marian brandys_dom odzyskanego dzieciŃstwa
TRANSCRIPT
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
1
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
2
Indeks: 00135/2013/10
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych
Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak w części jak i w całości.
Październik 2013
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
3
Prawa autorskie
należą do autora, autorów tłumaczenia
i ilustracji, Instytutu Wydawniczego
NASZA KSIĘGARNIA,
ich spadkobierców oraz innych osób fizycznych
i prawnych mających lub roszczących sobie takie
prawa. Materiały wykorzystane w opracowaniu, stanowią źródło danych o
naszej kulturze i historii, stanowią własność publiczną, a ich
rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.
Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną
z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.
Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym
podobne bez zgody autora edycji zabronione.
Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia
zapomnianych pozycji literatury z lat szkolnych.
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
4
MARIAN BRANDYS
Ilustracje: H.C.W.
NASZA KSIĘGARNIA Warszawa 1953
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
6
SPIS ROZDZIAŁÓW
Rozdział Pierwszy PRZYJAZD str. 8 Rozdział Drugi BEZ SŁÓW str. 12 Rozdział Trzeci DZIEŃ ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA str. 32 Rozdział Czwarty PARTYZANT Z SONCZENU str. 63 Rozdział Piąty JAK BOJOWY OKRĘT str. 88 Rozdział Szósty TANIEC „NODR KAN-BION” str. 94 Rozdział Siódmy „PUSZKIN” str. 112 Rozdział Ósmy PIEŃ LI-WANA str. 122 Rozdział Dziewiąty WIOSNA str. 148 Rozdział Dziesiąty JAK LATARNIA… str. 157
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
8
R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
9
I. PRZYJAZD
I
Dzieci koreańskie przyjechały do Gołotczyzny w jeden z owych
wietrznych, nieprzyjemnych dni listopadowych, które wprawiają w zły
humor mieszkańców miast, a na wsi bywają jeszcze trudniejsze do
zniesienia niż w mieście.
Gołotczyzna — jak wam może wiadomo — jest wioską rozrzuconą
szeroko wśród płaskich, bezdrzewnych pól mazowieckich i brak jej
zupełnie osłony naturalnej przed przykrościami jesieni. Piękny gmach
Państwowego Domu Dziecka wyrasta tuż za ostatnimi zabudowaniami wsi i
jeszcze bardziej od nich wystawiony jest na ataki jesiennych wichrów i
zamieci.
Tego popołudnia, przed przyjazdem Koreańczyków, rozhulany
wiatr listopadowy ze szczególną gwałtownością tłukł w białe ściany Domu
Dziecka, wył przejmująco w jego przewodach kominowych, wdzierał się do
klas i sypialni dziecięcych, z których wywietrzano ostatnie zapachy farby i
lakieru, i wyszarpywał na zewnątrz, dopiero co założone, niepokalanie
świeże rolety okienne. Jednym słowem, zachowywał się tak, jakby chciał raz
na zawsze oduczyć pracowników Domu Dziecka od urządzania uroczystych
powitań gości w tak nieodpowiedniej porze roku.
Na szczęście wpływ wiatru na bieg przygotowań w Domu Dziecka
był dość ograniczony. Bo cóż ostatecznie najsroższy nawet wiatr
listopadowy mógł zdziałać wewnątrz dużego, trzypiętrowego gmachu poza
odrobiną przeciągów? Tym bardziej że wszystkie zasadnicze przygotowa-
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
10
nia do przyjęcia małych cudzoziemskich gości zakończono już we
wczesnych godzinach popołudniowych. Wprawdzie młode
wychowawczynie, Henia, Irka i Ela, jeszcze i później miały pełne ręce
roboty ale zasadnicze prace już zakończono.
Cóż jednak z tego, że wbito haki, kiedy istniała zasadnicza
trudność, przeszkadzająca zawieszeniu na tych hakach transparentu? A
trudność była tego rodzaju, że aż wstyd się przyznać. Po prostu nie
wiedziano, jak zawiesić transparent, żeby figurujący na nim napis nie został
odwrócony do góry nogami. Poprzedniego dnia, kiedy doręczono
transparent — a stało się to niestety w nieobecności skrupulatnego Peta —
nikomu nie przyszło jakoś do głowy zapytać, gdzie jego dół, a gdzie góra.
Teraz, gdy przystąpiono do zawieszania, to drobne niedopatrzenie urosło
do rozmiarów katastrofy. Na telefony do Ministerstwa było już za późno, a
do Dyrektorki nie było po co chodzić, gdyż wśród całego personelu
Państwowego Domu Dziecka w Gołotczyźnie nikt nie miał najmniejszego
pojęcia o piśmie koreańskim. Tymczasem dla niewtajemniczonych oczu
piękny napis na transparencie — bez względu na to, czy oglądano go z dołu,
czy z góry — przedstawiał się jako dokładnie taka sama plątanina niezrozu-
miałych kresek i zygzaków. Na domiar złego uchwyty w czterech rogach
transparentu także były zupełnie do siebie podobne. Ustalenie więc
prawidłowego położenia napisu wydawało się niemożliwością.
Po godzinie bezradnego wpatrywania się w tajemniczy
transparent — kiedy Petowi i Grabowskiemu od wiatru i z wytężonego
patrzenia oczy całkiem już osłabły — postanowiono zwrócić się o pomoc w
tej sprawie do starego dziadka z Gołotczyzny, który brał udział jeszcze w
wojnie rosyjsko-japońskiej w 1904 roku i od tego czasu uchodził w całej
wsi za gruntownego znawcę spraw Dalekiego Wschodu.
Dziadek — którego jedynym zajęciem było opowiadanie dawnych
przygód wojennych — bardzo nudził się na swej emeryturze i chętnie
zgodził się na odegranie roli rzeczoznawcy w sprawach koreańskich.
Kiedy przyprowadzono go do transparentu i pokazano napis,
rozpromienił się jak człowiek, któremu pokazują coś bardzo bliskiego i
doskonale znajomego.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
11
— A no pamiętam — powiedział z rozrzewnionym uśmiechem. —
Staliśmy wtedy pod miastem... no, jakże mu tam było... Aż tu naraz krzyk,
huk, gwizd i walą na nas. Wtedy ja...
Ale Pet i Grabowski nie po to wzywali dziadka, aby wysłuchiwać
opowiadań wojennych, z których słynął na całą gminę.
— Czekajcie
no, dziadku, teraz nie
ma czasu. Powiedzcie:
potraficie rozeznać się
w tym napisie, gdzie w
nim góra, a gdzie dół?
— Patrzcie,
jak to im spieszno —
zachmurzył się
obrażony staruszek. —
Przeżyjcie najpierw
tyle, com ja przeżył, a
potem będziecie mnie poganiać... Czy potrafię rozeznać, gdzie góra, a gdzie
dół? Pewno, że potrafię. Ot, tu jest góra. Tak właśnie wieszajcie.
Więc Pet i Grabowski weszli z transparentem na drabiny i
szamocząc się z zawieją — zawiesili go według wskazówek dziadka.
— No jakże, dziadku, dobrze tak będzie?
Dziadek przyjrzał się uważnie transparentowi i począł skubać
podbródek pokryty siwą szczeciną.
— Coś mi się widzi, że chyba niedobrze.
Wiesia i Stasiek roześmieli się głośno. Ale mechanik i stolarz
wpadli w gniew.
— Jak niedobrze? Przecież sami kazaliście tak wieszać. Kpiny
sobie stroicie z naszej pracy czy co? Jeżeli tak niedobrze — więc, znaczy,
trzeba na odwrót. A może wy sami nie wiecie, jak trzeba, dziadku?
Dziadek z rosnącym zakłopotaniem kręcił bródką.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
12
— Co nie mam wiedzieć? Ja wiem... A no chyba, że na odwrót
trzeba... Jakże to... Chyba, że tak...
Ale kiedy transparent zawieszono odwrotnie, dziadek nie chciał
już nawet spojrzeć na napis i tłumaczył się, że wiatr całkiem mu wywiał
myśli z głowy.
Wtedy mechanik Pet powziął nagłą decyzję.
