· jorku londyn czy tokio rozwiązanie zagadki któ-rej wspólny mianownik stanowią oi ary z...
TRANSCRIPT
Lublin 2010
Królowa śmierci
przełożył
Rafał Wojtczak
Codzienne życie wraz ze wszystkimi jego problemami w jednej chwili stało się zaledwie wspomnieniem sta-rych, dobrych czasów. Marika Zahaňská, niegdyś asy-stentka w szkole wyższej, musiała przywyknąć do życia w podziemiu, agentów fbi i tropiących ją morderców; oswoiła się również z myślą, że od jej rozkazów zależy życie wielu ludzi. Jedyne, do czego nie potrai się przy-zwyczaić, to fakt, że została porwana przez niepojęty i przez to jeszcze bardziej przerażający malstrom, któ-ry niszczy coraz więcej ludzi, wykrzywia rzeczywistość i deformuje podstawy świata. Marika Zahaňská i jej przyjaciele są gotowi na wszystko, ale jest ich tylko kil-koro, a ich przeciwnicy wydają się pochodzić nie z tego świata. Wszelkie tropy nie prowadzą zaś do Nowego Jorku, Londynu czy Tokio. Rozwiązanie zagadki, któ-rej wspólny mianownik stanowią oi ary z ludzi, kra-dzione eksponaty z muzeów, znaleziska archeologiczne i magazyny wojskowe, kryje się w nie tak znów wielkiej środkowoeuropejskiej metropolii – Pradze.
Napisanie tej książki wymagało mrówczej pracy przy wyszukiwaniu i weryikowaniu informacji. Dziękuję wszystkim osobom, które przyczyniły się do jej powsta-nia, za ich bezinteresowną pomoc:
Milenie M. za „ogrom” krytycznych i poży-tecznych uwag, które pomogły mi wyszlifować cały tekst do postaci, w jakiej macie go w tej chwili przed sobą, Ondřejovi J. za mnóstwo informacji, zwłaszcza z dziedziny medycyny, dotyczących właściwości komó-rek, wytrzymałości ludzkich stawów i tym podobnych, Pavlovi K. za precyzyjną analizę partii tekstu zawie-rających wysoko wyspecjalizowane treści, Jirkovi V. za ciekawostki z dziedziny motoryzacji, dzięki którym bohaterowie książki nie jeżdżą nieistniejącymi samo-chodami, Janie J. za przeprowadzenie badań socjolo-gicznych, z których dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, a podczas lektury Wylęgarni dowiecie się ich również i wy, Františce V. za inspirację.
Miroslav Žamboch
Wszelkie błędy i nieścisłości dotyczące kwestii wysoce wyspecjalizowanych obciążają tylko i wyłącznie moje konto.
M. Ž.
Prolog
Otworzyłam lodówkę. Nie tę z jedzeniem, ale ogrom-ną chłodnię, którą zamówił Yatson. W poszcze-
gólnych przegródkach wyposażonych w termometry cyfrowe poukładane były woreczki z roztworami i zjo-logicznymi, roztworem Hartmanna i Ringera. Dalej po-jemniki z krwią posegregowane grupami, leki, całe ze-stawy igieł i wreszcie ampułki z Bóg jeden wie jakimi substancjami.
Pierwotnie sprawami związanymi z naszym zdro-wiem zajmował się Yatson. Doktorek przerobił nawet jeden z pokojów na prowizoryczną, ale doskonale wy-posażoną minisalę operacyjną. Twierdził, że poradzi sobie z osiemdziesięcioma dwoma procentami wszyst-kich obrażeń ciała, z wyjątkiem tych śmiertelnych. Wte-dy jeszcze nie wiedziałam, jakie obrażenia ma na myśli. Teraz już tak.
