest tam kto? Pomocy!

Kay obróciła się na pięcie i pobiegła do ambulansu. - Nie patrz - rzuciła do dziewczyny, która kręciła się pod oknem. Warkot samolotów ucichł, ale w kilku miejscach na ulicy rozgorzał

ogień o żółtych, pomarańczowych i czerwonych płomieniach. Ściągnie im na głowy bombowce, ale Kay nic nie mogła na to poradzić. Wyjęła paczkę opatrunków i pospieszyła z powrotem. Zastała Mickey pochyloną nad rannym mężczyzną. Usiłowała rozerwać mu piżamę.

- Pomóżcie mi wstać - poprosił. - Niech pan nic nie mówi. - Ja tylko, moja noga... - Wiem. Już dobrze. Musimy założyć panu opaskę uciskową. - Co takiego? - Żeby zatamować krwawienie. - Krwawienie? Czy ja krwawię? - Obawiam się, że tak, kolego - rzuciła posępnie Mickey. Szarpnęła oporny szew i oświetliła latarką nagie udo mężczyzny. Ciało kończyło się tuż nad kolanem. Kikut jednak był różowy, gładki,

niemal lśniący... - Chwileczkę - wtrąciła Kay, kładąc dłoń na ramieniu Mickey. Męż-

czyzna odetchnął głośno, po czym wybuchnął śmiechem i rozkaszlał się na nowo.

- A niech mnie - wykrztusił. - Jeśli znajdziecie brakującą nogę, dam wam pieprzony medal. Straciłem ją podczas tamtej wojny.

Okazało się, że zgubił jedynie korkową protezę. Poza tym huk wcale nie pochodził od bomby, tylko od zepsutej kuchenki gazowej. Kiedy mężczyzna przytknął zapałkę do palnika, piecyk wyleciał w powietrze. Sztuczna noga pofrunęła w górę wraz z innymi sprzętami: znalazły ją zawieszoną na sprzączce na gwoździu wbitym w ścianę.

Mickey z odrazą podała ją właścicielowi. - Dość tutaj zgiełku i bez pana udziału. - Chciałem tylko zrobić herbatę - wykaszlał. - Człowiek ma prawo

napić się herbaty, czyż nie?

154

Page 152: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Kiedy dźwignęły go do pozycji stojącej, zobaczyły, że jest mocno po-turbowany. Miał poparzoną twarz i ręce, stracił brwi, rzęsy oraz część włosów. Uznały, że najlepiej będzie odwieźć go do szpitala, i zaniosły do ambulansu.

Przy placu wciąż płonął ogień, ale dziewczyna, która pomagała im ga-sić bomby zapalające, zdążyła już pobudzić sąsiadów i zjawiło się kilka osób z wiadrami wody, pompami i workami z piaskiem. Mężczyzna bez nogi zwrócił się do znajomego z prośbą o zabicie deskami okna.

- No to jedziemy - powiedział do Mickey i Kay, obserwując za-mieszanie na ulicy. - Mam nadzieję, że nie zaleją mi domu. Z dwojga złego wolę ogień niż powódź. Co to ma znaczyć? - zawołał, gdy Kay za-trzasnęła drzwi. - Chyba mnie tu z nią nie zamkniesz? - Miał na myśli Mickey.

- Nic panu nie będzie - zapewniła go Kay. - Ty tak twierdzisz. Nie widziałaś, jak rozrywała mi piżamę... - Mamy nauczkę na przyszłość - oznajmiła Mickey, kiedy pozo-

stawiły mężczyznę w szpitalu. - To znaczy? - spytała Kay. - Daj spokój, korkowa proteza! Jeśli to się wyda... Kay parsknęła śmiechem. - „Kay! Kay!” - zawołała ochryple. - „Wybuch musiał ją oderwać!”. Mickey przypaliła dwa papierosy. - Spadaj. - Nie ma się czym przejmować. Na twoim miejscu każdy pomy-

ślałby to samo. - Być może. Czy ta dziewczyna nie miała prześlicznych, brązowych

oczu? - A miała? - Nigdy nie zwracasz uwagi na ciemne oczy. Działa chwilowo ucichły. Samolot, który zrzucił bomby zapalające,

został zmuszony do odwrotu. Miasto odetchnęło z ulgą. Kay i Mickey gadały i chichotały przez całą drogę na Dolphin Square. Lecz w garażu zobaczyły Partridge, która rzuciła im ostrzegawcze spojrzenie.

- Macie kłopoty, dziewczyny. Przyszła Binkie. W ręku trzymała plik papierów. - Langrish i Carmichael, gdzie wyście się, u licha, podziewały? Po-

dobno miałyście wrócić godzinę temu. Już chciałam zgłosić wasze zagi-nięcie.

Kay opowiedziała o bombach zapalających i rannym mężczyźnie.

155

Page 153: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- A co mnie to obchodzi? - burknęła Binkie. - Macie wracać do bazy zaraz po skończonym zadaniu. Powinnaś o tym wiedzieć, Langrish.

- A co, lepiej byłoby, żeby wybuchł pożar, który ściągnąłby kolejne samoloty? Wtedy dopiero miałybyśmy pełne ręce roboty.

- Znasz procedurę. Ostrzegam cię. Jeszcze jeden taki wybryk, a po-rozmawiamy inaczej.

Na dźwięk telefonu wróciła do biura, a po chwili przydzieliła Kay i Mickey następne zadanie. Bombowce pozostawiły wprawdzie w spokoju Pimlico, lecz w tarapatach znalazły się Camberwell i Walworth. Ucier-piało przy tym kilka ambulansów: Kay, Mickey i czterech innych kierow-ców z Dolphin Square zostało wysłanych na drugą stronę rzeki, aby zająć ich miejsce. Zadanie nie należało do przyjemnych. W Camberwell zawa-lił się dom i jego mieszkańcy zostali przygnieceni przez belki: Kay po-mogła lekarzowi założyć szyny na zmiażdżone nogi dziecka, które krzy-czało wniebogłosy, kiedy tylko próbowali go dotknąć. Na innej ulicy, trochę później, dwaj mężczyźni zostali trafieni przez szrapnel: byli tak pokaleczeni, jakby jakiś szaleniec pociął ich nożem.

Do kwadrans po drugiej, czyli prawie do końca zmiany, Kay i Mickey pięciokrotnie wyjeżdżały do rannych. Wróciły na Dolphin Square, nie-mal słaniając się ze zmęczenia. Na ostatnim zakręcie Kay zgasiła silnik i samochód bezszelestnie wtoczył się do garażu. Kiedy zaciągnęła hamu-lec, obie wraz z Mickey jednocześnie odchyliły głowy w tył i przymknęły oczy.

- Co widzisz? - zapytała Kay. - Bandaże - odrzekła Mickey. - A ty? - Ulicę, w ciągłym ruchu. W ambulansie panował brud nie do opisania; kolejny kwadrans mi-

nął im na przytaszczeniu niezliczonych wiader lodowatej wody, którą starannie obmyły wnętrze pojazdu. Potem przyszła kolej na doprowa-dzenie do porządku siebie. W budynku znajdowało się specjalnie prze-znaczone do tego celu nieogrzewane pomieszczenie z napisem: „Dekon-taminacja: kobiety”. Stało tam coś w rodzaju koryta z zimną wodą. Zle-pek pyłu i krwi okazał się nader trudny do usunięcia ze skóry i odzieży. Mickey nie nosiła na rękach żadnej biżuterii; Kay miała na małym palcu prostą, złotą obrączkę, której nie lubiła zdejmować: teraz musiała ją zsunąć aż do knykcia, aby wyszorować brud.

Gdy uporały się z rękami, zdjęły hełmy. W miejscach, gdzie paski przylegały do podbródka i policzków, widniały różowe prążki czystej skóry, lecz nieosłonięte części twarzy nabrały szkarłatno-smolistego

156

Page 154: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

odcienia od pyłu i sadzy, jaśniejszego tam, gdzie Kay i Mickey ocierały pot, i w bruzdach wyżłobionych przez łzy, które nieopatrznie wydostały się z oczu. Między rzęsami utkwiły drobiny gruzu: kobiety usunęły je starannie, gdyż mogły one zawierać okruchy szkła. Następnie przyszła pora na wzajemne oględziny: „Popatrz do góry... Popatrz na dół... W porządku!”.

Kay przeszła przez wspólny pokój. Większość kierowców poszła już do domu. O’Neil, nowa sanitariuszka, bandażowała rękę Hughesowi.

- Nie tak ciasno, mała. - Przepraszam, Hughes. - Co się stało? - zapytała Kay, siadając obok. - To? - odparł Hughes. - Nic takiego. O’Neil ćwiczy bandażowanie. Kay ziewnęła. Siadanie przed sygnałem na fajrant to poważny błąd:

poczuła, że pada z nóg. - Jak tam wasza zmiana? - zapytała, usiłując nie zasnąć. Hughes wzruszył ramionami. Nie odrywał wzroku od bandaża. - W miarę. Przedziurawiony żołądek i jedno utracone oko. - A u ciebie, O’Neil? - Cztery złamane kości na Warwick Square. Kay zmarszczyła brwi. - Bułka z masłem, co? - Howard i Larkin - podjął Hughes - opatrywali gościa, który spadł

ze schodów na Bloomfield Terrace. Żadna tam bomba, był po prostu zawiany, ot co.

- Zawiany! - powtórzyła z upodobaniem Kay i parsknęła śmiechem, który przeszedł w kolejne ziewnięcie. - Ma chłopak szczęście. Każdy, kto obecnie zdobywa dość alkoholu, żeby się urżnąć, zasługuje na medal.

Mickey parzyła w kuchni herbatę. Kay przez chwilę słuchała brzęku naczyń, po czym zwlokła się z krzesła i poszła pomóc koleżance. Dorzu-ciły świeżych listków do obrzydliwej brei, która stale zalegała na dnie dzbanka, ale musiały długo czekać na wodę: ogień pod czajnikiem tlił się niemrawo, ponieważ spadło ciśnienie gazu. Sygnał na fajrant rozbrzmiał w chwili, gdy zalewały herbatę. Do bazy wrócili ostatni kierowcy. Binkie krążyła od jednego pomieszczenia do drugiego, licząc swoich ludzi.

W bazie zapanowała atmosfera rozluźnienia. Przeżyliśmy, mówiły zadowolone miny, wykonaliśmy kolejne zadanie i wróciliśmy z tarczą. Wszyscy mieli na sobie ślady pyłu i krwi, wszyscy też byli śmiertelnie znużeni od ciągłego schylania się i dźwigania oraz jazdy po ciemku, ale doświadczenie nauczyło ich obracać na j smutniejsze rzeczy w żart. Gdy

157

Page 155: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Kay weszła z herbatą, powitano ją wesołymi okrzykami. Partridge się-gnęła po łyżeczkę i zaczęła strzelać po pokoju papierowymi nabojami. O’Neil skończyła bandażować rękę Hughesa i zabrała się do jego głowy, po czym założyła mu okulary na obandażowany nos.

Dźwięk telefonu nie zwrócił niczyjej uwagi: wszyscy uznali, że chodzi jedynie o potwierdzenie końca zmiany. Wtedy do pokoju weszła Binkie. Podniosła ręce.

- Potrzebny jeden ambulans - zawołała, żeby przekrzyczeć hałas - na północną część Sutherland Street! Kto wrócił pierwszy?

- Cholera! - mruknęła O’Neil, wyciągając z ust agrafkę. - Chyba Co-le i ja. Cole?

Cole ziewnęła i wstała. Rozległy się kolejne wiwaty. - Ale wam dobrze, dziewczęta - rzuciła żartobliwie Kay, opadając z

powrotem na krzesło. - Wasze zdrowie! - zawołał Hughes i zsunął bandaż z jednego oka. -

Będę przy was myślami! - Chwileczkę - wtrąciła Binkie. - O’Neil, Cole... - zniżyła głos-

...obawiam się, że nie ma powodu do pośpiechu. Nikt nie przeżył. Jedno ciało na pewno, istnieją podejrzenia, że będą kolejne dwa. Matka i dzie-ci. Trzeba odwieźć szczątki do kostnicy. Dacie radę?

Zapadła cisza jak makiem zasiał. - Jezu - powiedział Hughes, stawiając kołnierz i upuszczając ban-

daż na podłogę. O’Neil pozieleniała na twarzy. Miała dopiero siedemnaście lat. - Ja... - zawiesiła głos. Nastąpiła kolejna chwila ciszy, a potem: - Ja pojadę - oznajmiła Kay. Wstała. - Ja pojadę z Cole. Nie masz

nic przeciwko, Cole? - Nic a nic. - Zaraz - zaoponowała O’Neil, która teraz dla odmiany spłonęła

rumieńcem. - Poradzę sobie. Nie musisz mnie niańczyć, Langrish. - Wcale nie mam takiego zamiaru - odparła Kay. - Jeszcze dość się

naoglądasz okropieństw. Mickey, w razie czego pojedziesz z nią? - Jasne - odrzekła Mickey. Kiwnęła głową do dziewczyny. - Kay ma

rację, O’Neil. Odpuść sobie. - Taa, po prostu masz farta - dodał Hughes. - Jakby co, mnie też

możesz zastąpić, Langrish! O’Neil poczerwieniała aż po cebulki włosów. - No dobrze - powiedziała. - Dzięki, Langrish. Kay poszła za Cole do garażu. Koleżanka zapuściła silnik i powoli ru-

szyły z miejsca.

158

Page 156: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie musimy się spieszyć... masz ochotę na fajkę? Są tam. Wskazała na schowek z boku tablicy rozdzielczej. Kay pogrzebała w

środku i wyjęła płaską, metalową papierośnicę, na której napisano lakie-rem do paznokci: „Wara! E. M. Cole”. Zapaliła dwa papierosy i podała jeden koleżance.

- Dzięki - powiedziała Cole, wciągając dym w płuca. - Boże, od razu mi lepiej. A tak w ogóle zachowałaś się bardzo w porządku.

Kay potarła oczy. - O'Neil to jeszcze dzieciak. - Tak czy inaczej jestem pełna podziwu. Cholera, ależ ten silnik stu-

ka! Chyba mam coś z zapłonem. Pozostałą część trasy przebyły w milczeniu, skupione na drodze.

Wskazane miejsce znajdowało się opodal Hugh Street. - Czy to naprawdę tu? - spytała Kay, gdy Cole zahamowała, gdyż

dom wyglądał na nienaruszony. Okazało się, że bomba trafiła prosto w schron. Mieszkańcy, którzy musieli niedawno opuścić własne schrony, zgromadzili się przy płocie i wytężali wzrok. Policjanci rozłożyli brezent. Jakiś mężczyzna pokazał Kay i Cole to, co zostało odnalezione: bezgłowe ciało kobiety w ubraniu i pantoflach oraz korpus starszego dziecka, wciąż przewiązany paskiem od szlafroka. Przykryto je kocem. Obok, zawinięte w ceratę, spoczywały różne części ciała: małe ramiona i nóżki, szczęka oraz zgięcie pulchnej kończyny, najprawdopodobniej kolanko lub łokieć.

- Najpierw pomyśleliśmy, że to matka, córka i syn - rzucił cicho po-licjant. - Ale potem... - Otarł usta. - Liczba kończyn wskazuje, że było więcej osób. Przypuszczalnie trójka albo czwórka dzieci. Rozpytujemy wśród sąsiadów... Jesteście pewne, że dacie radę?

Kay skinęła głową i odwróciwszy się, ruszyła do ambulansu. Po takim widoku lepiej nie tracić czasu na bezczynność. Wraz z Cole wyjęły nosze: umieściły na nich ciało kobiety oraz tułów i sznurkiem przyczepiły do nich kartki z informacją. Pozostałe szczątki postanowiły zatrzymać w ceracie, ale policjant powiedział, że chce ją mieć z powrotem. Przyniosły zatem skrzynkę i wyłożywszy ją gazetą umieściły w niej oderwane koń-czyny. Najgorsza była szczęka z małymi, mlecznymi ząbkami. Cole pod-niosła ją z ceraty, po czym prawie wrzuciła do skrzyni, zdjęta nie tyle przygnębieniem, ile bezsilnością wobec okropieństwa wypadku.

- W porządku? - spytała Kay, dotykając jej ramienia. - Tak, nic mi nie jest. - Idź tam. Ja dokończę. - Przecież mówiłam, że nic mi nie jest.

159

Page 157: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Zaniosły skrzynię do ambulansu, oznaczyły i wsunęły do środka. Kay dla pewności przymocowała ją pasem. Kiedyś wiozła podobny ładunek z kostnicy do Billingsgate, gdzie przechowywano niezidentyfikowane szczątki. Nie zabezpieczyła skrzyni i kiedy otworzyła drzwi, głowa męż-czyzny wytoczyła się z pojazdu i wylądowała u jej stóp.

- Gówniana robota - oświadczyła Cole, gdy wsiadały do samochodu. Kwadrans po czwartej wróciły do bazy. Zastały tam pracowników ko-

lejnej zmiany: Mickey, Binkie i Hughes dawno wrócili do domów. Obec-ni, nieświadomi przydzielonego dziewczynom zadania, powitali je śmie-chem. „O co chodzi, Langrish? Mało masz wrażeń w ciągu jednej zmia-ny?”. „Właśnie, chcesz zająć moje miejsce, Langrish? A ty, Cole?”.

- Sporo moglibyście się od nas nauczyć - odcięła się Kay. – To pew-ne jak amen w pacierzu!

Poszła za Cole do umywalni. W milczeniu stanęły obok siebie i szo-rowały ręce, unikając swego wzroku. Potem włożyły płaszcze i razem ruszyły w kierunku Westminster. Cole popatrzyła w niebo.

- Mamy szczęście, że się nie rozpadało, co? - powiedziała. Rozdzieliły się przy St James's Park i Kay przyspieszyła kroku.

Mieszkała w północnej części Oxford Street, w jednym z domów zbu-dowanych nieopodal Rathbone Place, koło dawnych stajni. Szła zwykle uliczkami Soho, na skróty, a posępna atmosfera miejsca, zabite deskami witryny i puste restauracje oraz sklepy bynajmniej jej nie odstraszały. Dziś nie spotkała po drodze nikogo prócz lokalnego strażnika, Henry'ego Varneya.

- Wszystko w porządku, Henry? - zawołała cicho. Uniósł rękę. - W porządku, panno Langrish! Widziałem samoloty nad Pimlico i

pomyślałem o pani. Pełne ręce roboty, co? - Powiedzmy. Tutaj cisza? - I spokój. - I o to chodzi, prawda? Dobranoc. - Dobranoc, panno Langrish. Proszę na wszelki wypadek włożyć za-

tyczki do uszu! - Bezwzględnie! Pospiesznie ruszyła ku Rathbone Place. Dopiero u celu zwolniła kro-

ku, dręczona niezmiennym, utajonym lękiem, że zastanie dom w pło-mieniach, zamieniony w ruinę. Ale wokół panowała cisza. Mieszkanie znajdowało się na końcu, nad garażem, obok magazynu. Wspięła się po drewnianych schodach. Na górze przystanęła, aby zdjąć okrycie i buty,

160

Page 158: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

następnie otworzyła drzwi kluczem i na palcach wsunęła się do środka. Weszła do dużego pokoju i zapaliła lampę stołową, po czym cichutko ruszyła do sypialni i uchyliła drzwi. Światełko lampy wydobyło z mroku zarys łóżka oraz leżącej na nim śpiącej postaci o rozrzuconych ramio-nach i potarganych włosach, z bosą stopą wystającą spod kołdry.

Otworzyła szerzej drzwi, podeszła do łóżka i przykucnęła. Helen drgnęła i otworzyła oczy, po czym na wpół przytomnie wyciągnęła ręce i nadstawiła twarz do pocałunku.

- Hej - powiedziała niewyraźnie. - Hej - odmruknęła Kay. - Która godzina? - Okropnie późna... albo okropnie wczesna, sama nie wiem. Nie

wychodziłaś? Nie byłaś w schronie? - Helen potrząsnęła głową. - Jesteś niemożliwa.

- Nie lubię tego, Kay. - Dotknęła twarzy Kay, sprawdzając, czy nie ma skaleczeń. - Jesteś cała?

- Tak - odpowiedziała Kay. - Nic mi nie jest. Śpij. Odgarnęła Helen włosy z czoła, patrząc, jak powieki przyjaciółki nie-

ruchomieją. W jej piersi wezbrały emocje, których intensywność wzbu-dzała niemal strach. Przypomniała sobie szczątki, które wraz z Cole mu-siała pozbierać w ogrodzie przy Sutherland Street, i poniewczasie dotar-ła do niej upiorność sytuacji: koszmarna elastyczność ludzkiego ciała, filigranowość kości, przerażająca kruchość stawów i ścięgien... Wydało jej się cudem, że sama ocalała i zdołała powrócić do tego, co piękne, ciepłe i nieskalane.

Odczekała kolejną minutę, aby się upewnić, że Helen zasnęła. Na-stępnie wstała, otuliła przyjaciółkę kołdrą i ucałowała raz jeszcze. Deli-katnie zamknęła drzwi i wróciła do dużego pokoju. Rozpięła kołnierzyk i przejechała dłonią po karku, czując pod palcami żwir.

Pod ścianą stała biblioteczka. Za jedną z książek znajdowała się bu-telka whisky. Kay znalazła kieliszek i wyjęła butelkę, po czym zapaliła papierosa i opadła na fotel.

Przez chwilę nic się nie działo. Naraz jednak whisky w uniesionym kieliszku zadrżała, a popiół z papierosa oprószył palce Kay. Zadygotała na całym ciele. Znała to uczucie. Niebawem trzęsła się tak bardzo, że z trudem utrzymywała w rękach papierosa i kieliszek. Zupełnie jakby przejeżdżał przez nią widmowy pociąg: nie pozostawało nic innego, jak tylko rozkołysać się w rytm turkoczących kół i rozbujanych wagonów... Whisky niosła ukojenie. Wreszcie Kay uspokoiła się na tyle, że mogła dopalić papierosa i usiąść swobodniej. Kiedy uzyska pewność, że pociąg

161

Page 159: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nie wróci, pójdzie do łóżka. Przez godzinę lub dłużej poleży bezsennie, wsłuchana w miarowy oddech Helen. I przyłoży palce do jej nadgarstka w poszukiwaniu magicznego tik-tak pulsu.

To niesamowite, jaka cisza panowała w więzieniu o tej porze nocy, je-śli wziąć pod uwagę liczbę skazańców; w samym sektorze Duncana było ich trzystu. Wszyscy zachowywali bezwzględny spokój. Mimo to Duncan niezmiennie budził się o tej właśnie godzinie, zupełnie jakby pewna faza ciszy działała nań niczym dźwięk tudzież wibracja.

Nie spał i teraz. Leżał na wznak na swojej pryczy, z rękami pod gło-wą, spoglądając w cień pryczy Frasera, zawieszonej niespełna metr nad jego twarzą. Odczuwał spokój oraz bezbrzeżną ulgę spowodowaną tym, że ma za sobą dzień odwiedzin i udało mu się przeżyć wizytę ojca bez kłótni, płaczu, fochów oraz innego rodzaju kompromitacji. Do następnej wizyty pozostał cały miesiąc. A miesiąc to w więzieniu niemal stulecie. Miesiąc w celi przypomina zamgloną ulicę: widzimy wyraźnie tylko to, co na wyciągnięcie ręki, reszta rozmywa się w tle.

Ależ ja się zmieniłem, skonstatował z niejakim zdumieniem. Dawniej bowiem zwykł w nieskończoność roztrząsać szczegóły ojcowskich wizyt, a głosy przeplatały mu się w głowie z obrazami jak kadry zmontowanego naprędce filmu. Bywało, że pisał chaotyczne listy do ojca z prośbą o za-przestanie odwiedzin. Kiedyś zeskoczył z pryczy, usiadł przy stoliku i w nieprzeniknionej ciemności zaczął pisać list do Viv. Pisał gorączkowo, ogryzkiem ołówka, na kartce wydartej z bibliotecznej książki. Kiedy ran-kiem próbował to rozszyfrować, odniósł wrażenie, że tekst wyszedł spod ręki szaleńca: linijki zbiegały się ze sobą, powtórzenie goniło powtórze-nie: „Ten brud... nie do opisania... boję się, Viv... brud... boję się...”. A potem dostał naganę za zniszczenie książki.

Przewrócił się na bok, nie chcąc o tym myśleć. Księżyc zniknął, lecz gwiazdy świeciły jak przedtem: odsłonięte okno

z rzędem nieładnych szybek rzucało na podłogę intrygujący cień. Dun-can odkrył, że gdy wytężyć wzrok, można prześledzić ruch księżyca, można też, leżąc z niewygodnie odchyloną głową, zobaczyć gwiazdy i ogień kanonady. Światła przyprawiały o dreszcz. W celi panował chłód. Nisko w ścianie pod oknem widniała szczelina w cegłach z wiktoriań-skim ornamentem, którą powinno wpadać do celi ciepło, ale zawsze dmuchało stamtąd zimne powietrze. Duncan miał na sobie więzienną piżamę, bieliznę i skarpetki. Resztę ubrania, koszulę, bluzę, spodnie i

162

Page 160: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

pelerynę, rozłożył na okrywającym go kocu, żeby było cieplej. Fraser postąpił tak samo.

Musiał jednak poruszyć się we śnie, gdyż jego koszula lub peleryna zwisały lekko na jedną stronę. Duncan widział też jego palce, kształtne i ciemne jak odnóża wielkiego, muskularnego pająka. Naraz drgnęły, jakby w poszukiwaniu punktu zaczepienia, przyczajone do skoku... Nie patrz, upomniał się w duchu Duncan: bywało, że podobne drobiazgi przykuwały nocą jego uwagę i burzyły spokój. Przewrócił się na drugi bok. Gdyby teraz wyciągnął rękę i dotknął ściany, natrafiłby palcami na wyryte w gipsie inskrypcje autorstwa jego poprzedników: „J. B. grudzień 1922, L. C. V. dziewięć miesięcy dziesięć dni 1934...”. Daty nie były spe-cjalnie odległe, lubił jednak myśleć o autorach owych napisów, o przy-rządach, którymi się posługiwali, skradzionych igłach i gwoździach, skorupach potłuczonych naczyń. „R. I. P. George K., zacny rzezimie-szek”. Duncan zachodził w głowę, czy ów więzień zmarł w celi, został za-mordowany czy może popełnił samobójstwo. Ktoś inny wyciął w ścianie kalendarz, gdzie każdy miesiąc liczył trzydzieści dni, co czyniło go prak-tycznie bezużytecznym. Jakiś więzień naskrobał dwuwiersz: „Pięć smut-nych lat w celi spędzić mam, wolałbym być z żonką, nie jak palec sam”, pod którym ktoś dopisał: „Żonka łajdaczy się aż miło, cha, cha”.

Duncan przymknął oczy. Zastanawiał się, czy w więzieniu znajduje się ktoś, kto czuwa, podobnie jak on. Pewnie tylko strażnicy. Słyszał ich kroki: pojawiali się punktualnie co godzina, jak figurki staroświeckiego zegara. Stąpali ciężko, wprawiając w drganie metalowe schody; dźwięk niósł się rytmicznym echem jak pulsowanie lodowatej krwi. Za dnia niesłyszalny, zapewne ginął w ogólnym zgiełku: dla Duncana stanowił integralną część nocy, wytwór ciszy i mroku. Duncan czekał, nasłuchu-jąc. Bądź co bądź ten odgłos wyznaczał upływ kolejnej godziny. Jako ten, który nie spał i czuwał, Duncan rościł sobie wobec owych sześćdziesięciu minut wyłączne prawo własności: lądowały dźwięcznie na jego koncie jak monety na dnie porcelanowej świnki skarbonki. Ci, którzy spali, mogli sobie pluć w brodę! Obeszli się smakiem... Jeśli jednak ktoś się poruszył, zakaszlał lub załomotał pięścią w drzwi, aby wezwać strażnika, zaczynał płakać lub nawoływać, wtedy Duncan udostępniał mu część swego łupu. Dzielili się równo po połowie, każdemu przypadało trzy-dzieści minut. Tak było sprawiedliwie.

W gruncie rzeczy to głupie, ponieważ czas najszybciej mijał człowie-kowi we śnie, a czuwanie tylko pogarszało sprawę. Lecz podobne małe intrygi i sztuczki były nieodzowne: należało zamienić oczekiwanie w coś

163

Page 161: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

bardziej namacalnego, łamigłówkę tudzież zadanie do wykonania. Nic innego człowiekowi nie pozostawało. Więzienie bowiem nie było porce-lanową świnką skarbonką, ale gigantyczną machiną do mielenia czasu. Życie wpadało w jej tryby i zostawało starte na proch.

Duncan uniósł głowę i ponownie zmienił pozycję, przewracając się na drugi bok. Z korytarza dobiegło metaliczne drżenie schodów, tak lekkie i subtelne, iż odgadł z miejsca, że musi to być pan Mundy. Pracował tu dłużej niż pozostali strażnicy i potrafił ostrożnie stawiać stopy, aby nie zakłócać spokoju więźniów. Kroki przybliżyły się, a następnie zwolniły niczym cichnące tętno i umilkły całkowicie. Duncan wstrzymał oddech. W szparze pod drzwiami prześwitywało sine światło, pośrodku drzwi zaś, półtora metra nad podłogą, widniał zasłonięty judasz. Pasek sinego światła uległ załamaniu; ktoś odsłonił wizjer, po czym przystawił do niego oko. Pan Mundy zaglądał do środka. Potrafił nie tylko cicho sta-wiać stopy, ale również bezbłędnie odgadywał, kiedy kogoś dręczyła bezsenność...

Stał tak nieruchomo przez blisko minutę. - Wszystko w porządku? - zapytał wreszcie cicho. Duncan zwlekał z odpowiedzią w obawie, że obudzi Frasera. - W porządku! - odszepnął w końcu. A kiedy kolega nie zareagował,

dodał: - Dobranoc! - Dobranoc - odpowiedział pan Mundy. Duncan przymknął oczy. Kroki rozbrzmiały znów i stopniowo uci-

chły. Gdy rozwarł powieki, niebieskawa szczelina pod drzwiami jaśniała jak przedtem, a blady krążek judasza zgasł. Położył się na drugim boku, kładąc policzek na dłoniach złożonych jak do pacierza, jak chłopiec z modlitewnika, w cierpliwym oczekiwaniu na sen.

Page 162: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

2

Helen! - Ten okrzyk wdarł się w uliczny harmider na Marylebone Road.- Helen! Tutaj!

Helen odwróciła głowę i ujrzała kobietę w niebieskiej kurtce z dreli-chu i ogrodniczkach, dość przybrudzonych w okolicach kolan, z włosami ukrytymi pod zakurzonym turbanem. Kobieta uśmiechała się, machając ręką.

- Helen! - zawołała ponownie, wybuchając śmiechem. - Julia! - powiedziała wreszcie Helen. Przeszła na drugą stronę uli-

cy. - Nie poznałam cię! - Nic dziwnego. Pewnie wyglądam jak kominiarz, co? - Trochę. Julia wstała. Siedziała dotąd na wyszczerbionym murze, wygrzewając

się na słońcu. W jednej ręce trzymała powieść Gladys Mitchell, w drugiej papierosa; pospiesznie zaciągnęła się po raz ostatni i wyrzuciła niedopa-łek. Wytarła rękę o spodnie, aby podać ją Helen. Kiedy jednak zerknęła na swoje palce, na jej twarzy odbiło się powątpiewanie.

- Podejrzewam, że brud wżarł się na dobre. Wybaczysz? - No wiesz? Uścisnęły sobie ręce. - Dokąd idziesz? - zapytała Julia. - Wracam do pracy - wyjaśniła Helen z lekkim zakłopotaniem, gdyż

Julia ze swymi manierami i wymową przedstawicielki klasy wyższej zawsze nieco ją onieśmielała. - Byłam na lunchu. Pracuję tam, w ratu-szu.

- W ratuszu? - Julia popatrzyła we wskazanym kierunku. - Pewnie sto razy mijałyśmy się na ulicy. Ojciec i ja pracujemy w pobliżu. W jed-nym z domów przy Bryanston Square założyliśmy coś w rodzaju kwatery

165

Page 163: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

głównej. Jesteśmy tu od tygodnia. Ojciec poszedł na spotkanie ze straż-nikiem, a ja korzystam z okazji, żeby trochę poleniuchować.

Helen wiedziała, że ojciec Julii jest architektem. Zajmował się eks-pertyzami, oceną szkód w zbombardowanych domach, a Julia mu po-magała. Helen sądziła dotąd, że pracują daleko, na przykład na East Endzie.

- Bryanston Square? - powtórzyła. - A to dopiero! Zawsze tamtędy chodzę.

- Tak? Z uśmiechem wymieniły spojrzenia. - Co u ciebie słychać? - podjęła pospiesznie Julia. Helen wzruszyła ramionami, znowu onieśmielona. - Nic takiego. Jestem zmęczona, jak wszyscy. A ty? Piszesz? - Tak, trochę. - Znajdujesz czas między jednym bombardowaniem a drugim? - Otóż to, między jednym a drugim nalotem. Dzięki temu nie

muszę o nich myśleć. Czytam to... - wskazała na książkę- ...w ramach szpiegowania konkurencji. Powiedz, jak się miewa Kay?

Pytanie padło jak gdyby nigdy nic, lecz Helen poczuła, że się rumieni. Skinęła głową.

- W porządku. - Nadal pracuje w bazie na Dolphin Square? - Tak jest. - Z Mickey? I Binkie? Stanowią zgraną ekipę, prawda? Helen przytaknęła ze śmiechem: tak, jak najbardziej... Słońce za-

świeciło mocniej i Julia osłoniła oczy książką. Nie odrywała przy tym wzroku od Helen, jakby rozważała coś w myślach.

- Słuchaj - powiedziała, poprawiając zegarek, który przekręcił się na zbyt luźnym pasku - ojciec wróci dopiero za dziesięć minut. Właśnie zamierzałam napić się herbaty. Koło stacji jest kantyna, pójdziemy ra-zem? Czy musisz już wracać do pracy?

- Hm - mruknęła ze zdziwieniem Helen. - Właściwie powinnam już wracać.

- Naprawdę? Moim zdaniem herbata sprawi, że potem przyłożysz się solidniej do roboty.

- Może masz rację - odpowiedziała Helen. Pomna nieszczęsnego rumieńca nie chciała sprawiać wrażenia, że nie

może stać na ulicy i rozmawiać o Kay, jak gdyby nigdy nic... Zresztą Kay pewnie ucieszy się na wieść o tym spotkaniu, bez dwóch zdań. Dlatego popatrzyła na swój zegarek i oznajmiła z uśmiechem:

166

Page 164: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- No dobrze, ale musimy się pospieszyć. Narażę się na gniew panny Chisholm, ten jeden raz.

- Panny Chisholm? - Moja współpracownica, pilna, że aż strach. Powinnaś zobaczyć jej

zasznurowane usta... Szczerze powiedziawszy, budzi we mnie panikę. Julia parsknęła śmiechem. Ruszyły przed siebie szybkim krokiem i

stanęły w kolejce przed obwoźną kantyną. Pomimo słońca i braku wiatru panował przenikliwy ziąb. Zima ostro

dawała się we znaki. Lecz dzięki temu błękit nieba, zdaniem Helen, zy-skał na intensywności. Ludzie mieli weselsze miny, jakby pod wpływem wspomnień o szczęśliwszych czasach. Jakiś żołnierz oparł karabin i chlebak o przyczepę i leniwie skręcał papierosa. Dziewczyna stojąca przed Julią i Helen miała na nosie okulary przeciwsłoneczne. Starszy mężczyzna tuż przed nią włożył kremową panamę. Ale zarówno on, jak i dziewczyna trzymali w rękach futerały z maskami przeciwgazowymi, które znowu zaczęły stanowić częsty widok. Pięćdziesiąt metrów dalej, na tej samej ulicy, niedawno został zbombardowany budynek: opodal ustawiono awaryjny zbiornik z wodą, na chodniku leżały mokre strzępy zwęglonego papieru, ściany i drzewa okrywała gruba warstwa popiołu, a na ziemi widniały błotniste ślady po wężach, przytaszczonych do gasze-nia pożaru.

Kolejka przesunęła się do przodu, Julia zamówiła dwie herbaty. He-len wyjęła portmonetkę i nastąpiła tradycyjna sprzeczka o to, kto ma zapłacić. Wreszcie padło na Julię, która stwierdziła, że ostatecznie był to jej pomysł. Zresztą herbata nie wyglądała zachęcająco: była szarawa, pewnie parzona na chlorowanej wodzie, a sproszkowane mleko zbiło się w nieapetyczne grudki. Julia wzięła kubki i poprowadziła Helen w kie-runku sterty worków z piaskiem, ułożonych pod zabitym oknem. Na-grzane od słońca worki wydzielały wcale przyjemną woń schnącej juty. Niektóre popękały, ujawniając bladą ziemię z pozostałościami kwiatów i trawy.

Julia pociągnęła za złamaną łodyżkę. - „Triumf natury nad wojną” - wyrecytowała bezbarwnym głosem

spikera. Rzeczywiście, słuchacze zasypywali redakcję radiową informa-cjami na temat nowych odmian roślin i gatunków ptactwa, zaobserwo-wanych na zbombardowanych terenach. Zupełnie jakby nie było lep-szych tematów. Julia upiła łyk herbaty i zrobiła śmieszną minę. - Boże, co za ohyda. - Wyjęła paczkę papierosów i zapałki. - Nie masz nic prze-ciwko temu, żebym zapaliła na ulicy?

- Oczywiście, że nie. - Poczęstuj się. - Mam gdzieś swoje...

167

Page 165: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie wygłupiaj się. Proszę. - Dzięki. Nachyliwszy głowy ku sobie, przypaliły papierosy jedną zapałką.

Dym wzbił się w górę, szczypiąc w oczy. Niewiele myśląc, Helen musnęła palcami dłoń Julii.

- Skaleczyłaś się - zauważyła. Julia podążyła za jej wzrokiem. - Rzeczywiście. Pewnie potłuczonym szkłem. - Podniosła skale-

czenie do ust. - Dziś rano musiałam się przeciskać przez świetlik. - Boże! - zawołała Helen. - Jak Oliwer Twist! - W rzeczy samej. - Czy to aby zgodne z prawem? - Może i nie. Ale ojciec i ja mamy specjalne upoważnienie. Jeżeli

dom jest pusty i nie uda się zdobyć kluczy, możemy się dostać do środka w dowolny sposób. To brudna robota: zdewastowane pokoje, dywany w strzępach, potłuczone lustra. Woda dopełnia dzieła zniszczenia, zamie-niając sadzę w muł. W zeszłym miesiącu wchodziłam do domów i zasta-wałam meble skute lodem: sofy, obrusy, wszystko. Bywa też, że budynek zamienia się w zgliszcza. Bomba zapalająca ląduje na dachu i stopniowo spala kolejne piętra, przez co stojąc w piwnicy, możesz swobodnie pa-trzeć w niebo... Tego rodzaju zniszczenia wywierają moim zdaniem bar-dziej przygnębiające wrażenie aniżeli domy zrównane z ziemią: przypo-minają organizm metodycznie wyniszczany przez nowotwór.

- Budzą lęk? - zapytała Helen, poruszona opisem Julii. - Ja chyba-bym się bała.

- Owszem, trochę. Poza tym zawsze istnieje możliwość, że napa-toczysz się na kogoś, kto wszedł do środka tą samą drogą co ty, na przy-kład na złodzieja. Albo na zwykłych chuliganów. Czasem widuje się sprośne rysunki na ścianach i aż żal ściska na myśl o właścicielach, któ-rzy zastaną coś takiego po powrocie. Innym razem okazuje się, że dom wcale nie jest opuszczony. Parę miesięcy temu przytrafiło się to mojemu ojcu: kolejno sprawdzał wszystkie pomieszczenia, szacując straty, a w ostatnim zobaczył siwowłosą staruszkę w żółtej koszuli nocnej, śpiącą na łożu z postrzępionym baldachimem.

Helen natychmiast ujrzała w wyobraźni tę scenę. - I co zrobił? - zapytała z przejęciem. - Zostawił ją tak, jak leżała. Po cichu zszedł na dół i poinformował

strażnika. Podobno do staruszki przychodzi dziewczyna, która przygo-towuje jej posiłki i pali w kominku. Kobieta ma dziewięćdziesiąt trzy lata i żadną siłą nie można jej nakłonić do zejścia do schronu. Podobno widziała

168

Page 166: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

kiedyś księcia Alberta i królową Wiktorię na przejażdżce w Hyde Parku. Podczas opowieści Julii słońce to wyłaniało się, to znów chowało za

chmury. Gdy zaczynało świecić mocniej, osłaniała oczy ręką albo, jak wcześniej, książką. Naraz zaświeciło ze zdwojoną siłą i Julia umilkła, po czym odchyliła głowę w tył i przymknęła oczy.

Jaka ona śliczna, pomyślała nieoczekiwanie Helen, wyrwana z transu wywołanego opowieścią o staruszce. Słońce oświetliło Julię jak reflektor i wtedy niebieski odcień ogrodniczek i kurtki podkreślił jej opaleniznę, ciemną oprawę oczu oraz prostą linię brwi, a odgarnięte włosy uwydat-niły piękny zarys podbródka i szyi. Rozchyliła wydatne usta, ukazując nieco krzywe zęby z lekkim przodozgryzem. Lecz nawet to dodawało jej uroku: była to jedna z tych skaz, które dziwnym trafem podkreślały uro-dę bardziej aniżeli perfekcja rysów.

Nic dziwnego, pomyślała Helen, zdjęta mieszaniną zawiści, podziwu oraz przygnębienia. Nic dziwnego, że Kay była w tobie zakochana.

Właśnie to je łączyło. Nawet nie zwykła znajomość: Julia była znajo-mą Kay, podobnie jak Mickey, lecz w przeciwieństwie do tej ostatniej nie spędzała czasu z Kay i Helen, nie odwiedzała ich w domu, nie chodziły razem na przyjęcia ani do pubów. Nie była otwarta, miła ani swobodna. Otaczała ją aura tajemniczości, która zdaniem Helen przydawała jej niezwykłego powabu.

Owa aura towarzyszyła jej od początku. - Musisz poznać Julię - mówiła Kay po tym, jak Helen wprowadziła

się do jej mieszkania. - Bardzo bym chciała, żebyście się spotkały. - Ale zawsze coś stawało na przeszkodzie: Julia jest zajęta, Julia pisze, Julia ma specyficzny harmonogram i trudno ją złapać. Wreszcie spotkały się jakiś rok temu, zupełnie przypadkowo: wpadły na siebie po przedsta-wieniu pod tytułem, nomen omen, „Wesoły duch”* [„Blithe Spirit”, sztuka Noela Cowarda, popularnego brytyjskiego dramaturga.]. Julia była ładna, ujmująca, a zarazem stwarzała poczucie zagrożenia i dystansu, Helen spojrzała na nią raz, odnotowała zmieszanie Kay i w lot odgadła całą prawdę.

Później, tego samego wieczora, zapytała Kay: - Co było między tobą a Julią? Ta natychmiast znów się zmieszała. - Nic - odrzekła. - Nic? - Nazwałabym to raczej... niemiłością i tyle. Zresztą to było dawno i

nieprawda. - Byłaś w niej zakochana? - spytała bez ogródek Helen.

169

Page 167: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie masz innych tematów? - roześmiała się Kay, ale, co było u niej niezwykle rzadkim zjawiskiem, oblała się rumieńcem.

Rumieniec ten był jedynym ogniwem łączącym Julię i Helen. I jak się dobrze zastanowić, ogniwem bądź co bądź dosyć szczególnym.

Julia z uśmiechem przechyliła głowę. Siedziały zaledwie pięćdziesiąt metrów od stacji Marylebone; na jednym z peronów rozległ się nagle świst pary, poprzedzony przeciągłym gwizdem, które zagłuszyły szmer ulicy. Otworzyła oczy.

- Lubię ten dźwięk. - Ja też - powiedziała Helen. - Jak na wakacjach, prawda? Sko-

jarzenie z dzieciństwa. Budzi pragnienie, żeby się wyrwać z Londynu, choć na chwilę. - Zakołysała kubkiem z resztką herbaty na dnie. - Próżne nadzieje.

- Tak? - spytała Julia. - Nie możesz tego zorganizować? - A dokąd miałabym pojechać? Poza tym pociągi... No i Kay na

pewno nie dałaby się namówić. Bierze nadgodziny: liczy się każda para rąk.

Julia zaciągnęła się papierosem, po czym rzuciła go na ziemię i przy-deptała.

- Prawdziwa bohaterka, co? - rzuciła, wydmuchując dym. – Kay jest twarda jak skała.

Helen uznała, że słowa te padły w charakterze żartu, jednakże ton Ju-lii wskazywał na coś zgoła przeciwnego. Julia zerknęła na nią kątem oka, niemal chytrze, jakby chciała ją wypróbować, zbadać jej reakcję.

Helen przypomniała sobie wówczas coś, co Mickey powiedziała kie-dyś przy niej o Julii: że pragnie być podziwiana i górować nad innymi i że potrafi być twarda. To prawda, jesteś twarda, pomyślała z cieniem antypatii. I ni stąd, ni zowąd poczuła, że stąpa po niepewnym gruncie.

Lecz najdziwniejsze było to, że ów brak poczucia bezpieczeństwa, a nawet antypatia wydały jej się niemal pociągające. Ponownie zerknęła na gładką, arystokratyczną twarz Julii i pomyślała o klejnotach, o per-łach. Czyż one mimo swego piękna nie były twarde?

Naraz Julia zmieniła pozycję i czar prysł. Ponownie spojrzała na ze-garek; Helen zobaczyła, która godzina, i mruknęła: „Psiakrew!”. Po-spiesznie dopaliła papierosa i wrzuciła niedopałek do prawie pustego kubka, gdzie zasyczał i zgasł.

- Muszę wracać do pracy - powiedziała. Julia skinęła głową i dopiła herbatę. - Odprowadzę cię.

170

Page 168: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Szybko podeszły do kantyny, aby zostawić kubki na kontuarze, po czym ruszyły w kierunku ratusza.

- Czy panna Prism zrobi ci piekło za spóźnienie? - zapytała po dro-dze Julia.

- Panna Chisholm - poprawiła z uśmiechem Helen. - To wielce prawdopodobne.

- Wobec tego zrzuć winę na mnie. Powiedz, że jestem nagłym przy-padkiem. Że... hmm. Straciłam dom i wszystko, co w nim było?

- Wszystko? - powtórzyła z namysłem Helen. - Obawiam się, że to objęłoby sześć osobnych działów. W razie czego służę jedynie odszkodo-waniem na drobne naprawy. Musiałabyś porozmawiać z członkiem Ko-misji do spraw Szkód Wojennych, który koniec końców pewnie i tak odesłałby cię do nas. Panna Links z trzeciego piętra pomogłaby ci w kwestii czyszczenia dóbr naprawialnych: zasłon, dywanów i tym podob-nych. Tylko pamiętaj o rachunku z pralni oraz kwicie, który dostałaś od nas po wypełnieniu formularza z miejsca zdarzenia. Jakże to? Zgubiłaś kwit? No tak. Musisz zdobyć kolejny i rozpocząć całą procedurę od po-czątku... Błędne koło. I to przy założeniu, że w ogóle znaleźliśmy dla ciebie czas.

- Ładna mi praca, nie ma co - skrzywiła się Julia. - Frustrująca i tyle. Człowiek ma nadzieję przysłużyć się innym. Ale

przychodzą do nas ludzie, którym przed trzema laty znaleźliśmy zastęp-cze lokum: ich nowe domy też zostały zbombardowane. Dysponujemy coraz mniejszymi środkami. A wojna pochłania dziennie... ile? Jedena-ście milionów?

- Mnie nie pytaj - odrzekła Julia. - Dałam sobie spokój z gazetami. Skoro świat za wszelką cenę dąży do samozagłady, położyłam krzyżyk na wiadomościach ze świata.

- Szkoda, że ja tak nie potrafię - odparła Helen. - Ale z dwojga złego chyba wolę wiedzieć, co dzieje się wokół mnie.

Dotarły do ratusza i przystanęły u stóp schodów, żeby się pożegnać. Budynku pilnowały dwa nieco przestraszone kamienne lwy, poszarzałe od grubej warstwy pyłu. Julia ze śmiechem poklepała jednego po grzbie-cie.

- Mam wielką ochotę go dosiąść. Jak myślisz, co powiedziałaby na to panna Chisholm?

- Zapewne dostałaby ataku serca - uznała Helen. - Do widzenia, Ju-lio. - Wyciągnęła rękę. - I nie przeciskaj się więcej przez świetliki, do-brze?

- Spróbuję. Do widzenia, Helen. Było mi bardzo miło. Brzmi pa-skudnie, prawda?

171

Page 169: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Ależ skąd. Mnie też było milo. - Naprawdę? Wobec tego mam nadzieję, że znowu na siebie wpad-

niemy. Albo przyprowadź kiedyś Kay na Mecklenburgh Square. Mogły-byśmy zjeść razem kolację.

- Dobrze - odpowiedziała Helen. No bo w końcu dlaczego nie? Ni stąd, ni zowąd wydało jej się to oczywiste. - Na pewno jej to zaproponu-ję. - Weszła na schody. - Dziękuję za herbatę!

- Mamy mnóstwo interesantów, panno Giniver - oznajmiła panna Chisholm, kiedy Helen weszła do środka.

- Tak? - Helen przeszła przez biuro, kierując się do łazienki, gdzie zdjęła płaszcz i kapelusz, a następnie stanęła przed lustrem, aby przypu-drować twarz. Ponownie stanęła jej przed oczami gładka, intrygująca twarz Julii, jej smukła szyja, ciemne oczy, ładne brwi oraz wydatne, nie-symetryczne wargi.

Drzwi otworzyły się i do łazienki weszła panna Links. - Ach, panna Giniver, cieszę się, że panią złapałam. Niestety, mam

smutną nowinę. Zginęła żona pana Pipera z biura burmistrza. - O nie! - zawołała Helen, spuszczając głowę. - Tak, bomba z opóźnionym zapłonem. Dzisiaj rano. Co za nie-

szczęście. Wysyłamy kartkę z kondolencjami. Nie będziemy jej dawać każdemu do podpisu, z czasem to się robi nużące, ale pomyślałam, że chciałaby pani wiedzieć.

- Tak, dziękuję. Helen schowała puderniczkę i zasmucona wróciła do biurka. Myśl o

Julii odeszła w zapomnienie.

- Cóż - powiedział więzień stojący przed Duncanem w kolejce po jedzenie. Był to wstrętny stary pederasta o przezwisku Ciocia Vi. - Co my tu dzisiaj mamy? Homar? Pasztet? Cielęcina?

- To baranina, ciociu - odpowiedział chłopak nakładający jedzenie. Ciocia Vi cmoknął. - Podejrzewam, że brakuje temu polotu, nawet by uchodzić za ja-

gnięcinę. No tak. Nałóż z czubkiem, mój drogi. Podobno lunche u Bro-oksa są obecnie niewiele lepsze.

Ostatnie słowa były skierowane do Duncana. Ciocia Vi przewrócił znacząco oczami i poprawił włosy, rozjaśnione z przodu wodą utlenioną i starannie pofalowane: mężczyzna co wieczór kładł się spać z głową obwiązaną sznurkiem, aby przygładzić sterczące kosmyki. Miał uróżo-wane policzki, a usta czerwone jak u dziewczyny: na każdej bibliotecznej książce z czerwoną okładką widniały białe placki w miejscach, gdzie więźniowie pokroju Cioci Vi ssali grzbiety aby nadać wargom odrobinę koloru.

172

Page 170: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Duncan nie mógł na niego patrzeć. Bez słowa wziął swój talerz. Pede-rasta dał za wygraną.

- Też mi coś - mruknął, odchodząc. - Zadzieramy dziś noska, co? Kiedy Duncan ponownie spojrzał w jego stronę, Ciocia Vi postawił

talerz na swoim stole i przycisnął rękę do piersi. - Kochani! - zawołał do najbliżej siedzących. - Właśnie zostałam

zraniona do żywego! Przez kogo? Przez małą pannę Tragedię Pearce, o tam...

Duncan spuścił głowę i ruszył z talerzem w przeciwnym kierunku. Siedział w pobliżu wyjścia wraz z Fraserem i ośmioma innymi więźnia-mi. Fraser już usiadł na swoim miejscu. Prowadził żywą dyskusję z męż-czyzną o nazwisku Watling, który podobnie jak on uchylał się od służby wojskowej. Watling siedział z założonymi rękami, a Fraser nachylał się do przodu i dla podkreślenia swych słów postukiwał w ceratę. Nie za-uważył Duncana, który usiadł kilka miejsc dalej. Pozostali mężczyźni jednak unieśli głowy i skinęli mu w miarę przyjaźnie. „Witaj, Pearce”. „Jak się masz, synu?”.

Większość skazanych stanowili starsi mężczyźni, Duncan i Fraser by-li tu jedni z najmłodszych. Duncan cieszył się szczególną sympatią oto-czenia.

- Co u ciebie? - zapytał podstarzały więzień siedzący obok niego. - Zaglądała tu ostatnio twoja miła siostra?

- Była w sobotę - odpowiedział. - Jest dobra. I do tego niebrzydka. - Mężczyzna puścił oko. - Uroda

nie boli, co? Duncan odpowiedział mu uśmiechem, naraz jednak pociągnął nosem

i skrzywił się mimowolnie. - Co tu tak śmierdzi? - A jak myślisz? - odpowiedział jego drugi sąsiad. - Ten cholerny

zlew znów się zapchał. W odległości kilku kroków od ich stołu znajdował się zlew, do które-

go mężczyźni z cel położonych na parterze wylewali zawartość swoich nocników. Odpływ wiecznie się zapychał. Duncan odruchowo zerknął w tamtą stronę i zobaczył, że zlew jest wypełniony po brzegi obrzydliwą breją z moczu i fekaliów.

- Boże! - powiedział, odwracając gwałtownie krzesło. Dziobnął wi-delcem zawartość talerza, która wyglądała niewiele lepiej. Baranina była przerośnięta, ziemniaki szare, a na rozgotowanej kapuście wciąż widnia-ły grudki ziemi.

Mężczyzna siedzący naprzeciw niego uśmiechnął się z rezygnacją. - Apetyczne, co? Wiesz, że wczoraj wieczorem znalazłem w swoim

kakao mysie bobki?

173

Page 171: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Evans z trzeciego opowiadał - wtrącił ktoś inny - że kiedyś znalazł w chlebie kawałki paznokci! Te dranie z holu C robią to naumyślnie. Podobno najgorsze było to, że głód kazał mu jeść dalej! Po prostu wy-dłubywał to świństwo w miarę jedzenia!

Więźniowie skrzywili się z obrzydzeniem. - Jak to mawiał mój świętej pamięci ojczulek - wtrącił podstarzały

sąsiad Duncana - „Głodnemu psu niestraszny brudny pudding”. Mówię wam, nie wiedziałem, co to znaczy, dopóki tu nie trafiłem.

Rozmowa potoczyła się dalej. Duncan oczyścił kapustę z ziemi i za-czął jeść. Podczas posiłku łowił strzępy rozmowy Frasera z Watlingiem, zagłuszanej przez pozostałych. „Chyba nie chcesz powiedzieć, że tylu takich jak my tutaj i w Maidstone...” - koniec zdania zginął w ogólnym zgiełku. Siedzieli przy jednym z piętnastu stołów ustawionych na beto-nowej podłodze. Przy każdym z nich znajdowało się dziesięciu, dwuna-stu skazanych, przez co szmer rozmów i śmiech, zgrzytanie krzeseł i nawoływania strażników tworzyły harmider nie do wytrzymania, dodat-kowo potęgowany akustyką miejsca, dzięki której każdy okrzyk przypo-minał dworcowy komunikat na King's Cross.

Nagłe zamieszanie sprawiło, że wszyscy z zainteresowaniem pod-nieśli głowy. Pan Garnish, oficer dyżurny, przybiegł pędem z drugiego końca sali i zaczął w niewybredny sposób łajać jakiegoś nieszczęśnika, tylko dlatego że ten śmiał upuścić ziemniak, rozlać sos bądź popełnić inne drobne przewinienie. Strażnik nie szczędził przekleństw, lecz po-czątkowe zaciekawienie więźniów szybko ustąpiło miejsca obojętności i znudzeniu. Duncan zauważył, że Fraser w ogóle nie zareagował. Nadal sprzeczał się z Watlingiem.

- Nigdy nie dojdziemy do porozumienia! - zawołał ze śmiechem, przeczesując krótkie włosy.

W ciszy, która nastała po wybuchu pana Garnisha, jego głos za-brzmiał wyraźnie. Mężczyzna o nazwisku Hammond, siedzący po prawej stronie Watlinga, dezerter z wyrokiem za napad, rzucił Fraserowi kwa-śne spojrzenie.

- To na co się, kurwa, kłócicie? - zapytał. - Może byście tak dali lu-dziom żyć, co? Umiecie tylko gadać, nic innego. Tacy jak wy zawsze wyj-dą na swoje, czy to w czasie wojny, czy pokoju.

- Masz rację - odparł Fraser. - Wyjdziemy na swoje. Ponieważ, jak to ująłeś, tacy jak my z góry potrafią przewidzieć tok myślenia takich jak ty. Skoro robotnicy nie znajdują nic dobrego w pokoju, nie widzą powo-du, aby nie iść na wojnę. Dajcie im porządną pracę i domy oraz porząd-ne wykształcenie dzieciom, a niebawem docenią wagę pacyfizmu.

174

Page 172: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie no, trzymajcie mnie! - burknął z odrazą Hammond, ale mi-mowolnie dał się wciągnąć w dyskusję, podobnie jak jego sąsiad. Ktoś inny dorzucił, że zdaniem Frasera robotnicy nie są zdolni do złego.

- Spróbowałbyś zarządzać nimi w fabryce - oświadczył. Siedział za sprzeniewierzenie. - Wkrótce śpiewałbyś inaczej.

- A naziści? - wtrącił Hammond. - Oni też są zwykłymi robotni-kami, nie?

- W rzeczy samej - potwierdził Fraser. - A Japonce? - Japonce - oznajmił sąsiad Frasera, inny dezerter o nazwisku Gi-

ggs - nie są ludźmi. Każdy to wie. Rozmowa toczyła się tak przez kilka minut. Duncan dokończył

obrzydliwy posiłek, przysłuchując się, ale nie biorąc udziału w dyskusji. Od czasu do czasu zerkał na Frasera, inicjatora całego zamieszania, któ-ry rozparł się na krześle, z rękami splecionymi za głową i wyrazem za-chwytu na twarzy. Jego ubiór więzienny był równie niedopasowany jak odzież pozostałych skazańców; szarość bluzy z przybrudzoną czerwoną gwiazdą nadawała cerze niezdrowy odcień, a kołnierzyk koszuli był czarny od brudu, lecz mimo to Fraser wciąż sprawiał wrażenie przystoj-nego, i gdy inny wyglądali na zagłodzonych i wynędzniałych, on był po prostu szczupły. Przebywał w Wormwood Scrubs od trzech miesięcy, zostało mu jeszcze tylko dziewięć, ale spędził już rok w zakładzie karnym w Brixton, gdzie obowiązywał ponoć większy rygor. Wyznał kiedyś Dun-canowi, że Brixton było niewiele gorsze niż jego szkoła. W wyniku od-siadki ucierpiały mu tylko ręce: pracował przy wyplataniu koszyków i nie zdołał opanować jeszcze sztuki posługiwania się narzędziami. Na jego palcach widniały pęcherze wielkości szylingów.

Naraz podchwycił spojrzenie Duncana. - Nie przyłączysz się do rozmowy, Pearce? - zawołał z uśmiechem. -

Jakie masz zdanie na ten temat? - Pearce nie ma zdania na żaden temat - wtrącił Hammond, zanim

chłopak zdążył otworzyć usta. - Woli siedzieć ze spuszczoną głową. Prawda, lalusiu?

Zakłopotany Duncan drgnął. - Nie widzę powodu, aby w kółko wałkować jedno i to samo, jeśli to

masz na myśli. I tak niczego nie zmienimy. Próżny wysiłek. To cudza wojna, nie nasza.

Hammond kiwnął głową. - Pewnie, że cudza, a jak! - Tak? - zapytał Duncana Fraser. - Tak - odpowiedział. - Tutaj nic nie wskóramy. Nic nie jest nasze:

ani wojna, ani nic, co ma jakiekolwiek znaczenie, dobre czy złe...

175

Page 173: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- A niech mnie drzwi ścisną! - wtrącił Giggs z szerokim ziewnię-ciem. - Prawisz jak stary recydywista, mały. Pomyślałby kto, że dostałeś dożywocie!

- Innymi słowy - podjął Fraser - robisz dokładnie to, czego od ciebie oczekują Garnish, Daniels, Churchill i cała reszta. Dobrowolnie wyrze-kasz się prawa do myślenia! Nie mam ci tego za złe, Pearce. Tutaj trudno zdobyć się na cokolwiek innego. Przecież nie pozwalają nam nawet słu-chać wiadomości! A to... - Sięgnął po leżącą na stole gazetę „Daily Express”. Po rozłożeniu przypominała dziecięcą wycinankę: usunięto z niej wszystkie najświeższe doniesienia, pozostawiając jedynie kronikę towarzyską, rubrykę sportową oraz rysunki. Fraser z niesmakiem rzucił dziennik z powrotem na stół. - Oto co zrobią z twoim umysłem - oznaj-mił - jeśli im na to pozwolisz. Nie pozwól im na to, Pearce!

Mówił żarliwie, świdrując Duncana bacznym spojrzeniem jasno-niebieskich oczu. Ten aż poczerwieniał.

- Łatwo ci... - zaczął. Lecz spojrzenie Frasera przeniosło się na jakiś punkt za plecami

chłopaka i wyraz jego twarzy uległ raptownej zmianie. Zobaczył, jak pan Mundy podąża między stolikami. Uniósł rękę.

- Panie Mundy, sir! - zawołał nieco teatralnym tonem. - Pozwoli pan do nas!

Pan Mundy podszedł bliżej. Zobaczył Duncana i skinął mu głową. Następnie przeniósł czujne spojrzenie na Frasera.

- O co chodzi? - zapytał cichym, życzliwym głosem. - O nic - odparł Fraser. - Po prostu przyszło mi do głowy, że mógłby

nam pan wyjaśnić przyczyny, dla których system penitencjarny za wszelką cenę usiłuje zrobić z więźniów idiotów, podczas gdy powinien ich... sam nie wiem... oświecić?

Pan Mundy uśmiechnął się pobłażliwie, ale nie dał się podpuścić. - A ten znowu swoje - powiedział, ruszając dalej. - Wiecznie tylko

utyskujesz i narzekasz. Przynajmniej to wam wolno. - Ale nie wolno nam myśleć, sir! - nie ustępował Fraser. - Nie wol-

no nam czytać gazet ani słuchać radia. Jaki w tym sens? - Dobrze wiesz jaki, synu. Informacje ze świata, do którego więź-

niowie nie mają dostępu, nie przynoszą żadnego pożytku, a tylko sieją zamęt.

- Innymi słowy dają nam zdolność samodzielnego myślenia i wyra-żania opinii, przez co trudniej nas okiełznać.

Pan Mundy potrząsnął głową. - Masz problem, synu, zgłoś go panu Garnishowi. Gdybyś spędził

na służbie tyle czasu, co ja...

176

Page 174: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- To znaczy ile, panie Mundy? - wtrącił Hammond, który wraz z Gi-ggsem przysłuchiwał się tej wymianie zdań. Pozostali mężczyźni przy stole też nadstawili uszu. Na twarzy pana Mundy'ego odbiło się wahanie.

- Pan Daniels mówił - podjął Hammond - że pracuje pan tutaj od czterdziestu lat czy coś koło tego.

- Cóż - odpowiedział pan Mundy, zwalniając kroku. - Pracuję tu od dwudziestu siedmiu lat, a przedtem spędziłem dziesięć lat w Parkhurst.

Hammond gwizdnął. - Jezu! - zawołał Giggs. - Chyba nawet mordercy odsiadują krótszy

wyrok, co nie? Jak tu było dawniej? Jacy byli kiedyś więźniowie? Duncan pomyślał, że przekrzykują się jak sztubacy, którzy usiłują

uniknąć klasówki. Pan Mundy był zbyt uprzejmy, aby ich zbyć. Zresztą wolał pewnie rozmawiać z Hammondem niż z Fraserem. Przeniósł cię-żar ciała na drugą nogę, żeby było mu wygodniej. Z wyrazem namysłu na twarzy zaplótł ręce na piersi.

- Rzekłbym, że więźniowie niewiele różnili się od was - oznajmił wreszcie.

- Niewiele? - powtórzył Hammond. - Chce pan przez to powiedzieć, że byli wśród nich tacy jak Wainwright, którym w głowie tylko żarcie, i tacy jak Watling i Fraser, zanudzający wszystkich gadką o polityce? W kółko Macieju, przez trzydzieści siedem lat? A niech mnie! Masz pan szczęście, żeś pan nie postradał zmysłów, panie Mundy. Zgłupiałbym na pana miejscu!

- A klawisze, sir? - spytał z przejęciem Giggs. - Założę się, że byli okrutni, nie?

- No cóż - przyznał pan Mundy - byli wśród nich dobrzy i źli, tak jak wszędzie. Ale rygor... - Strażnik zmarszczył nos. - Rygor więzienny był znacznie ostrzejszy niż dziś, wiem, co mówię. Myślicie, że macie ciężko, ale w porównaniu z tamtymi nieszczęśnikami żyjecie jak pączki w maśle. Znałem strażników, którzy nie szczędzili razów, i to za byle przewinie-nie. Widziałem chłopców katowanych aż do krwi, jedenasto-, dwunasto-, trzynastoletnich, serce pękłoby wam na sam widok. Tak, brutalne to były czasy, oj, brutalne... Ale co tu dużo mówić, zawsze powtarzam, że bywa dobrze i źle. Widywałem tu wielu dżentelmenów. Widywałem bandytów, którzy opuszczali więzienie z aureolą nad głową oraz świę-tych, którzy zamieniali się w bestie. Odprowadzałem skazańców na szu-bienicę i byłem dumny, mogąc uścisnąć im rękę.

- Nie wątpię, że byli z tego powodu wniebowzięci! - zawołał Fraser. Duncan popatrzył na pana Mundy'ego, który poczerwieniał jak przy-

łapany na gorącym uczynku.

177

Page 175: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Proszę nam opowiedzieć o najgorszym przestępcy - wtrącił po-spiesznie Hammond. - Kim był największy bandyta? - Ale pan Mundy nie dał się po raz drugi zagadać. Wyprostował się i opuścił ręce.

- Dosyć tego - powiedział. - Kończcie posiłek. I to już. Podjął obchód, lekko utykając z powodu chorego biodra. Giggs i Hammond parsknęli śmiechem. - Mięczak! - prychnął ten drugi, kiedy pan Mundy znalazł się poza

zasięgiem słuchu. - Pieprzony niedołęga, co nie? Musi mieć nierówno pod sufitem, skoro wytrzymał tu... ile? Trzydzieści siedem lat? Ja po trzydziestu siedmiu dniach miałem dosyć. Po trzydziestu siedmiu minu-tach. Po trzydziestu siedmiu sekundach.

- Patrzcie! - dodał Giggs. - Patrzcie, jak on lezie! Co mu właściwie jest? Człapie jak pieprzona stara kaczka. Tylko pomyślcie, co by się sta-ło, gdyby ktoś zaczął dokazywać podczas jego obchodu! Ciekawe, co by zrobił!

- Odczepcie się od niego, dobrze? - rzucił nieoczekiwanie Duncan. Hammond spojrzał na niego ze zdumieniem. - O co ci chodzi? Pośmiać się nie można? Chryste, jeśli nawet tego

nie wolno... - Zostawcie go w spokoju. - Prosimy o wybaczenie - wtrącił z grymasem Giggs. – Zapomnieli-

śmy, jacy jesteście zżyci. - Nie jesteśmy - odparł Duncan. - Tylko... - Odpuśćcie sobie, dobra? - powiedział ten, który siedział za sprze-

niewierzenie. Usiłował czytać pociętą gazetę. Potrząsnął nią i ze środka wypadły kolejne ścinki. - Pora karmienia w małpiarni, jak pragnę zdro-wia.

Giggs odsunął krzesło i wstał: - Idziemy, stary - powiedział do Hammonda. - Przy tym stole i tak

cuchnie. Podnieśli talerze i odeszli. Niebawem mężczyzna z gazetą i jego kole-

ga też wstali. Więźniowie w bezpośrednim sąsiedztwie Duncana przysu-nęli się bliżej siebie: jeden z nich wyjął domino zrobione z kawałków bezużytecznych listewek i przystąpili do gry.

Fraser ponownie przeciągnął się na krześle. - Kolejna kolacja w Wormwood Scrubs w holu D - oznajmił. Popa-

trzył na Duncana. - W życiu nie podejrzewałem, że postawisz się Ham-mondowi i Giggsowi, Pearce. I to w obronie pana Mundy'ego! Wzruszy-łby się do łez.

Duncan poczuł, że dygocze. Nie znosił kłótni, konfrontacji, zawsze był taki.

178

Page 176: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Hammond i Giggs działają mi na nerwy - odpowiedział. - Pan Mundy jest w porządku. Jest lepszy niż Garnish i pozostali, każdy ci to powie.

Ale Fraser wydął usta. - Już wolę Garnisha. Wolę uczciwego sadystę niż hipokrytę. Sły-

szałeś te jego bzdury o ściskaniu ręki przyszłym wisielcom? - Wypełniał swoje obowiązki, jak wszyscy. - Jak rządowe pachołki i mordercy! - Pan Mundy jest inny - upierał się chłopak. - Co jak co - powiedział Watling do Frasera, chociaż zerkał na Dun-

cana - ale poglądy na temat chrześcijaństwa to on ma dziwne. Słyszałeś kiedyś, jak o tym opowiada?

- Tak mi się wydaje - odrzekł Fraser. - Należy do trzódki Mary Ba-ker Eddy, prawda?

- Kiedy trafiłem do szpitala z bolącymi czyrakami, zaczął mi coś klarować. Powiedział, że czyraki to tylko manifestacja... to dokładnie jego słowa... manifestacja mojej wiary w ból. „Wierzysz w Boga, prawda? Cóż, Bóg jest doskonały i stworzył doskonały świat. Skąd wobec tego na tym świecie czyraki?”. Tak mi powiedział. „Czyraki to jedynie twój fał-szywy pogląd. Zastąp go prawdziwym, a na pewno znikną!”.

Fraser ryknął śmiechem. - Co za poezja! - zawołał. - I cóż za ulga dla kogoś, komu właśnie

urwało nogę albo rozpruto bagnetem brzuch! Duncan zmarszczył brwi. - Jesteś taki sam jak Hammond. Nie musisz się z tym zgadzać. - A z czym miałbym się niby zgadzać? - zapytał Fraser. - Z tymi

bzdurami? Bo to stek bzdur, bez cienia wątpliwości. Jedna z rzeczy wy-modzonych na użytek seksualnie wyposzczonych staruszek. - Ironicznie wyszczerzył zęby. - Jak Kobieca Ochotnicza Służba Publiczna.

Watling zesztywniał. - Nic mi o tym nie wiadomo. - Obaj jesteście siebie warci - stwierdził Duncan. Fraser nie przestawał się uśmiechać. - O co ci chodzi? - O to, co powiedział Watling. Obaj wierzycie, że świat może być

doskonały, prawda? Ale on przynajmniej próbuje urzeczywistnić to marzenie, odpędzić zło zamiast... zamiast siedzieć i gadać.

Uśmiech Frasera zbladł. Popatrzył na Duncana, po czym odwrócił wzrok. Zapadła krępująca cisza. Watling pierwszy przerwał milczenie.

- Powiedz mi, Fraser - powiedział, ostentacyjnie podejmując roz-mowę, w której Duncan nie uczestniczył. - Gdyby powiedzieli ci przed trybunałem...

179

Page 177: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Fraser słuchał z założonymi rękami. Wreszcie znów zaczął się uśmie-chać i wyraźnie odzyskał humor.

Duncan odczekał chwilę, a następnie odwrócił się w drugą stronę. Jego sąsiedzi skończyli partyjkę. Dwóch cicho klasnęło w ręce. „Dobra robota”, powiedział jeden uprzejmie. On i jego sąsiad podali zwycięzcy okruszki tytoniu, które służyły jako żetony, po czym wszyscy trzej od-wrócili „kostki” i pomieszawszy je, ponownie przystąpili do gry. „Za-grasz?” - spytali Duncana, widząc, że nie ma nic do roboty, ale on po-trząsnął głową. Odniósł wrażenie, że zranił uczucia Frasera i zrobiło mu się przykro. Postanowił odczekać kilka minut, aby sprawdzić, czy ten skończy rozmowę z Watlingiem i ponownie skieruje na niego uwagę...