— Dosyć tego dobrego, Grabowski. Do rana nie będziemy się
guzdrać. Przecież Koreańczyków tylko co patrzeć. Zresztą mnie coś mówi,
że tak, jak wisi teraz, jest dobrze. W najgorszym razie dziury w niebie nie
będzie. Napis w tym wszystkim nie jest najważniejszy. Niech sobie wisi tak,
jak wisi.
W taki to nieoczekiwany sposób sprawa transparentu — która
ważyła się przez długie godziny — została rozstrzygnięta w jednej krótkiej
chwili.
Zebranie pod głównym wejściem uległo rozwiązaniu. Pet i
Grabowski zabrali drabiny i narzędzia i odeszli z nimi tak spiesznie, jakby
obawiali się, że dogonią ich nowe wątpliwości. Wiesia i Stasiek pobiegli w
podskokach do kuchni, żeby dowiedzieć się, czy nie ma jakichś wiadomości
o Koreańczykach. Jeden tylko dziadek wiejski jeszcze przez dobre dziesięć
minut stał z zadartą głową pod transparentem i czochrał frasobliwie swoją
szczeciniastą bródkę. Wreszcie i on machnął ręką, jakby mówiąc całemu
światu: „A dajcież mi święty spokój, cóż mnie to wszystko obchodzi" — i
ciężko opierając się na kiju, powlókł się w stronę wsi.
II
Dzieci koreańskie przyjechały do Gołotczyzny w jeden z owych
wietrznych, nieprzyjemnych dni listopadowych, które wprawiają w zły
humor mieszkańców miast, a na wsi bywają jeszcze trudniejsze do
zniesienia niż w mieście.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
13
Wiadomość telefoniczna o wyjeździe dzieci koreańskich z
Warszawy do Gołotczyzny nadeszła dopiero przed samym wieczorem i jak
błyskawica przeleciała w mgnieniu oka przez cały dom od strychu do
suteren, budząc wszędzie radosny popłoch.
Choć
spodziewano się tej
wiadomości już od
kilku godzin, wprawiła
wszystkich w stan
wielkiego podniecenia.
Okazało się nagle, że
jest jeszcze do
załatwienia wiele
ważnych spraw.
Ogarnięte gorączką
ostatnich przygotowań
wychowawczynie przebiegały z piętra na piętro, z sypialni do sypialni,
zamykając z hałasem okna, przygładzając po raz nie wiadomo który pięknie
zasłane łóżeczka i doprowadzając się wzajemnie do rozpaczy przypomina-
niem sobie rzeczy, o których zapomniano. W kuchni przystąpiono do
przyrządzania kolacji. Dochodzące stamtąd komendy Parypińskiej i szczęk
kuchennych naczyń — żywo przypominały odgłosy toczącej się bitwy.
Nerwową atmosferę potęgowali jeszcze mechanik Pet i stolarz Grabowski,
którzy dla przeprowadzenia ostatecznej kontroli urządzeń wodnych stukali
głośno młotkami w blaszane rury i odkręcali wszystkie kurki w łazienkach
powodując w ten sposób ogłuszające hałasy. Na szczęście, Peta wkrótce
odwołano od tej roboty, gdyż Dyrektorka poleciła mu oświetlić koreański
transparent nad głównym wejściem. Biedny mechanik szedł do wykonania
tego zadania jak na ścięcie. Wcale nie był pewien, czy transparent został
właściwie zawieszony i gdyby to od niego zależało, ukryłby go chętnie w
najgłębszym cieniu.
Wiesia i Staś snuli się przez pewien czas po wszystkich piętrach
wśród całej tej nerwowej bieganiny i krzątaniny, a potem — choć godzina
była już późna — wymknęli się z domu i poszli w kierunku wsi, by
przypadkiem nie przeoczyć momentu przyjazdu Koreańczyków.
Wprawdzie wiał nieprzyjemnie przejmujący wiatr i niezupełnie bezpiecznie
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
14
było oddalać się od domu, gdyż pies sołtysa, zamieszkałego w skrajnej
zagrodzie wsi, często zrywał się z łańcucha, ale dzieci gołotczańskie nie
mogły przecież dopuścić do tego, żeby kto inny uprzedził je w powitaniu tak
bardzo upragnionych gości.
Do przyjęcia owych gości przygotowano się także w gabinecie
Dyrektorki Domu Dziecka. Zebrali się tu wszyscy odpowiedzialni
pracownicy Domu dla wysłuchania ostatnich instrukcji.
Dyrektorka — starsza już kobieta o rozumnej, energicznej twarzy,
z dwoma krzyżami zasługi w klapie śnieżnobiałego kitla pielęgniarskiego —
była, tak samo jak wszyscy, głęboko przejęta powagą chwili.
— Nie muszę wam tłumaczyć jeszcze raz, moi drodzy, jak
odpowiedzialną pracę rozpoczniemy już wkrótce — powiedziała w
przemówieniu do pracowników. — Bohaterski naród koreański oddaje nam
w opiekę dwieście swoich dzieci, którym zamordowano rodziców i
zniszczono domy rodzinne. Najstarsze z tych dzieci — jak wiem — ma lat
czternaście. Naturalnym prawem dzieci w tym wieku jest beztroskie,
radosne dzieciństwo. Ale tym dzieciom dzieciństwo zabrano. W ciągu
ostatniego roku na każde z nich spadło tyle nieszczęść, ile tylko zdoła po-
mieścić się w jednym życiu ludzkim. Przyjedzie tu do nas dwieście okrutnie
skrzywdzonych sierot. W naszym Domu mają odpocząć po strasznych
przejściach wojennych, mają się uczyć i rosnąć na pożytek swej ojczyźnie.
Pierwszym naszym obowiązkiem wobec tych nieszczęsnych sierotek jest
wrócić im utracone dzieciństwo. Musimy zastąpić im rodziców. Musimy
sprawić, żeby nasz Dom stał się dla nich domem rodzinnym.
Zebrani wychowawcy — przeważnie ludzie młodzi — zaledwie
przed dwoma dniami zjechali do Gołotczyzny z rożnych stron kraju.
Niektórzy z nich, jak nauczycielka Kwiatkowska, posiadali już znaczne
doświadczenie i osiągnięcia w zawodzie nauczycielskim; inni — jak
dziewiętnastoletnia absolwentka liceum pedagogicznego, Henia —
rozpoczynali dopiero swą pracę wychowawczą. Ale wszyscy rozumieli
jednakowo dobrze, że czeka ich zadanie porywające, a zarazem niezmiernie
trudne. Przemówienie, którego słuchali, pozwalało im odczuć ciężar
przyszłej odpowiedzialności. Już teraz z troską najczulszych rodziców
myśleli o dzieciach, których jeszcze nie znali.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
15
I nikt się nie zdziwił, gdy po ostatnich słowach Dyrektorki młoda
sekretarka Domu Dziecka, impulsywna Mira, jęknęła z głębi serca:
— Och, żeby nam się to tylko powiodło!
Było już dobrze po godzinie ósmej, gdy w napiętą atmosferę Domu
Dziecka wtargnął przeraźliwy okrzyk Staśka Parypińskiego:
— Jadą, już jadą!
Wszyscy rzucili się do okien. Otwierano je na gwałt. Teraz nikt już
nie zwracał uwagi na wiatr. Nadjeżdżali wyczekiwani goście. Szosa zbielała
od reflektorów. Słychać było warkot motorów i granie sygnałów
samochodowych. W pośpiechu zapalano lampy we wszystkich pokojach.
Wielki dom rozbłysnął światłem wśród ciemnych pól jak olbrzymia
latarnia.
W parę minut później cały personel Domu Dziecka, z Dyrektorką
na czele, zgromadził się w otwartym na oścież, głównym wejściu, pod jasno
oświetlonym napisem koreańskim „Nasz dom jest waszym domem". Tu,
według telefonicznego porozumienia z Ministerstwem, miało nastąpić
oficjalne powitanie dzieci.