Z przyzwyczajenia sięgnęłam pod pachę, by spraw-dzić, czy pistolet znajduje się na miejscu. Chodziło o rany zadawane takimi narzędziami i tylko dzięki jakiemuś cudowi Yatson nie miał dotychczas okazji skorzystać ze swojego sprzętu. Zwłaszcza że nasi wrogowie zdychali
· 9 ·
wyjątkowo opornie. Ale Yatson i tak już z niczego nie skorzysta. Zdradził nas. Zadecydowałam, że zamuruje-my go żywcem na najniższym poziomie sutereny w willi, w której urządziliśmy bazę wypadową. Przypomniałam sobie wyraz jego twarzy, kiedy się dowiedział, co go czeka, i ciarki przeszły mi po plecach. Lepiej skupić się na pracy.
Pewnie nie potraiłabym nikogo zoperować, ale ze zrobieniem zastrzyku, założeniem opatrunku czy poda-niem leków jakoś sobie radzę. Wielkimi drukowanymi li-terami zapisałam na kartce imię Barbarossy, a obok jego grupę krwi, Rh+. Następnie wynotowałam kilka innych danych z dokumentacji Yatsona. Bardzo prawdopodobne, że kiedy już dojdzie do naprawdę poważnego starcia, to nawet osoba robiąca za sanitariusza nie będzie w najlep-szej kondycji. Właśnie dlatego wszystkie informacje na-leżało sformułować w maksymalnie przejrzysty sposób.
Drugiego w kolejności zapisałam Filipa. Ten ekscen-tryczny samuraj z doktoratem i francuskimi manierami może nawet potraił operować, ale nie było okazji, żeby go o to zapytać. Bez przerwy braliśmy udział w jakichś akcjach – uciekaliśmy i goniliśmy jednocześnie, a przede wszystkim chcieliśmy się dowiedzieć, dlaczego tylu ludzi chce nas zabić. Ludzi? Nie byłam do końca przekonana, czy to rzeczywiście są ludzie. Z tego, co się orientowa-łam, Filip i Barby organizowali teraz posiłki. Coś czarno to widziałam – nikt przecież nie stanie po stronie zająca, który czuje na karku oddech sfory psów gończych. Chy-ba że ten zając ma w rękawie jakiegoś asa.
Potem przyszła kolej na Grubera. Facet prawie nie wychodził z willi – gromadził dane, kontrolował stan
· 10 ·
Miroslav Žamboch
zdrowia Aleksa i zapewniał komunikację ze światem ze-wnętrznym. Mało prawdopodobne, żeby i on miał obe-rwać, ale na wszelki wypadek naniosłam na kartę jego dane. Dopisałam jeszcze, że jest uczulony na azitromy-cynę i wszystkie makrolidowe antybiotyki.
Karta Kasa, naszego wsparcia z Kirgizji, zawierała najmniej informacji. Zainteresowała mnie uwaga Yat-sona, który w trakcie badań ustalił, że w przeszłości Kas miał długotrwały kontakt z jakimś gazem nerwowym. Przepisałam podstawowe informacje. Kas trochę przy-pominał brzytwę bez rękojeści – trzeba uważać, żeby się paskudnie nie poharatać.
Dalej dopisałam Křehůlka, który najczęściej współ-pracował z Kasem. W jakiś dziwny sposób ci dwaj skraj-nie odmienni mężczyźni pasowali do siebie. Teraz szy-kowali się do wizyty u pisarza Rulhánka. Wydawało się to niedorzeczne, ale nasi wrogowie mieli dużo wspól-nego z bohaterami jego książek – tak jakby się nimi inspiro wali czy wręcz na nich wzorowali. A ponieważ przetłumaczone na kilkadziesiąt języków książki Rul-hánka przeczytało ponad milion osób, trudno było za-węzić krąg poszukiwań. Minęła dobra chwila, zanim zrozumiałam ostatnią, zapisaną odręcznie uwagę Yat-sona: Oprócz zasymilowanego ciała obcego w okolicach
kręgów lędźwiowych (według zeznań pacjenta po ranie
kopią) stan zdrowia bez zastrzeżeń.