Lecz tak się nie stało. Niebawem smród zapchanego zlewu stał się nie do wytrzymania. Duncan chwycił w jedną rękę sztućce i pożegnał się z sąsiadami.

- Bywaj, Pearce. Tylko nie... Ich słowa zostały zagłuszone przez okrzyki. - Ha-lo! Panno Tragedio! Ha-lo! To Ciocia Vi i jej „przyjaciółki”, dwaj chłopcy parę lat starsi od Dun-

cana, o przezwiskach Monica i Stella. Sunęli między stołami, z papiero-sami w palcach, machając nimi zawzięcie. Musieli zobaczyć, że Duncan wstaje.

- Ha-lo! O co chodzi, panno Tragedio? Nie lubisz nas? Duncan dosunął krzesło. Zobaczył, że Fraser z irytacją podnosi gło-

wę. Watling znów zrobił zbolałą minę. Ciocia Vi, Monica i Stella byli coraz bliżej. W momencie gdy zrównali się z jego stołem, Duncan pod-niósł talerz i odszedł.

- Patrzcie, ona ucieka! - doleciały go z tyłu słowa Moniki. - Dokąd tak pędzi? Myślicie, że ma męża?

- Ale gdzież tam, moja droga - odparł Ciocia Vi, wydmuchując dym. - Jeszcze nie zdjęła żałoby po pierwszym małżonku. To uosobienie cier-pliwości, która szydzi ze smutku! Znacie jej historię, prawda? Nie wi-działyście jej w szwalni? Dłubie, dłubie, dłubie igiełką, nocą zaś zakrada się cichcem i pruje ściegi.

Głosy stopniowo ucichły, ale Duncan poczuł, że oblewa się ru-mieńcem, od szyi aż po cebulki włosów. Co gorsza, kiedy obejrzawszy się, zobaczył minę Frasera, będącą mieszaniną zakłopotania, niesmaku i złości, zrobiło mu się niedobrze.

Zeskrobał z talerza resztki jedzenia i zanurzył naczynie oraz sztućce w balii zimnej wody do zmywania. Następnie podszedł do schodów i pospiesznie ruszył na górę.

180

Page 178: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Niemal od razu dostał zadyszki. Każdy rodzaj aktywności fizycznej pozbawiał wszystkich tchu. Na trójce musiał przystanąć, żeby złapać oddech. Na swoim piętrze oparł się o barierkę, gdyż serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. Wsparł się na łokciach i spojrzał w dół.

Szmer głosów, okrzyki i wybuchy śmiechu rozbrzmiewały tu nieco ci-szej. Widok zaiste robił wrażenie. Pod względem długości korytarz przy-pominał uliczkę z dachem z zaciemnionego szkła. Na wysokości pierw-szego piętra rozciągnięto siatkę: Duncan widział tamtych w dole przez plątaninę drutów i warstwę dymu papierosowego, w sztucznym, ponu-rym świetle. Przypominało to oglądanie mieszkańców klatki tudzież podwodnego świata; byli niczym osobliwe, blade kreatury, nieznające światła dziennego. Z tej wysokości najbardziej rzucała się w oczy mono-tonia ich otoczenia: betonowa podłoga, matowa farba na ścianach, bez-kształtne ubrania z pojedynczymi plamami czerwieni, cerata o barwie wymiocin... Fraser stanowił jedyny barwny punkt; w przeciwieństwie do większości współwięźniów miał jasne włosy i poruszał się energicznie, podczas gdy inni wlekli nogę za nogą, a kiedy wybuchał śmiechem, tak jak w tej chwili, echo niosło się przez kilka pięter.

Nadal rozmawiał z Watlingiem: uważnie przysłuchiwał się jego sło-wom i od czasu do czasu kiwał głową. Duncan wiedział, że Fraser nie przepada za Watlingiem, ale potrafił godzinami gawędzić z kimkolwiek, a jego żarliwy ton nie krył żadnych uczuć wobec rozmówcy. Ten człowiek zawsze przemawiał z pasją.

- To nie miejsce dla Frasera - oświadczył kiedyś na osobności pan Mundy. - Chłopak z takiej rodziny, z takimi możliwościami! - Obecność Frasera poczytywał za zniewagę wobec pozostałych więźniów. Uważał, że ten traktuje odsiadkę jak dobrą zabawę. Nie podobało mu się, że trafił do celi Duncana; uważał, że temu chłopcu może to tylko zaszkodzić. I jeśli zdoła, przeniesie Duncana do osobnej celi.

Może pan Mundy ma rację, pomyślał Duncan, ponownie spoglądając na jasną głowę Frasera. Może Fraser rzeczywiście nie traktuje tego po-ważnie, a jedynie udaje księcia przebranego za żebraka. Ale w końcu co to za różnica, czy ktoś tutaj udaje, czy nie? To tak, jakby udawać, że jest się torturowanym, że się umiera! Albo iść do wojska z przekonaniem, że robi się to dla zabawy: żołnierz z okopów po przeciwnej stronie nie wie, że udajemy. Strzela prawdziwymi nabojami.

Fraser wyciągnął się na krześle, wznosząc ręce i prostując długie no-gi. Nadal siedział tyłem do Duncana, który ni stąd, ni zowąd zapragnął ściągnąć na siebie jego spojrzenie. Utkwił wzrok w tyle głowy Frasera i próbował siłą woli zmusić go do odwrócenia. Skupił na tym wszystkie myśli, śląc w przestrzeń nieme zaklęcia. Spójrz na mnie, Fraser! Robercie

181

Page 179: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Fraser! Użył nawet jego więziennego numeru. Tutaj, 1755 Fraser! 1755 Fraser, popatrz na mnie!

Ale tamten nie popatrzył. Dalej dyskutował z Watlingiem, zanosząc się śmiechem. Wreszcie Duncan dał za wygraną. Zamrugał i potarł dłońmi oczy. Kiedy opuścił ręce, napotkał spojrzenie pana Mundy'ego, który musiał zauważyć go przy barierce. Skinął Duncanowi głową i pod-jął mozolny obchód po sali. Duncan odwrócił się, wszedł do celi i wy-czerpany padł na pryczę.

- Spóźniłaś się - powiedziała Betty, przyjaciółka Viv, kiedy ta zbie-gła po schodach do szatni w Portman Court.

- Wiem - rzuciła bez tchu. - Gibson zauważyła? - Jest z panem Archerem. Przysłali mnie po to do sutereny. - Pod-

niosła segregatory. - Jeśli się pospieszysz, nic ci nie grozi. Gdzieżeś ty się w ogóle podziewała?

Viv z uśmiechem potrząsnęła głową. - Nigdzie. Pobiegła dalej, ściągając po drodze rękawiczki i kapelusz. Z roz-

machem otworzyła szafkę i wepchnęła do niej płaszcz. Panna Gibson pozwalała im trzymać torebki na biurkach; przed zamknięciem szafki Viv upewniła się, że ma przy sobie to, czego potrzebuje, czyli podpaskę i fiolkę aspiryny. Zbliżał się termin miesiączki, bolały ją piersi i brzuch. Wolałaby na wszelki wypadek zawczasu pójść do łazienki i założyć pod-paskę, ale nie miała czasu. Idąc po schodach, wzięła aspirynę i rozgryzła ją bez popijania. Tabletka była gorzka i Viv skrzywiła się mimowolnie.

W porze na lunch poszła do John Adams House, żeby sprawdzić pocztę. Wiedziała, że dostanie kartkę od Reggiego: zawsze przysyłał jej wiadomość po sobotnim spotkaniu: tylko w ten sposób zyskiwała pew-ność, że bezpiecznie dotarł na miejsce. Tym razem kartka przedstawiała żołnierza i ładną dziewczynę podczas zaciemnienia. Żołnierz łobuzersko puszczał oko, a pod spodem widniał napis: „Pod osłoną nocy”. Obok Reggie dopisał: „Szczęśliwi ...ele!!!”. A na odwrocie naskrobał: „M. Ś.”, co znaczyło „Moja Ślicznotka”. „Szukałem brunetki, ale były tylko blon-dynki. Szkoda, że nie możemy się z nimi zamienić! Buziaki”. Miała kart-kę w torebce, obok fiolki z aspiryną.

Dochodził kwadrans po drugiej, a ona musiała dotrzeć na siódme piętro. Mogła pojechać windą, ale te jeździły z morderczą powolnością; straciła kiedyś masę czasu na samo oczekiwanie, dlatego wybrała scho-dy. Szła szybko, miarowym krokiem, jak długodystansowiec, podpiera-jąc splecionymi rękami obolałe piersi. Starała się stąpać na palcach, gdyż schody były z marmuru i stukot obcasów niósł się głośnym echem.

182

Page 180: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Minęła po drodze mężczyznę, który parsknął śmiechem: „No proszę! Po cóż ten pośpiech? Czyżby wiedziała pani o czymś, o czym my nie wie-my?”. Na te słowa zwolniła kroku, a kiedy zniknął jej z oczu, znów przy-spieszyła. W okolicach siódmego piętra ponownie zwolniła, żeby złapać oddech, osuszyć twarz chusteczką i przygładzić włosy.

Do jej uszu dobiegł szaleńczy stukot, przypominający eksplozje mi-niaturowych bomb. Szybko ruszyła korytarzem, a gdy otworzyła drzwi swojego biura, hałas stał się niemal ogłuszający; przy każdym ze stło-czonych wewnątrz biurek siedziała dziewczyna i zawzięcie uderzała w klawiaturę maszyny do pisania. Niektóre miały na uszach słuchawki, większość pisała ze stenogramów. Musiały walić z całej siły, ponieważ w ich maszynach znajdowały się trzy, czasem cztery przedzielone kalką kartki zamiast jednej. Pomieszczenie było duże, ale panowała w nim nieznośna duchota. Okna od lat były gazoszczelne. Na szybach przyle-piono paski brązowego papieru w ramach osłony przeciwpodmuchowej.

Wewnątrz unosiła się specyficzna woń, będąca mieszanką talku, pły-nu do trwałej ondulacji, tuszu i dymu papierosowego. Na ścianach wi-siały plakaty z rozmaitych kampanii organizowanych przez minister-stwo: wizerunek Ziemniaczanego Pete'a oraz innych wesołych warzyw, które błagały, aby wpakować je do garnka i zjeść, hasła przypominające urywki z modlitewnika.

ROZPOCZNIJ SADZENIE! WIOSNA I LATO NADEJDĄ JAK ZWYKLE - NAWET W CZASIE WOJNY.

Krzesło przy stole ustawionym w pewnej odległości od pozostałych było puste. Lecz w chwili gdy Viv zajęła swoje miejsce, zdjęła pokrowiec z maszyny i przystąpiła do pisania, drzwi gabinetu pana Archera stanęły otworem i panna Gibson zajrzała do środka. Omiotła wzrokiem po-mieszczenie i widząc, że praca wre, wycofała się z powrotem do gabine-tu.

Ledwie zdążyła zamknąć drzwi, Viv poczuła, że coś muska jej ramię i spada na podłogę. Betty, siedząca przy biurku oddalonym o dziesięć metrów, rzuciła w nią spinaczem.

- Niektórym to dobrze, Pearce - szepnęła bezgłośnie, kiedy Viv obejrzała się w jej kierunku.

Viv pokazała jej język i wróciła do pracy. Sporządzała tabelę z listą produktów żywnościowych oraz ich warto-

ści kalorycznych: było to mozolne zajęcie, gdyż najpierw należało wystu-kać kolumny pionowe z uwzględnieniem odstępów, następnie wyjąć kartki,

183

Page 181: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

włożyć je poziomo i uzupełnić tabelę. Oczywiście kartki nie mogły się przesunąć, inaczej pierwsza strona wyglądałaby jak należy, kopie zaś byłyby do wyrzucenia.

Biorąc pod uwagę wysiłek towarzyszący tej czynności, hałas i duchotę panujące w sali, Viv była zdania, że właściwie mogłaby pracować w fa-bryce przy produkcji części zamiennych do samolotów, a i tak nie odczu-łaby różnicy. No, może więcej by zarabiała. Tymczasem posada maszy-nistki w ministerstwie uchodziła za prestiżowe zajęcie, większość pra-cownic zaś należała do klasy wyższej i nosiła imiona typu Nancy, Minty, Felicity, Daphne czy Faye. Viv miała z nimi niewiele wspólnego. Nawet Betty, która żuła gumę i lubiła zachowywać się jak kelnerka z amerykań-skiego filmu, skończyła szkołę i nie narzekała na brak pieniędzy.

Viv trafiła tu po ukończeniu kursu dla sekretarek w college'u w Bal-ham. Miała tam miłą instruktorkę, która zachęciła ją, aby spróbowała szczęścia. „W dzisiejszych czasach nie widzę powodu - powiedziała in-struktorka - aby dziewczyna z twoim pochodzeniem miała mniejsze szanse od panienki z tak zwanego dobrego domu”. Poradziła tylko, aby Viv wzięła parę lekcji poprawnej dykcji; i tak przez trzy miesiące z rzędu, pół godziny tygodniowo, dziewczyna pociła się przed podstarzałą aktor-ką w suterenie kamienicy w Kennington, recytując poezję. Wciąż pamię-tała całe fragmenty z Waltera de la Marę.

Jest tam kto, zapytał Wędrowiec, W drzwi pukając z wielką trwogą w sercu. Jego rumak w ciszy skubał trawę Na zielonym paproci kobiercu.

W dzień rozmowy kwalifikacyjnej widok dobrze urodzonych dziew-cząt w poczekalni ministerstwa przeraził ją nie na żarty. Jedna z nich rzuciła beztrosko: „Mówię wam, że to betka, dziewczyny! Byle zobaczyli, że nie farbujemy włosów i nie używamy słów typu «papa», «ubikacja» i tym podobne”.

Rozmowa wypadła przyzwoicie. Odtąd jednak słowo „ubikacja” nie-odmiennie nasuwało Viv wspomnienie owej dziewczyny i tamtej chwili w poczekalni.

Nie zwierzała się nikomu z problemów z Duncanem. Nikt nie wie-dział, że w ogóle ma brata, nawet Betty. Na początku wojny współloka-torki w John Adams House co pewien czas pytały zdawkowo: „Nie masz brata, Viv? Szczęściara! Bracia są okropni, mój jest nie do wytrzymania”. Teraz jednak nikt przezornie nie zadawał pytań o braci, narzeczonych ani mężów. Nie wypadało.

184

Page 182: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Dokończyła jedną tabelę i zaczęła kolejną. Dziewczyna siedząca przed nią (miała na imię Millicent) odchyliła się na krześle i potrząsnęła gło-wą. Jeden włos spadł na kartkę w maszynie Viv: był długi, brązowy, przesuszony od ciągłego ondulowania, lecz na jego końcu, po stronie cebulki, widniała kulka łoju wielkości główki od szpilki. Viv zdmuchnęła go na ziemię. Wiedziała nie od dziś, że o tej porze dnia na podłodze roiło się od podobnych znalezisk. Czasami myślała o zdumiewającej ilości skłębionych włosów, zaplątanych w szczotkach sprzątaczek pod koniec zamiatania. Ostatnia myśl, w połączeniu z zapachami i ogólną duchotą sali, wprawiła ją w pewne przygnębienie. Uświadomiła sobie, jak bardzo ma dosyć mieszkania z innymi kobietami! Jakże mierzi ją bliskość kole-żanek! Nienawidzi pudru! Perfum! Śladów po szmince na obrzeżach filiżanek i końcach ołówków! Ogolonych łydek i pach! Butelek veramonu i fiolek aspiryny!

Przypomniała sobie o aspirynie w torebce, po czym jej myśli po-wędrowały do kartki od Reggiego. Wyobraziła sobie, jak ją pisał, a na-stępnie wysyłał. Zobaczyła jego twarz, usłyszała głos, poczuła dotyk... i ogarnęła ją potworna tęsknota. Zaczęła wyliczać w myślach obskurne pokoje hotelowe, w których się kochali. Pomyślała o tych wszystkich sytuacjach, kiedy musiał wracać do domu teściowej, do żony. „Żałuję, że nie wracam do ciebie” - powtarzał. Wiedziała, że mówi szczerze. Bóg jeden wie, co myślała sobie jego żona. Viv wolała się nad tym nie zasta-nawiać. Nigdy nie zniży się do wypytywania o rodzinę, wtrącania się w jego sprawy i węszenia. Widziała zdjęcie żony i synka, ale to było dawno temu. W tym czasie mogła minąć ich na ulicy! Mogła spotkać ich w au-tobusie, pociągu, wdać się w rozmowę. „Jakie urocze dziecko”. „Tak pani uważa? Wykapany tatuś. Pokażę pani zdjęcie...”.

„Mleko, jajka, ser, drup”, wystukała. Dostrzegła błąd, musiała więc wyjąć kartkę i zacząć od nowa. Ciekawe, co robi Reggie, pomyślała, na-wijając szpulę. Myśli o niej? Próbowała nawiązać z nim kontakt telepa-tyczny. Kochany, zawołała w myślach. Nigdy go tak nie nazywała. Ko-chany, kochany... Znów przystąpiła do pisania, robiła to nadzwyczaj sprawnie, lecz jednym z plusów - albo minusów - podobnej biegłości było to, że gdy palce fruwały nad klawiaturą, myśli odpływały w dal. Podchwytywały rytm maszyny i pędziły jak pociąg... Myśli Viv poszybo-wały teraz w stronę Reggiego. Przypomniała sobie, jak tulił ją w obję-ciach. Przypomniała sobie dotyk jego palców na udach. Poczuła to w palcach, piersiach, ustach, między nogami... To okropne, że wspomnie-nia wróciły jak żywe właśnie tu, w otoczeniu nadętych dziewcząt, wśród uporczywego klekotu maszyn. Ale... rozejrzała się po sali. Czyż żadna z

185

Page 183: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

tych dziewcząt nie była zakochana? Naprawdę zakochana, tak jak ona w Reggiem? Przecież nawet pannę Gibson ktoś musiał kiedyś całować. Ktoś musiał jej pragnąć, kłaść ją na podłodze w sypialni, zsuwać jej majtki i wdzierać się do środka, coraz mocniej i mocniej...

Drzwi gabinetu pana Archera znów otworzyły się raptownie i stanęła w nich rzeczona panna Gibson. Zarumieniona Viv spuściła głowę. „Wie-przowina, wołowina, jagnięcina”, wystukała. „Śledzie, sardynki, łososie, krewetki...”.

Ale panna Gibson zdążyła zauważyć jej spojrzenie. - Panno Pearce! - zawołała. Trzymała w ręku wzornik pisma. - Pani

zawsze wydaje się cierpieć na nadmiar czasu. Proszę zanieść to do dru-karni i poprosić o dwieście kopii, dobrze? I to jak najszybciej.

- Dobrze, panno Gibson - odpowiedziała Viv. Wzięła wzornik i wy-szła.

Drukarnia znajdowała się dwa piętra niżej, w końcu innego marmu-rowego korytarza. Viv zagadnęła tamtejszą głównodowodzącą, brzydką okularnicę, za którą nikt nie przepadał. Kręciła właśnie korbą jednego z urządzeń.

- Dwieście kopii? - powiedziała z pogardą, spoglądając na wzornik panny Gibson. - Właśnie robię tysiąc dla pana Brightmana. Wy, niestety, myślicie, że kopie pojawiają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Obawiam się, że będzie pani musiała zrobić je własnoręcznie. Obsługiwała pani kiedyś tę maszynę? Jedna z dziewcząt narobiła mi takiego bałaganu, że przez kilka dni miałam niesprawną drukarkę.

Viv uczyła się, jak to robić, lecz od tamtego czasu minęło wiele mie-sięcy. Kiedy usiłowała dopasować wzornik, dziewczyna spojrzała przez ramię i zawołała ze złością: „Nie tak!” i „Proszę spojrzeć! W ten spo-sób!”.

Wreszcie wzornik, papier i tusz znalazły się na swoich miejscach i Viv musiała tylko stanąć przy maszynie i obrócić korbę, dwieście razy... Ruch drażnił jej bolące piersi. Poczuła, że się poci. Na domiar złego przyszedł mężczyzna z innego departamentu i stanął obok, gapiąc się z irytującym uśmiechem.

- Lubię patrzeć, jak to robicie - oznajmił, kiedy skończyła. - Wyglądacie jak dojarki.

Miał do zrobienia tylko kilka kopii. Zanim policzyła i wysuszyła kart-ki, on zdążył skończyć, a gdy wychodziła, przytrzymał jej drzwi. Uczynił to dość niezgrabnie, gdyż chodził o lasce; Viv wiedziała, że na początku wojny był pilotem, okulał po wypadku. Był młody, jasnowłosy, należał do mężczyzn, o których dziewczęta mówiły: „Ma ładne oczy” albo: „Ma ładne włosy”, bynajmniej nie z powodu ich szczególnej atrakcyjności.

186

Page 184: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Po prostu chciały być miłe, a reszta twarzy zasługiwała na miano dość szpetnej. Ruszyli razem przez korytarz, Viv z grzeczności zwolniła kroku.

- Jest pani jedną z podopiecznych panny Gibson, prawda? - zapy-tał. - Na najwyższym piętrze? Tak myślałem. Już kiedyś panią widzia-łem.

Dotarli do schodów. Od kręcenia korbą bolała ją ręka. Między noga-mi poczuła niepokojącą wilgoć. Może pot, a może coś gorszego. Gdyby nie obecność mężczyzny, od razu pobiegłaby na dół, ale nie chciała, żeby patrzył, jak pędzi do łazienki. Szedł powoli, pokonując jeden schodek naraz i przytrzymując się balustrady. Pewnie grał na czas, chcąc jak naj-dłużej przebywać w jej towarzystwie...

- To pewnie pani pokój - powiedział, gdy znaleźli się na górze. -Zgaduję po hałasie. - Przełożył laskę z prawej ręki do lewej, aby się poże-gnać. - Do widzenia, panno...?

- Pearce - odrzekła Viv. - Do widzenia, panno Pearce. Może znów się spotkamy przy do-

jeniu? Albo... da się pani zaprosić na kawę...? Odpowiedziała, że się zastanowi; nie chciała, żeby pomyślał, że prze-

szkadza jej jego noga. Może nawet da się zaprosić na randkę. I pocało-wać. Co w tym złego? To i tak byłoby bez znaczenia. Ot, drobiazg. Nie to, co z Reggiem.

Oddała papiery pannie Gibson. W drodze do biurka przypomniała sobie o łazience. Wciąż miała w pamięci dziewczynę, która kilka tygodni temu paradowała po budynku z czerwonymi plamami na spódnicy. Podniosła torebkę, wróciła do przełożonej i zapytała, czy może na chwilę wyjść.

Panna Gibson spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. - No dobrze. Ale proszę nie zapominać, że właśnie po to macie

przerwy na lunch. Tym razem, aby uniknąć wstrząsów na schodach, pojechała windą.

Prawie wbiegła do toalety, podciągnęła spódnicę, zdjęła majtki, po czym urwała kawałek papieru i przycisnęła go do krocza.

Lecz gdy spojrzała na papier, nie było na nim żadnych śladów. Pomy-ślała, że opróżni pęcherz, może to przyspieszy krwawienie. Zrobiła siu-siu, ale dalej nic.

- Cholera - powiedziała na głos. Okres sam w sobie był denerwują-cy, lecz oczekiwanie nań bywało jeszcze gorsze. Założyła podpaskę, tak na wszelki wypadek. Zaglądając do torebki, zobaczyła kartkę od Reggie-go i miała ochotę przeczytać ją raz jeszcze...

Ale obok kartki tkwił kieszonkowy notatnik: cienki, ministerialny ka-lendarzyk w niebieskiej okładce, z ołówkiem przymocowanym do grzbie-tu. Jego widok przywołał ją do porządku. Pomyślała o datach. Ile czasu

187

Page 185: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

minęło od ostatniej miesiączki? Wydało jej się naraz, że cała wieczność. Otworzyła notes. Kartki wyglądały jak zaszyfrowane: jednym symbo-

lem oznaczała dni odwiedzin u Duncana, innym soboty z Reggiem, a co dwadzieścia osiem, dziewięć dni pojawiała się dyskretna gwiazdka. Za-częła liczyć dni od ostatniej: doszła do dwudziestu dziewięciu i liczyła dalej. Trzydzieści, trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, trzydzieści trzy.

Nie wierzyła własnym oczom. Wróciła do początku i policzyła od no-wa. Nigdy dotąd nie miała takiego opóźnienia. Ba, w ogóle się nie spóź-niała: żartowała zawsze w rozmowach z koleżankami, że jest jak zegarek, jak kalendarz. To przez te naloty, uznała teraz. Tak, na pewno. Naloty siały zamieszanie we wszystkich dziedzinach życia. To logiczne wytłu-maczenie. Jest zmęczona. Niewyspanie i nadmiar pracy robią swoje.

Urwała więcej papieru i ponownie przycisnęła go do krocza, znowu na próżno. Potem wstała i wykonała kilka podskoków, aby wywołać krwawienie, ale piersi rozbolały ją tak, że aż zapiekły. Dotknęła ich i poczuła, jak są nabrzmiałe.

Po raz trzeci przekartkowała notatnik. Może jednak się pomyliła. Wiedziała, że nie ma mowy o pomyłce. To niemożliwe, pomyślała.

Niemożliwe! Ale jeśli tak... Myśli zawirowały jak szalone. Jeśli tak, mu-siało do tego dojść nie ostatnim, lecz przedostatnim razem, czyli miesiąc temu...

Nie, pomyślała. Nie mogła w to uwierzyć. Wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie w duchu. Drżącymi rękami wygładziła spódnicę. Wiele dziewcząt ma powody do obaw, ale nie ja. Reggie uważał. Wszystko bę-dzie dobrze. To niemożliwe. Niemożliwe!

- Nareszcie - powiedziała Binkie, kiedy Kay weszła na łódź Mickey i otworzyła drzwi do kabiny. - Kay! Już myślałyśmy, że nie przyjdziesz.

Łódź zakołysała się lekko. - Cześć, Bink. Cześć, Mickey. Przepraszam za spóźnienie. - Nic nie szkodzi. Zdążyłaś na drinka. Robimy gimlety. - Gimlety! - zawołała Kay, odkładając torbę. Spojrzała na zegarek.

Był dopiero kwadrans po piątej. Binkie zobaczyła jej minę. - A co tam! Nie mogę się wypowiadać za twoją wątrobę, ale moja

funkcjonuje na zasadach przedwojennych. Kay zdjęła czapkę. Podobnie jak Mickey i Binkie miała na sobie służ-

bowy uniform. Ale piec i sycząca lampa dawały przyjemne ciepło, dlatego

188

Page 186: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

usiadła naprzeciw Binkie, rozpięła bluzę i rozluźniła krawat. Mickey wyjmowała szklanki, łyżeczki oraz syfon z wodą sodową.

Ustawiła je pomiędzy Binkie i Kay na odwróconej do góry dnem skrzyn-ce po piwie, a następnie przyniosła gin. Trunek był dość podłego gatun-ku, ale za to miały prawdziwy sok limonkowy w brązowej, aptecznej buteleczce z białą nakrętką. Binkie kupiła go w aptece jako suplement diety.

Mickey wymieszała składniki i rozdała szklanki, zatrzymując jedną dla siebie. Wzniosły szklanki, spróbowały i wykrzywiły się jak na ko-mendę.

- Przecież to kwas akumulatorowy! - zawołała Kay. - Nieważne, moja droga - odrzekła Binkie. - Pomyśl o witaminie C. Poczęstowała koleżanki papierosami. Preferowała trudny do zdoby-

cia gatunek turecki. Trzymała papierosy w wytwornej, złotej papierośni-cy, ale przełamała wszystkie na pół, żeby starczyły na dłużej. Paliła je w zmatowiałej fifce z kości słoniowej. Mickey i Kay wzięły po połówce, chwytając je palcem wskazującym i kciukiem, po czym nisko nachyliły się nad zapalniczką.

- Czuję się jak mój ojciec - stwierdziła Mickey, wydmuchując dym. Jej ojciec był bukmacherem.

- Wyglądasz jak gangster - zauważyła Kay. - A propos gangsterów... - Serce zabiło jej mocniej z podniecenia. - Nie chcecie wiedzieć, dlaczego się spóźniłam?

Mickey odłożyła papierosa. - Boże, na śmierć zapomniałam. Przecież miałaś się spotkać z tymi

spekulantami od Cole! Mam nadzieję, że nie wpadłaś w ręce policji. - Chyba nie mówisz o tych złodziejach z czarnego rynku? - spytała

Binkie, wyjmując fifkę z ust. - Jak mogłaś, Kay? - Wiem, wiem. - Kay uniosła ręce w obronnym geście. - Wiem. To

odrażające. Ale i tak od wielu miesięcy dostarczają mi whisky. - Whisky się nie liczy. W naszej robocie może uchodzić za lekar-

stwo. Ale inne rzeczy... - Ale Bink, chodzi o Helen. Pod koniec miesiąca ma urodziny. Pa-

trzyłaś ostatnio, co się dzieje w sklepach? Jest gorzej niż kiedykolwiek. Chciałam jej kupić... nie wiem, coś ładnego. Coś wykwintnego. Przez tę cholerną wojnę dziewczęta pokroju Helen czują się odarte z kobiecości. My to co innego, możemy się tarzać w błocie i...

- Kradzione nie tuczy, Kay. - Cole twierdzi, że ubezpieczyciele już się tym zajęli. Zresztą więk-

szość towarów pochodzi sprzed wojny i leży bezużytecznie. Wcale nie są

189

Page 187: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

z kradzieży. Boże, w życiu bym nie dotknęła zrabowanych rzeczy. - Miło mi to słyszeć! Ale nie licz na moją aprobatę. Jeśli szefostwo

się dowie... - Też tego nie pochwalam - odpowiedziała Kay. - Sama wiesz. Ja

tylko... - Nie kryła zakłopotania. - Mam dość oglądania zmęczonej twa-rzy Helen. Gdybym była jej mężem, byłabym na froncie i nic nie mogła-bym na to poradzić. Ale skoro jestem na miejscu...

Binkie uniosła rękę. - Będziesz się tłumaczyć przed sądem - oznajmiła. - I ja też, jeśli

wyjdzie na jaw, że miałam z tym cokolwiek wspólnego. - Przecież nie miałaś! - zawołała niecierpliwie Mickey. - Co kupiłaś,

Kay? Gadaj. Kay opowiedziała im, jak poszła do sutereny zrujnowanego sklepu w

Bethnal Green. - Kiedy się dowiedzieli, że jestem znajomą Cole, a nie detektywem,

stali się uprzedzająco grzeczni - mówiła. - Ach, gdybyście widziały te wszystkie dobra! Kartony papierosów! Mydeł! Żyletek! Kawy!

- Kawy! - I pończoch. Muszę przyznać, że miałam chrapkę na pończochy.

Ale widzicie, planowałam kupić koszulę nocną. Koszula Helen rozłazi się w szwach, aż żal na to patrzeć. Pokazali mi wszystko, co mieli: baweł-niane narzutki, piżamy z flaneli... I wtedy zobaczyłam to.

Otworzyła torbę i wyjęła z niej płaskie, prostokątne pudełko. Było ró-żowe, przewiązane jedwabną wstążką.

- Spójrzcie - powiedziała, kiedy Binkie i Mickey nachyliły się w jej stronę. - Wygląda jak prezent, który gość z amerykańskiego filmu niesie za kulisy dla chórzystki, prawda?

Położyła pudełko na kolanach, zwlekała chwilę dla większego efektu, po czym ostrożnie zdjęła pokrywkę. Wewnątrz znajdowały się warstwy srebrzystego papieru. Kay rozchyliła je na boki, odsłaniając satynową piżamę w perłowym odcieniu.

- O rany! - westchnęła Mickey. - Prawda? - ucieszyła się Kay. Uniosła górę i lekko strzepnęła. Ma-

teriał opadał jej w rękach; czuła, jak błyskawicznie rozgrzewa się pod palcami. Jego gładkość i połysk nieodparcie kojarzyły się z Helen. Po-myślała o niej i teraz, patrząc, jak satyna układa się w miękkie fałdy.

- Zobaczcie, jak błyszczy! - powiedziała. - Popatrzcie na te guziki! - Kościane guziczki były cienkie jak opłatki, śliczne i bardzo miłe w doty-ku.

190

Page 188: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Binkie przełożyła fifkę do drugiej ręki, żeby dotknąć mankietu i po-macać satynę.

- Muszę przyznać, że to ładna rzecz. - Widzisz metkę? Francuska. - Francuska? - powtórzyła Mickey. - No proszę. Helen będzie miała

swój udział w Ruchu Oporu. - Moja droga - wtrąciła Binkie - z chwilą gdy włoży to na siebie, nie

będzie mowy o żadnym oporze. Jej słowa wywołały ogólną wesołość. Kay jeszcze chwilę podziwiała

piżamę, po chwili nawet wstała, żeby przyłożyć do siebie spodnie. - Oczywiście na mnie wyglądają idiotycznie, ale przyznacie, że są

piękne? - Ekstra - potwierdziła Mickey. - Założę się, że to cudo kosztowało

majątek. Mów prawdę: ile zapłaciłaś? Kay przystąpiła do składania piżamy i poczuła, że się rumieni. - Ach - odrzekła, nie podnosząc głowy. - No wiesz. - Nie - powiedziała Mickey i uważnie popatrzyła na przyjaciółkę. -

Właściwie to nie wiem. - Trudno się spodziewać, że tak luksusowy towar będzie za darmo.

Zwłaszcza w czasie wojny... - Ile? Rumienisz się, Kay! - Strasznie tu gorąco. Cholerny piec! - Pięć funtów? Sześć? - Cóż, muszę na coś trwonić majątek rodowy Langrishów, nie? W

końcu na co mam wydawać pieniądze? Nie ma wódki, nie ma papiero-sów.

- Siedem funtów? Osiem? - Mickey świdrowała ją wzrokiem. -Chyba nie więcej, hm?

- Nie. Około ośmiu - odrzekła pospiesznie, acz nieco zdawkowo Kay.

Tak naprawdę zapłaciła dziesięć za piżamę i kolejne pięć za paczkę kawy w ziarnach oraz parę butelek whisky. Wolała jednak się nie przy-znawać.

- Osiem funtów! - krzyknęła Mickey. - Czyś ty upadła na głowę? - Ale pomyśl, jak Helen się ucieszy! - Na pewno nie tak, jak ci spekulanci. - A co mi tam! - burknęła Kay, czując, jak alkohol dodaje jej animu-

szu. - Na wojnie i w miłości wszystko jest dozwolone, nie? Zwłaszcza jeśli chodzi o tę wojnę i... - zniżyła głos- ...naszą miłość. Raz mogę chyba zaszaleć, co? Przecież gdybym zginęła, Helen nie dostałaby żadnego odszkodowania.

191

Page 189: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Sęk w tym, Langrish - oznajmiła Binkie - że masz kompleks ryce-rzyka.

- No i co z tego? A dlaczego nie? Trochę szarmanckiego zachowania nie zaszkodzi, szczególnie w naszym wypadku. Nikt za nas tego nie zro-bi.

- Dobrze, byle bez przesady. Miłość to coś więcej aniżeli piękne ge-sty.

- Daruj sobie - odparowała Kay. Złożyła piżamę i ponownie spojrzała na zegarek, przestraszona, że

Helen, która miała dołączyć do nich po pracy, zjawi się za wcześnie i odkryje niespodziankę. Podała Mickey pudełko.

- Zaopiekujesz się tym do początku przyszłego miesiąca? Wolę nie trzymać jej w domu, jeszcze Helen zobaczy.

Mickey zaniosła pudełko na drugi koniec kabiny i schowała pod łóż-kiem.

Po powrocie zrobiła kolejne drinki. Binkie sięgnęła po szklankę, ale nie podniosła jej do ust, czymś zasępiona.

- Ta gadka o szarmanckich gestach wyprowadziła mnie z równo-wagi, dziewczęta - oznajmiła wreszcie.

- Ach, Bink! - zawołała Mickey. - Nie mów tak. - Kiedy to prawda. Kay może odgrywać bohaterkę i orędowniczkę

lesbijek, ze swoją kochaną Helen, jedwabną piżamą i w ogóle. Ale taka wersja to rzadkość. Większość z nas... spójrz na mnie i Mickey. Co nam zostało?

- Mów za siebie! - upomniała ją Mickey, zanosząc się kaszlem. - Upiłaś się na smutno - stwierdziła Kay. - Wiedziałam, że koktajle

przed szóstą to kiepski pomysł. - Alkohol nie ma tu nic do rzeczy. Mówię poważnie. Sama powiedz:

czy życie, jakie prowadzimy, nie wpędza cię czasem w melancholię? Póki jest się młodym, nie ma sprawy. Mam dwadzieścia lat, mogę zawojować świat! Konspiracja, intensywność uczuć: to dodawało wówczas pary. Dziewczęta mnie fascynowały: rozpamiętywanie drobnostek, melodra-matyczne gesty i tym podobne. W porównaniu z nimi mężczyźni byli jak cienie, papierowe marionetki, jak dzieci! Ale człowiek osiąga wiek, kiedy zaczyna dostrzegać prawdę. I ogarnia go wielkie znużenie. A potem uświadamia sobie, że ma to już za sobą... Mężczyźni jakby zyskują na atrakcyjności. Czasami poważnie myślę o tym, aby usidlić jakiegoś po-czciwca, takiego na przykład liberała. Wreszcie można by odetchnąć z ulgą.

Kay snuła kiedyś podobne plany. Ale to było jeszcze przed wojną, za-nim poznała Helen.

192

Page 190: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Spokój małżeńskiego łoża po szaleństwach safijskiej alkowy - uzupełniła oschle.

- Właśnie. - Bzdura. - Mówię poważnie! - oświadczyła Binkie. - Czekaj, aż będziesz w

moim wieku. - Miała czterdzieści sześć lat. - Codzienna pobudka w pu-stym łóżku odwróci ci perspektywę o sto osiemdziesiąt stopni. Zoba-czymy, jaka będziesz wtedy szarmancka... Nie zapominajcie, że nawet nie urodzimy dzieci, które zaopiekowałyby się nami na starość.

- Boże! - zawołała Mickey. - Najlepiej od razu podciąć sobie żyły. - Pewnie bym to zrobiła - odrzekła Binkie - gdyby starczyło mi od-

wagi. Tylko robota trzyma mnie przy życiu. Na szczęście Bóg zesłał nam wojnę, ot co! Przyznam szczerze, że na myśl o pokoju robi mi się smut-no.

- Lepiej się z tym oswój - poradziła Kay. - Jesteśmy zaledwie dwa-naście kilometrów od Rzymu. To tylko kwestia czasu.

Jeszcze około dziesięciu minut rozmawiały o sytuacji we Włoszech, po czym zeszły na popularny temat tajemnej broni Hitlera.

- Czy wiecie, że rozstawia we Francji jakieś gigantyczne działa? - powiedziała Binkie. - Rząd próbuje zatuszować sprawę, ale Collins z Berkeley Square zna jednego gościa z ministerstwa. Podobno pociski z tych dział dolecą aż do północnego Londynu. Wygląda na to, że zmiotą całe ulice.

- A ja słyszałam - wtrąciła Mickey - że Niemcy wynaleźli rodzaj promienia...

Łódź zakołysała się lekko, kiedy ktoś wszedł po trapie. Kay, która na-słuchiwała kroków, nachyliła się, aby odstawić szklankę.

- To pewnie Helen - szepnęła. - Pamiętajcie, ani słowa o piżamie i urodzinach.

Ktoś zapukał, a następnie pchnął drzwi i na progu stanęła Helen. Kay podała jej rękę i pomogła zejść po schodkach do kabiny. Pocałowała ją w policzek.

- Witaj, kochanie. - Witaj, Kay - odpowiedziała z uśmiechem Helen. Jej chłodny, ład-

nie zarysowany policzek był miękki i gładki jak u dziecka. Usta pod szminką nieco spierzchły od wiatru. Rozejrzała się po zadymionej kabi-nie.

- Boże! Zupełnie jak w tureckim haremie. Nie żebym wiedziała, jak wygląda turecki harem.

- Ja wiem, moja droga - odrzekła Binkie. - I mogę z przekonaniem stwierdzić, że jest okrutnie przereklamowany.

Helen parsknęła śmiechem. - Witaj, Binkie. Witaj, Mickey. Jak się macie?

193

Page 191: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- W porządku. - Spokojnie jak na wojnie, moja droga. A co u ciebie? Helen wskazała głową na szklanki. - Jeśli nalejecie mi kropelkę, od razu poczuję się lepiej. - Pijemy gimlety. Może być? - Przełknęłabym sproszkowane szkło, gdyby tylko zawierało krzty-

nę alkoholu. Zdjęła kapelusz i płaszcz, po czym rozejrzała się za lustrem. - Bardzo źle wyglądam? - zapytała wreszcie, usiłując przygładzić

włosy. - Wyglądasz cudownie - odrzekła Kay. - Usiądź. Oplotła ramieniem talię Helen i usiadły. Binkie i Mickey przy-

gotowały następną kolejkę. Kwestia tajnej broni wciąż nie dawała im spokoju.

- Nie wierzę - oświadczyła Binkie. - Niewidzialne promienie...? - W porządku, kochanie? - szepnęła Kay, ponownie przysuwając

usta do policzka Helen. - Miałaś okropny dzień? - Właściwie to nie - odpowiedziała Helen. - A ty? Co robiłaś? - Zupełnie nic. Myślałam o tobie. Helen spojrzała na nią z uśmie-

chem. - Zawsze tak mówisz. - Bo zawsze to robię. Teraz też. - Tak? A o czym konkretnie? - Ach - westchnęła Kay. Oczywiście rozmyślała o satynowej piżamie. Wyobraziła sobie, jak

zapina górę na nagich piersiach Helen. A potem zobaczyła jej pośladki i uda, okryte perłową tkaniną. Zsunęła dłoń na biodro Helen i zaczęła wodzić po nim palcami, oczarowana jego krągłą linią. Przypomniała sobie słowa Binkie i uderzyła ją świadomość własnego szczęścia, że może siedzieć tu, na tej śmiesznej łodzi w kształcie pniaka, czując przy sobie bliskość zaróżowionej Helen, krągłej i ciepłej.

Helen odwróciła głowę i napotkała spojrzenie Kay. - Upiłaś się - stwierdziła. - Jestem skłonna przyznać ci rację. Mam świetną myśl. Możesz

zrobić to samo. - Aha, na czterdzieści pięć minut, które mamy dla siebie? A potem

iść sama do łóżka? - Jedź z nami do bazy - zaproponowała Kay. Poruszyła brwiami. -

Pokażę ci tył ambulansu. - Ty gnido - zaśmiała się Helen. - Co się, u licha, z tobą dzieje? - Jestem zakochana, nic więcej.

194

Page 192: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Hej tam, wy dwie! - zawołała Binkie, podając Helen szklankę. - Gdybym wiedziała, że macie zamiar się migdalić, pewnie wcale bym nie przyszła. Nie jesteście same, zrozumiano?

- Ot, przyjacielska wymiana czułości - odparła Kay. - Kto wie, czy później nie urwie mi głowy. Wolę zrobić użytek z ust, dopóki mogę.

- Pozwolisz, że pójdę za twoim przykładem - powiedziała Binkie, unosząc szklankę. - Aczkolwiek na swój sposób.

O szóstej na sąsiedniej barce ktoś włączył radio: otworzyły drzwi, że-by posłuchać wiadomości. Później rozpoczęła się audycja z muzyką ta-neczną. Ziąb nie pozwalał na pozostawienie otwartych drzwi, ale Mickey uchyliła okno, dzięki czemu muzyka wpadała do środka przy wtórze ryku silników przepływających barek. Najpierw zabrzmiał spokojny utwór. Kay nadal głaskała biodro Helen, podczas gdy Binkie i Mickey prowadziły ożywioną dyskusję. Żar bijący od pieca oraz gin podziałały na nią usypiająco.

Helen nachyliła się, aby sięgnąć po szklankę, po czym rzuciła Kay niepewne spojrzenie.

- Wiesz, kogo dzisiaj spotkałam? - zagaiła. - Nie mam pojęcia. Kogo? - Twoją przyjaciółkę. Julię. Kay wytrzeszczyła oczy. - Julię? - powtórzyła. - Julię Standing? - Tak. - Chcesz powiedzieć, że spotkałaś ją na ulicy? - Nie - odpowiedziała Helen. - To znaczy tak. Ale napiłyśmy się

herbaty w kantynie w pobliżu ratusza. Julia pracuje w okolicy. No wiesz, ze swoim ojcem.

- Wiem, naturalnie - odrzekła z wolna Kay. Usiłowała odpędzić natłok sprzecznych emocji, jakie zawsze budziła

w niej myśl o Julii. Nie bądź niemądra, upomniała się w duchu kolejny raz. To nie miało znaczenia. I było dawno temu. Ale dobrze wiedziała, że to nieprawda. Próbowała wyobrazić sobie Helen i Julię razem: zobaczyła Helen, z dziecięco pucołowatą twarzą, rozwianymi włosami i spierzch-niętymi wargami, a potem Julię, gładką i opanowaną...

- I co, w porządku? - zapytała. Helen roześmiała się z zakłopota-niem.

- Tak. A czemuż by nie? - Nie wiem. Binkie coś usłyszała. Też znała Julię, ale niezbyt dobrze. - Rozmawiacie o Julii Standing? - Tak - odrzekła z niechęcią Kay. - Helen spotkała ją dziś na ulicy. - Naprawdę, Helen? I co tam u niej? Nadal wygląda, jakby odżywia-

ła się wyłącznie tatarem i mlekiem?

195

Page 193: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Helen zamrugała powiekami. - No - odpowiedziała. - Tak mi się wydaje. - Jest zatrważająco atrakcyjna, prawda? Ale... sama nie wiem. Zaw-

sze uważałam, że jej uroda jakby przejmuje chłodem. Co o tym myślisz, Mickey?

- Jest ładna - skwitowała Mickey, zerkając na Kay. Wiedziała więcej niż Binkie.

Ale Binkie nie dała za wygraną. - Nadal chodzi po zbombardowanych domach, Helen? - Tak. Mickey wzięła szklankę i zmrużyła oczy. - Kiedyś powinna spróbować wyciągnąć kogoś spod gruzów -

mruknęła, na co Kay zareagowała śmiechem. Helen podniosła szklankę do ust, jakby wolała powstrzymać się od

komentarza. - A propos wyciągania spod gruzów, moja droga – powiedziała

Binkie do Mickey. - Słyszałaś, co przydarzyło się ekipie z bazy 89? Bom-ba spadła na cmentarz i trzeba było zbierać zawartość połowy trumien.

Kay znów przysunęła do siebie Helen. - Nie wiem, na jakiej podstawie - szepnęła - ale oczekujemy od

przyjaciół, że będą się nawzajem lubili, prawda? - Podejrzewam, że Julia budzi skrajne uczucia - zauważyła Helen,

nie podnosząc wzroku. - A Mickey oczywiście jest lojalna wobec ciebie. - Tak, pewnie masz rację. - Poszłyśmy tylko pogadać. Była bardzo miła. - To dobrze - odpowiedziała z uśmiechem Kay. - Sądzę, że to się nie powtórzy. Kay pocałowała ją w policzek. - Dlaczego? Moim zdaniem powinno. Helen utkwiła w niej wzrok. - Naprawdę? - Oczywiście - odrzekła Kay. Szczerze powiedziawszy, wolała, aby

się nie powtórzyło, zwłaszcza jeśli Helen znów ma się czuć tak skrępo-wana.

Lecz przyjaciółka ze śmiechem cmoknęła ją w policzek, a po skrępo-waniu nie zostało nawet śladu.

- Jesteś kochana - powiedziała.

Page 194: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

3

Panno Giniver. - Panna Chisholm wsunęła głowę do biura Helen. - Jakaś kobieta chce się z panią zobaczyć. Od rozmowy z Kay minął ty-dzień. Helen spinała dokumenty i nawet nie podniosła głowy.

- Była umówiona? - Chce się zobaczyć właśnie z panią. - Tak? A niech to. - Oto skutek przedstawiania się zbyt wielu oso-

bom. - Gdzie ona jest? - Powiedziała, że nie wejdzie, bo jest brudna. - Cóż, to chyba nie jest żadną przeszkodą. Proszę jej przekazać, że-

by się nie krępowała. Musi jednak umówić się na spotkanie. Panna Chisholm weszła do biura i podała Helen złożoną kartkę. - Prosiła, żebym to pani dała - oznajmiła z nutą dezaprobaty w gło-

sie. - Powiedziałam, że nie mamy w zwyczaju przekazywać prywatnych liścików.

Helen spojrzała na kartkę. Na wierzchu napisano: „Panna Helen Gi-niver”, obok widniał odcisk brudnego kciuka. Nie rozpoznała charakteru pisma. Zajrzała do środka.

Możesz wyjść na lunch? Mam herbatę i kanapki z króliczym mię-sem! Co Ty na to? Jeśli nie możesz, w porządku. Przez następnych dzie-sięć minut będę na dole.

Podpisano: „Julia”. Helen najpierw zobaczyła podpis i serce podskoczyło jej w piersi jak

szalone. Czuła na sobie spojrzenie panny Chisholm. Złożyła kartkę z powrotem.

197

Page 195: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Dziękuję, panno Chisholm - powiedziała i przejechała po zgięciu paznokciem kciuka. - To tylko moja znajoma. Wy... wyjdę do niej, jak skończę.

Wsunęła kartkę pod stertę papierów, po czym sięgnęła po pióro, jak-by chciała coś napisać. Lecz gdy usłyszała, jak panna Chisholm siada z powrotem za biurkiem, natychmiast odłożyła pióro. Otworzyła szufladę biurka i wyjęła torebkę, aby przyczesać włosy i poprawić makijaż.

Mrużąc oczy, przejrzała się w lusterku. Przyszło jej do głowy, że ko-bieta umie bezbłędnie odgadnąć, że jej rozmówczyni właśnie się umalo-wała. Wolała nie zwracać na siebie uwagi panny Chisholm; co więcej, nie chciała, aby Julia pomyślała, że Helen nałożyła makijaż specjalnie dla niej. Dlatego wyjęła chustkę i spróbowała zetrzeć trochę pudru. To samo zrobiła ze szminką i lekko zmierzwiła włosy. Teraz wyglądam, jak po bójce, stwierdziła w duchu.

Na miłość boską; jakie to ma znaczenie? Przecież to tylko Julia. Odłożyła kosmetyki, po czym wyjęła płaszcz, kapelusz i szalik. Minęła biurko panny Chisholm i poszła korytarzami ratusza w kierunku wyj-ścia.

Julia stała przed jednym z szarych, kamiennych lwów. Znów miała na sobie ogrodniczki i drelichową kurtkę, tym razem jednak nie włożyła turbanu, tylko związała sobie włosy apaszką. Oparła ręce na pasku skó-rzanego chlebaka i spoglądała w przestrzeń, kołysząc się lekko z nogi na nogę. Słysząc skrzypnięcie ciężkich drzwi, uśmiechnęła się i odwróciła głowę. Pod wpływem tego uśmiechu serce Helen znów idiotycznie pod-skoczyło w piersi, ściskając się nieomal boleśnie.

- Witaj, Julio - powiedziała, siląc się na spokojny ton. - Jaka miła niespodzianka.

- Naprawdę? - spytała Julia. - Pomyślałam sobie, że skoro już wiem, gdzie pracujesz... - Popatrzyła na niebo, szare i zasnute chmura-mi. - Liczyłam na słoneczny dzień, jak ostatnim razem. Zimno, prawda? Przyszło mi do głowy... jeśli uważasz, że to kiepski pomysł, mów śmiało. Od tak dawna grzebię samotnie w ruinach, że chyba zapomniałam, jak należy się zachowywać przy ludziach. Ale przyszło mi do głowy, że może chciałabyś zobaczyć dom przy Bryanston Square. Od miesięcy stoi pusty, zatem nie miej skrupułów.

- Chętnie - odpowiedziała Helen. - Naprawdę? - Tak! - Więc dobrze - skwitowała Julia i znowu się uśmiechnęła. - Jestem

taka umorusana, że nie wezmę cię pod rękę. Pójdziemy najładniejszą drogą.

198

Page 196: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Poprowadziła Helen przez Marylebone Road, a potem skręciła w spokojniejszą uliczkę.

- Czy miałam przyjemność ze słynną panną Chisholm? - zapytała. - Rozumiem, co myślałaś, mówiąc o zasznurowanych ustach. Spojrzała tak, jakby podejrzewała mnie o niecne plany wobec sejfu!

- Na mnie też patrzy w ten sposób - odrzekła Helen. Julia wybuchnęła śmiechem. - Powinna zobaczyć to. - Otworzyła chlebak i wyjęła ogromny pęk

kluczy. Na każdym widniała spłowiała kartka z adresem. Julia potrzą-snęła nimi jak strażnik więzienny. - Co ty na to? Dostałam je od strażni-ka dzielnicowego. Zajrzałam już do połowy domów w okolicy. Maryle-bone nie kryje przede mną żadnych tajemnic. Tutejsi mieszkańcy po-winni już przywyknąć do mojego widoku, ale gdzie tam. Kilka dni temu ktoś zobaczył, jak majstruję przy zamku, i zadzwonił na policję. Zgłosił, że kobieta o „cudzoziemskich rysach” próbuje włamać się do domu. Nie wiem, czy wziął mnie za nazistkę czy za uchodźcę. Policjanci zachowali się bardzo przyzwoicie. Uważasz, że mam cudzoziemskie rysy?

Szukała klucza, lecz przy ostatnim pytaniu uniosła głowę. Helen popatrzyła na jej twarz i odwróciła wzrok. - To pewnie kwestia śniadej cery. - Tak, chyba masz rację. Ale przy tobie chyba nic mi nie grozi, an-

gielska różo. Typowa z ciebie aliantka. No, jesteśmy na miejscu. Spójrz, to tamten dom.

Zaprowadziła Helen do drzwi wysokiego, ponurego, zrujnowanego budynku i włożyła klucz do zamka. Gdy pchnęła drzwi, z nadproża spły-nęła chmura kurzu. Helen ostrożnie weszła do środka. W nozdrza ude-rzył ją gorzkawy zapach wilgoci, budzący skojarzenie ze starymi szma-tami do podłogi.

- To przez deszcz - wyjaśniła Julia, zamykając drzwi na zasuwę. - Urwało dach, a większość okien postradała szyby. Przepraszam za te ciemności. Oczywiście nie ma prądu. W tamtym pokoju jest jaśniej, idź.

Helen ruszyła korytarzem i stanęła na progu salonu. Częściowo za-słonięte okiennicami okno wpuszczało odrobinę światła, tworząc pół-mrok. Dopóki jej oczy nie przyzwyczaiły się do ciemności, pokój wyglą-dał prawie normalnie, po chwili jednak wydała z siebie przeciągły okrzyk.

- Ach! To straszne! Takie prześliczne meble! Na podłodze leżał dywan, na którym ustawiono ładną sofę, krzesła,

podnóżek i stół, spowite grubą warstwą kurzu, potłuczonego szkła oraz kawałków tynku. Pod wpływem wilgoci drewno napęczniało i zaczęło pleśnieć.

199

Page 197: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Żyrandol! - zawołała cicho Helen. - Tak, patrz pod nogi - ostrzegła Julia, podchodząc bliżej i doty-

kając jej ramienia. - Połowa kryształków odpadła i roztrzaskała się na kawałki.

- Na podstawie twoich słów odniosłam wrażenie, że dom będzie kompletnie pusty. Dlaczego właściciele nie wrócą, aby go naprawić albo wywieźć resztę ocalałych rzeczy?

- Pewnie uważają, że to bez sensu - stwierdziła Julia. - Budynek właściwie nie nadaje się do remontu. Podejrzewam, że kobieta siedzi gdzieś u rodziny na wsi, a jej mąż jest na froncie, o ile już nie zginął.

- Takie śliczne rzeczy! - powtórzyła Helen. Pomyślała o nie-szczęśnikach pielgrzymujących do jej biura. - Przecież ktoś mógłby tu zamieszkać. Spotykam tylu ludzi, którzy zostali z niczym.

Julia postukała w ścianę. - Za duże ryzyko. Wystarczy wybuch gdzieś w pobliżu i wszystko

runie, to jedynie kwestia czasu. Dlatego tu jesteśmy, ojciec i ja. Sporzą-dzamy ostateczny bilans strat.

Helen powoli krążyła po salonie. Widok sprawiał jej niekłamaną przykrość. Podeszła do podwójnych drzwi i ostrożnie otworzyła je na oścież. Drugi pokój był równie zdewastowany jak pierwszy: wybite okna, mokre i postrzępione aksamitne zasłony, podłoga upstrzona ptasimi odchodami i uwalana sadzą. Zrobiła krok do przodu i coś chrupnęło jej pod podeszwą: bryłka spalonego koksu. Na dywanie powstała czarna smuga. Helen obejrzała się na Julię.

- Boję się iść dalej. Tak nie można. - Bez obaw, przyzwyczaisz się. Od tygodni biegam po tych schodach

i w ogóle nie mam skrupułów. - Jesteś pewna, że nikogo tu nie ma? Żadnej staruszki w łożu z bal-

dachimem? Nie musimy się spodziewać niczyjego powrotu? - Ależ skąd - odrzekła Julia. - Może później wpadnie mój ojciec, ale

nikt więcej. Na wszelki wypadek nie zamknęłam drzwi na klucz. Chodź - ponagliła ją gestem. - Idziemy na dół, zobaczysz, co robiliśmy.

Wróciła na korytarz. Helen po ciemku zeszła za nią do piwnicy, gdzie Julia rozłożyła na stole plany i elewacje okolicznych domów. Okratowa-ne, wybite okno wpuszczało do środka mętne światło. Julia objaśniła Helen symbole, jakimi oznaczała szkody, system pomiarowy i tym po-dobne.

- Wygląda fachowo - zauważyła z podziwem Helen. - Nie bardziej niż to, co robisz u siebie - odrzekła Julia. - For-

mularze, bilanse i takie tam. Kompletnie się na tym nie znam. Poza tym

200

Page 198: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nie mogłabym obcować z ludźmi, którzy wiecznie czegoś chcą. Dopraw-dy nie wiem, jak ty to znosisz. Moje zajęcie wymaga samotności i sku-pienia, co bardziej mi odpowiada.

- Nie czujesz się osamotniona? - Czasami. Ale zdążyłam przywyknąć. Pewnie można to nazwać pi-

sarskim temperamentem... - Przeciągnęła się. - Jemy? Przejdźmy do drugiego pomieszczenia. Jest tam zimno, ale nie ma takiej wilgoci jak na górze.

Sięgnęła po chlebak i ruszyła w stronę kuchni. Pośrodku ustawiono drewniany stół, gęsto zaścielony płatami tynku. Julia zmiotła okruchy na podłogę.

- A tak w ogóle, to naprawdę mam kanapki z zajęczym mięsem - oznajmiła. - Mój sąsiad jest ogrodnikiem, zastawia na nie pułapki. Pełno ich w całym Londynie. Twierdzi, że tego złapał na Leicester Square! Jakoś nie jestem skłonna mu uwierzyć.

- Moja znajoma, która pracuje w sekcji wykrywania pożarów, twierdzi, że widziała kiedyś zająca na peronie Victoria Station, więc mo-że twój sąsiad nie kłamie.

- Zając na Victorii! Czyżby czekał na pociąg? - Na to wygląda. Niecierpliwie spoglądał na zegarek i wyglądał na

bardzo poirytowanego. Julia roześmiała się, ale jakoś inaczej niż przedtem. Ten śmiech był

prawdziwy, niewymuszony, jak woda pluskająca w źródle. Myśl, że to ona go sprowokowała, sprawiła Helen niewymowną radość. Co się z tobą dzieje, upomniała się w duchu. Tylko się nie rozpłyń z zachwytu! Chcąc zatuszować zakłopotanie, jęła przechadzać się po kuchni i oglądać zakurzone słoiki oraz formy do puddingów, ustawione na półkach.

Była to stara wiktoriańska kuchnia z długimi, drewnianymi blatami oraz wyszczerbionym kamiennym zlewem. Tutaj okno też było zakrato-wane, pomiędzy prętami wił się bluszcz.

- Łatwo wyobrazić sobie kucharza i pomywaczki - zauważyła Helen. - Prawda? - I dzielnicowego, który wpada na służbie na filiżankę herbaty. - „W okolicy cisza i spokój” - dodała z uśmiechem Julia. Postawiła

chlebak na stole i zajrzała do środka. - Siadaj, Helen. Wyjęła kanapki owinięte w woskowy papier śniadaniowy oraz butel-

kę z herbatą, w rodzaju tych, jakie zwykle noszą nocni stróże. Dosunęła krzesła. Spojrzała na ich zakurzone siedziska, a potem z powątpiewa-niem przeniosła wzrok na płaszczyk Helen.

- Mogę położyć papier, jeśli chcesz - zaproponowała.

201

Page 199: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Daj spokój - odpowiedziała Helen. - Naprawdę. - Na pewno? Jak uważasz. Pod tym względem nie będę taka jak

Kay. - Jak Kay? - Nie rzucę ci pod nogi płaszcza jak Walter Raleigh. Po raz pierwszy wspomniały Kay i Helen powstrzymała się od odpo-

wiedzi. Przyszło jej do głowy, że Kay istotnie zrobiłaby z kurzu wielki problem. Wyczuwała instynktownie, że Julia przewróciłaby oczami, co z kolei dotkliwie uświadomiło jej kuriozalną sytuację, w jakiej się znalazła: akceptowała względy, które Julia miała okazję przyjąć przed nią, a na-stępnie odrzucić...

Julia rozpakowała kanapki i wyjęła korek z butelki. Wyjaśniła, że owinęła ją w sweter, żeby nie wystygła. Nalała odrobinę do kruchych filiżanek z kredensu, zakołysała płynem, by rozgrzać porcelanę, wylała go i ponownie napełniła filiżanki.

Herbata była słodka, z dużą ilością mleka. Uczta pochłonęła zapewne cały przydział Julii. Helen wypiła łyk i przymknęła oczy. Miała wyrzuty sumienia.

- Powinnam zwrócić ci pieniądze, Julio - powiedziała, gdy tamta podała jej kanapkę.

- Chyba żartujesz - odrzekła Julia. - Oddam ci kupon... - Na miłość boską! Co ta wojna z nami zrobiła? Jeśli tak ci to do-

skwiera, postawisz mi kiedyś drinka. Zaczęły jeść. Chleb był czerstwawy, ale mięso słodkie i bardzo kru-

che, o intensywnym smaku. Helen zrozumiała po chwili, że to czosnek. Próbowała go w restauracjach, nigdy jednak sama nie używała do po-traw. Julia wyjaśniła podczas posiłku, że kupiła go na Frith Street, w Soho. Zdobyła również makaron, oliwę z oliwek i suszony parmezan. Poza tym miała krewną w Ameryce, która przysyłała jej paczki z żywno-ścią.

- W Chicago znajdziesz więcej włoskiego jedzenia niż w samych Włoszech. Joyce przysyła mi oliwki i ciemny ocet winny.

- Masz szczęście! - zawołała Helen. - Na to wygląda. Nie masz nikogo za granicą? - A gdzież tam. Moja rodzina wciąż mieszka w Worthing, tam gdzie

dorastałam. Julia zrobiła zdumioną minę. - Dorastałaś w Worthing? Nie wiedziałam. Hm, jak się zastanowić,

w końcu musiałaś gdzieś dorastać... Moja rodzina ma dom w pobliżu Arundel, pływaliśmy kiedyś w Worthing. Raz przejadłam się skorupia-kami... a może to były jabłka w karmelu... i koszmarnie wymiotowałam

202

Page 200: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

na molo. Jak wspominasz dzieciństwo w tamtej okolicy? - Dobrze - odpowiedziała Helen. - Moja rodzina... cóż, to zwyczajni

ludzie. Nie wiedziałaś? Nie są tacy... tacy, jak krewni Kay. - Ani jak twoi, uzupełniła w myślach. - Ojciec jest optykiem. Brat robi anteny soczew-kowe dla RAF-u. Dom moich rodziców... - przesunęła wzrokiem dokoła - ...zupełnie nie przypomina tego.

Julia chyba dostrzegła jej zakłopotanie. - W końcu to bez znaczenia, prawda? - powiedziała cicho. -

Zwłaszcza dzisiaj. Teraz wszyscy wyglądamy jak strachy na wróble i mówimy jak Amerykanie albo plebs. „Twoje żarcie, mała”, rzuciła do mnie kiedyś dziewczyna w barze. Założę się, że ona też chodziła do Ro-edean.

Helen nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Podejrzewam, że to poprawia ludziom samopoczucie. Stanowi

rodzaj munduru. Julia zrobiła pocieszną minę. - Zamiłowanie do mundurów też budzi we mnie obrzydzenie.

Mundury, opaski na rękawach, odznaki. Sądziłam, że pomni tego, co się dzieje w Niemczech, będziemy postępować na odwrót! – Wypiła łyk herbaty i stłumiła ziewnięcie. - Ale chyba traktuję to zbyt poważnie. - Spojrzała na Helen znad filiżanki. - Powinnam być taka jak ty. Dopaso-wana i tak dalej.

Helen wytrzeszczyła oczy, zdziwiona, że Julia w ogóle wyrobiła sobie zdanie na jej temat, a już zwłaszcza takie.

- Naprawdę sprawiam takie wrażenie? - zapytała. - Bynajmniej tak się nie czuję. Dopasowana! Nawet nie jestem pewna, co to znaczy.

- Cóż - odrzekła Julia. - Sprawiasz wrażenie rozsądnej i wyważonej. Dokładnie to miałam na myśli. Jesteś małomówna, ale gdy zabierasz głos, człowiek odruchowo nadstawia ucha. To rzadkie zjawisko, prawda?

- Pozory mylą - skwitowała lekko Helen. - Milczek często uchodzi za mędrca, podczas gdy w rzeczywistości rozmyśla o tym, że ciśnie go stanik albo pęcherz.

- Właśnie to według mnie jest dopasowaniem! - oznajmiła Julia. - Myślisz o sobie, a nie o wpływie, jaki wywierasz na innych. A ta cała... - Zawahała się. - Ta cała koszmarna kwestia „l”. Wiesz, o czym mówię... Moim zdaniem traktujesz ją z wielkim spokojem.

Helen bez słowa zajrzała w głąb filiżanki. - Przepraszam, nie powinnam - dodała ciszej Julia. - Wybacz, He-

len.

203

Page 201: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nic się nie stało - odpowiedziała, podnosząc wzrok. - Po prostu nie przywykłam do rozmów na ten temat. W ogóle nie uważałam tego za kwestię, po prostu sprawy przyjęły taki, a nie inny obrót. Kiedy byłam młodsza, w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Rzecz jasna wiedzia-łam o istnieniu niezamężnych nauczycielek oraz pilnych uczennic...

- W Worthing nie było nikogo? - Cóż, byli mężczyźni - roześmiała się Helen. - Zaraz weźmiesz mnie

za jakąś wywlokę. Właściwie mam na myśli jednego. Przeniosłam się do Londynu, żeby być bliżej niego, ale nie wyszło. A potem poznałam Kay.

- No tak - odrzekła Julia i ponownie sięgnęła po filiżankę. - A po-tem poznałaś Kay. W dodatku w tak romantycznych okolicznościach.

Helen rzuciła jej pospieszne spojrzenie, nie wiedząc, jak to in-terpretować.

- Romantycznych, a jakże - powiedziała cicho. - Kay ma w sobie mnóstwo czaru, prawda? Przynajmniej na mnie zrobiła takie wrażenie. Nie znałam dotąd nikogo podobnego do niej. Od pół roku mieszkałam w Londynie. A ona... ona się mną zaopiekowała. I od początku do końca wiedziała, czego chce. To było bardzo ekscytujące. I pociągające. No i naturalne, jakby tak właśnie miało być... Ale wówczas wiele niezwykłych rzeczy przestawało budzić zdziwienie. - Wspomnienie tamtej nocy przy-prawiło ją o dreszcz. - Poznanie Kay nie wyróżniało się specjalnie na ich tle.

Dotarło do niej, że mówi niemal przepraszającym tonem: wciąż do-skwierało jej przekonanie, że to, co wywarło na niej takie wrażenie, Julia zbyłaby lekceważącym machnięciem ręki. Była rozdarta: z jednej strony pragnęła bronić Kay, z drugiej zaś miała ochotę zwierzyć się Julii, tak jak jedna żona zwierza się drugiej. Nigdy nie rozmawiała z nikim w ten spo-sób. Wprowadzając się do Kay, zerwała dawne kontakty i trzymała swój związek w tajemnicy. Przyjaciółki Kay były takie jak Mickey czy raczej jak sama Kay. Chciała zapytać Julię o relacje z Kay. Chciała wiedzieć, czy Julię też denerwowała czasem jej drobiazgowość, zrazu tak ujmująca, jej uwielbienie, uczucie, którego nie sposób było w pełni odwzajemnić...

Ale nie zapytała. Ponownie zajrzała do filiżanki. - A po wojnie? - zapytała Julia. - Kiedy wszystko wróci do normal-

ności? Helen potrząsnęła głową. - Nie ma sensu o tym myśleć - oświadczyła pospiesznie. Podobne

słowa padały często w odpowiedzi na różne pytania. - Jutro możemy już

204

Page 202: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nie żyć. Na razie... cóż, nie mam zamiaru rozgłaszać tego wszem wobec. W życiu, na przykład, nie powiedziałabym własnej matce! W końcu po co? To sprawa pomiędzy Kay i mną. Jesteśmy dwiema dorosłymi kobie-tami. Co to komu przeszkadza?

Julia obserwowała ją przez chwilę, po czym dolała herbaty z butelki. - Naprawdę jesteś przystosowana, nie ma co - uznała z nutą sarka-

zmu w głosie. Helen ponownie ogarnęło zakłopotanie. Nie umiem trzymać języka

za zębami i zanudziłam ją na śmierć, pomyślała. Wolała, kiedy milcza-łam: wtedy mogła mnie brać za inteligentną...

Siedziały w milczeniu, wreszcie Julia zadrżała i potarła ramiona. - Boże! - powiedziała. - Też mi atrakcja, co? Ciągam cię po piwni-

cach zrujnowanych domów! Zupełnie jak lunch na gestapo! Helen roześmiała się, jej zakłopotanie minęło. - Nieprawda. Bardzo mi się tu podoba. - Na pewno? Mogłabym...mogłabym cię oprowadzić po całym do-

mu, jeśli chcesz. - Owszem. Dokończyły posiłek, Julia schowała papier i butelkę, a następnie wy-

płukała filiżanki. Wróciły na górę i minąwszy po drodze drzwi do salonu, ruszyły po słabo oświetlonych schodach na pierwsze piętro.

Szły cicho, wymieniając półgłosem spostrzeżenia na temat zaob-serwowanych drobiazgów, przeważnie jednak zachowywały milczenie. Pokoje na górze robiły jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż te na dole. W sypialniach wciąż stały łóżka i zawilgocone szafy z zapleśniałą, zniszczoną przez mole odzieżą. Zawaliła się część sufitu. Dokoła leżały rozrzucone książki i bibeloty. W łazience wisiały puste ramy od lustra: srebrzyste szczątki roztrzaskanej tafli spoczywały w umywalce.

Kiedy wchodziły na poddasze, coś zaszeleściło i rozległ się donośny trzepot.

- Myszy i gołębie - powiedziała Julia. - Nie boisz się? - Nie ma szczurów? - spytała z lękiem Helen. - O nie. Nie wydaje mi się. Otworzyła drzwi. Szelest przeszedł w odgłos przypominający klaska-

nie. Spoglądając ponad ramieniem Julii, Helen zobaczyła, jak ptak pod-rywa się do lotu, a następnie znika niczym za dotknięciem czarodziej-skiej różdżki. W ukośnym suficie ziała dziura po bombie zapalającej, która spadła na leżący niżej materac i wypaliła w nim krater przypomi-nający wrzód. W pomieszczeniu unosił się zapach mokrych, spalonych piór.

205

Page 203: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Dawniej mieszkała tu gospodyni albo pokojówka. Na stoliku nocnym stało oprawione zdjęcie dziewczynki. Na podłodze leżała wąska, skórza-na rękawiczka, nadgryziona przez myszy.

Helen podniosła rękawiczkę i próbowała ją wygładzić, a następnie położyła obok fotografii. Zatrzymała się chwilę, spoglądając przez dziurę na ołowiane niebo. Wreszcie podeszła do Julii, która stała przy oknie, i wyjrzała na podwórko, rozciągające się na tyłach domu.

Było równie zniszczone jak cały budynek: strzaskany klinkier, za-chwaszczone grządki, pęknięta wskazówka zegara słonecznego.