Wszyscy, drżąc z niecierpliwości i wytężając w ciemności oczy,
wpatrywali się w stronę szosy, gdzie zatrzymały się samochody i skąd
dobiegał splątany zgiełk wielu głosów. Widocznie przybyli wyładowywali
się z samochodów, aby ostatnie kilkadziesiąt metrów, dzielące ich jeszcze
od Domu Dziecka, przebyć pieszo. Wyładunek trwał bardzo długo. Tak
przynajmniej wydawało się oczekującym.
W pewnej chwili zgiełk na szosie urwał się raptownie. Usłyszano
jeszcze gardłowy dźwięk obcojęzycznej komendy. I zaraz potem na
nieoświetlonej drodze polnej, wiodącej od szosy, ukazali się mali
Koreańczycy.
Szli w zwartej, doskonale uporządkowanej kolumnie marszowej,
która zdawała się nie mieć końca. Coraz to nowe czwórki wyłaniały się z
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
16
ciemności. Maszerowali ciężkim, niezbyt spiesznym krokiem jak strudzeni,
lecz karni żołnierze. W milczeniu tak zupełnym, że słychać było tylko
rytmiczny tupot wielu małych nóg i trzepotanie miotanego przez wiatr
sztandaru, który niesiono na czele kolumny.
Ten widok — tak odbiegający od wyobrażeń o biednych
sierotkach, na które czekano — głęboko wzruszył wszystkich Polaków
zebranych przed głównym wejściem Domu Dziecka. Było coś bohaterskiego
i wzniosłego w tych umęczonych przez wojnę dzieciach, maszerujących
żołnierskim krokiem pod rozwiniętym sztandarem swojej walczącej
ojczyzny.
Milczące szeregi coraz gęściej zachodziły na oświetlony plac i
sprawnie frontowały przed głównym wejściem Domu Dziecka.
Dopiero teraz, w pełnym oświetleniu, można było poznać, że są to
dzieci wojny. Odziane w grube kaftany męskie i bardzo przez to niezgrabne,
na pierwszy rzut oka wszystkie były do siebie podobne. Spod chłopięcych
narciarek i dziewczęcych beretów wyzierały takie same smagłe,
wynędzniałe twarzyczki w oprawie czarnych, dawno nie strzyżonych
włosów i takie same wąziutkie
szparki skośnych oczu. Mali
Koreańczycy stali w głuchym
milczeniu, wpatrując się nieufnie i
jakby z urazą w grupę polskich
wychowawców. Widać było, że są
bardzo zmęczeni.
Do grupy gospodarzy
podszedł przedstawiciel Mini-
sterstwa w otoczeniu koreańskich
wychowawców i tłumacza
Ambasady. Nastąpiły przywitania i
udzielanie sobie wstępnych
wyjaśnień. Potem Dyrektorka Domu
Dziecka wysunęła się do przodu i
podniosła rękę na znak, że będzie
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
17
przemawiać. Na jej twarzy niewiele w tej chwili różniącej się barwą od
białego fartucha — skupiły się natychmiast uważne spojrzenia dwustu par
wąskich skośnych oczu.
— Drodzy synowie i drogie córki bohaterskiej Korei...
Po wypowiedzeniu tych pierwszych słów głosem drżącym i
napiętym do najwyższej granicy — Dyrektorka urwała. Może długoletnie
doświadczenie wychowawcze podszepnęło jej, że w tej niezwykłej sytuacji
trzeba przemówić inaczej — tak, aby być zrozumianym natychmiast, bez
pomocy tłumacza. Może po prostu uległa natchnieniu chwili. Dość, że nie
powiedziała już ani słowa więcej — a tylko wyrzuconą w górę ręką
wskazała na zawieszony nad wejściem jasno oświetlony napis koreański
„Nasz dom jest waszym domem".
I natychmiast dwieście par
uważnych dziecięcych oczu skierowało się
tam, gdzie wskazała ręka Dyrektorki, i za-
trzymało się na oświetlonym
transparencie.
Zapadła śmiertelna cisza. Na
czoła Peta i Grabowskiego wystąpił
kroplisty pot.
I nagle przez milczące szeregi jak
wiatr przebiegł szmer szeptu. Napis został
odczytany. Szmer rósł, przybierał na sile
jak fala. Niezrozumiałe gardłowe dźwięki
—. jakich nie słyszano nigdy w tych
stronach — szły z ust do ust, z szeregu do
szeregu. Nieruchome dotychczas głowy
dzieci zaczęły się do siebie odwracać. Gdzieniegdzie zabłysnął uśmiech.
Szmer zamienił się w gwar, w kotłującą wrzawę.
A kiedy Dyrektorka uczyniła drugi, tym razem zapraszający gest
— wtedy pękły z trzaskiem szyki wyrównanych szeregów, a dwieście
brunatnych dzieci o skośnych czarnych oczach runęło niespokojną,
rozkrzyczaną gromadą w szeroko otwarte drzwi polskiego Domu Dziecka.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
18
Tego wieczora biały dom nad równiną do późna w noc jarzył się
wszystkimi światłami i huczał śpiewem. Ludzie z Gołotczyzny gromadzili
się przed domami i słuchali dziwnej melodii cudzoziemskiej pieśni. Stary
weteran wojny rosyjsko-japońskiej mówił do otaczającej go grupki
słuchaczy:
— Prosili, żeby im odczytać ich korejskie
pisanie — no, tom im odczytał. Wielkie mi mecyje. Nie
takich mądrości wyuczył się człowiek na szerokim
świecie... Tylko żeby mi kto powiedział, że Korejcy
zawędrują do Gołotczyzny, to bym go sklął za głupotę i
nic więcej. Ech, czasy, czasy! Niech to donder świśnie!
Było już dobrze po północy, gdy mechanik Pet
i stolarz Grabowski zabrali się do wygaszania świateł
na dziedzińcu Domu Dziecka. Po wykręceniu ostatniej
żarówki znad koreańskiego transparentu Pet podrapał
się w kark i ciężko westchnął:
— Że krzywdy tu mieć nie będą — to pewne. Parypińska już o to
zadba, a nauczyciele także im serca nie poskąpią. Ale kiedy pomyślę, że
moja Wieśka mogłaby tak samo, jak te dzieciaki tułać się po obczyznach,
bez ojca, bez matki — to powiadam wam, Grabowski, aż coś za gardło
ściska. Nie może inaczej być, tylko to draństwo, co do wojny prze, musi
wcale dzieci nie mieć.
— A bo i pewnie — zgodził się z przyjacielem małomówny stolarz
Grabowski.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
19
R O Z D Z I A Ł D R U G I
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
20
II. BEZ SŁÓW
I
Sieroty koreańskie przybyły do Gołotczyzny wprost z piekła.
Jeszcze niedawno były zwykłymi, szczęśliwymi dziećmi. Miały
rodziców i domy rodzinne. Chodziły do szkół, gdzie jedynym zmartwieniem
bywały złe stopnie. Wolny od nauki czas spędzały wesoło na zboczach góry
Moranbon w Phenianie i w zielonych ogrodach Andżiu, Fanche, Son-czenu,
Tedżonu i innych miast północnej Korei. Kiedy spotykała je przykrość,
biegły do matek i wtulały twarze w fałdy ich długich czarnych spódnic, bądź
szukały pociechy u swoich mądrych, silnych ojców. Żyły tak samo, jak
miliony innych szczęśliwych dzieci.
Ale pewnego dnia przepadło wszystko. Na rodzinne miasta i wsie
naleciały stada żelaznych maszyn śmierci z przeklętymi białymi gwiazdami
na zakrzywionych skrzydłach. Niebo zalało ziemię ulewą ognia. Ziemia stała
się piekłem, które pochłonęło rodziców i domy, szkoły i miejsca zabaw.
Na wpół oszalałe z przerażenia i rozpaczy, sieroty pełzały po
pogorzeliskach — rozpoznając po szczegółach odzieży krwawe strzępy
ciała ludzkiego, które były szczątkami ich najukochańszych. Potem uciekły
w góry, aby ich samych nie zabito. Niektóre trafiły do partyzantów i stały
się żołnierzami. Inne tygodniami ukrywały się w lasach. Wiele pomarło z
głodu. Pozostałe przetrwały żywiąc się mchem leśnym i darami
przypadkowo spotykanych kuchni żołnierskich. Na początku jesieni dotarło
do nich wezwanie Radia Phenian.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
21
Radio Phenian wołało na całą Koreę: „Dzieci bez rodziców i bez
domów, kierujcie się do miasta Sinidzu na granicy chińskiej! Sieroty
wojenne, maszerujcie do Sinidzu! Stamtąd nastąpi wasza ewakuacja do
krajów, gdzie nie ma wojny".