Arnošt Křehůlek ugodzony kopią? Absurd. Chociaż z drugiej strony może niekoniecznie. Wszyscy otaczający mnie ludzie – Kas, Barby, Filip, Křehůlek i Gruber – byli w jakimś sensie profesjonalnymi przestępcami świadczą-
· 11 ·
Prolog
cymi usługi najsilniejszym z silnych. Absurdalne i gro-teskowe wydawały się raczej okoliczności, w jakich do nich dołączyłam – zwykła dziewczyna pracująca jako asystentka w szkole wyższej. Zakochałam się w Alek-sie, ich szeie (geniusz i syn bossa czesko-rosyjskiej ma-ii w jednej osobie), który właśnie w tej chwili siedział w podziemnym laboratorium i szukał jakiegoś sposo-bu na wyeliminowanie naszych nieprzyjaciół. Wyelimi-nowanie? Zabicie, zniszczenie, pogrzebanie tak głęboko, żeby już nigdy nie zdołali wyleźć z grobów.
Na samym końcu zapisałam swoje nazwisko i odpo-wiednie dane. Przylepiłam kartkę do drzwi chłodziar-ki i zamknęłam cały ten interes. Czekało mnie jeszcze mnóstwo pracy.
Miroslav Žamboch
księga trzecia
nymfa
Rozdział pierwszy
Barbarossa i Filip wynajmują strzelców
Nowak Barbarossa przekręcił kluczyk w stacyjce i sil-nik ucichł. Para przeszła tuż przed maską samocho-
du, chłopak obejmował dziewczynę w pasie. Śmiali się. Obydwoje mieli plecaki, w których zmieściłby się ekwi-punek na pieszą wycieczkę w okolice ostatnich przystan-ków komunikacji miejskiej.
– Strasznie dużo tu studentów – zauważył Filip. Ot-worzył schowek w desce rozdzielczej i wyciągnął dwie pary okularów. Jedne podał Barbarossie, drugie założył. – Zabawki Grubera, które mają nam pomóc poruszać się w świecie potworów – skwitował. – Doskonale zminia-turyzowane.
– Wyglądają na całkiem normalne. – Barbarossa spojrzał na nie przelotnie. – Chociaż te moje są trochę inne. Ciekawe dlaczego. – I znowu obserwował okolicę.
Samochód stał w cieniu betonowej ściany gigantycz-nego stadionu. Mieli przed sobą wystarczająco dużo
· 15 ·
miejsca, by wykręcić bez cofania, gdyby zaszła taka po-trzeba.
– Wywaliłem te oprawki, które dał nam Gruber, i długo go męczyłem, żeby całe to ustrojstwo zainstalo-wał w okularach od Armaniego. Musiał wszystko jesz-cze bardziej pomniejszyć. Ma pan pociągłą twarz, więc zamówiłem dla pana trochę inny model.
– Skąd to nagłe zainteresowanie modą? – zacieka-wił się Barbarossa. Ustawiwszy pudełeczko ze źródłem M-pola na desce rozdzielczej, dwoma miniaturowymi potencjometrami regulował krążek lokalizatora, dopó-ki ten nie zaczął pokazywać prawidłowego ustawienia.
Okulary leżały doskonale. Nawet przy gwałtownym ruchu głową nie przesuwały się ani o milimetr.
– Pana płaszcz kosztuje tyle, ile wynosi równowartość dwóch średnich płac w tym kraju. Chyba każdego by za-stanawiało, dlaczego nosi pan okulary à la Terminator iv. A teraz pański image nie budzi podejrzeń, dzięki czemu nie będzie pan zwracał na siebie niepotrzebnej uwagi. Po prostu manekin w średnim wieku.
