nr 109, listopad 2015
Post on 11-Jan-2017
225 Views
Preview:
TRANSCRIPT
ZESZYTY
JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J A C I Ó Ł
L O i m . K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C K U N R 10 9 LIS T O P A D 2 01 5 , P IS M O U KAZU J E S IĘ O D R OKU 20 00
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Wł. Jagiełły
MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I
GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ: 15 października 2015 roku
Nieznany Henryk Sienkiewicz
2
Państwo Elżbieta i Tomasz Zbrzezni oraz Wiesław Kopeć
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły
Młodzieżowy Dom Kultury im. Króla Maciusia I
zapraszają nauczycieli, uczniów płockich szkół ponadgimnazjalnych, pracowników
administracji oświatowej, ludzi kultury i wszystkich zainteresowanych do udziału
w wielkim eksperymencie dydaktycznym
pod nazwą
Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej
POLSCY HISTORYCY LITERATURY
Opis eksperymentu: 1. Zostanie zorganizowanych kilkanaście seansów „Głośnego czytania nocą” pod wspólnym
tytułem POLSCY HISTORYCY LITERATURY.
2. Spotkania odbędą się w okresie od października 2009 roku do stycznia 2012 roku
lub dłużej. Intencją jest, ażeby uczeń rozpoczynający naukę w liceum we wrześniu 2009 roku,
mógł w czasie 5 kolejnych semestrów uczestniczyć w całym cyklu.
3. Tym wyróżnionym spotkaniom „Głośnego czytania nocą” będzie patronowało hasło-idea:
URODZENI W NIEWOLI - DZIECIOM NIEPODLEGŁEJ.
4. Czytać będziemy gigantów polskiej historii literatury urodzonych przed umowną datą
11 listopada 1918 roku, to znaczy tych uczonych, którzy całkowicie zostali ukształtowani
jeszcze pod zaborami lub w dwudziestoleciu międzywojennym.
5. Seanse trwające 2 x 45 minut "czystego czytania" kończone będą 45-minutową dyskusją
z intencją przeniesienia jej dalszego ciągu na zajęcia szkolne.
6. Teksty czytane w MDK-u będą się ukazywały w Zeszytach Jagiellońskich i będą
stanowiły rosnący systematycznie INTERNETOWY RETRO-PODRĘCZNIK
DO JĘZYKA POLSKIEGO (http://www.jagiellonka.plock.pl/gazetka/zj_nrxx.pdf).
Komentarz:
Podejmiemy próbę oddziaływania na współczesnego ucznia tekstami napisanymi przez ludzi o zupełnie
innej wrażliwości narodowej i literackiej, żyjących w zupełnie innych warunkach społeczno-politycznych.
Jednocześnie tekstami o wyjątkowej wartości. Niezależnie od oficjalnego nurtu szkoły zmierzającego
do maturalnego „testu na punkty” podejmiemy próbę zrobienia tego, co zawsze w Polsce było celem edukacji
polonistycznej, a obecnie przestało być ważne. Uwaga: Teksty Sienkiewicza z wydania z roku 1922, pisownię nieco uwspółcześniono.
Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego
im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku
Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http: // www.jagiel lonka.plock.pl ; (024) 364-59-20
lwjszkola@jagiellonka.plock.pl;
Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, wkopec1@wp.pl
Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej.
3
HENRYK SIENKIEWICZ
PISMA ZAPOMNIANE I NIEWYDANE
Z POLECENIA RODZINY WYDAŁ
IGNACY CHRZANOWSKI
LWÓW — WARSZAWA — KRAKÓW
WYDAWNICTWO ZAKŁADU NAR. IMIENIA OSSOLIŃSKICH 1922
Zbiór niniejszy obejmuje te jedynie pisma pomniejsze Sienkiewicza, które nie były wcielone
do żadnego z dotychczasowych wydań zbiorowych, to znaczy ani do „Pism”, wydanych w trzydziestu
sześciu tomach przez firmę Gebethnera i Wolffa (1880—1921), ani do „Pism“, które się
w osiemdziesięciu tomach i jednym ukazały jako dodatek bezpłatny do „Tygodnika Ilustrowanego“
(1899—1906), ani do czterotomowych „Pism, nieobjętych wydaniem zbiorowem”, wydanych
przez Stefana Dembego (1901—1904), ani do dwutomowego wydania „Nowel” (1905), ani wreszcie
do zbiorku pism pomniejszych, który od umieszczonej na czele „legendy indyjskiej” otrzymał miano
„Dwie łąki“ (1908). Jedyny wyjątek stanowi oda Horacjusza „Jakiż to chłopiec, wonnościami zlany”,
która, chociaż już drukowana w tomie LXXX „Pism”, wydanych nakładem „Tygodnika
Ilustrowanego”, ukazuje się i w niniejszym zbiorze, inaczej bowiem dział poezyj Sienkiewicza,
które tutaj po raz pierwszy zebrano, byłby niezupełny. W tymże LXXX tomie „Pism” znajduje się
artykuł „Osady polskie w Stanach Zjednoczonych”, drukowany w r. 1878 w warszawskim
„Przeglądzie Tygodniowym”: w zbiorze niniejszym ukazuje się ponownie, ale w innej postaci, w tej,
w jakiej go w r. 1879 wydrukował lwowski „Przewodnik Naukowy i Literacki”,
t. j. niepokiereszowany przez cenzurę rosyjską.
Chociaż wydawca nie szczędził pracy, aby się z tego zaszczytnego mandatu, jaki otrzymał
od Rodziny Sienkiewicza i od Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich, wywiązać sumiennie,
nie wątpi jednak, że to wydanie „Pism zapomnianych i niewydanych” nie jest jeszcze zupełne, że się
z czasem, w miarę dokładniejszych poszukiwań, znajdzie w tem lub innem czasopiśmie niejeden jeszcze
zapomniany drobny utwór Sienkiewicza, zwłaszcza w dziedzinie aforyzmów, nie mówiąc już
o wierszach albumowych: myślał jednak wydawca, że zwlekać z wydaniem tych pism byłoby
dla społeczeństwa polskiego krzywdą.
4
Pozostaje wydawcy miły obowiązek złożenia publicznego podziękowania panu koledze Ludwikowi
Bernackiemu, którego staraniom i zabiegom zawdzięcza, pomiędzy innemi, odpis komedii „Zagłoba
swatem“ (z Archiwum Teatrów Warszawskich), oraz panu Stefanowi Dembemu, niestrudzonemu
zbieraczowi materiałów do historii piśmiennictwa ojczystego, jednemu z tych cichych,
bezinteresownych pracowników, których zasługi nie są szerokiemu ogółowi znane: gdyby nie użyczony
przezeń wydawcy rękopis zebranej i ułożonej z nie mniejszym trudem, jak pietyzmem, „Bibljografji
pism Henryka Sienkiewicza”, nie byłoby niniejszego wydania jego „Pism zapomnianych
i niewydanych”.
Kraków, w siedmdziesiątą piątą rocznicę urodzin Sienkiewicza (5 maja, r. 1921).
Ignacy Chrzanowski
Ignacy Chrzanowski (1866-1940) – historyk literatury, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego;
SPIS RZECZY [pisownia oryginalna]
Od wydawcy
OBRAZKI, NOWELE, OPOWIEŚCI Tissot w Warszawie
W krainie złota
Toast
H. K. T.
Duma
Co się raz stało w Sydonie
Wesele
Jako się pan Lubomirski nawrócił i kościół w Tarnawie zbudował
Ongi i dziś
Bajka
Autorki
We mgle
Z dawnych dziejów
KOMEDJA Zagłoba swatem
WRAŻENIA ARTYSTYCZNE I LITERACKIE Zakupno Hołdu pruskiego
Wystawa Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych
Wspólne winy Galasiewicza
Fryderyk Chopin Karasowskiego
Piękna Okońskiego
Jacuś Lubowskiego
Nowelle Soleckiej
Pasierby Anatola Krzyżanowskiego
O Tołstoju
Słowacki - Heljos
Pieśń pokoju
Wojna szwedzka Kubali
WSPOMNIENIA POŚMIERTNE Tytusowi Chałubińskiemu
Po śmierci Wyspiańskiego
Helena Modrzejewska
WRAŻENIA Z PODRÓŻY
Z podróży do Kolonji, Ostendy i Paryża
List z Ameryki
Osady polskie w Stanach Zjednoczonych
5
WSPOMNIENIA OSOBISTE Marzenia młodości
O genezie Quo vadis
O swojej dawnej twórczości
Wspomnienie
Dlaczego mogłem czytać Szekspira?
PRZEMÓWIENIA Toast na cześć Cyprjana Godebskiego
Na własnym jubileuszu
Na zjeździe wychowańców Szkoły Głównej
Podczas procesji narodowej
W Sztokholmie
Na jubileuszu Tarnowskiego
Nad mogiłą Jeża
POEZJE I AFORYZMY Sielanka młodości
Bez tytułu
Ody Horacjusza
Wilk i kozieł
Kwiaty i krzemienie
Metamorphosis
Brody dla kóz
Wiersz makaroniczny
Pieśń litewskich borów
Bez adresu
W albumie pani Z. Osbergerowej
W odpowiedzi na list
Morały
W albumie pani A. Czarnowskiej
W albumie
W albumie panny Sołtanówny
Aforyzmy
DO CUDZOZIEMCÓW W OBRONIE WŁASNEGO NARODU List otwarty do księcia Uchtomskiego
Odpowiedź na ankietę w sprawie przyszłości Boerów
List w sprawie szkolnej do redakcji Rusi
O polityce pruskiej
Odpowiedź na list Chéradame’a
Odezwa do ludów cywilizowanych
Literatura polska
ODEZWY DO WŁASNEGO SPOŁECZEŃSTWA O gwałtach pruskich
List otwarty w sprawie bezrobocia szkolnego
Do rolników
Przed wyborami do Dumy
Do Polaków w Stanach Zjednoczonych
Do włościan
Do Polaków w Ameryce
W sprawie rocznicy grunwaldzkiej
Dom polski i jego znaczenie
W sprawie Komitetu Generalnego w Vevey
Podziękowanie za uczczenie siedemdziesiątej rocznicy urodzin
6
SIENKIEWICZ JAKO POETA
[POEZJE I AFORYZMY] SIELANKA MŁODOŚCI
Jest to najwcześniejszy znany nam utwór Sienkiewicza, napisany w roku 1867. Konrad Dobrski,
kolega uniwersytecki Sienkiewicza, mając już wówczas głębokie przeświadczenie o jego niezwykłym
talencie, posłał ten utwór do redakcji „Tygodnika Ilustrowanego”. Redakcja (w nr. 425) dała — kilku
naraz autorom — następującą odpowiedź: „Nadesłane utwory drukowane nie będą. W szczegółową
ich ocenę wdawać się nie możemy; chociaż niektóre z nich nie są pozbawione pewnych zalet, ale brak
miejsca i czasu zmusza nas do sądu sumarycznego”. (Przyp. wyd.) Uwaga: pisownia oryginalna.
Jaś był studentem w szkole... i nad medycyną
Siadywał dnie i noce, pracując ochoczy,
A Helcia była sobie ładniutką dziewczyną:
Usta miała jak róże — a jej cudne oczy
W takie blaski i barwy mieniły się jasno,
Jak czerwie świętojańskie, co, ukryte w lesie,
Gdy wszystkie światła dzienne wieczorem zagasną,
Czekają, aż noc chwile miłości przyniesie.
W jej piersi, okrąglutkiej i bielszej od śniegu,
Serduszko jakoś dziwnie, jakoś szybko biło,
Jakby wskutek uczucia ze zwykłego biegu
Wypadło i o drugiem serduszku marzyło.
I tak było niestety!!! Nieraz, gdy usiadła,
By zagrać — i rączęta kładła na klawisze,
To jakaś tęskna łezka z oka jej wypadła
I piosnką rzewną, smutną — przerywała ciszę.
I, choć nikomu jeszcze serca nie oddała,
Nikt nie usłyszał słowa: kocham cię, mój drogi,
Jednak czas ten nadchodził — Helcia to wiedziała
I czekała nań... można powiedzieć, bez trwogi —
Owszem, z radością nawet... Jaś o tem nie wiedział,
Bo on Helenki nie znał, nawet nie przeczuwał;
On sobie nad nauką całe życie siedział
I z pracy całe szczęście i przyszłość wysnuwał.
Jaś był przystojny chłopak — miał oczy błękitne
I ciemne, bujne włosy — rumieniec na twarzy
I rysy regularne, chociaż nie wybitne,
A czoło jasne, piękne, co myśli i marzy.
Oboje byli ładni tak, jakby dla siebie
Stworzeni, jakby złączyć ich Opatrzność chciała.
Lecz, nieszczęsna Helenko! wszak Jaś nie znał ciebie
Lecz, nieszczęsna Helenko! tyś Jasia nie znała.
Helcia chciała się kochać. — Bywała w kościele
Na kazaniach, u Fary — zwykle się modliła.
Tam bywało i brzydkich i przystojnych wiele,
7
Lecz nie było takiego, jak Helcia marzyła.
Bywał tam jakiś blondyn, przygarbiony trocha,
Przez całą mszę on wzrokiem pożerał dziewczynę.
Widać mu było z twarzy, jak czuje i kocha,
Ale nie był przystojny i nudną miał minę.
Bywał i drugi blondyn: nosił on surduty
Modne, białe kołnierze, à la Szekspir ścięte,
Kamizelkę otwartą i błyszczące buty,
Krawat i rękawiczki szczelnie obciśnięte. —
Lecz miała jedną wadę ta strojna persona
...Była... nienazbyt mądra... A to sęk nie lada,
Bo panna prędzej stręt swój ku brzydkim pokona,
Ale głupiec jej nigdy w oko nie podpada.
∗
∗ ∗
I tak się kołysała na swej giętkiej stopie,
Jako to młodociane i wesołe chłopię,
Co, pędząc tchem swym puszek lub goniąc motyla,
Przed gałązkami wierzby swą główkę uchyla,
Aby nie zranić czoła . . . . . . . .
. . . . . . . . Szła właśnie z kościoła,
Gdyż była to niedziela. — Więc w jasnej sukience,
W kapelusiku z piórkiem, z pączkiem róży w ręce,
Szła wraz z matką na spacer, by wśród drzew i chłodu
popatrzeć na zieloność Saskiego ogrodu.
Szedł tam także i Jasio odpocząć po pracy,
Bo tak już zwykle robią studenci biedacy:
Cały tydzień nad książką ze schylonem czołem,
Ale w święta dzień cały z spojrzeniem wesołem —
Spędzają na przechadzkach, sięgając oczyma,
Czy wśród tłumu publiki Beatryczy nie ma,
Żeby się nią ucieszyć chociaż jedną chwilką,
Bo każdy student — kochać ma w niedzielę tylko
Sposobność — i to z rana. — Krótki czas, do kata!
Zwłaszcza, że dzisiaj młodość tak prędko ulata.
Szedł więc Jaś — a szedł szybko, śmiało i zuchwale
I zaglądał po drodze pod gęste woale,
Gapił się na pojazdy — gdy wtem na uboczu
Spostrzegł wlepionych w siebie dwoje jasnych oczu.
Sczerwienił się, jak wiśnia i zmieszał się cały,
Bo te oczy tym dziwnym wyrazem patrzały,
Co strząsa całą duszę i serce człowieka.
Więc też Jaś się sczerwienił i krzyknął: „Eureka!!!”
„Eureka!!!” szepnęły usteczka dziewczyny.
8
Oczy jej powiedziały: „To tyś! mój jedyny!”
Pierś się z lekka podniosła — opadły jej ręce,
Oczy się przymrużyły... kwiatek po sukience
Zsunął się do nóg Jasia. — O, Helenko miła!
Czy wiesz, żeś serce Jasia na wieki zraniła,
Że mu twój obraz wiecznie przed oczyma staje
I że mu na prelekcjach uważać nie daje,
Że, jeśli mu egzamin niedobrze wypadnie,
To wina nie na niego, lecz na ciebie spadnie?
∗
∗ ∗
Pokochały się dzieci. — Co tu mówić wiele?...
Odtąd Jaś się czerwienił na mszy co niedzielę,
Lecz i w Helence zmiany też zaszły niemałe:
Dawniej, było, chichocząc, spędzała dnie całe,
Dziś jako tęskno — rzewnie modrem okiem goni.
Dawniej, było, jak ptaszę — zawsze piosnką dzwoni,
Dziś smutna, zamyślona, nieraz łezkę kryje.
Ach! bo kto się z kielicha miłości napije,
Nie dla niego już śmiechy i huczne zabawy,
Ni wesołość dziecięca: — zawsze smutny, łzawy,
Obraca się bez celu w wielkiem marzeń kole,
Z piersią, rozdartą w głębi przez rozpacz i bole,
Których z duszy nie wyrwą wszystkie skarby świata,
Nie ukoi niepamięć, nie utulą lata.
∗
∗ ∗
Jak pszczoła, gdy nad kwiatem zawiśnie na skrzydłach,
Tak, jakby w niewidzialnych uplątana sidłach,
Wisi w powietrzu jasnem nad kwiata kielichem
I ledwo ją rozpoznasz po brzęczeniu cichem:
Tak Jaś ponad Helenką zawisł myśli kołem,
Omotał ją marzeniem, nazwał ją aniołem,
Tęczą, gwiazdą, jutrzenką o różanym blasku,
Błyszczącą, jak korona na świętym obrazku;
Z jej postacią na myśli do snu się układa,
O niej myśli, gdy wstaje, o niej tylko gada.