Dobrzy ludzie, pełni
poświęcenia nauczyciele ko-
reańscy donieśli to wołanie w
leśną gęstwinę i na szczyty
gór. Posłuszni wezwaniu —
mali, zgłodniali pustelnicy
opuszczali lasy, które
uratowały ich od śmierci. Mali
partyzanci z chmurnie
ściągniętymi brwiami
schodzili niechętnie ze swych
górskich fortec. W stronę Sinidzu ruszył pochód, jakiego nie było jeszcze w
historii. Tworzyło go czterysta zrozpaczonych, głodnych i obdartych dzieci,
z których najstarsze liczyło czternaście lat, a najmłodsze dziewięć.
Mali wędrowcy maszerowali nocą, a spali dniem. Szli przez
czerwone morze niegasnących pożarów. Rozryta pociskami ziemia raniła
ich bose nogi. Niebo nad ich głowami trzeszczało jak walący się dach.
Żelazne sępy z białymi gwiazdami na skrzydłach tropiły ich w dzień i w
nocy. Skoro niebo wszczynało swój nienawistny pomruk, czterysta dzieci
przypadało drżąc do ziemi. Nie wszystkim udawało się ukryć na czas.
Bywali zabici i ranni. Wiele dziewcząt błagało kierowników pochodu: „Nie
każcie nam już dalej maszerować! Pozwólcie nam tu zostać i umrzeć!"
Ale nauczyciele koreańscy, którzy przewodzili pochodowi dzieci,
nikomu nie pozwalali dobrowolnie umierać. Rannych i chorych — nie
bacząc na ich opór — podnoszono z ziemi, chwytano pod ramiona i
zabierano w dalszy marsz.
— Musicie przetrzymać. Jeszcze dzień, jeszcze dwa dni i nie będzie
już wojny. Musicie przetrwać.
Po dziesięciu dniach marszu do Sinidzu dzieci popadły w stan
nerwowego otępienia i zobojętniały na wszystko. Pozostał tylko strach
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
22
przed samolotami. Gnane tym strachem szły naprzód i kryły się. Kryły się i
szły naprzód.
W Sinidzu dzieci rozdzielono na dwie grupy. Połowę wysłano na
Węgry, połowę — do Polski.
Polscy pracownicy Domu Dziecka dowiedzieli się o straszliwych
przejściach sierot — niemal natychmiast po ich przyjeździe do Gołotczyzny
— od przedstawiciela koreańskiego Ministerstwa Oświaty, który przywiózł
dzieci z Sinidzu. Młode wychowawczynie polskie słuchały opowiadań
uśmiechniętego grzecznie Koreańczyka — z wypiekami na policzkach i ze
łzami w oczach.
Owej pamiętnej pierwszej nocy — która nastąpiła po przyjeździe
dzieci — w Domu Dziecka nikt nie spał.
Mali Koreańczycy — natychmiast po opuszczeniu sypialni przez
polskich wychowawców i po zgaszeniu świateł — zsunęli się ostrożnie ze
swych białych łóżeczek na podłogę. Wprawdzie na podłodze Domu Dziecka
nie było plecionych mat do spania jak w ich domach rodzinnych, ale woleli
już spać na gołych deskach niż na tych dziwacznych miękkich sprzętach, na
których człowiek czuł się jak zawieszony w powietrzu. Ułożyli się do snu na
gładkiej, wypastowanej
posadzce tak blisko
jeden drugiego, jak tylko
było można. Ale mimo tej
przeprowadzki obcość
sypialni nie pozwalała im
zasnąć. Leżeli więc
bezsennie — tak
zmęczeni, że nie mieli już
sił niczego wspominać
ani myśleć o przyszłości.
Suche od kaloryferów,
przesycone ostrym
zapachem pasty po wietrze drażniło ich gardła i zmuszało do ciągłego
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
23
odchrząkiwania! Zza ogromnych ciemnych okien — jakich nie widzieli
nigdy przedtem — straszył wiatr i zdawały się śledzić ich setki złych,
nieprzyjaznych oczu. Nie, w domu, który miał się stać ich własnym domem,
sieroty koreańskie tej pierwszej nocy nie czuły się dobrze ani bezpiecznie.
— W nauczycielskich sypialniach również nie spano. Polscy wychowawcy
przetrawiali w ciszy nocnej wszystkie szczegóły opowiadania koreańskiego
działacza oświatowego. Koszmarne obrazy marszu do Sinidzu odpędzały
sen od zmęczonych oczu. Wrażliwe serca polskie wzbierały czułością i
współczuciem dla nieszczęsnych sierot.
We wszystkich pokojach nauczycielskich aż do jasnego rana
rozmyślano i rozprawiano nad sposobami uwolnienia małych przybyszów
od ciężaru strasznych wspomnień.
Ale w czasie tej pierwszej nocy niewiele zdołano wymyślić. Dni,
które przyszły po niej, były niezmiernie trudne.
Brak wspólnego języka legł jak mur między polskimi
gospodarzami a cudzoziemskimi gośćmi. Z dziećmi nie można się było
porozumieć nawet w najprostszych sprawach. Polski Dom Dziecka zmienił
się w jakąś rozkrzyczaną, egzotyczną ptaszarnię. Cóż stąd, że polscy
gospodarze żywili najserdeczniejsze uczucia dla osieroconych piskląt, które
wypadły z gniazd rodzinnych? Nie mogli im tych uczuć przekazać słowami,
bo nie znali ich świergotliwej, ptaszęcej mowy.
Zapytacie pewnie, czy w tym pierwszym najtrudniejszym okresie
nie było w Gołotczyźnie żadnych tłumaczy? Owszem: był jeden tłumacz, a
raczej — wyrażając się ściślej — pół-tłumacz, który dopiero uczył się
tłumaczyć. Tym pół-tłumaczem był czternastoletni Koreańczyk Li-Wan,
którego rodzice przebywali ongiś na emigracji w Związku Radzieckim i
który wskutek tego znał język rosyjski. Ale od tego niewprawnego tłumacza
— na którego młodą głowę spadło pośrednictwo w tysiącu drobnych spraw
administracyjnych — nie można było wymagać zbyt wiele. A zresztą i
tłumacz bardziej wykwalifikowany od Li-Wana nie potrafiłby ułatwić
polskim wychowawcom przezwyciężenia straszliwej nieufności, z jaką
brunatne sieroty — którym Amerykanie zamordowali rodziców — odnosiły
się do wszystkich ludzi o jasnym odcieniu skóry.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
24
Przełamać tę nieufność mogły tylko słowa najbardziej własne i
bezpośrednie — słowa, które przekazuje się nie przez tłumacza, lecz z serca
do serca.
Takich słów w początkowym okresie
współżycia nie było. Ale zamiast brakujących
słów przyszły z pomocą fakty.
Nie myślcie, że były to jakieś
doniosłe, wiekopomne wydarzenia.
Zapewniam was, że gdybyście uczestnikom
tych wydarzeń powiedzieli, że czyny ich
kiedyś będą opisane w książce — każdy z tych skromnych pracowników
Domu Dziecka roześmiałby się wam prosto w nos, a mama Parypińska
dołożyłaby wam jeszcze na dodatek warząchwią. Bo wszystko to były
najzwyklejsze drobne fakty powszedniego dnia, na które normalnie nie
zwraca się uwagi. Najprostsze odruchy ludzkiego serca, jakimi jeden
człowiek wspiera w nieszczęściu drugiego człowieka. Ale w Gołotczyźnie
właśnie te drobne codzienne wydarzenia odegrały rolę zasadniczą. Było ich
bardzo wiele.
II
Pierwszy z tych dobroczynnych faktów wydarzył się czwartego
czy piątego ranka po przyjeździe dzieci do Gołotczyzny — przy śniadaniu
we wspólnej sali jadalnej.