– Bardzo lubię płaszcze i w ogóle ubrania wysokiej jakości – wyznał po chwili Barbarossa. – Kiedy byłem mały, nosiłem buty po ojczymie i żeby z nich nie wypaść, musiałem wypychać je słomą.
Filip rzucił wspólnikowi krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedział.
– Te szare pudła za nami to akademiki. Mieszkania studentów – zmienił temat.
– Tak – przytaknął Barbarossa. Wyciągnął jeden ze swoich rewolwerów i sprawdził, czy któryś z nabojów nie
· 16 ·
Miroslav Žamboch
ma uszkodzonej spłonki. Wszystko w porządku. Wie-dział to już wcześniej, ale przecież nigdy nie zaszkodzi sprawdzić dwa razy.
– Dlaczego przywódcy miejscowego półświatka spo-tykają się właśnie tutaj? Bliskość akademików? – zapy-tał Filip.
– To nie są żadni przywódcy. To takie typki, co mają pod sobą kilku ludzi i najmują się do różnych niebez-piecznych robót. Na Strahovie jest dużo klubów, w więk-szości chodzą do nich studenci i obcokrajowcy. Potężne obroty, żadnych problemów z policją. Traktują tę okolicę jak swoją bazę. Utrzymują porządek i dzięki temu nieźle zarabiają. Poza tym w tych betonowych koszmarach jest niezła strzelnica i burdel.
– Ciekawa kombinacja – stwierdził Filip. – Idziemy werbować?
Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, Barbarossa wysiadł i ruszył w stronę odrapanych drzwi wtopionych bezpo-średnio w betonową skorupę stadionu. Okoliczne słupy nośne były niemal w całości pokryte graiti, ale szara ściana przy wejściu nie miała nawet jednej plamki. Bez wahania otworzył drzwi i wszedł do środka. Młody chło-pak w sportowej kurtce, który stał przy schodach prowa-dzących w dół, zerknął w jego stronę, ale szybko się od-wrócił. Widać było na pierwszy rzut oka, że od dawna nie prał dżinsów. Adidasy miał rozwiązane i sznurówki luźno leżały na ziemi.
– Styl moskiewskiej młodzieży mniej więcej sprzed pięciu lat – powiedział Filip po francusku.
Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie.
· 17 ·
Barbarossa i Filip w ynajmują strzelców
– Przestępcy na całym świecie zawsze są trochę w tyle – odparł Barbarossa również po francusku.
– Z prawej strony ma rewolwer. Pythona. – Już mówiłem, zawsze są w tyle. – Barbarossa wzru-
szył ramionami. – Powinien się uczyć języków obcych i zostać przestępcą międzynarodowego formatu. Jak my dwaj.
Na dole przywitał ich smród dymu papierosowego i dźwięki zderzających się kul bilardowych. Najwyraź-niej maniacy tego sportu korzystali z przedpołudnio-wych zniżek i ofert specjalnych. Półmrok rozjaśniany jedynie słabym światłem papierowych lamp wiszących nad stołami bilardowymi nie był w stanie zamaskować brzydoty tego miejsca. Tuż przy suicie leniwie kręciły się śmigła wentylatorów, tworząc w powietrzu wiry z dymu.
– Bar i salon dla prominentów znajduje się na tyłach. – Barbarossa wskazał właściwy kierunek.
– Wygląda to jak scenograia kiepskiego ilmu o ame-rykańskim podziemiu alkoholowym z lat dwudziestych – skomentował Filip ponurą atmosferę lokalu.
– Zawsze są w tyle – stwierdził raz jeszcze Barbaros-sa. – Już panu mówiłem.
Szli środkiem pomieszczenia pomiędzy stołami bilar-dowymi. Tłuścioch z kijem w ręku przerwał na moment grę i zrobił im przejście.