- Czy to nie smutne? - zapytała cicho Julia. - Spójrz na figowiec. - Tak. Te owoce! - Drzewo straszyło połamanymi gałęziami, niżej

zaś leżał stos gnijących fig, które spoczywały tam zapewne od lata. Helen wyjęła papierosy. Julia przysunęła się bliżej. Paliły, lekko sty-

kając się ramionami; rękaw kurtki Julii zahaczał o płaszcz Helen. Wciąż miała zadrapaną rękę. Helen przypomniała sobie, jak dotknęła skale-czenia palcami. Stały wtedy obok siebie, zupełnie jak teraz. I chociaż od tamtej chwili nic między nimi nie zaszło, nie wyobrażała sobie, żeby uczynić to ponownie, równie beztrosko jak wtedy.

Była to emocjonująca, a zarazem przerażająca myśl. Wymieniły kilka uwag na temat domów przy Bryanston Square; Julia pokazała te, w któ-rych już była, i opowiedziała, co w nich widziała. Ale jej rękaw wciąż zahaczał o płaszcz Helen, co skupiało jej uwagę bardziej aniżeli rozmo-wa. Jakby Julia przyciągała ją niewidzialnym magnesem coraz bliżej i bliżej...

Helen zadrżała i odsunęła się o krok. Prawie wypaliła już papierosa, co potraktowała jako wymówkę. Rozejrzała się, gdzie go zgasić.

- Rzuć niedopałek na podłogę i przydepcz - poradziła Julia. - Wolałabym nie. - To i tak nie ma znaczenia. - Wiem, ale... Zaniosła go do kominka i zgasiła, po czym zrobiła to samo z papiero-

sem Julii. Nie chciała jednak zostawiać niedopałków w pustym paleni-sku: poczekała, aż ostygną, a następnie wsunęła je do paczki z papier-sami.

- A jeśli właściciele wrócą? - powiedziała, gdy Julia spojrzała na nią z niedowierzaniem. - Nie spodoba im się, że ktoś zaglądał tu pod ich nieobecność.

206

Page 204: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie uważasz, że nieco bardziej przejmą się mokrym dywanem, powybijanymi szybami i bombą w łóżku?

- To tylko rzeczy - odparła Helen. - Są bezosobowe, w przeciwień-stwie do ludzi... Pewnie myślisz, że jestem niemądra.

Julia potrząsnęła głową. - Wręcz przeciwnie - odrzekła cicho. Uśmiechała się, ale jej głos za-

brzmiał niemal smutno. - Myślę... myślę, że jesteś bardzo miła i wrażli-wa.

Spoglądały na siebie przez chwilę, wreszcie Helen opuściła wzrok. Nieoczekiwanie poddasze wydało jej się ciasne; poczuła rażący kontrast pomiędzy ich obecnością, tak ciepłą i namacalną, a tym obrazem znisz-czenia. Przeszły ją ciarki. Czuła bicie własnego serca, w gardle, piersi, koniuszkach palców...

- Muszę wracać do pracy - powiedziała, nie patrząc na Julię. - Teraz jesteś jeszcze milsza - skwitowała ze śmiechem Julia, ale

wciąż wydawała się smutna. - Chodź. Idziemy na dół. Wyszły na podest i ruszyły po schodach. Nagły trzask drzwi na dole

sprawił, że stanęły jak wryte. Tym razem serce Helen prawie znieru-chomiało.

- Co to? - szepnęła, nerwowo ściskając poręcz. Julia zmarszczyła brwi.

- Nie wiem. - Julia? - zabrzmiał cichy głos z dołu. - Jesteś tam? Twarz Julii natychmiast się rozpogodziła. - To ojciec - powiedziała. - Jestem tutaj, tatusiu! - zawołała wesoło,

wychylając się przez balustradę. - Na górze! Musisz go poznać - dodała, zwracając się do Helen, po czym ujęła jej dłoń i lekko zacisnęła palce.

Pospiesznie ruszyła na dół. Helen podążyła za nią nieco wolniejszym krokiem. Gdy dotarła na parter, Julia ze śmiechem otrzepywała włosy i ramiona ojcu.

- Ależ jesteś brudny! - Naprawdę? - Tak! Spójrz, jak on wygląda, Helen. Przedzierał się przez piwnice

z węglem... Tato, to moja przyjaciółka, panna Helen Giniver. Tylko nie podawaj jej ręki! Weźmie nas za skończonych niechlujów!

Pan Standing uśmiechnął się szeroko. Miał na sobie brudny kombi-nezon z drelichu; zdjął wymiętą czapkę i przygładzał zmierzwione przez córkę włosy.

- Miło mi panią poznać, panno Giniver - powiedział. - Obawiam się, że Julia ma rację co do mojej ręki. Oglądałyście dom?

- Tak.

207

Page 205: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Paskudna robota, co? Wszystko zasypane pyłem. Nie tak jak pod-czas ostatniej wojny: tylko błoto i błoto. Ciekawe, jaka będzie następna. Pewnie nic, tylko popiół... Powinienem stawiać nowe domy, zamiast się grzebać w ruinach. Ale przynajmniej nie narzekam na brak zajęcia. Julia też nie ma czasu na głupoty. - Mrugnął szelmowsko. Podobnie jak córka miał ciemne oczy o ciężkich powiekach. Siwe włosy pokrywała warstwa pyłu i ziemi, czoło i skronie też były brudne, a może usiane piegami. Podczas rozmowy obrzucił Helen zaciekawionym spojrzeniem. - Miło, że panią to interesuje. Zechce nam pani pomóc?

- Nie bądź niemądry, tatku - wtrąciła Julia. - Helen ma bardzo pważne zajęcie. Pracuje w komisji do spraw udzielania pomocy.

- Naprawdę? - Uważniej spojrzał na Helen. - Z lordem Stanleyem? - Niestety tylko w filii lokalnej - odpowiedziała Helen. - Aha. Szkoda. Stanley to mój dobry przyjaciel. Porozmawiali jeszcze przez chwilę. - No dobrze - oznajmił wreszcie pan Standing. - Idę do piwnicy

rzucić okiem na plany. Proszę wybaczyć, panno...? Wyminął je i ruszył w kierunku piwnicy. Kiedy wyszedł z naj-

głębszego cienia, Helen zobaczyła, że to, co wzięła za brud albo piegi, było w rzeczywistości bliznami po poparzeniach.

- Czyż nie jest uroczy? - zapytała Julia po jego odejściu. - Cudowny gbur, bez dwóch zdań. - Otworzyła drzwi i stanęły razem na progu. Za-drżała ponownie. - Zanosi się na deszcz. Musisz się pospieszyć! Pamię-tasz drogę? Odprowadziłabym cię, ale... chwileczkę.

Nieoczekiwanie uniosła rękę do ramienia Helen, aby ją zatrzymać; Helen odwróciła się przestraszona, że Julia chce ją objąć, pocałować czy coś w tym rodzaju. Ale ta strzepnęła tylko pyłek z jej ramienia.

- Już - powiedziała z uśmiechem. - Teraz odwróć się tyłem. Oho, następny. I w drugą stronę. Ależ ty jesteś posłuszna! Nie chcemy dać pannie Chisholm powodów do niezadowolenia. - Uniosła brew. - Ani Kay, skoro już o tym mowa... Gotowe. Teraz wyglądasz jak należy.

Pożegnały się i Julia zawołała na odchodne: - Wpadnij kiedyś podczas przerwy na lunch! Będę tu jeszcze przez

parę tygodni. Mogłybyśmy pójść do pubu. Postawiłabyś mi drinka! Helen obiecała, że to zrobi. Ruszyła przed siebie. Kiedy drzwi się zamknęły, spojrzała na zegarek

i puściła się biegiem. Dotarła do biura minutę po drugiej.

208

Page 206: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Ma pani pierwszego interesanta, panno Giniver - poinformowała panna Chisholm, spoglądając znacząco na zegarek. Helen nie zdążyła nawet poprawić fryzury ani pójść do łazienki.

Pracowała sumiennie przez półtorej godziny. Bywały dni, kiedy praca dawała jej się we znaki. Ludzie przychodzący tutaj w ciągu ostatnich kilku tygodni przypominali tamtych przyjmowanych przez Helen pod-czas intensywnych nalotów trzy lata temu. Niektórzy przychodzili prosto ze zbombardowanych domów, z brudnymi rękami, pokaleczeni i oban-dażowani. Jedna kobieta trzykrotnie traciła dom: usiadła po drugiej stronie biurka i wybuchnęła płaczem.

- Nie chodzi o utratę domu - wyszlochała - tylko o te ciągłe prze-prowadzki. Czuję się jak piąte koło u wozu. Od bombardowania nie zmrużyłam oka. Mój synek jest taki chorowity... Mąż stacjonuje w Bir-mie, zostałam sama jak palec.

- Musi pani być bardzo ciężko - powiedziała Helen. Dała kobiecie formularz i cierpliwie pokazała, jak go wypełnić. Tamta

popatrzyła z niedowierzaniem. - Aż tyle? - Niestety tak. - Nie może pani po prostu dać mi funta lub dwóch... - Obawiam się, że nie. Widzi pani, to żmudna procedura. Najpierw

musimy wysłać biegłego, aby oszacował straty. Ktoś z naszego departa-mentu musi sporządzić raport z miejsca zdarzenia. Spróbuję wysłać go jak najszybciej, ale przez te ciągłe naloty...

Kobieta wciąż spoglądała na formularz. - Jak piąte koło u wozu - powtórzyła, przesuwając ręką przed

oczami. - Dosłownie. Helen obserwowała ją przez chwilę, po czym wzięła formularz i sama

go wypełniła. Podała datę z ubiegłego miesiąca, a w miejscu, gdzie nale-żało wpisać numer raportu, nabazgrała coś nieczytelnym pismem. Na-stępnie umieściła formularz w kartotece „Zatwierdzone”, gdzie znajdo-wały się dokumenty do przekazania pannie Steadman z pierwszego pię-tra. Dołączyła świstek z informacją, że to pilne.

Kolejni interesanci mieli mniej szczęścia: Helen nie kiwnęła nawet palcem w ich sprawie. Po prostu ujęła ją rezygnacja tej kobiety, nic wię-cej. Trzy lata temu próbowała pomóc wszystkim; nie żałowała pieniędzy, bywało, że z własnej portmonetki. Ale wojna stępiła jej wrażliwość. Uważałaś się za bohaterkę, uznała. Teraz myślisz tylko o sobie.

Przez całe popołudnie nie mogła bowiem odpędzić myśli o Julii. Roz-myślała o niej nawet wówczas, gdy pocieszała płaczącą kobietę i mówiła:

209

Page 207: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

„musi pani być bardzo ciężko”. Wspominała muśnięcie jej ramienia, jej bliskość.

Za kwadrans czwarta zadzwonił telefon. - Panna Giniver? - zapytała operatorka. - Telefon z zewnątrz. Jakaś

panna Hepburn. Połączyć? Panna Hepburn, zdziwiła się w duchu Helen... Naraz zrozumiała i

ogarnął ją lęk podszyty poczuciem winy. - Chwileczkę - powiedziała. - Niech zaczeka, dobrze? - Odłożywszy

słuchawkę, podeszła do drzwi i zawołała: - Panno Chisholm, proszę przez chwilę nikogo do mnie nie wpuszczać! Mam na linii oddział z Ca-mden Town. - Usiadła z powrotem przy biurku i przywołała się do po-rządku. - Dzień dobry, panno Hepburn - powiedziała cicho, kiedy połą-czono rozmowę.

- Hej! - zabrzmiał w słuchawce głos Kay. Lubiła dla zabawy pod-szywać się pod kogoś innego. - Obawiam się, że nie mam nic szcze-gólnego do powiedzenia. - Mówiła głębokim, rozleniwionym tonem. Paliła papierosa: na chwilę odsunęła słuchawkę, aby wydmuchać dym. - Jak tam praca w ratuszu?

- Wre - odrzekła Helen, zerkając na drzwi. - Nie mogę długo roz-mawiać.

- Nie? Pewnie nie powinnam dzwonić, co? - Raczej nie. - A ja siedzę w domu i zbijam bąki. I... poczekaj. Zapadła cisza: Kay zasłoniła ręką słuchawkę i zaczęła kaszleć. Kaszla-

ła i kaszlała. Helen wyobraziła sobie bez trudu, jak stoi zgięta wpół, pur-purowa na twarzy, z załzawionymi oczami i płucami pełnymi pyłu i dy-mu.

- Wszystko w porządku, Kay? - zapytała. - Jestem - powiedziała Kay. - Już dobrze. - Nie powinnaś palić. - Palenie pomaga. Twój głos też. Helen nie odpowiedziała. Myślała o operatorce. Koleżanka Mickey

straciła pracę, gdy ktoś podsłuchał jej rozmowę z kochanką. - Szkoda, że cię tu nie ma - podjęła Kay. - Nie dadzą sobie rady bez

ciebie? - Wiesz, że nie. - Musisz kończyć, prawda? - Tak. Kay uśmiechnęła się; Helen usłyszała to w jej głosie. - No dobrze. Nie masz mi nic ciekawego do powiedzenia? Nikt nie

przypuścił ataku na ratusz? Pan Holmes nadal robi do ciebie słodkie oczy?

210

Page 208: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie - odrzekła Helen i też się uśmiechnęła. Poczuła kolejny ucisk w żołądku i zaczerpnęła tchu. - Właściwie...

- Poczekaj - powiedziała znowu Kay. Zasłoniła słuchawkę i roz-kaszlała się na nowo. - Nie będę cię dłużej zatrzymywać - dodała po chwili.

- Dobrze - odrzekła posępnie Helen. - No to do zobaczenia. Wracasz prosto do domu? Tylko się po-

spiesz, dobrze? - Oczywiście. - Grzeczna dziewczynka... Do widzenia, panno Giniver. - Do widzenia, Kay. Helen odłożyła słuchawkę i zastygła bez ruchu. Oczami wyobraźni

zobaczyła, jak Kay wstaje z fotela, dopala papierosa i krąży po mieszka-niu, być może znów zanosząc się kaszlem. Potem staje przy oknie z rę-kami w kieszeniach i pogwizduje lub nuci stare piosenki musicalowe, „Mała stokrotka” czy coś w tym stylu. Odkłada gazetę na stół i idzie wy-pastować buty. Wyciąga śmieszny marynarski przybornik do szycia i ceruje skarpetki. I nie ma pojęcia, że kilka godzin wcześniej Helen też stanęła przy oknie, czując, jak dusza wyrywa jej się do Julii. Nie wie, że Helen musiała odwrócić wzrok, ponieważ tętno własnego serca wzbudzi-ło w niej paniczny strach...

Chwyciła słuchawkę i podała operatorce numer. Rozległ się dwu-krotny sygnał, a potem:

- Halo? - zabrzmiał zdziwiony głos Kay. - Zapomniałaś o czymś? - Nie - odpowiedziała Helen. - Chciałam... chciałam znowu cię usły-

szeć, nic więcej. Co robiłaś? - Byłam w łazience - odrzekła Kay. - Zaczęłam podcinać włosy.

Strasznie nabrudziłam, będziesz wściekła. - Nie będę, Kay. Chciałam ci powiedzieć... no wiesz... Miała na myśli „Kocham cię”. Kay milczała przez chwilę. - A, tamto - powiedziała zmienionym tonem. - Ja też chciałam ci to

powiedzieć... Ależ ze mnie idiotka, pomyślała Helen, odkładając słuchawkę na wi-

dełki. Czuła się, jakby serce nabrzmiało jej w piersi i podeszło do gardła. Prawie wstrząsnął nią dreszcz. Zajrzała do torebki w poszukiwaniu pa-pierosów. Wyjęła paczkę.

Wewnątrz zobaczyła dwa niedopałki. Schowała je tam, a potem za-pomniała. Oba nosiły ślady szminki, jeden Helen, a drugi Julii.

Włożyła je do popielniczki stojącej na biurku, po czym stwierdziła, że rozpraszają jej uwagę. Wreszcie wyniosła je z pokoju i wyrzuciła do ko-sza w biurze panny Chisholm.

211

Page 209: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

O wpół do siódmej Viv znajdowała się w toalecie Portman Court. Sta-ła nad sedesem i wymiotowała do muszli. Zwymiotowała trzy razy, po czym wyprostowała się i przymknęła oczy, czując ulgę i spokój. Lecz gdy otworzyła oczy i zobaczyła zalegającą w muszli brązową mieszankę her-baty i na wpół strawionych herbatników, znów ją zemdliło. Kiedy stanę-ła przy zlewie, aby wypłukać usta, otworzyły się drzwi i do łazienki we-szła jedna z jej koleżanek, Caroline Graham.

- O kurczę - powiedziała. - Dobrze się czujesz? Gibson kazała mi cię znaleźć. Co się dzieje? Wyglądasz okropnie.

Viv starannie osuszyła twarz ręcznikiem. - Nic mi nie jest. - Na pewno? Mam cię odprowadzić do higienistki? - Naprawdę nic mi nie jest - powtórzyła Viv. - To tylko... tylko kac. Caroline z domyślną miną oparła się biodrem o umywalkę i wyjęła li-

stek gumy do żucia. - Aha - odpowiedziała, wkładając gumę do ust. - Znam się na tym.

Rany, musiało być nieźle, skoro do tej pory wymiotujesz! Mam nadzieję, że gość był tego wart. Zawsze myślę, że grunt to się dobrze zabawić: człowiek od razu zapomina o parszywej rzeczywistości. Najgorzej jest wtedy, kiedy facet jest brzydki jak noc, a ty pijesz w nadziei, że przez to ci się bardziej spodoba. Może zjesz surowe jajko?

Viv poczuła, że znów przewraca jej się w żołądku. Odwróciła wzrok od szarej gumy w ustach Caroline.

- Chyba nie jestem w stanie. - Spojrzała do lustra. - Boże, jak ja wy-glądam! Masz może puder?

- Proszę. - Caroline podała jej puderniczkę, a gdy Viv przypu-drowała nos, koleżanka zrobiła to samo. Następnie stanęła przed lu-strem, aby poprawić włosy, i na moment przestała żuć: między po-malowanymi wargami zamajaczył różowy koniuszek języka. Miała gład-ką, okrągłą twarz, która tryskała zdrowiem, młodością i beztroską. Zycie jest podłe i niesprawiedliwe, pomyślała z rozpaczą Viv. Chciałabym być tobą!

Caroline pochwyciła jej spojrzenie. - Ty naprawdę wyglądasz okropnie - stwierdziła, znowu poruszając

szczęką. - Może jeszcze tu zostaniesz? Mnie tam wszystko jedno. I tak zostało tylko pół godziny pracy. Mogę powiedzieć Gibson, że nie udało mi się cię znaleźć. Skłamiesz, że pan Brightman cię zatrzymał. Coś wy-myślisz. On zawsze wysyła dziewczęta po miętówki.

212

Page 210: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Dzięki - odrzekła Viv. - Poradzę sobie. - Na pewno? - Tak. Opuściła głowę, aby poprawić spódnicę, po czym uniosła ją za szybko

i poczuła kolejny nawrót mdłości. Oparła dłoń na skraju umywalki i przymknęła oczy, raz po raz przełykając ślinę i czując, jak żołądek nie-ubłaganie podchodzi jej do gardła... Jednak nie wytrzymała. Wpadła z powrotem do toalety i zwymiotowała, chociaż nie miała już czym. W ciasnej przestrzeni wydawane przez nią odgłosy brzmiały upiornie. Po-ciągnęła za spłuczkę, aby je zagłuszyć. Kiedy ponownie stanęła przy zle-wie, na twarzy Caroline malował się niepokój.

- Chyba powinnyśmy pójść do higienistki, Viv. - Przecież nie pójdę tam z powodu kaca. - Musisz coś zrobić. Wyglądasz strasznie. - Zaraz dojdę do siebie - odparła Viv. I pomyślała o drodze, jaką musiała odbyć: o bezkresnych schodach,

ciągu korytarzy. A jeśli zwymiotuje na marmurową podłogę? Wyobraziła sobie sam pokój: stłoczone stoły i krzesła, zaciągnięte zasłony... no i duchota: smród tuszu, włosów i pudru wprost nie do wytrzymania.

- Chcę do domu - powiedziała z rozpaczą. - To idź. Dwadzieścia minut nikogo nie zbawi. - Myślisz, że mogę? A Gibson? - Powiem jej, że źle się poczułaś. Przecież to prawda, nie? Chwi-

leczkę, a co będzie, jeśli zemdlejesz po drodze? - Nie zemdleję - ucięła Viv. Zaraz, zaraz, przecież kobiety mdleją,

kiedy są... Boże! Odwróciła się, zdjęta nagłym lękiem, że Caroline zro-zumie, w czym rzecz. Spojrzała na zegarek i dodała, siląc się na pogodny ton: - Zrobisz coś dla mnie? Chyba zaczekam na Betty Lawrence i po-proszę, żeby mnie odprowadziła. Szepniesz jej słówko po tym, jak po-rozmawiasz z Gibson? Poprosisz, żeby tu przyszła?

- Jasne - odrzekła Caroline i skierowała się ku drzwiom. - I nie za-pomnij o surowym jajku. Wiem, że to marnotrawstwo, ale kiedy się stru-łam jakąś podłą mieszanką, surowe jajko uratowało mi życie. Pogadaj z Minty Brewster, podobno ma kilka.

- Pogadam - odpowiedziała Viv z wymuszonym uśmiechem. -Dzięki, Caroline. Ach, a jeśli Gibson zapyta, co mi jest, nie mów, że wy-miotowałam, dobra? Nie daj Boże, żeby się domyśliła... że mam kaca.

Caroline roześmiała się porozumiewawczo i zrobiła balon z gumy.

213

Page 211: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Spokojna głowa. Będę potwornie dyskretna i tajemnicza: niech myśli, że to okres. Może być?

Viv kiwnęła głową i zawtórowała jej śmiechem. Śmiech zamarł jej na ustach, z chwilą gdy Caroline wyszła z łazienki.

Poczuła, jak twarz ją piecze. W toalecie biegły rury i suche powietrze dawało się we znaki: pomieszczenie wydawało się znajdować pod ciśnie-niem, jak łódź podwodna. Viv nade wszystko pragnęła otworzyć okno i zaczerpnąć tchu. Ale paliły się światła i zasłona była już zaciągnięta, więc pozostało jej tylko przecisnąć się bokiem i narzuciwszy jak kaptur zaku-rzoną, drapiącą tkaninę łyknąć odrobinę zimnego, wieczornego powie-trza, docierającego przez szpary we framudze.

Okno wychodziło na dziedziniec. Z wyższych pięter dobiegał stukot maszyn do pisania i dźwięk telefonów. Gdyby nadstawiła baczniej ucha, usłyszałaby też odgłosy ruchu na Wigmore Street i Portman Square: samochody i taksówki, głosy ludzi, którzy szli do domu albo do miasta, na zakupy. Przyszło jej do głowy, że człowiek słyszał owe dźwięki wielo-krotnie i nigdy nie przykuwały one jego uwagi, podobnie jak zdrowie doceniało się dopiero po jego utracie. Choroba bowiem czyni nas obcymi na własnym terytorium. To, co dla innych proste i naturalne, zyskuje nagle status wroga, tak jak wrogiem jest nasze ciało, które knuje, złorze-czy i zastawia pułapki...

Tak rozmyślając, stała przy oknie do czasu gdy, około siódmej, stukot maszyn ustąpił miejsca zgrzytaniu drewnianych krzeseł o posadzkę. Po chwili pojawiły się pierwsze kobiety: przyszły do szatni po płaszcze i do toalety. Viv ruszyła do swojej szafki i powoli włożyła płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Snuła się między kobietami jak cień: widok najnudniejszej, najbrzydszej i najgrubszej z nich budził w niej niekłamaną zawiść i po-czucie odosobnienia. Oto co się przytrafia takim jak ja, myślała, słucha-jąc ich wyraźnych, zdecydowanych głosów. Jednak jestem podobna do Duncana. Próbujemy coś osiągnąć, ale życie rzuca nam kłody pod nogi...

Wreszcie pojawiła się Betty. Rozejrzała się ze zmarszczonym czołem i od razu podeszła do Viv.

- Co się stało? - zapytała. - Caroline Graham mówiła, że nie dasz rady wrócić na górę. Zasugerowała pannie Gibson, że przydarzył ci się, hm, drobny wypadek. Od razu poszła fama, że masz sraczkę. - Spojrzała uważniej. - Ejże, ty naprawdę źle wyglądasz.

Viv unikała jej wzroku, tak jak przedtem unikała wzroku Caroline. - Źle się czuję - odparła wymijająco. - Biedactwo. Musimy coś na to poradzić. Już chyba wiem. Jean ze

214

Page 212: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

spedycji wspominała coś o imprezie w ministerstwie. Jeden z chłopaków dostał dzisiaj rozwód i podobno szukają dziewcząt. Słyszałam, że od tygodni gromadzili zapasy, więc szykuje się niezła zabawa. Akurat zdą-żymy się przebrać.

Viv spojrzała na nią z przerażeniem. - Żartujesz? Nie dam rady. Wyglądam jak upiór! - Odrobina pudru i po sprawie - skwitowała Betty, nakładając

płaszcz. - Chłopcy z ministerstwa i tak nic nie zauważą. Wzięła Viv pod rękę. Wyszły z szatni i ruszyły korytarzem. Wspi-

naczka po schodach przypominała rejs po rozkołysanych falach, lecz obecność Betty i uścisk jej krzepkiej ręki dodały Viv otuchy. Odmeldo-wały się w portierni. Na ulicy nie było jeszcze bardzo ciemno, toteż nie musiały zapalać latarek. Panował chłód. Betty przystanęła na chwilę, by wyjąć rękawiczki.

Na widok jednej z dziewcząt uniosła rękawiczkę i pomachała. - Jean! Jean, chodź tutaj! Opowiedz Viv o zabawie, z łaski swojej.

Ja nie jestem dość przekonująca. Jean podeszła bliżej i ruszyły dalej we trzy. - Będzie fajnie, Viv - zapewniła. - Kazali mi przyprowadzić jak

najwięcej koleżanek. Viv potrząsnęła głową. - Przykro mi, Jean. Dziś nie mogę. - Ależ Viv! - Nie słuchaj jej, Jean - wtrąciła Betty. - Nie jest dziś sobą. - Właśnie widzę! Viv, oni zbierali żarcie od tygodni... - Już jej mówiłam. - Nie mogę - powtórzyła Viv. - Serio, nie czuję się na siłach. - A musisz? Ci goście marzą o widoku panienek w obcisłych swe-

terkach. - Nie, naprawdę. - W końcu rozwód to nie byle co. - Mówię poważnie. - Głos Viv lekko się załamał. - Nie mogę. Nie

mogę! Przystanęła i zasłoniła ręką oczy, po czym rozpłakała się na środku

Wigmore Street. Zapadła chwila ciszy. - Oho - mruknęła wreszcie Betty. - Wybacz, Jean. Wygląda na to, że

jednak musicie obejść się bez nas. - Chłopcy będą niepocieszeni. Mają pecha, biedacy. - Spójrz na to inaczej: zostanie więcej dla ciebie. - To jest jakaś myśl - przyznała Jean. - Dotknęła ramienia Viv. - Gło-

wa do góry, mała. Ten facet to skończony skurczybyk, jeśli doprowadza

215

Page 213: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

cię do takiego stanu. Pędzę do John Adams House, dziewczęta! Gdyby-ście zmieniły zdanie, wiecie, gdzie mnie szukać! - I prawie biegiem ru-szyła przed siebie.

Viv wyjęła chustkę i wydmuchała nos. Kiedy uniosła głowę, po-chwyciła lekko zaciekawione spojrzenia przechodniów.

- Czuję się jak idiotka. - Nie opowiadaj głupstw - rzuciła łagodnie Betty. - Każdy czasem

ma ochotę popłakać. Idziemy, mała. - Ponownie ujęła Viv pod rękę i ścisnęła jej dłoń. - Odprowadzę cię do domu. Termofor i aspiryna po-stawią cię na nogi. Mnie też by się przydały.

Poszły dalej nieco wolniejszym krokiem. Viv z trudem unosiła zmę-czone nogi. Myśl o powrocie do John Adams House, gdzie o tej porze panował nieopisany harmider, a dziewczęta biegały po schodach w sa-mej bieliźnie, wyszarpując wałki z włosów i wrzeszcząc ile sił w płucach, budziła w niej instynktowną odrazę.

Pociągnęła Betty za rękę. - Nie chcę jeszcze tam wracać. Chodźmy w jakieś spokojniejsze

miejsce, dobrze? - Hm - mruknęła z powątpiewaniem Betty. - Mogłybyśmy iść na

przykład do kawiarni. - Nie, tylko nie do kawiarni - zaoponowała Viv. - Nie możemy

gdzieś po prostu usiąść? Chociaż na pięć minut. - Jej głos ponownie stał się płaczliwy.

- No dobrze. Po chwili znalazły się w dzielnicy mieszkalnej i zboczyły do po-

bliskiego parku. Dawniej, w okresie przedwojennym, był on ogrodzony, teraz jednak bez trudu weszły do środka. Znalazły ustronny zakątek z dala od najgęstszych zarośli i usiadły na ławce. Zapadał zmierzch.

- Cóż, albo nas zgwałcą, albo wezmą za ulicznice – zauważyła Betty, rozglądając się wokół. - Nie wiem, jak ty, ale jeśli stawka będzie przy-zwoita, nie powiem nie. - Nadal trzymała Viv za rękę. – No już dobrze - dorzuciła uspokajająco, kiedy usiadły i szczelniej otuliły się płaszczami. - Mów, co jest grane. I pamiętaj: ominęły mnie igraszki ze świeżo upie-czonym rozwodnikiem, więc liczę na rekompensatę w postaci pikant-nych szczegółów.

Uśmiech Viv stężał niemalże z chwilą, kiedy się pojawił. Poczuła, że łzy cisną jej się do oczu.

- Ach, Betty - powiedziała i głos uwiązł jej w gardle. Przycisnęła rę-kę do ust i potrząsnęła głową. Po chwili dorzuciła szeptem: - Rozpłaczę się, jeśli to powiem.

216

Page 214: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- A ja, jeśli nie powiesz! - I dodała łagodniejszym tonem: - Dobra, przecież nie jestem głupia. Domyślam się, o co chodzi. Czy raczej o ko-go... Daj spokój, istnieją pewne granice przyzwoitości. Ci osobnicy nie mają wyobraźni. Dać im pędzel, a zaraz coś zmalują. Najpierw świata poza tobą nie widzą, a potem puszczają w trąbę. - Prychnęła. - Cóż on tym razem zmajstrował?

Rzuciła to żartem, lecz gdy w gęstniejącym mroku napotkała spoj-rzenie Viv, śmiech zamarł jej na ustach.

- Ach, Viv - powiedziała cicho. - Wiem. - Ach, Viv! Kiedy się dowiedziałaś? - Kilka tygodni temu. - Kilka tygodni? To niedługo. Jesteś pewna, że to nie... no wiesz,

może zwykłe opóźnienie? Te naloty... - Nie - odpowiedziała Viv. Otarła twarz. - Początkowo też tak my-

ślałam. Ale to nie to. Stało się, po prostu wiem. Wystarczy na mnie po-patrzeć... ciągle wymiotuję.

- Wymiotujesz? - spytała z zainteresowaniem Betty. - Rano? - Nie rano. Po południu i wieczorami. Moja siostra miała tak samo.

Jej przyjaciółki wymiotowały rano, a ona prawie co wieczór, przez trzy miesiące.

- Trzy miesiące! Viv rozejrzała się niespokojnie. - Ciszej, dobrze? - Wybacz. Rany, mała. I co teraz zrobisz? - Nie mam pojęcia. - Powiedziałaś Reggiemu? Viv odwróciła wzrok. - Nie. - Dlaczego? Przecież to jego wina, nie? - To nie tylko jego sprawa. -Viv spojrzała ostro na przyjaciółkę. - Ja

też ponoszę winę. - Ty? - spytała z niedowierzaniem Betty. - Za co? Że pozwoliłaś

mu... - zniżyła głos- ...wejść na pokład? W porządku, ale powinien chyba włożyć płaszcz przeciwdeszczowy.

Viv potrząsnęła głową. - Do tej pory nam się udawało. Nigdy ich nie używaliśmy. Reggie

nie lubi. Chwilę siedziały w milczeniu. - Moim zdaniem powinnaś mu powiedzieć - oznajmiła wreszcie

Betty. - Nie - odparła kategorycznie Viv. - Nie powiem nikomu oprócz

ciebie. I ty też nie waż się nikomu wygadać! Boże! - Ciarki przeszły ją na

217

Page 215: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

samą myśl. - Co będzie, jeśli Gibson się dowie? Pamiętasz Felicity Wi-thers?

Felicity Withers pracowała w Ministerstwie Robót Publicznych, gdy rok temu zaszła w ciążę z francuskim pilotem. Rzuciła się ze schodów w John Adams House, co spowodowało gigantyczny skandal. Zwolniono ją z ministerstwa i odesłano do domu, do rodziców, pastorostwa w Bir-mingham.

- Pamiętam, jak nią pogardzałyśmy - powiedziała Viv. - Boże, szko-da, że jej tu nie ma! Wzięła... - Rozejrzała się na boki i podjęła ciszej: - Wzięła jakieś tabletki, nie? Z apteki?

- Nie wiem - odrzekła Betty. - Tak - potwierdziła Viv. - Na pewno. - Spróbuj siarczanu magnezu. - Próbowałam. Wszystko na nic. - No to gorąca kąpiel i gin. Viv mało nie wybuchnęła śmiechem. - W John Adams House? Woda nigdy nie jest tam dostatecznie cie-

pła. Poza tym pomyśl, co by było, gdyby ktoś zobaczył albo wyczuł gin... U ojca też nie da rady. - Zadrżała na samą myśl. - Przecież musi istnieć jakiś inny sposób.

- Zrób sobie irygację mydlinami - zaproponowała po namyśle Betty. - To podobno działa. Trzeba tylko trafić we właściwe miejsce. Mogłabyś też spróbować... no wiesz... drutem...

- Boże! - zawołała Viv, czując nawrót mdłości. - Chyba nie dałabym rady. Zrobiłabyś to na moim miejscu?

- Nie wiem. Może gdybym nie miała innego wyjścia... A może... podnoszenie ciężarów?

- Jakich ciężarów? - spytała Viv. - Na przykład worków z piaskiem. O, albo podskoki? Viv pomyślała o rundkach, jakie odbyła w ciągu ostatnich dwóch ty-

godni: uciążliwych podróżach pociągiem i autobusem, niezliczonych wspinaczkach po schodach.

- To na nic - skwitowała. - A moczenie bilonu w wodzie do picia? - Stare przesądy. - Mimo to coś w nich jest. Viv odwróciła wzrok. Zapadł zmrok. Na chodnikach za skwerem

krzyżowały się czasem światła latarek. Jednakże okoliczne domy tkwiły w kompletnej ciszy i bezruchu. Viv poczuła, że Betty drży, i sama też zadrżała. Mimo to nie ruszyła się z ławki. Betty postawiła kołnierz i skrzyżowała ręce na piersi.

- Musisz porozmawiać z Reggiem - oznajmiła ponownie.

218

Page 216: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie - odparła Viv. - Nic mu nie powiem. - Dlaczego? Przecież to jego, prawda? - Oczywiście! - Chciałam się upewnić. - Co za pytanie! - Naprawdę powinnaś mu powiedzieć. Ja nie żartuję, Viv, w końcu

on jest żonaty... Powinien coś na to zaradzić. - Ale co? - zapytała Viv. - Jego żona ma obsesję na punkcie dzieci.

Tylko po to jest jej potrzebny. Ode mnie dostaje coś innego. - Nie wątpię. - Tak! - Cóż, za dziewięć miesięcy to się powinno zmienić. To znaczy za

osiem. - Dlatego sama muszę znaleźć rozwiązanie - oświadczyła Viv. - Nie

rozumiesz? Jeśli okaże się, że ostatecznie jestem do niej podobna... - Naprawdę wolisz usunąć? A nie mogłabyś... nie mogłabyś go uro-

dzić, wychować...? - Chyba sobie żartujesz - burknęła Viv. - Mój ojciec... to by go zabi-

ło! Zwłaszcza po sprawie z Duncanem, uzupełniła w myślach. Ale nie

mogła wypowiedzieć tego na głos i ciężar w postaci nadmiaru sekretów nagle wydał jej się nie do zniesienia.

- Ach! - zawołała. - To takie niesprawiedliwe! Dlaczego tak musi być, Betty? Zupełnie jakby życie nie było dostatecznie pogmatwane! Zawsze coś! Niby drobiazg...

- Przykro mi to mówić, mała - przerwała jej Betty - ale niedługo przestanie być drobiazgiem.

Viv spojrzała na nią poprzez ciemność i ścisnęła rękami brzuch. - I właśnie tego nie mogę znieść - powiedziała cicho. - Nie mogę

znieść myśli, że będzie rosło mi w środku, stając się coraz większe i większe. - Prawie poczuła, że przyssało się do niej jak pijawka. - Jak wygląda? - zapytała. - Jak mały, tłusty robak, prawda?

- Mały, tłusty robak - potwierdziła Betty. - Z twarzą Reggiego. - Nie mów tak! To tylko pogarsza sprawę. Muszę zdobyć tabletki,

jakie wzięła Felicity Withers. - Ale jej nie pomogły. Dlatego rzuciła się ze schodów! A pamiętasz,

jak wymiotowała po tych pigułkach? - Co za różnica, ja i tak wymiotuję. Lecz w chwili obecnej mdłości ustąpiły miejsca ekscytacji bliskiej

rozgorączkowaniu. Nagle wydało jej się, że dotąd żyła jak w transie. Nie mogła w to uwierzyć. Pomyślała o czasie, który upłynął jej na bezczyn-ności. Usiadła prosto i rozejrzała się dookoła.

219

Page 217: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Idziemy do apteki - postanowiła. - Gdzie jest najbliższa apteka? Wstawaj, Betty.

- Wolnego! - Betty ostudziła jej zapał. Otworzyła torebkę. - Do li-cha, najpierw nie szczędzisz mi rewelacji, a potem oczekujesz... Muszę zapalić.

- Zapalić? - powtórzyła Viv. - Jak możesz w takiej chwili myśleć o papierosach?

- Uspokój się. Viv odepchnęła jej rękę. - Jak mam się uspokoić? Uspokoiłabyś się na moim miejscu? Naraz poczuła się doszczętnie wyczerpana. Ponownie opadła na ław-

kę i przymknęła oczy. Kiedy znowu je otworzyła, napotkała uważne spoj-rzenie Betty. W ciemnościach jej twarz miała nieprzenikniony wyraz. Mogły być na niej litość, zdumienie, a nawet cień wzgardy.

- O czym myślisz? - spytała cicho Viv. - Uważasz, że jestem naiwna, co? Tak jak Felicity Withers?

Betty wzruszyła ramionami. - Każda dziewczyna może zaliczyć wpadkę. - Tobie to się nie zdarzyło. - Boże! - Betty zdjęła rękawiczkę i z całej siły postukała w ławkę. -

Odpukaj w niemalowane drewno, dobra? Do tego się wszystko sprowa-dza: niektóre mają pecha, inne nie... - Znowu pogrzebała w torebce, tym razem w poszukiwaniu zapalniczki. - Nadal uważam, że powinnaś po-wiedzieć Reggiemu. Jaki jest sens romansowania z żonatym facetem, jeśli nie możesz mu się zwierzyć?

- Nie - odrzekła niemal bezgłośnie Viv. Znów rozmawiały szeptem. - Najpierw spróbuję z tabletkami, a jeśli się nie uda, wtedy do niego zadzwonię. Jak się uda, nie będzie musiał o niczym wiedzieć.

- Mam nadzieję, że wyciągniesz z tego nauczkę? - Naprawdę uważasz mnie za naiwną, co? - Mówię tylko, że gdyby się zabezpieczył... - Kiedy nie lubi! - No to ma pecha. Facet na jego miejscu nie powinien grymasić,

Viv. Gdyby był wolny, wtedy sytuacja wyglądałaby inaczej, moglibyście zaryzykować, najwyżej poszłabyś do ślubu szybciej, niż planowałaś.

- Nie umiem tak kalkulować - odrzekła bezradnie Viv. - To nie za-kup rękawiczek! Wiesz, co do siebie czujemy. To tak jak z tym pukaniem w niemalowane drewno: miał pecha, że w niewłaściwym czasie ożenił się z niewłaściwą osobą. Niektóre decyzje trudno odwrócić.

220

Page 218: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Co nie znaczy, że trzeba się bezkrytycznie godzić na to, co jest - oznajmiła Betty. - On będzie sobie wiódł spokojne życie, a co z tobą, przepraszam cię bardzo?

- Nie można tak myśleć - powiedziała Viv. - Nikt nie myśli w ten sposób! Jutro możemy już nie żyć. Trzeba brać z życia, co się da, praw-da? Co się naprawdę chce. Nie masz pojęcia, jak to jest. Dla mnie liczy się tylko Reggie. Gdyby nie on... - Głos uwiązł jej w gardle. Wyjęła chustkę i wytarła nos. - Sprawia, że jestem szczęśliwa - dodała po chwili. - Wiesz, że tak jest. Potrafi mnie rozbawić.

Betty znalazła wreszcie zapalniczkę. - Cóż - odrzekła. - Jakoś nie wyglądasz na rozbawioną. Płomyk na chwilę rozjaśnił ciemność. Siedziały bez słowa, dopóki

chłód nie wypędził ich z parku. Z ociąganiem ruszyły przed siebie, chwy-ciwszy się pod rękę.

Ledwie uszły kilka kroków, gdy rozległ się ryk syren alarmowych. - No proszę - stwierdziła Betty. - Jedna mała bombka z miejsca

rozwiązałaby wszystkie twoje problemy. Viv popatrzyła na niebo. - A jakże. I nikt by o niczym nie wiedział, oprócz ciebie. Nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, ile tajemnic legło pogrze-

banych pod stosami gruzu i pyłu. Zawsze uważała, że naloty sieją tylko zniszczenie, wypruwają wnętrzności. Po drodze co rusz zerkała w górę w nadziei, że lada chwila rozpęta się piekło...

Kiedy jednak z północnej części Londynu dobiegły wreszcie odgłosy kanonady, przyspieszyła kroku i zaczęła popędzać Betty; mimo swego opłakanego położenia bała się bomb, bała się bólu. Nie, jednak nie chciała umrzeć.

- Hej, wy tam! - wrzeszczał dwie godziny później Giggs przez okno celi. - Hej, Fryc! Tutaj, kurwa, tutaj!

- Morda w kubeł, Giggs, ty ośle! - wrzasnął ktoś inny. - Tutaj, Fryc, tutaj! Giggs słyszał o jakimś zbombardowanym więzieniu: zwolniono wtedy

wszystkich więźniów, którzy mieli mniej niż sześć miesięcy do wyjścia. Jemu pozostało jeszcze cztery i pół, dlatego podczas każdego nalotu przyciągał stół pod okno, stawał na blacie i przywoływał niemieckich pilotów. Duncan odkrył, że gdy nalot był wyjątkowo intensywny, podob-ne okrzyki szczególnie działały mu na nerwy; Giggs stawał się w jego oczach swoistym magnesem, przyciągającym z nieba pociski i samoloty. Ale dziś było inaczej: samoloty buczały w oddali i mało kto zwracał na nie uwagę. Eksplozje rozbrzmiewały z rzadka, reflektory rozpraszały

221

Page 219: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

ciemność. Inni mężczyźni też powłazili na stoły i wymieniali uwagi, przekrzykując nawoływania Giggsa.

- Woolly! Woolly, jesteś mi winien pół szylinga, wszarzu! - Mick! Hej, Mick! Co robisz? Nikt ich nie uciszał. Z chwilą rozpoczęcia nalotu strażnicy na-

tychmiast udali się do schronów. - Jesteś mi winien...! - Mick! Hej, Mick! Wrzeszczeli niemal do zachrypnięcia; bywało, że ktoś krzyczał do

współwięźnia oddalonego o pięćdziesiąt cel. Słuchanie ich przypominało wyszukiwanie po ciemku stacji radiowych. Duncan nawet to lubił: gdy głosy zaczynały działać mu na nerwy, po prostu się wyłączał. Ale Fraser za każdym razem dostawał białej gorączki. Teraz na przykład rzucał się na pryczy, utyskując i przeklinając na czym świat stoi. Usiadł i wyszarp-nął z materaca garść końskiego włosia. Rozrzucił ubrania poukładane wieczorem na kocu. Duncan go nie widział, było za ciemno, słyszał tylko skrzypienie pryczy. Gdy tamten z powrotem padł na materac, łóżko za-kołysało się jak koja. Jakbyśmy byli marynarzami, pomyślał Duncan.

- Jesteś mi winien pół szylinga, ty gnido! - Boże! - jęknął Fraser, podrywając się na nowo i waląc pięścią w

materac. - Czy oni nie mogą być cicho? Zamknąć się! - wrzasnął, łomo-cząc w ścianę.

- To na nic - ziewnął Duncan. - Nie słyszą cię. Teraz wołają Stellę, słuchaj.

Rozległo się skandowanie: „Stel-la! Stel-la!”. Duncan uznał, że to Pa-cey, który siedział w dwójce.

- Stel-la! Nadstaw ucha i posłuchaj! Widziałem twojego fiuta! Ster-czał jak grzebień koguta!

Ktoś inny gwizdnął i zarechotał. - Pierdolony poeta z ciebie, Pacey! - Sterczał jak grzebień koguta, widziałem twojego fiuta! Fiuta twego

widziałem, com widział, opowiedziałem! Stel-la! Dlaczego nie odpowia-dasz?

- Nie może - odparł inny głos. - Właśnie obciąga panu Chase'owi! - Obciąga panu Chase'owi - wtrącił kolejny więzień - a Browning

kisi w niej ogóra od tyłu. Ma pełne ręce roboty, koledzy! - Cicho tam, łobuzy! - upomniał ich Monica z trójki. - Mo-ni-ca! Mo-ni-ca! - podchwycił ochoczo Pacey. - Zamknąć się, mendy! Dziewczyna nie może się przespać!

222

Page 220: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Rozległ się huk kolejnej eksplozji. - Fryc! - wrzasnął znowu Giggs. - Fryc! Adolf! Tutaj! F raser jęknął i odwrócił poduszkę. - Cholera! - burknął. - Tylko tego nam trzeba! Z którejś celi dobiegł

bowiem śpiew. - „Cudowne dziewczę me, o tobie po nocach śnię...”. Był to Miller. Siedział za wywołanie burdy w nocnym lokalu. Śpiewał

bez przerwy, tak żarliwie, jakby produkował się przed mikrofonem. Na dźwięk jego głosu rozległy się chóralne protesty.

- Niech ktoś zgasi radio! - Miller, ty szujo! Quigley, sąsiad Duncana, zaczął łomotać czymś, najpewniej kubkiem,

o posadzkę celi. - Mordy w kubeł, ścierwa! - wrzasnął. - Miller, ty zasrańcu! - „O tobie po nocach śnię...”. Miller śpiewał dalej, nie bacząc na protesty współwięźniów oraz ka-

nonadę. Najgorsze było to, że piosenka wpadała w ucho. Mężczyźni ko-lejno milkli, tak jakby nasłuchiwali. Ucichł nawet Quigley.

- „Wyciągam ręce me, lecz miast pochwycić cię, ze snu budzę się...”. Fraser też znieruchomiał. Uniósł głowę, żeby lepiej słyszeć. - Do diabła, Pearce - powiedział. - Wydaje mi się, że tańczyłem do

tej piosenki. Tak, na pewno. - Opadł z powrotem na poduszkę. - I pew-nie obśmiałem się wtedy jak norka. A teraz... teraz wydaje się kurewsko adekwatna, nie? Jezu! Miller trafił w sedno.

Duncan nie odpowiedział. Miller śpiewał dalej: - „I choć daleko jestem od ciebie, dzisiejszej nocy czuję się jak w

niebie...”. Naraz w piosenkę wdarł się kolejny głos. Zabrzmiał fałszywie, głęboki

i obsceniczny. - „Panna, co niebieskie oczy ma, nigdy nie odmówi, zawsze wam

da!”. Ktoś zaczął wiwatować. - A któż to znowu, do licha? - zapytał z niedowierzaniem Fraser.

Duncan przekrzywił głowę. - Nie wiem. Może Atkin? Podobnie jak Giggs, Atkin był dezerterem. Zapewne nauczył się tej

piosenki w wojsku. - „Panna, co czarne oczy ma, lubi leżeć na brzuchu, lecz chętniej na

wznak!”. - „Albo znów cię zobaczę...”. - Miller z uporem śpiewał nadal.

223

Page 221: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Przez minutę piosenki rozbrzmiewały unisono, po czym ustąpił i jego głos z wolna ucichł. - Ty mendo! - wrzasnął.

Rozległy się kolejne wiwaty. Głos Atkina, czy też kogoś innego, przy-brał na sile i stał się jeszcze bardziej obsceniczny. Tamten zwinął dłoń w trąbkę i przystawił ją do ust jak megafon, rycząc na cały regulator.

- „Panna, co brązowe włosy ma, umie to robić na sto dwa! Panna z rudymi, wierz lub nie, chętnie rozłoży nogi swe!”. Zawyła syrena wyzna-czająca koniec alarmu przeciwlotniczego.

Śpiew Atkina przeszedł w okrzyk radości. Więźniowie na wszystkich poziomach przyłączyli się jak jeden mąż, tłukąc pięściami w ściany, fra-mugi oraz łóżka. Tylko Giggs nie krył rozczarowania.

- Wracać, tępaki! - wrzeszczał ochryple. - Wracać, wy szwabskie ci-py! Zapomnieliście o sektorze D! Zapomnieliście o sektorze D!

- Złazić z okien! - dobiegły okrzyki z dziedzińca i na żwirze za-chrzęściły buty strażników, którzy opuścili schron i ruszyli w stronę więzienia. Odpowiedziało im ogólne szuranie: więźniowie zeskakiwali ze stołów i pospiesznie wracali na prycze. Chwilę później rozbłysło elek-tryczne światło. Pan Browning i pan Chase wbiegli na schody, po czym jęli łomotać w drzwi cel i zaglądać do środka przez judasze.

- Pacey! Wright! Malone, ty mendo! Niech no tylko zobaczę, że któ-ry zlazł z wyra, wszyscy dostaniecie takie baty, że popamiętacie, słyszycie mnie?

Fraser wcisnął twarz w poduszkę, jęcząc i przeklinając światło. Dun-can zasłonił oczy kocem. Ktoś zabębnił pięścią w ich drzwi, po czym ruszył dalej. Kroki przycichły, następnie zadudniły na nowo i znów umilkły. Duncan pomyślał, że Chase i Browning uganiają się jak dwa rozszczekane psy na łańcuchu.

- Stulić gęby! - wrzasnął jeden z nich. - Ostrzegam was...! Chwilę krążyli jeszcze po korytarzach, po czym wreszcie zbiegli na

dół. Pogasły światła. Duncan pospiesznie zdarł z twarzy koc i przesunął głowę na skraj

poduszki. Lubił tę chwilę, lubił patrzeć na żarówkę. Gasła powoli i przez trzy lub cztery sekundy było widać żarnik, który poprzez biel i burszty-nowy odcień zyskiwał czerwoną, a następnie różowawą poświatę, a gdy w celi zapadał mrok, pod powieką zostawał żółty zygzak.

Ktoś cicho gwizdnął. Ktoś zawołał do Atkina, ciekawy dalszego ciągu piosenki. Zapytywał o dziewczynę z żółtymi włosami: co lubi? No co? Zawołał raz, a potem drugi i trzeci, lecz Atkin milczał jak zaklęty. Fry-wolny nastrój prysł jak bańka mydlana. Cisza narastała, napierając ze

224

Page 222: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

wszystkich stron, a jakakolwiek próba jej przerwania potęgowała tylko przytłaczający efekt. Człowiek mógł śpiewać i wrzeszczeć ile sił w płu-cach, pomyślał Duncan, lecz ta chwila następowała nieuchronnie: chwi-la, kiedy więzienna samotność otaczała go jak woda tonącą łódź.

Pod powiekami widział żarnik, w głowie nadal mu kołatały słowa piosenki. „Panna z rudymi, wierz lub nie”, słyszał. „O tobie po nocach śnię” - powracało raz po raz.

Być może Fraser doświadczał podobnego uczucia. Wiercił się i kręcił na pryczy, co chwila zmieniając pozycję. W niezmąconej ciszy Duncan słyszał, jak tamten przesuwa ręką po zarośniętym policzku, a następnie przeciera oko...

Fraser odetchnął. - Cholera - powiedział cicho. - Chciałbym mieć teraz dziewczynę,

Pearce. Zwykłą, najzwyklejszą dziewczynę. Niepodobną do tych, z któ-rymi się spotykałem. Żadną tam... intelektualistkę. - Zaśmiał się, aż ra-ma łóżka zadrżała. - Boże - dodał - czyż to niewdzięczne określenie? „Intelektualistka”. - I uzupełnił afektowanym głosem: - „Spodoba ci się moja przyjaciółka, prawdziwa z niej intelektualistka”. Zupełnie jakby-śmy tego od nich oczekiwali... - Znowu się zaśmiał, tym razem cicho, dzięki czemu łóżko nawet nie drgnęło. - Tak - powiedział. - Głupiutka dzierlatka byłaby jak znalazł. Nie musiałaby być ładna. Ładne są czasami do niczego. Wiesz, co mam na myśli? Za dużo myślą o swoim wyglądzie, boją się rozczochrać włosy, rozmazać szminkę. Marzy mi się głupia, tłusta i brzydka. Głupia, tłusta i brzydka, która przyjmie mnie z otwarty mi ramionami. Wiesz, co bym z nią zrobił, Pearce?

W gruncie rzeczy wcale nie zwracał się do niego: mówił w ciemność, do siebie, jak przez sen. Efekt był jednak bardziej intymny aniżeli wów-czas, gdyby szeptał Duncanowi do ucha. Chłopak wbił wzrok w aksamit-ną czerń nocy. Uderzony jej bezkresnością po omacku wyciągnął rękę. Pragnął uzmysłowić sobie odległość dzielącą go od pryczy Frasera, wy-dało mu się bowiem, iż ten znajduje się bliżej, niż powinien, a ciało jego, Duncana, stanowi jedynie duplikat bądź echo ciała powyżej... Jego palce odnalazły druciany spód pryczy.

- Nie myśl o tym - powiedział. - Spróbuj spać. - Mówię poważnie - podjął Fraser. - Wiesz, co bym z nią zrobił?

Wziąłbym ją kompletnie ubraną, nic bym nie zdjął. Rozpiąłbym tylko guzik lub dwa na plecach, a potem stanik, po czym zsunąłbym go wraz z sukienką aż do łokci i zajął się jej piersiami. Szczypałbym i ugniatał do woli, nic nie mogłaby zrobić, bo sukienka... rozumiesz?... sukienka

225

Page 223: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

przycisnęłaby jej ręce do boków... Potem zadarłbym jej kieckę aż do pasa. Nie zdjąłbym jej majtek; byłyby cienkie i elastyczne, takie, że łatwo wsunąć pod nie palce... - Urwał. Następnie podjął zmienionym głosem, bez cienia przechwałki: - Miałem kiedyś taką dziewczynę. Nigdy tego nie zapomnę. Nie była ładna.

I znowu ucichł. - Psiakrew - zaklął cicho. - Psiakrew, psiakrew. - Rzucił się na łóżku

i Duncan pospiesznie cofnął rękę w obawie, że tamten przygniecie mu palce. Położył się na boku, lecz choć znieruchomiał, emanowało zeń napięcie, jakby wstrzymał oddech, gorączkowo rozważając coś w my-ślach. Kiedy znów się poruszył, aby naciągnąć koc, było w tym coś fał-szywego, niemal teatralnego, jakby chciał zatuszować inny, bardziej ukradkowy gest...

Duncan wiedział, że Fraser zacisnął dłoń na penisie, a następnie za-czął go rytmicznie głaskać.

Więźniowie robili to bez przerwy. Robili to dla rozrywki, dla kawału, z chęci zabicia czasu. Duncan mieszkał kiedyś w celi z chłopakiem, który onanizował się w środku dnia, bynajmniej się z tym nie kryjąc. Duncan nauczył się odwracać głowę, podobnie jak nauczył się nie zauważać współwięźniów, którzy bekali, pierdzieli, szczali i srali w nocniki. Teraz jednak, w nieprzeniknionym mroku celi, w dziwnej, niepokojącej atmos-ferze wznieconej piosenkami Millera i Atkina, bezradny, ukradkowy ruch ręki Frasera uderzył go z całą mocą. Przez chwilę leżał nieruchomo, udając, że śpi. Niebawem odkrył, że ów bezruch jedynie wyostrza mu zmysły: usłyszał przyspieszony oddech tamtego, poczuł zapach jego po-tu; wydało mu się nawet, że słyszy miarowy niczym tykanie zegara śliski odgłos odsuwanego napletka... Nie wytrzymał. Poczuł, jak jego członek twardnieje. Dalej trwał nieruchomo, nie licząc pulsującego obrzmienia między udami, po czym chyłkiem wykonał identyczny, teatralny ruch jak wcześniej Fraser: okrył się kocem i zanurkował ręką do spodni od piża-my, a następnie zacisnął palce na penisie.

Ponownie uniósł jednak drugą rękę. Odnalazł spód pryczy Frasera; dotknął go, najpierw delikatnie. Poczuł rytmiczne podskakiwanie mate-raca, zahaczył palcem o druty i napiął mięśnie, poruszając ręką zaciśnię-tą na penisie.

Wkrótce ciało Frasera przeszył dreszcz i prycza na górze znieru-chomiała. Ale nie mógł przestać i po chwili sperma oparzyła go w palce. Zamarł przestraszony, czy nie wydał z siebie jakiegoś odgłosu, ale mógł to być tylko szum jego własnej krwi w uszach... Potem zapadła cisza: wstrętna, przytłaczająca cisza więziennej nocy.

226

Page 224: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Przypominało to wyjście z transu; pomyślał o tym, co zrobił przed chwilą, wyobrażając sobie, jak zdyszany szarpie spód pryczy Frasera, jak zwierzę.

Wreszcie Fraser drgnął. Zaszeleścił koc i Duncan domyślił się, że tamten wyciera się prześcieradłem. Lecz szelest trwał nadal, stał się niemal gorączkowy. Fraser uderzył pięścią w poduszkę.

- To cholerne miejsce zamienia nas w smarkaczy! - warknął. -Słyszysz, Pearce? Pewnie ci się podobało. Podobało ci się? Co?

- Nie - odparł w końcu Duncan, ale miał sucho w ustach i zawadził językiem o podniebienie, wydobywając z gardła tylko szept.

Naraz drgnął. Prycza zaskrzypiała i coś ciepłego kapnęło mu na poli-czek. Podniósł rękę i rozmazał palcami kleistą maź. Fraser przechylił się nad krawędzią pryczy i chlapnął mu spermą w twarz.

- Podobało ci się! - burknął gorzko. Jego głos zabrzmiał tuż nad głową Duncana. Następnie znów okrył się kocem. - Podobało ci się, ty gnoju.

Page 225: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

4

- Boże - powiedziała Helen, otwierając oczy. - Co się stało? - Wszystkiego najlepszego, kochanie - odrzekła Kay. Położyła tacę

na skraju łóżka i nachyliła się, żeby pocałować Helen. Twarz Helen była sucha, ciepła i gładka, włosy napuszyły się jak u za-

spanego dziecka. Leżała przez chwilę, mrugając powiekami, po czym usiadła i podłożyła sobie poduszkę pod plecy. Zrobiła to na wpół przy-tomnie, a następnie wygarnęła palcami z oczu resztki snu. Miała pod-puchnięte powieki.

- Nie gniewasz się, że cię obudziłam? - spytała Kay. Był sobotni ra-nek; Kay wróciła przed świtem, ale od godziny była już na nogach, ubra-na w spodnie i sweter. - Nie mogłam się doczekać. Zobacz.

Postawiła tacę na kolanach Helen. W wazonie tkwił bukiet pa-pierowych kwiatów, obok stały porcelanowe filiżanki i pojemniczki oraz talerz z zawartością ukrytą pod odwróconą miseczką. Różowe pudełko przewiązane jedwabną wstążką spoczywało tuż obok.

Helen, lekko zakłopotana, uprzejmie obejrzała każdą rzecz. - Jakie ładne kwiatki. I co za śliczne pudełko! - Sprawiała wrażenie

osoby, która za wszelką cenę usiłuje wykrzesać z siebie entuzjazm. Nie powinnam była jej budzić, pomyślała Kay.

Helen uniosła pokrywkę jednego z porcelanowych pojemniczków. - Dżem - powiedziała. - Kawa! - No nareszcie. - Ach, Kay! - Prawdziwa kawa - uściśliła Kay. - I spójrz na to. Trąciła palcem odwróconą salaterkę. Pod spodem, na papierowej

serwetce, leżała pomarańcza. Kay ślęczała nad nią pół godziny z noży-kiem do obierania warzyw, pracowicie wycinając w skórce napis: „Wszystkiego najlepszego”.

228

Page 226: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Helen odsłoniła w uśmiechu drobne, białe zęby. - Cudownie. - „J” jest trochę krzywe. - Wcale nie. - Helen podniosła pomarańczę pod nos. - Skąd ją wzię-

łaś? - Ach - odrzekła wymijająco Kay. - Ma się te chody. - Nalała kawę. -

Otwórz prezent. - Zaraz - powiedziała Helen. - Najpierw muszę się wysikać. Po-

trzymaj tacę, dobrze? Odrzuciła kołdrę i pobiegła do łazienki. Kay z powrotem przykryła

materac, żeby nie wystygł. Żar wzbił się znad łóżka, osnuwając jej twarz jak para lub dym. Siedziała z tacą na kolanach, poprawiając kwiatki i podziwiając pomarańczę, wciąż niezadowolona z krzywej litery „j”.

- Wyglądałam jak straszydło! - zawołała ze śmiechem Helen. -Jakby piorun uderzył w oset. - Umyła twarz oraz zęby i przygładziła włosy.

- Nie gadaj głupstw - odrzekła Kay. - Chodź tutaj. - Wyciągnęła rę-kę: Helen ujęła ją i dała się pocałować. Jej usta były zimne od wody.

Położyła się z powrotem do łóżka, a Kay usiadła obok. Wypiły kawę, racząc się grzankami z dżemem.

- Zjedz pomarańczę - zachęciła Kay. Helen obróciła owoc w rękach. - Naprawdę? Jakoś mi szkoda. Powinnam ją zatrzymać. - Po co? No jedz. Helen obrała skórkę i podzieliła pomarańczę na ćwiartki. Kay zgodzi-

ła się wziąć tylko jedną. Owoc był kwaskowaty i suchy, ćwiartki zbyt łatwo dawały się rozdzielić. Lecz gdy pękały w ustach, uwalniając sok, uczucie było niezrównane.

- Teraz otwórz prezent - ponagliła niecierpliwie Kay, kiedy zjadły. Helen przygryzła wargę. - Nie mam odwagi. Takie śliczne pudełko! - Wzięła je z tacy, po-

nownie zakłopotana. Podniosła je do ucha i żartobliwie nim potrząsnęła. Kiedy ostrożnie przystąpiła do zdejmowania pokrywki, Kay nie mogła się powstrzymać od śmiechu.

- I co się tak czaisz? - Nie chcę popsuć. - To bez znaczenia. - A właśnie, że nie - odparła Helen. - Jest zbyt ładne... Ach! - Na jej

twarzy odbiło się zdumienie. Otwarte pudełko przechyliło się na jej ko-lanach i gładkie fałdy tkaniny wypłynęły niczym rtęć. Chwilę spoglądała

229

Page 227: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

na nie bez ruchu, po czym, jakby z ociąganiem, ujęła piżamę i podniosła ją do góry. - Ach, Kay.

- Podoba ci się? - Jest piękna. Zbyt piękna! Musiała kosztować majątek! Skąd ty ją

wytrzasnęłaś? Kay zrobiła tajemniczą minę. Dotknęła palcami rękawa. - Zwróciłaś uwagę na guziki? - Tak. - Kościane. Na rękawie też. Helen przyłożyła satynę do policzka i przymknęła oczy. - Do twarzy ci w tym kolorze - oznajmiła Kay. A gdy Helen nie odpowiedziała; dodała: - Naprawdę ci się podoba? - Oczywiście, kochanie. Ale... ja na nią nie zasługuję. - Nie zasługujesz? Co ty opowiadasz? Helen potrząsnęła głową i ze śmiechem otworzyła oczy. - Och, sama nie wiem, co mówię. Kay odstawiła tacę. - Przymierz - powiedziała. - Wolałabym nie. Najpierw muszę się wykąpać. - Bzdura. Przymierz. Chcę zobaczyć, jak wyglądasz! Helen powoli wstała z łóżka, zdjęła podniszczoną koszulę nocną,

wciągnęła spodnie od piżamy, zawiązała tasiemkę i zapięła górę. Bluza była obszerna, lecz miękka satyna uwydatniała krągły zarys piersi oraz wypukłość brodawek. Helen zapięła mankiety przydługich rękawów i podwinęła je wyżej, ale odwinęły się zaraz, zakrywając niemal całe dło-nie. Obróciła się nieśmiało na wszystkie strony, żeby Kay mogła ją obej-rzeć.

Kay gwizdnęła. - Proszę, jaka jesteś wytworna! Jak Greta Garbo w „Grand Hotelu”. Jednakże Helen sprawiała wrażenie nie tyle wytwornej, ile młodej,

drobnej i zagubionej. W sypialni panował chłód, satyna dodatkowo zię-biła ciało: Helen zadrżała i chuchnęła w ręce. Ponownie, niemal z iryta-cją spróbowała podwinąć rękawy. Raz tylko zerknęła do lustra i po-spiesznie odwróciła wzrok.

Kay obserwowała ją ze ściśniętym sercem. W takich chwilach miłość jawiła jej się niczym cud: cudem było to, że Helen, tak piękna, jasna i nieskalana, znajdowała się na wyciągnięcie ręki... Nie wyobrażała jej sobie u boku kogoś innego. Nikt nie czułby do niej tego, co Kay. Mogła przyjść na świat i dorastać, pochłonięta masą mniej lub bardziej istot-nych spraw, po to tylko, by stać teraz w satynowej piżamie boso przed Kay, aby ta mogła ją podziwiać.

230

Page 228: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Helen odsunęła się od lustra. - Nie odchodź - poprosiła Kay. - Idę się wykąpać. - Nie - powiedziała Kay. - Jeszcze nie. Wstała z łóżka, podeszła do Helen i wzięła ją w objęcia. Musnęła pal-

cami jej twarz, pocałowała w usta. Wsunęła ręce pod piżamę, czując pod palcami gładką, ciepłą skórę pleców i talii. Następnie stanęła za jej ple-cami i ujęła dłońmi jej piersi. Czuła wypukłość pośladków Helen, pulch-ne uda pod satyną. Przytuliła policzek do jej ucha.

- Jesteś piękna. - Nie - odparła Helen. Kay odwróciła ją twarzą do lustra. - Nie widzisz? Jesteś prześliczna. Widziałam to od pierwszej chwili,

kiedy dotknęłam twojej twarzy. Była gładka jak perła. Helen przymknęła oczy. - Wiem - powiedziała. Znowu się pocałowały, tym razem dłużej. Wreszcie Helen cofnęła się

o krok. - Znowu muszę do łazienki - oznajmiła. - Przepraszam, Kay. I na-

prawdę powinnam wziąć kąpiel. Wyślizgnęła się z objęć Kay, figlarnie, acz stanowczo, jak nimfa ucie-

kająca przed zalotami satyra. Pobiegła do łazienki i zamknęła drzwi. Rozległ się szum wody i ryk bojlera, a po chwili Helen weszła do wanny.

Kay zaniosła dzbanek z kawą do dużego pokoju i postawiła go przy kominku. Wróciwszy do sypialni sprzątnęła tacę, pościeliła łóżko i po-składała podartą bibułę. Papierowe kwiaty w wazonie postawiła na stoli-ku w dużym pokoju, obok urodzinowych kartek od rodziny z Worthing. Przesuwając krzesło, zobaczyła na nim okruszki. Przyniosła z kuchni szufelkę i zmiotkę, po czym zamiotła je do czysta.

Mieszkała tu od blisko siedmiu lat. Nigdy nie powiedziała Helen, że dostała to mieszkanie od pewnej prostytutki, swojej dawnej kochanki, która przyjmowała tu klientów. Kay wiodła wtedy dość pogmatwane życie. Miała za dużo pieniędzy, nadużywała alkoholu i dryfowała od jednego nieszczęśliwego związku do drugiego... Koniec końców prosty-tutka związała się z przedsiębiorcą handlowym i przeniosła do Mayfair, ofiarowując Kay mieszkanie w prezencie pożegnalnym.

Kay polubiła nowe lokum bardziej niż którekolwiek z poprzednich. Pokoje zaprojektowano na kształt litery L, co również przypadło jej do gustu. Widok na dawne stajnie też był jej zdaniem niczego sobie.

231

Page 229: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Sąsiednia hala służyła jako magazyn kilku sklepów meblowych z Totten-ham Court Road; przed wojną Kay stawała przy oknie i obserwowała młodych ludzi z warsztatu, którzy ozdabiali śliczne stare krzesła oraz stoły kupidynami i ornamentami kwiatowymi. Obecnie warsztat był zamknięty, a w magazynie przechowywano meble z Ministerstwa Han-dlu. Z uwagi na ogromną ilość drewna oraz farb i lakierów magazyny uchodziły za nader niebezpieczne sąsiedztwo. Lecz myśl o przeprowadz-ce była dla Kay niewyobrażalna. Traktowała to mieszkanie podobnie jak Helen: było jej tajemnicą, skarbem, niepodzielną własnością.

Sprawdziła, czy kawa nie wystygła. Na półce nad kominkiem leżała paczka papierosów, a jej widok przypomniał Kay o papierośnicy, którą miała w kieszeni. Wyjęła ją i przystąpiła do napełniania. Usłyszała, jak Helen wychodzi z łazienki i zaczyna się ubierać.

- Co dzisiaj robimy, Helen? - zawołała, nie ruszając się z miejsca. - Na co miałabyś ochotę?

- Nie wiem - odpowiedziała tamta. - Mogę cię zabrać do ładnej restauracji na lunch. Co ty na to? - Wydałaś już na mnie dość pieniędzy! - E tam, jak powiedziałaby Binkie. Naprawdę nie masz ochoty na

dobry lunch? Cisza. Kay zatrzasnęła papierośnicę i schowała ją z powrotem do kie-

szeni. Dolała kawy do filiżanki Helen, po czym zaniosła jej do sypialni. Helen miała na sobie stanik, halkę i pończochy. Starannie czesała włosy, usiłując zamienić loki w fale. Piżama leżała na łóżku, porządnie złożona.

Kay postawiła filiżankę na toaletce. - Helen - powiedziała. - Tak, kochanie? - Wydajesz się okropnie rozkojarzona. Masz ochotę wybrać się w

jakieś szczególne miejsce? Na przykład do zamku Windsor? Albo do zoo?

- Do zoo? - Helen roześmiała się, ale czoło miała zmarszczone. -Boże, czuję się jak dziecko, które ma spędzić dzień z ciotką.

- Prawidłowo, ostatecznie to twoje urodziny. Poza tym kiedy roz-mawiałyśmy w zeszłym tygodniu, wspomniałaś i o zoo, i o zamku Wind-sor.

- Pamiętam - odpowiedziała Helen. - Przepraszam, Kay. Ale Wind-sor... przecież nie dotrzemy tam do wieczora. Zresztą podróż pociągiem to żadna przyjemność, prawda? - Podeszła do szafy i zaczęła przeglądać sukienki. - A ty musisz wrócić przed siódmą, żeby zdążyć do pracy.

232

Page 230: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Do siódmej mamy mnóstwo czasu - zaoponowała Kay. Jej wzrok padł na sukienkę, którą Helen zdejmowała z wieszaka. - Chcesz ją wło-żyć? - zapytała.

- A co, nie podoba ci się? - Są twoje urodziny. Włóż tę od Cedrica Allena. Jest ładniejsza. Helen spojrzała na nią z powątpiewaniem. - Jest zbyt elegancka. - Ale odwiesiła pierwszą suknię i wyjęła inną,

granatową z kremowymi klapami. Przed dwoma laty kosztowała dwa funty; oczywiście kupiła ją Kay, podobnie jak większość rzeczy należą-cych do Helen, zwłaszcza w tamtym okresie. Fragment rąbka był nieco pomarszczony w miejscu, gdzie należało go zacerować, ale poza tym wyglądała na prawie nową. Helen strzepnęła ją i założyła.