Śniadanie tego dnia było jak gdyby małą rewią zwycięstwa po
wygranej bitwie. Właśnie poprzedniego wieczora zakończono ostatecznie
przykrą procedurę dezynfekcji i porządków i mali Koreańczycy zeszli na
śniadanie wystrojeni po raz pierwszy w nowe ubranka polskiego
harcerskiego kroju.
Dwieście czerwonych harcerskich chustek rozkwitło w sali
jadalnej jak dwieście purpurowych maków, nadaje Jej dziwnie wesoły i
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
25
odświętny wygląd. Nawet zakatarzony listopad za oknami uświetnił ten
uroczysty ranek anemicznym blaskiem późnego jesiennego słońca.
Dzieci zasiadły za długimi stołami, zastawionymi talerzami ze
smaczną zupą mleczną, i zabrały się do jedzenia. Salę jadalną wypełnił
szumny gwar nie różniący się już niczym od gwaru, jaki towarzyszy
wszystkim posiłkom we wszystkich Domach Dziecka.
Wychowawczynie przechadzały się między stołami i przyglądały z
dumą swemu dziełu. Z otwartych drzwi kuchni — zasłaniając je całą swoją
potężną osobą — patronowała śniadaniu starsza kucharka Parypińska.
Kierowniczka kuchni splotła ulubionym ruchem dłonie na podołku
niebieskiego fartucha i z wyrazem rozanielenia na rumianym obliczu
przypatrywała się siedzącemu przy najbliższym stole, czarnemu
chudziutkiemu chłopcu imieniem Li Dzon-sun, który z zapałem zlizywał
mleczny sos ze swej łyżki. Tego czarnego „chudziaczka" upodobała sobie
Parypińska od pierwszego wejrzenia i aby nie obciążać pamięci
cudzoziemskimi imionami, nazwała go po prostu „Piotrusiem".
Obserwowanie stale wzrastającego apetytu „Piotrusia" było od czterech dni
najmilszym zajęciem poczciwej kucharki.
Tego ranka po raz
pierwszy podawały do stołu
dyżurne koreańskie, co
również było nie lada
osiągnięciem. I właśnie w tej
chwili gdy wychowawczynie
pełnymi zachęty uśmiechami
witały małą Kim Che-su —
która z nabożnym
skupieniem na okrągłej buzi
przechodziła między stołami
dźwigając tacę zastawioną
porcelanowymi kubkami — właśnie wtedy stało się coś strasznego.
W pogodną atmosferę sali wtargnął przeraźliwy, histeryczny
krzyk:
— Pihengi! Pihengi! — Samoloty! Samoloty!
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
26
W jadalni w jednej chwili wybuchnął dziki popłoch. Trzasnęły
odsuwane stoły i ławki. Mała Kim Che-su upadła tłukąc całą zawartość
trzymanej w rękach tacy.
Dwieście dzieci, zatykając palcami uszy i ciężko dysząc, przylgnęło
do desek podłogi.
W śmiertelnej ciszy, która nagle zapadła, nad Domem Dziecka
przetoczył się warkot lecącego samolotu. Był to zapewne samolot
pasażerski odbywający swój zwykły lot z Warszawy do Gdańska.
Zaledwie polscy wychowawcy zdążyli ochłonąć z wrażenia, dzieci
zaczęły się ostrożnie podnosić z ziemi. Ich poszarzałe twarzyczki były
zmienione nie do poznania.
Pierwsza ruszyła z pomocą Parypińska. Wiedziona odruchem
matczynego serca, podeszła do „Piotrusia", ujęła obiema rękami jego czarną
głowinę i przycisnęła ją do swego niebieskiego fartucha.
— Piotruś, bójże się Boga, Piotruś!
Wówczas stało się coś dziwnego. Pięcioro, nie, dziesięcioro innych
brunatnych dzieci skoczyło ku grubej kucharce i cały wianuszek czarnych
główek począł się tulić do jej
zatłuszczonego roboczego
fartucha.
A Parypińska
objęła te wszystkie główki
matczynymi ramionami i
przygarnęła je mocno do
siebie. I chyba pierwszy raz
w życiu przyrodzony rezon
opuścił tę dzielną kobietę. Z
rumianych policzków
odbiegła jej wszystka krew,
a wargi rozdygotały się jak
w febrze.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
27
— O, moje biedaki kochane... o, moje niebożątka... o, moje biedaki
kochane...
A koreańskie dzieci wtulały się coraz mocniej w niebieski fartuch
kucharki, który był tak samo ciepły, jak czarne spódnice ich
zamordowanych matek, i pachniał dawnymi czasami, w których słowo
„pihengi" nie miało jeszcze swej strasznej treści.
To było wszystko. Poza tym tego ranka nie stało się już nic więcej.
Ale ta krótka scena poranna wniosła zupełnie nowy ton do stosunków
między koreańskimi dziećmi a polskimi pracownikami Domu Dziecka.
Sądzę, iż właśnie wtedy brunatne sieroty po raz pierwszy uwierzyły, że i
wśród białoskórych Polaków można znaleźć przyjaciół.
Inny fakt — zachowany do dzisiaj w tradycji Domu Dziecka jako
„Historia o chłopcu, który nie chciał jeść" — wydarzył się w niecałe dwa
tygodnie później.
Ów chłopiec, nazwiskiem I
Czun-chin, przez pierwsze dwa
tygodnie pobytu w Gołotczyźnie
zachowywał się zupełnie normalnie,
to znaczy: szybko odzyskiwał
humor, jadł za trzech i w krótkim
czasie przybrał kilka kilogramów na
wadze. Ale po dwóch tygodniach
nabawił się jakiejś podejrzanej
wysypki, więc musiano go oddzielić
od kolegów i przenieść do „izolatki"
przy izbie chorych. Wtedy całe jego
zachowanie uległo radykalnej
zmianie.
Chłopiec stał się nieznośny dla pielęgniarek i uparcie odmawiał
przyjmowania pokarmów. Zaczęły go dręczyć złe sny. Budził się z krzykiem
wśród nocy. W ciągu dwóch dni wyraźnie spadł na wadze.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
28
W izbie chorych sądzono, że chłopiec pragnie tym zachowaniem
wymusić uwolnienie z „izolatki". Dopiero znacznie później, po przełamaniu
początkowych trudności językowych, stało się jasne, że przyczyna jego
ówczesnego zachowania była inna.
I Czun-chin miał za sobą szczególnie ciężkie przejścia.
Lisynmanowcy w jego oczach zamęczyli całą rodzinę: rodziców i starszą
siostrę — a potem ich żywe jeszcze ciała wrzucili do grobu i przywalili
ziemią.
Wspomnienie tej egzekucji wlókł potem za sobą pod gradem
bomb przez cały marsz ewakuacyjny. Budziło go to wspomnienie po nocach
jeszcze w Domu Dziecka w Sinidzu, skąd nastąpił wyjazd do Polski. Dopiero
w podróży przez Chiny i Związek Radziecki pierzchło pod naporem nowych
wrażeń. W pogodnej atmosferze Domu Dziecka w Gołotczyźnie, w gwarze
zbiorowego życia I Czun-chin uspokoił się zupełnie. Ale już w pierwszą
samotną noc w „izolatce" wspomnienie wróciło. Białe wygodne łóżeczko, na
którym leżał, zmieniło się w świeżą mogiłę w spalonej wiosce koreańskiej. Z
ciemności straszyły jęki rodziców i siostry. Gardło I Czun-china zdławił
skurcz. Od tej chwili nie mógł już ani jeść, ani spać.
Wówczas całej tej historii jeszcze nie znano. Wiedziano tylko, że
po trzech dniach upartej głodówki sytuacja staje się poważna.
Postanowiono więc zastosować zastrzyki wzmacniające i sztuczne
odżywianie.