– Będzie ich dwóch. Wydaje im się, że są nieźli. Igor, taki łysy wąsacz, to Rosjanin. W Chorwacji nabrał wpra-wy w zabijaniu. Tutaj też najczęściej załatwia sprawy własnoręcznie. Póki co całkiem nieźle sobie radzi. Po-tem taki młodszy facet, gdzieś koło trzydziestki, na kar-
· 18 ·
Miroslav Žamboch
ku kilka złotych łańcuchów. Nazywają go Grzechotnik. Jest trochę bardziej niebezpieczny. Myśli, ale kiedy już podejmie decyzję, nie ma żadnych oporów i strzela. Zli-kwidował dwóch ludzi, którzy chcieli kontrolować Stra-hov jeszcze przed nim.
– Myślałem, że Praga to spokojne miasto w sercu Eu-ropy – stwierdził w zadumie Filip.
Barbarossa zerknął na niego z ukosa. Odniósł wra-żenie, że jego towarzysz pustym wzrokiem patrzy gdzieś w przestrzeń, jakby nic go nie interesowało. Z doświad-czenia wiedział jednak, że obserwuje i rejestruje wszyst-ko i wszystkich dookoła. O wiele dokładniej i staranniej niż on sam.
– No tak, właściwie to całkiem spokojne miejsce. Kie-dyś nawet chciałem się tu osiedlić, ale... – nie dokończył. Stanęli przed przeszklonymi drzwiami oddzielającymi pokój dla miejscowych szych od ponurej sali bilardowej.
– Niech pan się nie odzywa za często. Było tutaj kilka strzelanin z Wietnamczykami. Nie przepadają za Azja-tami. Dopóki będą myśleli, że jest pan moim ochronia-rzem, wszystko będzie ok.
– Rasizm w sercu Europy? Przerażające, dokąd ten świat zmierza.
Barbarossa pchnął drzwi czubkiem buta i wszedł do środka. Jedną trzecią pomieszczenia zajmował owalny bar, jedną trzecią wielki stół otoczony wygodnymi fote-lami, a resztę stoliki – kombinacja szkła i błyszczącego metalu – oraz utrzymane w podobnym stylu krzesła bez oparć. Oświetlenie zabudowane w suicie łagodziło nie-co futurystyczny wystrój.
· 19 ·
Barbarossa i Filip w ynajmują strzelców
Przy największym stole siedziało w fotelach ośmiu mężczyzn – Igor na jednym końcu, Grzechotnik na dru-gim.
– Wielki pan rewolwerowiec zaszczycił nas wizytą – burknął Rosjanin.
Jego czeski wciąż był nienaturalnie miękki. – Przynajmniej są ludźmi, a nie jakimiś potworami
nie z tego świata – mruknął pod nosem Filip po fran-cusku.
Barbarossa nie zareagował. Podszedł do stołu i kolej-no patrzył każdemu z mężczyzn w oczy. Połowa odwró-ciła głowę, dwóch zrobiło wystraszoną minę. Tylko Igor i Grzechotnik wytrwali w zupełnym bezruchu.
– Potrzebuję ludzi. Ludzi ze spluwami, którzy nie boją się z nich korzystać. Nie mam czasu, żeby gadać z każ-dym z osobna. Będę rozmawiał tylko z szefami.
– A z jakiego powodu mielibyśmy cię słuchać? Nie przepadamy za kolesiami, którzy pozują na elitę gang-sterki – warknął urażony Igor.
Barbarossa od razu się zorientował, że ci faceci nie kierują się zasadą staroświeckich dżentelmenów, by nie tykać alkoholu przed czwartą po południu.
– Dobrze płacę. – To jest argument, który przebije wiele innych –
szepnął Filip. – Czasami przekonania religijne, a czasa-mi nawet miłość do ojczyzny.
– Dla każdego po sto pięćdziesiąt euro za każdy dzień czekania, a w razie jakichkolwiek działań cztery razy więcej. Dla szefa dodatkowo trzy dychy za każdego fa-ceta, którego ze sobą przyprowadzi.
· 20 ·
Miroslav Žamboch