Kay wyciągnęła ręce. - Chodź tutaj - powiedziała. - Pozapinam haftki. Helen podeszła bliżej i odwróciwszy się tyłem, uniosła włosy. Kay

wygładziła jej suknię na ramionach i przystąpiła do zapinania, rozpo-czynając od dolnych haftek. Robiła to bardzo powoli. Zawsze lubiła wi-dok i dotyk kobiecych pleców. Helen miała ładne plecy, nie muskularne, ale miękkie i sprężyste. Smukłą szyję pokrywał jasny meszek. Kay lubiła sposób, w jaki wieczorowa suknia układała się na nagich ramionach dziewczyny, i majaczący pod spodem skrawek bielizny wraz z ukrytym niżej różowym zarysem piersi... Po zapięciu ostatniej haftki pochyliła się i ucałowała Helen w kark. Następnie otoczyła ramionami jej talię, oparła ręce na brzuchu i przyciągnęła ją bliżej.

Helen musnęła policzkiem jej podbródek. - Myślałam, że chcesz wyjść. - Ślicznie wyglądasz w tej sukience. - Może powinnam ją zdjąć. - Może powinnam cię w tym wyręczyć. Helen wysunęła się z jej objęć. - Bądź rozsądna, Kay. Kay ze śmiechem opuściła ręce. - Niech ci będzie... To co, idziemy do zoo? Helen podeszła do toaletki i założyła kolczyki. - Do zoo - powtórzyła, ponownie marszcząc brwi. - Czy ja wiem...

Nie będziemy aby śmiesznie wyglądać? Dwie kobiety, w naszym wieku? - Czy to ma znaczenie? - Nie - odpowiedziała po chwili Helen. - Chyba nie. Usiadła i zawiązała buty, włosy zasłoniły jej twarz.

233

Page 231: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie chcesz zaprosić kogoś jeszcze? - spytała lekkim tonem, gdy Kay wychodziła z sypialni.

- Kogoś jeszcze? - Kay spojrzała na nią ze zdumieniem. - Na przy-kład Mickey?

- Tak - odparła po chwili Helen. A potem: - Nie, tak mi tylko przy-szło do głowy.

- Masz ochotę odwiedzić ją po drodze? - Nie. Naprawdę nie ma o czym mówić. - Wyprostowała się, roz-

bawiona własnym niezdecydowaniem. Twarz poróżowiała jej z wysiłku.

Nie poszły jednak do zoo: Helen stwierdziła ostatecznie, że nie ma ochoty oglądać biednych zwierząt w klatkach i na wybiegach. Ruszyły przed siebie i na widok autobusu z napisem Hampstead puściły się bie-giem. Wysiadły na High Street, gdzie w małej kawiarence zjadły lunch w postaci sardynek z frytkami. Zajrzały do dwóch antykwariatów z książ-kami, po czym ruszyły plątaniną uliczek w kierunku Heath. Szły, trzy-mając się za ręce: Helen nie oponowała, gdyż, jak sama powiedziała, dwie kobiety na Hampstead Heath w sobotnie popołudnie nie stanowiły rzadkiego widoku, był to bowiem wymarzony zakątek dla żwawych brzydul, starych panien oraz psów.

Wbrew jej słowom minęły po drodze wiele par. Jedna lub dwie dziewczyny były w spodniach, tak jak Kay, większość miała na sobie służbowe uniformy albo też skromne ubrania, które najpewniej stanowi-ły ich odzież wyjściową. Chłopcy nosili mundury khaki i granatowe bądź w barwach pośrednich: mundury Polski, Norwegii, Kanady, Australii, Francji.

Dzień był zimny, a niebo tak białe, że aż bolały oczy. Kay i Helen nie zaglądały do Heath od przedostatniego lata, kiedy to wykąpały się w stawie. Zapamiętały go jako zielony, urokliwy zakątek, lecz teraz drzewa straszyły nagimi gałęziami, odsłaniając tu i ówdzie otoczone drutem kolczastym stanowiska broni przeciwlotniczej oraz sprzęt wojskowy. Liście, które opadły kilka miesięcy wcześniej, zamieniły się w ściółkę; oszroniona wyglądała nieapetycznie, jak gnijący owoc. Znaczna część terenu była zryta szrapnelami lub kołami ciężarówek, a po zachodniej stronie ziały gigantyczne kaniony i dziury w miejscach, gdzie wykopy-wano piasek do napełniania worków.

Chcąc zaoszczędzić sobie najgorszego widoku, trzymały się raczej mniej uczęszczanych tras. Na skrzyżowaniu dwóch szerokich ścieżek skręciły na północ i doszły do lasu, za którym znajdowało się jezioro.

234

Page 232: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Woda zamarzła na całej powierzchni. Na wysepce z gałęzi, niczym grupa uchodźców, tuliło się stadko kaczek.

- Biedactwa - powiedziała Helen, ściskając Kay za rękę. - Szkoda, że nie przywiozłyśmy chleba.

Podeszły bliżej do wody. Lód był cienki, ale musiał tworzyć dość zwartą pokrywę, gdyż usiany był licznymi kijami i kamieniami. Kay zdję-ła rękawiczki - przezornie ubrała się w grube palto, szalik i beret - i też podniosła kamień, po czym rzuciła go, żeby zobaczyć, jak sunie po lo-dzie. Następnie podeszła na sam skraj jeziora i nacisnęła lód czubkiem trzewika. Obserwowała ją grupka dzieci: pokazała im srebrzyste pęche-rze powietrza, pęczniejące tuż pod powierzchnią, po czym kucnęła i obu-rącz nacisnąwszy lód, połamała go na duże, poszarpane fragmenty, które rozkruszyła na mniejsze części i wręczyła dzieciom do potrzymania, rzucenia lub rozdeptania. Skruszony lód przypominał biały proszek, zupełnie jak szkło roztrzaskane podczas bombardowania.

Helen dalej stała w tym samym miejscu, ze wzrokiem utkwionym w Kay. Mimo rękawiczek schowała ręce do kieszeni i postawiła kołnierz; luźną, wełnianą czapkę miała nasuniętą nisko na czoło. Na jej twarzy malował się dziwny wyraz, coś na kształt czułości podszytej troską i me-lancholią. Kay podniosła ostatni kawałek lodu i wróciła do Helen.

- Co się stało? - zapytała. Helen z uśmiechem potrząsnęła głową. - Nic. Lubię na ciebie patrzeć. Przed chwilą wyglądałaś zupełnie jak

chłopiec. Kay otrzepała ręce z resztek lodu. - Lód zamienia wszystkich w chłopców, nieprawdaż? Tam, gdzie

dorastałam, jezioro też czasami zamarzało. Było znacznie większe niż to, a może tylko tak mi się wydawało. Tommy, Gerald i ja z upodobaniem właziliśmy na lód. Biedna matka! Nie znosiła tego, bała się, że wszyscy utoniemy. Nie mogłam tego pojąć. I rzecz jasna straszyła nas opowie-ściami o topielcach... Zimno ci? - spytała, widząc, że Helen drży.

Dziewczyna skinęła głową. - Trochę. Kay rozejrzała się dokoła. - Gdzieś tu jest bar mleczny. Mogłybyśmy napić się herbaty. Co ty

na to? - Niezły pomysł. - Powinnaś zjeść tort albo ciastko, są twoje urodziny. Jak uważasz?

235

Page 233: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Helen zmarszczyła nos. - Raczej nie mam ochoty. Na pewno byłyby wstrętne. - Daj spokój - odrzekła Kay. - Mus to mus. Wydawało jej się, że pamięta drogę. Przyciągnęła do siebie Helen i

poprowadziła ją ścieżką, jednakże szły przez dwadzieścia minut i nic nie znalazły. Wróciły do zamarzniętego jeziora i ruszyły inną dróżką.

- Jest! - zawołała wreszcie Kay. Kiedy jednak dotarły do budynku, zobaczyły, że jest na pół spalony,

w oknach brakuje szyb, a zasłony wiszą w strzępach. Napis na drzwiach głosił: „Zbombardowany w zeszłą sobotę”. Pod spodem ktoś doczepił smętną, papierową flagę w rodzaju tych, jakie przed wojną stawiano na zamkach z piasku.

- A niech to - powiedziała Kay. - Trudno - skwitowała Helen. - I tak nie miałam na nic ochoty. - Pójdziemy gdzie indziej. - Jeśli wypiję herbatę, będę musiała iść do łazienki. Kay wybuchnęła śmiechem. - Obawiam się, że to i tak nieuniknione. Są twoje urodziny, musisz

zjeść tort. - Jestem za stara na torty! - odparła Helen z nutą zniecierpliwienia

w głosie. Wyjęła chustkę i wydmuchała nos. - Boże, co za zimnica! Nie stójmy w miejscu.

Uśmiech powrócił na jej twarz, ale wciąż sprawiała wrażenie rozkoja-rzonej. Kay złożyła to na karb pogody. Trudno zachować dobry humor, kiedy szczypie mróz.

Przypaliła dwa papierosy. Ponownie wróciły do jeziora i ruszyły przez las, tym razem szybciej, żeby się rozgrzać.

Od tej strony ścieżka wydała jej się znajoma. Kay nieoczekiwanie przypomniała sobie pewne popołudnie sprzed lat...

- Wiesz co - rzuciła, niewiele myśląc - mam wrażenie, że byłam tu kiedyś z Julią.

- Z Julią? - podchwyciła Helen. - Kiedy to było? Pomimo udawanej beztroski w jej głos wkradła się czujność. Cholera,

pomyślała Kay. - Ach, wieki temu - odrzekła. - Pamiętam most czy coś w tym ro-

dzaju. - Jaki most? - Zwyczajny. Mały, śmieszny mostek, chyba rokokowy, z widokiem

na staw. - Gdzie? - Wydawało mi się, że gdzieś tutaj, ale teraz nie jestem pewna. Ot,

236

Page 234: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

kraina wiecznej szczęśliwości, którą można znaleźć tylko wówczas, kiedy się jej nie szuka.

Żałowała, że nie ugryzła się w język. Pomyślała, że Helen udaje prze-sadne zainteresowanie mostkiem, by zatuszować niemiłe wrażenie wy-wołane wzmianką o Julii. Poszły dalej. Kay bez przekonania wybrała jedną trasę, a potem drugą. Już miała dać za wygraną, gdy naraz ujrzała przed sobą dokładnie to, czego szukały.

Wbrew temu, co zapamiętała, mostek był nieciekawy i wcale nie ro-kokowy. Lecz Helen natychmiast stanęła przy balustradzie i urzeczona zapatrzyła się na staw.

- Widzę tu Julię - oznajmiła z uśmiechem, gdy Kay stanęła obok niej.

- Tak? - zdziwiła się Kay. Właściwie to nie miała ochoty rozmawiać o Julii. Postała chwilę, spo-

glądając na wodę, zamarzniętą i zaśmieconą jak jezioro. Podobnie jak tam, tutaj też urzędowało stadko zabiedzonych kaczek. Wreszcie odwró-ciła się do Helen i popatrzyła na jej profil, policzek oraz szyję, które wreszcie poróżowiały z emocji i zaciekawienia. Zza postawionego kołnie-rza wyzierał skrawek gładkiej, nieskazitelnej skóry. Przypomniała sobie, jak zapinała haftki eleganckiej sukienki, a następnie dotyk chłodnej piżamy oraz gorące piersi Helen pod satyną.

Ponownie ogarnęło ją pożądanie. Ujęła dziewczynę za rękę i przycią-gnęła bliżej. Helen skierowała wzrok na jej twarz, po czym rozejrzała się z niepokojem.

- Ktoś może tędy przechodzić - zaoponowała. - Nie, Kay! - Co nie? Ja tylko patrzę. - Chodzi o to, jak patrzysz. Kay wzruszyła ramionami. - Mogę na przykład... o właśnie. - Uniosła ręce do jednego z kolczy-

ków Helen i zaczęła go rozpinać. - Mogę ci poprawiać kolczyk - dodała ciszej. - Powiedzmy, że włosy zaplątały ci się w zapięciu. Przecież muszę go zdjąć, prawda? Na moim miejscu każdy zrobiłby to samo. Muszę odgarnąć ci włosy, o tak. I przysunąć się bliżej...

Mówiąc to, wyjęła kolczyk i musnęła palcami chłodny koniuszek ucha Helen.

Dziewczyna drgnęła. - Ktoś może tędy przechodzić - powtórzyła. - Wobec tego musimy się pospieszyć. - Nie bądź niemądra, Kay. Lecz Kay i tak ją pocałowała. Helen odsunęła się gwałtownie. Okazało

się bowiem, iż rzeczywiście ktoś nadszedł: była to sympatyczna kobieta

237

Page 235: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

z psem. Wyrosła jak spod ziemi i bezszelestnie weszła na mostek. Kay z powrotem wsunęła kolczyk w ucho Helen. - Obawiam się, że to na nic - dodała normalnym głosem. - Sama

spróbuj go zapiąć. - Helen odwróciła się tyłem i stanęła sztywno przy barierce, niby to pochłonięta jakimś szczegółem krajobrazu.

Kiedy kobieta przechodziła obok, Kay pochwyciła jej wzrok i uśmiechnęła się szeroko. Tamta odpowiedziała jej dość niepewnym uśmiechem: widziała cała scenę i nie kryła zakłopotania. Pies podbiegł bliżej i obwąchał but Helen. Wąchał i wąchał, nie kwapiąc się do odej-ścia.

- Kropka, do nogi! - zawołała kobieta, czerwieniejąc na twarzy. - Kropka! Niedobry piesek!

- Boże! - jęknęła Helen, gdy kobieta i pies wreszcie zniknęli im z oczy. Roztrzęsionymi dłońmi zapięła kolczyk.

- Wielkie rzeczy - roześmiała się Kay. - To nie cholerny dziewiętna-sty wiek.

Lecz Helen nadal miała pochmurną minę. Z zaciśniętymi ustami zmagała się z kolczykiem. Kiedy Kay chciała jej pomóc, odsunęła się ze złością. Kay stanęła z boku. Tyle hałasu o nic, pomyślała. Ponownie wy-jęła papierośnicę i poczęstowała Helen, która potrząsnęła głową. Bez słowa poszły dalej, ale nie trzymały już się za ręce.

Wróciły na ścieżkę, którą przyszły, po czym ruszyły na południe w kierunku Parliament Hill. Początkowo łagodne zbocze stawało się coraz bardziej strome; Kay zerknęła kątem oka i zobaczyła, że zdyszana Helen z mozołem brnie naprzód. Wyglądała, jakby lada chwila miała wybuch-nąć i naskoczyć na Kay... Zaraz jednak dotarły na szczyt i zobaczyły roz-ciągający się stamtąd widok. Twarz Helen rozpogodziła się natychmiast i powrócił na nią wyraz zadowolenia.

Ze wzgórza widać było bowiem wszystkie charakterystyczne punkty Londynu. Za sprawą dymu z licznych kominów, zawieszonego w mroź-nym, bezwietrznym powietrzu niczym sieć zarzucona na wodę, nawet rumowiska i pozbawione dachów, okaleczone budynki emanowały swo-istym surowym wdziękiem. Nad ziemią dryfowało cztery lub pięć balo-nów zaporowych, które zdawały się na przemian nabrzmiewać i kurczyć. Kay pomyślała, że wyglądają jak pasące się świnie, nadając miastu bez-troską, swojską aurę.

Parę osób robiło zdjęcia. - Tam jest katedra Świętego Pawła - tłumaczyła swemu amerykań-

skiemu przyjacielowi dziewczyna. - I Old Bailey. A tam...

238

Page 236: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Cicho bądź - usadził ją głośno mężczyzna. - W okolicy mogą kręcić się szpiedzy.

Dziewczyna posłusznie zamknęła usta. Helen i Kay stanęły obok pozostałych i podziwiały widok, przy-

słaniając oczy przed blaskiem bijącym z rozbielonego nieba. Nieopodal zwolniła się ławka i Kay niezwłocznie pospieszyła, aby ją zająć. Helen podążyła za nią wolnym krokiem. Usiadła ze zmarszczonym czołem i wzrokiem utkwionym w krajobraz.

- Czy to nie zachwycające? - spytała Kay. Helen skinęła głową. - Tak. Ale mogłoby się bardziej przejaśnić. - Wtedy nie byłoby tak ładnie. Tak jest bardziej romantycznie. Helen nadal patrzyła przed siebie. - To St Pancras Station, prawda? - zapytała ściszonym tonem,

rozglądając się za przezornym amerykańskim żołnierzem. Kay spojrzała we wskazanym kierunku. - Tak mi się wydaje. - I budynek uniwersytetu. - Tak. Czego szukasz? Rathbone Place? Raczej byśmy go stąd nie

zobaczyły. - Widać Foundling Estate - powiedziała Helen, puszczając jej słowa

mimo uszu. - Leży bardziej na zachód niż Coram's Field i dalej na południe. -

Kay pokazała palcem. - A tam bliżej widać chyba Portland Place. - Aha - odpowiedziała z roztargnieniem Helen. - Widzisz? Patrzysz w niewłaściwym kierunku. - Aha. Kay położyła dłoń na nadgarstku Helen. - Kochanie, ty nie... - Boże! - burknęła Helen, wyszarpując rękę. - Musisz mnie tak na-

zywać? Prawie syknęła, ponownie przesuwając wzrokiem dookoła. Jej twarz

pobladła z zimna i gniewu. Szminka odcinała się na jasnym tle. Kay odwróciła głowę. Poczuła przypływ nie tyle złości, ile zawodu.

Rozczarowały ją pogoda, Helen, cały dzień i w ogóle wszystko. - Na miłość boską - powiedziała. Zapaliła kolejnego papierosa, tym

razem nie częstując przyjaciółki. Dym był gorzki, adekwatnie do jej na-stroju.

- Przepraszam, Kay - szepnęła po chwili Helen. Splotła ręce na ko-lanach i wbiła w nie wzrok.

- Co się z tobą dzieje? - Jestem trochę przygnębiona, nic więcej.

239

Page 237: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- No to nie bądź, bo... - Kay wyrzuciła papierosa i zniżyła głos - ...bo będę musiała cię objąć. Pomyśl, jaka wtedy będziesz zła.

Jej nastrój ponownie uległ zmianie. Rozgoryczenie minęło równie szybko, jak się pojawiło, nie chciała tracić czasu na utyskiwania. Ogarnę-ła ją fala czułości, poczuła bolesny ucisk w sercu.

- Ja też przepraszam - powiedziała łagodnie. - Widać urodziny sprawiają największą frajdę tym, którzy je organizują.

Helen popatrzyła na nią z melancholijnym uśmiechem. - Skończyć dwadzieścia dziewięć lat to żadna przyjemność. Też mi

wiek. Najlepiej byłoby od razu mieć trzydzieści i po krzyku. - To wspaniały wiek - odparła Kay w przypływie dawnej kurtuazji. -

Bardzo ci z nim do twarzy i... Lecz Helen drgnęła. - Przestań, Kay - powiedziała. - Nie bądź... nie bądź dla mnie taka

miła. - Miła?! - Tak. - Helen potrząsnęła głową. - Wcale na to nie zasługuję. - Już to mówiłaś. - Bo to prawda. Ja... Ponownie skierowała wzrok na miasto i umilkła. Kay spoglądała na

nią ze zdumieniem, po czym delikatnie pogłaskała ją po ramieniu. - Hej - rzuciła cicho. - To nieważne. Po prostu zależało mi na tym,

aby to był szczególny dzień. Ale w końcu mamy wojnę, szczególne dni nie wchodzą w rachubę. W przyszłym roku... kto wie? Może wojna do-biegnie końca. Będziemy świętować jak należy. Wyjedziemy stąd! Zabio-rę cię do Francji! Co ty na to?

Helen nie odpowiedziała. Siedziała twarzą do Kay, ale unikała jej wzroku.

- Nie będziesz miała dość takiej chimerycznej starej panny? - spytała cicho.

Przez chwilę Kay nie czuła się na siłach, aby odpowiedzieć. - Jesteś moją dziewczyną, czyż nie? - odrzekła wreszcie równie ści-

szonym głosem. - Nigdy nie będę miała cię dość, dobrze o tym wiesz. - Nie byłabym tego taka pewna. - Nigdy. Jesteś moja, na zawsze. - Chciałabym, aby tak było - odpowiedziała Helen. - Chciałabym...

chciałabym, żeby świat był inny. Dlaczego nie może być inny? Męczy mnie ta konspiracja i... - Odczekała, aż wyminie ich para młodych ludzi. - Męczy mnie ta konspiracja i udawanie. Gdybyśmy tak mogły się po-brać...

240

Page 238: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Kay zamrugała powiekami i odwróciła oczy. Jedną z jej największych tragedii było to, ze nie może być dla Helen jak mężczyzna, ożenić się z nią, dać jej dzieci... Chwilę siedziały w milczeniu, z niewidzącym spoj-rzeniem utkwionym w przestrzeń.

- Chodźmy do domu - powiedziała cicho Kay. Helen szarpała guzik płaszcza. - Zostanie nam tylko godzina lub dwie. Kay zmusiła się do uśmiechu. - Wiem, jak wypełnić godzinę lub dwie. - Wiesz, o czym mówię - odparła Helen. Podniosła wzrok i Kay zo-

baczyła, że jest bliska płaczu. - Nie możesz zostać dziś ze mną, Kay? - Helen - powiedziała z przestrachem Kay. - Co się dzieje? - Ja... ja nie wiem. Po prostu chciałabym, żebyś ze mną została. - Nie mogę. Nie mogę. Muszę iść do pracy. Przecież wiesz. - Chociaż raz mogłabyś nie iść. - Nie mogę, Helen... Boże, nie patrz tak na mnie! Kiedy myślę, że

siedzisz w domu taka nieszczęśliwa... Stanęły blisko siebie, lecz na widok kolejnej pary Helen ponownie

cofnęła się o krok. Wyjęła chustkę i przetarła oczy. Kay popatrzyła na intruzów, którzy przystanęli, aby podziwiać widok. Miała ochotę ich zabić. Pragnienie, aby przytulić Helen, w połączeniu ze świadomością, że nie wolno jej tego zrobić, odbierało jej jasność myślenia.

- Obiecaj, że nie będziesz dziś nieszczęśliwa - powiedziała, kiedy tamci wreszcie odeszli.

- Będę szaleć ze szczęścia - odparła z rozpaczą Helen. - Obiecaj, że nie będziesz samotna. Obiecaj... obiecaj, że pójdziesz

do pubu, upijesz się i poderwiesz jakiegoś żołnierza... - Chciałabyś? - Tak - odpowiedziała Kay. - Nie, przecież wiesz. Rzuciłabym się do

rzeki. Tylko ty pozwalasz mi znieść tę koszmarną wojnę. - Kay... - Powiedz, że mnie kochasz - szepnęła Kay. - Kocham cię - odrzekła Helen. Przymknęła oczy i jej głos ponownie

nabrał żarliwych nut. - Kocham cię, Kay.

- I jak tam, synu? - spytał pan Pearce, siadając wraz z Viv na-przeciw Duncana. - Jak się czujesz? Dobrze cię tu traktują?

- Tak - odpowiedział. - Chyba tak. - Co? Duncan odchrząknął.

241

Page 239: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Powiedziałem, że tak. Ojciec z okropnym grymasem skinął głową, usiłując nadążyć za jego

słowami. Duncan wiedział, że otoczenie bynajmniej mu tego nie ułatwia. W pomieszczeniu znajdowało się sześć stołów, ich stał na końcu. Przy każdym stole po jednej stronie siedziało dwóch więźniów, po drugiej zaś odwiedzający. Wszyscy krzyczeli jeden przez drugiego. Sąsiadem Dun-cana był niejaki Leddy, urzędnik skazany za fałszowanie przekazów pocztowych. Obok Viv siedziała jego żona. Duncan widział ją nie pierw-szy raz. Przy każdej wizycie urządzała Leddy'emu istne piekło.

- Jeśli myślisz, że jestem szczęśliwa - mówiła właśnie - wpuszczając pod swój dach taką kobietę...

Przy sąsiednim stoliku siedziała dziewczyna z niemowlęciem. Tarmo-siła je, usiłując zmusić, aby uśmiechnęło się do ojca. Lecz dziecko darło się z otwartymi ustami jak syrena alarmowa, spazmatycznie chwytało oddech i krzyczało dalej. Było to zwykłe, ciasne, więzienne pomieszcze-nie ze zwykłymi, zamkniętymi na głucho oknami. W powietrzu unosiły się typowe więzienne zapachy: smród brudnych nóg, kiepskiego jedze-nia oraz nieświeżych oddechów. Wśród nich dryfowały inne, bardziej niepokojące: woń perfum, pudru, trwałej ondulacji, zapach dzieci, ulicy, psów, chodników oraz otwartej przestrzeni.

Viv zdjęła płaszcz. Pod spodem miała lawendową bluzkę zapinaną na małe perłowe guziczki, które bez przerwy przyciągały wzrok Duncana. Zapomniał o istnieniu takich guzików. Zapomniał, jakie są w dotyku. Miał ochotę sięgnąć ręką przez stół i wziąć w palce jeden z nich.

Viv pochwyciła jego spojrzenie i z zakłopotaniem poruszyła się na krześle. Położyła na kolanach złożony płaszcz.

- Czy aby na pewno wszystko w porządku? - zapytała. - Dobrze się czujesz?

- Tak. - Jesteś blady. - Tak? Ostatnio mówiłaś to samo. - Zapomniałam. - Jak ci minął ostatni miesiąc, synu? - zapytał głośno ojciec. -

Spokojnie? Mówiłem pani Christie, że te bombardowania trzymają nas w ciągłym pogotowiu. Dwa dni temu, to ci dopiero było! Huk taki, że nawet ja się obudziłem! Możesz sobie wyobrazić?

- Tak - odpowiedział Duncan, zmuszając się do uśmiechu. - Dom pana Wilsona stracił dach. - Dom pana Wilsona?

242

Page 240: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Przecież pamiętasz. - Chodziliśmy tam w dzieciństwie - wtrąciła Viv, widząc, że brat nie

może sobie przypomnieć. - Pan Wilson mieszkał z siostrą, częstowali nas słodyczami. Nie pamiętasz? Mieli małego ptaszka w klatce. Zawsze pyta-łeś, czy możesz go nakarmić.

- ... wstrętny tłumok - trajkotała żona Leddy'ego. - I te maniery! Przewracało mi się w żołądku...

- Nie pamiętam - odrzekł Duncan. Ojciec potrząsał głową, słowa docierały do niego z opóźnieniem. - Nie - powiedział - człowiek myśli, że niebo wali mu się na głowę, a

świat rozpada na kawałki. Aż dziw, że domy stoją jeszcze na swoich miejscach. Zupełnie jak podczas pierwszych nalotów. Nazywają to Mniejszą Zawieruchą, prawda? - spytał Viv, po czym ponownie zwrócił się do syna. - Pewnie tutaj tak bardzo tego nie odczuwacie?

Duncan pomyślał o ciemności, wrzaskach Giggsa, strażnikach ucie-kających do schronu. Poprawił się na krześle.

- Zależy, co ojciec ma na myśli - odparł. Ale chyba powiedział to niewyraźnie. Ojciec przekrzywił głowę, na je-

go twarzy pojawił się kolejny grymas. - Co mówiłeś? - Zależy co... Boże! Nie, nie odczuwamy. - Aha - odrzekł łagodnie ojciec. - Tak myślałem. Pan Daniels spacerował za plecami więźniów, szurając nogami.

Dziecko krzyczało wniebogłosy; ojciec Duncana robił miny, usiłując zwrócić na siebie jego uwagę. Kilka stołów dalej siedział Fraser w towa-rzystwie rodziców. Duncan ledwo ich widział. Jego matka była ubrana na czarno i miała kapelusz z woalką, jak na pogrzebie. Twarz ojca nosiła odcień ceglastej czerwieni. Duncan nie słyszał, o czym rozmawiali. Wi-dział jednak, że pokryte pęcherzami palce Frasera nerwowo bębnią o stół.

- Tata został przeniesiony do innego warsztatu, Duncan - oznajmiła Viv.

Spojrzał na nią i zamrugał, a ona dotknęła ramienia ojca. - Mówię Duncanowi, że przeniesiono tatusia do innego warsztatu -

szepnęła mu do ucha. Ojciec skinął głową. - Zgadza się. - Tak? - powiedział Duncan. - I co? - Nieźle. Pracuję teraz z Berniem Lawsonem. - Lawsonem?

243

Page 241: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- I June, córką pani Gifford - dodał z uśmiechem ojciec. Zaczął snuć jakąś zawiłą historię... Duncan niemal natychmiast stracił wątek. Ojciec swoim zwyczajem niczego nie zauważył. Sypał anegdotkami z życia fabryki, tak jakby syn w ogóle nie opuścił domu. - Stanley Hibbert - wyliczał - Muriel i Phil. Powinieneś zobaczyć ich miny! Powiedziałem pannie Ogilvy... - Duncan kojarzył część nazwisk, lecz ich właściciele byli dlań niczym duchy z przeszłości. Śledził ruchy ojcowskich warg i w od-powiednim momencie z uśmiechem kiwał głową, jak gdyby sam był głuchy.

- Kazali cię pozdrowić - uzupełnił ojciec. - Zawsze o ciebie pytają. I oczywiście masz pozdrowienia od Pameli. Żałuje, że nie może cię czę-ściej odwiedzać.

Duncan ponownie skinął głową, zapominając na chwilę, kto to jest Pamela. Następnie z lekkim wstrząsem uświadomił sobie, że to jego druga siostra... W ciągu trzech lat, które tu spędził, odwiedziła go może trzykrotnie. Było mu to obojętne, jednakże ojciec i Viv nie kryli zażeno-wania.

- Przy dzieciach ma się dużo obowiązków - oznajmiła Viv. - No tak - podchwycił ojciec. - To poważnie utrudnia sprawę. Prze-

cież nie będzie ich tutaj ciągać. Chyba że to jedyna okazji, żeby zobaczyły ojca, to co innego. Weźmy na przykład... - Łypnął na płaczące niemowlę i dodał, bezskutecznie zniżając głos: - Gdyby chodziło o mnie, osobiście wolałbym, żebyście nie oglądali mnie w takim miejscu. Nie ma w tym nic przyjemnego. I nie ma do czego wracać myślami. Z trudem znosiłem wasze odwiedziny u matki w szpitalu.

- Ale na pewno ojcom jest miło - wtrąciła Viv. - Myślę, że mama też się cieszyła.

- No tak, w rzeczy samej. Duncan ponownie spojrzał na rodziców Frasera. Tym razem zobaczył

też samego Frasera, który podobnie jak on błądził wzrokiem po sali. Napotkał spojrzenie Duncana i kąciki jego ust lekko powędrowały w dół. Następnie zerknął z zaciekawieniem na Viv i ojca... Duncan pomyślał o wyświechtanym ojcowskim palcie. Opuścił głowę i zaczął skubać palca-mi odpryskującą farbę na blacie.

Miał czyste ręce, ponieważ rano je wyszorował i obciął paznokcie. Na spodniach widniały ostre kanty, gdyż ubiegłego wieczora położył je pod materacem. Gładko przyczesał włosy, natłuściwszy je mieszanką wosku i margaryny. Za każdym razem wyobrażał sobie, jak to będzie: chciał, żeby ojciec i Viv popatrzyli na niego z podziwem i pomyśleli: Przynosi nam chlubę! Zawsze jednak na tym samym etapie wizyty dopadała go rezygnacja. Pamiętał, że nigdy nie mieli sobie z ojcem nic do powiedze-nia, nawet przed laty. Poczucie rozczarowania z powodu ojca, samego siebie, a nawet Viv dławiło go w gardle. Przewrotnie żałował, że nie

244

Page 242: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

przyszedł rozczochrany, z brudnymi paznokciami. Zrozumiał, że chce, aby wiedzieli, że mieszka w chlewie, ale znosi to bohatersko, bez słowa protestu, z podniesionym czołem. Świadomość, że za każdym razem rozmawiają o bzdurach, jakby odwiedzali go w szpitalu lub internacie, a nie w więzieniu, zamieniała rozczarowanie we wściekłość. I patrząc na ojca, powstrzymywał się ze wszystkich sił, aby nie zdzielić go na oślep.

Poczuł, że drży. Ręce, dotąd spokojnie oparte na blacie, podskoczyły niebezpiecznie. Cofnął je i splótł na kolanach. Zerknął na więzienny zegar. Zostało jedenaście minut...

Ojciec ponownie zaczął robić miny do dziecka, a ono, o dziwo, uci-chło. Oboje z Viv rozglądali się od niechcenia po sali. Znudzili się mną, pomyślał Duncan. Jak ludzie w restauracji, którzy gdy wyczerpały się tematy do rozmowy, dla zabicia czasu podglądają innych gości w poszu-kiwaniu punktu zaczepienia. Ponownie spojrzał na zegar. Dziesięć mi-nut. Wciąż trzęsły mu się ręce. Poczuł, że zaczyna się pocić. Naszła go pokusa, aby wszystko popsuć, dać im powód do nienawiści. Ojciec po-nownie zwrócił na niego spojrzenie.

- Kim jest ten człowiek na samym końcu, synu? - spytał przyjaźnie. - To Patrick Grayson - burknął arogancko, tak jakby pytanie za-

sługiwało na najwyższą pogardę. - Sympatyczny, prawda? Jest tu od niedawna? - Nie. Ostatnio też ojciec go widział. I też mówił, że jest sympa-

tyczny. Niedługo wyjdzie na wolność. - Tak? Pewnie się cieszy. I jego żona też. Duncan zacisnął usta. - Tak ojciec myśli? Od razu wezmą go do wojska. Gdyby tu został,

lepiej by na tym wyszedł. Przynajmniej może się z nią widywać raz na miesiąc, no i nie ma ryzyka, że ktoś odstrzeli mu głowę.

Ojciec próbował nadążyć za jego słowami. - No cóż - odparł wymijająco - przynajmniej będzie mógł coś zrobić

dla sprawy. - Ponownie odwrócił głowę. - Tak, naprawdę robi sympa-tyczne wrażenie.

Duncan nie wytrzymał. - To może ojciec się do niego przysiądzie? - Co mówiłeś? - Ojciec skierował na niego wzrok. - Duncanie - upomniała Viv. Ale on nie dał się uciszyć. - Pewnie wolałby ojciec, żebym był taki jak on. I żebym też poszedł

do wojska i dał się wybebeszyć. Żeby armia zrobiła ze mnie mordercę...

245

Page 243: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Duncanie - powtórzyła Viv ze zdumieniem i jakby znużeniem. - Nie gadaj głupstw.

Jednakże ojciec też stracił cierpliwość. - Przestań opowiadać takie bzdury - warknął. - Dać się wybebeszyć?

A co ty o tym wiesz? Gdybyś poszedł do wojska jak należało... - Tato - powiedziała Viv. Nie zwrócił na nią uwagi, może nie dosłyszał. - Musztry mu trzeba - dodał, wiercąc się na krześle. - Ot co. Też

mi gadanie. Wstydzę się! Pewnie, że się wstydzę! Dotknęła jego ramienia. - On nie miał na myśli nic złego, tato. Prawda, Duncan? Duncan nie odpowiedział. Ojciec przez chwilę mierzył go surowym

spojrzeniem. - Nie masz pojęcia, co to wstyd! Ale poznasz to uczucie, gdy tylko

wyjdziesz na wolność i spotkasz tych ludzi na ulicy... Miał na myśli rodziców Aleca. Nigdy nie wypowiedział na głos jego

imienia. Chciał coś dodać, ale się powstrzymał. Krew uderzyła mu do twarzy.

- Pewnie, że się wstydzę! - powtórzył. Popatrzył na Duncana. - Co mam ci powiedzieć, chłopcze?

Duncan wzruszył ramionami. On też się wstydził; jednak odczuwał przy tym dziwną ulgę. Dalej skubał palcami odpryśniętą farbę.

- Nikt ojca nie zmusza, żeby tu przychodził - rzucił lekko, starannie artykułując słowa.

Ojciec rozeźlił się nie na żarty. - Mam nie przychodzić? O czym ty mówisz? Przecież jesteś moim

synem, prawda? - I co z tego? Pan Pearce z niesmakiem odwrócił wzrok. - Duncanie - powiedziała z wyrzutem Viv. - No co? Niech nie przychodzi, jeśli nie chce. - Duncanie, na miłość boską! Uśmiechnął się w odpowiedzi. Doświadczał sprzecznych uczuć jak

człowiek niespełna rozumu. Były niczym latawiec pośród burzy: mógł tylko kurczowo trzymać się sznurka, usiłując zachować równowagę... Zasłonił ręką usta.

- Przepraszam - wymamrotał. Ojciec podniósł wzrok, rumieńce ponownie wystąpiły mu na twarz. - Dlaczego on się uśmiecha? - On się nie uśmiecha - powiedziała Viv.

246

Page 244: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Gdyby matka to widziała...! Nic dziwnego, że podupadłaś na zdrowiu.

- Tato... - Vivien źle się czuje - rzucił wojowniczo pan Pearce. - Musiała

przystawać po drodze. A teraz jeszcze wysłuchuje takich bzdur. Po-winieneś być wdzięczny, że w ogóle przychodzi cię odwiedzać! Wiele sióstr na jej miejscu postawiłoby na tobie krzyżyk.

- A jakże - wtrąciła żona Leddy'ego. Oczywiście słyszała każde sło-wo. - Siedzą sobie tutaj jak pączki w maśle. Nie mają pojęcia, przez co musimy przechodzić.

Viv machnęła ręką, ale nie odpowiedziała. Miała ponurą minę. Dun-can spojrzał na nią uważnie i zobaczył coś, na co dotąd nie zwracał uwa-gi, a mianowicie bladość policzków pod warstwą pudru, podkrążone i zaczerwienione oczy. Nagle poczuł, że ojciec ma rację. Poczuł obrzydze-nie do samego siebie. To najładniejsza, najmilsza siostra, jaką mógłbym sobie wymarzyć, pomyślał nieomal z przestrachem. Chciał ściągnąć na nią uwagę innych mężczyzn. Patrzcie, krzyknął w duchu. Podziwiajcie moją wspaniałą siostrę!

Opanował się całym wysiłkiem woli. Spojrzał na pana Danielsa w na-dziei, że ten ogłosi koniec odwiedzin. Wreszcie zobaczył z ulgą, że straż-nik patrzy na zegarek, a następnie przenosi wzrok na zegar ścienny, otwiera szafkę i wyciąga dzwonek. Zadzwonił, jakoś bez przekonania, i szmer rozmów przybrał na sile. Rozległo się szuranie odsuwanych krze-seł. Ludzie pospiesznie podrywali się z miejsc, jakby zdjęci bezbrzeżną ulgą, tak jak Duncan. Dziecko wzdrygnęło się w ramionach matki i znów wybuchnęło płaczem.

Ojciec wstał i wcisnął na głowę kapelusz. Ale się popisałeś, braciszku, mówiło karcące spojrzenie Viv.

- Przepraszam - bąknął Duncan. - No ja myślę. - Mówili zbyt cicho, aby ojciec mógł ich usłyszeć. -

Nie tylko tobie jest ciężko. Warto, żebyś o tym pamiętał. - Pamiętam. Ja tylko... - Nie potrafił tego wyjaśnić. Zmienił temat. -

Naprawdę źle się czujesz? Uciekła spojrzeniem w bok. - Nic mi nie jest. Jestem zmęczona, i tyle. - Z powodu nalotów? - Chyba tak. Patrzył, jak Vivien wstaje, aby się ubrać. Lawendowa bluzka z perło-

wymi guzikami znikła pod płaszczem. Włosy opadły na twarz i siostra założyła je za ucho. Ponownie zwrócił uwagę na jej bladość.

Nie było im wolno objąć się ani pocałować, ale Viv wyciągnęła rękę nad stołem i na pożegnanie dotknęła lekko jego ramienia.

247

Page 245: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Dbaj o siebie, dobrze? - powiedziała bez uśmiechu i cofnęła rękę. - Dobrze. Ty też. - Spróbuję - odrzekła. Skinął głową ojcu. Chciał pochwycić jego spojrzenie, a zarazem bał

się tego panicznie. - Do widzenia, tato. Przepraszam za te głupstwa, które mówiłem. Lecz powiedział to chyba zbyt niewyraźnie, zanim doszedł bowiem do

końca zdania, ojciec odwrócił się i spuściwszy głowę, wziął Viv pod rękę. Dziesięć minut wcześniej Duncan miał ochotę uderzyć go w twarz, a

teraz stał z udami przyciśniętymi do krawędzi stołu i patrzył, jak ojciec i Viv odchodzą z grupą odwiedzających. Wolał pozostać w sali w nadziei, że ojciec obejrzy się przez ramię.

Ale tylko Viv się obejrzała, pospiesznie i tylko raz. Chwilę później pan Daniels podszedł do Duncana i go popchnął.

- Do szeregu, Pearce. Ty też, Leddy. Dobra, gamonie, jazda stąd. Wyprowadził ich z sali odwiedzin i powiódł korytarzami do warszta-

tów, gdzie czekał na nich pan Chase, który ze znużeniem spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia piąta. Oznajmił, że więźniowie z koszykami sami znajdą drogę, jeden z nich miał czerwoną opaskę. Co do pozosta-łych, stwierdził, ani mu się śni eskortować ich na dwadzieścia minut do sektora pocztowego i postanowił wrócić z nimi do cel. Szli w milczeniu, przybici i zgnębieni, wszyscy uczesani, z czystymi rękami, w spodniach w kant. Pusty hol robił przytłaczające wrażenie. Było ich tylko ośmiu: gdy wchodzili na górę, schody brzęczały pod ich stopami tak samo jak nocą pod butami strażników.

Każdy udał się prosto do swojej celi, jakby nie mógł się doczekać, kiedy siądzie na pryczy. Duncan uczynił to niezwłocznie i ukrył twarz w dłoniach.

Siedział tak przez trzy, cztery minuty. Następnie usłyszał przy drzwiach ciche kroki i spróbował pospiesznie wytrzeć oczy. Nie zdążył.

- Ejże - odezwał się łagodnie pan Mundy. - Co to ma znaczyć? Słysząc to, Duncan rozkleił się na całego. Zasłonił twarz i rozszlochał

się, aż zatrzęsło się łóżko. Pan Mundy nie próbował go uspokoić, nie podszedł bliżej ani nie położył mu ręki na ramieniu, nic z tych rzeczy. Po prostu stał i czekał, aż pierwsze emocje miną.

- No już - powiedział wreszcie. - Ojciec przyszedł z wizytą, co? Tak, widziałem. Jesteś trochę roztrzęsiony, co?

248

Page 246: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Duncan kiwnął głową, wycierając twarz w szorstką więzienną chust-kę.

- Trochę. - Wizyty bliskich to ciężkie doświadczenie. Ujmę to tak: trudno za-

chowywać się naturalnie. Popłacz sobie jeszcze, jeśli chcesz. Widywałem już łzy twardszych niż ty, możesz mi wierzyć na słowo.

Duncan potrząsnął głową. Twarz mu poczerwieniała i napuchła od płaczu.

- Już jest dobrze - odpowiedział drżącym głosem. - Oczywiście. - Ja tylko... ja wszystko psuję, panie Mundy. Wszystko, za każdym

razem. Jego głos nabrał wysokich tonów. Duncan przygryzł wargę i zacisnął

pięści, żeby znów się nie rozpłakać. Kiedy, uspokojony, po chwili rozluź-nił pięści, czuł się do cna wyczerpany. Jęknął i potarł rękami twarz.

Pan Mundy obserwował go przez chwilę, po czym przysunął krzesło i usiadł z lekkim grymasem bólu.

- Wiesz co - powiedział. - Musimy sobie zapalić. Zobacz, co tu mam.

Wyjął paczkę playersów. Otworzył ją i poczęstował Duncana. - Proszę - zachęcił, potrząsając papierosami. Duncan wyciągnął jednego. W porównaniu z cienkimi więziennymi

skrętami papieros przypominał małe cygaro. Wewnątrz chłodnej bibułki tkwił ciasno upchany tytoń, tak miły w dotyku, że kiedy obrócił go w palcach, od razu poczuł się lepiej.

- Fajny, co? - zapytał pan Mundy. - Jeszcze jak - odparł Duncan. - Nie zapalisz? - Sam nie wiem. Powinienem go zachować i wytrząsnąć tytoń. Star-

czyłoby na cztery albo pięć skrętów. Pan Mundy uśmiechnął się i zanucił cichym, melodyjnym głosem:

„Pięć fajeczek w małej paczuszce...”. Następnie zmarszczył nos. - Zapal. - Naprawdę? - I to już. Dotrzymam ci towarzystwa. Zapalimy sobie jak dwaj

kumple. Duncan roześmiał się, ale śmiech uwiązł mu w gardle, przyprawiając

o dreszcz. Pan Mundy udał, że niczego nie zauważył. Wyjął drugiego papierosa oraz pudełko zapałek. Najpierw podał ogień Duncanowi. Przez pół minuty palili w milczeniu. Wreszcie młodzieniec opuścił rękę z papierosem.

249

Page 247: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Pieką mnie oczy! Kręci mi się w głowie! Zaraz zemdleję! - A idźże ty! - Pan Mundy zachichotał. - Kiedy naprawdę! - zapewnił Duncan. Udał, że mdleje. Przy panu

Mundym zachowywał się czasem jak mały chłopiec... Wreszcie spoważ-niał.

- Boże - powiedział. - Jestem w opłakanym stanie! I to przez jedne-go małego papierosa!

Nie odrywając nóg od podłogi, osunął się do tyłu i oparł na łokciu. Zastanawiał się, gdzie są teraz ojciec i Viv. Bezskutecznie próbował wy-obrazić sobie ich jazdę do Streatham. Potem chciał sobie przypomnieć pokoje w domu. I nagle stanęła mu przed oczami ojcowska kuchnia, wówczas gdy widział ją po raz ostatni, z ciemniejącymi plamami czer-wieni na ścianach i podłodze...

Poderwał się do pozycji siedzącej, popiół spadł mu z papierosa. Strzepnął go i potarł wciąż napuchniętą twarz.

- Myśli pan, że poradzę sobie po wyjściu na wolność, panie Mundy? - zapytał cicho.

Strażnik zaciągnął się papierosem. - Naturalnie - odrzekł z przekonaniem. - Potrzebujesz tylko czasu,

aby... cóż, aby odzyskać równowagę. - Równowagę? - Duncan zmarszczył brwi. - Jak marynarz? - Wy-

obraził sobie, jak balansuje na rozchybotanym chodniku. - Jak marynarz! - podchwycił z rozbawieniem pan Mundy. - A co z pracą? - Poradzisz sobie, mówię ci. - Dlaczego pan tak myśli? - Zawsze znajdzie się zajęcie dla takich mądrali jak ty. Zapamiętaj

moje słowa. Było to powiedzenie pana Pearce'a, które niezmiennie doprowadzało

Duncana do szału. Teraz jednak tylko przygryzł paznokieć. - Tak pan uważa? Pan Mundy skinął głową. - Widywałem tu takich i owakich. Każdy czuł się czasem tak jak

ty. A potem świetnie dawali sobie radę. Duncan nie dawał za wygraną. - Ale czy oni wszyscy nie mieli żon i dzieci, do których mogli po-

wrócić? I czy któryś z nich czuł... strach? - Strach? - Strach przed tym, co czeka go na wolności? - Ejże - powtórzył pan Mundy, tym razem bardziej surowo. - A cóż

to znowu za gadanie? Wiesz, co to znaczy, prawda? Duncan nie wiedział, gdzie podziać oczy.

250

Page 248: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Tak - odrzekł po chwili. - To znaczy błądzić. - No właśnie. W twojej sytuacji nie ma nic gorszego niż takie myśli. - Tak, wiem - odpowiedział Duncan. - Ja tylko... nie da się ukryć, że

widzę wokół siebie głównie ściany. Próbuję patrzeć w przyszłość, ale ona też jawi mi się niczym ściana. Nie umiem sobie wyobrazić, jak przecho-dzę na drugą stronę. Zastanawiam się, co będę robił, gdzie zamieszkam. Jest wprawdzie dom ojca... - ponownie ujrzał zakrwawione ściany- ...ale stoi tylko dwie przecznice od... - zniżył głos- ...domu rodziców Aleca. Pamięta pan, mojego przyjaciela... Dawniej ojciec mijał ich dom, idąc do pracy, teraz zaś chodzi okrężną drogą. Siostra mi mówiła. Co będzie, kiedy tam wrócę? Wciąż się nad tym zastanawiam, panie Mundy. Zasta-nawiam się, co będzie, jak spotkam kogoś, kto znał Aleca...

- Z tego, co mi opowiadałeś - odparł stanowczo pan Mundy - ten chłopak zbłądził, i to okrutnie. Ale teraz jest wolny.

Duncan miał nieswoja minę. - Już pan to mówił. Tylko że jakoś nie mogę w to uwierzyć. Gdyby

pan tam był... - Nie było tam nikogo - przerwał mu pan Mundy - oprócz ciebie. I

to jest twój ciężar. Stawiam dziesięć do jednego, że Alec patrzy na ciebie z góry i chce zdjąć to brzemię z twoich barków. „Zrzuć je z siebie, kole-go”, mówi i żałuje, że nie możesz go usłyszeć. Założę się, że na przemian śmieje się i płacze: śmieje się dlatego, że wreszcie osiągnął spokój; pła-cze, ponieważ ciebie wciąż otacza ciemność.

Duncan skinął głową, uspokojony krzepiącym brzmieniem głosu pa-na Mundy'ego. W głębi serca wierzył w każde słowo. Pragnął myśleć, że przyjaciel znajduje się w krainie wiecznego szczęścia, na skąpanej w słońcu kwiecistej polanie... Lecz Alec nigdy taki nie był: uważał, że tylko pospólstwo wyleguje się na trawie, w dodatku w ogóle się nie uśmiechał, gdyż wstydził się swoich brzydkich zębów.

Chłopak popatrzył na strażnika. - To bardzo trudne, panie Mundy - oznajmił prostolinijnie. Pan Mundy milczał przez chwilę. Wreszcie powoli wstał z krzesła, po

czym usiadł na pryczy obok Duncana i położył rękę - lewą, tę z papiero-sem - na jego ramieniu.

- Pomyśl o mnie, kiedy będzie ci źle, a ja pomyślę o tobie - powie-dział ściszonym, poufnym tonem. - Co ty na to? Tak wiele nas nie różni: ja też spędzę tutaj kolejny rok. Niedługo emerytura, a myśl o opuszcze-niu więzienia jest dla mnie równie niepokojąca jak dla ciebie. Może

251

Page 249: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nawet jeszcze bardziej: na każde dwa lata spędzone tu przez więźnia, przypada jeden rok odsiadki jego strażnika... Dlatego pomyśl o mnie, kiedy znów dopadnie cię melancholia. Ja zaś pomyślę o tobie. Pomyślę... może nie jak ojciec myśli o synu, masz od tego własnego tatę, ale tak, jak mężczyzna myśli o swoim bratanku. Co ty na to?

Popatrzył Duncanowi w oczy i poklepał go po ramieniu. Gdy odrobi-na popiołu spadła chłopakowi na kolano, strażnik starannie strzepnął go palcami i nie cofnął ręki.

- Dobrze? - zapytał. Duncan opuścił wzrok. - Tak - odpowiedział cicho. Pan Mundy raz jeszcze poklepał go po ramieniu. - Dobry chłopak. Jesteś kimś szczególnym, wiesz? Bardzo szczegól-

nym. Takim ludziom zawsze wszystko układa się po ich myśli. Sam się przekonasz.

Jeszcze chwilę trzymał dłoń na kolanie Duncana, po czym ścisnął je lekko i wstał. Na końcu korytarza otworzyły się drzwi: więźniowie wra-cali z warsztatów do swoich cel. Zabrzmiał łoskot kroków, zatrzęsły się żelazne schody. „Jazda, gamonie! - zabrzmiał okrzyk pana Chase'a. - Wracać do cel. Giggs i Hammond, nie ociągać się!”.

Pan Mundy zgasił papierosa i ukrył niedopałek w paczce, a następnie wyjął dwa papierosy i wsunął je pod poduszkę Duncana. Puścił porozu-miewawczo oko, a gdy prostował plecy, pod celą przemaszerowali pierw-si więźniowie. Crawley, Waterman, Giggs, Quigley... Wreszcie pojawił się Fraser. Szedł z rękami w kieszeniach i smętnie powłóczył nogami. Na widok pana Mundy'ego twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu.

- Witam! - zawołał. - To dla nas zaszczyt, sir! Czyżbym czuł praw-dziwy tytoń? Cześć, Pearce. Jak tam odwiedziny? Sądząc po minie, było ci tak wesoło jak mnie. Miałeś szczęście, ja musiałem wracać do koszy-kami.

Duncan nie odpowiedział, zresztą Fraser i tak nie słuchał. Patrzył na pana Mundy'ego, który skierował się ku wyjściu.

- Chyba nas pan nie opuszcza, sir? - Obowiązki czekają - odparł sztywno strażnik. - W przeciwieństwie

do waszego mój dzień pracy jeszcze się nie zakończył. - Ach, dajcie nam zajęcie z prawdziwego zdarzenia - rzucił z emfazą

Fraser. - Wyuczcie nas zawodu. Zapłaćcie nam pensje zamiast ochłapów, które dostajemy obecnie. Dam głowę, że będziemy się uwijać jak praco-wite pszczółki! Boże, może nawet odkryjecie, że zrobiliście z nas

252

Page 250: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

przyzwoitych ludzi. Proszę pomyśleć, w więzieniu! Pan Mundy z przekąsem skinął głową. - Bystry jesteś, synu - powiedział na odchodne i wyszedł z celi. - Ojciec zawsze mi to powtarza, panie Mundy - odparł Fraser. - Ta-

ki bystry, że nic, tylko się powiesić. No nie? Parsknął śmiechem i zerknął na kolegę, jakby oczekiwał od niego

identycznej reakcji. Lecz Duncan unikał jego wzroku. Położył się na pryczy, twarzą do

ściany. A kiedy Fraser spytał, co mu do licha jest, niecierpliwie machnął ręką.

- Zamknij się, dobra? - burknął. - Ty się, kurwa, nareszcie zamknij.

- Poczytam - powiedziała Helen, gdy Kay wychodziła z domu. -Posłucham radia. Przebiorę się w moją śliczną, nową piżamę i pójdę spać.

Mówiła poważnie. Przez blisko godzinę po wyjściu Kay siedziała na sofie i czytała „Zatokę Francuza”. O wpół do ósmej zrobiła sobie grzanki, a następnie włączyła radio i natrafiła na początek sztuki. Słuchowisko okazało się nudnawe. Słuchała go przez dziesięć albo piętnaście minut, po czym znalazła inną stację. Wreszcie wyłączyła radio. Cisza rozdzwo-niła jej się w uszach; zapadała szczególnie wieczorami i w weekendy, ponieważ magazyn meblowy był wówczas zamknięty na głucho. Cisza i bezruch działały czasem Helen na nerwy.

Ponownie usiadła nad książką, jednak nie mogła się skupić. Sięgnęła po czasopismo, ale tylko bezmyślnie prześlizgiwała się wzrokiem po linijkach. Przyszło jej do głowy, że traci czas. Obchodziła dziś urodziny, wojenne urodziny. Może nie doczeka następnych! „Mamy wojnę, szcze-gólne dni nie wchodzą w rachubę”, powiedziała po południu Kay. Wła-ściwie dlaczego nie? Jak długo będą jeszcze pozwalać, aby wojna psuła im każdą radość? Jak dotąd wykazywały daleko idącą cierpliwość. Żyły w ciemnościach. Obywały się bez soli, bez perfum. Racjonowały sobie przyjemność niczym skrawki sera. Helen zrozumiała, że upływają kolej-ne minuty jej życia, jej młodości i bezpowrotnie wsiąkają w ziemię, jak woda.

Chcę zobaczyć Julię, pomyślała. I stało się tak, jakby ktoś chwycił ją za ramiona, natarczywie szepcząc do ucha: Na co czekasz? Szybko! Rzu-ciła magazyn i zerwawszy się z sofy, pobiegła do toalety, po czym

253

Page 251: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

przeczesała włosy i poprawiła makijaż. Włożyła płaszcz i szalik oraz weł-nianą czapkę, którą miała wcześniej na spacerze. I wyszła z domu.

Wokół zalegała cisza, a bruk pokrywała śliska warstwa szronu, lecz Helen nie włączyła nawet latarki. Z pubów na Rathbone Place dobiegał szczęk szkła, szmer podpitych głosów i pijane zawodzenie szafy grającej. Te dźwięki dodały jej otuchy. Był zwykły, sobotni wieczór. Ludzie bawili się poza domem. Dlaczego w jej wypadku musi być inaczej? Nie miała jeszcze trzydziestu lat... Poszła Percy Street, mijając zaciemnione okna kawiarni i restauracji. Przecięła Tottenham Court Road i dotarła do obdrapanych uliczek Bloombsbury.

Wokoło panował spokój i Helen szybko podążała przed siebie. Naraz zawadziła stopą o wyszczerbiony krawężnik i mało nie upadła. Postano-wiła więc zwolnić kroku i patrzyła uważnie pod nogi, oświetlając sobie drogę latarką.

Ale serce kołatało jej w piersi, jakby wciąż gnała na złamanie karku. To szaleństwo, powtarzała w duchu. Co sobie pomyśli Julia? Pewnie nawet nie ma jej w domu, tylko bawi się gdzieś w mieście. Albo pisze. Może podejmuje u siebie gości lub... lub przyjaciółkę...

Ostatnia myśl ponownie kazała jej zwolnić kroku. Aż dotąd nie przy-szło jej do głowy, że Julia może mieć kochankę. Nic na ten temat nie wspominała, chociaż w sumie nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby wolała zachować ów fakt w tajemnicy. Zwłaszcza wobec Helen. Osta-tecznie co je łączyło? Wypiły razem herbatę przy Marylebone Station. Potem obejrzały wspólnie dom przy Bryanston Square, właściwie w mil-czeniu. Później wypiły drinka w pubie, a kilka dni temu w przerwie na lunch poszły do Regent's Park i posiedziały przy stawie...

Było tego tak niewiele, a jednak Helen odnosiła wrażenie, że owe krótkie spotkania dokonały w jej świecie subtelnego przeobrażenia. Czu-ła się połączona z Julią cienką, drżącą nicią. Gdyby zamknęła oczy, bez trudu wskazałaby palcem miejsce, gdzie nitka wnikała w pierś, delikat-nie oplatając serce.

Doszła do stacji metra na Russell Square. Panował tam większy ruch. Helen wmieszała się w grupkę osób, które wyszły z pociągu i stanęły bezradnie na ulicy, czekając, aż oczy im przywykną do ciemności.

Ich widok, podobnie jak wcześniej odgłosy dobiegające z pubów przy Rathbone Place, podniosły ją na duchu. Minęła ogród Foundling Estate, a następnie znalazła się na wysokości Mecklenburgh Place i po chwili wahania weszła na plac.

254

Page 252: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Pogrążona w mroku ulica robiła przytłaczające wrażenie, a płaskie, georgiańskie domy wyglądały jak puste, znudzone twarze arystokratów. Helen zobaczyła niebo za ich oknami i zrozumiała, że wiele z budynków spłonęło podczas nalotów. Sądziła, że pamięta, w którym domu mieszka Julia, chociaż była tutaj tylko raz. Miała pewność, że dom Julii znajduje się na samym końcu. Pamiętała, że pęknięty schodek zachybotał pod jej stopami.

Podeszła do drzwi. Schody były połamane, ale stabilne. Mogli je na-prawić, pomyślała.

Ogarnęły ją wątpliwości, czy trafiła pod właściwy adres. Nie wiedzia-ła, który dzwonek nacisnąć: pod żadnym z czterech guzików nie widnia-ło nazwisko mieszkańców. Który wybrać? Nie miała pojęcia i nacisnęła na chybił trafił. Usłyszała, jak zadźwięczał w głębi budynku, wyraźnie, jak w pustym pokoju. Natychmiast zrozumiała, że to nie ten i niezwłocz-nie nacisnęła kolejny. Zabrzmiał ciszej, nie umiała go zlokalizować. Wy-dało jej się, że słyszy kroki dochodzące z pierwszego lub drugiego piętra, ale pomyślała: To nie ten, tylko następny. Do trzech razy sztuka, jak w bajkach... Lecz kroki nie ucichły. Ktoś powoli zszedł po schodach. Drzwi otworzyły się i na progu stanęła Julia.

Upłynęła chwila, nim w mętnym świetle latarki rozpoznała Helen. Gdy to nastąpiło, kurczowo chwyciła się framugi.

- Co się stało? Chodzi o Kay? Boi się, że Kay wie, pomyślała Helen i ścisnęło jej się serce. Na-

stępnie uświadomiła sobie z przerażeniem, że Julia wzięła ją za posłańca złych wiadomości.

- Nie, nie - zapewniła bez tchu. - Ja tylko... chciałam cię zobaczyć, Julio. Chciałam cię tylko zobaczyć.

Julia nie odpowiedziała. W świetle latarki jej twarz wyglądała jak maska, miała nieprzenikniony wyraz. Po chwili otworzyła szerzej drzwi i cofnęła się o krok.

- Wejdź - powiedziała. Poprowadziła Helen po ciemnych schodach na drugie piętro. Minęły

ciasny korytarzyk i weszły do pokoju, gdzie funkcję drzwi pełniła zawie-szona na framudze tkanina. Mimo przyćmionego światła Helen poczuła się jak na patelni.

Julia podniosła z podłogi rozrzucone buty, ręcznik oraz kurtkę. Sprawiała wrażenie pochłoniętej myślami i nie bawiła się w uprzejmości. Ciemne włosy dziwnie przylegały jej do głowy: kiedy podeszła bliżej do lampy, Helen zobaczyła, że są mokre, niedawno musiała je umyć. Miała bladą twarz bez śladu makijażu. Była ubrana w wygniecione spodnie z ciemnej flaneli, koszulę z szerokim kołnierzem i bezrękawnik. Na nogach

255

Page 253: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

miała coś w rodzaju rybackich skarpet oraz czerwone marokańskie pan-tofle.

- Poczekaj, gdzieś to upchnę - oznajmiła i z naręczem rzeczy wyszła z pokoju.

Podenerwowana Helen bezradnie rozejrzała się dokoła. Pokój był duży, ciepły i nieporządny. Nie przypominał schludnego,

kawalerskiego mieszkanka Kay, ale odbiegał też od oczekiwań Helen. Nagie ściany pokryto nierówno czerwoną farbą kazeinową, a podłogę zaścielały tureckie kilimy oraz wzorowane na nich chodniki rodzimej produkcji. Meble były całkiem zwyczajne. W pokoju stał duży, pokryty żakardem tapczan, zarzucony niedopasowanymi poduszkami, a przy nim brudne krzesło z różowego aksamitu, z którego sterczały sprężyny i strzępy juty. Na marmurowej półce nad kominkiem stała popielniczka pełna niedopałków. Jeden z nich wciąż się tlił: po powrocie do pokoju Julia wzięła go w palce i zgasiła.

- Nie gniewasz się, że przyszłam? - spytała Helen. - Oczywiście, że nie. - Szłam, gdzie mnie oczy poniosą. Nagle zobaczyłam, gdzie jestem, i

przypomniałam sobie twój dom. - Naprawdę? - Tak. Byłam tu kiedyś, dawno temu. Z Kay. Pamiętasz? Kay chciała

ci coś oddać, bilet, książkę czy coś w tym rodzaju. Nie weszłyśmy na górę, powiedziałaś, że masz bałagan. Stałyśmy na dole, w korytarzu... Pamiętasz?

Julia zmarszczyła brwi. - Tak - odparła z wolna. - Tak mi się wydaje. Spojrzały po sobie i niemal jednocześnie odwróciły wzrok, zdziwione

lub zakłopotane. Helen zrozumiała bowiem, że nie mieści jej się w gło-wie, jak mogła przyjść tu kiedyś ot tak sobie i odbyć zdawkową poga-wędkę, nie bacząc na krępujące relacje pomiędzy Kay i Julią. I ponownie zadała sobie w duchu pytanie o to, co zaszło w tym czasie. Odpowiedź brzmiała: nic.

Ale skoro nic nie zaszło, dlaczego zataiłam to przed Kay? Co mnie tu przyniosło?

Odpowiedź była z góry znana. Helen poczuła, że się boi. - To ja już pójdę - powiedziała. - Przecież dopiero przyszłaś! - Myłaś włosy. Julia z irytacją zmarszczyła brwi. - Pierwszy raz widzisz mokre włosy? Nie pleć bzdur. Usiądź,

przyniosę coś do picia. Mam wino! Stoi u mnie od tygodni, jakoś nie

256

Page 254: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

miałam okazji go spróbować. Co prawda algierskie, ale lepszy rydz niż nic.

Schyliła się, aby otworzyć kredens i zaczęła coś w nim przestawiać. Helen spoglądała na nią przez chwilę, po czym zrobiła krok do przodu i znów rozejrzała się nerwowo. Podeszła do biblioteczki i popatrzyła na tytuły. W większości były to powieści detektywistyczne w pstrokatych okładkach. Wśród nich znajdowały się dwie książki Julii: „Stopniowa śmierć” oraz „Dwadzieścia morderstw”.

Przeniosła wzrok na nieliczne obrazki wiszące na ścianach oraz ozdoby na półce nad kominkiem. Pomimo zdenerwowania nie chciała przeoczyć nic, co mogłoby jej ukazać prawdę o Julii.

- Ładnie mieszkasz - rzuciła konwencjonalnie. - Tak sądzisz? - Julia zatrzasnęła drzwiczki od kredensu i wstała. W

rękach trzymała butelkę, korkociąg oraz kieliszki. - To w większości drobiazgi mojej kuzynki Olgi.

- Olgi? - Mieszkanie należy do mojej ciotki. Mieszkam tu, żeby go nie zare-

kwirowano. Ot, jeden z tych wybiegów, w jakich celuje wyższa klasa średnia. Mam tylko pokój i kuchnię, kuchnia służy również jako łazien-ka. Toaleta znajduje się na korytarzu. Nie ma tu nic ciekawego. W oknach brakuje szyb: tak często się tłukły, że Olga machnęła ręką. Latem przyczepiłam do ram gazę: było fajnie, jak w namiocie. Teraz jest za zimno na gazę, zastąpiłam ją kartonami. Wieczorami, przy zaciągniętych zasłonach jest w porządku, ale w dzień... Czuję się jak prostytutka.

Mówiąc to, z lekkim wysiłkiem wyciągnęła korek z butelki. Nalała wina i z uśmiechem zerknęła na Helen.

- Nie rozbierzesz się? Helen z ociąganiem zdjęła czapkę i szal, po czym zaczęła rozpinać

płaszcz. Wciąż miała na sobie elegancką sukienkę z kremowymi klapa-mi, którą tak bardzo lubiła Kay. Zrozumiała, że chciała zrobić na Julii wrażenie, jednakże widok jej samej, z mokrymi włosami, w wygniecio-nych spodniach i bez makijażu, a co gorsza wytworna nonszalancja, z jaką się obnosiła, wprawiły ją w lekką konsternację. Niezdarnie wyjęła ręce z rękawów, jakby nigdy dotąd nie zdejmowała płaszcza.

- No proszę, jakaś ty elegancka! - powiedziała Julia, ponownie spo-glądając w jej stronę. - A cóż to za okazja?

- Dziś są moje urodziny - odparła z wahaniem Helen. Julia wzięła to za żart i parsknęła śmiechem. Widok poważnej miny

Helen przywołał ją do porządku. - Och! Dlaczego mnie nie uprzedziłaś? Gdybym wiedziała...

257

Page 255: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- To nic takiego - przerwała jej Helen. - Naprawdę. To śmieszne, ale czuję się jak dziecko. Wszyscy zachowują się tak tajemniczo. Kay dała mi pomarańczę - dodała przygnębiona. - Na skórce wycięła napis: „Wszyst-kiego najlepszego”.

Julia podała jej kieliszek. - To miłe - powiedziała. - Miło też, że czujesz się jak dziecko. - Wcale nie - odparła Helen. - Zachowywałam się dziś okropnie, go-

rzej niż dziecko. Ja... - Nie mogła dokończyć. Machnęła ręką, jakby chciała odpędzić wspomnienie własnego postępowania.

- Nieważne - skwitowała przyjaźnie Julia. Uniosła kieliszek. - No to do dna. Zdróweczko. Zawsze jak słyszę te bzdury, mam wrażenie, że moje dni są policzone. Stuknijmy się, na szczęście. - Dwukrotnie stuknę-ły się kieliszkami i wypiły, po czym skrzywiły się jednocześnie.

Helen usiadła wśród poduszek na tapczanie, a Julia przycupnęła na poręczy aksamitnego krzesła i wyprostowała nogi. We flanelowych spodniach sprawiały wrażenie niezwykle smukłych i długich, wąskie biodra zaś wyglądały na tak kruche, jakby bez trudu można było je zmiażdżyć nieostrożnym uściskiem. Podniosła popielniczkę i sięgnęła po papierosy i zapałki, leżące nad kominkiem. Kamizelka podjechała jej do góry, a rozpięta na dole koszula odsłoniła płaski, napięty brzuch i ładny pępek. Helen zerknęła i czym prędzej odwróciła wzrok.

Jedna z poduszek spadła na podłogę i Helen schyliła się, aby ją pod-nieść. Wówczas zobaczyła, że była to zwykła poduszka do spania, pokój zaś musiał służyć Julii jako sypialnia. Co wieczór ścieliła tapczan, zdej-mowała ubranie... Nie była to erotyczna wizja: człowiek oswoił się z wi-dokiem łóżek i pościeli, przestając kojarzyć je wyłącznie z intymnością i seksem. Mimo to Helen poczuła się niepewnie. Ponownie spojrzała na ładną, drobną figurę Julii i pomyślała: Jak to? Dlaczego ona jest zawsze sama?

Siedziały w milczeniu. Helen uznała, że nie ma nic do powiedzenia. Wypiła kolejny łyk wina i usłyszała dochodzące z góry urywane kroki oraz skrzypienie podłogi. Podniosła głowę i popatrzyła na sufit.

Julia zrobiła to samo. - Mój sąsiad jest Polakiem - mruknęła. - Szczęśliwym trafem zna-

lazł się w Londynie. Może tak chodzić godzinami. Mówi, że każda kolej-na wiadomość z Warszawy jest gorsza od poprzedniej.

- Boże - powiedziała Helen. - Cholerna wojna. Myślisz, że to praw-da, co wszyscy mówią? Że wkrótce się skończy?

- Kto wie? Jak ruszy drugi front, wszystko będzie możliwe. Ale ja uważam, że potrwa jeszcze co najmniej rok.

258

Page 256: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Rok. Będę miała trzydzieści lat. - A ja trzydzieści dwa. - To najgorszy wiek, nie uważasz? Gdybyśmy miały około dwu-

dziestki, jakoś byśmy to wszystko przebolały, wciąż byłybyśmy młode. A mając lat czterdzieści, zdążyłybyśmy się już pogodzić z upływem czasu. Ale trzydziestka... Z osoby młodej stanę się niepostrzeżenie kobietą w średnim wieku. Na cóż pozostanie mi czekać? Chyba na zmianę życia. Podobno najgorzej mają bezdzietne. Nie śmiej się! Ty przynajmniej coś osiągnęłaś, Julio. Myślę o twoich książkach.

Nie przestając się uśmiechać, Julia wzruszyła ramionami. - Też! Są jak krzyżówki. Pierwszą napisałam dla żartu, po czym od-

kryłam, że jestem w tym dobra. Nie mam pojęcia, o czym to świadczy. Kay zawsze uważała moje zajęcie za dziwaczne – pisać o zbrodniach, kiedy wokół ginie tylu ludzi.

Wspomniały o Kay po raz drugi lub trzeci, teraz jednak uderzyło je to bardziej niż przedtem. Ponownie zapadło między nimi milczenie. Julia zakołysała kieliszkiem, zaglądając do niego badawczo, jak wróżbita.

- Nigdy cię o to nie pytałam - powiedziała wreszcie zmienionym głosem, nie podnosząc głowy. - Co powiedziała na temat naszego pierw-szego przypadkowego spotkania?

- Ucieszyła się - odrzekła po chwili Helen. - I nie miała nic przeciwko dalszym? Nie protestowała przeciw two-

jej dzisiejszej wizycie? Helen wypiła łyk wina i nie odpowiedziała. Gdy Julia uniosła wzrok i

napotkała jej spojrzenie, poczerwieniała. Tamta zmarszczyła brwi. - Nie powiedziałaś jej? Helen potrząsnęła głową. - Dlaczego? - Nie wiem. - Uważałaś to za niegodne wzmianki? Cóż, jest to jakieś wytłuma-

czenie. - Nie, Julio, to nie tak. Nie bądź niemądra. Julia prychnęła śmiechem. - No to o co chodzi? Tak tylko jestem ciekawa. Ale oczywiście mogę

się przymknąć, jeśli chcesz. Jeżeli to sprawa pomiędzy tobą a Kay... - Nie w tym rzecz - odparła pospiesznie Helen. - Mówiłam ci, że

Kay ucieszyła się z naszego pierwszego spotkania. Myślę, że wiadomość o kolejnym nie sprawiłaby jej większej różnicy.