∗
∗ ∗
Tymczasem koło Helci zalotników wieniec
Powiększał się z dniem każdym — niejeden młodzieniec,
I młody, i przystojny — comme il faut — bogaty,
Przysyłał już do matki o jej rękę swaty; —
Helcia wszystkich odrzuca, a za Jankiem wzdycha.
Jak powój, co za dębem z tęsknoty usycha,
Tak ona by go białem oplotła ramieniem,
Złączyła się na wieki — choćby dłoni drżeniem,
Chociażby wzrokiem tylko... Ach!!! gdyby ustami!!
9
Nie!! Ona tak nie marzy, — jej myśli nie plami
Żadna pieszczota ziemska. Myśl jej, jak niebianka,
Tak jasna i przejrzysta, jakby oczy Janka.
Ona dotąd go kocha, chociaż ani słowa
Jeszcze nie zamienili. — On miłość swą chowa
I strzeże, jakby ogień pogańskiego boga,
Wichry życia nie zgaszą jej — ani śmierć sroga,
Z duszy jej, jak z ołtarza, wiatr nigdy nie zwieje.
Czas płynący nie stłumi — deszcz łez nie zaleje.
Koniec?!! Nie — to dopiero początek powieści,
Lecz, co się dalej stanie, niech inny obwieści.
Dziś jedno ku drugiemu równą miłość czuje,
Co ja, ich dziejopisarz, jako fakt, notuję.
Lecz, czy tak będzie... czy tak będzie wiecznie?
Ja nie wiem.. a zgadywać trudno... niebezpiecznie.
„Ateneum”, r. 1901, nr. 6.
WILK I KOZIEŁ BAJKA
Raz basior, napotkawszy capa, rzekł doń: „Bracie,
Pragnąłbym z duszy serca uczynić coś dla cię.
Chcę cię cywilizować, zwilczyć jednem słowem.
Sierść masz lichą, wytartą, a tak — futrem płowem
I puszystem porośniesz, będzieć ciepło w zimie,
Wraz i siły nabierzesz... Już ci się nie imie
Lada Kurta do łydek, bo wilczy ród znany!
Dla nas przecie stworzone owce i barany.
Mamy prawo zjeść wszystko, co jest do zjedzenia:
To święte prawo wilcze! A gdy do plemienia
Naszego będziesz liczon, świat będzie twój cały“.
Na to odrzecze kozieł: „Zaszczyt to niemały,
Lecz nie widzę sposobu. Kozłem mnie stworzono,
Kozłem był dziad mój, ojciec; koziem mlekiem łono
Matki mnie wykarmiło. Jakaż na to rada?“
„Poradzim, — wilk odrzecze, — więc naprzód wypada,
Bym cię zasymilował, to znaczy zadławił,
Następnie schrustał, połknął, a w dodatku strawił.
Wtedy przejdziesz w krew moją, zmienisz się w me kości
I w mych dzieciach do późnej przejdziesz potomności“.
Cap tylko brodą trząsnął: „Uważ, panie drogi,
Że Pan Bóg dał mi na łbie bardzo twarde rogi,
Więc, nim mnie zwilczyć zdołasz, to przed tą odmianą
Jeszcze ci moje rogi diablo w gardle staną“.
„Łowiec”, r. 1886, nr. 12.
10
KWIATY I KRZEMIENIE
BAJKA
Szlachta rośnie, jak kwiaty, w górę, z bożej woli;
Chłopi — są to krzemienie, przyrosłe do roli.
Raz brandenburska świnia, wpadłszy w polską grzędę,
Rzekła: „Biorę tę ziemię i na niej osiędę.
Tu królestwo me będzie, które ryjem zorzę
I nowe państwo świńskie w tych stronach założę“.
To rzekłszy, jęła prychać na wyścigi z dziatwą,
Poszło jej łatwo.
Więc tak, jako przystało na waleczną świnię.
Wyrywa kraśne róże, smukłe georginie,
Toż jaskry, co, jak tęcza, migocą się wiosną,
I stokrocie, co rude w polskich sadach rosną.
Pryska wciąż, a tu lecą na obydwie strony
Złote i purpurowe kwieciste korony.
Wreszcie ich zbrakło. Świnia wznosi ryj do góry
I kwik triumfu puszcza ponad same chmury,
Poczem kładzie się spocząć. Wtem ją w brzuch coś tłoczy;
Locha zrywa się, wściekła, pyskiem pianę toczy:
„To krzemienie, — zawoła, — wyrzućmy je z roli!“
Więc znów ryć poczną. Nagle: „Mamo, ryj mnie boli“,
Zakrzyknie jedno z prosiąt. — „I mnie krew już bucha“,
Woła drugie. Lecz locha w zapale nie słucha,
Łeb zasadza w zagony, aż po samo ciemię
I tak rwie, tak rozdziera nieszczęśliwą ziemię,
Aż jej ryj pękł na dwoje. Wówczas z wstydem wraca
I tak rzecze do prosiąt: „Kinder! próżna praca:
Pyszne kwiecie tej ziemi łatwo wprawdzie ginie,
Ale krzemienie zmogą nawet pruską świnię“.
Z papierów rodzinnych.
MORAŁY....
Bacz zawsze, panienko, na to,
Że, jeśli chcesz być bogatą,
A kochasz się w toalecie,
W brylantach, perłach, w bisiorze,
Jeżeli chcesz być w wyborze
Rozumna, trzeźwa, ostrożna, —
Wiedz, że jedynie poecie
Ze wszystkich ludzi na świecie
Oddać swą rękę można.
On ci, wybrana dziewczyno,
Te wypłakane łzy własne,
Co nocą z oczu mu płyną,
Zamieni w perły jasne;
On cię przybierze wspaniale
11
W krasne krwi własnej korale,
Z szafirów obedrze morze,
Z szkarłatów i złota zorze,
Z barw tęczę, a z rosy kwiaty —
I z tej świetlistej tkaniny
Uczyni dla swej jedynej
Godne Madonny szaty . . . . .
. . . . . . . . . . . . .
Na świecie wszystko się zmienia,
Wieczne są tylko złudzenia.
. . . . . . . . . . . . . . .
Więc, jeśli chcesz być w wyborze
Rozumna, trzeźwa, ostrożna,
Wiedz, że jedynie poecie
Ze wszystkich ludzi na świecie
Oddać swą rękę można.
Z odpisu, otrzymanego za łaskawym pośrednictwem profesorowej Marii Morawskiej.
PIEŚŃ LITEWSKICH BORÓW
„Pieśń“ tę wpisał Sienkiewicz do albumu autografów, ofiarowanego przez pisarzy polskich Adamowi
Pługowi w dniu jego jubileuszu (r. 1898). W papierach rodzinnych znajduje się odpis tego utworu,
dokonany ręką córki Sienkiewicza. W odpisie tym tytuł brzmi: „Upór litewski“; w wierszu 4 zam.
„s u z d a l s k ą“ — „narodną“; w wierszu 5 zam. „ciche“ — „stare“; w wierszu 9 zam. „d i e j a t i e l e
zaś“ — „a strażniki wciąż“; w wierszu 10 zam. „carskiej“ — „naszej“; w wierszu 11 zam.
„zachodniej“ — „warszawskiej“; w wierszu 13 zam. „mruknęły“ — „zadrgały“, zam. „trzęsie
liściami“ — „szumi listkami“; w wierszu 14 zam. „słuchajmy“ — „słuchajcie“, zam. „wśród puszczy
zaczyna“ — „po puszczy zaczyna“. (Przyp. wyd.)
Wyszedł raz srogi ukaz do litewskich borów,
Aby nie śmiały szumieć, ni modlić się, ani
Mruczeć inaczej swoich wieczornych nieszporów,
Jak na suzdalską nutę: „Boże cara chrani“.
Trwoga padła na puszczę. Stoją ciche drzewa,
Jak wynurzon z wód łona bór zakamieniały,
Ani zwierz się nie ozwie, ni ptak nie zaśpiewa,
Dzięcioł boi się nawet pukać w pień spróchniały.
Diejatiele zaś krzyczą, potrząsając knuty:
„Bór się boi, więc zagra wedle carskiej nuty“.
Wtem wstaje wiatr — i leci od zachodniej strony,
Już padł na gonnych sosen wyniosłe korony,
Mruknęły dęby, trzęsie liściami brzezina:
Słuchajmy! pieśń się jakaś wśród puszczy poczyna
I brzmi coraz potężniej między konarami:
„Święty Boże a mocny, zmiłuj się nad nami“!
„Kurjer Warszawski”, r. 1916, nr. 321.
12
BAJKA
[OBRAZKI, NOWELE, OPOWIEŚCI /w albumie panny Wandy Ulanowskiej]
Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki
zebrały się dobre wróżki ze swą królewną na czele.
I gdy, otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich
rzekła:
— Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możności i chęci!
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
— Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że, kto ujrzy twarz twoją, pomyśli,
iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
— Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie, jak toń wodna.
— Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia.
— A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, poczem, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła
mówić:
— Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w
młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe
postaci. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli,
temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
— Cóż jest trwałego w człowieku? i czemże ty ją obdarzysz, o królowo nasza! — pytały
wróżki.
A na to królowa:
— Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby
tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tem, czem ciepło słońca: ona daje życie...
Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni, albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą
podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest
piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy.
Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody
wyczerpiesz, tem więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy, królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i, dotknąwszy rękami jej
serca, rzekła:
— Bądź dobrą! —
12. III. 1912.
13
SIENKIEWICZ JAKO SPOŁECZNIK I BADACZ HISTORII
[ODEZWY DO WŁASNEGO SPOŁECZEŃSTWA]
W SPRAWIE ROCZNICY GRUNWALDZKIEJ
W miarę jak zbliża się pięćsetna rocznica bitwy i zwycięstwa grunwaldzkiego, coraz
więcej poruszane bywa pytanie, jak należy obchodzić tę rocznicę. Przed niedawnym czasem
nie brakło nawet głosów, które zapytywały, czy w ogóle ją obchodzić — i głosy takie
odzywały się wcale nie tylko w obozie konserwatywnym. Przeciwnicy obchodu twierdzili,
że Grunwald jest zwycięstwem, historycznie biorąc, świetnym, ale dla dzisiejszych pokoleń
wspomnieniem raczej bolesnym, albowiem, jak powiada Dante: „nie masz większej boleści,
jak wspominać czasy szczęśliwe“. Złamani w wiekopomnej bitwie Niemcy wytworzyli
jednak w ciągu wieków ogromną państwową potęgę, podczas gdy my straciliśmy na ich
korzyść nie tylko prowincje, wówczas odzyskane, ale — wraz z bytem politycznym — i te,
które były odwiecznym gniazdem naszego narodu. Słyszałem zdanie, że gdybyśmy 15 lipca
1910 roku posypali głowy popiołem, to byłoby najwłaściwszym obchodem naszego
zwycięstwa.
Z drugiej strony, poważni politycy, zwłaszcza w W. Ks. Poznańskiem, nie przestają
zwracać uwagi na to, że, wobec obecnego położenia rzeczy w Prusach, manifestacja
grunwaldzka może pogorszyć i tak już nad wszelki wyraz ciężki los naszych braci w zaborze
pruskim. I istotnie, jest to wzgląd, z którym się liczyć należy.
Ale czy z tego wynika, by wcale nie obchodzić rocznicy grunwaldzkiej? Ponieważ z wielu
stron otrzymuję zapytania, co o tej sprawie myślę, kreślę przeto te kilka słów odpowiedzi,
jako wskazówkę dla tych, którzy ją mieć pragną.
Naprzód, praktycznie biorąc, nie należy hamować wybuchu uczuć narodowych wówczas,
gdy się z góry wie, że hamować się on nie da — i że uczucia te znajdą w każdym razie
i mimo wszelkich usiłowań odpowiedni sobie zewnętrzny wyraz. Jest to błąd polityczny,
który często popełniają konserwatyści, budząc przez to reakcję i tracąc wpływ na przebieg
i kierunek narodowego życia. Ale istnieje prócz tego wzgląd, stokroć ważniejszy, dla którego
zaniechanie obchodu rocznicy grunwaldzkiej byłoby wprost narodowym grzechem.
Oto Grunwald był wielkim wytężeniem duszy polskiej i wielką ofiarą krwi dla ojczyzny,
a zatem jest wiekopomnym przykładem, jak w przełomowych chwilach dziejowych okupuje
się byt narodowy.
Grunwald, jak słusznie zauważył ks. B. Teodorowicz, mógł być grobem Polski, a stał się
źródłem nowego, spotęgowanego życia. Grunwald przede wszystkim pozwolił połączyć się
nam z Litwą, umożliwił unię horodelską, a przez nią nieznany dotychczas w dziejach świata
fakt — zaślubin między dwoma narodami na długie wieki wspólnej doli i niedoli.
Zapomnieć o tym wszystkim byłoby małodusznością i rezygnacją z praw do narodowego
życia, albowiem niczym innym, jak rezygnacją, jest zapieranie się przeszłości i niepamięć
o niej w chwilach upadku i słabości. Zachęcać więc do tego nikt nie powinien i nikt nie ma
prawa, choćby nawet z obawy, by nie drażnić sił nam wrogich.
Nie drażnić!! — Pisze się o tym wiele i słyszy się o tym często, zwłaszcza, gdy chodzi
o stosunki pruskie; a właściwie mówiąc, do czego może prowadzić zbytnia pod tym
względem ostrożność i godne raczej kuropatw, nie potomków rycerskiego narodu, ukrywanie
głowy w śnieg wówczas, gdy krąży nad nami złowrogi jastrząb? Niewątpliwie należy liczyć
się z położeniem naszych braci pod zaborem pruskim i z ich głosami, ale trzeba również
14
pamiętać, że hakatystów nie przejednamy nigdy i zważać na nich nie warto, gdyż oni
wszelkie czyny nasze wezmą za wyzwanie — a brak czynów za dowód, że polityka ich jest
owocna. Inni natomiast, uczciwsi Niemcy, nie zdołają zapewne oprzeć się myśli, że i oni
obchodzą zawsze wielkie rocznice swych zwycięstw, a nie obchodziliby ich tylko w takim
razie, gdyby ich dusze spodlały, a patriotyzm wysechł. Ci z nich, którzy znają historię nie
tylko z hakatystycznych gazet, może sobie nawet przypomną, że armię krzyżacką pod
Grunwaldem rozgromili wprawdzie Polacy, ale że zagłady zakonu krzyżackiego w Prusach
dokonali margrabiowie brandenburscy.... Zresztą bez względu na to, co mógłby sobie kto
pomyśleć, co przypomnieć i jakie w nim uczucia wzbudzić by mogło wspomnienie pogromu
grunwaldzkiego, — my, których dusze nie spodlały, a patriotyzm nie wysechł, obchodzić
rocznicę naszego zwycięstwa i zbawienia powinniśmy i będziemy.
Więc pozostaje tylko drugie pytanie: jak ją obchodzić? Na to odpowiadam z całą
otwartością tym, którzy chcą wiedzieć moje zdanie: tak, by obchód nie zmienił się w doraźną
i krzykliwą antyniemiecką manifestację. Naprzód, byłoby czymś upokarzającym odpowiadać
na istotne ciosy, jakie spadły na naszych braci w zaborze pruskim, tylko tanim krzykiem,
tylko zewnętrznym patosem, tylko próżnymi słowy, tylko bezsilnym podniecaniem samych
siebie i licytacją między stronnictwami na patriotyczny frazes.... Ale jest inna, głębsza
przyczyna, dla której powinniśmy tego unikać, a mianowicie: obecne stosunki w dzielnicach
polskich, należących do Rosji. Zachodzi niebezpieczeństwo, co do którego nie brak
wskazówek, że wszelką antyniemiecką, czy nawet antypruską manifestację uważano by
w kołach rosyjskich, których organem jest np. Nowoje Wremia lub temu podobne dzienniki,
za dowód, że, w razie koniecznego wyboru, wybralibyśmy jednak takie warunki, jakie istnieją
obecnie w Królestwie i w innych dzielnicach polskich pod panowaniem rosyjskim....
Otóż nigdy nie było mniej, niż dziś, powodów, byśmy w podobnym mniemaniu utwierdzali
te właśnie koła, za przyczyną których stosunki polsko-rosyjskie stają się z każdym dniem
cięższe i bardziej nieznośne. Przeciwnie! Zależeć nam może raczej na tym, by wykazać mniej
zaślepionym ludziom w Rosji, do czego może prowadzić polityka taka, jaka w ostatnich
czasach była u nas stosowana. Jest rzeczą zrozumiałą, że nie mogę się rozpisywać o tym ani
obszerniej, ani jaśniej, sądzę jednak, że powiedziałem dość, by skłonić naszych braci
w Galicji do jak najgłębszego zastanowienia się nad tą sprawą i do pokierowania obchodem
w ten sposób, by nie mógł on być zrozumiany jako przechylenie się ogółu Polaków
w jakąkolwiek stronę.
Grunwald, moim zdaniem, powinien być wielkim, dostojnym i poważnym świętem
narodowym o dwu obliczach, z których jedno zwraca się w przeszłość ze smutnymi na ustach
słowy: nessun maggior dolore, — drugie patrzy w przyszłość z otuchą i wiarą, że dzieje
narodu naszego nie zamknęły się jeszcze i że po chwilowym upadku musi nastąpi odrodzenie.