Ale Dyrektorka Domu uznała, że przed interwencją medycyny,
należy jeszcze podjąć ostatnią próbę wychowawczą. Poleciła przenieść do
swego gabinetu przeznaczony dla chorego talerz manny. Postawiła go na
biurku. Obok rozłożyła książkę z pięknymi ilustracjami, a po skończeniu
tych przygotowań wezwała samego I Czun-china. Powitała chłopca tak
serdecznie, jak tylko serdecznie powitać można drugiego człowieka, z
którym nie posiada się żadnego wspólnego języka poza ciepłym
uśmiechem, dwoma ubożuchnymi słówkami: „je" (tak) i „animinda" (nie),
oraz znajomością dwóch równie ubogich gestów: podnoszenia dużego palca
dla wyrażenia pochwały i podnoszenia małego palca na znak nagany.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
29
I Czun-chin posłusznie zajął wskazane miejsce przy biurku,
otwartą książkę musnął zaledwie kątem oka, na mannę nawet nie spojrzał,
po czym skulił się, oklapł i zapadł w zwykłe ponure przygnębienie.
Pierwsza faza rozmowy była krótka.
Dyrektorka, łamiąc surowy zakaz lekarski, pogłaskała I Czun-
china po główce, po czym wskazała zachęcająco na talerz z manną i z
serdecznym uśmiechem uniosła ku górze wielki palec. Znaczyło to:
„Bardzo dobra ta manna. Spróbuj, dziecko".
I Czun-chin nie podnosząc oczu odchylił ze wstrętem swój mały
brunatny paluszek. Znaczyło to:
„Bardzo zła, obrzydliwa. Mdli na sam widok".
Potem zapadło długie, głuche milczenie.
Dyrektorka Domu była wieloletnią doświadczoną
wychowawczynią, mądrą kobietą, a ponadto matką, której wojna na zawsze
rozdarła serce zabierając jej ukochanego syna. Było jej ogromnie żal
brunatnego malca, który siedział przed nią pogrążony w ciężkim
zmartwieniu. Nie znała przyczyn tego zmartwienia, ale domyślała się jego
natury. Chciałaby tego chłopca za wszelką cenę pocieszyć i utulić, może
nawet zapłakać z nim wspólnie. Ale żeby móc wspólnie płakać, trzeba
powiedzieć sobie przedtem wiele słów, a tych słów właśnie brakowało. Jak
okrutną zaporą jest brak wspólnego języka! Jeszcze nigdy Dyrektorka nie
czuła się tak bezradna, jak w owej chwili, wobec tego małego,
zrozpaczonego cudzoziemca.
Wysiliła się znowu na czuły macierzyński uśmiech i uniosła
obydwie dłonie z szeroko rozpostartymi palcami. Znaczyło to:
„No, jedz, synku. Tylko dziesięć łyżek".
Ale I Czun-chin zmarszczył niecierpliwie brwi i mruknął gniewnie:
— A n i m i n d a.
Dyrektorka zrozumiała, że ostatnia próba wychowawcza zawodzi.
Przez chwilę poczuła się bardzo zmęczona i bardzo samotna. Opadły ją
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
30
ciężkie wspomnienia, przed którymi broniła się przez wszystkie godziny
dnia wytężoną pracą. Jeszcze raz pogładziła czarną, lśniącą czuprynę
chłopca i znowu uniosła obie dłonie z szeroko rozpostartymi palcami:
„No, synku: tylko dziesięć łyżek..."
Trzymała podniesione dłonie bardzo długo. Sama nie wiedziała
jak długo. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy poczuła, że po policzku spływa jej
łza.
Zobaczyła, że mały I Czun-chin przygląda się jej spode łba
smutnym, zmęczonym spojrzeniem starego koreańskiego chłopa.
Szybko starła z twarzy kompromitujący dowód słabości i ze
świeżą energią uniosła do góry palce: „No, syneczku..."
Nastąpiła długa, męcząca przerwa, w czasie której wyraźnie
słychać było ciężkie, urywane sapanie I Czun-china.
Potem w stronę Dyrektorki
ostrożnie wysunęła się mała brunatna
ręka z rozczapierzonymi pięcioma
palcami.
I Czun-chin, krzywiąc się
okropnie, zjadł pięć łyżek wystygłej
kaszy. Wtedy Dyrektorka poczuła się
tak szczęśliwa, jak nie była jeszcze
nigdy po śmierci syna. Wstała zza
biurka, usiadła obok małego
Koreańczyka i — łamiąc po raz nie
wiadomo który zakaz lekarski —
przytuliła chłopca do siebie mocnym
macierzyńskim uściskiem.
Potem zabrali się wspólnie do przeglądania ilustracyj. A kiedy
książka była już przejrzana do połowy, Dyrektorka — nie zdejmując
ramienia z barków chłopca — ruchem tak ostrożnym, jakby obawiała się
stłuc coś bardzo cennego i kruchego — podsunęła mu przed oczy swą drugą
rękę z rozwartymi pięcioma palcami:
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
31
„Syneczku!"
I Czun-chin, mocno pociągając nosem, zjadł do końca stężałą już
zupełnie mannę.
Po obejrzeniu wszystkich ilustracji chłopiec podniósł oczy znad
książki i spojrzał na Dyrektorkę takim wzrokiem, jakby miał jej wiele,
bardzo wiele do opowiedzenia.
Ale szepnął tylko jedno krótkie słowo:
— O m o n i.
Znaczyło to po koreańsku: mama.
Takie oto są dwa fakty wybrane spośród setek innych, do nich
podobnych zdarzeń pierwszego okresu. Utrwalcie je sobie dobrze w
pamięci i nie zapominajcie o nich w czasie naszej dalszej wędrówki po
dzisiejszym radosnym Domu Dziecka w Gołotczyźnie. Bo właśnie z takich
drobnych codziennych faktów ludzkiej dobroci powstał most, po którym
umęczone sieroty koreańskie przeszły nad otchłanią wojennych przeżyć na
brzeg odzyskanego dzieciństwa.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
32
R O Z D Z I A Ł T R Z E C I
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
33
III. DZIEŃ ODZYSKANEGO
DZIECIŃSTWA
I
Dzień w Gołotczyźnie rozpoczyna się o wpół do siódmej
gimnastyką poranną. Chłopcy ćwiczą na pierwszym piętrze z wesołym
nauczycielem Czanem, dziewczynki na drugim — z tłuściutką
wychowawczynią Ten Bi-czir.
Tempo gimnastyki koreańskiej jest oszałamiająco szybkie.
Dwieście małych postaci odzianych w barwne piżamki, przez piętnaście
minut, bez najmniejszej pauzy, zwija się w rytmicznych skłonach i
zwrotach.
Chana — dul — set — net... Raz — dwa — trzy — cztery...
Chana — dul — set — net... Niech sen ucieka z młodych
ciał... Niech szybciej krąży młoda krew... Chana — dul —
set — net... Chana — dul — set — net...
Po gimnastyce — baczność! Dwieście barwnych piżamek zastyga
w sprężonym bezruchu. I nagle... co to?... Czy uderzono w srebrny dzwon?
Z dwustu dziecięcych gardeł z nieoczekiwaną mocą zrywa się
pieśń o obcej, urzekającej melodii.
Śniegi i wiatry mandżurskich stepów, opowiadajcie.
Milczące noce nieprzeniknionych borów, mówcie... Kto był
sławnym partyzantem? Kto był sławnym partyzantem?
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
34
I dwieście wibrujących głosików wybucha akordem najwyższego
zachwytu:
Aa — aa — aa,
To drogie imię naszego wodza...
Aa — aa — aa... .
To Kim Ir-sen...
Smagłe policzki dzieci ciemnieją od napływu krwi. Skośne
błyszczące oczy śmieją się do nowego dnia.
Czas między gimnastyką a
śniadaniem wypełniają zwykłe czynności
poranne: mycie, ubieranie, porządkowa-
nie sypialni i sprzątanie korytarzy.
Wszystko to odbywa się w atmosferze
gorączkowego ruchu i ogłuszającej
wrzawy. Mali Koreańczycy z zasady wolą
biegać niż chodzić, a ulubionym ich
środkiem porozumiewania się jest
wytężony krzyk. O tej porannej porze
Dom Dziecka trzęsie się od
rozdzierających uszy nawoływań,
śmiechów i trzaskania drzwiami, tak
jakby potężna jakaś ręka tłukła
wszystkimi palcami na raz w klawiaturę
olbrzymiego fortepianu.