259

Page 257: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Na pewno? - Tak! Bardzo cię lubi, przez co budzisz we mnie jeszcze większą

sympatię. - Cóż za wielkoduszność z jej strony. Naprawdę mnie lubisz, Helen? - Naturalnie. - Nie ma w tym nic naturalnego. - No to nienaturalnie. - Helen przewróciła oczami. - Mimo to wolisz jej nic nie mówić? - Wiem, że powinnam - odrzekła z zakłopotaniem. - Żałuję, że tego

nie zrobiłam. Ale Kay czasami... - Urwała. - Wiem, że to dziecinne, nie-wdzięczne. Chodzi o to, jak mnie traktuje, jaka jest opiekuńcza... Wła-śnie dlatego czasem mam ochotę coś przed nią zataić, choćby drobiazg. Coś, co mogłoby być tylko moje.

Serce trzepotało jej w piersi jak szalone i bała się, że Julia usłyszy to w jej głosie. Bo chociaż mówiła szczerze, nie była to do końca prawda. Próbowała nadać sprawie pozory czegoś innego. Bagatelizowała ją, uży-wając słów typu „drobiazg”, „dziecinne”. Próbowała udawać, że niewi-dzialna, wibrująca nić łącząca ją z Julią tak naprawdę nie istnieje...

Być może udawała skutecznie. Julia w milczeniu paliła papierosa, usilnie nad czymś dumając, po czym strzepnęła popiół i wstała.

- Kay chce mieć żonę - oznajmiła z uśmiechem. - To dopiero brzmi jak dziecinna mrzonka, co? Kay chce mieć żonę. Zawsze chciała. Musisz być jej żoną albo nikim.

Ziewnęła, jakby ostatnia myśl wydała jej się bezbrzeżnie nudna, a na-stępnie podeszła do okna i odsunęła zasłonę. Helen widziała, że w kar-tonach widnieją szczeliny; Julia przystawiła oko do jednej z nich.

- Czyż te wieczory nie są obrzydliwe? - zapytała. - Nigdy nie wiemy, kiedy rozlegnie się alarm. Jakbyśmy czekali na egzekucję, która być może nigdy nie nastąpi.

- Mam sobie iść? - zapytała Helen. - Boże, nie! Samotność jest jeszcze gorsza, nie uważasz? - Tak, znacznie gorsza. Ale w schronach nie jest lepiej. Kay zawsze

prosi, żebym poszła do tego przy Rathbone Place, tylko że ja go nie cier-pię, czuję się tam jak w pułapce. Wolę siedzieć sama niż pozwolić obcym oglądać swój strach.

- Ja też - odpowiedziała Julia. - Czasem wychodzę z domu. Wolę być na otwartej przestrzeni.

- Wychodzisz sama, w nocy? - upewniła się Helen. - Czy to aby nie ryzykowne?

260

Page 258: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Julia wzruszyła ramionami. - Pewnie tak. Ale cóż nie jest teraz ryzykowne. - Opuściła zasłonę i

sięgnęła po kieliszek. Serce Helen ponownie zabiło mocniej. Pomyślała, że wolałaby zna-

leźć się z Julią na ciemnej ulicy aniżeli siedzieć tu, w ostrym, niedy-skretnym świetle.

- Idziemy? - powiedziała. Julia obrzuciła ją pytającym spojrzeniem. - Teraz? Chcesz iść na spacer? Naprawdę? - Tak - odrzekła Helen. Wino zaszumiało jej w głowie, parsknęła

śmiechem. Julia też się roześmiała, jej ciemne oczy zalśniły figlarnym blaskiem.

Pospiesznie dopiła wino i z brzękiem odstawiła kieliszek na półkę. Spoj-rzała na ogień, po czym uklękła i zasypała żar popiołem. Papieros ster-czał jej w kąciku ust, na twarzy malował się wyraz niechęci i skupienia: zmrużywszy oczy, odchyliła w tył kształtną głowę z dala od szarego obło-ku pyłu. Helen przyszło do głowy, że Julia wygląda jak arystokratka, której pokojówka wzięła wychodne. Następnie wstała i otrzepawszy kolana, poszła po buty i płaszcz. Chwilę później wróciła do pokoju w marynarskiej dwurzędowce z mosiężnymi guzikami. Stanęła przed lu-strem, pomalowała usta, upudrowała twarz i postawiła kołnierz. Z nie-zadowoleniem przejechała ręką po wilgotnych włosach i ze sterty ręka-wiczek i szalików wyjęła czarną sztruksową czapkę. Odgarnęła włosy i wcisnęła ją na głowę.

- Jeszcze tego pożałuję - oznajmiła - kiedy włosy wyschną mi każdy w inną stronę. - Zerknęła na Helen. - Nie wyglądam jak Mickey, co?

Helen roześmiała się z zakłopotaniem. - Ależ skąd. - Ani jak przebieraniec? - Raczej jak aktorka w filmie szpiegowskim. Julia nasunęła czapkę pod innym kątem. - Cóż, byle tylko nie aresztowali nas pod zarzutem szpiegostwa...

Wiesz co, zabierzmy resztę wina. - Zostało pół butelki. - Prawie go nie tknęłyśmy, a jutro na pewno nie będę miała ochoty na alkohol.

- Za to naprawdę mogą nas aresztować. - Spokojna głowa, mam plan. Podeszła do kredensu, znów coś poprzesuwała i wyjęła butelkę, z któ-

rej piły herbatę przy Bryanston Square. Wyjęła korek, powąchała butel-kę i ostrożnie napełniła ją winem. Akurat się zmieściło.

261

Page 259: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Zakorkowała butelkę i schowała ją do kieszeni. W drugiej kieszeni umieściła latarkę.

- Teraz wyglądasz jak włamywaczka - stwierdziła Helen, zapinając płaszcz.

- Zapominasz, że jestem nią za dnia - zauważyła Julia. - Aha, jesz-cze jedno. - Otworzyła szufladę i wyjęła plik kartek. Był to cienki, „urzę-dowy” rodzaj papieru, zapełniony drobnym pismem.

- Twój rękopis? - zdumiała się Helen. Julia kiwnęła głową. - Wiem, że to głupie, ale w razie bombardowania... - Uśmiechnęła

się. - Chyba jednak znaczy dla mnie więcej niż krzyżówka. Wszędzie go ze sobą noszę. Zwinęła kartki w rulon i schowała je do wewnętrznej kie-szeni, którą następnie poklepała.- Teraz czuję się bezpieczna.

- A jeśli zostaniesz trafiona? - Wtedy i tak będzie mi wszystko jedno. - Naciągnęła rękawiczki. -

Gotowa? Zeszły na parter. - Nie cierpię tej chwili - oznajmiła Julia, otwierając drzwi. - Zamk-

nijmy oczy i zacznijmy odliczać. Stanęły na schodach z grymasem na twarzach. Jeden, dwa, trzy... - Do ilu? - spytała Helen. - ... dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście... Już! Otworzyły oczy i zamrugały. - I co? - Obawiam się, że nic. Dalej ciemno jak w grobie. Zapaliły latarki i zeszły po schodkach na ulicę. W cieniu czapki i po-

stawionego kołnierza twarz Julii wydawała się dziwnie blada. - Którędy? - zapytała. - Nie mam pojęcia. Ty powinnaś wiedzieć. Wybieraj. - No dobrze - odparła z nagłą decyzją Julia. Wzięła Helen za rękę.-

Tędy. Skręciły w lewo w Doughty Street, a potem znowu w lewo w Gray's

Inn Road i w prawo, w kierunku Holborn. W przeciągu kilku zaledwie chwil, które Helen spędziła u Julii, ulice niemal doszczętnie opustoszały. Z rzadka pojawiała się taksówka lub furgonetka sunąca jak owad o lśnią-cym, kruchym pancerzu i zmrużonych, piekielnych oczach. Julia spiesz-nie podążała przed siebie wymarłymi chodnikami. Helen czuła ciepło jej ręki, bliskość twarzy, bioder i ud oraz rytm kroków jakby za pomocą zrodzonych z ciemności nowych mrocznych zmysłów.

262

Page 260: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Na skrzyżowaniu z Clerkenwell Road skręciły w lewo. Kawałek dalej skręciły ponownie, tym razem w prawo. Helen rozejrzała się zdezorien-towana.

- Gdzie my jesteśmy? - Chyba przy Hatton Garden. Tak, z całą pewnością. Mówiły cicho,

ulica wydawała się kompletnie opustoszała. - Jesteś tego pewna? Nie zgubimy się? - Jak mogłybyśmy się zgubić? - zapytała Julia. - Przecież idziemy,

dokąd nas oczy poniosą, bez konkretnego celu. Zresztą w Londynie nie sposób się zgubić, nawet podczas zaciemnienia i bez drogowskazów. Jeżeli jest inaczej, człowiek nie zasługuje na to, żeby tu mieszkać. Moim zdaniem każdy powinien zostać poddany takiej próbie.

- Jeśli nie sprostasz, wylatujesz z miasta? - Otóż to. A potem - roześmiała się Julia - za karę lądujesz w Bri-

ghton. - Skręciły w lewo i zeszły po niewielkim zboczu. - Patrz, to pewnie Farringdon Road.

Ponownie zobaczyły taksówki i pieszych, a klaustrofobiczne uczucie minęło. Przygnębione popatrzyły na budynki stojące wzdłuż ulicy: poło-wa z nich była w ruinie i straszyły zabitymi oknami. Julia poprowadziła Helen na południe, w kierunku rzeki. Na wysokości budki strażnika przy jednym z łuków wiaduktu Holborn usłyszały dźwięk gwizdka: zostały zauważone.

- Moje panie! Proszę wziąć białe szaliki albo trzymać w rękach ja-sne kartki, z łaski swojej!

- Dobrze! - odkrzyknęła potulnie Helen. - A co, jeśli chcemy być niewidzialne? - mruknęła przekornie Julia. Minęły Ludgate Circus i ruszyły w kierunku mostu. Zobaczyły, jak

ludzie idą do metra, dźwigając walizki, koce oraz poduszki. Przystanęły, aby odprowadzić ich wzrokiem.

- To niewiarygodne, że wciąż to robią - zauważyła cicho Helen. - Podobno na niektórych stacjach kolejki zaczynają się schodzić już około czwartej lub piątej po południu. Ja bym tak nie mogła, a ty?

- Ja też nie - odrzekła Julia. - Tylko że oni nie mają dokąd pójść. Patrz, same staruszki i dzieci. - To straszne. Są ludźmi, a muszą żyć jak krety. Zupełnie jak w śre-

dniowieczu. Istna prehistoria. W obładowanych postaciach, sunących chwiejnie ku słabo oświetlo-

nej czeluści metra, istotnie było coś pierwotnego. Przypominały żebraków

263

Page 261: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

lub wędrownych handlarzy, wygnańców z czasów innej, średniowiecz-nej, wojny tudzież wojny z przyszłości, rodem z powieści H. G. Wellsa bądź innego fantasty. Helen usłyszała strzępy ich rozmów: „Po uszy! Mało nie pękliśmy ze śmiechu!”, „Funt cebuli i comber”, „Stwierdził, że ma mocne zęby, a ja mu na to, że za tę cenę powinien mieć mocniejsze niż ja...”. Pociągnęła Julię za rękę.

- Chodźmy. - Dokąd? - Nad rzekę. Dotarły na środek mostu, po czym zgasiły latarki i popatrzyły na za-

chód. Pod bezgwiezdnym niebem rozciągała się matowa tafla rzeki, czarna jak smoła albo melasa, jak gdyby w ogóle nie była rzeką, tylko kanałem, bezdenną rozpadliną w ziemi... Poczuły się jak zawieszone w próżni i ponownie stanęły bliżej siebie.

Czując na ramieniu nacisk ramienia Julii, Helen uświadomiła sobie, iż zaledwie kilka godzin wcześniej stała tak samo z Kay na małym most-ku przy Hampstead Heath.

- Cholera - wymamrotała pod nosem wstrząśnięta. - Co się stało? - spytała cicho Julia, choć z jej tonu wynikało, że do-

skonale się domyśla, w czym rzecz. A gdy Helen nie odpowiedziała, do-dała: - Chcesz wracać?

- Nie - odrzekła Helen po chwili wahania. - A ty? - Nie. Postały jeszcze przez chwilę, po czym zawróciły tam, skąd przyszły.

Jednakże u stóp Ludgate Hill bez słowa ruszyły zgodnie w kierunku katedry Świętego Pawła.

Ulice ponownie opustoszały, a gdy Julia i Helen przeszły pod mo-stem kolejowym, miasto uległo nagłemu przeobrażeniu. Okolica spra-wiała wrażenie nienaturalnie przestronnej, obnażonej. Wzdłuż chodni-ków wzniesiono płoty i parkany, lecz myśli Helen wybiegły dalej, ku stertom gruzu i pogorzeliskom, gdzie ponad czeluściami piwnic chwiały się szkielety domów. Uderzone strasznym widokiem w milczeniu szły przed siebie. Kiedy przystanęły u stóp katedry, Helen uniosła głowę, próbując dostrzec zarys nieregularnej sylwetki na tle mrocznej połaci nieba.

- Widziałam ją po południu z Parliament Hill - powiedziała. Nie wspomniała o tym, że wypatrywała z niepokojem Mecklenburgh Square; na chwilę sama o tym zapomniała. - Góruje nad Londynem jak olbrzy-mia ropucha!

- No - potwierdziła Julia. - Budzi we mnie mieszane uczucia. Wszy-scy powtarzają, jak to się cieszą, że Święty Paweł pozostał nietknięty,

264

Page 262: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

ale... sama nie wiem, według mnie ten kościół jest cudaczny. Helen przeniosła na nią wzrok. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że lepiej, aby został zbombardo-

wany? - Lepiej kościół niż jakaś rodzina w Croydon lub Bethnal Green.

Tymczasem sterczy tu sobie jak... nie jak ropucha, tylko jak gigantyczna flaga narodowa albo Churchill tudzież hasło typu „Wytrzymamy!”, które niejako sankcjonują cały ten wojenny galimatias.

- Hm, pomijając Churchilla i flagi, Święty Paweł uchował się jakby na przekór wojnie, prawda? - rzuciła cicho Helen. - Wraz z tym, co re-prezentuje, czyli dostojeństwem, pochwałą rozumu oraz pięknem. Za to wszystko warto chwycić za broń, nie uważasz?

- Czy twoim zdaniem o to chodzi w tej wojnie? - zapytała Julia. - A nie? - Moim zdaniem chodzi tu raczej o żądzę krwi aniżeli umiłowanie

piękna. Duch, który wniknął w te mury, okazał się dość wątły, jak cienka warstwa blichtru, co to łuszczy się, ukazując szarzyznę pod spodem. Skoro nie uchronił nas przed ostatnią wojną, nie uchronił przed hitlery-zmem, nienawiścią do Żydów i bombardowaniem cywilów, jakiż z niego pożytek? Skoro musimy o niego walczyć z takim zacięciem i wysłać star-ców na dachy kościołów, aby miotełkami zmiatali z nich bomby zapala-jące, na czym polega jego wartość? Jakie przypadło mu miejsce w ludz-kim sercu?

Helen zadrżała, uderzona bezbrzeżnym smutkiem w głosie Julii oraz mroczną, zatrważającą stroną jej osobowości, której istnienia dotąd nie podejrzewała. Dotknęła jej ramienia.

- Gdybym miała tak myśleć, Julio - szepnęła - chyba wolałabym umrzeć.

Tamta przez chwilę stała bez ruchu, po czym przestąpiła z nogi na nogę i kopnęła kamień.

- Nie zawsze myślę w ten sposób - dodała pogodniejszym tonem. - Inaczej też pewnie wolałabym wykorkować. Nie można tak myśleć, prawda? Lepiej skupić się... - przypomniała sobie widok ludzi zmie-rzających z poduszkami do metra- ...na cenach grzebieni, na cebuli i wieprzowinie. I papierosach! A propos, poczęstujesz się?

Śmiech rozproszył posępny nastrój. Helen cofnęła rękę. Julia wyjęła z kieszeni paczkę i pogmerała w niej, nie zdejmując rękawiczek. Zapałka oświetliła na żółto jej twarz. Helen pochyliła głowę nad płomieniem, po czym wyprostowała się, gotowa iść dalej. Znowu poczuła się jak ślepiec i gdy Julia pociągnęła ją za rękę, posłusznie dała się poprowadzić.

265

Page 263: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Naraz zorientowała się, że idą na wschód, w kierunku terenów za ka-tedrą.

- Tędy? - spytała ze zdziwieniem. - A czemu nie? - odparła Julia. - Chcę ci coś pokazać. Musimy

trzymać się drogi, to nic nam nie grozi. Pozostawiwszy za sobą katedrę, ruszyły Cannon Street, która obecnie

przywodziła na myśl widmo drogi, pośród terenów przypominających rozległą, opustoszałą równinę. Po chwili niebo rozszerzyło się ponad ich głowami, stwarzając iluzję światła; podobnie jak przedtem wyczuwały raczej, niż widziały, otaczający je krajobraz zniszczenia, na próżno bo-wiem usiłowały przebić wzrokiem ciemność. Helen kilkakrotnie uniosła rękę, jakby chciała odgarnąć niewidzialną zasłonę, która zakrywała jej oczy. Mrok zdawał się tak gęsty i nieprzenikniony, jakby wędrowały po dnie zmętniałej rzeki, a przy tym na wskroś przesiąknięty atmosferą bólu i straty.

Idąc, celowały latarkami w białą linię krawężnika. Kiedy przejeżdżał samochód lub ciężarówka, zwalniały kroku i tuliły się do kruchych par-kanów, którymi oddzielono chodniki od rumowiska. Czuły wówczas pod butami kamienie i grudki ziemi. Porozumiewały się ściszonymi głosami.

- Pamiętam, jak szłam tędy pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku - powiedziała Julia. - Droga była prak-tycznie nieprzejezdna. Przyszłam obejrzeć zniszczone kościoły. Od tam-tej pory ubyło ich jeszcze więcej. Gdzieś tam... - machnęła pod swoim lewym ramieniem- ...są resztki kościoła Świętego Augustyna. Już wtedy był w opłakanym stanie, podczas ostatniego bombardowania chyba też oberwał, nie?

- Nie wiem - odpowiedziała Helen. - Tak mi się wydaje. A przed nami... widzisz? - Wskazała palcem. -

Widać to, co zostało ze Świętej Mildred na Bread Street. To potworne... Po drodze wymieniła nazwy innych kościołów: St Mary-le-Bow, St

Mary Aldermary, Świętego Jakuba, Świętego Michała. Bez trudu rozpo-znawała kształty zwalonych wież i skrzywionych iglic, podczas gdy Helen na próżno wytężała wzrok. Czasami Julia omiatała latarką gruzowiska, aby wskazać Helen, gdzie ma patrzeć. Światło wydobywało potłuczone szkło, płaty szronu i kolory: zieleń, brąz i srebro pokrzywy, paproci oraz ostu. Naraz ich uwagę przykuło ruchliwe stworzenie.

- Zobacz tam! - Czy to kot? - To lis! Spójrz na jego rudy ogon!

266

Page 264: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Patrzyły, jak śmigał, chyży jak wiatr, pozostawiając w tyle depczące mu po piętach promienie latarek. Następnie zgasiły światła i nadstawiły uszu, nasłuchując szelestu liści oraz szmeru obsuwających się kamyków. Myśl o szczurach, żmijach i włóczęgach odebrała im odwagę: pospiesz-nie ruszyły przed siebie, uciekając z otwartej przestrzeni w kierunku zacisznych ulic za Cannon Street Station.

Wśród tutejszych budynków przeważały banki i biura: niektóre zo-stały zniszczone w 1940 roku i pozostawiono je na pastwę losu, inne zaś nadal funkcjonowały po staremu, jednakże o tej porze w sobotni wieczór nie sposób było odróżnić jednych od drugich ani rozeznać się w ich sta-nie. Wszystkie wyglądały na opustoszałe i nawiedzone, co robiło jeszcze bardziej przykre wrażenie niż księżycowy krajobraz pogorzeliska.

Wokół Ludgate Circus panował spokój, tutaj natomiast ulice wyda-wały się doszczętnie wyludnione. Sporadycznie dobiegał spod ziemi łoskot metra, jak gdyby kanałami miasta przetaczały się stada olbrzy-mich, utyskujących stworów.

Helen chwyciła mocniej rękę Julii. Spacer po nieznanej okolicy nie należał podczas zaciemnienia do przyjemności. Człowiek ulegał panice, jakby wędrował na linii strzału, z karabinem wymierzonym w plecy...

- Chyba upadłyśmy na głowę, Julio! - wyszeptała. - To był twój pomysł. - Wiem, ale... - Masz pietra? - Tak! Ktoś mógłby na nas napaść. - Skoro my go nie widzimy, on nie widzi nas. Poza tym pewnie

wziąłby nas za parę. Kiedy w ubiegłym tygodniu wyszłam wieczorem tak samo ubrana, jakaś dziwka wzięła mnie za mężczyznę i oświetliła latarką swoje nagie piersi. Na Piccadilly.

- Boże - powiedziała Helen. - No właśnie - skwitowała Julia. - Nie masz pojęcia, jak to wy-

glądało. Zwolniła kroku i zakołysała latarką. - St Clement's - obwieściła. - Kościół z wierszyka. Pewnie znoszono

tędy kiedyś nad Tamizę pomarańcze i cytryny. Helen pomyślała o pomarańczy, którą podarowała jej rankiem Kay.

Jednakże w takim miejscu zarówno Kay jak i poranek wydawały się czymś bardzo odległym, zajmując biegun przeciwny do tego, na którym znajdowały się Helen i Julia.

Przeszły na drugą stronę ulicy. - Gdzie teraz jesteśmy?

267

Page 265: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Chyba na Eastcheap. Jesteśmy prawie na miejscu. - To znaczy? - Ach, po prostu kolejny kościół. Nie będziesz rozczarowana? - Myślę o tym, co nas czeka w drodze powrotnej. Jeszcze ktoś pode-

rżnie nam gardło. - Ależ z ciebie maruda! - zawstydziła ją Julia. Przeszła jeszcze ka-

wałek, po czym pociągnęła Helen ku wąskiej przerwie między dwoma budynkami. - Idol Lane - mruknęła, a może było to „Idle Lane”, Helen nie była pewna. - To gdzieś tutaj.

Helen przystanęła. - Za ciemno! - Przecież to tylko kawałek - upierała się Julia. Przesunęła rękę z łokcia Helen na jej dłoń i ścisnąwszy jej palce, ru-

szyła pochyłą ścieżką w dół; zatrzymała się po kilku krokach. Skierowała w górę światło latarki i Helen dostrzegła zarys wieży: wysokiej i dostoj-nej, ze smukłą, ostro zakończoną iglicą wspartą na łukach czy też przy-porach i najprawdopodobniej przestrzeloną na wylot, ponieważ bryła kościoła, z której wyrastała, zdawała się wydrążona, pozbawiona dachu i doszczętnie zrujnowana.

- St Dunstan-in-the-East - oznajmiła cicho Julia, unosząc wzrok. - Jak wiele innych kościołów przebudowany przez Wrena po wielkim pożarze w tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym roku. Podobno jego córka Jane pomogła mu przy projekcie. Legenda głosi, że kiedy murarz stracił odwagę, Jane weszła na sam szczyt, aby położyć ostatnie kamie-nie. A gdy odsunęli rusztowanie, położyła się na samej górze na dowód wiary w to, że wieża nie runie... Lubię tu przychodzić. Lubię wyobrażać sobie, jak wchodzi po schodkach wieży z cegłami i kielnią. Wbrew temu, co widać na portretach, ta dziewczyna nie mogła być aż taka krucha i delikatna. Postoimy tu chwilkę? Zimno ci?

- Nie. Tylko nie wchodźmy do środka. - Nie, zostaniemy tutaj. Jeśli schowamy się w cieniu, potencjalny

bandyta nawet nas nie zauważy. Trzymając się za ręce okrążyły wieżę. Ostrożnie stawiały stopy, trzy-

mając się zwichrowanych barierek. Do każdych drzwi prowadziły trzy, cztery niskie schodki, Julia i Helen podeszły do jednego z wejść i usia-dły. Kamień okazał się lodowato zimny. Drzwi oraz ściany miały iden-tyczny odcień czerni i nie przepuszczały światła, Helen ledwie widziała w mroku Julię.

Poczuła jednak, jak ta zanurkowała ręką do kieszeni, by wydobyć bu-telkę. Usłyszała głuchy dźwięk wyciąganego korka. Julia podała jej bu-telkę i Helen uniosła ją do ust. Czerwony płyn dotarł jej do ust i sparzył

268

Page 266: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

język. Przełknęła ślinę i od razu poczuła się o niebo lepiej. - Kto wie - szepnęła, oddając butelkę. - Może jesteśmy jedynymi

żywymi ludźmi w City. Myślisz, że tu są duchy, Julio? Julia pociągnęła łyk z butelki. Otarła usta. - Może w pobliżu krąży widmo Samuela Pepysa. Bywał w tym ko-

ściele. Kiedyś napadło go tutaj dwóch rzezimieszków. - Gdybym nie była wstawiona, wolałabym o tym nie wiedzieć -

odparła Helen. - Szybko się upijasz. - Byłam wstawiona już wcześniej, tylko nie chciałam się przyznać.

Zresztą są moje urodziny i mam święte prawo się upić. - Wobec tego nie pozostaje mi nic innego jak uczynić to samo. Upi-

cie się w pojedynkę to żadna przyjemność. Znów pociągnęły z butelki i siedziały dalej w milczeniu. Wreszcie He-

len zaczęła nucić pod nosem.

Dzwony Klemensa wołają o sztukę mięsa, A Świętego Piotra o ździebko jesiotra.

- Co to za zwariowane słowa? - powiedziała, przerywając śpiew. - Nie miałam pojęcia, że je pamiętam.

Dzwony Małgorzaty o chabry i bławaty, A Świętego Jana o skórkę banana.

- Ładnie śpiewasz - zauważyła Julia. - Zapewne w tej piosence nie ma mowy o kościele Świętej Heleny?

- Chyba nie. Co powiedziałyby dzwony? - Czy ja wiem? Dukaty i suwereny? - Welony i treny... A kościół Świętej Julii? - Wątpię, czy takowy kiedykolwiek istniał. Zresztą nic nie rymuje

się z imieniem „Julia”. Tuzinkowa Julia. - Jesteś chyba najbardziej nietuzinkową osobą, jaką znam, Julio. Ponownie oparły głowy o czarne drzwi i zwróciły twarze ku sobie.

Kiedy Julia parsknęła śmiechem, Helen poczuła na wargach powiew jej oddechu: ciepły, przesiąknięty winem oraz nieco cierpkim aromatem tytoniu.

- Trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby ciągać kogoś w środku nocy po ruinach kościołów - stwierdziła Julia.

- Moim zdaniem to cudowne - odrzekła Helen.

269

Page 267: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Napij się jeszcze wina - zaproponowała ze śmiechem Julia. Helen potrząsnęła głową. Serce podeszło jej do gardła, zbyt wysoko,

by z powrotem uplasować się w jej piersi. - Nie chcę - odszepnęła. - Boję się upić, kiedy jesteś przy mnie, Ju-

lio. Wydawało jej się, iż znaczenie tych słów nie powinno budzić wątpli-

wości, że przeniknęły cienką, elastyczną membranę, robiąc szczelinę, przez którą wysypie się stos nieokiełznanych uczuć... Lecz Julia tylko ponownie wybuchnęła śmiechem. Musiała odwrócić głowę, gdyż jej od-dech nie dotarł do ust Helen, a słowa zabrzmiały jakby z oddali.

- To niezwykłe, przecież tak słabo się znamy, prawda? Trzy tygo-dnie temu, kiedy piłyśmy herbatę przy Marylebone Station... pa-miętasz?, nie przyszłoby mi wówczas do głowy, że będziemy tu siedzieć, tak jak teraz...

- Dlaczego mnie wtedy zatrzymałaś? - spytała po chwili Helen. - Dlaczego zaprosiłaś mnie na herbatę?

- Dlaczego? - powtórzyła Julia. - Mam ci powiedzieć? Prawie się bo-ję, jeszcze mnie znienawidzisz. Zrobiłam to... z ciekawości. Tak, to chyba najlepsze określenie.

- Z ciekawości? - Chciałam... chciałam cię wybadać czy coś w tym rodzaju. - Roze-

śmiała się z zakłopotaniem. - Sądziłam, że od razu się domyślisz. Helen nie odpowiedziała. Przypomniała sobie ukradkowe, przebiegłe

spojrzenie Julii przy wzmiance o Kay. Poczuła wtedy, że Julia ją spraw-dza, sonduje.

- I chyba się domyśliłam - odrzekła z wolna. - Chciałaś zobaczyć, co takiego widzi we mnie Kay.

Julia drgnęła. - To było podłe z mojej strony, przepraszam. - Nieważne - skwitowała Helen. - Naprawdę. W końcu... - Stłu-

mione przed chwilą uczucia wezbrały w dwójnasób, podsycone ciemno-ścią i winem. - W końcu jesteśmy obie w dość krępującej sytuacji.

- Tak? - Mam na myśli to, co zaszło między tobą a Kay. Natychmiast zrozumiała, że popełniła błąd. Julia zesztywniała. - Kay ci powiedziała? - zapytała ostro. - Tak. - Helen uważnie dobierała słowa. - Zresztą sama się do-

myśliłam. - Rozmawiałaś o tym z Kay?

270

Page 268: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Tak. - I co mówiła? - Wspomniała tylko o... - O czym? Helen milczała, pełna wahania. - O niemiłości - oznajmiła wreszcie. - Niemiłości? - Julia wybuchnęła śmiechem. - Boże! - I znowu się

odwróciła. Helen poszukała jej dłoni, ale w ciemnościach natrafiła na rękaw. - O co chodzi? - zapytała. - Co się stało? Przecież to bez znaczenia,

prawda? Ja nigdy się tym nie przejmowałam. To masz na myśli? Czy może myślisz, że to nie moja sprawa? Cóż, w pewnym sensie jednak moja. Skoro zaś Kay nie owijała w bawełnę... -Z przejęcia zapomniała, że Kay była jednak dość lakoniczna. - Skoro Kay nie owijała w bawełnę, może my powinnyśmy zrobić tak samo? Skoro dla mnie nie miało to nigdy znaczenia, dlaczego ma mieć znaczenie dla ciebie?

- Jakaś ty wspaniałomyślna - warknęła Julia. Jej słowa zabrzmiały tak lodowato, że Helen się przestraszyła. - Moim zdaniem wspaniałomyślność nie ma tu nic do rzeczy. Mó-

wię tylko, że nie chcę, aby przeszłość kładła się cieniem między nami. Kay z pewnością by sobie tego nie życzyła...

- Ach, Kay - burknęła Julia. - Kay jest bardzo sentymentalna, nie uważasz? Udaje niewzruszoną jak głaz, ale... Kiedyś zabrałam ją na film z Fredem Astaire'em i Ginger Rogers. Płakała przez cały seans. „Czego ryczysz?”, zapytałam. Odpowiedziała, że to przez taniec.

W głosie Julii nieoczekiwanie pojawiło się rozgoryczenie. - Wcale się nie zdziwiłam, kiedy cię poznała - podjęła. - Mam na

myśli sposób, w jaki to nastąpiło. Scena rodem z filmu, co? - Czy ja wiem? - odrzekła Helen. Była oszołomiona. - Może i tak.

Wtedy tak mi się nie wydawało. - Nie? Opowiedziała mi o wszystkim. Jak cię znalazła, i tak dalej.

Właśnie tak to ujęła: znalazła. Powiedziała, że skóra cierpnie jej na myśl o tym, jak niewiele dzieliło cię od śmierci. Wspomniała, jak dotykała twojej twarzy...

- Ledwie to pamiętam - wyznała z rozpaczą Helen. - Czyż to nie głupie?

- Kay pamięta doskonale. Jak już powiedziałam, jest bardzo senty-mentalna. Pamięta to tak, jakby wszystko odbyło się za sprawą opatrz-ności.

271

Page 269: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Bo tak było! - zawołała Helen. - Nie widzisz, jakie to wszystko po-plątane? Gdybym nie poznała Kay, nie poznałabym ciebie, Julio. Ale nigdy by mnie nie pokochała, gdybyś ty pozwoliła jej kochać siebie...

- Słucham? - zapytała Julia. - Kiedyś byłam ci za to wdzięczna - ciągnęła Helen głosem na-

brzmiałym od łez. - Wierzyłam, że wyrzekając się Kay, oddajesz mi ją w posiadanie. A teraz spotkało mnie to samo, co ją wówczas.

- Słucham? - powtórzyła Julia. - Nie domyślasz się? - zapytała Helen. - Ja też się w tobie zako-

chałam, Julio! Aż dotąd nie wiedziała, że to powie, lecz z chwilą gdy to nastąpiło,

poczuła, że wyznała całą prawdę. Julia nie odpowiedziała. Ponownie spojrzała na Helen, owiewając jej

chłodne wargi swym ciepłym, gorzkawym oddechem. Siedziała nieru-chomo, po czym chwyciła Helen za rękę i z całej siły ścisnęła jej palce jak ktoś nękany zgrozą lub cierpieniem.

- Kay... - zaczęła. - Wiem! - przerwała jej Helen. - Ale nic na to nie poradzę, Julio!

Czuję nienawiść do samej siebie, ale nic nie mogę na to poradzić! Gdy-byś mnie dzisiaj widziała... Ona była taka dobra, a ja myślałam tylko o tobie. I żałowałam, że nie jesteś na jej miejscu! Żałowałam... - Urwała. - O Boże!

Poczuła bowiem lekkie wibracje, które zawsze poprzedzały alarm. I rzeczywiście, nim w powietrzu przebrzmiało echo ostatnich słów, zawyły syreny ostrzegawcze. Na przemian milkły i rozlegały się na nowo: mimo upływu lat nie sposób było usiedzieć spokojnie i słuchać ich bez ukłucia paniki w sercu.

Ciemność potęgowała efekt. Helen zasłoniła uszy rękami. - To niesprawiedliwe! Nie mogę ich znieść! Są jak żałobne zawo-

dzenia! Jak... jak dzwony Londynu! Mają głosy! Kryj się, mówią. Bierz nogi za pas i kryj się! Nadchodzi kat i wnet utnie ci głowę!

- Przestań - powiedziała Julia i dotknęła jej ramienia. Chwilę po-tem syreny zamilkły, lecz cisza, jaka po nich zapadła, była niemal równie zatrważająca. Siedziały w pełnym napięcia oczekiwaniu na bombowce. Wreszcie z daleka dobiegł cichy warkot silników. Nie mieściło im się w głowie, że zamknięci w tych metalowych puszkach, pałający żądzą znisz-czenia i mordu mężczyźni jeszcze dwie godziny temu jedli kanapki, pili kawę i przytupywali, żeby się rozgrzać... Jakieś trzy, cztery kilometry dalej huknęły działa przeciwlotnicze.

Helen odchyliła głowę w tył i popatrzyła w górę. Reflektory omiatały niebo, ciemność zmieniła odcień i Helen ujrzała ścianę wieży, pod którą

272

Page 270: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

siedziały. Oparła głowę o twardą powierzchnię drzwi i wyobraziła sobie, jak wielkie fragmenty muru i zaprawy sypią się w dół. Wydało jej się, że wieża kołysze się niebezpiecznie i pochyla ku ziemi.

Co ja tu robię, pomyślała nagle. Zaraz nadeszła kolejna myśl: Gdzie Kay?

Wstała. - Co się stało? - zapytała Julia. - Boję się. Nie chcę tu zostać. Przykro mi, Julio... Julia podciągnęła

wyżej kolana. - Nie ma sprawy, ja też mam stracha. Pomóż mi wstać. Chwyciła rękę Helen i oparłszy się na niej całym ciężarem, wstała ze

schodów. Zapaliły latarki i ruszyły przed siebie. Minęły Idol Lane albo Idle Lane i skierowały się ku Eastcheap. Tam przystanęły, niepewne, którędy będzie najbezpieczniej. Kiedy Julia skręciła w prawo, Helen szarpnęła ją za rękę.

- Czekaj - rzuciła bez tchu. Niebo po tamtej stronie było po-przecinane snopami ref lektorów. - To na wschodzie, prawda? Bliżej doków? Nie idźmy tamtędy. Wróćmy tą samą drogą.

- Przez City? Mogłybyśmy się schować w schronie na Monument Station.

- Tak. Gdziekolwiek. Nie będziemy siedzieć i czekać, aż coś spadnie nam na głowy...

- Daj mi rękę - powiedziała Julia. - Przepraszam. - Mówiła spo-kojnym głosem, a jej uścisk był mocny, ale nie tak gwałtowny jak przed-tem. - Postąpiłam głupio, wyciągając cię do miasta, Helen. Powinnam była pomyśleć...

- W porządku - odrzekła Helen. - Nic mi nie jest. Pospiesznie ruszyły naprzód. - Musimy minąć St Clement's - oznajmiła po drodze Julia. - Powi-

nien gdzieś tu być. - Z wahaniem poświeciła latarką, kazała Helen przy-stanąć, a potem ruszyły dalej. Podążały przed siebie, potykając się cza-sem na spękanych płytach chodnikowych i szukając stopami nieistnieją-cych krawężników. Rozgrywający się na niebie pojedynek świateł wzma-gał ich dezorientację. Wreszcie dostrzegły bielone schody kościoła.

Nie był to jednak St Clement's, lecz inny kościół. „Święty Edmund, król i męczennik”, głosił napis.

Julia stanęła przed tablicą kompletnie zbita z tropu. - Jakimś cudem dotarłyśmy do Lombard Street. - Zdjęła czapkę i

odgarnęła włosy. - Jak to możliwe? - Którędy do metra? - zapytała Helen.

273

Page 271: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie jestem pewna. Naraz obie podskoczyły. Zza węgła wyjechał znienacka rozpędzony

samochód, minął je i zniknął w mroku. Poszły dalej i po chwili usłyszały męskie głosy, które dryfowały w powietrzu, roznosząc się dziwnym echem. Dwaj mężczyźni stali na dachach, wołając do siebie przez ulicę. Jeden raportował, że widzi bomby zapalające na Woolwich i Bow. „A dalej kolejne!”, dodał.

Stały tak nasłuchując, gdy naraz z ciemności wypadł strażnik i mało nie zbił ich z nóg.

- Skąd wy się tu, do cholery, wzięłyście? - wysapał. - Zgasić te latar-ki i jazda do schronu, ale już!

Z chwilą gdy się pojawił, Julia wyszarpnęła rękę z palców Helen i cofnęła się o krok.

- A co pańskim zdaniem próbujemy zrobić? - spytała niemal z iry-tacją. - Gdzie jest najbliższy schron?

Mężczyzna zrozumiał jej ton, czy też zwrócił uwagę na akcent, i jakby złagodniał.

- Bank Station, proszę pani - powiedział. - Pięćdziesiąt metrów stąd. - Machnął kciukiem przez ramię i pobiegł dalej.

Być może sprawiła to zwykła wymiana zdań bądź widok osoby bar-dziej zaaferowanej niż ona sama, w każdym razie niepokój Helen minął jak ręką odjął. Wzięła Julię pod ramię i spokojnie ruszyły we wskazanym kierunku, gdzie widniał pofałdowany, metalowy łuk, podparty workami z piaskiem, czyli wejście na stację. Zobaczyły wbiegających do środka mężczyznę z dziewczyną; tęga kobieta o obolałych lub zesztywniałych nogach schodziła po stopniach najszybciej jak tylko mogła. Nieopodal podskakiwał chłopiec, który z przejęciem wlepiał oczy w niebo.

Julia zwolniła kroku. - To tutaj - oznajmiła bez entuzjazmu. Helen domyśliła się, że nie jest skora powrócić do światła, hałasu i

zamieszania. Pociągnęła ją za rękę. - Zaczekaj - powiedziała. Co one robią? Zakochałam się w tobie,

krzyknęła w ciemność niespełna kwadrans temu. Przypomniała sobie, jak oddech Julii omiótł jej wargi. Przypomniała sobie dotyk jej palców, mocno zaciśniętych na jej dłoni. - Nie chcę tam iść - szepnęła. - Nie chcę... nie chcę dzielić cię z innymi, Julio. Nie chcę cię stracić.

Może Julia otworzyła usta do odpowiedzi, Helen nie była pewna, gdyż dosłownie chwilę potem oświetlił je blask. Podobny do błyskawicy, krótki, acz nienaturalnie blady, dzięki czemu tysiąc maleńkich detali - szwy na kołnierzu Julii, kotwice na guzikach jej płaszcza - wyprysnęło

274

Page 272: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

w powietrze, pozbawiając Helen zdolności widzenia. Dwie sekundy póź-niej nastąpił wybuch: ogłuszający, choć dość odległy. Mimo że mógł być na Liverpool Street albo Moorgate, odczuły potężny wstrząs oraz po-dmuch eksplozji. Chłopiec wydał okrzyk zachwytu, ktoś z dorosłych złapał go za kołnierz i zapędził do schronu. Helen wsunęła rękę w dłoń Julii. Puściły się biegiem, nie w stronę stacji, ale w przeciwnym kierun-ku, z powrotem ku Lombard Street. Śmiały się jak wariatki. Gdy za-brzmiał huk kolejnej eksplozji, ponownie wybuchnęły śmiechem i po-biegły jeszcze szybciej.

- Tutaj! - krzyknęła naraz Julia, ciągnąc Helen za rękę. W błysku drugiego wybuchu zobaczyła rodzaj ekranu wzniesionego przed wej-ściem do banku lub urzędu. Tworzył głęboką, niemożliwie ciemną kry-jówkę, przesiąkniętą zapachem juty. Julia weszła do środka, jakby mija-ła atramentową kurtynę, i pociągnęła za sobą Helen.

Stały bez słowa, oddychając pospiesznie; w ograniczonej przestrzeni ich oddechy brzmiały głośniej aniżeli harmider na zewnątrz. Słysząc tupot, wychyliły głowy i zobaczyły znajomego strażnika, który tym razem pędził w przeciwnym kierunku. Przebiegł tuż obok i w ogóle ich nie za-uważył.

- Znowu jesteśmy niewidzialne - szepnęła Julia. Ponownie znalazły się blisko siebie, oddech Julii znów omiótł ucho i

policzek Helen: wiedziała, że wystarczy tylko lekko przechylić głowę, by odszukać w mroku ustami jej usta... Mimo to stała bez ruchu, niezdolna do jakiegokolwiek działania, i to Julia pocałowała ją pierwsza. Dotknęła palcami twarzy Helen i musnęła wargami jej usta, po czym przyciągnęła bliżej jej głowę.

Po chwili jednak cofnęła się, a następnie poluzowała węzeł szalika Helen i powoli rozpięła guziki jej płaszcza. Potem rozpięła kurtkę: poły rozchyliły się i zetknęły z połami palta Helen, tworząc jakby kolejny ekran, ciemniejszy jeszcze aniżeli ten pierwszy. Ukryte wewnątrz ciała wydawały się twarde i zdumiewająco ciepłe. Znów się pocałowały i moc-no przytuliły do siebie: Julia wsunęła gładko udo między nogi Helen, ta zaś zacisnęła uda na jej nodze. Prawie się nie poruszały, lekko tylko ko-łysały biodrami.

Wreszcie Helen odwróciła głowę. - Właśnie tego pragnęła Kay, prawda? - szepnęła. - Wiem, że tak

było, Julio! Boże! Czuję... czuję, jakbym nią była! Chcę cię dotykać, Ju-lio. Chcę cię dotykać tak jak ona...

Julia odsunęła się i chwyciwszy rękę Helen, zdarła z niej rękawiczkę. Następnie rozpięła guziki przy spodniach i niemal brutalnie wepchnęła jej dłoń do środka.

- A więc zrób to - powiedziała.

275

Page 273: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Na dźwięk alarmu w John Adam's House jedna z dziewcząt biegała po korytarzach, pukając w każde drzwi i krzycząc: „Nalot! Nalot!”. Na-stępnie wszystkie mieszkanki musiały spokojnie zejść do piwnicy, która niczym nie różniła się od innych schronów, a mianowicie była zimna, duszna i ciemna. Bywało, że jedna z bardziej energicznych dziewcząt, czyli tych, z którymi Viv miała najmniej wspólnego i które traktowały swe tymczasowe lokum jak rodzaj szkoły z internatem, organizowała gry bądź zmuszała wszystkich do chóralnych przyśpiewek. Ostatnio zaś uno-szące się tam zapachy zaczęły nasuwać Viv obawę, że zwymiotuje.

Dlatego od kilku tygodni wolała przeczekiwać naloty we własnym pokoju w towarzystwie Betty oraz jeszcze jednej współlokatorki o imie-niu Anne. Betty i Anne spały jak zabite: Anne faszerowała się veramo-nem, a Betty nakładała maskę na oczy i wsuwała do uszu różowe wo-skowe zatyczki. Tylko Viv leżała zalękniona, podskakując przy każdej eksplozji. Myślała o Reggiem, Duncanie, ojcu oraz siostrze i przyciskała ręce do brzucha, zachodząc w głowę, co też pocznie z tym, co tam rośnie, i jak się tego pozbyć.

Wypróbowała tabletki, które wzięła Felicity Withers, po czym przez blisko tydzień zmagała się z bólami brzucha i koszmarną biegunką. Oczywiście wszystko na próżno. Od tamtej pory tkwiła pogrążona w marazmie: popełniała rozliczne błędy w Portman Court, nie mogła palić, jeść ani skupić się na czymkolwiek oprócz prób powstrzymania mdłości, nękających ją czasem godzinami. Na domiar złego, kiedy dzisiaj rano wkładała spódnicę, stwierdziła ze zgrozą, że pasek zrobił się przyciasny i musiała go spiąć agrafką.

- Co mam robić? - zwróciła się do Betty, która powiedziała jej to samo co zawsze.

- Napisz do niego. Na miłość boską, Viv, jeśli nie masz odwagi, chętnie cię w tym wyręczę!

Ale Viv nie chciała pisać z uwagi na cenzurę. Do kolejnej przepustki pozostały aż dwa tygodnie. Nie mogła tak długo czekać: strach, mdłości i rosnący brzuch sprawiały, że czas naglił. Wiedziała, że musi powiedzieć Reggiemu, a jedynym rozwiązaniem był telefon. Leżała teraz sztywno na łóżku, zbierając się na odwagę, aby zejść na dół i zrealizować swój plan.

Liczyła na rychłe zakończenie nalotu, lecz bynajmniej się na to nie zanosiło. Gdy po kilku minutach usłyszała, jak Anne mruczy coś przez sen, odrzuciła kołdrę. Jeszcze kilka eksplozji i tamta się obudzi, co do-datkowo utrudni sprawę. Teraz albo nigdy, pomyślała.

Wstała, włożyła szlafrok i kapcie, po czym sięgnęła po latarkę.

276

Page 274: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Wyśliznęła się na korytarz i zeszła po schodach. Posuwała się ostroż-nie, gdyż mrok rozpraszała tylko jedna niebieska żarówka. Musiała iść prawie bezszelestnie, ponieważ dziewczyna, która wychynęła na podest z talerzem w ręku, ze strachu mało nie wyskoczyła ze skóry.

- Viv! - syknęła. - Boże, wzięłam cię za ducha zmarłych maszyni-stek!

- Wybacz, Millie. - Dokąd ty się wybierasz? Do piwnicy? Proszę bardzo, akurat zdą-

żysz na drugą rundę „Państwa, miasta”... A może ostrzyłaś sobie zęby na herbatniki, które zostały w saloniku? Masz pecha. Capnęłam wszystkie dla Jacqueline Knight, Caroline Graham i dla siebie.

Viv potrząsnęła głową. - Nie krępuj się. Idę napić się wody. - Uważaj na myszy - ostrzegła Millie, wchodząc po schodach. - I

pamiętaj: jeśli ktoś zahaczy cię o te herbatniki, to ani mru mru. Kiedyś ci się odwdzięczę.

Jej głos ucichł. Viv odczekała chwilę i ruszyła na dół. Schody stop-niowo stawały się coraz szersze, dom był stary, wzniesiony z wielkim przepychem. Na suficie widniały wielkie gipsowe róże oraz haki, na któ-rych niegdyś wisiały żyrandole. Wygięte barierki ozdobiono sutymi zwieńczeniami. Czerwone chodniki w korytarzach przykrywało płótno, mocno pokiereszowane przez wysokie obcasy. Ściany pomalowane nie-ładnymi lśniącymi farbami, zieloną, kremową i szarą, w sinym świetle prezentowały się wyjątkowo niekorzystnie.

W holu leżało mnóstwo damskich płaszczy, kapeluszy i parasolek, a blat stolika zasłany był papierami i nieodebraną pocztą. Szybę drzwiową oczywiście zabito deskami, lecz zza grubego szkła w drzwiach do piwnicy docierało rzęsiste światło. Z oddali doleciał dziewczęcy głos, któremu zawtórowały kolejne: „Goździk... gladiola... gerbera...”.

Viv zapaliła latarkę. Telefon stał dalej, w alkowie przed salonikiem. Jego położenie wykluczało jakąkolwiek prywatność, lecz z biegiem czasu dziewczęta poodginały klamry mocujące kabel do ściany i można było przenieść aparat do schowka, po czym usiąść ze słuchawką wśród mio-teł, wiader i mopów. Tak też zrobiła Viv; zamknęła się w schowku, po czym umieściła latarkę na półce i z lękiem rozejrzała się dokoła, czy nie zobaczy gdzieś myszy lub pająka. Napis na telefonie głosił: „Pomyśl, zanim coś powiesz”.

Na starym świstku schowanym w kieszeni szlafroka widniał numer Reggiego: dostała go kiedyś na wszelki wypadek, ale nigdy nie zadzwoni-ła. Uznała, że najwyższy czas to uczynić. Wyjęła kartkę i wykręciła zero, aby się połączyć z centralą. Tarcza zaklekotała, Viv przezornie stłumiła dźwięk chusteczką.

277

Page 275: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Głos telefonistki dźwięczał jak szkło. Połączenie potrwa kilka minut, oznajmiła. Viv podziękowała. Siedziała z aparatem na kolanach, pogrą-żona w nerwowym oczekiwaniu. Latarka przygasła; Viv pomyślała o bateriach i postanowiła ją zgasić. Lekko uchyliła drzwi, wpuszczając do środka smugę niebieskiego światła. Poza tym w schowku panowała nie-przenikniona ciemność. Słyszała dobiegające z piwnicy okrzyki i wybu-chy śmiechu. Bomby spadały jedna po drugiej, mury drżały, a w powie-trzu dryfowały obłoki kurzu.

Kiedy telefon wreszcie zadzwonił, Viv prawie umarła ze strachu. Drżącą ręką podniosła słuchawkę i mało nie upuściła jej na podłogę. Dziewczyna o dźwięcznym głosie powiedziała „Chwileczkę” i znowu trzeba było czekać na połączenie.

Następnie w słuchawce rozległ się głos operatora z obozu Reggiego. Viv podała mu nazwisko.

- Zna pani numer baraku? - spytał. Nie znała. Wykręcił numer cen-trali. Telefon dzwonił i dzwonił... - Brak odpowiedzi - oznajmił mężczy-zna.

- Proszę - powiedziała Viv. - Jeszcze chwileczkę. To bardzo pilne. - Halo? - odezwał się wreszcie jakiś głos. - Czy to moja rozmowa z

Southampton? Halo? - Nie, to rozmowa przychodząca - poinformował beznamiętnie ope-

rator. - A niechże cię. - I nawzajem. Wreszcie telefon przejął ktoś inny, kto podał im numer baraku Reg-

giego. Tym razem sygnał zabrzmiał tylko dwukrotnie i ze słuchawki buchnęła wrzawa: śmiechy, okrzyki i muzyka z radia lub gramofonu.

- Halo? - wrzasnął jakiś mężczyzna. - Halo? - powiedziała cicho Viv. - Halo? Nic nie słyszę! Zapytała, czy może rozmawiać z Reggiem. - Reggie? Hę? - krzyknął. - Kto tam? - odezwał się inny męski głos. - Jakaś dziewczyna, nazywa się Reggie. - Nie nazywa się Reggie, półgłówku. Ona chce rozmawiać z Reg-

giem. - Słuchawka przeszła w inne ręce. - Szanowna pani raczy wy-baczyć... Przepraszam, czy mam do czynienia z mężatką?

- Proszę - powiedziała Viv. Przez szparę w na wpół przymkniętych drzwiach wyjrzała nerwowo na korytarz. Zasłoniła usta ręką, żeby stłu-mić głos. - Czy jest tam Reggie?

278

Page 276: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Czy jest? Cóż, o ile dobrze go znam, to najprawdopodobniej zale-ży, kto pyta. Czy jest pani winien pieniądze?

- Czy na pewno chce rozmawiać z Reggiem? - spytał w tle pierwszy głos.

- Mój przyjaciel chce wiedzieć, czy aby na pewno chce pani roz-mawiać z Reggiem, a nie na przykład z nim. Kreśli rękami dziwne znaki, rysując w powietrzu domniemane pukle pani włosów, smukłą kibić, krągłe... ramiona.

- Proszę - powtórzyła Viv. - Nie mam zbyt wiele czasu. - Ależ jemu wcale to nie przeszkadza. - Jest tam Reggie czy nie? - A czy wolno spytać, kto dzwoni? - Powiedzcie mu... proszę powiedzieć mu, że żona. - Żona? W takim razie jestem daleki od... Głos przycichł, po czym przeszedł w zniekształcony okrzyk, po któ-

rym nastąpiły wiwaty oraz szmer towarzyszący przekazywaniu słuchaw-ki z ręki do ręki. Wreszcie na linii zabrzmiał zdyszany głos Reggiego.

- Marilyn? - To ja - rzuciła pospiesznie Viv. - Nie wypowiadaj mojego imienia,

operator może podsłuchiwać. - Viv? - rzucił odruchowo. Nie krył zdumienia. - Koledzy mówili... - Wiem. Błaznowali, nie przyszło mi do głowy nic innego. - Jezu. - Usłyszała, jak pociera ręką szorstkie policzki i podbródek. -

Gdzie jesteś? Jak mnie znalazłaś? - Zakrył ręką słuchawkę. - Woods, jeszcze raz, a popamiętasz...

- Zadzwoniłam do centrali - wyjaśniła. - Co? - Zadzwoniłam do centrali. - Wszystko w porządku? - Tak. Nie. - Słabo cię słyszę. Chwileczkę... - Odłożył słuchawkę i odszedł od te-

lefonu. Zabrzmiały kolejne salwy śmiechu i wiwaty. - Banda kretynów - burknął. Był teraz gdzie indziej albo zamknął drzwi. - Gdzie jesteś? Twój głos brzmi tak, jakby wydobywał się z wiadra na dnie studni.

- Siedzę w schowku - szepnęła. - W domu. To znaczy w John Adam-'s House.

- W schowku? - Stąd najczęściej dzwonimy. Nieważne. Ja tylko... Coś się wy-

darzyło, Reggie. - Co? Znowu ten twój cholerny braciszek?

279

Page 277: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie mów tak. Nie, nie o to chodzi. Nic z tych rzeczy. - Cóż więc? - Ja... ja tylko... - Ponownie wyjrzała na korytarz, po czym od-

wróciła głowę i przemówiła jeszcze ciszej niż przedtem. - Ciocia nie przy-jechała.

- Kto? Jaka ciocia? - Nie zrozumiał. - O jakiej cioci mówisz? - O mojej cioci. Cisza. - Jezu - wyszeptał bez tchu. - Jezu, Viv. - Sza! - Ach tak. Ile? To znaczy, jak długo? - Jakieś osiem tygodni. - Osiem tygodni? - Obliczył w myślach. - Chcesz powiedzieć, że kie-

dy się ostatnio widzieliśmy...? - Na to wygląda. Ale jeszcze wtedy nie wiedziałam. - Jesteś stuprocentowo pewna? Może... może jeszcze przyjedzie? - Nie sądzę. Nigdy tak nie bywało. - Przecież byliśmy ostrożni, prawda? Uważałem. Po cholerę uwa-

żać, skoro to i tak na nic? - Nie wiem. Po prostu pech. - Pech? Jezu. W jego głosie dało się słyszeć obrzydzenie. Znowu poruszył słu-

chawką; Viv wyobraziła go sobie, jak przeczesuje ręką włosy. - Nie mów tak - powiedziała. - Nie masz pojęcia, przez jakie piekło

przechodzę. Zamartwiam się na śmierć. Próbowałam wszystkiego. Na-wet... nawet coś wzięłam.

Nie usłyszał. - Hm? Ponownie zasłoniła ręką usta, ale próbowała mówić wyraźniej. - Wzięłam coś. No wiesz... Niestety, nie zadziałało, tylko się po-

chorowałam. - A wzięłaś to, co należało? - Nie wiem. A cóż innego mogłam wziąć? Kupiłam to w aptece.

Sprzedawca powiedział, że zadziała, ale nie miał racji. To było straszne. - Może spróbujesz jeszcze raz? - Nie chcę, Reggie. - Może jednak warto. - Okropnie się po tym czułam. - Nie uważasz jednak...? - Znowu będę chora. Ach Reggie, chyba nie dam rady! Nie mam po-

jęcia, co robić!

280

Page 278: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Od początku głos jej drżał, teraz zaś nabrał rozpaczliwych tonów. Wpadła w panikę i była bliska płaczu.

- W porządku - ustąpił Reggie. - Posłuchaj mnie. Wszystko będzie dobrze, kotku. Posłuchaj. To dla mnie szok, nic więcej. Muszę mieć czas na zastanowienie. Jeden z moich kolegów... wydaje mi się, że jego dziewczyna... Potrzebuję tylko trochę czasu.

Viv odsunęła słuchawkę i wydmuchała nos. - Nie chciałam ci mówić - powiedziała żałośnie. - Próbowałam sama

to załatwić. Czuję się... czuję się podle. Gdyby ojciec się dowiedział... - Już dobrze, kotku. - Pękłoby mu serce. I... W słuchawce zapiszczało i odezwał się głos telefonistki. - Została jedna minuta. Była to dziewczyna, która połączyła Viv na początku, albo inna o

identycznym głosie, dźwięcznym jak szkło. Viv i Reggie umilkli. - Myślisz, że słyszała? - wyszeptał wreszcie. - Nie wiem. - Przecież one nie podsłuchują, prawda? - Nie wiem. - Przy tylu rozmowach... to niemożliwe. - Tak. Myślę, że masz rację. Znowu cisza. - Cholera - mruknął Reggie. - Co za pech. Co za parszywy pech. A

przecież uważałem, za każdym razem! - Wiem - odpowiedziała Viv. - Spytam tego kumpla o jego dziewczynę. Zgoda? Viv kiwnęła głową. - Zgoda? - Tak. - Przestań się martwić. - Dobrze, nie będę. - Obiecujesz? - Tak. - Wszystko będzie dobrze, słyszysz? Grzeczna dziewczynka. Nie odezwali się słowem, dopóki telefonistka nie zapytała, czy chcą

przedłużyć rozmowę. Viv odpowiedziała, że nie, i na linii zapadła cisza.

- Cześć - szepnęła Kay godzinę lub dwie później. Pogłaskała Helen po włosach.

- Cześć - odpowiedziała Helen, otwierając oczy.

281

Page 279: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Obudziłam cię? - Nie jestem pewna... Która godzina? Kay usiadła obok niej. - Obawiam się, że już po twoich urodzinach. Druga. - Jesteś cała? - Bez jednego draśnięcia. Nie wyjeżdżałyśmy. Ci z Bethnal Green i

Shoreditch wyręczyli nas we wszystkim. Helen uścisnęła jej palce. - To dobrze - powiedziała. Kay ziewnęła. - Wolałabym jechać. Przez całą zmianę rozwiązywałam krzyżówki z

Mickey i Hughesem. - Cmoknęła Helen w policzek i mocno ją przytuliła. - Pachniesz mydełkiem.

Helen zesztywniała. - Tak? - Tak. Jak dziecko Znowu się kąpałaś? Musisz być czyściutka jak

łza. Dokuczała ci samotność? - Raczej nie. - Chciałam się do ciebie wymknąć. - Naprawdę? Kay uśmiechnęła się ciepło. - Właściwie to nie. Po prostu skręcałam się na myśl, że siedzę bez-

czynnie, podczas gdy mogłabym być przy tobie. - No tak - odpowiedziała Helen. Nadal trzymała Kay za rękę, po

czym wsunęła się pod jej ramię, jak gdyby łaknąc ciepła lub otuchy. Oplotła gołymi nogami jej nogi, bawełniana koszula podjechała prawie do pośladków. Kay czuła pod swoim ramieniem jej ciepłe piersi.

Pocałowała ją i odgarnęła jej włosy. - Kochanie, myślę, że jesteś bardzo śpiąca? - mruknęła. - Raczej tak. - Zbyt śpiąca na pocałunki? Helen nie odpowiedziała. Kay uwolniła ramię i delikatnie zsunęła jej

koszulę nocną. Wtuliła twarz w zagłębienie szyi, wodząc ustami po gład-kiej, rozgrzanej skórze. Naraz uświadomiła sobie, że czuje pod palcami szorstką tkaninę. Uniosła głowę z poduszki.

- Nie włożyłaś tej nowej piżamy? - spytała ze zdziwieniem. - Hm? - zapytała sennie Helen. - Piżamy - powtórzyła cicho Kay. - Ach - westchnęła Helen, ponownie sięgając po rękę Kay i przycią-

gając ją bliżej. - Zapomniałam.

Page 280: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

5

Tamtej nocy księżyc świecił tak jasno, że nie potrzebowali latarek. Budynki odcinały się na czarnym tle. Wszystko wokół sprawiało wraże-nie pozbawionego głębi, fasady domów były płaskie jak dekoracje sce-niczne, drzewa zaś wyglądały jak wycięte z papier mache, pokrytego srebrną farbą i obsypanego brokatem. Przechodnie nie kryli niechęci: czuli się jak na patelni. Ludzie wysiedli z pociągu, postawili kołnierze i ruszyli naprzód ze spuszczonymi głowami, pragnąc jak najszybciej za-szyć się w ciemniejsze zakątki. W odległości stu metrów od Cricklewood Station na ulicach panowała cisza. Prócz niepewnie podążających przed siebie Reggiego i Viv wokół nie było żywej duszy. Kiedy Reggie wyjął kartkę z opisem trasy, Viv z niepokojem zerknęła w niebo: papier zaja-śniał mu w ręku jak podświetlony. Dom, kiedy go wreszcie znaleźli, nie wyróżniał się niczym szczególnym, lecz na framudze, pod guzikiem dzwonka, widniała wizytówka. Robiła solidne, profesjonalne wrażenie, dodając otuchy, a zarazem budząc strach. Viv, która dotąd trzymała Reggiego pod ramię, lekko pociągnęła go do tyłu. Chwycił jej rękę i uści-snął palce. Na jednym z nich błyszczała za luźna obrączka z tombaku, która ześlizgiwała się uparcie.

- W porządku? - zapytał nieswoim głosem. Nienawidził lekarzy, szpitali i tym podobnych. Wiedziała, że wolałby, aby przyszła z Bet ty, siostrą, kimkolwiek, byle tylko nie z nim.

Sama nacisnęła guzik dzwonka. Pan Imrie otworzył natychmiast, tak jakby czekał za drzwiami.

- Ach tak - powiedział głośno, zerkając ponad ich ramionami na ulicę. - Zapraszam do środka.

Stanęli tuż obok siebie, niepewni co do wielkości korytarza, podczas gdy pan Imrie skrzętnie zaciągnął zasłonę na szybce z matowego szkła.

283

Page 281: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Następnie zaprowadził ich do poczekalni, gdzie jasne światło kazało im zmrużyć oczy. W pomieszczeniu unosiła się słodkawa woń pasty do pod-łóg, gumy oraz gazu. Na ścianach widniały obrazki przedstawiające zęby i różowe dziąsła; na gipsowym modelu pysznił się pojedynczy trzono-wiec w przekroju, z wyraźnym zaznaczeniem szkliwa, miazgi i czerwone-go nerwu. Światło nadało kolorom intensywny odcień. Viv rozglądała się dokoła, aż rozbolały ją zęby.

Pan Imrie był dentystą, tym drugim trudnił się na boku. - Proszę usiąść - poprosił. Wyjął arkusz papieru i przyczepił go do tabliczki. Miał na nosie oku-

lary w ciężkich oprawkach, które ustawicznie podsuwał do góry, aby lepiej widzieć, przez co wyglądał jak w goglach. Zapytał o dane. Viv zdję-ła rękawiczkę, aby zademonstrować obrączkę i lekko zarumieniona po-dała ustalone wcześniej imię i nazwisko: pani Margaret Harrison. Pan Imrie wypowiedział je na głos i rozpoczynał od niego każde zdanie: „A teraz, pani Harrison”, „Cóż, pani Harrison”. Zdaniem Viv brzmiało to tak sztucznie i pretensjonalnie, jakby nazwisko należało do aktorki lub zgoła innej, wymyślonej postaci.

Początkowo pytania były proste. Z chwilą gdy zaczęły dotyczyć deli-katniejszych kwestii, pan Imrie polecił Reggiemu zaczekać na korytarzu. Viv słyszała pisk jego butów na linoleum, kiedy spacerował tam i z po-wrotem.

Być może pan Imrie również zwrócił na to uwagę. Zniżył głos. - Data ostatniej miesiączki? Viv podała ją bez zastanowienia. Zapisał, po czym jakby się zasępił. - Wcześniejsze ciąże? - podjął. - Poronienia? Czy pani wie, co to po-

ronienie? Naturalnie... Czy kiedykolwiek poddała się pani, hm... zabie-gowi, któremu podda się pani u mnie?

Viv udzieliła na każde pytanie odpowiedzi przeczącej. Po chwili wa-hania wspomniała o tabletkach, na wypadek gdyby miało to jakiekol-wiek znaczenie.

Z dezaprobatą pokręcił głową. - Jeśli chce pani znać moje zdanie, nie warto zawracać sobie nimi

głowy - oznajmił. - Pewnie tylko podrażniły żołądek, prawda? Spodzie-wałem się tego. - Okulary zjechały mu na czubek nosa, pozostawiając wokół oczu czerwone obwódki na kształt drugiej, widmowej pary.

Wyjął futerał z przyrządami. Serce podeszło Viv do gardła. Okazało się jednak, że chodzi tylko o sprawdzenie ciśnienia i osłuchanie klatki piersiowej. Pan Imrie kazał jej wstać i zsunąć spódnicę, po czym obmacał

284

Page 282: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

brzuch Vivien, mocno naciskając go palcami i całą dłonią. Wyprostował się i wytarł ręce. - No cóż - oznajmił z powagą. - Wygląda na to, że ciąża jest bardziej

zaawansowana, niż mógłbym sobie tego życzyć. – Oczywiście liczył od daty ostatniej miesiączki. - Zabieg powinno się wykonywać nie później niż w dziesiątym tygodniu, pani zaś dawno przekroczyła ten termin.

Dodatkowe tygodnie ewidentnie sprawiały zasadniczą różnicę. Pan Imrie podszedł do drzwi i zawołał Reggiego, po czym wyjaśnił im oboj-gu, że z uwagi na zwiększony stopień ryzyka jest zmuszony pobrać wyż-szą opłatę.

- Niestety, będzie to dodatkowe dziesięć funtów. - Dziesięć funtów? - powtórzył ze zgrozą Reggie. Pan Imrie rozłożył ręce. - Rozumie pan, znając nasze prawo... Podejmuję duże ryzyko. - Kolega mówił, że siedemdziesiąt pięć. Przyniosłem dokładnie tyle. - Miesiąc temu byłaby to odpowiednia kwota. Gdybyście trafili na

kogoś innego, być może wystarczyłoby i teraz. Ale ja mam na uwadze zdrowie pańskiej żony. Oraz dobro własnej małżonki... Bardzo mi przy-kro.

Reggie potrząsnął głową. - Z całym szacunkiem, ale tak się nie prowadzi interesów - oznajmił

z goryczą. - Jeden miesiąc taka cena, drugi siaka. Co za różnica, że to... - wskazał brodą na brzuch Viv- ...siedzi tam dwa czy trzy tygodnie dłużej?

Pan Imrie uśmiechnął się pobłażliwie. - Obawiam się, że znaczna. - To pan tak twierdzi. Czy powiedziałby pan to samo gościowi, któ-

ry przyszedłby do pana z... z wrastającym zębem? - To wielce prawdopodobne. - No tak. Rozmowa toczyła się dalej w tym duchu. Viv stała bez słowa, ze

wzrokiem wbitym w posadzkę, pełna nienawiści do całej sytuacji i do Reggiego. Wreszcie pan Imrie zgodził się na rekompensatę w postaci kuponów na odzież: Reggie odwrócił się plecami i wyjął mały plik, po czym wsunął go do koperty, w której umieścił wcześniej pieniądze. Na-stępnie wręczył ją lekarzowi i prychnął.

- Dziękuję - odpowiedział z przesadną uprzejmością pan Imrie. Schował kopertę do kieszeni. - A teraz proszę się rozgościć, a ja zapro-wadzę żonę do gabinetu. To nie potrwa dłużej niż dwadzieścia minut.

285

Page 283: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Potrzymaj mi kapelusz i płaszcz, dobrze? - rzuciła lodowato Viv. Reggie posłusznie sięgnął po rzeczy i spróbował ująć ją za rękę. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił, usiłując pochwycić jej spoj-

rzenie. - Zobaczysz. Wyszarpnęła palce. Zegar ścienny wskazywał pięć po ósmej. Pan Im-

rie poprowadził ją korytarzem i otworzył gabinet. Początkowo myślała, że przejdą do kolejnego pomieszczenia, spo-

dziewała się zobaczyć coś innego. Jednakże pan Imrie zamknął drzwi za jej plecami i zaaferowany podszedł do stołu z narzędziami. Na jedną straszną chwilę ogarnęło ją podejrzenie, że zabieg odbędzie się na fotelu dentystycznym, po czym jej wzrok padł na stojącą nieco dalej kozetkę przykrytą płachtą papieru woskowanego. Obok niej błyszczało cynkowa-ne wiaderko. Ostre, nieprzyjemne światło odbijało się od jego lśniącej powierzchni, a widok porozstawianych wszędzie tacek z przyrządami, maszyn, wierteł do borowania i butelek z gazem robił upiorne wrażenie. Poczuła, że łzy dławią ją w gardle i po raz pierwszy pomyślała: Nie mogę!

- Proszę, pani Harrison - zachęcił pan Imrie, być może wyczuwając jej wahanie. - Niech pani zdejmie spódnicę, buty oraz bieliznę i wskaku-je na kozetkę. Możemy zaczynać. Dobrze? I proszę się nie martwić, to prosty zabieg.

Odwrócił się, zdjął marynarkę i umył ręce, po czym zaczął podwijać rękawy. Viv rozebrała się przy piecyku elektrycznym, złożyła ubranie na krześle i pospiesznie usiadła na szeleszczącym papierze. Obnażenie dol-nej połowy ciała wprawiło ją w większe zakłopotanie aniżeli całkowita nagość. Czuła się jak ulicznica. Kiedy jednak położyła się na twardej kozetce, poczuła się jeszcze gorzej: jak ryba o rozwartym pysku i rozdę-tych skrzelach, byle jak ciśnięta na stragan.

- Dam pani poduszkę - powiedział pan Imrie, podchodząc bliżej i starannie omijając wzrokiem jej biodra. - Proszę się unieść. - Wsunął jej pod pośladki złożony ręcznik i podciągnął do góry bluzkę. - Nie chcemy, żeby się pobrudziła, prawda?

Zrozumiała, że ma na myśli krew, i ponownie ogarnął ją strach. Nie miała pojęcia co do ilości owej krwi, nie wspominając o tym, co właści-wie będzie z nią robił. On sam nie kwapił się do udzielania wyjaśnień, zresztą było już za późno na pytania. Wolała się nie odzywać: za bardzo się wstydziła, leżąc tak z gołym tyłkiem. Przymknęła oczy.

Kiedy poczuła, że unosi i rozchyla jej kolana, mało nie wpadła w pa-nikę.

286

Page 284: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Proszę się odprężyć, pani Harrison - polecił. - Pani Harrison? Ze-chce pani się odprężyć?