A droga do tego, to praca, to cnota publiczna, to wielka ofiarność, to rozniecanie ognisk
oświaty dla ludu, przy których blasku:
....Brat pozna swego brata,
I wejdzie nieśmiertelność, jako anioł, w człowieka
I staniem ludem świata — .... „Gazeta Warszawska”, r. 1910, nr. 155.
15
SIENKIEWICZ JAKO BATALISTA
[OBRAZKI, NOWELE, OPOWIEŚCI]
ONGI I DZIŚ
BITWA POD KORONOWEM
Liczne posiłki, ciągnące w pomoc krzyżakom od króla węgierskiego Zygmunta
i z dalszych ziem niemieckich, nie zdążyły na walną rozprawę pod Grunwaldem. Ale właśnie
dzięki temu zakon, mimo niesłychanego pogromu, zdołał jeszcze zebrać wcale poważne siły
do rozpaczliwej obrony przeciw zwycięskim Polakom. Nauczony jednak doświadczeniem,
nie chciał stawić wszystkiego na jedną kartę w wielkiej bitwie z rycerstwem polskim. Biegły
niemiecki wódz, znany z okrucieństw Michał Kochmeister, wójt Nowej Marchii, wolał
zaprawiać do wojny przybyłych gości przy oblężeniu zamków i zameczków polskich,
nie opatrzonych dostateczną załogą, lub podnosić ich ducha w małych utarczkach, zwłaszcza
w takich, w których nie brały udziału chorągwie rycerskie, jeno złożone z mieszczan
i wieśniaków mieszane drużyny, które w owych czasach nazywano „tańszym ludem“.
A czynił to przezorny Kochmeister nie dlatego, aby nie marzył o wielkiej bitwie,
ale rozumiał, że bitwa ta musi być zwycięską, gdyż inaczej, gdyby nowa próba nową tylko
klęskę miała sprowadzić, upadnie całkiem duch w rycerskich gościach i zbudzi się w nich
żądza rychłego powrotu do domowych pieleszy. Owoż, podczas oblężenia Tucholi, doszły
do obozu krzyżackiego wieści, że w Koronowie stoją jakoweś zaciągi królewskie, wśród
których nie masz pogromców spod Grunwaldu, tylko właśnie „lud tańszy“, przeważnie
pieszy, niezbyt liczny i niezbyt z wojną obyty.
Uśmiechnęło się Kochmeistrowi łatwe zwycięstwo, więc, zostawiwszy niewielki zastęp
pod Tucholą, aby utrzymać na wodzy tamtejszą załogę, ruszył z całą siłą pod Koronowo. Szli
z nim słynni w świecie zapaśnicy z cesarskiego dworu, szli Niemcy ze Śląska, szli Sasi,
Bawarowie, Turyngowie, Frankowie i Szwaby, nie licząc gości z dalszych jeszcze krajów, —
rycerstwo świetne, od stóp do głów w stalowe i srebrzyste zbroje zakute, żądne boju i sławy,
śmiercią gardzące. Wszystko zdawało się sprzyjać wyprawie. Przednie straże niemieckie
pochwyciły na grząskich błotach dwóch szlachty, którzy potwierdzili, że nie ma
pod Koronowem walnych hufców królewskich i tem większą napełnili Kochmeistra wiarą
w zwycięstwo.
Krzyżacy, rozumiejąc, że brańcy prawdę przed nimi zeznali, przyśpieszyli pochód
i rankiem w październiku, w dzień świętego Gereona [tj. 10 października] 1410 r. stanęli pod
miastem, a przypuszczając, że im wśród jego ulic walczyć przyjdzie, pozsiadali z koni
i, zostawiwszy je pachołkom, gotowali się pieszo uderzyć na nieprzyjaciół.
Lecz nie całkiem zdołali zaskoczyć Polaków, którzy, lubo nierychło spostrzegli wojska
zakonne, mieli wszelako dość czasu, by skoczyć hurmem do klasztoru, w pobliżu nad rzeką
Brdą położonego, tam przywdziać zbroje, siąść na koń i sprawić szyki bojowe.
Ujrzawszy to, Krzyżacy poniechali zdobycia miasta i co prędzej wrócili do koni — tak,
że po krótkim czasie stanęły naprzeciw siebie dwa potężne żelazne zastępy.
Hufce niemieckie płonęły żądzą boju lecz w okrutnym Kochmeistrze upadło serce
na widok polskich chorągwi, zmiarkował bowiem zbyt późno, że pojmani na błotach
szlachcice zwiedli go chytrze, że nie mieszaną drużynę ma przed sobą, ale straszliwe
„przedchorągiewne” rycerstwo z pod Grunwaldu. Poznał ich z dala po olbrzymich koniach,
po zbrojach, po znakach na tarczach, po rodowych „zawołaniach“, które rozlegały się jak
grzmoty wśród szyków — i zadrżał. Nie o własne życie mu chodziło, gdyż serce kipiało mu
16
dziką odwagą, ale zadrżał na myśl, co się stanie, jeśli nowa klęska przygniecie zakon i jeśli
ci świeżo przybyli „goście” z Zachodu, którzy nie zaznali jeszcze siły polskiego ramienia,
rozniosą wieść po świecie, że oprzeć się jej niepodobna... Posiłki przestaną wówczas
napływać z Niemiec, a z zakonu wyciekną resztki krwi.
I przerażony tą myślą Kochmeister, lubo wojska jego przewyższały liczbą polskie zastępy,
postanowił bitwy nie przyjmować.
Więc po chwili trąby niemieckie dały znak do odwrotu, wojska zaś, zastawiwszy się
od Polaków wozami, poczęły się cofać pośpiesznie.
A Polaków ogarnęło zdumienie: „Jakoż jest?“ mówili między sobą: „Sami k’nam przyszli,
a teraz tyły podają? Zaprawdę jest w tem jakowyś podryw, który udaremnim, następując
na nich bez zwłoki”.
Tak mówiąc, ruszyli naprzód i rozpoczął się pościg, który wkrótce okazał się zgubnym
dla Krzyżaków. Nie mieli już oni owych przesławnych, na wagę niemal złota opłacanych
łuczników angielskich, którzy legli prawie wszyscy pod Grunwaldem. Natomiast w wojsku
królewskim był cały oddział Mazowszan puszczańskich, od dziecka do łuku przywykłych.
Ci, wysuwając się naprzód, razili konie pod rycerstwem i samych rycerzy; gdy chciano
na nich uderzyć, cofali się szybko, a na ich miejsce występowała gotowa do boju konnica.
Lecz wówczas Kochmeister znów nakazywał odwrót i zgubny dla Niemców pościg
rozpoczynał się w dalszym ciągu.
Aż wreszcie opadli swego wodza co najprzedniejsi rycerze niemieccy i poczęli
mu gorzkimi słowy przeganiać, że hańbi ich i gubi i że nie po to z dalekich krajów przybyli,
aby przed Polakami uciekać, jeno dlatego, by w równym boju się z nimi potykać i sławę,
choćby za cenę życia, pozyskać.
Więc Kochmeister, widząc, że na nic dalsza ucieczka i że łucznicy królewscy bez bitwy
mu wojsko wytracą, zatrzymał się we wsi Łącko i, stanąwszy na wysokim wzgórzu,
postanowił stawić czoło Polakom. Lecz owi, widząc przed sobą stromą wyniosłość, a pewni
już, że im się nieprzyjaciel nie wymknie, obeszli ją dokoła i, zajechawszy od strony najmniej
pochyłej, poczęli z wielką radością ustawiać się do walnej rozprawy.
Ale zanim rozpoczęła się bitwa, przybył przed szyki polskie herold z oznajmieniem,
że Konradus Nyempcz, rycerz cesarza Zygmunta, sławny ze zwycięstw w licznych bitwach
i turniejach, wyzywa na pojedynek rycerski każdego z polskich rycerzy, który by ośmielił się
z nim zmierzyć. Na to z szeregów wyjechał natychmiast Jaśko ze Szczytów, herbu Doliwa
i podjąwszy ostrzem kopji rzuconą rękawicę, ruszył między dwa wojska. Wyskoczył
ku niemu Nyempcz z wielkim pośpiechem i zderzyli się na środku pustego pola, jako dwie
burze, które z przeciwnych stron nadciągną. Lecz dzień zapowiedział się złą wróżbą
dla Niemców, gdyż zwalił Jaśko z konia od razu cesarskiego rycerza — i pojman jest
przesławny Konrad Nyempcz w obliczu obu wojsk.
Zaczem wielu Polaków i Niemców chciało się potykać o konie, o zbroje, albo też
na śmierć lub niewolę, lecz już nie było na to czasu, gdyż serca zakipiały takim warem
po obu stronach że, nie czekając już dłużej, ruszyły na siebie żelazne ławy i zwarły się
w śmiertelnych zapasach.
„Z obu stron — pisze kronikarz [Jan Długosz, Hist. Pol., Lib. XI] — równe męstwo
i równa zawziętość przeciągnęły bój do kilku godzin — i długi czas wątpliwy był los bitwy,
gdy jednaki dobór rycerstwa, jednaki upór i jednaka sprawność bojowa przechylały to na tę,
to na ową stronę zwycięstwo“. Rozgorzała bitwa tak zapalczywa, jakiej nie pamiętano
od początku wielkiej wojny. Groźni i słynni wśród rycerstwa całego świata
„przedchorągiewni“ rycerze polscy: Toporczykowie, Powałowie, Sulimczycy, Nałęcze,
Oksze, Półkozice, godnych znaleźli siebie „sąpierzy“ w niemieckich Herdwardtach,
Reidburgach, Trukleszach i Elkingerach. Po skruszeniu ogromnych „drzew“, jak wówczas
zwano kopje rycerskie, bito się na miecze i oksze. Krew z ran ludzkich i końskich spływała
17
obficie na ziemię; coraz większa liczba poległych zaścielała krwawe pobojowisko. Ciężkie
podkowy rumaków miażdżyły piersi i głowy rycerskie: ziewały ostatnim tchem na krwawym
polu sczerniałe usta, gasły orle, młodzieńcze oczy, śmierć powłóczyła bladością oblicza,
stratowana ziemia odzywała się jednym jękiem.
Lecz bój trwał dalej: biły obuchy, dźwięczały miecze i tarcze, a wrzawa bojowa i okrzyki
„zawołań“ rodowych głuszyły ów jęk przyziemny. Wieśniakom z Łącka, którzy spoglądali
z wysokich drzew na bitwę, wydało się, że widzą walczących z sobą olbrzymów.
Łoskot starcia rozlegał się na całą okolicę. Szał bojowy ogarniał dusze, rozgorzały oczy
i serca, jak pochodnie, ramiona zamieniały się w pioruny i bój trwał dalej.
Parły na się wzajem dwie ławy tak uporczywie, że w końcu uczynił się ścisk straszliwy.
W tym ścisku pomieszały się konie, tarcze, zbroje. Tu i ówdzie nie dość już było miejsca
na rozmach miecza, lub toporu, więc chwytano się za ramiona, wbijano sobie w piersi
i w gardła krótkie mizerykordie, bito się złamkami i rękojeściami mieczów. Tysiące zaległy
już pole; ochrypłe gardła zamilkły, — lecz bój trwał ciągle, straszny jak płomień, ponury jak
śmierć.
Aż wreszcie zbrakło oddechu w piersiach ludziom i koniom. Bitwa poczęła mdleć,
albowiem omdlały ręce i zdrętwiały ramiona. „Wówczas stało się, — mówi kronikarz —
że jakby za wzajemną zgodą przerwano bój i oba wojska wykrzyknęły, aby chwilowy uczynić
rozejm”. Jakoż, za znakiem trąb, rozjechały się wrogie zastępy na parę stajań, każdy
ku swoim wozom. Tam rycerze, zsiadłszy z koni, pozdejmowali potrzaskane zbroje i nastała
chwila spoczynku.
Lecz wkrótce całe ich gromady pośpieszyły z obu stron na pobojowisko, aby oglądać
własne czyny i nieść ratunek swoim rannym. Tam, zbliżywszy się, Niemcy i Polacy poczęli
przypatrywać się sobie wzajem, potem podziwiać się, potem podchodzić jeszcze bliżej,
aż nareszcie z jednej i z drugiej strony wyciągnęły się ku sobie, prawie mimo woli, drżące
jeszcze z wysiłku prawice.
— Cześć Niemce, waszemu męstwu! — huknęli polscy rycerze.
— Cześć wam! — odpowiedzieli Niemcy. Lwie serca biją wam w piersiach
i nie znajdziecie równych w chrześcijaństwie.
— Naleźliśmy równych, potykając się z wami.
— Chwała wam!
— Chwała i wam!
Tak wysławiwszy się z obu stron, poczęli szukać rannych, zbierać ich, cucić i oddawać
przyjaciołom i krewnym. A gdy pachołkowie odwieźli rannych i omdlałych do dwu
obozowisk, rycerze pozostali jeszcze by dalej świadczyć sobie usługi — i nuż poznawać się:
„Tyś walczył ze mną!“ — „Ja z tobą“..., nuż ściskać się, obwiązywać co lżejsze rany,
obcierać jedni drugim pot i kurzawę. Posłano po konie zdobyczne, by oddać je sobie
wzajemnie, a potem po jadło i wino. „Rzekłbyś — mówi kronikarz — dwa bratnie wojska się
zeszły, które łączy przyjaźń i miłość“...
Aż trąby przerwały nagle biesiadę, dając znać, że rozejm skończony. Rycerze zamienili
ostatnie uściski, po czem rozbiegli się ku wozom. Tam, gdy giermkowie podociągali im
rzemienie na zbrojach i pozamykali im głowy w hełmy stalowe, siedli znów na koń i ruszyli
do nowej bitwy. Bój rozgorzał tym razem jeszcze straszliwiej, albowiem każda strona
usiłowała dowieść, że godna jest pochwał przeciwników. I trwała mordercza rzeź, póki znów
nie zabrakło piersiom oddechu, ramionom siły, a po rzezi nastąpił drugi wypoczynek —
i nowa schadzka na pobojowisku, nowe okrzyki na cześć wzajemną, nowy ratunek i nowe
dowody przyjaźni.
Aż dopiero w trzecim spotkaniu, gdy po długich straszliwych wysiłkach potężny Jaśko
Naszan Toporczyk zwalił wraz z koniem chorążego i zdobył dwupolną krzyżacką chorągiew,
— pękła ściana niemiecka, rozszczepiły się zastępy i poczęły cofać się bezładnymi kupami
18
z pola. Lecz niepohamowany zapęd „przedchorągiewnych” rozbił owe kupy i bitwa zmieniła
się dla Niemców w klęskę straszliwą.
Legli po większej części dzielni „goście“ zakonni, przybyli z dalekich niemieckich
krajów; osiem tysięcy Sasów, Bawarów, Szwabów i Nadreńców zaległo pole. Pojman wódz
główny, Kochmeister, pojman Nyempcz i Konrad Elkinger i Truklesz i Lebel i Baltazar
i wielu baronów i grafów; wzięto wozy, namioty, dostatki, konie, a krwawy pościg trwał
dopóty, dopóki noc nie powlokła ciemnością ziemi.
I tak skończyła się ta krwawa bitwa pod Koronowem, o której kronikarz powiada,
że pod względem chwały rycerskiej, uporu i dzielności obu wojsk przewyższyła nawet
grunwaldzką.
Zwycięskie rycerstwo polskie przywiodło jeńców do Inowrocławia przed majestat króla
Władysława Jagiełły, który nie jako niewolników, ale jako miłych gości ich przyjął,
w strapieniu pocieszył, hojnie obdarzył i do domów bez okupu wrócić pozwolił [z wyjątkiem
Kochmeistra, którego za liczne okrucieństwa skazał król na więzienie w zamku chęcińskim].
Lecz przedtem wyprawił dla nich jeszcze ucztę wspaniałą, na której znów zwycięzcy
zwyciężonych, a zwyciężeni zwycięzców męstwo i chwałę pod niebo wynosili.
Oto, jak ongi, w średnich wiekach, które dziś za wieki mroku, okrucieństwa
i barbarzyństwa poczytujemy, walczyli ze sobą pod Koronowem Niemcy i Polacy...
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Dziś walka ma inne oblicze. „Kurjer Warszawski”, r. 1910, nr. 1
SIENKIEWICZ JAKO KRYTYK SZTUKI
WYSTAWA TOWARZYSTWA ZACHĘTY SZTUK PIĘKNYCH
Stańczyk Matejki. — Ondyny Kraya. — Strzałecki. — Sobieski pod Wiedniem. — Dwa obrazy Witkiewicza.
Obok rzeczy bardzo słabych — kilkanaście takich obrazów, które by mogły ozdobić
każdą galerię — oto obecny stan Salonu.
Więc naprzód Stańczyk! Pisano o nim wiele w swoim czasie, ale tego obrazu ani obgadać,
ani opisać nie można. Trefniś tam wyrósł na postać, która i sama jest tragiczną i budzi
tragedię w duszy widza. Jest w tym błaźnie jakaś dziwna a wstrząsająca zagadka — tak,
że mimo woli każdy się pyta: skąd ta jego zaduma i rozpacz? o co mu idzie? jaki robak toczy
duszę tego człowieka? Na pierwszy rzut oka zda się, że to może dramat osobisty. Może to
człowiek ambitny, dumny, czujący, którego odzież błazeńska pali, jak koszula Dejaniry,
którego upokarza błazeńskie berło i czapka z dzwonkami?