Bum — bum — patata!
Bom — bom — patata!
Bim — bim — patata!
Przez korytarz — wśród skłębionego tłumu dzieci — przechodzi
dyżurna wychowawczyni polska, jasnowłosa Henia. Przy niej, trzymając się
kurczowo jej białego fartucha, drepczą dwie najmłodsze wychowanki
Domu, dziewięciolatki: Kim Bą-chła i Li Un-son.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
35
— Dzen dobry, sostra... Dzen dobry, s ostra... Dzen dobry...
Młodą wychowawczynię witają hałaśliwe pozdrowienia.
Najmniejsi chłopcy usiłują uczepić się ramienia dyżurnej, lecz wszystkie ich
próby udaremnia opór małej „gwardii honorowej". Kim Bą-chła i Li Un-son
są zazdrosne o białą „sostrę" i bronią wyłączności swoich przywilejów
razami zaciśniętych piąstek i przeraźliwym piskiem:
— Odejdźcie!... Odejdźcie!... Odejdźcie!
Z sypialni — gdzie grzebią się ostatni spóźnialscy — także
dostrzeżono przechodzącą dyżurną i kilka strapionych głosów domaga się
od niej natychmiastowego wglądu w różne niecierpiące zwłoki sprawy.
— Tu, s o s t r a... tu, s o s t r a... tu... — Najgłośniej krzyczy
szczerbaty Pak Un-gu z sypialni Czwartej Grupy. Pak Un-gu nie może
opuścić sypialni, gdyż w czasie porannych harców rozdarł sobie haniebnie
spodnie na samym siedzeniu. Mały urwis z zawstydzoną miną pokazuje
dyżurnej imponujący rozmiar swojej katastrofy i syczy zmartwiony przez
szczerbę w zębach:
— Barso nedobrze, sostra. Barso nedobrze.
,,Barso nedobrze" to
ulubiony zwrot ubogiej i
dziwacznej gwary polskiej,
jaką mali Koreańczycy
porozumiewają się z polskimi
wychowawcami. Służy do
wyrażenia wszelkich
możliwych nieszczęść,
zmartwień i kłopotów — po-
czynając od zgubienia ołówka,
a kończąc na rozbiciu głowy
lub powrotnym ataku
przywiezionej z Korei malarii. Dyżurna wychowawczyni — w czasie
porannego obchodu — niemal w każdej sypialni odkrywa jakieś „barso
nedobrze". Lim Sa-sonowi z Szóstej Grupy zapodział się gdzieś prawy but.
Rudego Pan Te-iona boli trzonowy ząb. Pilna Ri Ion-dza płacze, gdyż w
żaden sposób nie umie odczytać znajdującego się w polskim elementarzu
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
36
słowa „rzeczywistość". „Sie-tzy-bis... Rze-szy-wis..." Język można sobie
połamać. I jak tu nie płakać?
— Barso nedobrze, sostra... Barso nedobrze, sostra... Barso
nedobrze...
Ale te wszystkie zmartwienia — tak różne od zmartwień sprzed
czterech miesięcy — są łatwe do usunięcia. Pak Un-gu, osłaniając rękami
wstydliwie uszkodzenie garderoby, wędruje do pracowni krawieckiej, gdzie
wesoła krawcowa, „siostra" Jadzia, szybko upora się z jego biedą. Wysoki
Lim Sa-son, ofiara żartu kolegów, kuśtyka na jednej nodze do magazynu
odzieżowego. „Tata" intendent będzie wprawdzie zrzędził i ruszał groźnie
wąsami, ale w końcu brzęknie swoim wielkim pękiem kluczy i zaklinając
się, że czyni to po raz ostatni, wyda mu nową parę butów. Trapiona
naukowymi zmartwieniami Ri Ion-dza pociesza się zapewnieniem dyżurnej
wychowawczyni, że straszliwe słowo „rzeczywistość" będzie przerabiane
na lekcji polskiego nie wcześniej niż za miesiąc, a do tego czasu jego
wymowa z pewnością stanie się przystępniejsza. Jeden tylko rudy Pan Te-
ion pozostaje ze swym bólem zęba niepocieszony. Pocierpi jeszcze ze dwie
godziny, gdyż samochodowy ambulans dentystyczny przyjeżdża do
Gołotczyzny dopiero około dziesiątej. Ale Pan Te-ion sam jest winien
swemu cierpieniu. Przy wczorajszym przeglądzie lekarskim, z obawy przed
„bormaszyną", nie przyznał się dentyście, że ząb zaczynał już pobolewać. Na
przyszłość będzie wiedział, że zęby nie dają się tak łatwo oszukiwać, jak
dentyści z samochodowych ambulansów. Prócz wypadku Pan Te-iona
wszystkie inne poranne „barso nedobrze" można uznać za pomyślnie
załatwione.
Bum — bum — patat!
Barn — barn — patat!
Bim — bim — patat!
Czy wszystkie? Nie, jeszcze nie wszystkie. W ciągle narastającym
gwarze korytarza czujne ucho dyżurnej wychowawczyni wyławia nowy
niepokojący ton. Z przeciwnego końca piętra — zapewne gdzieś od
frontowych schodów — dobiega hałas awantury. Biją się. Ze wszystkich
porannych „barso nedobrze" to jest najgorsze.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
37
Alarmujący ton bójki często zakłóca poranną symfonię
gołotczańskiego Domu. Rankiem załatwia się tu wszystkie niezałatwione
porachunki z poprzedniego dnia. Ciągłe bójki chłopców są prawdziwą
zmorą dyżurnych wychowawców.
Tym razem awantura zdaje się być poważna. Od frontowych
schodów nadlatuje jak burza zwiastun wszystkich gołotczańskich sensacji,
biało-różowa sekretarka Mira.
— Henia, bójże się Boga, pospiesz się! Chłopcy z Siódmej Grupy
znowu się biją. Twojego ancymonka Dzan Czan-sina podrapali do krwi.
— Bijú sa... Bijú sa... — niespokojnie ćwierkają w swej dziwnej
polszczyźnie podniecone Kim Bą-chła i Li Un-son.
Wychowawczyni Henia bez tchu biegnie korytarzem. Trzymająca
się fartucha „gwardia honorowa" ledwie może nadążyć. Ale sygnał
ostrzegający o zbliżaniu się wychowawczyni biegnie szybciej od niej samej.
W chwili gdy dyżurna osiąga miejsce bijatyki — bijatyki już nie ma.
W kole rozgorączkowanych widzów Szóstej i Siódmej Grupy Henia
zastaje już tylko jedną z „walczących stron" — swego ulubieńca
czternastoletniego syna lekarza, Dzan Czan-sina. Dzan Czan-sin opiera się o
poręcz schodów, ciężko dysząc. Jego pobladła z wysiłku twarz nie ostygła,
jeszcze z napięcia walki. Od ciemnej, gładkiej szyi chłopca odbija wyraźnie
krwawa pręga skaleczenia.
— Co z twoją szyją, Dzan Czan-sin? Przecież wy się kiedyś
pozabijacie! Powiedz zaraz, kto ci to zrobił.
Serdeczna troska w głosie młodej wychowawczyni sprawia, że
rozgniewane oczy Dzan Czan-sina łagodnieją. Pojawia się w nich coś na
kształt proszącego uśmiechu.
— To nic, s o s t r a... My... bawić sa...
— Tak, tak, oni bawić sa — popierają gorąco Dzan Czan-sina
wszyscy świadkowie niedawnej walki.
— To nic, s o s t r a... Oni bawić sa...
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
38
— Ładna zabawa! — oburza się wychowawczyni. — Wkrótce
wybijanie oczu także będzie zabawą. Powiedz, kto cię skaleczył w szyję.
Natychmiast! Rozumiesz, Dzan Czan-sin?
Ale Dzan Czan-sin nie rozumie. Nie chce rozumieć. Jego gorące
oczy stygną i odwracają się z urazą od nalegającej dyżurnej. Do innych
chłopców także przestają docierać jej słowa. Wychowawczyni czuje, że
między nią a tymi tak jej bliskimi łobuzami z Szóstej i Siódmej Grupy
wyrasta w jednej chwili przegroda chłodu i obcości. Zbiera się jej na płacz.