Rozsunęła kolana i po chwili poczuła, że w jej krocze wsuwa się coś suchego i ciepłego. Był to palec pana Imriego. Zdecydowanym ruchem włożył go do środka, drugą ręką uciskając jej brzuch, mocniej niż przed-tem. Chwyciła oddech. Pchał i naciskał, aż wreszcie mimowolnie cofnęła biodra. Mężczyzna odsunął się i wytarł ręce w ręcznik.

- Oczywiście może pani się spodziewać pewnego dyskomfortu - oznajmił miłym, rzeczowym tonem. - Obawiam się, że nic na to nie poradzę.

Odwrócił się i przyniósł gąbkę albo ścierkę nasączoną płynem o dość ostrej woni i zaczął przemywać miejsce między nogami. Viv podniosła głowę i śledziła jego ruchy. Widziała tylko twarz mężczyzny: „gogle” nadawały mu wygląd spawacza albo kamieniarza. Na półce za jego głową siedział pluszowy zajączek lub miś w kwiecistej sukience i kapelusiku. Wyobraziła sobie, jak macha nim przed nosami małych przestraszonych pacjentów. Kartka przyczepiona do ściany za jego plecami zawierała „Informacje dla pacjentów na temat plombowania i wyrywania zębów”.

Maska, którą nałożył jej na twarz, przypominała zwykły respirator i była znacznie przyjemniejsza niż zwyczajne maski gazowe. Viv nie opo-nowała. Naraz poczuła, że spada, i próbowała chwycić za krawędź koze-tki, aby nie zsunąć się na podłogę... Wydało jej się, że jednak spadła, ale jakimś cudem wylądowała na stopach. Nieoczekiwanie znalazła się w tłumie ludzi, którzy potrącali ją ze wszystkich stron. Nie wiedziała, czy znajduje się na ulicy czy też w innym publicznym miejscu. Zewsząd do-biegało wycie syren, ale nie wiedziała, co ono oznacza. Kurczowo złapała za ramię stojącej najbliżej, nieznajomej osoby. „Co to? - zapytała. - Co to za dźwięk?”. „Nie wiesz? - zabrzmiała odpowiedź. - Ostrzegają nas przed bykiem”. „Jakim bykiem?” - spytała Viv. „Niemieckim bykiem” - odpo-wiedział ten sam głos. Nagle dotarło do niej, że ów byk to nowy, poraża-jący rodzaj broni. Przerażona obróciła się na pięcie, ale przez pomyłkę rzuciła się w niewłaściwym kierunku. „Nie tam!”, wykrzyknął ze zgrozą głos. Próbowała zawrócić, ale poczuła uderzenie w brzuch i zrozumiała, że nadziała się w ciemności na róg strasznego niemieckiego byka. Wy-ciągnęła ręce i jej palce natrafiły na twardą, gładką, zimną powierzchnię. Znalazła nawet miejsce, gdzie wbił się w jej brzuch; wiedziała też, że drugi koniec wystaje z pleców, ponieważ róg przebił ją na wylot...

Nagle odzyskała przytomność, ale wciąż czuła w sobie ten róg. Wyda-ło jej się, że przygwoździł ją do kozetki. Usłyszała, że bredzi coś pod no-sem. Pan Imrie zachichotał.

287

Page 285: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Byki? Ależ skąd. W Cricklewood nie ma byków, moja droga. Podstawił jej miskę i zwymiotowała. Podał chustkę, aby Viv mogła wytrzeć usta, i pomógł jej usiąść. Ręcz-

nik gdzieś zniknął. Pan Imrie znów miał opuszczone rękawy i porządnie zapięte mankiety ze spinkami, a jego zaczerwienione czoło błyszczało od potu. Wszystko - zapach w gabinecie, rozmieszczenie narzędzi - doznało subtelnego przeobrażenia; jakby czas skoczył naprzód, wykorzystując chwilę jej nieuwagi. Na podłodze widniała pojedyncza czerwona plama wielkości szylinga, ale poza tym nic nie budziło niepokoju. Cynkowane wiaderko, teraz przykryte, było odsunięte na bok.

Przerzuciła nogi na bok kozetki: skurcz w żołądku i plecach przeszedł w przenikliwy, wewnętrzny ból. Uświadomiła sobie również inne, po-mniejsze dolegliwości: dziwne uczucie między nogami oraz brzuch, obo-lały jak od uderzenia. Pan Imrie poinformował, że włożył jej tampon z gazy, aby zatamować krew; na kozetce leżały przygotowane zwykła pod-paska oraz pasek zabezpieczający. Na ten widok Viv ponownie ogarnęło zakłopotanie i na próżno próbowała zamocować pasek drżącymi rękami. Przypisując tę niezdarność oszołomieniu po narkozie, pan Imrie przy-szedł jej z pomocą.

Podczas ubierania uświadomiła sobie, jak jest słaba, wydawało jej się też, że w miejscach, gdzie krew zebrała się między pośladkami, czuje lepkość. Zdenerwowała się na tę myśl. Spytała, czy może iść do łazienki. Pan Imrie poprowadził ją korytarzem i wskazał drzwi do toalety. Viv usiadła i ze strachem odszukała palcami koniec tamponu: bała się, że wniknie do środka i nie da się wyciągnąć. Kiedy siusiała, zapiekło. Ból w macicy i mięśniach był nie do wytrzymania. Mimo to na papierze toale-towym została tylko odrobina krwi. Viv domyśliła się, iż rzekoma krew między pośladkami to w gruncie rzeczy woda: pan Imrie musiał ją ob-myć mokrą gąbką albo ręcznikiem. Nie spodobało jej się to. Wciąż nie mogła się oprzeć wrażeniu, że wydarto jej kawałek życia i pozostaje w tyle za resztą świata.

- No cóż - powiedział pan Imrie, kiedy wróciła do gabinetu -przez dzień lub dwa może występować niewielkie krwawienie. Proszę się nie martwić, to najzupełniej normalny objaw. Na pani miejscu zostałbym w łóżku. Niech mąż trochę panią porozpieszcza... - Poradził też, żeby piła ciemne piwo, po czym dał kilka dodatkowych podpasek i buteleczkę aspiryny. Następnie zaprowadził ją do Reggiego.

- Chryste. - Reggie zerwał się z miejsca i zgasił papierosa. - Wy-glądasz strasznie!

288

Page 286: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Viv zaczęła płakać. - No już, już - uspokajał ją pan Imrie, który szedł tuż za nią. -

Uprzedzałem panią Harrison, że przez najbliższą dobę może być trochę osłabiona. W razie jakichś problemów proszę do mnie zadzwonić. Wo-lałbym jednak, aby nie zostawiać żadnych wiadomości... W razie utraty przytomności, wzmożonego krwawienia, wymiotów, ataków bólu i tym podobnych objawów proszę niezwłocznie udać się do swojego lekarza. Ale to raczej nieprawdopodobne. Tak, raczej nieprawdopodobne. Natu-ralnie w razie interwencji medycznej proszę nie wspominać o... - Po-nownie rozłożył ręce. - Mam nadzieję, że państwo rozumieją.

Reggie spojrzał na niego błędnym wzrokiem i nie odpowiedział. - Dobrze się czujesz? - zapytał Viv. - Chyba tak - odrzekła przez łzy. - Chryste - powtórzył. Następnie zwrócił się do pana Imriego. - Czy

jej wygląd nie budzi pana niepokoju? - Jak już mówiłem, to tylko osłabienie. Zaawansowany stan ciąży

spowodował pewne komplikacje, nic więcej. Proszę tylko nie bagateli-zować wymiotów i ataków bólu...

Reggie przełknął ślinę. Włożył płaszcz i pomógł Viv się ubrać. Oparła się na jego ramieniu. Dochodziła za dziesięć dziewiąta. Wszyscy troje wyszli na korytarz, pan Imrie zamknął drzwi poczekalni, po czym zwin-nie ruszył przez hol, aby zatrzasnąć drzwi do gabinetu. Zgasiwszy świa-tło, przekręcił klucz we frontowych drzwiach, po czym uchylił je nieco i ostrożnie wyjrzał na ulicę.

- No tak - oznajmił. - Księżyc wciąż świeci jasno. Zastanawiam się... - Popatrzy! na Viv. - Czy byłaby pani tak miła, pani Harrison, i zasłoniła twarz chusteczką, o tak? - Podniósł rękę do ust. - O właśnie. Widzi pani, dzięki temu ludzie pomyślą, że była pani u dentysty, nie ma w tym nic niezwykłego... Lepiej uważać na sąsiadów. Przez tę wojnę ludziom dziw-ne rzeczy przychodzą do głowy. Bardzo pani dziękuję.

Otworzył drzwi na oścież i wyszli. Viv trzymała chwilę chusteczkę przy policzku, po czym opuściła rękę. Chustka, podobnie jak wcześniej kawałek papieru z adresem, w blasku księżyca zdawała się niemal fosfo-ryzować. Viv obrzuciła bezchmurne niebo obojętnym spojrzeniem; ból i wyczerpanie nie pozostawiały miejsca na strach. Marzła. Przestraszyła się, że tampon z gazy obluzuje się i wypadnie. Brzegi podpaski obcierały jej uda. Wsparła się mocniej na ramieniu Reggiego, ignorując jego tro-skliwe dopytywania.

- W porządku? - powtarzał. - Wszystko dobrze? Grzeczna dziew-czynka. - Kiedy przeszli jakieś sto metrów, nieoczekiwanie wybuchnął. -

289

Page 287: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

A to lis! Jezu, co za cwaniaczek! Dodatkowe dziesięć funtów, patrzcie go! Wiedział, że nie mamy wyboru. Pieprzony Żydek! Trzeba było mu się postawić. Trzeba było...

- Zamknij się! - nie wytrzymała. - No ale sama powiedz, Viv. Jak tak można? I dalej utyskiwał. Na Cricklewood Broadway po dziesięciu, piętnastu

minutach udało im się złapać taksówkę. Pojechali do wynajętego miesz-kania gdzieś w centrum, którego adres widniał na innym świstku. Kie-rowca znał ulicę, wyjaśnił jednak, że niektóre trasy są zablokowane i muszą pojechać okrężną drogą. Słysząc to, Reggie znowu prychnął. Viv prawie usłyszała, jak myślał: cwaniaczek. Taksówka jechała powoli, a ona siedziała jak na szpilkach. Ukradkiem wyjęła aspirynę i wysypała trzy tabletki, które następnie rozgryzła i połknęła bez popijania. Od cza-su do czasu wsuwała sobie rękę pod pośladki w obawie, że tampon i podpaska okażą się niewystarczającym zabezpieczeniem.

Kiedy podjechali pod dom, w ogóle na niego nie spojrzała. Nie zapa-miętała nawet adresu, choć później przypomniała sobie, że minęli Hyde Park, w związku z czym musieli zaparkować na jednej z ulic Belgravii. Wiedziała tylko, że był tam ganek z kolumnami; kiedy Reggie pobiegł do sutereny po klucz, oparła się z zamkniętymi oczami o jedną z kolumie-nek i położyła dłonie płasko na brzuchu, próbując się rozgrzać. Usłyszała głos Reggiego. Rozmawiał z właścicielką, siląc się na dowcipny ton: „No tak... też tak uważam... prawda?”. Szybciej, ponagliła go w myślach. Przybiegł zdyszany, klnąc pod nosem, i weszli do środka.

Mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze. Okna na podeście były nieosłonięte, więc mogli sobie tylko poświecić latarką. Poczuła wil-goć w kroczu i zaczęła podejrzewać, że krwawi. Każdy kolejny krok potę-gował to uczucie. Była przekonana, że krew leci jej po nogach, brudzi pończochy, spływa do butów... Gdy Reggie majstrował przy zamku, ona stała nieruchomo. Nie ruszyła się z miejsca nawet wtedy, kiedy przestą-pił próg i krążył od okna do okna, klnąc i obijając się o meble, aż dźwię-czała porcelana.

- Na miłość boską - powiedziała Viv słabym głosem, kiedy coś z hu-kiem spadło na podłogę i Reggie schylił się, aby to podnieść. - Zapro-wadź mnie do łazienki.

- Zrobiłbym to, gdybym wiedział, gdzie jest - burknął z rozdraż-nieniem.

- Nie widzisz? - Nie. A ty widzisz? - Zapal światło, tylko na chwilę.

290

Page 288: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- I co jeszcze? Ściągniemy sobie na głowę gospodynię albo strażni-ka. Tylko tego nam trzeba.

Przed dwoma laty musiał zapłacić funta kary za zapalenie światła: nigdy tego nie zapomniał. Gorączkowo omiatał pokój latarką. Usłyszała, że idzie przed siebie i wali głową o drzwi.

- Jezu! - Nic ci nie jest? - A jak myślisz? Psiakrew! Boli jak cholera! Potarł czoło i ostrożnie ruszył naprzód. Po chwili zabrzmiał jego

stłumiony głos. - Tu jest sypialnia. Łazienka musi być gdzieś w pobliżu. Chwilecz-

kę... - Kolejny raz huknął o coś głową. Zaszeleściły zasłony, coś pstryknę-ło raz, a potem drugi. - Kurwa mać! - wrzasnął. Nie było prądu, potrze-bowali szylingów. Podszedł do Viv i dokonał przeglądu posiadanych monet, a następnie przejrzał zawartość jej torebki i potykając się, wrócił do licznika.

Monety wpadły do środka, błysnęło światło. Viv, utykając, ruszyła w stronę łazienki. Zobaczył, że kuleje, i rzucił się na pomoc, ale go ode-pchnęła.

- Idź sobie! - zawołała. - Idź! Wbrew jej obawom krwawienie okazało się niezbyt silne, podpaska

był tylko lekko zabrudzona, lecz wystający fragment gazy, przedtem biały, przybrał rdzawy odcień. Dotknęła go palcami: wydał jej się luź-niejszy niż na początku i ponownie ogarnął ją strach, że wpadnie do środka. Na ręku została jej smuga krwi; wstała, żeby ją zmyć. Popatrzyła na wannę: z rozkoszą wymoczyłaby się teraz w gorącej wodzie. Ale urzą-dzona z przepychem łazienka robiła przytłaczające wrażenie, na podło-dze leżał gruby, mlecznobiały chodnik, kafelki zaś budziły skojarzenie z masą perłową. Poczuła się nieswojo: ileż wysiłku wymagałoby zachowa-nie tego miejsca w bezwzględnej czystości. Nieoczekiwanie opadła z sił i zadrżała, po czym opuściła klapę sedesu i usiadła z łokciami na kolanach i twarzą w dłoniach. Wciąż miała na sobie kapelusz i płaszcz.

Siedziała tak długo, że Reggie wreszcie zastukał do drzwi z pytaniem, czy wszystko w porządku. Kiedy pozwoliła mu wejść, rozejrzał się ner-wowo, gwałtownie mrugając powiekami.

Pomógł jej wrócić do pokoju. Zwróciła uwagę, że sypialnię urządzono równie luksusowo jak łazienkę. Na dywanie leżała tygrysia skóra, na łóżku zaś satynowe poduszki. Pokój przypominał sypialnię gwiazdy fil-mowej albo też gniazdko prostytutki bądź garsonierę playboya. Podobny styl zachowano w całym mieszkaniu. W ścianę salonu wbudowano

291

Page 289: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

elektryczny kominek, otoczony chromowymi panelami. Telefon miał kolor perłowej bieli. Był tam również barek z butelkami i kieliszkami, na ścianach zaś rozwieszono obrazki z widokami Paryża: Łukiem Triumfal-nym, wieżą Eiffla i wesołymi parkami w ulicznych kawiarniach.

Wszystko jednak było zakurzone i lodowate w dotyku, a gdzie-niegdzie widniały ślady sproszkowanego gipsu i płatków farby, ukruszo-nych zapewne podczas nalotów. Apartament wydawał się niezamieszka-ny i przesiąknięty zapachem wilgoci. Viv usiadła na fotelu najbliżej ko-minka. Dalej drżała na całym ciele.

- Czyje to mieszkanie? - zapytała. - Niczyje - odparł Reggie, przyklękając obok i majstrując przy

włączniku kominka. - To mieszkanie na pokaz... Chyba ten przycisk nie działa.

- Słucham? - Na pokaz - powtórzył. - Żeby ci pokazać, jak mogłoby wyglądać

twoje mieszkanie, gdybyś je kupiła. Zrobili to jeszcze przed wojną. Obecnie rynek nieruchomości podupadł.

- I nikt tutaj nie mieszka? - Ludzie przyjeżdżają raz na jakiś czas. - Jacy ludzie? Włączył i wyłączył przycisk. - Koledzy Mike'a, przecież ci mówiłem. Był jednym z agentów nie-

ruchomości, ma klucz. Zostawia go u tej starszej pani na dole. Jak idziesz na przepustkę i nie masz się gdzie podziać...

Viv zrozumiała. - Twoi kumple sprowadzają tu dziewczyny. Ze śmiechem podniósł wzrok. - Nie patrz tak! Nic mi o tym nie wiadomo. To chyba lepsze niż ho-

tel, nie? - Lepsze? - Nie odwzajemniła uśmiechu. - Spodziewam się, że wiesz

to i owo na ten temat. Pewnie ty też sprowadzasz tu panienki. Znowu się roześmiał. - Chciałbym! Pierwszy raz widzę to miejsce na oczy. - Akurat. - Patrzcie, jaka zawzięta. Przecież widziałaś, że sam nie mogłem się

tu połapać, nie? - Podrapał się w głowę. Viv odwróciła głowę, pełna litości dla samej siebie. - Zawsze to samo - powiedziała głuchym tonem. - Za każdym razem

jest okropnie. Nawet teraz. Reggie nadal sprawdzał przyciski. - To znaczy jak? O co ci chodzi?

292

Page 290: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Właśnie tak. - Umilkła. Rozgoryczenie okazało się ponad jej siły, znowu zaczęła płakać. Reggie zostawił przyciski w spokoju i wstał, po czym niezdarnie ukląkł obok niej. Zdjął jej kapelusz z głowy, przygładził włosy i pocałował.

- Przestań, Viv. - Czuję się podle. - Wiem. - Nie, nie wiesz. Chcę umrzeć. - Nie mów tak. Pomyśl, jak bym się wtedy czuł. Boli? - Tak. Zniżył głos. - Było strasznie? Kiwnęła głową. Położył jej rękę na brzuchu. Viv wzdrygnęła się, po

czym stwierdziła, że ciężar jego dłoni i bijące od niej ciepło przynoszą ulgę. Nakryła ją swoimi rękami i zacisnęła palce. Opowiedziała mu sen o byku.

- Byk? - zapytał. - Niemiecki. Nadziałam się na jego róg. To pewnie pan Imrie... Reggie parsknął śmiechem. - Od razu wiedziałem, że to obleśny, stary dziad. Ale żeby krzywdzić

moją dziewczynkę! - To nie jego wina. - Wyjęła chusteczkę i wydmuchała nos. - Tylko

twoja. - Moja! A to dobre! - Znowu ją pocałował. - Gdybyś nie dopro-

wadzała mnie do szaleństwa... - Potarł policzkiem o jej głowę. Dłoń na brzuchu drgnęła, Reggie poruszył palcami. - Ach, Viv - szepnął.

Odepchnęła go. - Odejdź! - Roześmiała się mimowolnie. - Łatwo ci mówić... - Wcale nie łatwo. - Na samą myśl... Ach! - Zadrżała. On też się zaśmiał. - Teraz tak mówisz. Zobaczymy, jak zaśpiewasz za tydzień lub dwa. - Tydzień lub dwa! Chyba zwariowałeś. Prędzej rok lub dwa. - Dwa lata? A pewnie, że bym zwariował. Nie odbieraj człowiekowi

nadziei. To więcej, niż dostaje się za dezercję. Zawtórowała mu śmiechem, po czym chwyciła oddech i potrząsnęła

głową. Głos uwiązł jej w gardle. Chwilę siedzieli w milczeniu. Reggie ocierał się głową o jej włosy, muskając ustami czoło. W pokoju robiło się coraz cieplej. Ból w brzuchu i plecach ustąpił miejsca lekkim skurczom, jakich doświadczała co miesiąc. Mimo to czuła się kompletnie bez sił.

293

Page 291: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Wreszcie Reggie wstał i przeciągnął się, po czym spojrzał na barek i oznajmił, że zaschło mu w gardle. Otworzył jedną z butelek, powąchał i skrzywił się zawiedziony.

- Barwiona woda! - Otworzył drugą. - Wszędzie to samo. Patrz! - Papierosy w papierośnicy okazały się tekturowe. - Ale kawał. A więc pozostaje nam tylko to.

Miał przy sobie małą butelkę brandy. Wyjął korek i podał ją Viv. Potrząsnęła głową. - Pan Imrie kazał mi pić ciemne piwo. - Przyniosę ci później, jeśli będziesz chciała. Łyknij sobie. Nie jadła przez cały dzień z powodu narkozy. Pociągnęła łyk z butel-

ki; trunek popłynął z gardła wprost do pustego żołądka, gorący niczym język ognia. Reggie też wypił i zapalił papierosa. Viv odmówiła, ale przy-najmniej dym nie przyprawił jej o mdłości. Lepiej mi, pomyślała po raz pierwszy. Już mi lepiej. Ta myśl przeniknęła do jej świadomości jak brandy do żołądka. Przymknęła oczy. Został jeszcze ból, ale to drobiazg.

Reggie dopalił papierosa i wstał. Usłyszała, że idzie do łazienki, a po-tem wraca do sypialni, zaciąga zasłony i wygląda na opustoszałą ulicę. W domu panowała cisza. Zapewne byli jedynymi lokatorami.

Kiedy wrócił, Viv zdążyła prawie zapaść w sen. Przykucnął obok i do-tknął jej twarzy.

- Ciepło ci, Viv? Jesteś lodowata. - Naprawdę? Nie czuję. - Może się położysz? Mam cię zaprowadzić? Pokręciła głową, niezdolna wydobyć głosu. Otworzyła oczy, ale zaraz

znów je zamknęła: powieki ciążyły jej jak z ołowiu. Reggie położył rękę na jej czole i szczelniej otulił szyję kołnierzem płaszcza. Zrzucił buty i usiadł na podłodze, opierając głowę na kolanach Viv.

- Powiedz, jak będziesz czegoś potrzebowała. Siedzieli tak przez ponad godzinę, jak stare małżeństwo. W życiu nie

spędzili ze sobą tyle czasu bez uprawiania seksu. Około wpół do jedenastej Viv drgnęła. Przestraszony Reggie podniósł

głowę. - Co się stało? - zapytał. - Co? - Spojrzała błędnym wzrokiem. - Boli? - Co? Wstał. - Jesteś blada jak płótno. Chce ci się wymiotować? Czuła się naprawdę dziwnie.

294

Page 292: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie wiem. Chyba znowu muszę iść do łazienki. - Próbowała wstać. - Pomogę ci. Zaprowadził ją do łazienki. Szła jeszcze wolniej niż przedtem. Jej

głowa zdawała się oddzielona od reszty ociężałego, niemrawego ciała i przytwierdzona do niego cienką nicią. Z każdym krokiem ból brzucha stawał się coraz bardziej przenikliwy. Viv oprzytomniała. Zanim usiadła na sedesie, musiała niemal zgiąć się wpół. Ból był dziwny, po części jak podczas okresu, po części zaś przypominał skurcze jelit. Pomyślała, że ma biegunkę. Rozluźniła mięśnie jak podczas oddawania moczu i poczu-ła, jak coś wyślizguje się z niej i z pluskiem wpada do wody. Zajrzała do sedesu i zobaczyła zakrwawiony i zniekształcony tampon. Krew płynęła teraz gęstym, miarowym strumieniem.

Zawołała Reggiego. Przyszedł natychmiast, przestraszony brzmie-niem jej głosu.

- Jezu! - Popatrzył do sedesu. Cofnął się, równie blady jak ona. - I tak jest cały czas?

- Nie. - Próbowała zatamować krwotok papierem toaletowym, ale krew zalała jej ręce. Zadygotała, serce tłukło się w piersi jak szalone. - Nie chce przestać - powiedziała.

- Załóż to. - Miał na myśli podpaskę. - To na nic. Nie mogę jej zatamować, Reggie. Nie mogę! Strach zdawał się potęgować krwawienie. Początkowe skrzepy zmie-

niły się w normalną krew, bardzo czerwoną. Pluskała jak woda w umy-walce. Zachlapała deskę, nogi, palce, wszystko dookoła.

- To chyba nie jest normalny objaw, prawda? - zapytał Reggie bez tchu.

- Nie wiem. - Co powiedział pan Imrie? Uprzedzał, że tak będzie? - Mówił, że mogę trochę krwawić. - Trochę? Co znaczy „trochę”? To nie jest trochę, z ciebie się leje. - Tak? - A nie? - Nie wiem. - Dlaczego nie wiesz? A normalnie... jak jest? - Nie tak. Ona jest wszędzie! Zasłonił usta ręką. - Musisz to jakoś powstrzymać. Weź aspirynę czy coś. - Aspiryna nic tu nie pomoże. - Lepsze to niż nic.

295

Page 293: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Nic innego nie mieli. Poszperał w kieszeni jej płaszcza w poszu-kiwaniu buteleczki. Viv miała zakrwawione ręce, nie mogła niczego do-tknąć. Wzięła kolejne trzy tabletki, rozgryzając je jak przedtem. Dał jej do popicia brandy, po czym do reszty opróżnił flaszkę. Pociągnęli za spłuczkę i patrzyli, jak woda zmywa krew, różowawą i przejrzystą na górze, na dole zaś ciemnoczerwoną, o konsystencji syropu, jak zręcznie wymieszany koktajl. Kolejny rubinowy strumień spłynął w dół.

- Nie uważasz, że gdybyś... - Reggie ponownie wskazał na pod-paskę.

Ponownie potrząsnęła głową, zbyt przerażona, aby się odezwać. Urwała kolejne wstążki papieru i próbowała zatrzymać krwotok. Przez minutę lub dwie panował spokój, po czym papier wysunął się z niej tak jak tampon. Reggie pospieszył z kolejną porcją papieru, przytrzymując bibułę rękami. Lecz ona też wypadła i krew popłynęła jeszcze szybciej.

Doprowadzeni do ostateczności uzgodnili, że Reggie zadzwoni do pana Imriego z prośbą o radę. Pobiegł do salonu. Usłyszała pojedynczy sygnał i zrozpaczony okrzyk Reggiego. Wpadł do łazienki, pospiesznie wciągając buty. Telefon nie działał; podobnie jak butelki i papierośnica był tylko na pokaz.

- Poszukam budki - oświadczył Reggie. - Widziałaś coś w pobliżu, kiedy przyjechaliśmy?

Viv przeraziła się na myśl, że ją zostawi. - Nie odchodź! - Nadal leci? - Zerknął pomiędzy jej nogi i zaklął. Położył rękę na

ramieniu Viv. - Posłuchaj - rzekł. - Zejdę na dół do właścicielki. Będzie wiedziała, gdzie jest budka.

- I co jej powiesz? - Tylko to, że muszę zadzwonić. - Powiedz... - Viv uczepiła się jego ramienia. - Powiedz, że poro-

niłam, Reggie. Opanował się z trudem. - Naprawdę? Jeśli to zrobię, będzie chciała tu zajrzeć. Powie, żebym

wezwał lekarza. - Może to konieczne? Pan Imrie mówił... - Mam wezwać lekarza? Jezu, Viv, nie tak miało być. - Zdjął rękę z

jej ramienia i złapał się za włosy. Wiedziała, że myśli o pieniądzach, o zamieszaniu. I znowu się rozpłakała. - Nie płacz! - zawołał z miną, jakby lada chwila miał pójść w jej ślady. - Lekarz od razu będzie wiedział, co w trawie piszczy, nie? Domyśli się.

- Mam to w nosie.

296

Page 294: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Mógłby sprowadzić policję, Viv. Każe nam podać nazwiska. Za-cznie nas ciągnąć za język. - W jego głosie pobrzmiewało napięcie. Stał niezdecydowany, gorączkowo rozmyślając nad innym rozwiązaniem. Pod wpływem kolejnej fali bólu Viv stęknęła i złapała się za brzuch. - Dobrze - oznajmił pospiesznie. - Już idę.

Odwrócił się i wyszedł. Trzasnęły drzwi i zapadła cisza. Viv miała czo-ło i górną wargę mokre od potu, wytarła się rękawem. Ponownie spuści-ła wodę i stanęła przy umywalce, aby umyć ręce. Zdjęła za luźną obrącz-kę. Umywalka wyglądała tak, jakby wysmarowano ją czerwoną farbą; Viv próbowała wytrzeć ją papierem, to samo zrobiła z deską i muszlą klozetową. Zobaczyła plamę krwi na dywaniku: nachyliła się i zakręciło jej się w głowie, a łazienka zawirowała. Po omacku uczepiła się ściany, pozostawiając różową smugę na jednym z perłowych kafelków, po czym usiadła nieruchomo, z głową na rękach. Musi siedzieć spokojnie, to za-hamuje krwotok... Marzyła o tym, aby się położyć, przypomniała sobie zalecenie pana Imriego. Ale bała się, że znowu pobrudzi mlecznobiały dywanik. Przymknęła oczy i zaczęła liczyć półgłosem. Jeden, dwa, trzy, cztery. I tak w kółko. Jeden, dwa, trzy, cztery. Jeden, dwa, trzy, cztery...

Umrę tutaj, uświadomiła sobie nagle. Nagle zapragnęła zobaczyć oj-ca. Gdyby tak mógł znaleźć się przy niej! Potem wyobraziła sobie, że wchodzi do łazienki i widzi krew... Łzy ponownie popłynęły jej z oczu. Usiadła prosto i oparła głowę o ścianę. Jej szloch przypominał pojęki-wanie z bólu.

Kiedy Reggie wrócił, dalej płakała. Przyprowadził ze sobą starszą ko-bietę z dołu. Miała na sobie koszulę nocną i szlafrok, ale włożyła płaszcz, kapelusz oraz kalosze. Zapewne tak przygotowana schodziła do schronu. Oddychała ciężko, zmęczona wspinaczką po schodach, nie miała sztucz-nej szczęki. Wyjęła chustkę, aby otrzeć twarz. Na widok Viv upuściła chustkę. Podeszła do dziewczyny, dotknęła jej czoła i rozchyliła kolana, aby obejrzeć krocze. Następnie popatrzyła na Reggiego.

- Na miłość boską, chłopaku! - zawołała, sepleniąc. - Po co ci lekarz, tutaj jest potrzebna karetka!

- Karetka? - powtórzył ze zgrozą. - Jest pani pewna? - Obecność kobiety wyraźnie budziła w nim zakłopotanie.

- Przecie mówię - powiedziała gospodyni. - Patrz, jaka blada, straci-ła chyba połowę krwi! Lekarz nie wpompuje jej z powrotem, nie? - Po-nownie dotknęła czoła Viv. - Boże przenajświętszy... Biegnij! Na co cze-kasz? Powinieneś zdążyć przed nalotem. Każ im się pospieszyć. Powiedz, że to sprawa życia lub śmierci!

Reggie zawrócił na pięcie i wybiegł.

297

Page 295: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- No - powiedziała kobieta, zdejmując płaszcz. - Będziesz tu sie-dzieć i czekać, aż się wykrwawisz? - Oparła drżącą rękę na jej ramieniu. - Może lepiej pójdziesz się położyć?

Viv pokręciła głową. - Wolę tu zostać. - No dobrze. Ale unieś się trochę i... O właśnie. W łazience wisiał jeden ręcznik, w takim samym odcieniu jak dywan.

Viv wolała go nie używać. Ale kobieta bez ceregieli zdjęła go z haczyka, a następnie położyła na desce od sedesu i kazała Viv na nim usiąść.

- Siadaj, moja droga - poleciła, podtrzymując ją. - O tak. Zdej-miemy ci te majtasy, co? - Pochyliwszy się nad Viv, uniosła jej stopy. - Od razu lepiej. Po co stary ma cię oglądać z gatkami na kostkach, nie? Też mi widok. W twoim wieku w ogóle nie zawracałam sobie głowy bieli-zną, wystarczały mi spódnice. Długachne spódnice, mówię ci. No, mniejsza z tym. Niedługo wrócisz do siebie i znowu będziesz wyglądać jak królowa. Ależ ty masz piękne włosy.

Paplała bez ładu i składu, poklepując Viv po głowie stwardniałymi palcami. Viv widziała jednak, że staruszka jest śmiertelnie przerażona.

- Jeszcze leci, co? - pytała od czasu do czasu, zerkając na ręcznik. - Eee, ty taka młoda, tak od razu się nie wykrwawisz, no nie?

Viv przymknęła oczy. Słuchała mamrotania staruszki, ale siedziała sztywno, koncentrując się na krwotoku i próbując go powstrzymać siłą woli. Lęk przychodził falami, po czym znów opadał. Chwilami krew przestawała płynąć i Viv odzyskiwała spokój, po czym chlustała ze zdwo-joną siłą i dziewczyna ulegała panice. Czuła, jak serce łomocze jej w piersi: wiedziała, że przez to krew płynie jeszcze szybciej.

Usłyszała kroki Reggiego. - Wezwałeś karetkę? - zapytała staruszka. - Tak - odparł bez tchu. - Zaraz tu będzie. Stanął na progu łazienki, szary jak popiół: obgryzał paznokcie, skrę-

powany obecnością gospodyni. Żeby tak wziął mnie za rękę, pomyślała Viv. Żeby tak mnie objął... Lecz on tylko spojrzał jej w oczy i bezradnie rozłożył ręce.

- Przepraszam - wymamrotał. - Przepraszam. - Zniknął jej z oczu. Usłyszała, jak zapala papierosa. Zaszeleściły zasłony: domyśliła się, że stanął przy oknie i wyjrzał na ulicę.

Kolejny krwotok i kolejny atak bólu: Viv w panice przymknęła oczy. Ból i strach były na wskroś czarne i ponadczasowe; miała wrażenie, że znów leży na kozetce u pana Imriego, zawieszona w próżni, podczas gdy

298

Page 296: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

świat pędzi dalej na łeb, na szyję, pozostawiając ją daleko w tyle... Twar-de dłonie staruszki rytmicznie masowały jej ramiona i plecy.

- Jest! - zawołał Reggie. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi, ale skojarzyła to z faktem, że z

powrotem zaciągnął zasłony. Kiedy po chwili znów otworzyła oczy, zo-baczyła sanitariuszy w spodniach, kurtkach i metalowych hełmach i wzięła ich za porządkowego i jego młodego pomocnika, którzy przyszli zganić ich za światło.

Lecz chłopak zaśmiał się gardłowym, nieco dziewczęcym śmiechem. - Podoba mi się ten tygrysek. A nie boi się pani, że w środku nocy

capnie panią za kostkę? - Widok doszczętnie zakrwawionego ręcznika odebrał mu ochotę do żartów, ale na twarzy wciąż malowała się życzli-wość. Położył rękę na jej czole i zwrócił się do towarzysza: - Ma lepką skórę.

- Nie mogłam zatamować - wybełkotała Viv. Mężczyzna kucnął na wprost niej. Podwinął jej rękaw i zmierzył ci-

śnienie, a następnie obejrzał upchnięty pod pośladkami ręcznik. Viv zapomniała o wstydzie.

- Kiedy to się zaczęło? - zapytał. - Nie wiem - odrzekła słabo. Gdzie Reggie, pomyślała. On na pewno

by wiedział. - Jakąś godzinę temu. Mężczyzna skinął głową. - Straciła pani dużo krwi. Zawieziemy panią do szpitala, dobrze? -

Mówił opanowanym, krzepiącym głosem, najchętniej by się doń przytu-liła. Nie ruszając się z miejsca, pospiesznie zapakował do torby przyrząd do mierzenia ciśnienia. Zanim wstał, ponownie spojrzał na jej twarz. - Jak się pani nazywa?

- Pearce - odrzekła bez zastanowienia. - Vivien Pearce. - Który tydzień ciąży, pani Pearce? Dotarło do niej, co zrobiła. Przedstawiła się własnym nazwiskiem,

choć powinna była użyć nazwiska Margaret Harrison. Ponownie rozej-rzała się za Reggiem. Mężczyzna dotknął jej kolana.

- Przykro mi - powiedział. - To prawdziwy pech, ale musimy nie-zwłocznie zawieźć panią do szpitala. Panna Carmichael i ja zniesiemy panią po schodach.

Słuchała jednym uchem, wciąż rozglądając się za Reggiem. Sądziła, że „panna Carmichael” odnosi się do staruszki. Mężczyzna i chłopak wymienili kilka kolejnych uwag, zwracając się do siebie per „Mickey” i „Kay”, i Viv zrozumiała z niechęcią, że ma przed sobą ostrzyżone po męsku kobiety... Spojrzała nieufnie, strach powrócił. Zadrżała. Pomyślały,

299

Page 297: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

że to z zimna i okryły ją kocem. Przyniosły rozkładane, płócienne krze-sło, na którym ją posadziły i wyniosły z łazienki, mijając po drodze ty-grysią skórę, barek i paryskie widoczki. Ruszyły w dół po ciemnych schodach. Na każdym zakręcie Viv myślała, że zleci.

- Przepraszam - powtarzała. - Przepraszam. Skrzyczały ją żartobliwie. - Gdyby pani widziała, kogo musimy czasem dźwigać! - zawołała ze

śmiechem ta młodsza, Mickey. - Po wojnie otworzymy firmę przewożącą pianina.

Staruszka szła przed nimi, ostrzegając przed zdradliwymi stopniami. Otworzyła im frontowe drzwi i podreptała naprzód, aby zrobić to samo z furtką. Ambulans stał tuż za nią; białe plamy na szarym tle odbijały światło księżyca. Wyglądał, jakby unosił się nad atramentową po-wierzchnią ulicy. Kay i Mickey postawiły krzesło i otworzyły drzwi.

- Musimy panią położyć - oznajmiła Mickey. - To pomoże trochę zatamować krwawienie. Hopla.

Podniosły ją z krzesła i ułożyły na łóżku. Viv wciąż dygotała jak z zimna, krew płynęła dalej nieprzerwanym strumieniem. Brakło jej po-wietrza, czuła się niczym po wyczerpującym maratonie. Usłyszała, jak Kay prosi Mickey, aby usiadła za kierownicą; łóżko zakołysało się z lek-ka, kiedy kobieta przy niej usiadła. Viv uniosła głowę, wypatrując Reg-giego: chciała, żeby Kay pozwoliła mu przycupnąć obok i wziąć ją za rękę. Jedno skrzydło drzwi zostało zatrzaśnięte; staruszka zajrzała do środka, sepleniąc, żeby Viv się nie bała, wszystko będzie dobrze, wkrótce otrzyma pomoc... Cofnęła się, umożliwiając Mickey domknięcie drzwi.

Viv uniosła się z wysiłkiem. - Zaraz - powiedziała. - Gdzie jest Reggie? - Reggie? - powtórzyła Kay. - Jej mąż! - zawołała staruszka. - Jezu, na śmierć o nim zapo-

mniałam. Widziałam, jak się wymyka i... - Reggie! - krzyknęła z rozpaczą Viv. Pas unieruchomił jej biodra.

Zaczęła się wyrywać. - Reggie! - Został na górze? - zapytała Kay. - Nie wydaje mi się - odparła Mickey. - Mam sprawdzić? Viv dalej szarpała pas. - Dobrze - ustąpiła Kay. - Byle szybko! Mickey pobiegła. Po chwili wróciła zdyszana i zajrzała do karetki. - Nikogo tam nie ma - zaraportowała. - Sprawdziłam wszystkie

kąty.

300

Page 298: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Kay skinęła głową. - W porządku, jedziemy. Znajdzie ją w szpitalu. - Ale on tam był - wykrztusiła Viv. - Pomyliła się pani... w ciem-

nościach... - Nikogo tam nie ma - powtórzyła Mickey. - Przykro mi. - To okropne - oznajmiła z wyrzutem staruszka. Viv opadła z powrotem na łóżko, niezdolna do protestów i wyzuta z

sił. Przypomniała sobie, jak stanął na progu łazienki, bliski łez. „Lekarz od razu będzie wiedział, co w trawie piszczy, nie? Domyśli się. Zacznie nas ciągnąć za język”. Raz jeszcze zobaczyła, jak kręcił głową. „Przepra-szam...”.

Przymknęła oczy. Trzasnęły drzwiczki i pojazd ruszył z miejsca. Sil-nik ryczał tak głośno, jakby przyciskała do niego ucho. Czuła się, jakby ktoś uwięził ją w ładowni statku. Tuż nad jej głową zabrzmiał głos Kay.

- Już dobrze, pani Pearce. - Wypełniła jakiś formularz i przypięła go do kołnierza Viv. - Niech pani będzie dzielna, pani Pearce...

- Proszę nie mówić do mnie „pani” - odrzekła z rozpaczą Viv. - On nie jest moim mężem. Musieliśmy tylko udawać przed panem Imriem...

- Mniejsza z tym - powiedziała Kay. - Harrison to nazwisko panieńskie matki Reggiego. Niech pani je

poda w szpitalu. Dobrze? Musi pani powiedzieć, że nazywam się pani Harrison. W końcu mężatka to co innego, prawda?

- Proszę się o nic nie martwić - uspokoiła ją Kay, badając jej puls. - W wypadku mężatki nie wezwą policji, prawda? - Mówi pani od rzeczy. A dlaczego mieliby wezwać policję? - Bo to niezgodne z prawem. Zobaczyła, że Kay się uśmiecha. - Choroba? Bynajmniej. - Mam na myśli skrobankę. Ambulans podskoczył na nierównej drodze. - Słucham? - powiedziała Kay. Viv milczała. Czuła, jak na każdym wyboju wypływa z niej kolejny

strumień krwi. Przymknęła oczy. - Vivien? - zapytała Kay. - Coś ty zrobiła? - Poszliśmy do tego człowieka - odezwała się wreszcie Viv. Chwyciła

oddech. - Do dentysty. - I co? - Dał mi narkozę. Najpierw było dobrze, ale opatrunek wypadł i za-

częłam krwawić. Przedtem wszystko było w porządku.

301

Page 299: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Kay załomotała pięścią w ściankę kabiny. - Mickey! Ambulans zwolnił i zatrzymał się ze zgrzytem hamulców. Za od-

suwaną szybką pojawiła się twarz Mickey. - Co z nią? - To nie to, co myślałyśmy! - zawołała Kay. - Była u... u pieprzonego

dentysty... przerwał ciążę. - O nie - jęknęła Mickey. - Wciąż krwawi. Mógł... sama nie wiem. Mógł jej przedziurawić

ściankę macicy. - Dobra. - Mickey odwróciła się do kierownicy. - Pojadę najszybciej,

jak się da. - Czekaj. Czekaj! - Mickey spojrzała przez ramię. - Ona się boi poli-

cji. Viv nie spuszczała wzroku z ich twarzy. Znów uniosła się na łokciu. - Żadnej policji! - jęknęła. - Żadnej policji ani dziennikarzy. Ojciec

nie może się dowiedzieć! - Gdyby wiedział, w jakim jesteś stanie, na pewno by się nie gnie-

wał - zauważyła Mickey. - Ona nie jest mężatką - wyjaśniła Kay. Viv znowu się rozpłakała. - Nie mówcie - wyszlochała. - Proszę, nie mówcie! Zobaczyła, że

Mickey zerka na swoją koleżankę. - Jeśli doszło do przebicia... Cholera. Przecież mogło nastąpić zaka-

żenie krwi, nie? - Nie wiem. Chyba tak. - Proszę - wtrąciła Viv. - Powiedzcie tylko, że straciłam dziecko. Mickey potrząsnęła głową. - Za duże ryzyko. - Proszę. Nic im nie mówcie. Powiedzcie, że znalazłyście mnie na

ulicy. - I tak domyślą się prawdy - odparła Mickey. Viv zobaczyła, że Kay usilnie się nad czymś zastanawia. - Może i nie. - Wykluczone - oznajmiła Mickey. - Nie możemy ryzykować. Na li-

tość boską, Kay! Ona może... - Zerknęła na Viv. - Możesz umrzeć - uzu-pełniła.

- Mam to gdzieś! - Kay! - powiedziała z naciskiem Mickey, a gdy ta milczała, od-

wróciła głowę. Ambulans ponownie wystartował z miejsca i pojechał naprzód szybciej niż przedtem.

302

Page 300: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Viv bezsilnie opadła na łóżko. Wstrząsy przestały być tak dokuczliwe. Czuła się zawieszona w powietrzu, jakby lewitowała; zrzuciła to na karb znacznej utraty krwi. Odnotowała brzeżkiem świadomości, że Kay dopi-sała jakąś uwagę na formularzu przytwierdzonym do jej kołnierza, a potem wsunęła coś głęboko do kieszeni płaszcza. Poczuła lepki dotyk palców sanitariuszki, gdy ta mocno ścisnęła jej rękę. Otworzyła oczy i spojrzała Kay w twarz. Spoglądała na nią tak, jak nigdy nie patrzyła na nikogo, jakby to spojrzenie też miało być dla niej ratunkiem.

- Jeszcze trochę, Vivien - powtarzała Kay. - Bądź dzielna. O tak. Jeszcze tylko kawałek.

I rzeczywiście, chwilę później ambulans skręcił gdzieś i znieru-chomiał. Otwarto drzwi. Mickey przeszła do tyłu, za jej plecami za-majaczyła inna postać: pielęgniarka w białym czepku, jasna i znie-kształcona w blasku księżyca.

- To znowu ty, Langrish! - zawołała. - I co my tu dzisiaj mamy? Kay spojrzała na Mickey, wciąż zaciskając palce na dłoni Viv. A gdy

przyjaciółka otworzyła usta, przezornie wpadła jej w słowo. - Poronienie - oznajmiła zdecydowanie. - Poronienie, z komplika-

cjami. Sądzimy, że pani Harrison musiała skądś spaść. Straciła mnóstwo krwi, jest oszołomiona.

Pielęgniarka kiwnęła głową. - Rozumiem - powiedziała. Odsunęła się i zawołała portiera. - Hej,

ty tam! Tak, ty! Jazda po wózek, i to biegiem! Mickey bez słowa spuściła głowę. Zasępiona przystąpiła do roz-

pinania pasa, którym Viv była przymocowana do łóżka. - Idziemy, Vivien - zakomenderowała Kay. - Wszystko będzie do-

brze. Viv nie puszczała jej ręki. - Na pewno? - Tak - zapewniła ją tamta. - Musimy tylko cię przenieść. Posłuchaj

mnie uważnie - rzuciła gorączkowym szeptem. Zerknęła przez ramię i dotknęła twarzy Viv. - Słyszysz? Spójrz na mnie... Twoje dokumenty i kupony, Vivien. Schowałam je w kieszeni pod podszewką płaszcza. Po-wiedz, że zgubiłaś wszystko podczas upadku. Dobrze? Rozumiesz, co do ciebie mówię, Vivien?

Viv zrozumiała, lecz jej myśli powędrowały w kierunku czegoś jej zdaniem znacznie istotniejszego. Uwolniła zdrętwiałą rękę z uścisku Kay i przejechała lepkim kciukiem po palcu serdecznym...

- Obrączka - powiedziała. Usta też miała jakby odrętwiałe. - Zgubi-łam obrączkę. Zgubiłam... - Naraz przypomniała sobie, że wcale nie, nie

303

Page 301: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

zgubiła. Zdjęła ją, aby zmyć krew i zostawiła na umywalce w bajkowej łazience. Spojrzała w napięciu na Kay.

- To bez znaczenia, Vivien. Są ważniejsze sprawy. - Jedzie wózek - burknęła ostro Mickey. Viv próbowała się pod-

nieść. - Obrączka - powtórzyła, znowu tracąc oddech. - Reggie kupił mi

obrączkę, żeby pan Imrie pomyślał... - Sza, Vivien! - szepnęła z naciskiem Kay. - Vivien, sza! Obrączka

nie ma znaczenia. - Muszę tam wrócić. - Nie możesz - zaoponowała Mickey. - Do licha ciężkiego, Kay! - O co chodzi? - spytała pielęgniarka. - Muszę tam wrócić! -Viv zaczęła się szarpać. - Pozwólcie mi wrócić

po obrączkę! Ja bez niej... - Oto twoja obrączka - powiedziała nagle Kay. - Twoja obrączka.

Proszę. Zobacz. Odsunęła się od Viv, po czym splotła dłonie i poruszała nimi przez

chwilę. I nagle trzymała w palcach złoty krążek. Zrobiła to w mgnieniu oka, jak iluzjonista.

- Znalazłaś ją? - spytała z nieskrywaną ulgą zdumiona Viv. Kay skinęła głową. - Tak. - Uniosła dłoń Viv i wsunęła jej obrączkę na palec. - Jest jakaś inna. - Wydaje ci się, to z gorączki. - Naprawdę? - Oczywiście. Nie zapomnij o innych sprawach. Przerzuć mi rękę

przez ramię. Trzymaj się mocno. Grzeczna dziewczynka. Viv poczuła, jak unoszą ją w górę i po chwili płynęła w zimnym po-

wietrzu... Gdy Kay po raz ostatni ujęła jej rękę, prawie nie była w stanie odwzajemnić uścisku. Nie mogła mówić, nie mogła się pożegnać ani podziękować. Zamknęła oczy. Wycie syren rozległo się dokładnie w chwili, kiedy wnoszono ją do szpitala.

Helen usłyszała syreny, będąc w mieszkaniu Julii na Mecklenburgh Square. Na huk bomb i kanonadę nie musiały długo czekać. Pomyślała o Kay i uniosła głowę.

- Jak myślisz, gdzie to? Julia wzruszyła ramionami. Poszła po papierosa i właśnie wydłu-

bywała go z paczki. - Może Kilburn? Trudno powiedzieć. W ubiegłym tygodniu byłam

gotowa przysiąc, że walnęło w Euston Road, a okazało się, że w Kentish Town. - Podeszła do okna i odsunąwszy zasłonę, przystawiła oko do jednej

304

Page 302: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

ze szpar. - Powinnaś zobaczyć księżyc - dodała. - Jest dzisiaj niesamowi-ty.

Lecz Helen dalej nasłuchiwała huku bomb. - Następna - oznajmiła. Wzdrygnęła się. - Odejdź od okna, dobrze? - Przecież nie ma w nim szyby. - Wiem, ale... - Wyciągnęła rękę. - Chodź tu do mnie. Julia opuściła zasłonę. - Za chwilę. - Podeszła do kominka i przysunęła do rozżarzonych

węgli skrawek papieru, a gdy zajął się ogniem, przypaliła nim papierosa. Wstała i zaciągnęła się dymem, z lubością odchylając głowę w tył. Była naga: przeniosła ciężar ciała na jedną nogę, bez cienia skrępowania, jak nimfa na wiktoriańskiej ilustracji do mitologii greckiej.

Helen obserwowała ją z tapczanu. - Pasuje do ciebie - oznajmiła cicho. - Co? - Twoje nazwisko. Julia, Standing * [Standing (ang.) – stojąca]. Zaw-

sze wstawiam przecinek. Nikt nigdy ci tego nie mówił? Wyglądasz jak własny portret... No chodź. Zmarzniesz.

Pokój był w gruncie rzeczy zbyt ciasny, aby ktokolwiek mógł w nim zmarznąć. Julia wygładziła splątane włosy, a następnie powoli podeszła do tapczanu i wsunęła się pod kołdrę. Przykryła się do połowy i uniosła ręce pod głowę, pozwalając, by Helen wkładała jej papierosa do ust. Kiedy skończyły palić, przymknęła oczy. Helen patrzyła, jak jej piersi i brzuch wznoszą się i opadają, obserwowała pulsowanie krwi w zagłębie-niu szyi.

Rozległ się łoskot kolejnej dalekiej eksplozji, a zaraz potem usłyszały kanonadę i warkot samolotów. Piętro wyżej Polak niestrudzenie space-rował z kąta w kąt, deski skrzypiały mu pod nogami. W mieszkaniu pod nimi grało radio i słychać było, że ktoś dokłada do ognia. Odgłosy brzmiały znajomo, podobnie jak znajomy stał się dotyk i widok koców, poduszek oraz przypadkowo zestawionych mebli Julii. W ciągu ostat-nich trzech tygodni Helen była tu jakieś sześć, siedem razy. Po raz kolej-ny powtórzyła w myślach: ci ludzie nie wiedzą, że leżymy tu razem, na-gie i przytulone... Sama nie mogła w to uwierzyć. Czuła się rozkosznie obnażona, tak jakby zdarto z niej wierzchnią warstwę skóry, odsłaniając uśpione nerwy.

Przyszło jej do głowy, że każdy krok po skrzypiącej podłodze, każde włączenie radia i dołożenie do ognia, w ogóle wszystko nasunie jej myśl o kochankach, którzy mogą tulić się za ścianą.

305

Page 303: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Przysunęła rękę do obojczyka Julii. Nie dotknęła jej, tylko przy-trzymała dłoń tuż nad nią.

- Co ty wyprawiasz? - spytała Julia, nie otwierając oczu. - Wróżę z ciebie - odrzekła Helen. - Czuję żar bijący z twojego ciała.

Czuję tętniące w tobie życie. Wiem, w których miejscach twoja skóra jest blada, a w których ma żółtawy odcień. Wiem, gdzie jest jednolita, a gdzie usiana piegami.

Julia unieruchomiła jej palce. - Zwariowałaś - oznajmiła. - Zwariowałam - przytaknęła Helen. - Z miłości. - Zupełnie jakbyś cytowała zdanie z podrzędnego romansu. - A ty nie czujesz się odrobinę szalona, Julio? Julia zastanawiała się przez chwilę. - Czuję się tak, jakby trafiono mnie strzałą w serce - powiedziała. - Tylko strzałą? Mnie harpunem. Albo... nie, harpun jest zbyt bru-

talny. Czuję się tak, jakby w mojej piersi utkwił haczyk... - Mały? - Jak od szydełka albo jeszcze mniejszy. - Taki od haftki? - Właśnie, od haftki - roześmiała się Helen. Słowa Julii przywołały

obraz z przeszłości, może z dzieciństwa, przedstawiający srebrną haftkę ze sfatygowanym haczykiem. Położyła rękę na sercu. - Utkwił w sercu i pozbawia mnie go, kawałek po kawałku.

- Brzmi strasznie - oświadczyła Julia. - Też masz pomysły. - Uniosła palce Helen do ust i pocałowała, a następnie obejrzała ich koniuszki. - Jakie ty masz małe paznokcie - stwierdziła ni w pięć, ni w dziewięć. - Małe paznokietki i małe ząbki.

Helen zawstydziła się nagle, mimo przyćmionego światła. - Nie patrz na mnie - powiedziała, wyszarpując rękę. - Dlaczego? - Bo... bo nie jestem tego warta. Julia wybuchnęła śmiechem. - Wariatka - skwitowała. Zamknęły oczy, Helen chyba przysnęła. Usłyszała jak przez mgłę, że

Julia wstaje, narzuca szlafrok i idzie do łazienki, lecz znajdowała się w trakcie jakiegoś bzdurnego snu i obudził ją dopiero trzask zamykanych drzwi.

- Która godzina? - zapytała. Sięgnęła po budzik. - Boże, za kwa-drans pierwsza! Muszę iść. - Potarła twarz i z powrotem opadła na po-duszki.

- Zostań do pierwszej - poprosiła Julia. - Co nam po piętnastu minutach?

306

Page 304: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Wobec tego pójdę z tobą. Odprowadzę cię do domu. Helen potrząsnęła głową. - No pozwól - nalegała Julia. - Wolę wyjść niż zostać tu sama,

przecież wiesz. Zaczęła się ubierać. Jej ubrania leżały rozrzucone na podłodze: schy-

liła się, żeby pozbierać bieliznę, włożyła spodnie i bluzkę. Ze zmarszczo-nym czołem zapięła guziki. Stanęła przed lustrem i przesunęła ręką po twarzy.

Helen obserwowała ją, tak jak przedtem. Nie mieściło jej się w gło-wie, że może podziwiać jej urodę ot tak, po prostu. Cudowne i niemal przerażające było również to, że jeszcze godzinę temu Julia leżała w jej ramionach, rozchylała usta i kolana pod jej ustami, językiem i dłonią. Helen nie mogła uwierzyć, że gdyby teraz chciała ją pocałować, Julia zgodziłaby się na to bez protestu...

Julia pochwyciła jej spojrzenie i żartobliwie przewróciła oczami. - Nie masz dosyć patrzenia? Helen spuściła wzrok. - Właściwie to nie patrzyłam. - Gdybyś była mężczyzną, kazałabym ci wyjść z pokoju. Wolałabym

pozostać dla ciebie tajemnicą. - Nie chcę, żebyś była dla mnie tajemnicą - zaoponowała Helen. -

Chcę zgłębić wszystkie twoje zakamarki. - Naraz ogarnął ją niepokój. - Dlaczego to powiedziałaś, Julio? Chyba nie wolałabyś, żebym była męż-czyzną, co?

Julia potrząsnęła głową. Nachyliła się bliżej do lustra i pomalowała usta.

- Mężczyźni to nie to - odpowiedziała wymijająco i poprawiła szminkę. - To nie to.

- Tylko kobiety? Chciała, żeby Julia odpowiedziała: tylko ty. Ale ona milczała, roz-

czesywała włosy grzebieniem, obrzucając swoje odbicie krytycznym spojrzeniem. Helen odwróciła wzrok. Co się ze mną, do diabła, dzieje, pomyślała. Przyszło jej bowiem do głowy, że jest zazdrosna o odbicie Julii. Zazdrosna o jej ubrania. Zazdrosna o puder na twarzy!

Naraz przemknęła jej przez głowę kolejna myśl: czy Kay czuje to sa-mo wobec mnie?

Jej mina musiała mówić sama za siebie. Kiedy znów spojrzała na Ju-lię, spostrzegła, że ta bacznie obserwuje ją w lustrze. Zastygła z grzebie-niem w uniesionej ręce.

- W porządku? - zapytała. Helen kiwnęła, a następnie pokręciła głową. Julia odłożyła grzebień,

podeszła bliżej i otoczyła ją ramieniem.

307

Page 305: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Helen przymknęła oczy. - To potwornie nie w porządku, prawda? - spytała cicho. - Wszystko jest teraz potwornie nie w porządku - odrzekła po chwili

Julia. - Ale w tej sytuacji jest gorzej, bo mamy na to wpływ. - Tak? - Mogłybyśmy... przestać. Mogłybyśmy... zawrócić. - Naprawdę mogłabyś zawrócić? - Może - odparła z wysiłkiem Helen. - Dla dobra Kay. - Ale ta potwornie zła rzecz już się dokonała - stwierdziła Julia. -

Dokonała się właściwie bez udziału z naszej strony. Dokonała się... kie-dy?

Helen uniosła głowę. - W dniu, gdy zaprowadziłaś mnie do domu przy Bryanston Square

- odpowiedziała. - A może jeszcze wcześniej, kiedy zaprosiłaś mnie na herbatę. Stałyśmy w słońcu: przymknęłaś oczy, a ja popatrzyłam na two-ją twarz... Chyba wtedy, Julio.

W milczeniu wymieniły spojrzenia, po czym przysunęły się do siebie i pocałowały. Helen wciąż nie mogła przywyknąć do różnicy między poca-łunkami Julii i Kay, do obcych miękkich warg tej pierwszej, do smaku szminki, ostrożnego dotyku języka. Jednakże ta obcość była bardzo po-ciągająca. Pocałunek stał się wilgotny, przysunęły się jeszcze bliżej. Julia musnęła palcami nagą pierś Helen, po czym cofnęła rękę. Powtórzyła to kilkakrotnie, aż Helen miała uczucie, że jej skóra unosi się ku opuszkom palców Julii.

Niezdarnie osunęły się na skłębioną pościel. Julia włożyła rękę po-między uda Helen.

- Ach! - szepnęła. - Jesteś taka mokra, że w ogóle... w ogóle cię nie czuję.

- Wsuń we mnie palce! - odszepnęła Helen. - Mocniej! Julia spełniła jej prośbę. Helen zakołysała biodrami w rytm jej ru-

chów, spazmatycznie chwytając oddech. - Teraz czujesz? - Tak, teraz czuję - odpowiedziała Julia. - Czuję, jak mnie obej-

mujesz... Wsunęła jej do środka cztery palce; kciuk pozostał na zewnątrz i po-

cierał nabrzmiałe miejsce. Helen poruszała biodrami, napierając na jej dłoń. Szorstki koc drapał ją w gołe plecy, okryte spodniami udo Julii ocierało się o jej nogę. Czuła na sobie klamrę pasa, guziki bluzki, paska od zegarka... Wyciągnęła ręce nad głową, pragnąc, by Julia ją związała, przygwoździła do łóżka; chciała jej się poddać, pozwolić, aby podrapała ją i posiniaczyła. Palce Julii zaczęły sprawiać jej ból, ale nie zaprotestowała.

308

Page 306: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Poczuła, jak jej ciało sztywnieje, jakby rzeczywiście pętały je więzy. Było inaczej, nie tak leniwie i czule jak za pierwszym razem. Uniosła

głowę, ponownie szukając ustami warg Julii. W jej piersi wezbrał okrzyk i głośno jęknęła.

- Cicho! - upomniała ją Julia, lecz dalej poruszała ręką. Miała na myśli sąsiadów. - Cicho, Helen! Cicho!

- Przepraszam - wykrztusiła Helen i znów jęknęła. Leżała oszołomiona, z poczuciem, że została skarcona. Wstając, po-

czuła, że drży. Podeszła do lustra: na twarzy miała rozmazaną szminkę Julii, usta zaś spuchły, jakby ktoś ją uderzył. Kiedy stanęła przy komin-ku, zobaczyła, że jej uda i piersi usiane są przypominającymi wysypkę odciskami ubrania Julii. I choć jeszcze przed chwilą nie miała nic prze-ciwko temu, poczuła przypływ niedorzecznej złości. Zaczęła bez celu krążyć po pokoju, podnosząc i odkładając rzeczy. Poczuła, jak wzbiera w niej histeria.

Julia poszła do kuchni umyć ręce i twarz. Kiedy wróciła, Helen stanę-ła na wprost niej.

- Spójrz na mnie, Julio! - powiedziała drżącym głosem. – Jak mam się teraz pokazać Kay?

Julia zmarszczyła brwi. - O co ci chodzi? Mów ciszej, dobrze? Jakby wypaliła jej w twarz z krócicy. Helen usiadła i oparła głowę na

rękach. - Co ty ze mną zrobiłaś? - zapytała, wciąż dygocząc na całym ciele. -

Co ze mną zrobiłaś, pytam? Sama siebie nie poznaję. Dawniej gardziłam ludźmi, którzy postępowali tak jak my. Uważałam ich za okrutnych, bezmyślnych, tchórzliwych. Nie chcę być okrutna w stosunku do Kay. Mam wrażenie, że postępuję tak dlatego, bo za bardzo mi na niej zależy! Na niej i na tobie. Czy to możliwe, Julio?

Julia nie odpowiedziała. Helen podniosła wzrok, po czym znów opu-ściła głowę. Przycisnęła palcami powieki: wiedziała, że nie może się roz-płakać, bo łzy zostawią kolejne ślady.

- Najgorsze, że... - podjęła. - Wiesz, co jest najgorsze? To, że jak je-stem z Kay, rozpaczam, gdyż nie jest tobą. Ona widzi moją rozpacz, ale nie zna przyczyny i mnie pociesza! Pociesza, a ja jej na to pozwalam! Pozwalam się pocieszać, chociaż myślę tylko o tobie! - Roześmiała się; śmiech zabrzmiał okropnie. Opuściła ręce. – Nie mogę tego ciągnąć - oznajmiła normalniejszym głosem. - Muszę jej powiedzieć, Julio. Ale się boję. Boję się jej reakcji. Sytuacja się odwróciła: kiedyś kochała ciebie, a teraz... - Potrząsnęła głową, nie kończąc zdania.

309

Page 307: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Z kieszeni spódnicy wyjęła chustkę i wytarła nos. Czuła się wyczer-pana, bezwładna jak szmaciana lalka. Julia kucnęła przy kominku, aby zasypać węgle popiołem, po czym stanęła twarzą do ściany. Tym razem nie podeszła do Helen, tylko w zamyśleniu wpatrywała się w palenisko. Wreszcie przemówiła głosem, który płynął jakby z oddali.

- To nie było tak. Helen znowu wycierała nos i nie usłyszała. - Jak? - spytała, niczego nie rozumiejąc. - Z Kay i ze mną - wyjaśniła Julia. Wciąż stała odwrócona tyłem. -

Nie było tak, jak sądzisz. Domyślam się, że Kay utwierdziła cię w przy-puszczeniach, to do niej podobne.

- Co masz na myśli? Julia chwyciła powietrze, po czym się zawahała. - Kay nigdy mnie nie kochała - powiedziała wreszcie. Rzuciła to

niemal zdawkowo, strzepując popiół ze spodni. - To ja. Ja kochałam ją przez wiele lat. Próbowała odwzajemnić moje uczucie, ale... nie wyszło. Pewnie nie jestem w jej typie. Jesteśmy do siebie zbyt podobne i tyle. - Wyprostowała się i skubnęła palcami farbę z półki. - Widzisz, Kay po-trzebuje żony. Wspominałam ci o tym, prawda? Potrzebuje żony: kogoś dobrego, miłego, nieskalanego. Kogoś, kto zaprowadzi ład w jej życiu, przypilnuje, aby wszystko było na swoim miejscu. Nigdy nie byłam do tego zdolna. Mówiłam jej, że znajdzie szczęście dopiero u boku miłej, niebieskookiej dziewczyny, którą będzie mogła się zaopiekować... - Od-wróciła głowę i popatrzyła na Helen, po czym dodała melancholijnie: - A to dobre, co?

Helen utkwiła w niej oczy. Po chwili Julia zamrugała powiekami i uciekła spojrzeniem w bok. Znowu zaczęła skubać złuszczoną farbę.

- A zresztą czy to ma jakiekolwiek znaczenie? - zapytała równie obojętnym głosem jak przedtem.

Helen wiedziała, że tak. Poczuła, jak pod wpływem słów Julii coś kurczy się w niej i zamyka. Czuła się oszukana, wystrychnięta na dud-ka...

Śmieszne. Przecież Julia wcale jej nie oszukała. Nie skłamała ani w ogóle. Mimo to Helen czuła się zdradzona. Naraz uświadomiła sobie własną nagość. Nie chciała być naga, nie przy Julii! Pospiesznie nałożyła bluzkę i spódnicę.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - spytała. - Nie wiem. - Wiedziałaś, co myślałam. - Tak. - Wiedziałaś już trzy tygodnie temu! - To było dla mnie zaskoczenie - odparła Julia. - Myślałam o Kay...

310

Page 308: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

wiesz, jaka jest rycerska. Jest bardziej rycerska niż jakikolwiek znany mi mężczyzna. Prosiłam, żeby nikomu nie mówiła. Ale nie przypuszcza-łam... - Uniosła rękę i potarła oko, a następnie podjęła ze znużeniem: - Poza tym miałam swoją dumę. Nic więcej. Byłam dumna i samotna. Cholernie samotna, jeśli koniecznie musisz znać prawdę.

Wydała z siebie gwałtowne westchnienie i znów spojrzała przez ra-mię-

- Czy to, co powiedziałam, sprawia ci różnicę? Mnie nie. Ale jeśli chcesz wszystko odkręcić...

- Nie - odparła Helen. Nie chciała. Przestraszyła się, że Julia mówi o tym tak obojętnie. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie samą jak palec, porzuconą zarówno przez Julię, jak i przez Kay.

Włożyła resztę rzeczy. Julia dalej stała przy kominku. Kiedy Helen wreszcie do niej podeszła i otoczyła ją ramionami, jakby westchnęła z ulgą. Ale nie obejmowały się tak swobodnie jak przedtem.

- W końcu co się między nami zmieniło? - zapytała Julia. - Nic się nie zmieniło, prawda?

Helen potrząsnęła głową; nic, zupełnie nic... - Kocham cię - powiedziała. Lecz to, co w jej sercu przed chwilą wyrywało się do Julii, zacisnęło

się i skuliło w sobie. Dokończyła się ubierać. Julia krążyła po pokoju, układając roz-

rzucone rzeczy. Kiedy napotykały swój wzrok, uśmiechały się do siebie, a przechodząc obok, odruchowo wyciągały ręce i wymieniały przelotne uściski i pocałunki.

Tymczasem na zewnątrz bomby nadal spadały na Londyn. Helen zu-pełnie o nich zapomniała. Kiedy jednak Julia wyszła z pokoju, na chwilę pozostawiając ją samą, zbliżyła się do okna i wyjrzała przez szczelinę na plac. Ujrzała domy posrebrzone światłem księżyca oraz niebo rozświe-tlone kaskadą rac i iskier. Błysk o sekundę wyprzedzał eksplozję: Helen wyczuła wibracje, gdy oparła czoło o framugę.

Za każdym razem wzdrygała się mimowolnie. Cała pewność siebie opuściła ją bezpowrotnie. Pozostały tylko strach, bliskość zagrożenia i nieuchronność klęski.

- Boże! - krzyknął Fraser. - Mało brakowało, co? Obudziły ich bomby i ogień artylerii przeciwlotniczej. Kilku więźniów

stało przy oknach, kibicując brytyjskim pilotom. Giggs jak zwykle krzy-czał do Niemców: „Tutaj, Fryc!”. Rozpętało się istne pandemonium. Fraser przez kwadrans leżał sztywno, przeklinając hałas, wreszcie, do-prowadzony do ostateczności, zeskoczył z pryczy. Przyciągnął stół pod okno, po czym stanął na nim w skarpetkach i usiłował wyjrzeć na ze-wnątrz. Przy każdym huku odsuwał się od szyby, czasem zasłaniał głowę,

311

Page 309: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

ale nie dawał za wygraną. Twierdził, że to lepsze niż bezczynność. Duncan pozostał na pryczy. Leżał na plecach, w miarę wygodnej po-

zycji, z rękami pod głową. - Wydają się bliżej, niż naprawdę są - oznajmił. - Nie przeszkadzają ci? - zapytał z niedowierzaniem Fraser. - Można się przyzwyczaić. - Nie boisz się, że wielka bomba może lecieć w twoim kierunku, a

tobie nie pozostaje nic innego, jak tylko schylić głowę? W oświetlonej blaskiem księżyca celi panowała dziwna jasność.

Twarz Frasera była wyraźnie widoczna, ale jego chłopięce oczy, jasne włosy oraz brązowy pled narzucony na ramiona straciły kolor, zyskując srebrzystoszary odcień jak na fotografii.

- Jeśli jest na niej twoje imię - odparł Duncan - znajdzie cię bez względu na to, gdzie się ukryjesz.

Fraser prychnął. - Prędzej spodziewałbym się usłyszeć takie bzdury od Giggsa. Z

tym, że w jego wersji brzmi to tak, jakby rzeczywiście na przedmieściach Berlina odlano bombę i zapakowano ją do skrzynki z napisem: „Giggs, Wormwood Scrubs, Anglia”.

- Miałem na myśli jedynie to, że jeśli jest nam pisane zginąć od bomby, możemy zginąć choćby tutaj - uściślił Duncan.

Fraser ponownie przystawił twarz do szyby. - Wolałbym wierzyć, że mam wpływ na własne losy. O kurwa! -

Podskoczył, gdy kolejna eksplozja zatrzęsła szybą i w przewodzie komi-nowym posypały się kamienie lub zaprawa. W niektórych celach rozległy się wiwaty. „Spokój, gamonie!”, krzyknął ktoś wysokim, łamiącym się głosem. Na chwilę zapadła cisza.

Wznowiono ogień artyleryjski, spadły kolejne bomby. Duncan popa-trzył na towarzysza.

- Uważaj, bo odstrzelą ci głowę - ostrzegł. - Widzisz coś w ogóle? - Widzę reflektory - odrzekł Fraser. - Robią tylko zamieszanie, nic

więcej. I widzę łunę, diabli wiedzą gdzie. Kto wie, może płonie całe to cholerne miasto. - Zaczął obgryzać paznokieć. - Mój najstarszy brat jest strażnikiem - dodał. - W Islington.

- Wracaj do łóżka - powiedział po chwili Duncan. - I tak nic nie wskórasz.

- I to mnie wnerwią! Pomyśleć, że ci dranie siedzą sobie bez-piecznie w schronie. Jak myślisz, co teraz robią? Założę się, że rżną w karty, popijają whisky i radośnie zacierają ręce.

- Pan Mundy na pewno nie - zaoponował lojalnie Duncan.

312

Page 310: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Racja - zaśmiał się Fraser. - Siedzi pewnie w kącie, z modlitewni-kiem w rękach, i próbuje odpędzić bomby za pomocą siły swojego umy-słu. Może powinienem iść za jego przykładem? Co ty na to? Przekabacił cię, nie? Może dlatego jesteś taki niewzruszony. -Zaczerpnął tchu i przymknął oczy. Kiedy ponownie się odezwał, mówił z nienaturalnym spokojem: - Nie ma żadnych bomb. Bomby nie istnieją. Nie ma wojny. Bombardowania w Portsmouth, Pizie i Kolonii to jedynie masowe halu-cynacje. Ci ludzie nie umarli, tylko im się tak wydaje, każdemu może się zdarzyć. Nie ma wojny... Otworzył oczy. Nieoczekiwanie znów zapadła cisza.