Wszak na ten temat pisano i malowano już wiele. Bo i istotnie śmiech ludzki, nieszczery,
a przymuszony, wybuchający z otchłani rozpaczy — to może większy dramat niż ból
w zwykłej formie łez i narzekań. Ale od S t a ń c z y k a wieje duch jakiś wyższy i potężniejszy.
Nie jest to tylko utwór, wydany na świat w chwili romantycznej goryczy.
Zachwyca on też grą tonów, czarodziejskim fantastycznym zestawieniem świateł
i cieniów, szczerością i głębokością uczucia i siłą twórczą, która tak wyraźnie umiała
pochwycić to coś groźnego i tajemniczego, co zapowiadało się ówczesnemu światu.
Postać Stańczyka jest skończoną doskonałością. Uczucie wypowiada się w niej nie tylko
wyrazem, ale i ruchem, najzupełniej odpowiednim nastrojowi duszy. To ciało, rzucone
niedbale na fotel, głowa, spuszczona na piersi, ręce opadłe — malują zarazem zniechęcenie,
znużenie, zwątpienie i boleść z niezmierną prawdą, dzięki której widz przejmuje się tak
szczerze i bezpośrednio wrażeniem, jak szczerze oddał je artysta.
19
Albowiem Matejko widocznie od dawna pokochał tę postać — i powtórzył ją po raz drugi
w najnowszym swym arcydziele. Ten obraz, o którym obecnie mówimy, jest jednym
z pierwszych sławnych płócien artysty. Niema też w nim jeszcze tego spokoju
i mistrzowskiego obiektywizmu, z mocy którego rzecz mówi sama za siebie. Późniejsze
obrazy to epos — w tym jest jakiś liryzm, jakieś rozkołysane i smutne ja artystyczne.
Ten liryzm wyróżnia obraz od innych i nadaje mu szczególne piętno.
O szkicu H o ł d u p r u s k i e g o rozpisywać się nie będziemy, zamieściliśmy bowiem
obszerny artykuł, znakomitego pióra, o wykończonym już obrazie. Innych nowości niewiele.
O n d y n y Kraya, S o b i e s k i p o d W i e d n i e m Strzałeckiego i dwa najnowsze płótna
Witkiewicza — oto wszystko. Kray jest — jeśli tożsamość nazwiska nie łudzi — nie naszym,
ale niemieckim malarzem, który w Wiedniu i Monachium zdobył sobie w ostatnich zwłaszcza
czasach niemałe uznanie. Jego O n d y n y są bardzo ładne — ale trochę zbyt słodkie;
zwłaszcza głowy nie mają żadnego charakteru. Są to szablonowe piękności, jakie widywać
można na oleodrukach, a nawet na wachlarzach, lub ozdobnych pudełkach od koronek. Są
słodkie, kokieteryjne i nic więcej. Natomiast w układzie postaci, w ruchu fal morskich
i rozrzuceniu świateł jest fantazja i oryginalność — a we wszystkim wielka biegłość. Kraya
z wielu względów można by poczytać za Francuza, nie Niemca. Chce on widocznie być zbyt
eleganckim — ze szkodą siły.
Strzałecki, przy monachijskim sposobie malowania, ma właściwe sobie upodobania
i cechy. Ciemne tło, — białe, a nawet blade, niespodziewane światła obok głębokich mroków
— oto właściwości, które spotykamy we wszystkich jego utworach. Nadaje im to pewien
szlachetny pozór, zwłaszcza, że artysta, mając widocznie wiele smaku, umie te głębie
mroczne ożywić doborem nader harmonijnych plam kolorowych. Jego postaci ludzkie,
w średniowiecznych barwnych strojach, odskakują silnie, może nawet za twardo, od tła —
i tym silniej, że tak białe padają na nie blaski. Widz jednak stoi wobec zagadki, skąd się
bierze ta białość wśród tych mroków.
W naturze takie efekta mogą być tylko wyjątkowe. Efekta słoneczne wydobywają
wprawdzie malarze zestawieniem jasnych, ciepłych świateł, wyrazistych konturów
z głębokimi cieniami, ale światło p. Strzałeckiego nie jest słoneczne. Padając na ubiory,
na ciało ludzkie, na ziemię, nie tworzy ono złotawych plam: przeciwnie, bywa zawsze blade,
chłodne i całemu obrazowi nadaje ton chłodny, nie wyłączając wszakże twardości zarysów.
Te właściwości występują szczególnie w obrazie, przedstawiającym Sobieskiego na weselu
chłopskim. S o b i e s k i p o d W i e d n i e m ma oświetlenie nocne — cokolwiek dopiero
brzaskowe. Ostatni obraz jest efektowny. Na dalekim, ciemnym horyzoncie widać Wiedeń;
na pierwszym planie przed widzem obóz Sobieskiego. Zgadniesz łatwo, że to noc przed
bitwą. Cienie nocy, blady brzask, światła ognisk łączą się w fantastyczną całość. Na tym tle
ruch ludzi, koni; koło ognisk żołnierstwo. Co za rozmaitość kostjumów. Gdzieniegdzie zbroje
i pióra husarskie, gdzieniegdzie kolczugi, delie, żupany, kontusze, hełmy, misiurki, czapki
futrzane: widocznie ludzie z pod rozmaitych znaków: husarze, dragonia, petyhorcy, Kozacy.
Te wszystkie stroje odtwarzane z wielką znajomością rzeczy. Wszystko to wpół zanurzone
w ciemności, wpół oświetlone czerwonym blaskiem ognisk — wszystko efektowne bardzo
i jakieś imponujące. Każdy obóz przed bitwą ma charakter gotowości, decyzji i czuwania —
i ten charakter uchwycony jest dobrze. Widz, który go także odczuje, nie spostrzeże
w pierwszej chwili, że obraz ma wiele wad. Głównie w rysunku. Postaci ludzkie są ciężkie,
wielkogłowe, krótkie, za krótkie. Konie również. To są perszerony. Owo skracanie postaci
jest właściwością p. Strzałeckiego, która powtarza się. Sobieski na weselu i Sobieski
pod Wiedniem, to jeden i ten sam barczysty karzeł, poszkodowany szczególniej na długości
nóg. Zresztą na obrazie pod Wiedniem, kto żyw, to kloc. Jest taka klocowatość sama przez się
wadą, a staje się jeszcze większą wadą w tłach nocnych i w ogóle ciemnych, gdyż ciemność,
roztapiając zewnętrzne linje, sylwety, z natury rzeczy musi wydłużać postacie. Ale ciemność
20
Strzałeckiego nie roztapia konturów. Rysują się one, jak wspomniałem, aż nazbyt twardo.
Od tego ma pan Strzałecki swoje białe, przeraźliwe światła, puszczane snopami w sposób
nagły i tak mało spodziewany, jak król na chłopskim weselu.
Witkiewicz nadesłał dwa płótna. Niewielu artystów maluje tak szczerze, jak on.
Co namalowane, to odczute wprost i głęboko. Ze wszystkich młodszego pokolenia artystów
Witkiewicz ma najwięcej poczucia natury, a w szczególności polskiej natury. A i w niej nie
nęci go bogactwo krajobrazów, np. górskich w Galicji, nie przemawiają mu do duszy
spiętrzone masy skał, spienione strumienie, wąwozy i dzikie rozłogi tatrzańskie. Kocha on
naturę polską raczej za jej ubóstwo, pełne takich uroków, jakie lubił opiewać Syrokomla.
Więc wyobraźnia jego odtwarza najczęściej jednostajny krajobraz wiosek szarych, pól
obszernych, a pustych, a szeroko rozciągniętych, równych, smutnych, przestrzennych,
z obrąbkami lasów sosnowych lub drobniejszej choiny. Maluje on te wioski i pola
nie w świetle słonecznym, ale raczej w dżdżu, mgle, zmierzchach lub łagodnych blaskach
zachodu — i nie w rozkwitach wiosennych, ale w bladościach jesieni lub pod całunem śniegu.
Dusza poetyczna a melancholijna odbija się w tych obrazach z nieporównaną szczerością.
Ze względu na krajobraz jest w Witkiewiczu coś z Maksa Gierymskiego i Grottgera —
ale od pierwszego różni się on tym, że wyłącznie taki tylko krajobraz odbija, od drugiego,
że jest większym realistą co do formy. Za to pod względem postaci, którymi ożywia krajobraz
— jeszcze raz musimy go porównać z Syrokomlą. Ci chłopi, organiści, dzwonnicy, kowale,
szaraczkowa szlachta, to wszystko poczute i pojęte w podobnej z Syrokomlą idei i z tą samą
siłą prawdy. Oczywiście z natury rzeczy wypływa, że obrazy podobne muszą być pełne
prostoty — i ta prostota, w połączeniu z przestrzennością i smutkiem krajobrazu, daje im ową
oryginalność, której dziwią się w obrazach niektórych naszych artystów zagranicą, uważając
ją za cechę polskiej krajobrazowej szkoły. Jakoż nie można zaprzeczyć, że kierunek taki
istnieje i odbija się, zwłaszcza w pracach najmłodszych malarzy. Wywodzić by go należało
może jeszcze od niektórych płócien Maksa Gierymskiego, rozwinęli jednak go i wytworzyli
ostatecznie na gruncie tutejszym Chełmoński i Witkiewicz, pierwszy pod wpływem natury
i zamaszystych ludzi ukraińskich, drugi pod wrażeniem krajobrazu i życia polskiego
i litewskiego. Ale, oczywiście, między nimi a następcami jest ta różnica, że, gdy oni tworzyli
z uczucia, z duszy, z poezji i bezpośrednich wrażeń, słowem: z pierwszej ręki, drudzy tworzą
już pośrednio, po części z upodobania w kierunku, a może i dla pozornej łatwości tematów
prostych, których efekt polega właśnie na tem, że są bez efektu. Naturalnie, tą drogą następcy
i naśladowcy stoczyć się musieli i staczają się niechybnie do maniery, która wkrótce, zamiast
budzić podziw zagranicą, pocznie nużyć i stanie się śmieszną, jak wszelka manierowana
prostota.
Bo prócz tego, między tymi dwoma a następcami zachodzi jeszcze ogromna różnica
środków. Nie dość poezji w duszy, nie dość upodobań i zamiłowań w prostocie, w pustej
melancholijnej przestrzeni, w śniegach, mgłach, szarych chmurach i deszczu. Trzeba
to jeszcze umieć rysować i malować. Owoż Witkiewicz dlatego jest niepospolitym artystą,
że posiada biegłość techniczną i rysunek, doprowadzony naprawdę do doskonałości. Jego targ
na rynku, a raczej R y n e k, znajdujący się obecnie na wystawie, najlepszym na to dowodem.
Treść tak prosta, jak tylko można sobie wyobrazić. Godzina ranna; na wąskim zaułku
poczynają zbierać się chłopi i wiejskie baby — wdali kilka wozów. Gromadki ludzi stoją,
rozmawiają, targują przy straganie, lub pożywiają się zakupioną żywnością. Wyobraźnia
nie ma tu nic do roboty. Życie powszednie samo wypowiada wszystko, co jest
do powiedzenia. O uczucia obraz także nie potrąca — widzowi tylko pozostaje
to zadowolenie, jakie daje prawda, uchwycona niezmiernie trafnie na gorącym uczynku w
szczegółach i w szczególności. Ale za to to uczucie zadowolenia jest zupełne. Prawda
i prawda wszędzie. Każdy to widział, każdy w sobie samym znajduje kryterium, że tak jest,
a nie inaczej. Prócz tego co za wyborna technika! Rzeczy i ludzie trochę może za twardzi
21
w kolorycie, ale zresztą co za typy, jak malowane twarze, sukmany, wozy, stragany, zapasy
żywności i co za rysunek wszystkiego! Dzięki powyższym przymiotom temat powszedni
zmienia się w obraz niepowszedni. Przyczynia się do tego i szlachetne pojęcie przedmiotu.
Widzieliśmy niedawno obraz, — nie pamiętamy, czyj — którego treść zaczerpniętą jest także
z życia ludowego. Parobczak wiejski ściska na nim dziewczynę wedle komina
tak zamaszyście, że aż jej nogi odrywają się od ziemi. Malowidło jest poprawne, realizm
chłopskiego życia schwytany, jak i u Witkiewicza, także na gorącym uczynku, ale przedmiot
pojęty został płasko i wbrew dobremu smakowi. A wszakże malarz ze względu na naturę swej
sztuki winien szczególniej o dobrym smaku pamiętać. — Powieściopisarz daje czytelnikowi
ciąg życia; — pojedynczą scenę trywialną może zrównoważyć szeregiem innych
poetycznych, wzniosłych — i dzięki tej równowadze — zachować szlachetny charakter
całości. Malarz oddaje chwilę jedną, jedno mgnienie oka, a zatem o wiele więcej powinien się
strzec, by ta jego chwila nie wzbudziła niesmaku. Owoż ten takt estetyczny Witkiewicz
posiada w wysokim stopniu. Czerpiąc ze świata, który często bywa prostackim, artysta
pozostaje zawsze tylko prostym. Jest przy tym spokojny, skupiony i poważny. W tym leży
jego styl, płynący z wybitnej artystycznej indywidualności.
Nie zawsze jednak artysta ten używa tematów powszednich. W drugim nadesłanym
obrazie jest poetą. Obraz przedstawia T r z e c h j e ź d ź c ó w , zbrojnych w dubeltówki
i szable, jadących szeroką wiejską drogą. Krajobraz jest zimowy. Drogę rozrobiły kopyta
końskie, ale na postronnych pagórkowatych polach leżą jeszcze śniegi obfite. Zmierzcha się.
Tylko zorze rzucają na owe śniegi blaski czerwone i rozświecają za jeźdźcami szeroką,
smutną przestrzeń, zamkniętą na dalekich planach zaroślami i lasem. Jak okiem dojrzeć,
ani wsi, ani osady. Pusto, głucho! Zda ci się, iż słyszysz chlupotanie końskich nóg po błocie
i cichą rozmowę tej pikiety. Natura o każdej porze dnia i nocy ma właściwy sobie nas rój,
jakąś własną duszę, którą tylko prawdziwy artysta odgadnąć i odczuć potrafi. Zimowym
zmierzchem, gdy śnieg, oświecony zorzą, daje blaski fioletowe, a noc ma zapaść pogodna,
bywa w owych blaskach, w owym zaciszeniu się natury, w pustoszy pól i mrocznych masach
lasów coś uroczystego i tajemniczego zarazem. Tę to uroczystość, tę duszę zimowej natury
i zimowego zachodu umiał Witkiewicz odczuć i zakląć z niepospolitą siłą i prawdą.
Rozwiałaby się ona, gdyby artysta na takie tło rzucił mnóstwo ludzi i koni i zapełnił obraz
ruchem. Ale tych trzech zbrojnych, jadących wolno, a ostrożnie i cicho, jeszcze ją podnosi.
Obraz nie przestaje mimo postaci końskich i ludzkich być krajobrazem, czarującym zarazem
prawdą i poezją, tym więcej, że ta prawda i poezja mają taki swojski charakter. Gdyby kto
z nas zobaczył ten krajobraz w Monachium lub Paryżu — od razu na widok tego nieba,
sosnowych lasów i pustych pól, przysypanych śniegiem, znalazłby się myślą w stronach
rodzinnych. Niemniej rozumiemy, że cudzoziemców musi dziwić oryginalność podobnych
malowideł. W obrazie „siedzi dusza”, całkiem nam swojska, a im obca, dusza, na której
wyraz składają się nieświadomie zarówno natura, jak i ludzie.
Ci T r z e j j e ź d ź c y — to cały poemat. Zapominasz, że jesteś w galerii — siadasz
i poczynasz myśleć. Widzisz za nimi las i zorzę wieczorną, a przed nimi drogę, niezmiernie
daleką, wiodącą nie wiadomo dokąd... Wyobraźnia twa pracuje dalej sama — i mimo woli
tworzysz jakąś powieść, jakiś niedokończony poemat. Potem myślą ulatujesz wstecz —
uogólniasz, a potem pytasz sam siebie, jakim sposobem dzieło sztuki mogło być taką podnietą
i tak rozegrać w tobie wszystkie struny myśli, wyobraźni i uczuć.
Jak? — nie będę tłumaczył. Mogę tylko zapewnić, że dzieło sztuki, które tak działa i które
pod takim nawałem wrażeń widza zostawia, — musi być tworem, poczętym w głębi uczucia,
a zrodzonym przez prawdziwy i pełen mocy talent. „Słowo”, r. 1882, nr. 149.
