manifesto
TRANSCRIPT
Po co to wszystko, nie? Po co witryna kulturalna? Wokół jest tylu fotografów, że boję
się ruszyć z domu, chodzące CCTV nagrywają wszystko, świat jest mały, prywatność
zakłócona. Gdzie się nie ruszysz, nadwrażliwy licealista pisze teksty o śmierci i absolucie,
literatura jest tak popularna, że pisarz staje się najbardziej atrakcyjnym protagonistą sztuki
filmowej, Shining, Shining, wszędzie lśnienie. Po co platforma dla komunikatów
artystycznych, skoro fotoblogi opanowały przestrzeń światłowodów, spójrz na facebooka, ile
czasu mu poświęcasz, to megafotoblog z milionami odsyłaczy do osobnych światów-
obrazków. Po co internetowe czasopismo, skoro nawet kompletne beztalencie może się
pochwalić swoimi językowymi niespodziankami na papierze uczelnianego magazynu, skoro
ma prawo do zamieszczania tekstów na portalach internetowych? Demokracja. Każdy ma
głos, hurra! NoTOpoCoNiePoTo?
Widzisz, naszym zdaniem to jest chuj, nie demokracja. Naszym zdaniem NiePoTo nie
jest kolejną mównicą, nie jesteśmy nawet w tym celu, żeby komukolwiek dawać prawo głosu.
Nie zasługuje na prawo głosu ten, kto sam go sobie siłą nie wyrywa. Zadanie NiePoTo nie
polega na animowaniu kultury, nie zależy nam na budzeniu wrażliwości estetycznej, nie
dbamy o to, że „nic się nie dzieje”, nie widzimy w odbiorcach tępej masy nastawionej na
prostą rozrywkę. Dlaczego wina zawsze ma leżeć po stronie odbiorcy? Nudzą nas żale, że
nikt nie czyta. Nudzą nas twórcy, którzy narzekają, że na biennale przychodzi mniej osób. Nie
mamy misji. NiePoTo jesteśmy, żeby komukolwiek pomagać. Jesteśmy stirnerowskim
zrzeszeniem egoistów, zbrojnym ramieniem radykalnej artedemokracji.
Żebyś zrozumiał, co robi NiePoTo, porównaj go sobie z awangardą. Pamiętasz co
Picasso powiedział o awangardzie? Widzisz różnicę między Picassem a Braque’m? Braque
szukał, Picasso znajdował, taka była jego opinia. To nie są przechwałki, nie chodzi o to, że
Picasso był lepszym artystą od Braque’a (co to niby znaczy? to dyskursywna bzdura), to
kwestia programu artystycznego.
To banał, że popopopoopopoponowoczesny świat potrzebuje nowych środków
wyrazu. Żeby trafić do odbiorcy nie wystarczy odwalić kilku wierszy i wydać ich w dobrym
wydawnictwie. Zdaniem NiePoTo rynek wydawniczy, główny nurt, czy jakkolwiek to
nazwiemy, jest tylko jednym z mediów, na dodatek w przypadku literatury – średnio
skutecznym. Problem w tym, że nawet się na niego nie obrażamy, nie mamy ochoty go
krytykować. A jednak szukamy nie tyle nowej formy (bo „to już było”, co też jest bzdurą – to
jakby powiedzieć, że akt twórczy nie ma swoich unikalnych determinantów), co środków – na
dodatek wcale nie nowych. Nowość nas nie obchodzi, chcemy skuteczności.
Jeżeli piszę opowiadanie w gadu-gadu, sprejuję ściany literackimi gryzmołami, to w
żadnym wypadku nie chodzi mi o szukanie nowości, a o takie wyrażenie tekstu, które w
zamierzeniu działałoby najmocniej. Jest tyle banałów, których nie bierzemy poważnie. Że na
odbiór tekstu wpływ ma kolor papieru, że szczekanie psa w tle może tak zakłócić system
znaczeń, że dzieło muzyczne nabiera nowych emocji. Jeśli sztuka zadaje pytania, to wiadomo,
że niektórych z nich nie można zadać w galerii. Literatura ma niepokoić – tylko jak
zaniepokoić czytelnika-filologa, którego wiedza ogranicza się do kodowanego warsztatu,
którego strefa odbioru siedzi w brudnym studenckim mieszkaniu, czy czystym domku na
przedmieściach, na kolanach odbiorcy, jakby była jego dzieckiem, które da się nakarmić,
zniszczyć, wytresować a potem odłożyć do łóżeczka/półki.