- Udało się? - szepnął. I podskoczył gwałtownie, kiedy zabrzmiał kolejny huk. - Kurwa! Niezupełnie. Musisz bardziej się postarać, Fraser. Wkładasz w to za mało serca, idioto! - Przycisnął ręce do skroni i po-nownie wyrecytował, tym razem ciszej: - Nie ma żadnych bomb. Nie ma ognia. Nie ma bomb. Nie ma ognia...

Wreszcie owinął się szczelniej kocem, zeskoczył ze stołu i mamrocząc pod nosem, zaczął spacerować po celi. Przy każdym wybuchu klął i przy-spieszał kroku.

- Przestań tak łazić w kółko! - burknął ze złością Duncan, unosząc głowę z poduszki.

- Przepraszam najmocniej - odrzekł z przesadną grzecznością Fra-ser - czyżbyś przeze mnie nie mógł zasnąć? - Wdrapał się z powrotem na stół. - To przez ten cholerny księżyc - powiedział jakby do siebie. - Dla-czego nie ma chmur? - Potarł szybę w miejscu, gdzie jego oddech zma-towił szkło. Chwilę milczał, po czym zaczął na nowo: - Nie ma bomb. Nie ma ognia. Nie ma biedy ani niesprawiedliwości. Nie ma obszczanego wiadra w mojej celi...

- Zamknij się - powiedział Duncan. - Przestań stroić sobie żarty. To... to nie w porządku wobec pana Mundy'ego.

Fraser roześmiał mu się w nos. - Pana Mundy'ego - powtórzył. - Nie w porządku wobec pana

Mundy'ego! Co ci przeszkadza, jeśli chcę sobie z niego trochę pożarto-wać? - Zanosiło się, że na tym się skończy, ale gdzie tam. Tknięty nagłą myślą, utkwił w Duncanie badawcze spojrzenie. – Co was właściwie łączy?

Chłopak nie odpowiedział. - Wiesz, co mam na myśli - podjął po chwili Fraser. - Uważasz, że

jestem ślepy? Daje ci papierosy, cukier do kakao i w ogóle. - Pan Mundy jest dobry - odrzekł Duncan. - To jedyna życzliwa du-

sza, jeśli mnie pytasz o zdanie. - Nie odpowiedziałeś mi. - Tamten nie dawał za wygraną. - Mnie

nie daje papierosów ani cukru. - Widocznie ciebie mu nie żal.

313

Page 311: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- A ciebie tak? Tak to wygląda? Duncan podniósł głowę. Od dłuższej chwili skubał nitkę, która wy-

pruła się z koca. - Chyba tak - odpowiedział. - Ludzie tak na mnie reagują, to fakt.

Zawsze tak było, nawet kiedyś. To znaczy, zanim tu trafiłem. - To przez te rysy - podsunął Fraser. - No. - I rzęsy. Duncan puścił koc. - Nic na to nie poradzę! - burknął niegrzecznie. Fraser roześmiał się i ponownie zmienił ton. - Ano nie, Pearce. - Zszedł ze stołu i usiadł na krześle, po czym pod-

sunął je pod ścianę. Rozłożył kolana i odrzucił głowę w tył. - Znałem kiedyś dziewczynę, która też miała takie rzęsy...

- Znałeś dużo dziewczyn, co? - No cóż, nie będę się chwalił. - To się nie chwal. - Ejże, sam podjąłeś ten temat! Ja tylko zapytałem, co cię łączy z

panem Mundym... Zastanawiałem się, czy rzeczywiście chodzi tylko o rzęsy.

Duncan usiadł. Przypomniał sobie dotyk ręki pana Mundy'ego na ko-lanie i poczerwieniał.

- Nie oczekuje ode mnie nic w zamian, jeśli o to ci chodzi! - po-wiedział z oburzeniem.

- Uhm, chyba właśnie o to mi chodziło. - Myślałeś, że jest tak, jak z tobą i dziewczynami? - Hm. No tak. Ja tylko... - Tylko co? - Tylko nic - odrzekł Fraser po chwili wahania. - Po prostu byłem

ciekaw, jak to jest. - Jak to jest? - Dla kogoś takiego jak ty. - Jak ja? - powtórzył Duncan. - Co masz na myśli? Fraser odwrócił wzrok. - Dobrze wiesz, co mam na myśli. - Nie, nie wiem. - Przecież musiało ci się obić o uszy, co o tobie mówią. Duncan zaczerwienił się jeszcze bardziej. - O każdym tak mówią. O każdym, kto umie się zachować, lubi

książki i muzykę. Innymi słowy o każdym, kto nie jest nieokrzesanym bydlakiem. Tymczasem wiadomo, że pod tym względem najgorsi są właśnie ci ostatni...

314

Page 312: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Wiem - odparł cicho Fraser. - Ale chodziło mi o coś jeszcze. - O co? - Nic. Po prostu obiło mi się o uszy, dlaczego tu jesteś. - No i dlaczego? - Jesteś tu, ponieważ... Daj spokój, to nie moja sprawa. - Nie - powiedział Duncan. - Mów, co słyszałeś. Tamten przygładził włosy. - Że tu jesteś, ponieważ próbowałeś się zabić po śmierci swojego

chłopaka. Duncan leżał bez ruchu, niezdolny udzielić odpowiedzi. - Wybacz - dodał Fraser. - Tak jak powiedziałem, to nie moja spra-

wa. Mam w nosie, dlaczego tu trafiłeś i z kim się kiedyś trzymałeś. Jeśli chcesz wiedzieć, moim zdaniem kary dla niedoszłych samobójców są w tym kraju haniebne.

- Kto ci to powiedział? - spytał ochryple Duncan. - Nieważne. Zapomnij. - Wanwright? Binns? - Nie. - No to kto? Fraser odwrócił wzrok. - Stella, rzecz jasna. - On! - warknął Duncan. - Niedobrze mi się robi na jego widok. Nie

chcą sypiać z dziewczętami, ale chcą się do nich upodobnić. Są gorsi niż baby! Trzeba ich leczyć! Jak ja ich nienawidzę!

- Uspokój się - powiedział łagodnie Fraser. - Ja też. - Myślisz, że jestem taki jak oni! - Nic takiego nie powiedziałem. - Myślisz, że byłem kiedyś taki sam, a Alec... Urwał. Nigdy dotąd nie wypowiedział tu tego imienia, nie licząc roz-

mów z panem Mundym, teraz zaś wypluł je jak przekleństwo. Fraser obserwował go w półmroku. - Alec - powtórzył ostrożnie. - Tak... tak miał na imię twój chłopak? - Nie był moim chłopakiem! - odparł Duncan. Dlaczego wszyscy się

upierają, aby tak myśleć? - Był tylko moim przyjacielem. Nie masz przy-jaciół? Chyba wszyscy mają przyjaciół, nie?

- Jasne. Przepraszam. - Był tylko moim przyjacielem. Gdybyś dorastał tam, gdzie ja, i czuł

to samo, co ja, znałbyś znaczenie tego słowa. - Tak. Pewnie masz rację. Wydawało się, że najgorsze bombardowanie minęło. Fraser chuchnął

w dłonie i zatarł je, żeby się rozgrzać. Następnie wstał, sięgnął pod

315

Page 313: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

poduszkę i wyjął papierosy. Nieśmiało poczęstował Duncana, który po-trząsnął głową. Fraser nie ustępował.

- Weź, proszę - powiedział cicho. - No już. Proszę. - Będzie mniej dla ciebie. - Nieważne. Czekaj, ja zapalę. Włożył obydwa papierosy do ust, po czym sięgnął po garnuszek, w

którym trzymali sól do obiadu, i wziął do ręki igłę. Krzesali ogień, pocie-rając metalem o kamień: trochę to trwało, ale wreszcie bibułka zajęła się płomieniem. Papieros był wilgotny od śliny Frasera i zmięty jak przeżuta słomka. Duncan poczuł na języku okruchy tytoniu.

Palili w milczeniu. Każdy papieros wystarczył tylko na minutę. Fraser wysypał z niedopałka resztki tytoniu, by zachować je na następny raz.

- Zazdroszczę ci twojego przyjaciela, Pearce. Naprawdę. Chyba nig-dy nie zależało mi tak na żadnym facecie ani na kobiecie, skoro już o tym mowa. Tak, naprawdę ci zazdroszczę.

- Jesteś w tym odosobniony - rzucił posępnie Duncan. - Własny oj-ciec się mnie wstydzi.

- A myślisz, że mój nie? Uważa, że takich jak ja powinno się przeka-zać nazistom, skoro tak żarliwie chcemy pomagać Niemcom. Mężczyzna powinien przysparzać wstydu własnemu ojcu, nie uważasz? Jeśli kiedy-kolwiek będę miał syna, liczę, że zamieni moje życie w piekło. W prze-ciwnym wypadku nie ma mowy o postępie.

Ale Duncan się nie uśmiechnął. - Kpisz sobie ze wszystkiego - stwierdził. - Ludzie z twojego świata

mają inaczej. - Naprawdę było ci aż tak źle? - Gdyby spojrzeć na to z zewnątrz, pewnie nie. Ojciec nigdy... nigdy

mnie nie bił ani nic z tych rzeczy. Tylko... - Szukał odpowiedniego słowa. - Nie wiem. Lubiłem to, czego nie powinienem lubić, czułem to, czego nie powinienem odczuwać. Moje słowa zawsze odbiegały od oczekiwań otoczenia. Alec był taki sam. Nienawidził wojny. Jego brat zginął na samym początku, a ojciec nie mógł się doczekać, aby i Alec został wysła-ny na front. I to w czasie najgorszej zawieruchy, która powoli zmierzała ku końcowi, chociaż jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. To było... to było jak kres całego cholernego świata! Wszyscy przeżywali ciężkie chwile. Alec i ja nigdy nie chcieliśmy walczyć. Marzył, że uda mu się zmienić ludzką mentalność. A potem... no cóż...

- Biedak - powiedział ze współczuciem Fraser, kiedy Duncanowi głos uwiązł w gardle. - Chyba był w porządku. Żałuję, że nie mogłem go poznać.

316

Page 314: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Był w porządku - odrzekł Duncan. - Był mądry, nie tak jak ja. Lu-dzie zawsze uważają mnie za inteligentnego, ale to przez mój sposób mówienia. Miał też poczucie humoru i nigdy nie mógł usiedzieć w jed-nym miejscu. Zawsze go coś pochłaniało. Był trochę taki jak ty, a raczej byłby, gdyby chodził do odpowiedniej szkoły i miał pieniądze. Potrafił sprawić, że wszystko wydawało się fascynujące i... sam nie wiem... lepsze niż w rzeczywistości. Nawet jeśli potem uświadamiałeś sobie, że czasem plótł banialuki, byłeś gotów pójść za nim wszędzie. Umiał... umiał cię porwać.

- Wybacz - rzucił cicho Fraser. - Teraz rozumiem, dlaczego... dla-czego tak bardzo go lubiłeś. Ile miał lat?

- Tylko dziewiętnaście - wyszeptał Duncan. - Był starszy ode mnie, dlatego pierwszy dostał wezwanie.

- Tylko dziewiętnaście. To potworne, Pearce! Najpierw jego brat, a potem on. - Zawahał się i ściszył głos. - Co było dalej?

- Dalej? - powtórzył Duncan. - Po jego śmierci? Wtedy ty...? Duncanowi ponownie stanęła przed oczami jaskrawa wizja za-

krwawionych ścian w ojcowskiej kuchni. Popatrzył na Frasera i serce zabiło mu żywiej; chciał mu opowiedzieć, co się stało, pragnął tego! Ale zabrakło mu słów. Opuścił głowę.

- Ja nie umarłem - odrzekł bezbarwnym głosem. - Chciałem, ale mi się nie udało. To by było na tyle. I co?

Tamten chyba nie zauważył zmiany w jego głosie. - Dlatego wsadzili cię tutaj! - zawołał. - Oto brytyjska sprawied-

liwość! Dwa zmarnowane życia zamiast jednego. Podczas gdy ty po-trzebowałeś tylko...

- Nie mówmy już o tym - przerwał mu Duncan. - Dobrze, jeśli sobie tego nie życzysz. Oczywiście. Na samą myśl

przewraca mi się w żołądku. Gdyby tylko ktoś, na przykład twój ojciec albo... Cholera! - Zerwał się na równe nogi. - Co się dzieje, u licha?

Gdzieś niedaleko, bliżej niż dotychczas, spadła bomba: podmuch był tak potężny, że szyba w oknie zadrżała i pękła z ogłuszającym trzaskiem. Duncan podniósł głowę. Fraser podbiegł aż do drzwi i próbował je otwo-rzyć. Pled spadł mu z ramion.

- Cholera! Cholera! - powtarzał. - Chyba olejowa, co? To one tak świszczą, nie?

- Nie wiem - odpowiedział Duncan. Fraser energicznie skinął głową. - Słyszałem je wcześniej. Olejowa, na bank... Boże! - Spadła ko-

lejna. Ponownie natarł na drzwi, po czym rozejrzał się z paniką w oczach. - Co zrobimy, jeśli następna spadnie na nas? Usmażymy się we

317

Page 315: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

własnych łóżkach! Czy ktoś w ogóle pilnuje dachu? Podejrzewam, że nie, a ty? A jeśli zrzucą kilka naraz? Jak szybko twoim zdaniem przybiegnie klawisz i pootwiera wszystkie cele? Pewnie w ogóle nie wychyli nosa ze schronu! Jezu! Mogliby przynajmniej sprowadzić nas na dół. Mogliby-śmy spać na materacach!

Mówił piskliwie, łamiącym się głosem, jak chłopiec. Duncan nagle zrozumiał, jak bardzo tamten się boi i jak usilnie próbuje zbagatelizować strach. Na jego pobladłą twarz wystąpiły krople potu. Włosy sterczały mu na wszystkie strony: raz po raz przygładzał je obiema rękami.

Pochwyciwszy spojrzenie Duncana, który z zakłopotaniem odwrócił głowę, Fraser jakby się uspokoił.

- Myślisz, że mam pietra - powiedział. - Nie, wcale tak nie myślę. - Cóż, pewnie masz rację. - Podniósł do góry rozdygotaną dłoń. -

Wystarczy na mnie popatrzeć! - Jakie to ma znaczenie? - Jakie to ma znaczenie? Jezu! Ty nie masz pojęcia! Ja... Jasny

gwint! Rozległy się nawoływania więźniów. Byli równie przestraszeni jak

Fraser. Ktoś wołał pana Garnisha, ktoś inny tłukł czymś w drzwi celi. Szyby znów podskoczyły we framugach: spadła kolejna bomba, jeszcze bliżej niż poprzednie... Następne posypały się jak deszcz. Czuli się jak zamknięci w metalowym pojemniku, w który ktoś wali kijem.

- Giggs, ty ścierwo! - zabrzmiał okrzyk. - To wszystko twoja wina! Niech no ja cię dorwę, Giggs! Uduszę gołymi rękami!

Lecz ten milczał jak zaklęty. Po chwili krzykacz też dał za wygraną. Zapadło ogólne milczenie. Duncan wyobrażał sobie, że większość męż-czyzn leży w napięciu na swoich pryczach i odlicza sekundy w oczekiwa-niu na kolejną eksplozję.

Fraser dalej kulił się przy drzwiach. - Lepiej poczekać w łóżku, dopóki nalot się nie skończy - powiedział

chłopak. - A jeśli się nie skończy? Albo skończy się, a my razem z nim? - Dzielą nas od bomb kilometry - odrzekł Duncan. - Podwórze -

zaczął pleść, co mu ślina na język przyniesie - podwórze roznosi dźwięk. To tylko echo, nic więcej.

- Naprawdę tak uważasz? - Jasne. Nigdy nie zauważyłeś, jak każdy okrzyk z okna odbija się

echem? Fraser pokiwał głową, gorliwie podchwytując ostatnie słowa. - To prawda - przyznał. - Zauważyłem. Tak, masz całkowitą rację.

318

Page 316: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Mimo to drżał na całym ciele. Po chwili objął się ramionami. Miał na sobie tylko piżamę, a w celi panował przenikliwy chłód.

- Wracaj do łóżka - ponaglił go Duncan. A gdy tamten nie zare-agował, wstał z pryczy i wszedł na krzesło, żeby zaciągnąć zasłonę. Spoj-rzał przy tym na szybę i zobaczył podwórze oraz budynek po przeciwnej stronie, oświetlone blaskiem księżyca. Snop reflektora niestrudzenie omiatał niebo i gdzieś na wschodzie - na przykład w Maida Vale, a może w Euston - widniała łuna pożaru. Przeniósł wzrok na rysę na szkle. Two-rzyła niemal doskonały łuk, pozornie nie mając nic wspólnego z okru-cieństwem ani przemocą. Lecz gdy przyłożył do niej palec, poczuł, jak ustępuje pod jego dotykiem. Gdyby nacisnął mocniej, rozsypałaby się na kawałki.

Docisnął zasłonę do parapetu, dzięki czemu pożar za oknem przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, a pogrążona w nieprzeniknionym mroku cela mogła udawać zupełnie inny pokój i znajdować się wszędzie lub nigdzie. Zasłona tłumiła światło, które przenikało gdzieniegdzie przez szpary w tkaninie, rysując na niej gwiazdy, kropki i półksiężyce niczym ozdoby na pelerynie iluzjonisty.

Wrócił do łóżka. Usłyszał, jak Fraser przechodzi kilka kroków i pod-nosi koc, po czym zastyga z wahaniem, jakby nie do końca pokonał strach... Wreszcie odezwał się, bardzo cicho.

- Mogę się z tobą położyć, Pearce? - zapytał. - Znaczy się, na twojej pryczy. - A gdy chłopak nie odpowiedział, dodał po prostu: - Jest choler-na wojna. Nie chcę spać sam.

Duncan odrzucił koc i przysunął się bliżej do ściany. Fraser położył się tuż obok i znieruchomiał. Milczeli. Ale przy każdej kolejnej eksplozji tamten drżał i sztywno napinał mięśnie jak człowiek dręczony przejmu-jącym bólem. Duncan zauważył, że mimowolnie robi to samo, nie ze strachu, ale ze współczucia.

Wreszcie Fraser nie wytrzymał i parsknął śmiechem. - Boże! - Zaszczekał zębami. - Przepraszam, Pearce. - Nie ma za co przepraszać. - Nie mogę przestać się trząść. - Tak to już jest. - Ty też się trzęsiesz, przeze mnie. - To bez znaczenia. Zaraz się rozgrzejesz i wszystko będzie w po-

rządku. Fraser potrząsnął głową. - Nie chodzi o zimno, Pearce. - To bez znaczenia. - W kółko to powtarzasz. Wręcz przeciwnie, to ma ogromne zna-

czenie. Nie rozumiesz?

319

Page 317: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Co miałbym rozumieć? - spytał Duncan. - Uważasz, że nigdy nie zastanawiam się nad... nad strachem? To

najgorsza rzecz ze wszystkiego. Mogę znieść sądy i kobiety obrzucające mnie obelgami na ulicy! Lecz podejrzenie, że owe sądy i kobiety mają rację, podejrzenie, które zżera cię od środka... I pojawia się myśl: czy ja naprawdę w to wszystko wierzę, czy może po prostu jestem... parszy-wym tchórzem? - Ponownie otarł twarz i Duncan zrozumiał, że pot na policzkach jego towarzysza miesza się ze łzami. - Tacy jak ja nigdy się do tego nie przyznają - podjął urywanym głosem. - Ale czujemy to przez skórę, Pearce, o tak... Tymczasem ci zwyczajni, tacy jak Grayson, jak Wright, wesoło idą na front. Głupota czyni ich odważnymi? Myślisz, że się nie zastanawiam, jak sobie poradzę po wojnie ze świadomością, że przeżyłem może dzięki takim jak oni? Jestem tu ja, jest Watling, Willis i Spinks oraz inni, jakich nie brakuje w więzieniach całej Anglii. Czy je-śli... - Na niebie głośno zawarczał samolot. Fraser znów się naprężył, dopóki dźwięk nie ucichł w oddali. - Czy jeśli spłoniemy żywcem w ce-lach, ludzie pochwalą nas za odwagę?

- Moim zdaniem postąpiłeś bardzo odważnie - odpowiedział Dun-can. - Każdy przyznałby mi rację.

Fraser wytarł nos. - Też mi odwaga stać z założonymi rękami! Ty jesteś odważniejszy,

Pearce. - Ja?! - Przynajmniej coś zrobiłeś, nie? - Co masz na myśli? - Zrobiłeś to, o czym rozmawialiśmy. Przez co tu jesteś. Duncan zadrżał i odwrócił głowę. - To wymagało sporej odwagi, nie? - drążył Fraser. - Bóg wie, że

większej niż ta, jaką mam ja. Duncan ponownie drgnął. Podniósł rękę, jakby mimo ciemności

chciał osłonić się przed spojrzeniem tamtego. - Co ty tam wiesz - burknął. - Myślisz, że... Ach! - Poczuł odrazę.

Nawet teraz, u boku rozdygotanego Frasera nie mógł się zdobyć na wy-znanie prawdy. - Przestań to roztrząsać - dodał. - Zamknij się.

- Dobra. Przepraszam. Umilkli. Samoloty nadal warczały w górze, kanonada nie ustawała.

Lecz następny wybuch dobiegł już z oddali, kolejny również. Bombowce odleciały gdzie indziej...

Fraser wyraźnie się uspokoił. Na sygnał odwołujący alarm zadrżał po raz ostatni, wytarł rękawem twarz i znieruchomiał. Na korytarzu pano-wała cisza. Nikt nie stanął przy oknie, by gwizdać lub wiwatować.

320

Page 318: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Mężczyźni, którzy dotąd leżeli sztywno wyprostowani lub zwinięci w kłębek, teraz unosili głowy, wyciągali przed siebie ręce i zdjęci bezbrzeż-ną ulgą opadali z powrotem na prycze.

Słychać było jedynie głosy strażników, którzy wylegli ze schronu jak owady spod kamienia. Ich buty zachrzęściły o żwir: powoli stawiali kro-ki, jakby widok nienaruszonego więzienia budził w nich nieopisane zdumienie.

Duncan wiedział, jaki będzie kolejny odgłos: pan Mundy wejdzie na schody i przeprowadzi obchód. Po chwili uniósł głowę, żeby lepiej sły-szeć. Z uwagi na mrok panujący w celi blada kreska pod drzwiami ryso-wała się nader wyraźnie. Zobaczył, jak pan Mundy staje po drugiej stro-nie i przykłada oko do wizjera. Wiedział, że nie uszło to również uwagi Frasera. Lecz gdy tamten otworzył usta, Duncan ostrzegawczo położył mu palec na wargach, gdy zaś pan Mundy zawołał: „W porządku?”, nie odpowiedział. Wołanie zabrzmiało drugi raz, a potem trzeci. Wreszcie strażnik dał za wygraną i z ociąganiem poszedł dalej.

Duncan nie odrywał dłoni od ust Frasera. Czując na palcach jego od-dech, powoli cofnął rękę. Nie odezwali się ani słowem. Chłopak po raz pierwszy uświadomił sobie jednak bliskość tamtego, bijące odeń ciepło oraz stopy, uda, ramiona i barki, które stykały się z ciałem jego, Dunca-na. Prycza była wąska, blisko trzy lata spał na niej sam. W więzieniu po-trącano go łokciami, czasem zdarzyło mu się oberwać, dotykał palców Viv w sali odwiedzin, raz uścisnął rękę kapelanowi. Bliskość drugiej oso-by powinna wydać mu się dziwna, ale tak nie było. Odwrócił głowę.

- W porządku? - szepnął. - Tak - odpowiedział Fraser. - Nie chcesz wrócić na górę? Tamten potrząsnął głową. - Jeszcze nie. I nie było w tym nic dziwnego. Przysunęli się bliżej siebie. Duncan

przełożył wyżej rękę, a Fraser uniósł się nieco, aby oprzeć na niej głowę. I dalej leżeli nieruchomo, jak gdyby nigdy nic. Jakby nie byli dwoma młodymi więźniami w mieście rozrywanym przez bomby. I jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.

- Dlaczego dałaś jej swoją obrączkę? - zapytała po drodze Mickey. Kay gładko zmieniła bieg. - Nie wiem - odpowiedziała. - Było mi jej żal. W końcu to tylko

obrączka. Co znaczy obrączka w takich czasach? Siliła się na nonszalancję, ale zaczynała żałować, że tak łatwo się jej

pozbyła. Dłoń ściskająca kierownicę wydawała się naga i jakby cudza.

321

Page 319: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Może jutro zajrzę do szpitala - dodała. - Sprawdzę, jak się czuje. - O ile jeszcze tam będzie - odparła znacząco Mickey. Kay uparcie unikała jej spojrzenia. - To był jej wybór. Sama chciała zaryzykować. - Nie wiedziała, co mówi. - Dobrze wiedziała. Chciałabym dostać w swoje ręce konowała, któ-

ry tak ją urządził. I tak zwanego narzeczonego też. - Dojechała do skrzy-żowania. - Którędy jedziemy?

- Nie tędy - odpowiedziała Mickey, spoglądając na ulicę. - Chyba zamknięta. Jedź do następnej.

Z powodu pełni była to ich najcięższa noc od tygodni. Po odstawieniu Viv do szpitala wróciły na Dolphin Square, gdzie otrzymały kolejne za-danie. Zbombardowano lokalny odcinek linii kolejowej: zginęło trzech mężczyzn, którzy naprawiali tory po poprzednim nalocie, pozostałych sześciu zostało rannych. Odtransportowały do szpitala czterech z nich, po czym zostały wysłane do budynku, pod którego fasadą znalazła się pięcioosobowa rodzina. Dwie kobiety i dziewczynka ocalały, chłopiec i druga dziewczynka ponieśli śmierć na miejscu. Kay i Mickey zabrały ciała.

Teraz jechały na ulicę położoną na wschód od Sloane Square. Kay za-kręciła i poczuła chrzęst pod oponami. Droga usiana była żwirem, grud-kami ziemi i potłuczonym szkłem. Kay przyhamowała, po czym zatrzy-mała karetkę i na widok nadchodzącego strażnika opuściła szybę.

Widziała, że się nie spieszył. - Za późno? - spytała. Mężczyzna kiwnął głową i wskazał im drogę do zwłok. - Jezu - wykrztusiła Mickey. Było ich dwoje: mężczyzna i kobieta, zginęli, wracając z przyjęcia.

Według słów strażnika ich dom stał zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej. Ulica miała kształt półksiężyca przerwanego niewielkim ogrodem, który ucierpiał najbardziej. Z wysokiego piętnastometrowego platanu zostały same drzazgi; domy postradały szyby, frontowe drzwi oraz dachówki, ale poza tym nie doznały większego uszczerbku. Mężczyznę i kobietę wyrzu-ciło w powietrze. On wylądował na kamiennych płytach pod oknem jed-nej z piwnic. Ona spadła na płot biegnący wzdłuż chodnika i nadziała się klatką piersiową na tępe, żelazne sztachety. Nadal tam wisiała, strażnik okrył ją tylko kawałkiem zerwanej zasłony. Odsunął materiał, żeby Kay i Mickey mogły się lepiej przyjrzeć. Kay spojrzała raz i odwróciła głowę.

Płaszcz i kapelusz kobiety zniknęły, włosy zasłaniały jej twarz, a wi-szące bezwładnie ręce wciąż okryte były nieskazitelnymi rękawiczkami

322

Page 320: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

wieczorowymi. Jedwabna suknia, osrebrzona blaskiem księżyca, spły-wała na chodnik jakby jej właścicielka pochylała się w ukłonie, choć wybrzuszenie na plecach w miejscu, gdzie tkwiły sztachety, nie pozosta-wiało najmniejszych wątpliwości co do jej stanu.

- Ostatni parkan na ulicy - oznajmił strażnik, prowadząc je dalej. - Parszywy pech, co? Pewnie został tu dlatego, bo był zardzewiały. Szcze-rze powiedziawszy, wolałem jej nie ruszać. Widziałem, że nie żyje. Mo-żecie mi wierzyć lub nie, ale jeszcze dwadzieścia minut temu rozmawia-łem z jej mężem. Dlatego do was zadzwoniłem. Spójrzcie na niego.

Odsunął jakiś przedmiot i zobaczyły ciało mężczyzny: siedział z pod-ciągniętymi wysoko kolanami, oparty plecami o ścianę. Podobnie jak jego towarzyszka miał na sobie wieczorowy strój. Pod kołnierzykiem widniał starannie zawiązany krawat, jednakże sam kołnierzyk oraz znaczna część gorsu przybrały odcień upiornej czerwieni. Pył osiadł na wypomadowanych włosach jak czapka. W świetle latarki Kay ujrzała wielką ranę na głowie zabitego oraz krew, gęstą i lśniącą jak dżem.

- Ale bałagan! - Strażnik cmoknął. - Właściciele tego domu będą mieli przykrą niespodziankę. - Obrzucił Mickey i Kay przeciągłym spoj-rzeniem. - To nie robota dla kobiet. Macie w co ich zawinąć?

- Mamy koce. - Będą się nadawały tylko do wyrzucenia - mruknął zrzędliwie. Na-

gle wypatrzył coś na ulicy. - Patrzcie, a co to takiego? Płaszcz tej bie-daczki. Moglibyśmy... Jasna cholera!

On i Kay odruchowo pochylili głowy. Lecz wybuch nastąpił dalej na północ i był to nie tyle huk, ile stłumiony łoskot. Gdzieś bliżej rozległ się trzask łamanych belek, klekot spadających dachówek oraz brzęk tłuczo-nego szkła. Rozszczekały się psy.

- Co to było? - zawołała Mickey, która wyciągała nosze z ambu-lansu. - Coś wybuchło?

- Na to wygląda - odrzekła Kay. - Gazownia? - Stawiałbym raczej na fabrykę - wtrącił mężczyzna, trąc pod-

bródek. Popatrzyli na niebo, gdzie toczyła się gra świateł rozrzedzonych bla-

skiem księżyca. Niemożliwością było dojrzeć cokolwiek. - Tam - wskazał strażnik, gdy reflektory powędrowały w dół. Na

niebie rozkwitła łuna pożaru. W miejscach, gdzie kłębił się dym, przy-brała ciemnoróżowy, niezdrowy odcień.

- Szwaby będą miały niezły widok - oznajmił strażnik. - Gdzie to może być? - powiedziała Mickey. - King's Cross?

323

Page 321: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Możliwe - odparł z powątpiewaniem. - Myślę jednak, że bardziej na południe. Moim zdaniem Bloomsbury.

- Bloomsbury? - powtórzyła Kay. - Zna pani tamte rejony? - Tak. - Zmrużyła oczy i zdjęta nagłym lękiem wpatrywała się w

niebo. Szukała znanych sobie punktów orientacyjnych: iglic, kominów. Lecz jej wzrok napotykał tylko pustkę. Co gorsza, nie wiedziała przez chwilę, w którym kierunku patrzy, północno-wschodnim czy północno-zachodnim: łuk ulicy utrudniał orientację. Reflektory ponownie omiotły niebo i ponownie rozgorzała walka cieni i barw. Kay oderwała spojrzenie od chmur i podeszła do ciała kobiety.

- Chodź - powiedziała do Mickey. Jej głos musiał zabrzmieć dziwnie. Mickey zerknęła z niepokojem. - Co się stało? - Nie wiem. Ciarki mnie przeszły. Jezu, ależ to potworne! Pomóż

mi, dobrze? Nie ma sensu ciągnąć jej w górę, pewnie zahaczyła o zadzio-ry.

Rozkołysały ciało i jakoś zdołały je oswobodzić, lecz zgrzyt żelaza o żebra i ruchome wybrzuszenie na plecach sprawiały upiorne wrażenie. W końcu udało im się zsunąć zwłoki z zakrwawionej sztachety. Nie od-wróciły kobiety na plecy, nie próbowały zamknąć jej oczu, tylko szybko położyły ją na noszach i przykryły rozdartą zasłoną, którą była osłonięta wcześniej. Zmarła miała jasne potargane włosy. Zupełnie jak włosy He-len, kiedy się budzi albo wstaje z łóżka po tym, jak się kochały, pomyśla-ła Kay.

- Jezu - powtórzyła, ocierając usta mankietem. - Koszmar! - Ode-szła kawałek i zapaliła papierosa.

Naraz ogarnął ją niewytłumaczalny niepokój. Popatrzyła na niebo. Kolory szalały jak przedtem, przygasały i rozkwitały na nowo za sprawą igrających w dole płomieni. Przestraszyła się, chociaż sama nie wiedziała dlaczego. Zaciągnęła się dwa, może trzy razy i wyrzuciła papierosa.

- Hej! - zawołał strażnik. Podniósł go i wypalił do końca. Kay chwyciła drugie nosze, które leżały obok ciała kobiety. Wzięła też

bandaż i owinęła nim głowę zabitego. Mickey pospieszyła jej z pomocą i ostrożnie przytrzymała głowę mężczyzny. Następnie rozłożyły nosze i spróbowały unieść ciało. Nie było łatwo: chodnik pokrywały grudki zie-mi, połamane gałęzie i dachówki. Kay i Mickey próbowały zepchnąć śmieci na bok, zadyszały się przy tym, zaczęły mamrotać pod nosem i przeklinać. Mimo to kiedy ktoś na ulicy wypowiedział jej imię, cicho, ale

324

Page 322: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

z naciskiem, Kay od razu usłyszała. Usłyszała i natychmiast domyśliła się prawdy. Stanęła prosto, na chwilę zamarła w miejscu, po czym prze-sadziła ciało mężczyzny i wbiegła po schodkach na górę.

Ktoś rozmawiał ze strażnikiem. Mimo ciemności rozpoznała przyby-sza po pociągłej twarzy i okularach. Był to Hughes, jej kolega z bazy, zziajany od biegu. Zdjął hełm, aby biec szybciej, i teraz przyciskał go do boku.

- Kay - powtórzył na jej widok, co tylko pogorszyło sprawę, gdyż w pracy zwracał się do niej po nazwisku. - Kay...

- Co się stało? - zapytała. - Mów! Gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. - Byłem z Cole i O’Neil trzy przecznice dalej. Strażnik dostał wia-

domość z pięćdziesiątkiósemki. Strasznie mi przykro, Kay. Podobno wszystkie trzy miały spaść na Broadcasting House, ale pomyłkowo po-szły na wschód. Jedną rozbrojono, zanim zdążyła narobić szkód. Dwie inne wywołały pożary...

- Helen - powiedziała. Złapał ją za rękę. - Chciałem, żebyś wiedziała. Ale oni sami nie wiedzą dokładnie.

Kay, to wcale nie musi... - Helen - powtórzyła. Właśnie tego bała się każdego dnia. Wmawiała sobie, że lęk pomoże

jej w krytycznym momencie zachować spokój. Teraz zrozumiała, że ów strach oznaczał dla niej rodzaj zabezpieczenia: wierzyła, że jeśli będzie w nim konsekwentna, otoczy Helen swoistym parasolem ochronnym. Ale to bzdura. Jej strach nie uchronił nikogo od niebezpieczeństwa. Jakże mogłaby teraz zdobyć się na spokój. Wyrwała dłoń z uścisku Hughesa i zasłoniła twarz. Przeszył ją dreszcz. Chciała paść na kolana, zacząć krzy-czeć. Własna słabość budziła w niej przerażenie. Czy to pomoże Helen, pomyślała. Odsłoniwszy oczy, zobaczyła, że Mickey wyciąga do niej rękę. Odtrąciła ją i ruszyła naprzód.

- Muszę tam jechać - oznajmiła. - Kay, nie - zaoponował Hughes. - Przyszedłem, bo sam chciałem ci

przekazać tę informację. Ale nie masz tam nic do roboty. To teren pięć-dziesiątkiósemki. Zostaw to im.

- To partacze - burknęła Kay. - Wszystko spieprzą! Idę. - To za daleko! I tak nic nie wskórasz. - Tam jest Helen! Nie rozumiesz? - Jasne, że rozumiem. Dlatego przyszedłem. Ale... - Kay - wtrąciła Mickey, ponownie łapiąc ją za rękę. - Hughes ma

rację. To za daleko.

325

Page 323: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nieważne - odparta dziko Kay. - Pobiegnę. Albo... - Jej spojrzenie padło na ambulans. I dodała spokojniejszym tonem: - Biorę furgonetkę.

- Kay, nie! - Kay... - Hej - powiedział strażnik, który dotąd w milczeniu przysłuchiwał

się rozmowie. - A co z ciałami? - Do diabła z nimi - odpowiedziała Kay. Puściła się biegiem. Mickey i Hughes podążali tuż za nią, usiłując ją

powstrzymać. - Langrish! - zawołał z rosnącą irytacją Hughes. - Nie bądź głupia! - Z drogi - warknęła Kay. Podeszła do furgonetki od tyłu, aby domknąć drzwi. Następnie wsko-

czyła do szoferki. Hughes stanął w drzwiach, próbując przemówić jej do rozsądku.

- Langrish - powiedział. - Na miłość boską, zastanów się, co robisz! Pomacała stacyjkę i ponad ramieniem Hughesa pochwyciła wzrok

Mickey. - Mickey - rzekła cicho. - Daj mi kluczyki. - Ani mi się waż, Carmichael. - Kluczyki, Mickey. - Carmichael... Mickey z wahaniem przeniosła wzrok na Hughesa, po czym znów

popatrzyła na Kay. Wyjęła kluczyki, znowu się zawahała, a potem rzuciła z rozmachem, jak chłopiec. Hughes wyciągnął rękę, lecz Kay była szyb-sza. Wepchnęła kluczyk do stacyjki i zapuściła silnik.

- A niech was szlag! - krzyknął Hughes, waląc pięścią w metalową ramę drzwi. - Niech szlag trafi was obie! Wylecicie za to z roboty! Zoba-czycie...

Kay pchnęła go na oślep: trafiła w policzek i krawędź okularów, a gdy zatoczył się w tył, zwolniła ręczny hamulec i odjechała. W pędzie za-mknęła drzwi. Hełm opadł jej na czoło; szarpnęła paski i zerwała go z głowy. Od razu poczuła się lepiej. Zerknęła w lusterko: Hughes siedział na drodze, trzymając się za głowę, a Mickey stała ze zwieszonymi wzdłuż boków rękami i odprowadzała wzrokiem ambulans... Ostrożnie przeje-chała po zaśmieconej ulicy i przyspieszyła.

Jadąc, wyobraziła sobie Helen, jak widziała ją przed paroma go-dzinami: całą i zdrową. Ujrzała ją tak wyraźnie, iż nie mogła uwierzyć, że zginęła lub choćby doznała obrażeń. To na pewno nie Rathbone Place, pomyślała. Na pewno chodzi o inną ulicę. Niemożliwe! A jeśli nawet, Helen z całą pewnością zeszła do schronu. Zrobiła to dla mnie, ten je-den, jedyny raz...

326

Page 324: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Dotarta do Buckingham Palace Road i na pełnym gazie minęła Victo-ria Station. Z piskiem opon skręciła do parku; coś obsunęło się w tyle furgonetki i z hukiem upadło na podłogę. Na wprost niej biła nieregu-larnie pulsująca łuna, niczym gasnące życie, straszna, potworna. Kay zmieniła bieg i docisnęła pedał gazu. Nalot trwał i Mail oczywiście świe-ciła pustkami. Jedynie na Charing Cross dostrzegła krzątaninę: strażnik i policjanci biegli do innego wypadku; pomachali na jej widok, sądząc, że jedzie z pomocą. „Tutaj”, zawołali, wskazując na wschód, w kierunku Strandu. Skinęła głową, ale nawet nie przeszło jej przez myśl, aby za-trzymać się i pomóc. Gdy trochę później jakiś mężczyzna z zakrwawioną twarzą próbował zastąpić jej drogę, wyminęła go i pojechała dalej.

Charing Cross Road była zamknięta, trzy dni wcześniej zbom-bardowano główny wodociąg. Kay pojechała na zachód, do Haymarket, dotarła do Shaftesbury Avenue i znalazła się na Wardour Street, chcąc tamtędy dojechać do Rathbone Place. Wjazd na Oxford Street blokowały sznury i rusztowania, roiło się od policji. Zahamowała gwałtownie i pró-bowała zawrócić. Przybiegł policjant.

- Dokąd? - zapytał. Podała mu adres. - Myślałem, że już wysłano tam ekipę - odparł natychmiast. - Tędy pani nie przejedzie.

- Bardzo źle? - spytała. Usłyszał coś w jej głosie i zamrugał. - O ile wiem, poszły dwa magazyny. Nie dostała pani informacji

z centrali? Kay zignorowała pytanie. - Magazyny meblowe? Palmera? - Nie mam pojęcia. - Jezu, to na pewno tam! O Jezu! Przez otwarte okno doleciał do niej swąd spalenizny. Pospiesznie

wrzuciła bieg, a policjant odskoczył. Kiedy cofała, silnik zawył opętań-czo. Ponownie zmieniła bieg, dwukrotnie dociskając sprzęgło, ale źle obliczyła czas i rozległ się chrapliwy zgrzyt skrzyni biegów. Zaklęła, roz-drażniona prawie do łez opornością mechanizmu. Nie rycz, kretynko, upomniała się w myślach. Z furią walnęła pięścią w udo. Furgonetka zakołysała się na boki. Nie rycz, nie rycz...

Skierowała się na południe, lecz na widok przejezdnej ulicy po lewej stronie raptownie skręciła. Kawałek dalej ponownie mogła skręcić w lewo, w Dean Street. Tu po raz pierwszy ujrzała strzelające w niebo języ-ki ognia. Na przednią szybę opadły kruche pajęczyny dryfującego popio-łu. Dodała gazu i popędziła naprzód, ale po jakichś stu metrach napotka-ła kolejną blokadę na drodze.

- Przepuśćcie mnie! - krzyknęła do policjantów.

327

Page 325: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Pogrozili palcami: „Nie ma mowy. Zawracaj”. Zawróciła i desperacko raz jeszcze skierowała się na wschód, ku Soho

Square. Następna blokada, tym razem z mniejszą obstawą. Kay zatrzy-mała samochód, zaciągnęła hamulec, po czym wybiegła i jednym sko-kiem przesadziła barykadę.

- Hej! - krzyknął ktoś za jej plecami. - Ty, bez hełmu! Zwariowałaś! Poklepała się w odznakę. - Sanitariuszka! - odwrzasnęła. - Sanitariuszka! - Hej! Wracaj! Po chwili głosy ucichły. Wiatr zmienił kierunek, otoczył ją gęsty dym.

Wyjęła chustkę i przycisnęła ją do nosa i ust, ale biegła dalej. Dym nad-ciągał falami, przez co kolejne sto kroków przebyła raz po omacku, raz w oślepiającym świetle. W pewnej chwili obsypała ją kaskada iskier, które osmaliły jej włosy i poparzyły twarz. Krótko potem upadła: wstając, stra-ciła orientację, przebiegła kilka kroków i wpadła na ścianę, a gdy zawró-ciła, prawie natychmiast wyrósł przed nią kolejny mur... Coś zafurkotało jej nad głową: zrobiła unik, biorąc to za skrawek płonącego papieru. Wówczas zobaczyła, że to gołąb z płonącymi skrzydłami. Przerażona znowu zaczęła biec. Potknęła się i upuściła chustkę. W chwili gdy pró-bowała zaczerpnąć powietrza, kolejna fala dymu zdławiła jej oddech. Krztusząc się, pokuśtykała naprzód i nagle znalazła się w samym sercu chaosu. Oparła dłonie na udach, zaczęła kaszleć i pluć. Wreszcie podnio-sła wzrok.

Znalazła się bardzo blisko pożaru, ale nie była w stanie nic roz-poznać. Budynki dokoła, biegający strażacy, kałuże wody, skręcone węże - wszystko spowijała intensywna, nienaturalna poświata albo okrywał gęsty cień. Zawołała do kogoś, lecz hałas zagłuszył jej głos. Podeszła do kogoś innego i chwyciwszy go za ramiona, ryknęła mu prosto w twarz.

- Gdzie ja jestem? Gdzie ja, do cholery, jestem? Gdzie jest Pym's Yard?

- Pym's Yard? - powtórzył mężczyzna i wyrwał się z jej uścisku. - Tutaj!

Spuściła głowę i zobaczyła pod nogami kocie łby. Rozejrzała się po-nownie i zaczęła wyławiać z otoczenia znajome szczegóły. Dotarło do niej, że magazyn Palmera musi znajdować się tuż na wprost, nie zaś w samym sercu pożogi, a swojego domu nie widziała w ogóle, ponieważ znalazł się pod gruzami sąsiedniego budynku.

Ostatnia myśl odebrała jej władzę w nogach. Stanęła jak skamieniała, ze wzrokiem utkwionym w ogień. W pewnej chwili strażak chwycił ją za ramię i popchnął: z drogi, jeśli łaska. Posłusznie zrobiła trzy, cztery kroki

328

Page 326: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

i znowu wrosła w ziemię. Wreszcie ktoś zawołał ją po nazwisku. Był to Henry Varney, strażnik z Goodge Street. Twarz i ręce miał czarne od dymu, bielały tylko oczodoły, które przed chwilą przetarł rękawem. Wy-glądał jak muzyk z jazzbandu. Złapał ją za ramiona.

- Panna Langrish! - zawołał ze zdumieniem. - Jak długo pani tu stoi?

Nie odpowiedziała. Odprowadził ją od ognia. Zdjął hełm i usiłował wcisnąć go na głowę Kay; metal był rozgrzany jak patelnia.

- Proszę odejść od ognia - powiedział Varney. - Jest pani popa-rzona... Proszę odejść od ognia, panno Langrish!

- Przyszłam po Helen - odrzekła. - Proszę odejść - powtórzył. Napotkał jej spojrzenie i nie wiedział,

gdzie podziać oczy. - Przykro mi - dodał. - Magazyn spłonął jak zapałka. Schron też.

- Schron też? Pokiwał głową. - Bóg jeden wie, ilu ich tam było. Podprowadził Kay do parapetu wybitego okna, posadził i kucnął

obok, ściskając ją za rękę. - Jesteś pewien co do schronu, Henry? - zapytała. - Tak. Bardzo mi przykro. - Nikt nie ocalał? - Nikt. Podszedł strażak. - Sanitariusze mieli stąd zniknąć czterdzieści minut temu! -

rzucił ostro pod adresem Kay. - Nie macie tu nic do roboty! Henry wstał i szepnął coś tamtemu na ucho. Mężczyzna spuścił głowę

i odszedł. „Jezu”, wymamrotał po drodze... Henry ponownie ujął rękę Kay.

- Muszę iść, panno Langrish, chociaż wolałbym zostać. Pójdzie pani do punktu pierwszej pomocy? Może jest ktoś... jakaś bliska osoba... któ-rą mógłbym zawiadomić?

Wskazała głową na ogień. - Moja najbliższa osoba została tam, Henry. Uścisnął jej palce i odszedł, za chwilę zobaczyła, jak biegnie... Ogień

powoli przygasał, płomienie przestały lizać niebo. Zgiełk przycichł, żar przybrał na sile. Z płonącego magazynu wzbił się obłok iskier, drewnia-ne ściany zadrżały i runęły. Strażacy uwijali się jak w ukropie. Woda spływała po bruku bądź wznosiła się w obłoku gęstej pary. W pewnym momencie ziemia zadygotała, zapewne pod wpływem bliskiej eksplozji; ogień buchał jeszcze przez dziesięć, piętnaście minut, po czym zaczął

329

Page 327: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

przygasać. Wyłączono jedną z pomp, zwinięto węże. Ostre światło przy-bladło, zgrzyt pomp ucichł. Księżyc zaszedł, może przysłoniły go chmu-ry. Przedmioty zatraciły ostre kontury i nierzeczywistą aurę, drobne szczegóły krajobrazu pogrążyły się w mroku jak ćmy zwijające skrzydła.

Nikt nie podszedł do Kay, tak jakby i ją stopniowo pochłaniała ciem-ność. Siedziała z dłońmi opartymi na udach, wpatrzona w gorące, nieru-chome zgliszcza; patrzyła, jak ogień zmienia kolor, poprzez oślepiającą biel, żółć i oranż, aż do czerwieni. Wyłączono kolejną pompę i wóz stra-żacki odjechał. Ktoś krzyknął, że odwołano alarm i otwarto ulice.

Kay pomyślała o drogach, ruchu, ale nie widziała w tym żadnego sen-su. Uniosła ręce do głowy. Osmalone włosy były dziwnie szorstkie w dotyku. Twarz ją piekła; Kay przypomniała sobie jak przez mgłę, że ktoś wspomniał coś o poparzeniach.

Ponownie nadszedł Henry Varney i dotknął jej ramienia. Podniosła na niego wzrok, z trudem mrugając powiekami: jej białka niemal ścięły się w oczodołach.

- Panno Langrish - powiedział; tym razem jego głos zabrzmiał ła-godniej, wydawał się dziwny, zdławiony. Spojrzała na jego twarz i zobaczyła, że łzy płynące po brudnych policzkach żłobią w nich białe bruzdy. - Widzi pani? - zapytał. - Proszę spojrzeć. – Podniósł rękę. Zro-zumiała, że usiłuje jej coś pokazać.

Odwróciła głowę i zobaczyła dwie sylwetki. Stały w pewnym od-daleniu i wydawały się równie nieruchome i oniemiałe jak ona. Jaśniały na tle ciemności, oświetlone dogasającym ogniem: zwróciła uwagę na nienaturalną bladość ich twarzy i rąk. Jedna z postaci podeszła bliżej i Kay zobaczyła, że to Helen.

Zasłoniła oczy. Nie ruszyła się z miejsca, Helen musiała stanąć obok i pomóc jej wstać. Kay dalej nie odrywała dłoni od oczu; pozwoliła się objąć, po czym oparła głowę na jej ramieniu i rozpłakała się jak dziecko. Nie czuła ulgi ani radości, jedynie dziwną mieszaninę strachu i bólu, tak dojmującą, że mało nie postradała zmysłów. Drżała od stóp do głów, wreszcie uniosła głowę.

Przez łzy zobaczyła Julię. Trzymała się na uboczu, jakby bała się po-dejść bliżej, może po prostu czekała. Kay napotkała jej spojrzenie, po-trząsnęła głową i znowu zaczęła płakać.

- Julia - powiedziała ze zdumieniem, gdyż w owej chwili nie rozu-miała nic prócz tego, że odebrano jej Helen, a następnie oddano ją z powrotem. - Julia. Ach, Julio! Chwała Bogu! Już myślałam, że ją straci-łam.

Page 328: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

1941

Page 329: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Viv siedziała w pociągu gdzieś pomiędzy Swindon a Londynem: nie sposób było określić tego dokładnie, ponieważ pociąg przystawał, gdzie popadnie, a zasłony w oknach były szczelnie zaciągnięte. Zresztą nazwy stacji i tak usunięto lub zamalowano. Spędziła ostatnie cztery godziny w towarzystwie siedmiorga innych pasażerów w sześcioosobowym prze-dziale drugiej klasy. Panował tam niewesoły nastrój. Dwóch żołnierzy bawiło się zapałkami, usiłując podpalić sobie nawzajem włosy, a nasro-żony oficer WAAF-u ustawicznie przywoływał ich do porządku. Jakaś kobieta robiła na drutach, trącając nimi w uda sąsiadów. Siedząca obok niej dziewczyna w spodniach w końcu nie wytrzymała.

- Proszę uważać, dobrze? Te spodnie nie były tanie. Zaciąga mi pa-ni nitki.

Kobieta cofnęła drwiąco podbródek. - Zaciągam? - powtórzyła. - Nie masz ważniejszych zmartwień? - Tak się składa, że nie. - Ciekawe, jakie spodnie będziesz nosić po inwazji Niemców. - Podejrzewam, że będzie mi to obojętne. Ale na razie... - Ty i twoje koleżanki ani się obejrzycie, jak wydadzą was za mąż za

nazistów - oznajmiła kobieta. - Chciałabyś mieć esesmana za męża? Kłótnia rozgorzała na całego. Viv odwróciła głowę. Po jej lewej stro-

nie siedziała młodsza, mniej więcej trzynastoletnia dziewczynka z do-brego domu, przejęta i głupkowata. Trzymała na kolanach album z końmi i co rusz pokazywała coś siedzącemu naprzeciw ojcu, oficerowi marynarki z galonem na rękawie. „Wypisz wymaluj jak Cynthia, tatu-siu”, trajkotała. Albo: „A ta ślicznotka kropka w kropkę przypomina Mabel, prawda?”, „Ten z kolei przypomina Białego, Biały jest tylko ciut tęższy...”.

333

Page 330: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Ojciec zerkał na obrazek i chrząkał. Rozwiązywał krzyżówkę w gaze-cie, postukując piórem o kartkę. Przez ostatnie dwie godziny usiłował również ściągnąć na siebie uwagę Viv. Za każdym razem gdy spoglądała w jego stronę, puszczał oko. Kiedy zakładała nogę na nogę, spojrzenie mężczyzny omiatało jej łydki. W pewnej chwili wyciągnął papierośnicę i pochylił się w stronę dziewczyny, ale oficer WAAF-u z miejsca go usa-dził.

- Bardzo mi przykro, ale cierpię na astmę. Jeśli zamierza pan palić, byłbym wdzięczny, gdyby wyszedł pan na korytarz.

Mężczyzna opadł z powrotem na siedzenie i wyszczerzył zęby do Viv, jakby uwaga oficera zrobiła z nich wspólników.

- Spójrz na tego, tatusiu. Jest zupełnie taki jak ten, którego wi-dzieliśmy u pułkownika Webstera. Tatusiu! Ty w ogóle nie patrzysz!

- Na miłość boską, Amando - burknął gniewnie. - Ojciec nie może wiecznie patrzeć na kucyki.

- Bo jest niemądry, ot co. A poza tym to nie kucyki, tylko konie. - Czymkolwiek są, mam ich serdecznie dosyć. O, zobacz... - Viv

wstała z zamiarem udania się do toalety- ...ta młoda dama też ma ich powyżej uszu. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby postanowiła wyskoczyć przez okno. Najchętniej uczyniłbym to samo. - Zwrócił się do Viv, lekko dotykając jej ramienia. - Czy mogę pani w czymś pomóc?

- Nie, dziękuję - odparła, strząsając jego rękę. - Jesteś okropny, tatusiu! - zawołała dziewczynka. - Wtedy będą kinde, kirche - mówiła do dziewczyny w spodniach

kobieta z drutami. - I żadnego latania w spodniach, co to, to nie... Viv doszła chwiejnie do drzwi przedziału i odsunęła je szybko. Z wa-

haniem wyjrzała na korytarz, zatłoczony do niemożliwości. W Swindon wsiadła grupa kanadyjskich pilotów: opierali się o okna albo siedzieli na podłodze, grając w karty i ćmiąc papierosy. Sine światło w pociągu pod-kreślało niebieski odcień ich mundurów, a dym spowijał ich gęstym całunem, nadając sylwetkom urzekający, odrealniony wygląd.

Na widok Viv wyraźnie się ożywili. Gorliwie poderwali się ze swoich miejsc, aby ją przepuścić. Zamaszyste ruchy rozproszyły chmurę dymu. Rozległy się gwizdy i nawoływania. „Ups!”, „Uwaga!”, „Chłopaki, miejsce dla pani!”.

- Są nabite, Mary? - spytał jeden, wskazując na piersi Viv. Inny podtrzymał ją, kiedy zachwiała się niebezpiecznie: „Zatańczymy?”.

- Chcesz przypudrować nosek? - spytał młody żołnierz, kiedy dotar-ła na koniec korytarza i rozejrzała się niepewnie. - Mój kumpel zagrzał ci miejsce.

334

Page 331: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Potrząsnęła głową i poszła dalej. Była gotowa w ogóle zrezygnować z pójścia do toalety, aniżeli robić to pod obstrzałem tylu męskich spojrzeń. Chwycili ją za ręce i próbowali zatrzymać.

- Nie odchodź, Susie! Łamiesz nam serca! - Zaproponowali jej piwo i whisky. Viv z uśmiechem potrząsnęła głową. Poczęstowali ją czekoladą.

- Dbam o figurę! - Jest piękna! Na drugim korytarzu panował większy spokój, na kolejnym zaś było

jeszcze ciszej: przepaliły się niektóre żarówki i część drogi przebyła pra-wie po omacku. Było tu więcej żołnierzy, musieli jednak wsiąść wcze-śniej niż pozostali. Nie przejawiali ochoty do żartów, siedzieli z kolanami pod brodą i opuszczonymi głowami, próbując zasnąć. Viv musiała ich wymijać i ostrożnie stawiała nogi, przytrzymując się okien i ścian w roz-kołysanym pociągu.

Na końcu korytarza znajdowały się dwie kolejne toalety; ku jej uldze na zamku jednej z nich widniał napis „wolna”. Kiedy jednak nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi, te ustąpiły kawałek, po czym pospiesznie za-trzaśnięto je od środka. Wewnątrz był żołnierz; w lustrze nad umywalką zobaczyła jego odbicie, gdy odwrócił głowę. Na jego twarzy malował się przestrach; pomyślała, że pewnie siusiał, i ogarnął ją wstyd. Stanęła przy przejściu łączącym wagony i postanowiła zaczekać.

Przez następną minutę drzwi były zamknięte. Potem dostrzegła ruch klamki i lekko się uchyliły. Żołnierz ostrożnie wysunął głowę, jakby w obawie przed nagłym atakiem. Na widok dziewczyny wyprostował się i wyszedł na korytarz.

- Proszę mi wybaczyć. - Nic się nie stało - odrzekła Viv, wciąż lekko zakłopotana. - Zamek

chyba nie jest zepsuty, co? - Zamek? - Zrobił zdziwioną minę. Zerknął na boki, po czym zaczął

obgryzać paznokieć. Zauważyła, że jego palce porastają krótkie, sztywne włoski, ciemne

jak u małpy. Na policzkach widniały sinawe smugi zarostu, a dokoła oczu czerwone obwódki. Gdy próbowała go wyminąć, nachylił się i rzucił konspiracyjnym tonem: - Widziała pani konduktorów?

Potrząsnęła głową. - Są jak rekiny. Opuścił rękę, wyprostował kciuk jak płetwę i poruszył dłonią, po

czym rozwarł i zamknął wskazujący i środkowy palec: chaps! Zrobił to jednak z roztargnieniem, znów ukradkiem łypiąc na boki. Wreszcie

335

Page 332: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

ponownie przygryzł paznokieć, zmarszczył brwi i poszedł. Viv weszła do łazienki, zatrzasnęła drzwi i prawie o nim zapomniała.

Skorzystała z toalety, kucając nad poplamioną, drewnianą deską. Za-kołysała się w rytm pociągu i musiała napiąć mięśnie łydek i ud. Umyła ręce, a następnie przejrzała się w usmarowanym lustrze, jak zwykle od-notowując, że ma za wąski nos i usta, a w wieku dwudziestu lat zaczyna przypominać podstarzałą, zmęczoną kobietę... Poprawiła makijaż i fry-zurę. Pojedyncze włosy i paprochy, które zostały na grzebieniu, zwinęła w kulkę i upchnęła w koszu pod zlewem.

Właśnie chowała grzebień do torebki, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Po raz ostatni zerknęła do lustra.

- Chwileczkę! Pukanie zabrzmiało natarczywiej. - Chwileczkę! Już wychodzę! Ktoś nacisnął klamkę i usłyszała żarliwy szept. - Proszę pani! Proszę otworzyć, dobrze? - Boże! - mruknęła pod nosem. Domyślała się, że to jeden z roz-

brykanych Kanadyjczyków. Albo ojciec miłośniczki koni... Lecz gdy uchyliła drzwi, do środka wpełzła ręka z krótkimi, ciemnymi włoskami. Za nią pojawiły się zgniłozielony rękaw munduru, ramię, zarośnięty policzek i przekrwione oko.

- Proszę pani - powiedział. Nie miał na głowie czapki. - Czy mogę panią prosić o przysługę? Zgubiłem bilet, dostanę za swoje...

- Już wychodzę - wpadła mu w słowo. - Proszę mnie przepuścić. Potrząsnął głową. Nie pozwalał jej ani otworzyć, ani domknąć drzwi. - Widziałem tego jegomościa - podjął. - I mogę pani przysiąc, że to

prawdziwy gbur. Widziałem, jak pastwi się nad nieszczęśnikiem, który miał pecha zabrać niewłaściwe upoważnienie. Jeśli zapuka i usłyszy mój głos, każe mi pokazać bilet.

- A cóż mogę na to poradzić? - Może moglibyśmy poczekać razem, aż pójdzie dalej? Vivien popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Tutaj? Razem? - Dopóki sobie nie pójdzie. Kiedy zapuka, pokaże mu pani swój bi-

let. Błagam. Dziewczęta powinny wyświadczać wojakom takie przysługi. - Jasne. Wygląda na to, że trafił pan na niewłaściwą dziewczynę. - Niechże pani ma litość. Jestem w podbramkowej sytuacji. Do-

stałem przepustkę na czterdzieści osiem godzin, a połowę tego czasu

336

Page 333: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

spędziłem, odmrażając... odmrażając nogi na stacji w Swindon. Jeśli każe mi wysiąść, już po mnie. Błagam o zrozumienie. Trzymałem bilet i musiałem go na chwilę odłożyć. Pewnie zwinął go jakiś bęcwał z mary-narki...

- Przed chwilą twierdził pan, że go zgubił. Z roztargnieniem przeczesał włosy palcami. - Zgubiony, ukradziony, co za różnica. Biegam po tym durnym po-

ciągu i jak kretyn chowam się po kiblach w poszukiwaniu życzliwej du-szy, która pomoże mi wybrnąć z opresji. No co pani zależy? Przysięgam, że może mi pani zaufać. Nie jestem żadnym... – Urwał i cofnął głowę, po chwili wsunął ją ponownie i syknął. - Idzie! - I nim zdążyła zareagować, wtargnął do środka, niemal zbijając ją z nóg. Przekręcił klucz i stanął z uchem przyciśniętym do szpary, przygryzając dolną wargę.

- Jeśli wyobraża pan sobie...! - zaczęła Viv. Przyłożył palec do ust. - Cii! - Nadal przyciskał ucho do szpary, po czym zaczął poruszać

głową w górę i w dół jak lekarz, który usiłuje wyczuć puls u umierające-go.

Rozległo się mocne, władcze pukanie do drzwi. Mężczyzna pod-skoczył jak oparzony.

- Bilecik proszę! Żołnierz popatrzył na Viv i wykrzywił twarz w okropnym grymasie.

Pokazał na migi, żeby wyciągnęła z kieszeni bilet i wsunęła go pod drzwi. - Bilecik proszę! - powtórzył konduktor. - Zajęte! - krzyknęła piskliwie Viv. - Wiem, że zajęte - padła odpowiedź z korytarza. - Chciałbym zoba-

czyć pani bilet. - Nie mógłby pan zrobić tego później? - Wolałbym teraz. - Już, już... chwileczkę. Co miała robić? Nie mogła otworzyć drzwi: konduktor zobaczyłby

żołnierza i pomyślałby sobie Bóg wie co. Wyjęła bilet. - Z drogi - syknęła, odpędzając go ręką. Żołnierz cofnął się od

drzwi, aby mogła wsunąć bilet. Ugięła nogi w kolanach: przestrzeń była ciasna, a teraz dodatkowo się zmniejszyła. Viv musnęła udem jego kola-no i wełniana spódnica na moment przywarła do spodni.

Bilet leżał przez chwilę w cieniu drzwi, a potem drgnął i zniknął im z oczu. Nastał moment napięcia. Viv stała pochylona, ze wzrokiem utkwionym w szparę.

337

Page 334: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- W porządku, proszę pani! - zabrzmiał wreszcie głos konduktora. Mężczyzna wsunął pod drzwi przedziurkowany bilet i poszedł dalej. Viv schowała bilet i zatrzasnęła torebkę. - Zadowolony? Żołnierz wycierał rękawem spocone czoło. - Jest pani aniołem! - oznajmił. - Człowiek z miejsca odzyskuje wia-

rę w ludzi. Na cześć takich jak pani powstają piosenki. - Niech pan jedną napisze i odśpiewa ją do lustra - odrzekła, kieru-

jąc się do drzwi. - Co takiego? - Zagrodził jej drogę. - Nie może pani jeszcze wyjść. A

co, jeśli wróci konduktor? Niechże pani przynajmniej zaczeka minutę. O... - Wyjął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów. - Zapalmy razem, o nic więcej nie proszę. Niech dojdzie do pierwszej klasy. Gdyby pani wiedzia-ła, przez co musiałem przejść...

- Powinien pan podróżować na dachu. Na jego ustach zamajaczył uśmiech. - Przysłuży się pani sprawie. Proszę potraktować to w ten sposób. - Ile dziewcząt słyszało już tę bajeczkę? - Pani jest pierwsza, przysięgam! - Chciał pan powiedzieć, że pierwsza dzisiaj. Rozchylił usta w uśmiechu i zobaczyła jego zęby. Było na co patrzeć:

proste, bardzo równe i białe, jaśniały na tle zarośniętego podbródka. Nieoczekiwanie nadały atrakcyjny wygląd całej twarzy mężczyzny. Zoba-czyła jego orzechowe oczy, gęste, czarne rzęsy. Miał ciemne włosy, ciem-niejsze nawet niż ona; usiłował wygładzić je pomadą, lecz parę kosmy-ków skręciło się w loki.

Natomiast mundur wyglądał tak, jakby żołnierz w nim spał. Bluza była poplamiona i niedopasowana, a spodnie zgniecione niemalże w harmonijkę. Spojrzała na papierosy i pomyślała o swoim pustym miej-scu w zatłoczonym przedziale: o zalotach ojca miłośniczki koni i astma-tycznym oficerze WAAF-u.

- No dobrze - odpowiedziała wreszcie. - Niech pan poczęstuje mnie papierosem, ale zaraz zmykam!

Uśmiechnął się szeroko, z ulgą. Vivien nie mogła oderwać oczu od je-go zębów. Pochyliła się nad podsuniętą zapałką, po czym przezornie zrobiła krok w tył i odgrodziła się ręką od żołnierza, opierając nadgar-stek na łokciu drugiej ręki. Stopą wsparła się mocno o ścianę, aby zniwe-lować wstrząsy. Porcelanowy sedes nie dawał o sobie zapomnieć: bądź co bądź niedawno kucała nad nim z gołym tyłkiem. Ale ostatecznie przywykła do podróży w niekonwencjonalnych warunkach i bliskości nieznajomych. Kiedy dwa miesiące temu jechała pociągiem, rozpoczął się

338

Page 335: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

nalot i wszyscy pasażerowie rzucili się na podłogę. Spędziła czterdzieści minut z twarzą w okolicach krocza obcego mężczyzny i myślała, że umrze ze wstydu...

Ten mężczyzna wydawał się zgoła obojętny na otoczenie. Oparł się o blat z umywalką i ziewnął. Ziewnięcie przeszło w jęk przypominający jodłowanie, po czym żołnierz wetknął papierosa do ust i podrapał się energicznie po nosie. Żadnej dziewczynie nie przyszłoby do głowy, aby tak obcesowo potraktować własną twarz.

Pociąg zaczął zwalniać. Viv zerknęła niespokojnie na okno. - To chyba nie Paddington, prawda? - Paddington! - powtórzył. - Chciałbym! - Bezskutecznie usiłował

odsunąć roletę. - Bóg raczy wiedzieć, gdzie jesteśmy - dodał. - Podejrze-wam, że tuż za Didcot. Jedziemy. - Zachwiał się na nogach. – Darmowy tor przeszkód, ot co.

Pociąg pędził przez chwilę, po czym raptownie zwolnił i zaczął pod-skakiwać na torach. Oboje podrygiwali jak szmaciane lalki. Viv złapała się ściany, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Żołnierz z niedowie-rzaniem potrząsnął głową.

- Tak było cały czas? Gdzie pani wsiadła? Viv udała, że zwleka z odpowiedzią. - Taunton. - Pojechała z wizytą do siostry i jej dziecka; schronili się

tam w obawie przed nalotami. Pokiwał głową. - Taunton - powtórzył. - Byłem tam raz. Pamiętam kilka przy-

jemnych lokali. Jeden nosił nazwę „Pierścień”, kojarzy pani? Właś-ciciel... - zacisnął pięści - ...był kiedyś bokserem. Niski facecik z wielkim spłaszczonym nosem. Rękawice trzyma w gablocie przy barze. O rany! - westchnął, krzyżując ręce na piersi; pociąg przestał podskakiwać. - Wie-le bym dał, aby móc się tam teraz znaleźć! Kufelek czegoś mocniejszego na stole, ogień trzaskający w kominku... Nie ma pani przypadkiem przy sobie whisky?

- Whisky! - zawołała. - Nie, nie mam. - W porządku, po co zaraz taka mina? Zdziwiłaby się pani, ile ko-

biet nosi w torebce butelczynę. Alkohol tłumi strach. Ale przecież pani ma nerwy jak postronki.

- Jak postronki? - Widziałem pani rękę, kiedy chowała pani bilet. Ani drgnęła. Była-

by pani dobrym szpiegiem. - Zmrużył oczy i spojrzał na nią uważniej. - Może nawet pani nim jest. Kobietą szpiegiem, jak Mata Hari.

- Proszę się mieć na baczności - odpowiedziała ostro. - Właściwie ja też mógłbym być szpiegiem - podjął. - Albo nie, nie

339

Page 336: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

szpiegiem, tylko człowiekiem śledzonym przez szpiegów. Przecież takich nie brakuje, prawda? Jestem jegomościem, który omyłkowo wszedł w posiadanie tajnych informacji, bo ktoś podmienił mu parasol lub buty. On i jego dziewczyna zawsze kończą przywiązani do krzesła na supeł, który wygląda, jakby wyszedł spod ręki kiepskiego harcerza.

Roześmiał się, ubawiony własnym pomysłem. Przyszło jej do głowy, że zapewne lubi słuchać swojego głosu; przyznała, że istotnie jest on przyjemny dla ucha.

- Da się pani przywiązać ze mną do krzesła? - spytał żartobliwie. - Tak tylko pytam, z ciekawości. Nie próbuję pani poderwać ani nic z tych rzeczy.

- Czyżby? - Ależ skąd. Wolę poznać dziewczynę, zanim zacznę ją podrywać. Zaciągnęła się papierosem. - A co, jeśli ona nie chce, aby pan ją poznał? - Ach, istnieje mnóstwo drobiazgów, jakie można ustalić na pod-

stawie samego wyglądu. Weźmy na przykład panią. - Wskazał na jej dłoń. - Nie wyszła pani za mąż, co oznacza, że nie jest pani w ciemię bita. Lubię inteligentne kobiety... Długie paznokcie, czyli nie pracuje pani na farmie ani w fabryce. - Spuścił wzrok, po czym jego oczy z wolna powę-drowały z powrotem w górę. - Nogi zbyt ładne, aby je chować pod spodniami. Figura, którą grzech byłoby zamknąć na zapleczu. Rzekłbym, że jest pani sekretarką jakiejś szychy, admirała floty czy coś w tym stylu. Trafiłem?

Potrząsnęła głową. - Jak kulą w płot. Jestem zwykłą maszynistką. - Maszynistką. Owszem, pasuje. Pracuje pani dla rządu? - Gdzieś w Londynie. - Gdzieś w Londynie, rozumiem. Jak się pani nazywa? Czy może to

też tajemnica? Zawahała się przez chwilę, a potem pomyślała: a co tam, po czym

podała mu swoje imię i nazwisko. Z namysłem pokiwał głową i spojrzał na nią badawczo.

- Vivien - powtórzył wreszcie. - Pasuje. - Naprawdę? - To imię dla ślicznotki, prawda? Taka, dajmy na to, lady Vivien z

legendy o królu Arturze. Kiedy byłem mały, znałem tę historię na pa-mięć, teraz pamiętam piąte przez dziesiąte. Tak czy inaczej... - podał jej rękę- ...ja nazywam się Reggie. Reggie Nigri. Tak, wiem. Brzmi paskud-nie, a ja muszę je znosić przez całe życie. Koledzy w szkole nazywali mnie

340

Page 337: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Czarnuchem *[Nigger (ang.) – czarnuch], w wojsku zaś otrzymałem przezwisko „Musso”. Domyśla się pani, w czym rzecz? Mój dziadek po-chodził z Neapolu. Powinna pani zobaczyć zdjęcia! Miał taaakie wąsy, nosił kamizelkę i apaszkę, brakowało mu tylko małpki. Sprzedawał lody na ulicy. Mam od cholery kuzynów, którzy walczą teraz we Włoszech po drugiej stronie barykady. Pewnie tak samo kochają tę durną wojnę jak ja... Masz braci, Vivien? Mówiłbym do ciebie „panno Pearce”, ale w dzi-siejszych czasach brzmi to dość staroświecko, prawda? Masz braci? Viv kiwnęła głową.