22
SIENKIEWICZ JAKO RECENZENT
„WOJNA SZWEDZKA” KUBALI
[Ludwik Kubala. Wojna szwedzka w roku 1655 i 1656. (Szkiców historycznych seria IV). Lwów 1914]
Między historykami należy Kubala do pierwszorzędnych talentów pisarskich. Ma on
w wysokim stopniu dar wskrzeszania. Umie budzić wieki, które od dawna zasnęły, umie
tchnąć życie w to, co zmarło i pod tym względem, od czasów Szajnochy, mało kto może iść
z nim o lepszą. Świeżym tego dowodem jest najnowsze jego dzieło pod tytułem: W o j n a
s z w e d z k a 1655—1656. — Jest to przede wszystkim świetna galeria portretów. Ale z woli
autora królowie, kanclerze, biskupi i wojownicy opuszczają sczerniałe ramy i stają
przed naszymi oczyma, biorąc, jak żywi, udział w wielkiej tragedii, która dwieście
sześćdziesiąt lat temu rozegrała się na naszych ziemiach. A tragedia dziejowa nigdy
przedtem, nawet w czasie wojen krzyżackich, nie groziła państwu polskiemu większą
katastrofą. Chmielnicczyzna na współkę z Tatary wytoczyła zaledwie przed kilku laty
z narodu morze krwi; na wschodzie rozgorzała wojna moskiewska, a w ostatku, po całym
szeregu klęsk, strat i spustoszeń, na wycieńczony kraj, na skłócony z królem i rozrywany
przez fakcje magnackie naród, zwaliła się od zachodniej rubieży burza szwedzka.
Gdy na domiar z nowym najezdnikiem połączył się przeniewierczy lennik, zdawało się,
że to koniec. Tak myśleli magnaci, którzy przeszli na stronę Karola Gustawa, tak myślała
szlachta i wojsko, które znalazło się w obozie szwedzkim.
Ale Karol Gustaw, zdobywszy rękoma Polaków Polskę, nie zrozumiał, że tylko rękoma
Polaków może ją utrzymać. Potęga szwedzka była poniekąd podobna do meteoru, który
rozbłyska na chwilę jaskrawo, a potem gaśnie. Była ona do pewnego stopnia złudą. —
Batory, który miał poczucie siły polskiej, nazywał władców Szwecji „królikami”.
Rzeczpospolita, słaba jako państwo, była przynajmniej w trójnasób zasobniejsza i ludniejsza
od całej Skandynawii i gdyby Polacy nie kochali więcej wolności, niż ojczyzny, Polska
stałaby się głównym arbitrem na północy i wschodzie Europy. Drzemały w niej utajone siły,
których nie należało najeźdźcom budzić. To też, gdy nowy władca jął deptać wiarę i uczucia
wielkiego narodu, naród ów dźwignął się z upadku i od tej chwili godziny panowania
szwedzkiego były policzone.
W plastycznym, pełnym ciepłych a mocnych barw opowiadaniu Kubali rozwija się
przed oczyma czytelnika ów łańcuch olbrzymich zdarzeń. Pierwsze rozdziały obejmują
znakomicie skreślony portret Karola Gustawa i płonne wobec z góry postanowionej wojny
rokowania dyplomatyczne. W dalszych następuje wybuch wojny i jej niesłychany przebieg,
więc: kapitulacja pod Ujściem i w Kiejdanach, zajęcie Warszawy, ustąpienie Jana Kazimierza
do Śląska, kapitulacja Krakowa, przejście do Szweda wojsk, szlachty i ogólny upadek.
Najezdnik poczyna patrzeć od tej chwili na Polskę jak na łup wojenny, łamie obietnice, depce
przysięgi i nie waha się podnieść świętokradzkiej ręki na największą świętość narodową,
na Częstochowę.
I tu następuje przełom. Wojna, która zdawała się być skończona, wybucha na nowo.
Powstaje Wielkopolska, Mazowsze, Małopolska, Litwa i Ruś. Zaczyna się to powstanie,
jakby jakiś straszny „kulig“, w którym, zgodnie ze słowami manifestu Jana Kazimierza, jeden
szlachcic łączy się z dwoma, ci trzej z trzema innymi, tych sześciu z takąż, albo większą
gromadą. W ten sposób tworzą się hufce zbrojne i pożar ogarnia całą Rzeczpospolitą. Potem
chwyta za cepy i kosy lud wiejski, a powszechnemu wybuchowi przychodzi w pomoc groźny
Czarniecki. Król wraca ze Śląska, wojsko porzuca obozy szwedzkie i rozpala się wojna
na śmierć i życie, która po ślubach Jana Kazimierza staje się zarazem narodową i religijną.
Zwycięstwa i klęski przeplatają nawzajem, gdyż „z Karolem Gustawem bitwę przegrać
23
łatwo”. — Ale jego wyprawa na Ruś kończy się odwrotem, a z obłogu w widłach Sanu
i Wisły ratuje go tylko odejście Czarnieckiego pod Warkę. Śpieszy wówczas Carolus do Prus,
by ostatecznie przeciągnąć na swą stronę chytrego kurfirsta, a tymczasem zastępy polskie
zwalają się na kształt chmur pod Warszawę i biorą ją szturmem. Stolica wydarta, więc znowu
zda się, że wojna skończona.
Ale na tym kończy się tylko dzieło Kubali, wojna — nie. — Niewielu autorów bada tak
sumiennie i dokładnie źródła, których ogrom wymaga długich lat pracy, mało opowiadań
historycznych drga taką prawdą i takim życiem; przeto i książkę czyta się nie tylko
z pożytkiem naukowym, ale i z rozkoszą artystyczną. A jednak trzeba powiedzieć,
że zakończenie jej napełnia czytelnika zdziwieniem. Dlaczego autor urwał na pierwszym
odebraniu Warszawy i kapitulacji Piotrkowa? — Na to Pytanie, które sobie każdy
niewątpliwie zada, — niema odpowiedzi. Można by przypuścić, że to jest tylko tom pierwszy,
ale książka tego nie zaznacza. Zapewne, wolno jest historykowi napisać monografię
tylko jednego roku wojny, jednego nawet miesiąca, ale naprzód, Kubala wybiera się
w tę podróż historyczną z takimi zasobami, jakby miał zamiar odbyć ją całą, a po wtóre,
łatwo zrozumieć, że widz, któremu pokazano z tragedii o czterech aktach tylko dwa pierwsze,
a na pozostałe zapuszczono zasłonę, czuje pewien zawód. W ogóle ma się takie wrażenie,
jakby dzieło Kubali zostało przerwane z powodu nieprzewidzianej przeszkody. Wynikają
z tego braku i inne, które czynią książkę tym bardziej niezupełną. Oto czytelnik historycznego
dzieła szuka w nim zawsze pewnej syntezy, szuka krytyki, szuka ogólnego poglądu na epokę,
na ludzi, na wypadki — i pewnej historiozoficznej nauki, pewnych wskazań i wniosków,
wyciągniętych z wiru zdarzeń. Tymczasem nic z tego. Opowiadanie jest czysto obiektywnym
przedstawieniem rzeczy i płynie tak, jakby je spisał bardzo ścisły i bardzo utalentowany
kronikarz. Na krytyczny pogląd, zda się, zbrakło czasu. Tylko przy kreśleniu portretów rzuci
niekiedy autor kilka uwag. Są one na ogół trafne i doskonale charakteryzują takie kapitalne
postacie, jak Karol Gustaw, Jan Kazimierz, Kurfirst, Witemberg, Oxenstierna, Leszczyńscy,
Opaliński, Radziejowski i t. d. — lecz wypowiadane bywają czasem z rozmachem i fantazją,
godną pana Paska. Bo gdy autor odsyła „d o l a s u ” pewnych polityków, można się jeszcze
na to zgodzić, ale, gdy przy charakterystyce Bogusława Leszczyńskiego czytamy
np. „D i a b l i w i e d z ą , s k ą d s i ę t a k i w z i ą ł w P o l s c e ”, wówczas ogarnia nas
wątpliwość, czy takie wyrażenie licuje z powagą historii.
A potem — jeszcze jedna uwaga. Kubala włącza ustawicznie do opowiadania listy
współczesnych, ustępy z tychże listów, a nawet dialogi. Naszej zdaniem, wolno tak czynić
tylko wówczas, gdy chodzi o osoby główne, a w książce nie zawsze tak jest. — Niewątpliwie,
obfite cytowanie listów i dialogów ułatwia czytanie i dodaje życia opowiadaniu, ale natomiast
zbliża je nadto do historycznej gawędy i pstrzy zbytecznie jego tok. Historia jest nie tylko
nauką, lecz i sztuką. Gmachy, przez nią wznoszone, mają pewien właściwy sobie styl, baczyć
zatem należy na architektonikę dzieła i wszystkiego, co przeciąża i psuje czystość
i dostojeństwo linii.
Lecz to są zastrzeżenia mniejszej wagi. W ogóle można powiedzieć, że nauka polska
zyskała w książce Kubali dzieło ozdobne, ciekawe i świetne. Złożyły się na nie i głęboka
wiedza i przedziwny talent, wskutek czego będzie ono żyło i błyszczało nie tylko w ścisłej
nauce, ale i w literaturze!
Kończymy też życzeniem, by autorowi, bliskiemu już wieczornych dni życia, danym
i dozwolonym było obdarzyć wkrótce powszechność polską taką następną pracą, która
by była uzupełnieniem i koroną napisanej obecnie przez niego W o j n y s z w e d z k i e j .
„Książka”, r. 1914, nr. 1—2.
24
SIENKIEWICZ JAKO PUBLICYSTA SPOŁECZNY
O GWAŁTACH PRUSKICH [ODEZWY DO WŁASNEGO SPOŁECZEŃSTWA, Z powodu Wrześni. (Przyp. wyd.)]
Szanowny panie redaktorze!
Zapadł niesłychany wyrok!
Nie podniesiono na żadnego ze szkolnych katów ręki, nie było napaści, ni czynów
przemocy, a jednak rodziców tych małych dzieci, skatowanych przez pruską szkołę, sądy
pruskie ukarały długiem więzieniem za to, że pod wpływem rozpaczy i litości wypowiedzieli
zbyt głośno słowa oburzenia przeciw takiej szkole i takim nauczycielom.
Wszędy, gdzie zwyrodniona kultura nie przeszła w stan dzikości, nawet wśród tych
Niemców, którzy woleliby w dziejach inną rolę, niż rolę zbirów pruskich, wyrok ten wzbudzi
jednaką grozę i pogardę — a zarazem napełni serca trwogą o przyszłość i zdumieniem.
My jedni, którzy od czasu, gdy część narodu naszego weszła w skład Prus, znamy bliżej to
środowisko, — nie powinniśmy się ani dziwić, ani też poprzestać na słowach i załamywaniu
rąk.
Tak jest! Zdziwienie nie byłoby na miejscu. Wszakże ich własny, niemiecki pisarz
wypowiedział niegdyś znamienne słowa, iż złudzeniem jest, aby niemoralna polityka mogła
nie znieprawić społeczeństwa i przyszłych jego pokoleń. Stało się więc, co się stać musiało.
Od czasów Fryderyka II i jeszcze dawniejszych polityka pruska była nieprzerwanym ciągiem
zbrodni, przemocy, podstępów, pokory względem silnych, tyraństwa względem słabszych,
kłamstwa, niedotrzymywania umów, łamania słów i obłudy.
Jest to zdanie nie tylko obcych, ale i niemieckich, niepodległych historyków, a zatem cóż
dziwnego, że w takich warunkach nastąpił ogólny rozkład dusz, że zwyrodniało poczucie
sprawiedliwości i prawdy, że zanikł zupełnie zmysł moralny, a w ogólnym rozłajdaczeniu
szkoła stała się katownią, a spodlałe sądy powolnym narzędziem dzikich instynktów
i przemocy.
Więc, gdy na koniec taki organizm, społeczny, wskutek zbiegu nieszczęsnych wypadków,
uczuł się zarazem państwowo silnym, musiało dojść do objawów tak potwornych, jak między
innymi ostatnie procesy: toruński i wrzesiński. Można się pocieszyć myślą, że to wszystko nie
może trwać.
Historia świadczy, że budowy, wznoszone tylko na tyranii, złości i głupocie, nie trwały
nigdy długo. Rosja, która jęczała pod równie bezecnym jarzmem tatarskim, zdołała
je w końcu zrzucić. Okrutne władztwo hiszpańskie nie ostało się we Flandrii. Chrześcijanie
i kulturalne narody nie mogą długo podlegać barbarzyństwu. Niemcy nie mogą także
przez całą wieczność podlegać prusactwu — więc przyszłość musi przynieść jakąś olbrzymią
ewolucję i ekspiację.
Ale tymczasem co mamy czynić my, nad którymi zbrodnia i dzikość cięży bezpośrednio?
W ogóle — wytrwać! a w szczególności pomóc do wytrwania tym, którzy się stali
bezpośrednimi ofiarami łotrostwa i przemocy.
Po skatowaniu dzieci skazano na więzienie rodziców, którzy pracowali na ich chleb. Jedną
z obwinionych, ubogą matkę siedmiorga drobiazgu, zamknięto na dwa i pół lata.
Czy chodziło również o to, by bohaterskie dzieci pomarły z głodu? W społeczeństwie Hakaty
— doprawdy — i to możliwe.
Więc niech się poruszą serca wszystkich naszych matek! Dajmy chleba dzieciom,
przynieśmy tę pociechę skowanym rodzicom, że ich nieszczęsne dzieci nie będą zmuszone
żebrać! Prawo Boże, prawo chrześcijańskie nakazuje litość nad dziećmi wszystkim, a cóż
dopiero, gdy chodzi o takie dzieci — nam!
Dołączam do niniejszego listu dwieście koron na chleb dla ofiar. („Przedświt”, r. 1901, nr. 272)
25
[DO CUDZOZIEMCÓW W OBRONIE WŁASNEGO NARODU]
LIST W SPRAWIE SZKOLNEJ DO REDAKCJI „RUSI”
[Jest to oryginał polski odpowiedzi na ankietę, którą w roku 1905 ogłosił dziennik rosyjski
Ruś, a której treścią było zagadnienie polsko-rosyjskie. W przekładzie rosyjskim ukazała się
ta odpowiedź w Rusi tegoż roku. (Przyp. wyd.)]
Szanowny Panie Redaktorze!
Na zebraniu, które z powodu kwestii szkolnych odbyło się niedawno w Warszawie, pan
kurator okręgu naukowego warszawskiego wypowiedział myśl następującą:
„Rozumiem, — rzekł — że naród, mający za sobą taką przeszłość, taką odrębną
cywilizację i taką bogatą literaturę, jak polski, upomina się o szkołę polską; obawiam się
jednak, że szkoła taka wychowywałaby wroga wewnętrznego w państwie rosyjskim i, zamiast
zbliżać dwa społeczeństwa, pogłębiałaby jeszcze dzielącą je przepaść”.
Bawiąc za granicą, czytałem te słowa w sprawozdaniu z wiecu, które wyszło w osobnej
broszurze, nie wiem zatem, o ile powtórzono je literalnie, sądzę wszelako, że treść ich była
niewątpliwie taka, a nie inna. Jeżeli tedy pan kurator rozumie, że naród z taką przeszłością
dziejową i taką literaturą upomina się o szkołę własną, to tym samym przyznaje,
że p o w i n i e n b y j ą m i e ć i ż e m i a ł b y j ą , gdyby nie owa obawa, że owa szkoła
wytworzy wrogów wewnętrznych.
Poczucie, że stan szkolnictwa w Polsce woła wprost o pomstę do Boga i że trzeba
w jakikolwiek sposób złemu zaradzić, ogarnęło już szerokie warstwy narodu rosyjskiego, być
może jednak, że znaczna jego część podziela obawy, jakim pan kurator dał wyraz. Dlatego,
pomijając w dalszym ciągu listu jego osobę, zwracam się wprost do opinii rosyjskiej i do tych
osobistości, w których ręku spoczywa przyszłość sprawy.
Wierzę przy tym, że jako realiści, nie będziecie się lękali spojrzeć w oczy rzeczywistości
i że fakta silniej do was przemówią od frazesów.
Postawcie więc tym, którzy się obawiają, że szkoła polska wytworzy wrogów
wewnętrznych i pogłębi przepaść, dzielącą oba narody, następujące pytanie:
— Czy istniejąca dotychczas rosyjska i rusyfikacyjna szkoła wytworzyła przyjaciół
państwa i społeczeństwa?
Na tym pytaniu mógłbym poprzestać, albowiem dają na nie odpowiedz fakta i żaden
Rosjanin, który nie chce zadać gwałtu własnemu rozumowi, lub który dla osobistych korzyści
nie poświęca interesów obu narodowości, nie może tym faktom zaprzeczyć.
Dodaję więc tylko kilka słów objaśnienia.
Nie posłuchano cesarza Aleksandra II, który jak najsurowiej potępił kierunek, usiłujący
ze szkoły uczynić narzędzie polityczne; nie posłuchano Milutina, który również z całą siłą
przekonania wypowiedział się przeciw tego rodzaju tendencji — i zaprowadzono szkołę taką,
jaką ona dziś jest, to jest rosyjską i rusyfikacyjną.
I nadszedł okres apuchtinowski; nadeszły czasy polityki we wszystkich zakładach
naukowych, począwszy od elementarnych, a skończywszy na uniwersytecie. Język polski
uczyniono nieobowiązującym i zaczęto go wykładać na równi z innymi przedmiotami po
rosyjsku; powprowadzano idiotyczne podręczniki, w których można znaleźć takie
np. wiadomości, że Wiedeń oswobodzili od najścia Turków Kozacy; poczęto karać za każde
słowo polskie, wymówione w murach szkolnych, jak za przestępstwo; lżono przeszłość
polskiego narodu, jego czyny i jego historię; urągano językowi; poniewierano wszystkim,
co mogło być polskiemu dziecku bliskim i drogim — i wypędzano ze szkół za najmniejszy
protest przeciw tej codziennej ohydzie.
26
I co się stało?