Popatrz, ile lat minęło od Duchampa. A jednak sztuka jako instytucja wciąż się
utrzymuje. Esencjalizm jest żywy. W niektórych kręgach wciąż się jeszcze pyta o granice
sztuki, jak gdyby była państwem z rządem, policją i organizacjami pracodawców. Popatrz, ile
lat minęło od ŚMIERCI Derridy. Popatrz, ile lat będzie można dyskutować, że różnica między
literaturą a filozofią nie jest tylko instytucjonalna, jakby unosiła się nad nami metafizyczna
przestrzeń, jakby trzecim okiem można było sięgnąć zbioru cech literatury. Przecież to są
jasne sprawy, że w sztuce i literaturze nie ma niczego ponad odbiorców, nadawców i ich
społecznych/kulturowych determinantów. ToPoCo ja to przypominam?
Bo możemy to wszystko wiedzieć, dławić się dyskusjami na uniwersytetach i kochać
się z myślą, „jaki jestem wykształcony, jakim jestem rewolucjonistą, byłem na spotkaniu z
Żiżkiem”, ale brak nam odwagi, żeby to przełamywać w praktyce.
Zresztą, kogo nawet obchodzi odwaga? Podejrzewam, że jesteśmy tchórzami jak Ty.
Wiesz, jest jeszcze jedna sprawa, bardzo ważna. Jeśli chcesz wiedzieć, czym jest
NiePoTo, wyobraź nas sobie przez odniesienie do kultury niezależnej.
Nie działamy w kulturze niezależnej.
W ogóle kultura niezależna nas nie obchodzi, nie otaczamy programowym kultem
każdego cipkowatego zina, który ma czelność drukować pisarzy, w najlepszym wypadku po
prostu niespełnionych. Ja sam nie czytam zinów. Mało tego, nie wiem, gdzie znajdują się tak
znudzeni ludzie, że ich jedyną rozrywką jest jeszcze-bardziej-nudzenie-się. Nawet
niedoczytania.pl, chociaż zastanawiająco podupadające czasopismo* wydrukowało ich
hipstersko-żartobliwy manifest, jest tak gówniane, że musiało się zacząć wspinać na Everest
autotematyzmu w żałosnej serii o grafomanii.
Pamiętaj, nie jesteśmy zinem, nie jesteśmy portalem dla kretynów. Poeci, pisarze,
artyści, wszyscy gówno nas obchodzą, o ile nie są nam potrzebni do własnych celów, bo nie
mamy ani kropelki altruizmu w NiePoTo, ani okruszka pragnienia bycia Ważną Personą, która
decyduje, co puści w kolejnym numerze, a czego nie.
No to jesteśmy jak The Krasnals, tak? Zajarały się chopoki i dziąchy street artem i
teraz będą malować protest-words na ścianach, a w sieci będą jak poeci cybernetyczni, co w
tym wielkiego, po chuj nam manifest w zasadzie?
No to, kolego, przygotuj się, że nie jesteśmy drugimi The Krasnals**, chociaż
jesteśmy JEDNĄ Z TYCH grup, JEDNĄ Z WIELU powstających komórek rewolucyjnych
(sic!). Krasnale psioczą na instytucjonalizację sztuki, na „profesjonalnych graficiarzy” i, do
kurwy, my też. Przestrzeń dźwiękowa miasta już została zawłaszczona przez
egzaminowanych muzyków, przyjdzie i czas na kontrolowany culture jamming (pewnie też z
elementami finansowego apartheidu, bo dlaczego by nie?). A jednak jesteśmy dalecy od
programu krasnali. Oni walczą, my już budujemy. Oni są na pierwszej linii ognia, my już się
bawimy. Oni rzucają koktajle Mołotowa w policyjne wozy, my pijemy wino z piwnicy
burżuja. Dla nich rewolucja jest sama w sobie warta poświęcenia, u nas w głowach śpiewa
Czerwona Emma: „Jeśli nie mogę tańczyć, to nie moja rewolucja”.
Media nie służą nam do wyrażania sprzeciwu, ale do osobistego przekazu, w ramach
którego jedynie może pojawić się sprzeciw.
Wreszcie, jesteśmy po prostu grupą artystyczną, która podporządkowuje zasady sztuki
własnym potrzebom wyrazu. I to jest proste, zrozumiałe i sensowne. I zwyczajnie nie
widzimy granic, ale samym tym faktem się nie podniecamy.
*W Lampie to już chyba Marta Syrwid została z czymś ciekawym. Lampa podnieca się Eldo,
bo raper (a wiadomo, że każdy raper to programowo idiota), a czytał Dostojewskiego,
monologami „do siebie” (z jakiegoś powodu znajdują się w dziale „recenzje”) Anny
Marchewki