- Jednego. - Starszego czy młodszego? - Młodszego - odpowiedziała. - Ma siedemnaście lat. - Siedemnaście! Założę się, że aż pali się do wojaczki, co? Pomyślała o Duncanie. - No cóż... - Ja w jego wieku robiłbym to samo. A tak... mam prawie trzydzie-

ści lat, popatrz na mnie. Dwa lata temu handlowałem samochodami w Maida Vale, dobrze mi szło. Przyszła wojna, szast-prast i koniec. Założy-łem z kolegą firmę jubilerską, nie było źle. A teraz stacjonuję w Walii, gdzie uczą mnie, z której strony karabinu wylatują naboje. Jestem tam od czterech miesięcy i przysięgam, że nie było ani jednego słonecznego dnia. Nasz dowódca ma dobrze, mieszka sobie w hotelu. Ja śpię w bara-ku z blaszanym dachem.

Opowiedział jej o swoich obowiązkach w obozie, o beznadziejnych tępakach, z którymi go zakwaterowano, o beznadziejnych pubach i ba-rach hotelowych, o beznadziejnej pogodzie... Rozśmieszał ją do łez. Na-potykani rówieśnicy mieli w głowach tylko wojnę: chcieli rozmawiać o typach statków i samolotów, o armii i marynarce wojennej. On był po-nad to. Nie tracił czasu na przechwałki. Ponownie ziewnął i potarł oczy; nawet jego zmęczenie było pociągające. Podobało jej się, gdy rzucił zdawkowo „kiedy byłem mały”. Podobał jej się sposób, w jaki wypowia-dał jej imię i że, jak stwierdził, do niej pasuje. Zaimponowało jej, że znał legendę o królu Arturze. Przypadł jej do gustu nawet jego niedopasowa-ny mundur. Wyobraziła go sobie w marynarce, koszuli z krawatem i kamizelce. Ponownie spojrzała na jego małpie dłonie i wyobraziła sobie resztę ciała: smagłą i gibką, owłosione barki, klatkę piersiową, pośladki oraz nogi...

Ktoś nacisnął klamkę i Reggie urwał w pół słowa. Rozległo się stuka-nie do drzwi i okrzyk: „Hej, no co tak długo!”.

341

Page 338: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Był to jeden z Kanadyjczyków. Reggie milczał przez chwilę, a gdy pu-kanie zabrzmiało ponownie, zawołał:

- Zajęte, kolego! Idź do drugiej! - Siedzisz tam od pół godziny! - Człowiek nie ma prawa do odrobiny prywatności? Pilot kopnął drzwi. - Wal się! - wrzasnął na odchodne. Reggie spłonął rumieńcem. - A idź do diabła! Wydawał się bardziej zakłopotany niż zły. Pochwycił spojrzenie Viv i

odwrócił wzrok. - Przyjemniaczek - mruknął. Wzruszyła ramionami. - Też mi coś. Moje koleżanki wygadują gorsze rzeczy. Dopaliła papierosa i rzuciwszy niedopałek na podłogę, zgniotła go

butem. Kiedy uniosła głowę, zobaczyła, że Reggie bacznie jej się przy-gląda. Jego twarz odzyskała normalny kolor, jej wyraz uległ zmianie. Uśmiechał się, lekko marszcząc brwi, jakby coś go zdziwiło.

- Wiesz co - powiedział po chwili - Naprawdę ładna z ciebie dziew-czyna. Mam szczęście; utknąłem z prawdziwą ślicznotką w jedynym miejscu, gdzie nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć „spocznij so-bie”.

Ponownie wybuchnęła śmiechem. Też się roześmiał, nie odrywając oczu od jej twarzy.

- Nieźle jak na faceta, który pada z nóg, co? Powinnaś mnie usły-szeć, kiedy się wyśpię. Mówię ci, nie mam sobie równych. - Przygryzł wargę, a na jego twarzy odbiło się lekkie zakłopotanie. - Nie jesteś fata-morganą, prawda?

Viv pokręciła głową. - Raczej nie. - Cóż, to ty tak mówisz. Fatamorgana bywają nadzwyczaj prze-

biegłe. Kto wie, może nadal tkwię na ławce w Swindon, pogrążony w głębokim śnie. Przydałby się jakiś wstrząs, na przykład lodowata kropel-ka za kołnierzem albo... Już wiem. - Zgasił papierosa w umywalce, po czym podwinął rękaw i wyciągnął rękę. - Uszczypnij.

- Słucham? - Na dowód, że nie śpię. Popatrzyła na odsłonięty nadgarstek, gładkie, blade miejsce na gra-

nicy owłosionej skóry i ponownie naszła ją myśl o smagłych barkach i nogach... Uszczypnęła go, drapiąc paznokciami skórę. Reggie gwałtow-nie cofnął rękę.

- Au! Widzę, że masz to opanowane do perfekcji! Ty naprawdę jesteś

342

Page 339: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

szpiegiem! - Potarł zaczerwienione miejsce, a następnie na nie podmu-chał. - No zobacz. - Pokazał ślad. - W domu pomyślą, że wdałem się w bójkę. Powiem, że to sprawka dziewczyny, którą poznałem w toalecie pociągu. Jestem pewien, że to załatwi sprawę.

- Jaką sprawę? - spytała ze śmiechem. Wciąż dmuchał na nadgarstek. - Nie mówiłem? Jadę na przepustkę. - Podniósł obolałe miejsce

do ust. - Moja żona właśnie urodziła dziecko - dodał niewyraźnie. Uśmiechnęła się, przekonana, że żartuje. Na widok jego poważnej

miny uśmiech Vivien zgasł i poczerwieniała od kołnierza aż po nasadę włosów.

- Ach tak - powiedziała, zaplatając ręce na piersi. Powinna była to przewidzieć, na podstawie jego wieku i zachowania, ale nie przy szło jej to do głowy. - Ach tak. Chłopiec czy dziewczynka?

Opuścił rękę. - Dziewczynka. Chłopca już mamy, czyli teraz jest parka. - Jak miło - odrzekła uprzejmie. Prawie wzruszył ramionami. - Żona się cieszy, to ją uszczęśliwia. Ale ja wiem, że niełatwo

wykarmić taką rodzinę. Proszę zobaczyć. To mój pierworodny. Ponownie wsunął rękę do kieszeni i wyjął portfel; poszperał w środku

i wydobył zdjęcie. Było sfatygowane i miało wystrzępione brzegi; przed-stawiało kobietę z małym chłopcem, siedzących w ogrodzie. Piękny, słoneczny dzień, tartanowy chodnik na skoszonym trawniku. Kobieta ochraniała oczy ręką, miała na wpół przysłoniętą twarz, jasne włosy. Chłopiec przekrzywił główkę i zmrużonymi oczami spoglądał w obiek-tyw. W dłoniach trzymał ręcznie wykonaną zabawkę, samochodzik albo lokomotywę, druga zabawka leżała u jego stóp. W prawnym dolnym rogu widać było cień osoby, która robiła zdjęcie, zapewne samego Reg-giego.

Viv oddała mu fotografię. - Ładny chłopiec. Śniady, jak ty. - Fajny dzieciak. Podobno dziewczynka ma jasną karnację. -

Popatrzył na zdjęcie i schował je do portfela. - Tylko po co prosić dzieci na ten świat, co? Wolałbym, żeby moja żona poszła w ślady twojej sio-stry i wyjechała z Londynu. Ciągle myślę, że te maluchy będą co noc spać pod kuchennym stołem i uważać to za normalne.

Zapiął kieszeń na guzik i stali przez chwilę w milczeniu, rozmyślając o Londynie, o wojnie, o wszystkim. Viv raz jeszcze z zakłopotaniem spoj-rzała na sedes: podczas rozmowy nie przykuwał tak bardzo jej uwagi. Ale Reggie nie kwapił się do jej podjęcia: zaczął znów obgryzać pazno-kieć i posępnie utkwił wzrok w podłodze. Poczuła się tak, jakby zgasło

343

Page 340: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

światło. Uświadomiła sobie turkot i podskakiwanie pociągu, nogi rozbo-lały ją od długiego stania. Zmieniła pozycję i Reggie podniósł wzrok.

- Chyba nie wychodzisz? - Najwyższy czas, co? W końcu ktoś zniecierpliwi się oczekiwaniem.

Nadal boisz się konduktora? Naprawdę zgubiłeś bilet? Nie wiedział, gdzie podziać oczy. - Nie będę kłamał. Miałem bilet, ale przegrałem go w karty... Ale

nie, co tam konduktor, niech się wypcha. Prawdę mówiąc... prawdę mó-wiąc, nie chcę mieć do czynienia z tymi cholernymi pilotami. Patrzyli na mnie jak na staruszka. W porównaniu z nimi jestem stary! - Spojrzał na nią i wydął policzki. - Mam dość bycia starcem, Viv - wyznał prostolinij-nie. - Mam dość tej durnej wojny. Od środy żyję w ciągłym biegu, teraz jadę do domu i ledwo zdążę się pokłócić z żoną, nadejdzie pora wyjazdu. Pewnie jest z nią siostra, która mnie nie znosi. Teściowa też za mną nie przepada. Synek nazywa mnie wujkiem, częściej widzi strażnika dzielni-cowego niż własnego ojca. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby w wypadku żony było tak samo... Może chociaż pies ucieszy się na mój widok, o ile wciąż tam jest. Ostatnio przebąkiwali coś, żeby go zastrzelić. Podobno mają dość stania w kolejce po koninę...

Znowu potarł zaczerwienione oczy i przesunął ręką po policzku. - Muszę się wykąpać - dodał. - I ogolić. Przy tych lalusiach wyglą-

dam jak pieprzony Charlie Chaplin. No ale... - Zawahał się i uśmiechnął. - Ale to ja utknąłem w toalecie z największą ślicznotką, jaką w życiu wi-działem. Pozwól mi się tym nacieszyć jeszcze przez kilka minut. Nie kaź mi otwierać drzwi, błagam. Posłuchaj...

Odzyskał humor. Nachylił się do przodu, delikatnie ujął jej dłoń i podniósł ją do ust. Był to na poły żartobliwy, na poły poważny gest; Viv roześmiała się z zakłopotaniem, świadoma ciepła kanciastej, męskiej ręki o owłosionych palcach i krótkich paznokciach. Szorstki podbródek zakłuł ją w dłoń, lecz usta okazały się nadzwyczaj miękkie.

Popatrzył na jej roześmianą twarz i też się rozjaśnił. Ponownie zoba-czyła białe zęby. Później miała sobie powiedzieć w duchu: najpierw za-kochałam się w jego zębach.

Myśl o żonie, dzieciach i domu, do którego przybliżał go pociąg, oka-zała się ponad jej siły. Były dla niej jak duchy, jak sen. Była za młoda.

Puk, puk, puk, zza okna sypialni Duncana dobiegło stukanie. Puk, puk, puk. Co najdziwniejsze, chociaż przywykł do syren, wystrzałów i bomb,

344

Page 341: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

dźwięk cichy jakby ptak stukał dziobem o parapet wyrwał go ze snu i śmiertelnie wystraszył. Puk, puk, puk... Po omacku sięgnął ręką na stolik nocny i zapalił latarkę. Ręka dygotała mu tak bardzo, że gdy skierował światło na okno, cienie w fałdach zasłony wydawały się wypukłe, jakby ktoś popychał ją od zewnątrz. Puk, puk, puk... Tym razem zabrzmiało to nie jak ptak, raczej jak pazur lub paznokieć. Puk, puk, puk... Przyszło mu do głowy, aby pobiec po ojca.

- Duncan, Duncan! Obudź się! - zawołał ktoś przytłumionym, ochrypłym głosem.

Rozpoznał głos i odetchnął z ulgą. Odrzucił kołdrę i wyjrzał przez szparę. Alec stał przy sąsiednim oknie, oknie salonu, gdzie Duncan sy-piał w weekendy. Dalej stukał w szybę, wołając go po imieniu. Naraz dostrzegł światło latarki: odwrócił się i blask omiótł mu twarz. Chłopak zmrużył oczy i podniósł rękę. Jego skóra nabrała żółtawego koloru. Wło-sy miał gładko zaczesane do tyłu i wygładzone pomadą, a delikatne, ostre linie brwi oraz policzków rzucały cienie na jego twarz. Wyglądał trochę jak upiór. Odczekał, aż Duncan opuści latarkę, a następnie pod-biegł do jego okna i machnął ręką.

- Otwieraj! Duncan podniósł dolne skrzydło. Ręce wciąż mu drżały, okno za-

cinało się uparcie, szkło brzęczało w ramie. Dźwignął je ostrożnie, żeby nie narobiło hałasu.

- Co jest? - syknął. Alec zajrzał mu przez ramię. - Co ty tu robisz? Pukałem w drugie okno. - Viv wyjechała, więc śpię tutaj. Jak długo tam stałeś? Obudziłeś

mnie. Mało nie dostałem zawału! Co się stało? - Miarka się przebrała, Duncan, ot co - odrzekł podniesionym gło-

sem Alec. - Miarka się przebrała! Na niebie z sykiem rozbłysły race. Duncan z przestrachem spojrzał w

górę. Przyszło mu do głowy, że rodzinę Aleca, jego dom, musiało spotkać coś strasznego.

- Co się stało? - powtórzył. - Miarka się przebrała! - odparł ponownie przyjaciel. - Przestań w kółko to powtarzać! O co chodzi? Co się z tobą dzieje? Alec drgnął, jakby zmuszał się do zachowania spokoju. - Dostałem wezwanie - powiedział w końcu. Duncana znów ogarnęło przerażenie, tym razem innego rodzaju. - Niemożliwe! - zawołał.

345

Page 342: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- A jednak! Nigdzie nie pojadę, Duncan. Nie zmuszą mnie. Mówię poważnie. Mówię poważnie, a jednak nikt mi nie wierzy... -Bezgłośnie poruszył ustami. Usłyszeli huk kolejnych eksplozji. Duncan ponownie spojrzał na niebo.

- Kiedy to się zaczęło? - zapytał. Musiał przespać alarm. - Przy-szedłeś mimo nalotu?

- Mam gdzieś cholerny nalot! - burknął Alec. - Byłem zadowolony, kiedy się zaczął. Miałem nadzieję, że oberwę! Poszedłem na Mitcham Lane i stanąłem pośrodku drogi. - Sięgnął ręką przez parapet i chwycił Duncana za ramię. Jego palce były zimne jak lód. - Chodź ze mną.

- Nie bądź głupi - odrzekł Duncan, wyrywając rękę. Zerknął na drzwi sypialni. W razie rozpoczęcia nalotu miał obudzić ojca, mieli iść do schronu. - Powinienem obudzić ojca.

Alec szarpnął go za ramię. - Za chwilę. Najpierw chodź ze mną. Muszę ci coś powiedzieć. - Co? Mów teraz. - Wyjdź. - Jest za późno. I za zimno. Przyjaciel cofnął rękę, po czym włożył ją do ust i przygryzł palce. - No to wpuść mnie do środka - poprosił. - Wejdę do ciebie. Duncan odsunął się od okna i Alec podciągnął się na parapet, po

czym zeskoczył do pokoju. Jak zawsze w takich wypadkach ciężko spadł na podłogę, aż flakoniki i słoiczki na toaletce Viv podskoczyły i zadźwię-czały.

Duncan zamknął i zasłonił okno. Kiedy zapalił lampę, obydwaj za-mrugali powiekami. Pod wpływem światła wszystko nabrało dziwnego wyrazu. Wydawało się, że jest później, niż było. W domu panował na-strój towarzyszący chorobie jednego z członków rodziny... Duncan zoba-czył przed oczami obraz chorej matki, ojca posyłającego najpierw po ciotkę, a następnie po doktora, ludzi wchodzących i wychodzących w środku nocy, podniecenie nową sytuacją, które ustąpiło miejsca rozpa-czy...

Zadrżał z zimna. Włożył kapcie i szlafrok. Zawiązując pasek, spojrzał na strój Aleca: kurtkę, spodnie z ciemnej flaneli, brudne płócienne buty. Ponad butami bielały gołe kostki.

- Nie włożyłeś skarpet! - zawołał. Alec nie przestawał mrugać. - Nie miałem czasu do stracenia - odparł, siadając na skraju łóżka. -

Koniecznie musiałem z tobą porozmawiać! Poszedłem dzisiaj do Fran-klina, ale cię nie było. Gdzie się podziewałeś?

- Do Franklina? - Duncan zmarszczył brwi. - O której?

346

Page 343: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie wiem. Około czwartej. - Zanosiłem paczki panu Manningowi, nikt nie wspomniał, że mnie

szukałeś. - Nikogo nie pytałem, wszedłem tylko rzucić okiem. Wszedłem i

zobaczyłem, że cię nie ma. - Dlaczego nie wpadłeś po podwieczorku? Alec odpowiedział mu rozgoryczonym spojrzeniem. - A jak myślisz? Pokłóciłem się z moim cholernym ojcem. Do-

stałem... - Znowu podniósł głos. - Dostałem w twarz, Duncan! Zobacz! Widzisz? - Odwrócił głowę: wysoko na policzku widniał jasnoczerwony ślad. Duncan zwrócił uwagę na zaczerwienione oczy przyjaciela. Alec płakał. Pochwycił wzrok Duncana i ukrył twarz. - Bydlak - mruknął, jakby zawstydzony.

- Dlaczego cię uderzył? - Powiedziałem im, że nigdzie nie pojadę, że mnie nie zmuszą.

Wcale nie wspomniałbym o wezwaniu, ale listonosz musiał oczywiście narobić rabanu. Matka pierwsza zobaczyła list. Powiedziałem: „Jest na nim moje nazwisko, mogę z nim zrobić, co mi się podoba...”.

- Jak wyglądał? Co tam było napisane? - Przyniosłem, zobacz. Rozpiął kurtkę i wyjął jasnobeżową kopertę. Duncan usiadł obok nie-

go na łóżku, żeby lepiej widzieć. Na kopercie widniało nazwisko „A. J. C. Planer”; informowano go, że zgodnie z zarządzeniem Komisji Poborowej został powołany do służby naziemnej i ma się zgłosić w ciągu dwóch tygodni do regimentu szkoleniowego artylerii królewskiej w Shoebury-ness. Zamieszczono dokładny opis trasy oraz przekaz na cztery szylingi akonto żołdu. Usiane datami i cyframi kartki były zmięte, jakby Alec zwinął je w kulkę, a potem znów rozprostował.

Duncan popatrzył na nie ze zgrozą. - Coś ty z nimi zrobił? - Przecież to nieważne, nie? - No nie wiem. Mogą... mogą wykorzystać to przeciwko tobie. - Przeciwko mnie? Gadasz zupełnie jak moja matka! Chyba nie są-

dzisz, że tam pojadę, co? Przecież mówiłem... - Alec odebrał mu list, po czym zmiął go z obrzydzeniem i rzucił na podłogę. Po chwili zerwał się z miejsca, podniósł kartki, rozprostował je ponownie i rozdarł na małe kawałeczki, wszystko, łącznie z przekazem. - Patrz! - zawołał. Poczer-wieniał i dygotał na całym ciele.

- Jasny gwint - powiedział Duncan z rosnącym podziwem. - No proszę!

347

Page 344: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Przecież ci mówiłem, nie? - Jesteś nienormalny! - Wolę być nienormalny - oznajmił Alec, unosząc podbródek -niż

ślepo wykonywać rozkazy. To oni są nienormalni. I bezkarnie robią z ludzi wariatów, a wszyscy udają, że tak ma być. Robią z ciebie żołnierza, wciskają ci do ręki karabin, ot tak, po prostu. - Wstał i z przejęciem przygładził i tak już gładkie włosy. - Dłużej tego nie wytrzymam. Spa-dam stąd, Duncan.

Ten wytrzeszczył oczy. - Dobrowolnie staniesz przed sądem za uchylanie się od służby

wojskowej? Alec prychnął. - Gdzie tam. Też mi rozwiązanie. Miałbym stanąć przed tymi ludź-

mi i wystosować jakąś głupią gadkę? Niby dlaczego? Co to kogo obcho-dzi, że nie chcę walczyć? A zresztą - dodał - ojciec prędzej by mnie zabił.

- No to o co chodzi? Alec ponownie zaczął obgryzać paznokcie. Popatrzył Duncanowi w

oczy. - Nie domyślasz się? Powiedział to z tłumionym podnieceniem, jakby wbrew powadze sy-

tuacji walczył z ochotą do śmiechu. Duncan poczuł, jak serce zamiera mu w piersi.

- Chyba... chyba nie chcesz uciec? Przyjaciel nie odpowiedział. - Nie możesz uciec! To niesprawiedliwe! Nie możesz, przecież na-

wet nic ze sobą nie wziąłeś. Potrzebujesz pieniędzy, kuponów, będziesz musiał za coś żyć. Zresztą dokąd miałbyś pojechać? Chyba nie zamie-rzasz uciec do Irlandii, co? - Rozważali kiedyś taką możliwość, ale wów-czas planowali zrobić to razem. - Mają sposoby, żeby cię odszukać, na-wet tam.

- Mam gdzieś pierdoloną Irlandię! - warknął z nagłą wściekłością Alec. - Mam gdzieś, co się ze mną stanie. Nigdzie nie zamierzam jechać. Wiesz, co oni robią z człowiekiem? - Skrzywił usta. - Obrzydliwe rzeczy! Zaglądają ci do dupy, między nogi... Michael Warren mówił, że jest ich cała banda: banda staruchów, którzy oglądają cię ze wszystkich stron. Ohyda. Staruchów! Ci to mają dobrze. Nasi ojcowie też. Oni przeżyli już swoje życie i chętnie odebraliby nam nasze. Mieli jedną wojnę i wyma-rzyli sobie kolejną. Nieważne, że jesteśmy młodzi, chcą uczynić z nas starców na swoje podobieństwo. Ich nie obchodzi, że nie mamy z tą wojną nic wspólnego...- Podniósł głos.

348

Page 345: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Przestań wrzeszczeć! - upomniał go Duncan. - Chcą nas pozabijać! - Przymknij się, dobra? Duncan pomyślał o lokatorach na górze, o ojcu. Był wprawdzie głu-

chy jak pień, ale w kwestii Aleca miał coś w rodzaju radaru. Przyjaciel umilkł. Dalej obgryzał paznokcie i zaczął krążyć po pokoju. Odgłosy na zewnątrz przybrały na sile i wszystkie razem przeszły w głuchy warkot. Szyba w oknie zaczęła delikatnie wibrować.

- Spadam stąd - powtórzył Alec. - Mówię poważnie. - Przecież nie uciekniesz - odparł stanowczo Duncan. - To nie-

sprawiedliwe. - Nic już nie jest sprawiedliwe. - Nie możesz. Nie możesz zostawić mnie w Streatham, z cholernym

Eddiem Parrym, Rodneyem Millsem i innymi... - Spadam stąd. Miarka się przebrała. - Mógłbyś... Posłuchaj! - Duncan doznał olśnienia. - Mógłbyś za-

mieszkać tutaj! Mógłbym cię ukryć! Przynosiłbym ci jedzenie i wodę. - Tutaj? - Alec rozejrzał się dokoła ze zmarszczonym czołem. - Niby

gdzie? - Na przykład w schowku, sam nie wiem. Grunt, żeby ojciec cię nie

zauważył. A kiedy Viv będzie nocować poza domem, wychodziłbyś z ukrycia. Spalibyśmy w moim pokoju, zresztą Viv nie miałaby nic prze-ciwko temu. Na pewno by nam pomogła. Byłbyś jak... jak hrabia Monte Christo! - Duncan zastanawiał się gorączkowo. Myślał o tym, jak będzie szykował przyjacielowi posiłki, zachowując mięso, herbatę i cukier z własnego przydziału. Myślał o tam, jak co wieczór będą potajemnie spać w jego łóżku...

Lecz Alec nie krył powątpiewania. - Sam nie wiem. Przecież to potrwa długie miesiące, nie? Musiał-

bym tu siedzieć do końca wojny. A w przyszłym roku ty też dostaniesz wezwanie. Może nawet szybciej, jeśli obniżą wiek poborowych. Może już w lipcu! Co wtedy zrobimy?

- Do lipca została jeszcze kupa czasu. Pewnie zdążymy zginąć! Alec ponownie pokręcił głową. - Nie zginiemy - oznajmił gorzko. - Wiem, że nie zginiemy. Giną

tylko dzieci, staruszkowie i głupcy, głupcy, którzy nie mają nic przeciwko tej wojnie. Chłopcy, którym brakuje rozumu, aby odmówić pójścia do wojska i zrozumieć, że to wojna nie ich, tylko polityków. To nie nasza wojna, a jednak musimy przez nią cierpieć. Musimy robić to, co nam każą. Oni nawet nie mówią nam prawdy! Nie powiedzieli nam o Birmin-gham! Wszyscy wiedzą, że zostało praktycznie zrównane z ziemią.

349

Page 346: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

A inne miasta? Nie mówią nam o broni Hitlera, o rakietach, gazie. Okropnym gazie, od którego człowiekowi złazi skóra, który działa na mózg i zamienia ludzi w automaty, aby można było zrobić z nich nie-wolników. Wiesz, że on wsadzi nas wszystkich do obozów? Nam, męż-czyznom, każe pracować w fabrykach i kopalniach, a kobiety będą mu-siały rodzić dzieci, jedno za drugim. Co rusz będziemy zapładniać którąś z nich. Starców pozabija. Zrobił to w Polsce, w Belgii i Holandii pewnie też. O tym nie mamy prawa wiedzieć. To niesprawiedliwe! Nigdy nie chcieliśmy iść na wojnę. Dla takich jak my powinien istnieć azyl: niech głupcy się biją, a pozostali, którym zależy na tym, co naprawdę ważne, mogą sobie gdzieś żyć w spokoju i gwizdać na Hitlera...

Kopnął jeden z butów Duncana i podjął nerwową bieganinę po poko-ju. Z zaciętością obgryzał paznokcie: ledwie uporał się z jednym, na-tychmiast zabierał się do następnego. Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Twarz znowu mu pobladła, a zaczerwienione oczy błyszczały jak u szaleńca.

Duncan raz jeszcze pomyślał o ojcu. Ciekawe, co powiedziałby na wi-dok Aleca. „Ten chłopak ma nie po kolei w głowie - powtarzał Duncano-wi wiele razy. - Niechże on wreszcie dorośnie. Tylko marnuje ci czas i nabija głowę głupotami...”.

- Zostaw te paznokcie w spokoju, dobrze? - powiedział. - Wyglądasz jak nienormalny.

- Nienormalny? - syknął Alec. - Wcale bym się nie zdziwił, gdyby naprawdę mi odbiło! Wieczorem byłem tak nabuzowany, że mało się nie porzygałem. Musiałem poczekać, aż zasną. Wydawało mi się, że ktoś jest w domu. Słyszałem szepty, kroki. Myślałem, że ojciec wezwał policję.

Duncan był wstrząśnięty. - Przecież by tego nie zrobił, prawda? - Czemu nie? On mnie nienawidzi. - W środku nocy? - A jak! - burknął niecierpliwie Alec. - Oni zawsze zjawiają się w

środku nocy, nie wiedziałeś? Kiedy człowiek najmniej się tego spodzie-wa.

Ucichli. Duncan popatrzył na drzwi: ponownie ogarnęło go dziwne wrażenie, wróciły wspomnienia choroby matki. Wcale by się nie zdziwił, gdyby z korytarza dobiegły kroki odwiedzających... Ale usłyszał tylko miarowy warkot samolotu i daleki huk eksplozji. Coś zachrobotało w kominku.

Przeniósł spojrzenie na Aleca i znów ogarnął go niepokój. Przyjaciel bowiem opuścił ręce i wydawał się nienaturalnie spokojny. Napotkał

350

Page 347: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

wzrok Duncana i wykonał teatralny gest: wzruszył chudymi ramionami i odwróciwszy głowę, ukazał swój ładny, delikatny profil.

- Strata czasu - rzucił niby to obojętnie. - Co takiego? - zapytał z przestrachem Duncan. - Co masz na myśli? - Przecież ci mówiłem, nie? Wolę umrzeć niż ślepo wykonywać ich

rozkazy. Wolę umrzeć niż wziąć do ręki karabin i strzelać do chłopaka, który pewnie myśli to samo co ja. Zrobię to sam, zanim oni zrobią to mnie.

- Ale co? - spytał idiotycznie Duncan. Tamten powtórzył teatralny gest, jakby chciał zamanifestować non-

szalancję. - Zabiję się - oznajmił. Duncan wybałuszył oczy. - Nie możesz! - Niby dlaczego? - Bo nie. To niesprawiedliwe. Co... co pomyśli sobie twoja matka? Alec poczerwieniał. - Jej sprawa, nie? Po co wychodziła za takiego kretyna? A ojciec się

ucieszy. Z chęcią zobaczy mnie w trumnie. Duncan nie słuchał. Rozmyślał gorączkowo i zbierało mu się na

płacz. - Ale co ze mną? - spytał zduszonym głosem. - Przecież wiesz, że

mnie będzie najtrudniej! Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Nie możesz się zabić i tak po prostu mnie tu zostawić.

- Wobec tego zrób to, co ja. Powiedział to ściszonym głosem. Duncan wycierał właśnie nos brze-

giem rękawa i myślał, że nie dosłyszał. -Co? - Zrób to, co ja. Wymienili spojrzenia. Twarz Aleca poróżowiała, mimowolnie rozcią-

gnął usta w nerwowym uśmiechu, ukazując krzywe zęby. Przysunął się do Duncana i położywszy mu ręce na ramionach, spojrzał z bliska prosto w oczy. Następnie zacisnął palce i prawie nim potrząsnął.

- Dopiero będą mieli za swoje, co? Tylko pomyśl! Moglibyśmy zo-stawić list z wyjaśnieniami! Dwóch młodych ludzi, którzy postanawiają odebrać sobie życie. Trafimy na pierwsze strony gazet. Wszyscy będą o nas mówić! Może nawet doprowadzimy do zakończenia wojny!

351

Page 348: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Tak myślisz? - spytał z nagłym podnieceniem Duncan, pełen po-dziwu i mile połechtany, chociaż strach wciąż nie pozwalał mu w to uwierzyć.

- A dlaczegóż by nie? - No nie wiem. Ginie mnóstwo młodych ludzi, a jakoś nic się nie

zmienia. Dlaczego w tym wypadku miałoby być inaczej? - Stary - powiedział Alec, zaciskając usta i cofając ręce. - Jeśli nie

rozumiesz... jeśli masz pietra... - Tego nie powiedziałem. - ... to zrobię to sam. - Nie pozwolę ci na to! - zawołał Duncan. - Nie zostawisz mnie sa-

mego, co to, to nie. Alec ponownie stanął na wprost niego. - Pomóż mi napisać list - poprosił w nowym przypływie entuzja-

zmu. - Napiszemy go... Patrz. - Schylił się i podniósł jeden z podartych świstków. - Napiszemy go na odwrotnej stronie, zyska symboliczny wy-miar. Daj mi pióro, dobra?

Skórzana teczka z przyborami do pisania leżała na podłodze obok łóżka. Duncan machinalnie ruszył w tamtą stronę, po czym zmienił zda-nie i z pozorną obojętnością podszedł do kominka. Wziął z półki ołówek i podał przyjacielowi. Alec spojrzał na niego spode łba.

- Chyba żartujesz - powiedział. - Jeśli napiszę ołówkiem, wezmą mnie za cholernego gówniarza! Daj mi wieczne pióro.

Duncan zamrugał i odwrócił wzrok. - Nie mam go tu. - Dobrze wiem, że masz, parszywy łgarzu! - Pióra może używać tylko jedna osoba. - Ty znowu swoje! To chyba już bez znaczenia, co? - Nie dam ci pióra i już. To był prezent od siostry. Weź ołówek. - Będzie z ciebie dumna - oświadczył Alec. - Kto wie, może po tym,

jak nas znajdą, umieszczą je w jakiejś gablocie! Tylko pomyśl. Daj spo-kój, Duncan.

Duncan wahał się jeszcze przez chwilę, po czym z ociąganiem otwo-rzył teczkę i wyjął pióro. Alec zawsze wiercił mu o nie dziurę w brzuchu i teraz wziął je do ręki z niekłamanym zachwytem: nabożnie odkręcił zakrętkę, obejrzał stalówkę, zważył pióro w dłoni. Następnie usiadł na skraju łóżka ze skórzaną teczką na kolanach i wygładził zmięty papier. Kiedy już bardziej nie dało się go rozprostować, zaczął pisać.

- „Do wszystkich zainteresowanych...”. - Popatrzył na przyjaciela. - Dobrze? Czy mam zaadresować go do pana Winstona Churchilla?

Duncan gruntownie to przemyślał.

352

Page 349: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- „Do wszystkich zainteresowanych” brzmi lepiej - zawyrokował. - Wtedy mogą to być też Hitler, Goering i Mussolini.

- Fakt. - Alec był wyraźnie zachwycony. Zastanawiał się przez chwi-lę, przygryzając wargi i postukując piórem w usta, po czym zaczął pisać. Pisał szybko, ładnym charakterem (jak Keats albo Mozart, pomyślał Duncan); kreślił na papierze wytworne litery, przerywał, aby odczytać je ze zmarszczonym czołem, a następnie pisał dalej...

Gdy skończył, podał list Duncanowi i z wyczekiwaniem przygryzł kciuk.

Do wszystkich zainteresowanych. Jeśli czytacie te słowa, oznacza to, że my, Alec J. C. Planer oraz Duncan W. Pearce ze Streatham w mieście Londynie, w Anglii, wypełniliśmy swój zamiar i odeszliśmy spośród żywych. Zaprawdę wiele nas to kosztuje. Wiemy, że kraina, do której zmierzamy, jest „ciemna i niezbadana” i „nigdy nie powrócił z niej żaden wędrowiec”. Postanowiliśmy jednak uczynić to w imieniu wszystkich młodych mieszkańców naszego kraju dla Wolności, Uczci-wości i Prawdy. Wolimy dobrowolnie oddać życie niż pozwolić, ażeby skradli je Obrońcy Wojny. Prosimy tylko o jedno epitafium, które brzmi jak następuje: cytując wielkiego T. E. Lawrence'a „chwyciliśmy w ręce nici własnego żywota i spisaliśmy testament pośród gwiazd”.

Duncan popatrzył na niego z podziwem. - Bomba, stary! Alec poczerwieniał. - Tak uważasz? - spytał z udawaną skromnością. - Układałem to

sobie po drodze. - Jesteś geniuszem! Alec wybuchnął śmiechem. Śmiał się piskliwie jak dziewczyna. - Niezłe, co? Będą mieli za swoje! - Wyciągnął rękę. - Daj, muszę się

podpisać. Ty też się podpisz. Skreślili pod spodem swoje nazwiska i podali datę. Alec podniósł

kartkę i obrzucił ją badawczym spojrzeniem. - Ten dzień - oznajmił - zapisze się złotymi zgłoskami na kartach

historii. Niesamowite, co? Tylko pomyśl: za sto lat smarkacze będą się o nas uczyć!

- No - odparł nieuważnie Duncan. Coś przyszło mu do głowy i słu-chał jednym uchem. - Może dodamy parę słów do bliskich, co? - zapytał z innej beczki, kiedy przyjaciel ponownie wygładzał papier.

Alec wydął usta. - Do bliskich? Ty chyba jesteś nienormalny!

353

Page 350: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Myślałem o Viv. Pewnie bardzo się zmartwi. - Przecież ci mówiłem, że będzie z ciebie dumna - odpowiedział

Alec. - Wszyscy będą z nas dumni, nawet mój ojciec. Nazywa mnie par-szywym tchórzem. Chciałbym zobaczyć jego minę, kiedy sprawa trafi do gazet! Będziemy... będziemy męczennikami! - Zamyślił się.

- Pozostaje nam tylko zadecydować, jak to zrobimy. Proponuję gaz. - Gaz! - powtórzył ze zgrozą Duncan. - To za długo trwa. Mówię ci,

to trwa wieki. Zresztą mógłby przedostać się do pozostałych pomiesz-czeń i zabić ojca. Stary gamoń z niego, ale to byłoby niesprawiedliwe.

- Nie fair. - Zdecydowanie niesportowe, stary druhu. Rozbawieni przycisnęli ręce do ust, aby stłumić śmiech. Alec padł na

łóżko i schował twarz w poduszce Duncana. - Moglibyśmy się otruć - zaproponował, nie przestając się śmiać. - Moglibyśmy połknąć arszenik. Jak ta zdzira, madame Bovary. - Wyborny plan, panie Holmes - odparł Duncan komicznym gło-

sem. - Ma wszelako jedną, zasadniczą wadę. Mój ojciec nie trzyma w domu arszeniku.

- Nie trzyma arszeniku? I ty śmiesz twierdzić, że idziecie z duchem czasu? A trutka na szczury, panie szanowny?

- Też nie. A zresztą czy zjedzenie trutki nie boli jak cholera? - Wszystko boli jak cholera, debilu. Sęk w tym, że musi boleć. - Mimo to... Alec przestał się śmiać. Chwilę leżał pogrążony w myślach, po czym

usiadł prosto. - A może się utopimy? - rzucił z powagą. - Całe życie mignęłoby

nam przed oczami. Nie żeby tak bardzo mi na tym zależało, moje było do kitu...

- Znowu zobaczyłbym mamę - wtrącił Duncan. - No widzisz. Mężczyzna powinien zobaczyć przed śmiercią matkę.

Mógłbyś ją spytać, po kiego licha wyszła za twojego ojca. Znowu się roześmieli. - Ale jak to zrobimy? - spytał Duncan. - Musielibyśmy znaleźć jakiś

kanał czy coś. - Wcale nie. Nawet dziecko wie, że można się utopić w dziesięciu

centymetrach wody. To fakt potwierdzony naukowo. Nie trzymacie w wannie wody na wypadek pożaru?

Duncan spojrzał na niego olśniony. - Ty to masz głowę! - Do dzieła, D. P! Wstali. - Weź list i szpilkę - polecił Duncan. - Zaraz! Muszę się uczesać.

354

Page 351: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- On w takiej chwili chce się czesać! - jęknął Alec. - Stul dziób! - Nie krępuj się, Leslie Howardzie. Duncan stanął przed lustrem i szybko doprowadził się do porządku.

Następnie obaj wymknęli się po cichutku z sypialni, przebiegli przez przedpokój i minąwszy salon, weszli do kuchni. Drzwi były otwarte na wypadek eksplozji, Duncan przymknął je ostrożnie. Usłyszał donośne chrapanie ojca.

- Twój stary piłuje jak messerschmitt! - szepnął Alec, co też ich rozbawiło.

Zapalili światło. Pozbawiona klosza żarówka nadała przedmiotom mętne, ponure barwy. Ujrzeli poplamioną biel zlewozmywaka, żółto-szare, sztukowane linoleum, brunatne meble z drewna. Wanna stała przy kuchennym stole; ojciec Duncana przed laty osłonił ją panelami i przykrył daszkiem, który pełnił również funkcję suszarki. Stały na nim jakieś naczynia oraz duże, cynkowane wiadro, gdzie moczyła się w so-dzie bielizna. Duncan zarumienił się i prędko je odstawił, Alec zaś prze-niósł naczynia na stół.

Następnie obaj chwycili daszek z obydwu stron i go unieśli. Woda w wannie pochodziła z kąpieli, którą wzięli kilka dni wcześniej.

Była mętna i pływały w niej szorstkie, poskręcane włosy, jeszcze bardziej żenujące aniżeli wiadro z bielizną. Duncan spojrzał raz i musiał odwró-cić wzrok. Zacisnął pięści. Gdyby ojciec stał teraz przed nim, walnąłby go na odlew.

- Świnia! - mruknął. - Chyba wystarczy, co? - spytał z powątpiewaniem Alec. - Jak to

zrobimy? Nie damy rady położyć się jednocześnie. Może przytrzymamy sobie nawzajem głowy?

Myśl o zanurzeniu głowy w wodzie, w której moczyły się wcześniej stopy, genitalia i tyłek ojca, przyprawiła Duncana o mdłości.

- Nie chcę - powiedział. - Cóż, ja też niespecjalnie mam na to ochotę - odrzekł Alec. - Ale nie

możemy być zbyt wybredni. - No to zaryzykujmy z gazem. - Jesteś pewien? - Tak. - Dobra. Albo... rany, mam pomysł! - Alec pstryknął palcami. -

Powieśmy się! Ta myśl sprawiła im niemalże ulgę. Duncanowi było wszystko jedno,

byle tylko nie moczyć głowy w wodzie po ojcu. Ponownie przykryli wan-nę, po czym spojrzeli na sufit i ściany w poszukiwaniu haków, do któ-rych można by przywiązać sznur. Wreszcie uznali, że krążek od suszarki

355

Page 352: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

na bieliznę udźwignie ciężar jednego z nich, a drugi powiesi się na ha-czyku w drzwiach.

- Masz jakiś sznur? - zapytał Alec. - Mam to - odrzekł Duncan w przypływie olśnienia. I wskazał na

pasek od szlafroka. Rozwiązał go, wyjął ze szlufek i szarpnął, przytrzy-mując za obydwa końce. - Powinien mnie utrzymać.

- Wobec tego załatwione. A ja? Domyślam się, że masz tylko jeden? - Mam mnóstwo pasków i tym podobnych. Krawatów też. - Krawat mógłby się nadać. - Przynieść? Jaki chcesz? Alec zmarszczył brwi. - Chyba czarny. Nie! Ten z niebieskim i złotym paskiem. Wygląda

jak uniwersytecki. - A co za różnica? - Mogą robić zdjęcia. Będzie lepiej wyglądał. - No dobra - odparł z niechęcią Duncan, gdyż tak się złożyło, że da-

rzył ów krawat podobnym sentymentem jak pióro. Był dobry i stanowił jego własność, a więc po cóż go niszczyć, skoro można by zadowolić się zwyczajnym? Po cichu przeszedł przez salon i przedpokój, po czym wró-cił do sypialni i odszukał krawat. Wciąż słyszał chrapanie ojca i przez chwilę stał w ciemności, dręczony przemożną pokusą, aby dać mu kop-niaka i wrzasnąć: „Ty stary głupcze! Idę się zabić! Idę do kuchni i zaraz to zrobię! Obudzisz się czy nie?”.

Ojciec chrapał dalej. Duncan na palcach poszedł do kuchni. - Stary piłuje na całego - oznajmił, zamykając drzwi. Alec nie odpowiedział. Odłożył pasek od szlafroka i na wpół od-

wrócony stał przy zlewie. Podniósł coś, co dotąd leżało obok kranu. - Zobacz - powiedział cichym, nieswoim głosem. - Popatrz na to. W ręku trzymał staroświecką brzytwę Duncana. Spoglądał na ostrze

jak urzeczony, jakby nie mógł oderwać od niej oczu. - Użyję tego. Już postanowiłem. Ty możesz się powiesić, jeśli

chcesz, ale ja wolę brzytwę. Jest lepsza niż stryczek. Szybsza, nie robi tyle bałaganu. Poderżnę sobie gardło.

- Gardło? - powtórzył jak echo Duncan. Spojrzał na chudą, białą szyję przyjaciela, na widoczne w niej ścięgna oraz grdykę, na oko twardą i nie do przebicia...

- Ostra, prawda? - Alec sprawdził ostrze palcem i niezwłocznie we-pchnął go do ust. - Boże! - Roześmiał się. - Ostra jak nie wiem co. Trzeba zrobić to szybko, wtedy nie będzie bolało.

- Na pewno? - Jasne, że tak. Tak się zabija zwierzęta, nie? Zrobię to pierwszy, a

356

Page 353: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

potem ty. Masz coś przeciwko? Obawiam się, że trochę nabrudzę. Posta-raj się nie patrzeć. Szkoda, że nie mamy dwóch! Zrobilibyśmy to jedno-cześnie... - Wskazał brzytwą na list. - Bądź tak miły i przyczep go do ściany. Gdzieś, gdzie od razu zostanie zauważony.

Duncan podniósł list i szpilkę. Z niepokojem zerknął na brzytwę. - Tylko nie rób tego, kiedy będę stał tyłem, dobrze? - Bał się odwró-

cić głowę... Rozejrzał się pospiesznie, po czym przyczepił list do drzwi-czek kredensu. - Może być?

Alec kiwnął głową. - Jest dobrze. Zaczęło mu brakować tchu. Nadal trzymał otwartą brzytwę, jakby nie

mógł się na nią napatrzeć. Zaraz jednak Duncan zobaczył, jak oburącz chwyta mocniej rączkę i przykłada ostrze do szyi. Umieścił ją tuż pod prawą żuchwą, tam gdzie krew pulsowała tuż pod skórą.

Duncan mimowolnie zrobił krok w jego kierunku. - Nie musisz tak się spieszyć, nie? Alec zatrzepotał powiekami. - Zrobię to zaraz, za chwilę. - Jakie to uczucie? - Normalne. - Boisz się? - Trochę - przyznał Alec. - A ty? Zbladłeś jak ściana! Tylko nie ze-

mdlej, zanim przyjdzie twoja kolej. - Poprawił uchwyt, przymknął oczy i zastygł bez ruchu... - Za czym będziesz tęsknił, Duncan? - spytał nie-oczekiwanie lekko zmienionym głosem.

Duncan przygryzł wargę. - Nie wiem. Za niczym! No, może za Viv... A ty? - Za książkami - odpowiedział Alec. - Za muzyką, architekturą,

sztuką. - Duncan pożałował, że sam na to nie wpadł zamiast tak głupio wspominać o siostrze. - Ale one i tak przeminą. Za rok ludzie zapomną, że coś takiego w ogóle istniało.

Otworzył oczy i przełknął ślinę. Znowu inaczej chwycił brzytwę. Dun-can zauważył, że przyjacielowi pocą się palce, widział mokre ślady na rogowej rękojeści. Zapragnął go powstrzymać. Trochę się obaj zagalo-powali. Marzył w duchu, żeby ojciec przyszedł do kuchni i położył temu kres. Na co komu ojciec, który dopuszcza do takich rzeczy?

- Jak myślisz, co się z nami stanie po śmierci, Alec? - spytał, chcąc choć na chwilę odwrócić jego uwagę.

Tamten zastanawiał się przez chwilę, wciąż trzymając brzytwę przy-stawioną do gardła.

357

Page 354: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nic - odparł cicho. - Po prostu zgaśniemy, jak lampy. Tam na pewno nic nie ma, Duncan. Nie ma żadnego Boga. Bóg nie dopuściłby do takiej wojny! Nie ma nieba, piekła ani nic z tych rzeczy. Piekło jest tutaj. A jeśli jednak coś istnieje, przynajmniej będziemy tam razem. - Spojrzał na Duncana przekrwionymi oczami. - To byłoby najgorsze, nie? - dodał po prostu. - Znaleźć się tam samemu. Duncan pokiwał głową.

- Tak - odpowiedział. - To byłoby najgorsze. Alec wciągnął powietrze. Krew gwałtownie zapulsowała mu na szyi.

Kiedy znów się odezwał, mówił tak obojętnym tonem, że Duncan mało się nie roześmiał, przekonany, że przyjaciel żartuje.

- No to do zobaczenia, stary. Wzmocnił uchwyt, podniósł łokcie i przeciął.

- Tędy - powiedział strażnik. Kay i Mickey ostrożnie podążyły za nim przez rumowisko.

Owo rumowisko było do niedawna czterokondygnacyjnym domem w Pimlico. Budynek został niemal doszczętnie zrównany z ziemią. Jedna kobieta zginęła na miejscu, jej ciało wywiózł już inny kierowca. Na miej-scu wypadku została jeszcze unieruchomiona dziewczyna; ratownicy planowali unieść za pomocą podnośnika belki, przygniatające jej nogi. Najpierw musieli jednak uwolnić drugą kobietę i chłopca, którzy wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tkwili w zasypanej piwnicy.

- Posłaliśmy po lampy - oznajmił strażnik. - Ludzie kopią od pół godziny, jeden paskudnie się skaleczył.

- Kiedy dostaną się do piwnicy? - zapytała Kay. - Pewnie za godzinę. Może za dwie. - Co z przygniecioną dziewczyną? - Rzućcie na nią okiem, dobrze? Wydaje się cała, ale może być w

szoku, sam nie wiem. Jest tam. Jeden z ratowników próbuje dodać jej otuchy.

Wskazał Kay drogę. I podczas gdy Mickey zajęła się pokaleczonym mężczyzną, ona ruszyła we wskazanym kierunku. Potłuczone szkło zgrzytało jej pod nogami; w pewnej chwili nastąpiła na nadkruszoną deskę i prawie po udo zapadła się w drewno i gips. Narobiła przy tym trochę hałasu i w pobliżu rozległ się krzyk przestraszonej dziewczyny.

- Nic się nie stało - odezwał się czyjś łagodny głos. Kay zapaliła latarkę i wyłowiła w mroku przykucniętą sylwetkę mężczyzny, od-dalonego od niej o jakieś dziesięć kroków. Siedział z rękami opartymi na kolanach, w hełmie zsuniętym zawadiacko na tył głowy. Na widok Kay przyjaźnie uniósł rękę. - Sanitariuszka? Jesteśmy tutaj. Uważaj na to

358

Page 355: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

draństwo. - Wskazał na przedmiot leżący jej na drodze: blady, połysku-jący, o dziwnym kształcie. Po chwili zrozumiała, że ma przed sobą musz-lę klozetową. - Oderwało ją w całości - oznajmił, wstając. - Brakuje tylko deski.

Podszedł, aby pomóc Kay przebyć ostatni fragment pokrytej śmie-ciami drogi. Zbliżając się, zobaczyła u jego stóp coś dziwnego. Począt-kowo wzięła to za stertę firanek albo pościeli, naraz jednak domniemana pościel jakby wydęła się od środka i wychynęła z niej ręka oraz twarz, tak blada, że niemal fosforyzowała w ciemności. Była to przygnieciona dziewczyna. Tkwiła pod stertą gipsu, zagrzebana po pas w plątaninie belek i cegieł. Podparła się na rękach, żeby spojrzeć na Kay, która pode-szła bliżej i przykucnęła, podobnie jak wcześniej mężczyzna.

- Ale się urządziłaś. - Skinęła głową mężczyźnie, który zaraz się oddalił.

Dziewczyna oparła dłoń na jej kostce. - Proszę mi powiedzieć - rzuciła lękliwie - czy oni mnie stąd wycią-

gną? - Zrobią to, jak tylko będą mogli - odpowiedziała Kay. - Tymczasem

przyszłam sprawdzić, czy jesteś cała. Mogę zbadać ci puls? - Ujęła przy-prószoną gipsem rękę dziewczyny. Tętno było przyspieszone, ale nie budziło niepokoju. - Dobrze. Czy masz coś przeciwko temu, żebym za-świeciła ci latarką w oczy? Tylko na chwilę.

Przytrzymała palcami podbródek dziewczyny, aby unieruchomić jej twarz. Tamta z przestrachem zamrugała oczami. Na białym tle zakurzo-nej twarzy obwódki i kąciki oczu były różowe jak u królika. Źrenice skur-czyły się pod wpływem światła. Była młoda, miała dwadzieścia cztery, pięć lat, na pierwszy rzut oka Kay dała jej nawet jeszcze mniej. Nie cze-kając, aż Kay zgasi latarkę, odwróciła głowę i usiłowała przebić wzro-kiem ciemność.

- Co oni robią? - spytała, mając na myśli ratowników. - Podejrzewają, że w piwnicy jest jeszcze kobieta z synem - odrzekła

Kay. - Madeleine i Tony? - Tak się nazywają? Znasz ich? - Madeleine to córka pani Finch. - Pani Finch? - Mojej gospodyni. Ona... Nie dokończyła. Kay domyśliła się, że było to nazwisko zmarłej ko-

biety. Pomacała ręce i barki dziewczyny. - Czy doznałaś jakichś obrażeń? - zapytała. Dziewczyna przełknęła ślinę i zakaszlała.

359

Page 356: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Nie wiem. - Możesz poruszać nogami? - Przed chwilą zdaje się mogłam. Wolę nie próbować, żeby belki nie

zmiażdżyły mi stóp. - Czujesz swoje stopy? - Nie wiem. Jakby mi zmarzły, ale to przez ten ziąb, prawda? To

chyba nie jest nic gorszego? Zaczęła dygotać. Miała na sobie koszulę nocną i szlafrok, a ratownik

narzucił na nią koc. Kay otuliła ją szczelniej, po czym rozejrzała się za czymś dodatkowym. Znalazła coś, co wyglądało jak zasłona łazienkowa, była ona jednak przemoczona do cna i czarna od sadzy. Rzuciła ją z po-wrotem na ziemię i zobaczyła poduszkę: z dziury ziejącej w aksamicie sterczało końskie włosie. Podłożyła ją dziewczynie pod bok, żeby nie uwierały jej ostre krawędzie desek.

Dziewczyna nie zwróciła na to uwagi. - Co to? - zawołała z przejęciem. - Zapalili światło? Powiedz im,

że nie wolno! Przyjechała ciężarówka z pojedynczą lampą i małym generatorem.

Ratownicy niezwłocznie go uruchomili; próbowali stłumić blask, osła-niając lampę kawałkiem brezentu, lecz światło przenikało przez mate-riał, nadając otoczeniu zgoła odmieniony wygląd. Kay rozejrzała się dookoła i dostrzegła Wyraźnie wszystko to, co jeszcze przed chwilą na-suwało wątpliwości co do swej natury: deskę do prasowania z połama-nymi nogami, wiadro, kartonik, do którego ktoś przykleił muszelki... Muszla straciła swój perłowy urok, ujawniając rozliczne plamy. Wzno-szące się po obu stronach gruzowiska ściany domów okazały się nie ścianami, lecz otwartymi pokojami, nietkniętymi, z łóżkami, krzesłami, stołami oraz kominkami.

- Powiedz, żeby zgasili światło! - powtórzyła dziewczyna. Podobnie jak Kay rozglądała się wokół, jakby dopiero teraz dotarły do niej rozmia-ry otaczającego ją zniszczenia oraz obecne w nim strzępy jej dawnego życia. - Ach! - jęknęła. Mężczyźni zaczęli torować sobie drogę młotkami. Drżała przy każdym uderzeniu. - Co oni robią?

- Muszą się pospieszyć - wyjaśniła Kay. - W piwnicy może być woda albo gaz.

- Woda albo gaz? - powtórzyła dziewczyna, jakby nie zrozumiała sensu jej słów. Następne uderzenie przyprawiło ją o kolejny wstrząs. Drgania musiały roznosić się po całym placu. Zaczęła płakać. Potarła twarz, gips zgęstniał od łez. Kay dotknęła jej ramienia.

- Boli? Dziewczyna potrząsnęła głową. - Sama nie wiem. Chyba nie. Ja tylko... strasznie się boję.

360

Page 357: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Oburącz zasłoniła oczy, po czym ucichła i znieruchomiała. Gdy opu-ściła ręce, jej głos wydał się jakby spokojniejszy i dojrzalszy.

- Pewnie uważasz mnie za strasznego tchórza. - Wcale nie - zaoponowała łagodnie Kay. Dziewczyna wytarła oczy i nos rogiem koca. Skrzywiła się, czując na

języku drobiny żwiru. - Pewnie nie możesz poczęstować mnie papierosem? - zapytała. - Niestety nie, z uwagi na możliwą obecność gazu. - No tak, oczywiście. Ach! - Mężczyźni znów zaczęli uderzać młot-

kami. Dziewczyna zesztywniała. Kay odruchowo uczyniła to samo. - Wydaje mi się, że coś cię boli - powiedziała. - Niedługo przyjedzie

lekarz. Musisz jeszcze trochę wytrzymać. Nagle obie odwróciły głowy. Mickey zmierzała w ich kierunku, hała-

sując po drodze podobnie jak wcześniej Kay. - A niech mnie! - zawołała na widok muszli, po czym jej spojrzenie

padło na dziewczynę. - A niech mnie! Ale się wpakowałaś. - Wybaczysz, że nie wstaniemy na powitanie? - spytała Kay i zwró-

ciła się ponownie do dziewczyny. - To moja wielka przyjaciółka, panna Iris Carmichael. Widziałaś w życiu coś, co mniej przypominałoby irysa? Bądź dla niej miła, to może pozwoli mówić do siebie Mickey.

Dziewczyna uniosła głowę i zamrugała powiekami. Mickey kucnęła i na powitanie lekko uścisnęła jej palce.

- Całe? Miło mi to słyszeć. Jak się miewasz? - Teraz chyba nie najlepiej - odpowiedziała za dziewczynę Kay. -Ale

to się wkrótce zmieni. Ale, ale, cóż ze mnie za gospodyni! - Ponownie odwróciła się do niej. - Nawet nie zapytałam, jak się nazywasz.

Dziewczyna przełknęła ślinę. - Giniver - odpowiedziała niewyraźnie. - Jennifer? Pokręciła głową. - Giniver. Helen Giniver. - Helen Giniver - powtórzyła Kay jakby na próbę. - Panna czy pani? Mickey parsknęła śmiechem. - Daj jej spokój - wtrąciła ściszonym tonem. - Panna - odrzekła ze zdziwieniem Helen. Kay uścisnęła jej dłoń i podała swoje nazwisko. Helen spojrzała na

nią uważnie, a następnie zwróciła się do Mickey. - Wzięłam cię za chłopca - przyznała, ponownie zanosząc się kasz-

lem.

361

Page 358: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Jak wszyscy - skwitowała Mickey. - Zdążyłam się przyzwyczaić. Proszę, napij się wody.

Przyniosła ze sobą płaską butelkę kieszonkową. Podczas gdy Helen piła, Kay wygrzebała z kieszeni formularz i wypełniwszy poszczególne punkty, przyczepiła go do ubrania dziewczyny.

- Proszę. Teraz mogę cię nadać na poczcie, widzisz? - Następnie obie wraz z Mickey wstały, aby ocenić postępy ratowników.

Mężczyźni posuwali się z pozornie morderczą powolnością: Mickey wyjaśniła, że dom rozpadł się w dość specyficzny sposób, co dodatkowo zwiększało ryzyko. Wreszcie jednak ratownicy odłożyli młotki, przymo-cowali sznury do spłaszczonej części muru i zaczęli ciągnąć. Mur powę-drował w górę: przez chwilę zastygł pionowo, po czym runął w tył, wzniecając przy tym kolejny obłok kurzu.

Na odsłoniętej przestrzeni spoczywała następna warstwa gruzu oraz plątanina poskręcanych rur. Jeden z mężczyzn schylił się pospiesznie i postukał cegłą w którąś z rur. Podniósł rękę. Ktoś inny ostro nakazał zachować ciszę. Wyłączono generator i wokół ponownie zapadła ciem-ność. Oczywiście od strony Hyde Parku docierały warkot samolotów i odgłosy wystrzałów, jednakże od pół roku dźwięki te towarzyszyły im niemal bez przerwy. Kay zauważyła, że nauczyli się je ignorować, po-dobnie jak ignorowali szum własnej krwi w uszach.

Mężczyzna z cegłą powiedział cicho coś, czego nie dosłyszała. I znowu postukał w rury... Naraz spod rumowiska dobiegł płaczliwy jęk przypo-minający miauczenie kota.

Kay słyszała już wcześniej podobne dźwięki: budziły niepokój więk-szy aniżeli widok porozrywanych kończyn i okaleczonych ciał. Przypra-wiały ją o dreszcz. Wypuściła oddech. Plac ponownie zatętnił życiem, jakby pod wpływem impulsu elektrycznego. Uruchomiono generator i zapalono lampę. Mężczyźni z werwą przystąpili do pracy.

Wyboistą drogą nadjechał samochód z białym krzyżem połyskującym na masce. Mickey wyszła mu naprzeciw. Kay zawahała się, po czym znów kucnęła obok Helen.

Ta z wysiłkiem podparła się na łokciach. Ona również wytężyła słuch. - Te głosy - powiedziała - to Madeleine i Tony, prawda? Nic im się

nie stało? - Mam taką nadzieję. - Są cali, prawda? Ale jak to możliwe? Pani Finch... - Potrząsnęła

głową. - Zanim przyjechałaś, widziałam, jak ją zabierali. Byliśmy w kuchni. Chciała tylko iść po okulary. Powiedziałam, że je przyniosę. Le-żały na nocnym stoliku. Miałam je tutaj... - Spojrzała na swoją dłoń i oszołomiona potoczyła wzrokiem dokoła. - Nie chciała, żebym poszła.

362

Page 359: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Chciała wysłać Tony'ego... Tony'ego... - Ponownie zadrżał jej głos. Popa-trzyła na Kay szeroko otwartymi oczami. - Posłuchaj - rzuciła nieoczeki-wanie. - Czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym potrzymała cię za rękę?

- Czy miałabym coś przeciwko temu? - powtórzyła Kay, wzruszona jej prośbą. - Na miłość boską! Sama bym to zaproponowała, po prostu nie chciałam się narzucać.

Ujęła palce Helen i zaczęła je rozcierać. Następnie podniosła je do ust i ogrzała swoim oddechem.

Helen nie odrywała spojrzenia od jej twarzy. - Musicie być bardzo odważne - powiedziała. - Ty i twoja przyja-

ciółka. Ja w życiu bym się na to nie zdobyła. - Nonsens - odparła Kay, dalej rozcierając jej dłoń. - Lepiej? Wolę

iść na łatwiznę i znaleźć się w centrum tego bałaganu niż siedzieć w do-mu i słuchać o nim w radiu.

Palce Helen były zimne i zakurzone, lecz ich opuszki i wnętrze dłoni okazały się nadzwyczaj miękkie i elastyczne. Kay ścisnęła je mocniej i puściła.

- Idzie lekarz - oznajmiła, ponownie słysząc skrzypienie desek. I dodała cicho: - A to, co ci powiedziałam o pójściu na łatwiznę, to moja tajemnica.

Lekarzem okazała się ładna, energiczna kobieta w wieku około czter-dziestu pięciu lat, w ogrodniczkach i turbanie na głowie.

- Witam - powiedziała na widok Helen. - I co my tu mamy? Kay odsunęła się na bok, a lekarka uklękła obok dziewczyny.

Usłyszała ściszony głos kobiety i odpowiedzi Helen: „Nie... nie wiem... trochę... dziękuję...”.

- Dopóki nie zobaczę nóg, trudno mi postawić diagnozę. - Lekarka ponownie stanęła obok Kay i otrzepała ręce z pyłu. - Chyba nie ma mo-wy o utracie krwi, ale wydaje się rozgorączkowana, możliwe, że z bólu. Dałam jej zastrzyk morfiny, proszę ją zagadać. - Przeciągnęła się z gry-masem na twarzy.

- Ciężka noc? - zapytała Kay. - Można tak powiedzieć. Dziewięć trupów na Victoria Street, cztery

w Chelsea. I podobno tutaj jeden? Chcę jeszcze obejrzeć tę przysypaną kobietę z synem, nie ma czasu do stracenia. W Vauxhall jest chyba facet, któremu urwało ręce.

Jeden z ratowników zawołał, że wykluczono obecność gazu. Lekarka odruchowo sięgnęła do kieszeni po papierosy. Poczęstowała Kay.

- Mogę wziąć dwa? - spytała Kay. - Masz tupet.

363

Page 360: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Jeden dla mnie, a drugi ma charakter terapeutyczny - odrzekła ze śmiechem Kay. Przypaliła oba zapalniczką kobiety i wróciła do Helen. - Hej - zawołała cicho. - Zobacz, co tu mam.

Wsunęła papierosa do ust dziewczyny i ponownie wzięła ją za rękę. Zmrużone oczy Helen wydały się ciemniejsze, a jej głos znowu zabrzmiał inaczej.

- Jesteś bardzo miła. - Daj spokój. - Czuję się, jakbym była pijana. Jak to możliwe? - To pewnie morfina. - Jaka miła jest ta pani doktor! - Prawda? - Chciałabyś być lekarzem? - Nie bardzo - przyznała Kay. - A ty? - Znam chłopaka, który chce zostać lekarzem. - Tak? - Kochałam się w nim. - O. - Rzucił mnie dla innej. - Głupek. - Poszedł do wojska. Nie jesteś w nikim zakochana, prawda? - Nie - odparła Kay. - Tak się składa, że ktoś jest zakochany we

mnie. Wspaniała osoba... Ale to inna tajemnica. Widzisz, liczę, że z po-wodu morfiny i tak zapomnisz, co ci powiedziałam.

- Dlaczego to tajemnica? - Bo obiecałam to tej osobie. - Ale ty nie odwzajemniasz jego miłości? Kay uśmiechnęła się melancholijnie. - Dziwisz się, prawda? Czy to nie zabawne, że nigdy nie kochamy

tych ludzi, których powinniśmy? Sama nie wiem dlaczego... - Nie puszczaj mojej ręki, dobrze? - Nie puszczę. - Trzymasz? Nic nie czuję. - O! Teraz poczułaś? - Teraz tak. Trzymaj tak, dobrze? Dokładnie tak. Paliły w milczeniu, a po chwili Helen jakby zapadła w drzemkę. Za-

pomniany papieros tlił się w jej dłoni; Kay wzięła go i dopaliła. Praca na rumowisku trwała nadal. Buczenie samolotów i huk bomb sporadycznie przybierały na sile; na niebie rozbłyskiwały zielone i czerwone światła, migały race. Mickey co jakiś czas przysiadała obok Kay i ziewała jak hipopotam. Helen drgnęła dwa albo trzy razy i przemówiła wyraźnie: „Jesteś? Nie widzę cię. Gdzie jesteś?”.

364

Page 361: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

- Tutaj - odpowiadała za każdym razem Kay i mocniej ściskała jej palce.

- Będzie twoja na zawsze - powiedziała Mickey. Wreszcie spod gruzowiska wyłoniły się zrujnowane schody, pod któ-

rymi odnaleziono kobietę z synem. Oboje nie doznali właściwie żadnego uszczerbku. Najpierw wydobyto chłopca, głową naprzód, jak przy poro-dzie, zesztywniałego, o posiwiałych od pyłu włosach. Oboje rozglądali się wokół ze zgrozą.

- Gdzie matka? - zabrzmiało pytanie kobiety. Mickey pospieszyła do nich z kocami, a Kay wstała. Helen ocknęła się ze snu i wyciągnęła rękę. - Co się stało? - Madeleine i Tony są już na zewnątrz. - Nic im nie jest? - Chyba nie. Widzisz? Ratownicy zaraz przyjdą do ciebie. Helen po-

trząsnęła głową. - Nie zostawiaj mnie. Proszę! - Muszę iść. - Nie odchodź. - Muszę, żeby mogli cię wyciągnąć. - Boję się! - Muszę odwieźć Madeleine i jej syna do szpitala. - A twoja koleżanka nie może? - Ejże - roześmiała się Kay. - Chcesz, żebym wyleciała z roboty? Wyciągnęła rękę i odgarnęła z czoła Helen zakurzone włosy. Zrobiła

to od niechcenia, lecz widok niespokojnej twarzy dziewczyny, wielkich pociemniałych oczu na tle kredowobialych policzków wzbudził w niej wahanie.

- Chwileczkę - powiedziała. - Musisz ładnie wyglądać. Pobiegła do Mickey i wróciła do Helen z butelką wody. Zmoczyła

chusteczkę i zaczęła delikatnie wycierać jej twarz. Zaczęła od czoła, po-woli schodząc w dół.

- Zamknij oczy - mruknęła. Przetarła jej rzęsy, zagłębienia przy nozdrzach, dołek nad górną wargą, kąciki ust, policzki i brodę.

- Kay! - zawołała Mickey. - Już idę! Pył ustąpił miejsca zaróżowionej, zdumiewająco gładkiej skórze. Kay

wycierała ją jeszcze przez chwilę, po czym wsunęła Helen palce pod bro-dę i uniosła jej twarz. Zwlekała z odejściem, pełna bezbrzeżnego zdu-mienia, że coś tak gładkiego i bez skazy mogło wziąć początek z takiego chaosu.

Page 362: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Bibliografia

Czerpałam wiadomości z wielu źródeł, w tym książek i filmów z lat czterdziestych, zdjęć, map, dzienników, listów oraz współczesnych rela-cji z życia podczas i tuż po drugiej wojnie światowej. Oto najważniejsza bibliografia:

Anderson Verily, „Spam Tomorrow”, Hart and Davis, Londyn 1956. Baker Peter, „Time Out of Life”, Heinemann, Londyn 1961. Beardmore Georg, „Civilians at War: Journals 1938-1946”, John

Murray, Londyn 1984. Bell Barbara, „Just Take Your Frock Off: A Lesbian Life”, Ourstory

Books, Brighton 1999. Butler A. S. G, „Recording Ruin”, Constable & Co., Londyn 1942. Clayton Gerald Fancourt, „The Wall Is Strong: Life of a Prison Go-

vernor”, John Lang, Londyn 1958. Cooke Rupert Croft, „The Verdict of You All”, Seeker & Warburg,

Londyn 1955. Cooper Diana, „Trumpets from the Step”, Hart and Davis, Londyn

1960. De-la-Noy Michael, „Denton Welsch: The Making of a Writer”, Vi-

king, Harmondsworth 1984. Eddy Mary Baker, „Science and Health: With Key to the Scriptures”,

Trustees Under the Will of Mary Baker G. Eddy, Boston 1906. Gardiner Jil, „From the Closet to the Screen: Women at the Gate-

ways Club, 1945-85”, Pandora Press, Londyn 2003. Grafton Pete, „You, You & You! The People Out of Step with World

War II”, Pluto, Londyn 1981.

366

Page 363: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Hartley Jenny (red.), „Hearts Underfeated: Women's Writing of the Second World War”, Virago, Londyn 1994.

Hartley Jenny (red.), „Millions Like Us: British Women's Fiction of the Second World War”, Virago, Londyn 1994.

Hodgson Vere, „Few Eggs and No Oranges: A Diary Showing How Unimportant People in London and Birmingham Lived Throughout the War Years 1940-1945”, Persephone, Londyn 1999.

Howard Elizabeth Jane, „Slipstream: A Memoir”, Macmillan, Lon-dyn 2002.

Johnson Audrey, „Do March in Step Girls: A Wren's Story”, North Somerset: Audrey Morley, Sandford 1997.

Kimball Edward Ancel, „Lectures and Articles on Christian Science”, Edna Kimball Wait, Chesterton, Indiana 1921.

Lord Henrietta Frances, „Christian Science Healing”, G. Redway, Londyn 1888.

Minns Raynes, „Bombers and Mash: The Domestic Front 1939-45”, Virago, Londyn 1980.

Nixon Barbara, „Raiders Overhead”, Lindsay Drummond, Londyn 1943.

Norman Frank, „Bang to Rights: An Account of Prison Life”, Seeker & Warburg, Londyn 1958.

O'Hara Patrick, „I Got No Brother”, Neville Spearman, Londyn 1967. Partridge Frances, „A Pacifist's War”, Hogarth Press, Londyn 1978. Pearsall Phyllis, „Women at War”, Scolar, Aldershot 1990. Perry Colin, „Boy in the Blitz”, Leo Cooper, Londyn 1972. Priestley Philip (red.), „Jail Journeys: The English Prison Experience

Since 1918”, Routledge, Londyn 1989. Pym Barbara, „A Very Private Eye: The Diaries, Letters and Note-

books of Barbara Pym” (red.) Hazel Holt i Hilary Pym, Macmillan, Londyn 1984.

Raby Angela, „The Forgotten Service: Auxiliary Ambulance Station 39, Weymouth Mews”, Battle of Britain International, Londyn 1999.

Ross Julian Maclaren, „Memoirs of the Forties”, Alan Ross, Londyn 1965.

Sheridan Dorothy (red.), „Wartime Women: A Mass-Observation Anthology 1937-45”, Phoenix, Londyn 2000.

Shute Nerina, „We Mixed Our Drinks: The Story of a Generation”, Jarrolds, Londyn 1945.

Simmons Clifford (red.), „The Objectors”, Times Press, Londyn 1965.

367

Page 364: Waters Sarah - Pod Osłoną Nocy

Smith Anthony Heckstall, „Eighteen Months”, Allan Wingate, Lon-dyn 1954.

Waller Maureen, „London 1945: Life in the Debris of War”, John Murray, Londyn 2004.

Welch Denton, „The Journals of Denton Welch” (red. Michael De-la-Noy), Allison & Busby, Londyn 1984.

Wildeblood Peter, „Against the Law”, Weidenfeld & Nicholson, Londyn 1955.

Wyndham Joan, „Love Lessons: A Wartime Diary”, Heinemann, Londyn 1985.

„Lobe Is Blue: A Wartime Diary”, Heinemann, Londyn 1986.