Oto szkoła stała się wprost katownią i nieszczęściem społecznym, i tragedią
dla wychowańców. Lata dziecinne i lata młodości zmieniły się w Królestwie Polskim,
literalnie, w lata niedoli i męczarni.
A jednak rodzice posyłali dzieci nawet i do takich szkół, — posyłali i dla tych okruchów
nauki, chociaż skaleczałej i zaprawionej polityką, i dla świadectw i patentów, bez których
człowiek stawał się w państwie pariasem. Ale co się działo w ich sercach i co w sercu
polskiego dziecka, które musiało chodzić do takiej szkoły, ścinać zęby i milczeć, — a co
więcej, wydawać lekcje i powtarzać na pamięć za nauczycielem to wszystko, co było
bluźnierstwem przeciw jego polskiej duszy? Jakie musiały się w nim zbierać pokłady pogardy
i nienawiści? A przecie byli to jedynie Rosjanie, z którymi się to dziecko stykało — i z nich
tylko mogło sądzić o państwie i narodzie.
Za owo zaś zamknięcie się w sobie, za ów milczący protest, wreszcie za tę nieufność
i pogardę, która od czasu do czasu przebłyskiwała z jego oczu, zostało i samo znienawidzone.
I nie mogło być inaczej, albowiem słowa Tacyta: Proprium humani ingenii est odisse, quem
laeseris — są i pozostaną wieczną prawdą.
W ten sposób powstawały dwa przeciwne obozy: jeden stanowiła obca i wroga narodowi
szkoła z całym stojącym za nią administracyjnym i policyjnym aparatem, drugi: dzieci,
rodzice, ich poczucie niedoli i poczucie krzywdy, które odczuwał cały naród. Tragedia zaś
stawała się tym bardziej rozdzierającą, że każdy (prócz tych chyba, którym przynosiły
korzyść pensje) czuł, że ta haniebna szkoła mija się nawet z tym celem, który sobie założyła,
że przeciwnie, szkodzi nawet i rosyjskiemu państwu, że wykopuje naprawdę niezgłębioną
przepaść między dwoma narodami — i że ucisk i męka i deprawacja charakterów istnieją,
z niewypowiedzianą dla obu stron szkodą, tylko dla samych siebie.
I w takich warunkach upływały dziesiątki lat!
Kto by mi chciał zarzucić, że maluję rzeczy zbyt czarno, ten albo nie zna tutejszych
stosunków tak, jak ja je znam, albo kłamie rozmyślnie. Mój Pamiętnik nauczyciela
poznańskiego jest przeniesiony w stosunki poznańskie tylko dlatego, że inaczej nie byłaby go
puściła warszawska cenzura. Doszło do tego, że nawet tak zwani ugodowcy wysyłali dzieci
do szkół zagranicznych, a jeden z nich, zapytany, dlaczego tak czyni, odrzekł, iż woli, by jego
synowie odsłużyli później, jako nie posiadający świadectw szkolnych, pięć lat w rosyjskiej
armii, niż żeby im całe dzieciństwo i młodość miały upłynąć wprost w męczarni w rosyjskiej
szkole, która zresztą uczy tylko nienawiści do Rosji.
A wobec tego czymże jest obawa, aby polska szkoła nie wytworzyła wrogów
wewnętrznych?
Lecz mógłby kto rzec, że szkoła rosyjska działała tak dlatego, że była złą, lepsi ludzie
pozostawali w Rosji, — gorsi przychodzili do nas, łapownictwo nie było ścigane —
i że gdyby było przeciwnie, gdyby profesorowie rosyjscy byli wzorowymi pedagogami,
to rezultaty mogłyby być inne.
A więc pomijam, że powszechny system wychowania był w całym państwie zły, bo był
policyjnym i politycznym, nie zaś pedagogicznym — i odpowiadam, co następuje.
Jeżeli wielu, a może już większość Rosjan, żywi przekonanie, że naród z taką
przeszłością, z taką odrębną cywilizacją i taką bogatą literaturą, jak polski, ma prawo
upominać się o własną szkołę, to pozwólcie sobie powiedzieć, że społeczeństwo nasze żywić
musi to przekonanie w stopniu stokroć wyższym. Tymczasem cóż się dzieje? Oto szkoły są
rosyjskie! Więc, choćby pedagogowie byli jak najlepsi, każde dziecko polskie wchodzi do tej
szkoły z przekonaniem, że skoro ona jest rosyjską, a nie polską, to tym samem jego
ojczystemu językowi, jego ojczyźnie, to jest temu, co mu jest najdroższe i najbliższe, dzieje
się krzywda. I oto od razu szkoła dzieli się na dwa obozy: „krzywdzicieli i pokrzywdzonych”;
27
czy zaś w takiej szkole może kwitnąć nauka i wychowanie, czy raczej nie zabarwi się ona
od razu polityką i nienawiścią — niech wasz rozsądek sam odpowie na to pytanie.
Zresztą fakta są przed nami. W ostatnich czasach usiłowano oczyścić szkoły, usiłowano
nawet poniekąd (zresztą wobec złej woli i oporu tutejszych pedagogów prawie bezskutecznie)
polepszyć warunki wykładu polskiego języka — i jakież są rezultaty tych usiłowań?
Oto przy pierwszym powszechnym wstrząśnieniu państwowym zaszły te opłakane,
brzemienne klęską wypadki, których jesteśmy świadkami obecnie. Inaczej mówiąc:
nienawiść, jaką przez lata ucisku wywołała przeciw sobie szkoła rosyjska, wybuchnęła
z mocą tak wielką, że dotychczas wybuchu tego nie mogły pohamować żadne usiłowania.
I byłoby złudzeniem, lub frazesem, godnym tylko agentów policyjnych, nie zaś mężów
stanu, twierdzenie, że objawy te są dziełem kilku lub kilkunastu agitatorów. Gdzie niema
nagromadzonych prochów, tam rzucane iskry nie spowodują wybuchu. Rzecz stała się
możliwą dlatego właśnie, że cały system wychowawczy jest zły, przewrotny, że stracił z oczu
cel właściwy, a stał się tylko politycznym narzędziem bezmyślnego ucisku i ciężkiej niedoli
nie tylko uczącej się młodzieży, ale i całego kraju. Siał on wiatr, a zebrał burzę, która, jako
ślepa, na obie strony wyrządza niepowetowane straty.
Więc co pozostaje?
Reforma, ale reforma gruntowna, płynąca z rozumu stanu i ze zrozumienia obustronnego
pożytku, — płynąca z d o b r e j woli, nie połowicznej, nie lękliwej i podejrzliwej, ale pełnej,
męskiej, nie bojącej się wyrzec prawdy i iść za prawdą.
Szkoła musi wychowywać oświecone, zdrowe i moralne pokolenia, a takich celów
w Polsce może dopiąć tylko szkoła polska. Jasnym jest przy tym, że z większą będzie
korzyścią, jeśli szkoły w Królestwie będą wychowywały prawych, szczerych i rozumnych
obywateli z trochę mniej dokładnym „udarenijem” niż zbolałych i zatrutych jadem nienawiści
— z doskonałym „udarenijem”.
Kończę wreszcie tą uwagą, że jakkolwiek zabrałem głos w tej sprawie jako pisarz polski,
którego najserdeczniej obchodzi przyszłość kraju i młodych pokoleń, mogę sumiennie
powiedzieć, że gdybym był pisarzem francuskim, angielskim, czy choćby niemieckim, a znał
równie dobrze stosunki, to i wówczas ze stanowiska rozumu i etyki nie wygłosiłbym innego
zdania. „Kraj”, r. 1905, nr. 10
LITERATURA POLSKA
[W roku 1916 wśród Polaków w Szwajcarii powstał — z inicjatywy Paderewskiego — zamiar opracowania
zbiorowymi siłami popularnej historii literatury i sztuki polskiej, w języku angielskim, dla Ameryki. Zamiaru
tego nie urzeczywistniono, Sienkiewicz napisał przedmowę, która się tu po raz pierwszy ukazuje. (Przyp. wyd.)]
Od początku swego istnienia literatura polska szła ręka w rękę z literaturą zachodniego
świata. Wspólna kultura, wspólne życie duchowe wydawały podobne, a przynajmniej mało
różne owoce. Mieliśmy naszych Petrarków, Ariostów i Ronsardów. Młodzież polska jeździła
do Padwy, Bolonii i Paryża, cudzoziemcy licznie odwiedzali starą wszechnicę krakowską.
Wpływy odrodzenia i reformacji odbijały się tak samo w Polsce, jak i w innych narodach,
przynależnych do kultury łacińskiej. — Można rzec, że literatura nasza, jakkolwiek
wypełniała się przeważnie treścią polską, była objawem twórczości, równoległej
i pobratymczej z twórczością powszechną. Dopiero w XVII wieku, wskutek krwawych walk
z muzułmańskim Wschodem, a zarówno i wskutek odrębnego rozwoju form państwowych,
przybiera ona bardziej swoisty charakter. Lecz w XVIII wieku pod wpływem klasycyzmu
francuskiego podobieństwo i odpowiedniość wraca — i tak dzieje się aż do upadku kraju,
po którym literatura polska bierze na swe barki zadania, albo wcale przez inne literatury
nie spełniane, albo spełniane tylko w małym stopniu i ubocznie.
28
Upłynęło niedawno sto lat, jak państwo polskie, w chwili, gdy było zajęte reformą
wewnętrzną, zostało napadnięte przez trzech rozbójniczych sąsiadów i powalone. — Ziemię
rozdarto, na pierś polską stoczono olbrzymie głazy niewoli. Rozpoczął się wiek nieznanych
w nowszych dziejach prześladowań i nieznanego męczeństwa, albowiem rozbójnicy karali,
jak za zbrodnię, swą ofiarę za to, że nie chciała umrzeć. Z wyrachowanym okrucieństwem
tłumiono wszelkie funkcje życiowe narodu. Niszczono lub łupiono wspaniałe zabytki jego
kultury, rabowano jego własność, otoczono go łańcuchami praw wyjątkowych,
wynaradawiano jego szkoły, prześladowano jego język, a jeden z trzech łotrów posunął się
aż do zakazu Polakom używania polskiej mowy w miejscach publicznych. — I tak upływał
jeden dziesiątek lat za drugim, aż do dnia dzisiejszego. Historia Polski stała się historią
zbrodni, nad nią spełnianych.
Ale oto, jeśli zdarzy się, że wskutek sejsmicznego kataklizmu zapadnie się lub zostanie
zasypany stary krater jakiegoś wulkanu, wnet jego ogień wewnętrzny szuka sobie innych ujść.
Toruje nowe drogi i tworzy nowe kratery, którymi wybucha płomień i wylewają się
strumienie lawy. Wspaniałą analogię do tego zjawiska stanowi twórczość duchowa polska. —
Życie narodu nie zgasło, a niepohamowane jego siły wstrząsały pokładami, którymi je
przywalono — i wyrywały drogi, którymi by mogły wydostać się na świat słoneczny. Można
było nałożyć kajdany na ręce i nogi, niepodobna było skować uczuć i myśli. Więc znalazły
one ujście w literaturze. — Jeśli wypowiadanie ich w ojczyźnie krępowała cenzura,
tym górniej i potężniej wypowiadała się dusza polska ustami emigracji w krajach wolnych.
W ten sposób literatura polska stała się poniekąd surogatem całego życia narodowego. Była
ona i jest dotychczas nie tylko mózgiem i sercem, ale i płucami, którymi naród oddycha,
a ponadto, na zewnątrz, wobec państw, rządów i ludów, które dla własnej wygody wolały
uważać Polskę za rzecz martwą, nie przestała ani na chwilę powtarzać słynnych słów
Galileusza: e pur si muove. Trzeba koniecznie zrozumieć, że gdy w innych narodach literatura i sztuka jest kwiatem i ozdobą
życia — w Polsce jest samem życiem. I dzieje się tak nie dlatego, by Polakom brakło zdolności
do działania na wszystkich innych polach twórczości, lecz dlatego, że te pola były dla nich zamknięte.
Dzięki, jak to wyżej wspomniałem, wiekowej przynależności do kultury zachodniej, literatura polska
nie nosi kolczyków w uszach ani kożucha futrem do góry i formy jej są wysoce wyrobione
oraz wytworne, jednakże żadna inna nie jest tak na wskroś narodowa nawet w takich dziełach,
w których nie mówi wprost o ojczyźnie i o jej losach. I to stanowi jej główną charakterystyczną cechę
a zarazem jej odrębność. Tą drogą buchają płomienie i płynie lawa przysypanego, ale niewygasłego
wulkanu. Naród streszcza się w swej literaturze i żyje przez nią, gdyż inaczej żyć nie może.
Politycznie może ona często błądzić, narodowo nie błądzi nigdy. Jest ona jak pochodnia,
która rozświeca ciemności niewoli — i jak wielki dzwon, który nie pozwala usnąć sumieniu nie tylko
polskiemu, ale i sumieniu innych ludów. Próżno ci, którym chodzi przede wszystkim o spokój,
zatykają sobie uszy. Dzwon powtarza im nieubłaganie, że rozbój, dokonany nad Polską, jest
niesłychaną w dziejach zbrodnią i że dopóty ludzkość chorzeć będzie, dopóki nie stanie się zadość
sprawiedliwości. Takimi wielkimi dzwonnikami byli Mickiewicz, Słowacki i Krasiński. Po nich
słabsze ręce uchwyciły za sznur narodowej dzwonnicy, ale i te pracują, jak mogą, by nie umilkły
te dźwięki, które głoszą na cztery strony świata:
JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA!
W tych czterech słowach streszcza się cała literatura polska.
1916.
Przypis do słowa cenzura: Cenzura rosyjska posuwała się do tego stopnia głupoty, że zabraniała
używania takich słów, jak: „lud” i „młodość”. Na dowód przytaczam dwa wiersze z „Ody”
Mickiewicza: Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy. /Młodości! podaj mi skrzydła....W przeróbce
cenzuralnej: Bez serc, bez ducha, to daremne trudy. /Zdolności! podaj mi skrzydła....
29
[WRAŻENIA ARTYSTYCZNE I LITERACKIE]
SŁOWACKI — HELIOS
Niegdyś, przed laty już, zdarzyło mi się, że przyjechawszy morzem o pierwszym brzasku
do Pireus, nie podążyłem do pobliskich Aten koleją, ale nająłem powóz, albowiem z powozu
można lepiej, niż z wagonu, podziwiać wschód słońca na równinie attyckiej. Zanim
wyruszyliśmy z portu, brzask zmienił się na świt. Od strony Eubei wstała jutrzenka, —
ta sama „różanopalca”, którą ongi podziwiał Homer — i tak samo po tysiącach lat młoda
i cudna. Rozległy oliwnik, ciągnący się między wybrzeżem a miastem, zbudził się, jakby
ze snu, w jej promieniach, a przede mną, w na wpół błękitnej, na wpół perłowej oddali,
zajaśniał w górze Akropol.
Ujrzałem go po raz pierwszy w życiu i wyznaję, iż mało widziałem tak niezapomnianych
widoków. Ściany Propylei, Erechtejonu i boskie w swej niedoścignionej harmonii kolumny
Partenonu — widne, jak na dłoni — poczęły się maścić i maić wszystkimi barwami,
jakie zawierała w sobie zorza poranna. Szmaragdy, opal, szafiry i rubiny, zanurzone
w ogólnej różowej toni, jęły grać, migotać, mienić się, mieszać, nasuwać lekko jedne
na drugie, zbiegać się w zagłębieniach marmuru i rozbiegać się na szerszych jego
płaszczyznach. — Był to po prostu hejnał tonów jasnych, radosnych, jakby świeżo
wykąpanych w Archipelagu, a wskutek tego niesłychanie rzeźwych i przezroczych. Zdawało
się, że zręby ścian, architrawy i kolumny wycięte zostały z ciężkiego, kamiennego tworzywa,
nie z marmuru, ale z różanego i tęczowego światła. Trwało zaś to dopóty, dopóki nie weszło
słońce i nie pogrążyło równiny, miasta i Akropolu w powszechnej topieli.
I oto, ilekroć zdarzyło mi się później czytać Słowackiego, lub myśleć o nim, tylekroć
to wspomnienie stawało mi, jak żywe, przed oczyma. Język polski poetycki, najbardziej
uprawny i najdawniej rozwinięty ze wszystkich słowiańskich, podobny był do tych
odbarwionych przez czas świątyń, wznoszących się do dziś nad Atenami. Miał majestat
marmuru i wagę spiżu; posiadł ład architektoniczny i plastykę rzeźbiarską w wysokim
stopniu, brakło mu jednak w takim samym stosunku koloru, tak, jak na przykład brakuje go
łacinie, na której się urabiał i w której również pierwiastek architektoniczny i rzeźbiarski
przeważa nad malarskim. Dopiero od narodzin wielkiej trójcy poetów stał się jakby cud.
Oto poezja nasza, nie straciwszy nic z poprzednich przymiotów, rozświeciła się od razu
blaskami zórz i zapłonęła żarem słońca. A stało się to tak bez przejść, bez stopniowań
i tak nagle, że sama ta nagłość zjawiska powinna była zwrócić baczniejszą uwagę badaczów.
Nie mówiąc już o języku dawniejszej mowy, dość jest porównać język poetów z epoki
stanisławowskiej i późniejszej z językiem Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego,
aby spostrzec, że jest między niemi taka różnica, jaka zachodzi między krajobrazem,
widzianym przy szarym jednostajnym świetle chmurnego dnia, a krajobrazem, w którym
drgają w najwyższym natężeniu wszystkie barwy, istniejące w naturze.
Owoż można na przykład twierdzić, że siąg skrzydeł Słowackiego był mniejszy,
niż Mickiewicza, lub, że głąb myśli Krasińskiego była bardziej otchłanna, niepodobna jednak
zaprzeczyć, że między trzema on właśnie był najświetniejszym iluminatorem. I to jest
pierwsza cecha jego wielkości, a zarazem potężniejsza, niż się na pierwszy rzut oka wydaje.
Zrównoważyć w języku żywioły architektoniczne i rzeźbiarskie z malarskimi, być dla niego
słońcem, księżycem, zorzą i tęczą, dać mu barwy kwiatów i drogich kamieni, mógł tylko
prawdziwie wielki i genialny poeta. Wynikły z tego i dalsze niezmiernej wagi następstwa.
Istnieją w naturze zjawiska tak czysto świetlane, a w człowieku rozmaite stany duszy,
rozmaite pojęcia, uczucia i poczucia tak subtelne, tak uduchowione i widziadłowe, że mogą
być w poezji oddane tylko — jeśli tak rzec można — za pomocą barwnych i przezroczych
promieni. A n h e l l i , K r ó l D u c h , niektóre ustępy z B e n i o w s k i e g o lub poemat
30
w S z w a j c a r i i nie mogły być napisane językiem, którym pisał Krasicki, Trembecki,
a po nich Osiński — nie tylko dlatego, że treść tego rodzaju nie istniała w uczuciu
i wyobraźni tych pisarzy, ale i dlatego, że w samym języku nie było na to dość promiennego
materiału. Stworzył go w najwyższej mierze dopiero Słowacki, a stworzywszy, zdobył
dla poezji moc wyrażania tego, czego przed nim wyrazić nie była w stanie, rozwinął
ogromnie jej pojemność i rozciągnął jej psychologiczne granice niemal do nieskończoności.
Jako przykład, pozwolę sobie przytoczyć po raz wtóry poemat W S z w a j c a r i i ,
a to dlatego, że występuje w nim jeszcze inny, lubo pokrewny poprzednim, przymiot, którego
dawniejszy poetycki język nie posiadał. Nie chodzi tu już o samą tylko barwę. Wiadomo,
że z marmuru nie można kować, a ze spiżu nie można odlewać rzeczy zbyt wiotkich, co zaś
do metali w ogóle, jedno tylko złoto daje się rozciągać w nić, ledwie widzialną dla oka.
Taką rozciągliwość dał językowi Słowacki. Czytając W S z w a j c a r i i , otrzymujemy
wrażenia marzeń, smutków i nastrojów tak nieuchwytnych, a nawet nikłych, że prawie niema
dla nich dźwięków i wyrazów w mowie ludzkiej. A jednak nić złota ciągnie się coraz cieńsza
i słowa snują się lekkie, powiewne, utworzone jakby tylko z tęsknoty i woni nocnych
kwiatów, cichsze od wypłakanych w samotności łez, senniejsze od snu, mniej materialne
od westchnień.
Chwilami zdaje się, że to są czary! — Mówiąc bez żadnej przesady i bez chęci
wynoszenia języka polskiego nad inne, nieraz zadawałem sobie pytanie: czy w tych innych
znalazłaby się dość subtelna osnowa dla poematu, utkanego z tak cienkich nitek? I nie wiem.
— Odpowiedź wypadała przecząco, może dlatego, że wszystkie przekłady, jakie trafiło mi się
czytać, były zmaterializowaniem i pogrubieniem tej pajęczej tkaniny.
Ale natomiast tym potężniejszym świadectwem rozległości geniuszu jest to, że ten sam
człowiek który w owej przedziwnej sielance potrafił być współzawodnikiem Arachny, umiał
również, gdy tak mu kazało natchnienie i wola, huczeć jak grzmot, razić słowem
jak piorunem, wstrząsać ziemią jak tytan Seismos, lub staczać skały z gór, aby następnie
wykuwać z nich ogromne, podobne do szekspirowskich postacie.
Jest rzeczą zdumiewającą, że, przy całej swej niepojętej twórczości językowej, Słowacki,
chociaż jest królem i władcą mowy, „rozokolonej” prawie bez granic, jednakże nie nadużywa
wyrażenia. Styl jego nie przelewa się przez krańce idei, nie przygłusza jej i nie zatapia, ale ją
uwypukla i wzmaga. Na ten genialny artystyczny umiar zwracać należy uwagę szczególniej
dziś, gdy literatura polska, zatracając prostotę, stacza się częściowo po stromej pochyłości
ku nieznośnemu barokowi i gdy na każdą najmarniejszą myśl używa się dziesięć razy tyle
wyrazów, ile trzeba, a w dodatku wyrazów jaskrawych i wrzaskliwych jak stado papug,
a wykrzywiających się jak małpy. — W Słowackim nie masz logorrei. On wie, że co innego
jest hurkot i zgrzyt młyna, a co innego mąka, z której wypieka się chleb. A dalej: jego główne
pomysły, jego idee przewodnie, mogą być w niektórych poematach ukryte, jakby
za chmurami, tajemnicze i nieprzystępne dla umysłu zwykłego czytelnika, natomiast każde
jego zdanie, każdy pojedynczy wyraz ma wprawdzie często własność tęczowania,
jaką posiadają diamenty, ale zarazem i ich przejrzystość.
Przy tym w poezji Słowackiego, obok piorunowych zygzaków, obok bezładnych,
potarganych szczytów, wyrzuconych w górę jakby przez wybuch wulkanu, istnieje
i prawdziwie olimpijska prostolinijność. Jego człowiek wije się, miota i skręca, jak Laokoon,
wówczas, gdy opaszą go węże bólu, rozpaczy lub namiętności; ale, gdy poeta na przykład
mówi:
W gajach, gdzie księżyc przez drzewa oliwne
Przegląda blado, jak słońce sumienia,
Chodziłem z tobą, jak dwie mary dziwne,
Jedna z marmuru, a druga z promienia;
31
Skrzydła nam wiatru nie były przeciwne
I nie ruszały włosów ni odzienia,
Między kolumny, na niebie, się kreśląc.
Staliśmy — jak dwa sny — oboje myśląc...,
— to otrzymujemy wrażenie nie tylko ciszy i spokoju, ale zarazem czysto rysunkowe
wrażenie linii, do tego stopnia prostych i oględnych, iż zdaje nam się, że mamy przed sobą
jeden z obrazów zmarłego niedawno Puvis’a de Chavannes, które są ostatnim słowem
elizejskiej ciszy, spokoju i oględnej w wykonaniu prostoty.
Lecz czego w Słowackim niema? Postanowiłem mówić przeważnie o jego języku, trudno
jednak nie pochylić głowy i przed łabędzią czystością jego idei — i przede wszystkim
przed tą wielką i głęboką miłością ojczyzny, która czyni poetę podobnym do pochodni,
płonącej na jej ołtarzu, albo do trybularza u stóp jej krzyża.
Wszystko to, razem wzięte, tworzy po prostu ogrom. Pisano już o Słowackim całe tomy,
które wszelako nie mogły go pomieścić i nie poruszyły wszystkich strun jego harfy. Tym
bardziej nie może temu podołać doraźny, o kilkudziesięciu wierszach artykuł. Muszę
jednakże jeszcze powiedzieć, że to, co dziś uważa się za nowe sposoby, nowe nastroje i nowe
„dreszcze” najmłodszej muzy, to zasadniczo, w stanie mniej lub więcej rozwiniętym, znajduje
się już w utworach Słowackiego. Przesolono tylko jego właściwości. Z niezliczonych
żywiołów jego poezji porobiono osobne chorągwie i, jak niegdyś monarchię Aleksandra
Wielkiego, tak i jego olbrzymie państwo rozdzielono na pojedyncze kraje. Nie Słowackiego
wina, że kwitną tylko niektóre, w innych zaś panuje chaos, mrok i barokowa anarchia,
albowiem epigonowie dziedziczą zwykle tylko wady geniuszów.
Słowacki był wzniosłym, czystym jak kryształ poetą, wielkim, słonecznym twórcą
nowych blasków w poezji, ale i twórcą dusz. Postacie, stworzone przez niego, tak jak postacie
Szekspira, stanowią legion. Była też i w nim samym świadomość własnej potęgi.
Wypowiedział to nawet otwarcie w B e n i o w s k i m , mówiąc o napisie, jaki powinien by być
położony na jego pomniku. Jakoż miał pełne prawo powtórzyć za Horacym: Exegi
monimentum aere perennius... Ale ten pomnik wznosi się dotychczas tylko w naszych sercach
— kiedyż stanie w naszej stolicy? „Kurjer Warszawski”, r. 1909, nr. 1.
[ODEZWY DO WŁASNEGO SPOŁECZEŃSTWA]
DOM POLSKI I JEGO ZNACZENIE
Nieraz przychodziło mi na myśl, że ten sam indywidualizm polski, który przyczynił się
tak przeważnie do upadku państwa, uchronił jednak od zagłady nasz naród. W tym gmachu,
który zwał się Rzecząpospolitą Polską, źle powiązane cegły żyły własnym życiem
i, gdy gmach runął, żyć nie przestały. Mocarstwa, które podzieliły między siebie kraje
polskie, nie rozumiały i nie mogły rozumieć, że to, co było powodem małej odporności
państwowej, stanie się przyczyną wielkiej odporności narodowej. Niewątpliwie — byłoby
stokroć dla nas lepiej, gdyby wiązadła gmachu okazały się silniejsze, niemniej faktem jest, że
po nieszczęsnej katastrofie Polskę trzeba było zabijać w każdym domu polskim zosobna,
a to już jest rzecz, przechodząca wszelkie państwowe siły.
I taki stan trwał od rozbiorów. Zgaszono wielki Znicz na forum, ale domowe patriotyczne
ogniska płonęły jasno. Okazało się, że nacisk zewnętrzny, choćby najdłuższy i najbardziej
nieubłagany, może przyczynić narodowi męczarni, — zabić go nie może. Idea polska może
zginąć tylko samobójstwem, albo z choroby wewnętrznej. Jeśli to się nie stanie, przetrwa złe
czasy i w zwykłej kolei spraw ludzkich musi doczekać się lepszych.
32
Ale takie widoki potęgują jeszcze zadanie polskiego domu. Dawny miał do czynienia
tylko z niebezpieczeństwem zewnętrznym, dzisiejszy musi walczyć i z wewnętrznym. Próżno
bowiem wmawialibyśmy w siebie i drugich, że obecnie jesteśmy tak zdrowi, jak byliśmy
przed niedawnym jeszcze czasem i że ta idea, którą nasze domy przechowywały przez cały
wiek w nieskalanej czystości, nie zabrukała się w rozterce i mętach lat ostatnich. Dziś
nie wśród obcych i nie wśród nieprzyjaciół, ale wśród nas samych są tacy, którzy patrzą
na nią obojętnie, są tacy, którzy się jej wyrzekają, są tacy, którzy ją czernią, są tacy, którzy
jej nienawidzą, są tacy, którzy na nią plwają. I ta zaraza wewnętrzna, szerzona przez obce
żywioły, obcą szkołę, a w części i przez obcą literaturę, jest największym
niebezpieczeństwem, jakie nam kiedykolwiek groziło.
A czy mamy środki ratunku? Zapewne — nie wszędzie nam je odjęto, a tam,
gdzie chciano to uczynić, nie zdołano odjąć wszystkich. Mamy w niektórych dzielnicach
kraju przybytki nauki, mamy na całym obszarze dawnej Rzeczypospolitej własną literaturę,
mamy prasę, która jest wyrazem opinii — i wreszcie te drobiny życia publicznego,
które przedostają się na wierzch przez wszystkie szpary przygniatających nas głazów.
Nie powinniśmy jednak zapominać, że jeśli istnieje prasa, pragnąca nas uzdrowić, to istnieje
także taka, która nas rozkłada. Jeśli istnieje literatura, potęgująca życie, to istnieje i taka,
która pcha ku śmierci. Tę broń mogą pochwycić każde ręce, jak również w życiu publicznym
mogą się znaleźć, obok budowniczych, burzyciele. Nie w naszych przy tym ręku jest oświata
ludu i przeważnie nie w naszych wychowanie młodzieży.
Więc przeciw tym wewnętrznym dążeniom do podkopania idei polskiej i przeciw temu
niebezpieczeństwu, które istotnie jest groźne, obok wszelkich sił, jakimi rozporządzamy,
powinien wystąpić w pierwszym szeregu dom polski.
Niechże ta forteca oprze się i nieprzyjacielowi wewnętrznemu! Niechże będzie, jak była
dotychczas, piastunem tradycji i patriotyzmu, — ale niech dziś już na tym nie poprzestaje!
Tradycję bowiem można przechowywać tak, jak rodzinne klejnoty. Dobrze zamknięte
nie giną, ale też i nie promieniują. Tradycja polska powinna promieniować. Powinna rzucać
blask na życie i zabarwiać je. Patriotyzm może być bierny, albo czynny. Nie dość ci tkwić
w polskości przez bezwład i być Polakiem dlatego, żeś się nim urodził i nie potrafisz być kim
innym. Obowiązkiem polskiego domu jest wytworzyć tęgą, zwartą i czynną rodzinę,
a obowiązkiem rodziny jest wszczepić w dziecko przekonanie, że patriotyzm ma być mu
przewodnikiem, wskaźnikiem i celem wszelkich czynów na polu gospodarczym, naukowym,
społecznym, artystycznym — słowem: słupem ognistym, o którym mówi poeta, że: „W dzień,
jak słońce, w noc, jak żar, prowadzi”. Lecz i na tym nie koniec. Rozkładowi wewnętrznemu nie dość jest opierać się, choćby
najenergiczniej. Należy niszczyć go w jego gniazdach pracą, przekonywaniem, miłością, cnotą
publiczną i przykładem ofiarności. Dom polski ma wychowywać dzieci tak, by miały spełna woli i sił,
by szukać ognisk zarazy i przeprowadzać wszędy, gdzie one się zjawią, ideową dezynfekcję. Naród
musi się bronić przed epidemią moralną tak, jak społeczeństwo broni się przed fizyczną, a ponieważ
zwykłe czynniki, powoływane do takiej walki w innych społeczeństwach, nie są w naszych ręku —
więc obronę powinien podjąć dom. A gdy się jej podejmie i gdy ją przeprowadzi, spełni naprzód:
zadanie narodowe, a po wtóre i wychowawcze. Wszczepić w dusze dzieci tak wzniosłą ideę, jaką jest
patriotyzm, to znaczy: uszlachetnić je i uchronić od wszelkich lichych i nikczemnych wpływów —
to znaczy łakome wszelkich płaskich rozkoszy zwierzęta zmienić w prawdziwych ludzi, a zwykłych
„zjadaczy chleba“ w rycerzy wielkiej sprawy.
W domu zaś może tego dokonać przede wszystkim kobieta. Ojca rodziny odrywają od ogniska
pozadomowe obowiązki; matka zawsze jest z dziećmi. Ona urabia materiał ich dusz. To, co ona
w nie wszczepi, będzie zawsze tkwiło w ich organizmie. Ona je uodparnia, ona daje im męstwo i wolę
do walki za ideały — ona przyszłe zwycięstwo.
I ostatecznie, od niej przeważnie zależy, by z czasem drobne rodzinne znicze zlały się w jedno
spokojne, wielkie, błogosławione i powszechne ognisko. „Kurjer Warszawski”, r. 1911, nr. 6.
33
PRZED WYBORAMI DO DUMY
Nie stawiam swej kandydatury do sejmu państwowego ani w Warszawie,
ani w Kieleckiem. Gdybym był wbrew mojej woli wybrany, musiałbym stanowczo zrzec się
zaszczytu. Powodów tego postanowienia nie widzę potrzeby wyjaśniać, są one bowiem
natury czysto prywatnej, a zatem nie mogą nikogo interesować. Jeżeli zaś wspominam
o samem postanowieniu, to jedynie dla tej przyczyny, że wobec tego nikomu nie wolno
będzie mnie posądzić, że mówię pro domo mea.
Tak jest! — nie mówię pro domo mea, nie polecam się niczyim łaskawym względom
i nie daję nikomu prawa do przypuszczenia, że upatruję właśnie w sobie te zalety, których
wymagam o kandydatów do przyszłego sejmu. Zapewnia mi to zupełną swobodę
w wypowiadaniu mych myśli i powiększa wagę słów moich, jako dyktowanych tylko
przez miłość dobra publicznego.
Pytaniem, kogo wybrać do sejmu, zajmuje się coraz więcej nasze społeczeństwo i prasa.
Podnoszą się głosy, zalecające tych lub owych kandydatów. Jedni rają nam ekonomistów,
jako najsprawniejszych przewodników na drodze, wiodącej do ogólnego dobrobytu; inni —
takich polityków, którzy odczuwają najlepiej duszę narodową; inni poczytują za główną
zaletę znajomość zadań prawno-społecznych, inni — pedagogicznych i w ogóle kulturalnych.
Przede wszystkim jednak wysuwają swych ludzi stronnictwa. — „Kto nie należy do nas,
ten tym samem jest nieodpowiedni i niegodzien” - oto w istocie rzeczy zasada i hasło,
pod którem rozpoczynają się zabiegi wyborcze. A w ten sposób, gdybyśmy wysłuchali
wszystkich stronnictw, pokazałoby się, że wcale niema ludzi odpowiednich i godnych.
A jednak trzeba ich znaleźć! — trzeba koniecznie! — Inaczej naród nasz, który ma
świetną przeszłość, który żył własnym ogromnym życiem państwowym i który posiada
tak odwieczne tradycje parlamentarne, jak mało który w Europie, może odegrać smutną
i mizerną rolę w przyszłym sejmie, a tym smutniejszą, im ów sejm większe będzie miał przed
sobą zadania i im udział w nim naszych wybrańców okazać by się mógł bardziej
decydującym o losach naszego kraju.
Powinno zaś być przeciwnie. Pomimo, że cesarstwo miało samorząd, którego nam nie
dano, a który mógł w Rosji przygotować ludzi do życia publicznego, pomimo iż miało swoje
własne uniwersytety, których nam brakło, powinien nasz naród, właśnie dzięki swej
przeszłości i w imię swej tradycji, zdobyć się na zastęp ludzi, którzy by mogli zająć poważne
i wybitne stanowisko w izbie państwowej, złożyć świadectwo odziedziczonych
i przechowanych w głębi narodowej duszy uzdolnień, odznaczyć się rozumem stanu,
gruntowną znajomością spraw i ciążących na przedstawicielstwie zadań, odznaczyć się
bystrością w wyborze dróg, wiodących do celu, prawnością w taktyce parlamentarnej.
A wreszcie, powinien zalecić takich, na których narodowym sumieniu i charakterze można
w zupełności polegać i z całym zaufaniem złożyć swe losy w ich ręce.
Wszelki parlament jest to młyn, którego mechanika prędko oddziela ważne ziarno
od plew. W normalnych warunkach pracy wrażenia, wywoływane przez sejmowych
krzykaczy, mijają, jak fajerwerki, zostawiając po sobie jedynie dym — istotny zaś wpływ,
głęboki, wyciskający swą pieczęć na wszelkich sprawach i urabiający często przyszłość
dziejową, wywierają w dłuższym biegu lat tylko prawdziwie w y b i t n i przedstawiciele
wielkich idei i silne, a solidarne grupy, które idą za ich przewodem.
Potrzeba nam wpływu — szukajmy więc odpowiednich ludzi.
Ale gdzie ich znaleźć i jakich właśnie nam potrzeba.
Kompetencja ekonomiczna i prawnicza jest niewątpliwie wysoce w posłach pożądana,
ale do rozwiązywania pierwszorzędnej dla nas wagi zadań politycznych sama jedna
nie wystarcza i zmysłu politycznego, ani rozumu stanu zastąpić nie może. Również
i odczuwanie duszy narodowej nie jest dostateczną w wybrańcach zaletą, bo przecie dusza
34
owa może błądzić w wyborze dróg i wówczas należy je przed nią prostować. Najmniej jednak
wystarcza przynależność do danej partii.
Jest rzeczą naturalną, zwłaszcza w krajach jednolitych, że każde stronnictwo stara się
przeprowadzić swoich ludzi, ale, jeżeli mówi: „ojczyzna to ja!”, jeśli wyłączność posuwa zbyt
daleko, jeśli swój wpływ, swoje rozpowszechnienie i swe panowanie albo przekłada ponad
interesa ojczyzny, albo z niemi utożsamia; jeśli wreszcie wysuwa naprzód miernoty, dlatego
tylko, że do niego duszą i ciałem należą to wówczas grzeszy przeciw narodowi i jego
przyszłości. Społeczeństwo nasze chce i musi mieć wpływ w przyszłej izbie. Jest to kwestia
tak dla nas doniosła, że bez jak najsilniejszego nacisku mówić o niej nie można. Tego zaś
wpływu nie zapewnią nam ani takie mierności, na których dobro można tylko zapisać ciasny
fanatyzm stronniczy, ani takie, którym zmienione stosunki przedstawiają się jedynie jako
złote schody, wiodące do raju materialnych korzyści lub zadowolonej ambicji, ani takie,
które stare patriotyczne frazesy przekuwają sobie na nowe medale patriotycznej zasługi,
ani wreszcie takie, których niedawno jeszcze, w najcięższym okresie naszego życia, nie było
przy społecznej robocie.
A z tego wniosek, że winniśmy się strzec, jak ognia, wszelkiej nicości, czy to skojarzonej
z jednostronnym fanatyzmem, czy to z interesem osobistym, czy to z nieuzasadnioną ambicją,
czy z uporem w starych błędach, czy z próżniactwem.
Ale w takim razie po raz wtóry czeka odpowiedzi walne pytanie: kogo wybrać i gdzie
wybrańców szukać?
Gdzie? — odpowiedź nietrudna. W całym kraju. — W stronnictwach i poza
stronnictwami. A również bez wahania można powiedzieć, jakich ludzi należy wybrać.
Przede wszystkim ludzi w y b i t n e j pracy. Dzisiejsze czasy, jakkolwiek trudne, są jednak
w porównaniu z poprzednimi jakąś wiosenną zapowiedzią. Coś się oznajmia, coś kiełkuje,
coś się zazielenia, poczyna się ukazywać ruń jakiegoś zboża. Zjawiają się już nawet
nieoczekiwani ochotnicy, którzy mówią: będziemy żąć, wiązać snopy i zbierać kłosy.
Otóż nie! Nie ich należy wybierać, ale tych, którzy wówczas, gdy nad tą naszą rolą gwizdały
najmroźniejsze wichry, kładli się na niej i ogrzewali ją własnym ciałem, aby nie skostniała
zupełnie — i którzy wyrywali z niej ciernie i krzemienie. A mówiąc bez przenośni, należy
zaufać takim niestrudzonym robotnikom, którzy pracowali od dawna i którzy to na jednej,
to drugiej niwie odznaczali się tak wyjątkową wytrwałością, taką wyjątkową i owocną
energią, tak bezprzykładną czujnością, że owe przymioty wyniosły ich znacznie ponad
poziom zwykłych pracowników. To są ludzie nie tylko ogromnej zasługi, ale zarazem
niepospolici; tacy odznaczą się i uzyskają wpływ wszędzie, a zarazem wzbudzą szacunek
i podziw tak dla siebie samych, jak dla zbiorowego ciała, do którego należeć będą.
A następnie należy wybierać ludzi w y b i t n e j wiedzy. Fanatyczna nienawiść wzniosła
przeciwko nam prawdziwy mur uprzedzeń. Szkalowano nasze dzieje, szkalowano triumfy,
szkalowano zwłaszcza epokę upadku i życie porozbiorowe. Przekręcano fakta i fałszowano
na własny użytek historię. Byliśmy społeczeństwem, wyjątkowo przez los prześladowanym,
a czyniono nas prześladowcami — byliśmy rozbici, a przedstawiano nas jako rozbijających,
byliśmy niejednokrotnie zawiedzeni, a widziano w nas przeniewierców. I czyniono
tak nie tylko na polu historii. Obok kłamstw historyczno-politycznych wznosiły się i wznoszą,
nie z jednej, ale ze wszystkich stron, całe góry uprzedzeń, zmyśleń i fałszów nawet:
etnograficznych, społecznych, ekonomicznych i wszelkich innych. — Obecnie należy
je zwalić, ale byle kto tego uczynić nie może i nie zdoła. Trzeba nam — do boju z tą „potęgą
ciemnoty“ i złości — szermierzy, otoczonych uznaniem i powagą, szczególnie biegłych,
szczególnie silnych, przywykłych nie tylko do walki, ale i do zwycięstw. Tym gorzej dla nas
jeśli ich nie znajdziemy, albo, jeśli znalazłszy, pominiem. Które stronnictwo ma ich w sobie,
niech ich da. Wszystkie powinny w imię miłości dla kraju ich szukać i oddać im głosy.
35
Tak nakazuje patriotyzm i to jest jedyna droga, żeby coś znaczyć, żeby skutecznie działać,
żeby czegoś dokonać, żeby coś osiągnąć. Nie zapędzajmy się zbytnio w stronniczych
zapasach, nie wysyłajmy mierności, których jedyną zaletą jest kokarda danego stronnictwa.
Szukajmy w całym kraju ludzi n a j l e p s z y c h i nie obawiajmy się, że pójdą rozbieżnie,
albowiem na wewnątrz musi ich obowiązywać solidarność nie tylko względem siebie,
ale i w stosunku do posłów naszej narodowości z poza granic Królestwa. Szukajmy wśród
polityków, ekonomistów, prawników, historyków i publicystów, rolników i przemysłowców
ludzi n a j b a r d z i e j s t w i e r d z o n e j zasługi, ludzi pracy, ludzi n a j z n a k o m i t s z e j
wiedzy i n a j w i ę k s z e g o talentu, a gdy znajdziemy takich, którzy z owymi przymiotami
łączyć będą wielką miłość kraju i niezłomny charakter, wówczas będziemy mogli sobie
powiedzieć, że spełniliśmy patriotyczny obowiązek. „Biblioteka Warszawska”, 1905, zeszyt październikowy.
[WRAŻENIA ARTYSTYCZNE I LITERACKIE]
PIEŚŃ POKOJU
Ubiegłe niedawno lata trwałą i smutną pozostawią po sobie pamięć w sercach
dzisiejszego pokolenia. Były to lata brzemienne nadzieją, która rozwiała się czczym dymem,
a zarazem lata głębokiej rozterki wewnętrznej. Jaskrawe teorie społeczne, zaszczepione
na zapuszczonej i zdziczałej naszej glebie, wyrosły chwastem niezgody i rozdzieliły nie tylko
umysły, ale i uczucia. Rozpaliły się namiętności; powstały różnorodne obozy, wzajem ze sobą
walczące. Zapomniano o miłości, jaka się obywatelowi od obywatela, Polakowi od Polaka
zawsze należy. Stracono z oczu cel główny, to jest dobro ogólne i odzyskanie praw, zarówno
ludzkich, jak narodowych, a zwalczano się tak, jakby najważniejszym zadaniem było
zwycięstwo jednych warstw społecznych nad drugimi. Ręce, z których jeszcze nie opadły
więzy, nie tylko podnoszono już na się z wyzwaniem i groźbą, ale zaczęto się niemi szarpać.
W uniesieniu nie wahano się deptać po religijnych i narodowych ideałach, podstawiając
na ich miejsce zapożyczone z Zachodu, a nawet i ze Wschodu, czarne i czerwone szmaty
radykalnych doktryn. Na piersiach narodu leżał jakby olbrzymi głaz, gniotący jednakowo
wszystkie klasy, a tymczasem głupota i złość, wziąwszy się za ręce, zaczęły wmawiać w lud
roboczy, że nie odwalenie głazu przez mądrą pracę, ale wewnętrzna walka klasowa będzie
drogą, wiodącą do zbawienia. Walka nie zmieniła się wprawdzie, bo nie mogła się zmienić
w wielką i otwartą orężną wojnę domową, ale zawrzała tym silnej w sercach i ujawniła się
szeregiem morderstw, które opasły jakby krwawym, piekielnym różańcem cały kraj.
A gdy napaści wywoływały obronę, nienawiść rozlała się jak morze. Człowiek
człowiekowi i rodak rodakowi stał się wilkiem. Regulatorem praw uczyniono rewolwer
lub nóż. Głowy zaczadziały od krwi. Serca zdziczały. Namiętności społeczne zaczęły się
przeradzać po prostu w zbójeckie — i wyłoniły plagę, która trwa do dziś dnia — bandytyzm.
Ale wówczas wśród innych głosów, nawołujących do opamiętania, podniosła się i rozległa
nad wrogimi obozowiskami pieśń dziwna, wysoka, prosta jakąś prostotą pierwotnych
chrześcijan, przejęta głęboką miłością dla zbłąkanych, pełna przebaczenia i pełna wiary w to,
że zapanuje nad potępieńczymi krzykami i zgrzytem nienawiści — pieśń braterstwa i pokoju,
która zaczęła śpiewać:
Nic nie upadla bardziej duszy,
Niż nienawiści wstrętny jad:
36
Co złe, dłoń Boża sama skruszy,
Co dobre — uczci Bóg i świat. —
A dalej, zwracając się wprost do zbłąkanych:
Precz ze strzelbami, sztyletami!
Niech zginie gwałt i rzeź i mord!
Chrystusa znamię rządzi nami,
Nie pójdziem śladem dzikich hord!
Takie orędzie od krzyża niosła ta pieśń, dla której wyśpiewania trzeba było zapomnieć
o wszelkich egotycznych uczuciach, o sobie samym i, jak powiada Słowacki; nie
Z kochankami, mdlejąc, latać,
Włosy splatać i rozplatać,
Ale twardo, ale jasno
Wśród narodu swego stać... Trzeba było nie myśleć o ślinie i o ciosach, jakie mogły się zwrócić przeciw takiej pieśni,
ale czekać ich „z piersią cichą, choć samotną, choć ją sztyletami rażą”. I tak też uczynił poeta-
chrześcijanin w swej O d p o w i e d z i , która w niektórych ustępach zmienia się wprost
w rzewną modlitwę:
Nie o siebie się trwożę,
Cóżem jest? — piasku ziarno...
Lecz, błagam, wybiel, Boże.
Tę noc czerwono-czarną:
Wybiel ją świtem białym,
Wyzłoć ją jutrznią złotą,
Niech nad ludem mym całym
Anieli skrzydła splotą! —
On, tak dzielny wśród trudu,
Tak święte ma wspomnienia.
O! niech nikt tego ludu
W dzikie zwierzę nie zmienia. —
W czasie rozpętanych strajków, które w ostatecznych następstwach pogorszyły dolę ludu,
ale podczas których słychać było tylko okrzyki: „więcej pieniędzy, mniej pracy, więcej
dosytu!” — jakąż należało mieć odwagę obywatelską, by rzucić następujące słowa:
Lud łaknie, więc go nakarmić trzeba,
Lecz ja o głodzie ciał tylko słyszę.
Czyż ten lud łaknie jedynie chleba?
Czyż chce brać, kłócąc społeczną ciszę,
Wszystko od ziemi, a nic od nieba? —
Obowiązkiem więc pierwszym i świętym jest lud nakarmić, dać mu pracę i chleb
do sytości, ale nie zapominać przy tym, że gdy się wyłącznie na tym poprzestaje, to się patrzy
na ten lud i traktuje się go jak zwierzę. A tak czyniło wielu przewódców ówczesnego ruchu.
Brzmią nam jeszcze w uszach i takie głosy, które mówiły robotnikom: „Jedzcie, pijcie,
37
spoczywajcie i mnóżcie się, gdyż poza tym nie masz nic innego, a Bóg i Ojczyzna to stare
przesądy, które powinniście wyrzucić z serc i dusz”.
W odpowiedzi zaś na to poeta przemawia już nie tylko jako chrześcijanin, ale i jako
Polak:
Nikt z nas się nie wyrzecze
Po przodkach puścizny;
Nikt się z nas nie wyrzecze
Rany, ani blizny.
Nikt nie wypleni z serca
Wieków starych pleśni,
Nikt nie wypleni z serca
Starych wieszczów pieśni.
Zaiste, w tych czasach snobizmu poetyckiego, który się powiada być
nadczłowieczeństwem, w tych czasach, w których o wielu śpiewakach można by powiedzieć
razem ze Słowackim, że „każdy patron sam za sobą“ i że niejeden przychodzi „nie z swym
duchem, lecz z osobą“, — te pieśni, przepełnione nie miłością własną, ale miłością bliźnich,
patriotyczne, chrześcijańskie i po obywatelsku odważne, zasługują na najgłębszą uwagę
i na większe uznanie, niż wiele innych utworów, w których nie masz nic prócz wybujałego
egotyzmu. Nie tracą one bynajmniej znaczenia wśród martwej ciszy, jaka zapadła
po wczorajszej społecznej orgii. Jest w nich dowód, że orgia nawet w chwilach największego
rozpętania nie stłumiła szlachetnych uczuć i szlachetnych głosów; jest w nich przestroga
jasnowidza, jest serce chrześcijańskie i polskie, jest wreszcie otucha głęboko wierzącego
człowieka, który nie traci i nie pozwala nikomu tracić nadziei, ponieważ przez łzy widzi
jaśniejszą przyszłość i wierzy, że:
Co złe, dłoń Boża skruszy
Co dobre, uczci Bóg i świat.
* * *
Te pieśni, które są nie tylko poezją, ale i obywatelskim czynem, wyśpiewał wśród ciosów
rodzinnych, pod twardą ręką losu — znakomity poeta, Wiktor Gomulicki. Wyśpiewał je,
po czterdziestu latach pracy. Ciosy złamały tylko jego szczęście osobiste. Trud i zawody
nie przepełniły mu duszy goryczą. Wieczorne dni życia nie wystudziły mu serca.
Po czterdziestu latach pracy został wierny dwom ideałom: Krzyżowi i Polsce.
„Kurjer Warszawski”, r. 1909, nr. 335.
38
Od października br. ukazuje się w naszej szkole nowa gazetka o nazwie „Jagiellonek”.
Wydają ją uczniowie klasy IB – klasy z innowacją dziennikarską i medialną. Gazetka
dostępna jest na internetowej stronie szkoły.
39
40
Projekty edukacyjne realizowane
w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły w Płocku:
◊
Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej.
Polscy historycy literatury
◊
Klasycy historiografii polskiej
◊
Wielkie dzieła kultury
◊
Zapomniani Polacy
◊
Głośne czytanie nocą
◊
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej
top related