Jest tylko o pięć lat starsza od wychowanków i naprawdę ich lubi. Ale
postanawia być nieubłagana.
— Nie rozumiecie mnie? Dobrze... Zawołamy tłumacza!
Małe Kim Bą-chła i Li Un-son — jakby tylko czekały na to hasło —
uderzają w krzyk na cały korytarz:
— Li-Wan!. Li-Wan!. Li-Wan!...
Tłumacza Li-Wana nie
trzeba długo wołać. Przybiega
wprost z łazienki, z włosami
ociekającymi jeszcze wodą. W
biegu zawiązuje sobie pospiesznie
czerwony krawat.
— Jestem, siostra Henia,
w czem dzieło?
Li-Wan posługuje się
polsko-rosyjską mieszaniną ję-
zykową. Rosyjskiego zdążył już
trochę zapomnieć — polskiego
jeszcze się dobrze nie nauczył.
Świadkowie walki — uprzedzając słowa nauczycielki — zarzucają
tłumacza gardłowymi wyjaśnieniami w języku koreańskim. Od tych
wyjaśnień żywa, trochę urwisowska twarz Li-Wana chmurzy się i gaśnie.
— Li-Wan, dowiedz się od Dzan Czan-sina, kto go skaleczył w
szyję.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
39
Li-Wan z widocznym brakiem entuzjazmu zwraca się do Dzan
Czan-sina i wymienia z nim szybko kilka gardłowych dźwięków. Potem
powtarza się stara śpiewka.
— Nie trzeba pytać kto, siostra Henia. Oni t o ł k o bawili s i a.
Dzan Czan-sin on mówi: n i c z e w o.
„Siostra" Henia przygryza wargi; więc Li-Wan także przeciwko
niej.
— Dla mnie to nie jest niczewo. Może dla was... — I młoda
wychowawczyni nie może już dłużej zapanować nad swoim rozżaleniem. —
Dlaczego nie macie do mnie zaufania? Nawet w takich sprawach. Cztery
miesiące razem. A jeszcze ciągle nie ufacie mi. Jak wrogowi!
Słowa nauczycielki pozostają długo bez odpowiedzi, ale widać, że
zostały zrozumiane. Chłopcy z Szóstej Grupy, którzy lubią Henię,
przestępują niespokojnie z nogi na nogę. Twarz Li-Wana pozostaje
nieprzenikniona, lecz przez jego skośne, bystre oczy, których nie spuszcza z
dyżurnej wychowawczyni, przelatują iskry zniecierpliwienia. Ach, jacyż to
dziwni ludzie ci Polacy! Najprostszych rzeczy nie mogą sami zrozumieć.
Wszystko trzeba wykładać im na talerz.
— Oni d r u z j a, siostra. Oni w Phenian razem byli, siostra —
razem szli do Sinidzu.
„Razem szli do Sinidzu..." Nazwa Sinidzu wybucha w uszach Heni
jak wystrzał. Pamięta jeszcze przecież wszystkie szczegóły opowiadania
koreańskiego urzędnika sprzed
czterech miesięcy. „Czy od koreańskich
chłopców, którzy razem maszerowali
do Sinidzu, można teraz wymagać, aby
oskarżali się przed polskimi
wychowawcami w błahej — bądź co
bądź — sprawie koleżeńskiej bójki?"
Henia nie umie znaleźć na to pytanie
prostej, sprawiedliwej odpowiedzi. W
każdym razie traci zupełnie chęć do dalszego rozpytywania Dzan Czan-sina.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
40
— Powiedz mu, Li-Wan, żeby poszedł do izby chorych — odzywa
się po chwili milczenia do tłumacza. — Niech siostra Ela obejrzy jego szyję i
zrobi, co potrzeba.
Te ciche słowa — kładące oficjalny kres dochodzeniu — od
jednego zamachu unicestwiają przegrodę chłodu i obcości. Polską
wychowawczynię znowu opływa ciepła fala koreańskiej sympatii.
— Tak, tak, s o s t r a Henia! — wykrzykują uradowani chłopcy z
Szóstej i Siódmej Grupy. — B a r s o dobrze, s o s t r a Henia, b a r s o dobrze.
„Jakie dziwne jest życie w tym domu — myśli dyżurna
wychowawczyni wracając od frontowych schodów.
W najdrobniejszych codziennych sprawach tkwią odpryski
historycznych wydarzeń. Zupełnie jak gdyby ktoś wkleił między kartki
elementarza kartki podręcznika historii dla starszych klas". Henię opuszcza
rozdrażnienie. Wie już, że uparte milczenie Dzan Czan-sina nie wypływało
wcale z nieufności do polskich wychowawców.
Hałas na korytarzu — w miarę zbliżania się godziny śniadania —
rośnie i zmierza ku swemu szczytowi.
Bum — bum — patata!
Bom — bom — patata!
Bim — bim — patata!
Teraz symfonii porannej nie zakłóca już żaden niedobry ton.
II
Po śniadaniu rozpoczyna się nauka. Dzieci rozbiegają się do klas
na lekcje: języka polskiego, matematyki, geografii i historii koreańskiej.
Jasne korytarze pustoszeją i w całym Domu Dziecka zapada cisza. W tej
ciszy — jak w wielkiej muszli morskiej — szumi monotonny, nie ustający
ani na chwilę szmer głosów.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
41
W siódmej klasie odbywa się lekcja polskiego. Piętnastu smagłych
chłopców pochyla się nad polskimi elementarzami. Pracowity chór
piętnastu cudzoziemskich głosów sylabizuje pod nadzorem polskiej
nauczycielki.
To cudzoziemskie sylabizowanie w pierwszej chwili brzmi dla
polskiego ucha tak obco, iż trzeba się dobrze w nie wsłuchać, aby pojąć, że
to nie odmawianie jakiejś wschodniej modlitwy, lecz zwykłe czytanie
polskiego elementarza.
„A-gat-ka pra-cu-je i my pra-cu-je-my.”
Niełatwo przychodzi Koreańczykom to polskie czytanie.
Wypracowują je w ciężkim trudzie — w pocie czoła. Niedawno wyuczone
polskie litery ciągle jeszcze wypadają z pamięci, a trudne polskie dźwięki
wymagają od wschodnich języków nie lada gimnastyki. Po raz pierwszy w
całej długiej historii narodu koreańskiego dzieci koreańskie uczą się mowy
polskiej.
Nauczycielka Kwiatkowska stoi przy tablicy i — jak troskliwy
dyrygent — wsłuchuje się pilnie w chór sylabizujących głosów. Dyrygent
nie jest zadowolony. Czytanie nie idzie jeszcze jak należy.
— Posłuchajcie, dzieci, to trzeba tak...
I nauczycielka sama odczytuje ustęp z elementarza, dokładnie i
wyraźnie akcentując poszczególne sylaby.
Klasa wsłuchuje się uważnie w czytanie nauczycielki i z przejęcia
aż lekko posapuje. Mały Kim Sun-bon z wysiłku umysłowego tak silnie
przymruża oczy, że pozostają z nich tylko ukośne czarne kreski. Najlepszy
uczeń Son In-su opiera na rękach swoją stożkowatą, mongolską głowę i,
wpatrzony w nauczycielkę, pochłania wzrokiem każdy ruch jej warg. Och,
jakiż trudny do opanowania jest ten polski język! ,,Barso nedobrze, barso
nedobrze".
„To jest dom A-gat-ki. A-gat-ka stoi na gan-ku.”
Trzeba wiele razy powtarzać odczytywanie tych prostych słów,
aby z gęstwiny obcych gardłowych dźwięków wyszła na koniec, jak
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
42
Czerwony Kapturek z ciemnego boru, mała polska Agatka, która pracuje i
stoi na ganku.
Ale nauka czytania to jeszcze nic. Największą trudność sprawia
wyjaśnienie małym Koreańczykom znaczenia polskich wyrazów.
Z nazwami przedmiotów,
znajdujących się w pokoju szkolnym, nie ma
oczywiście żadnego kłopotu. Nauczycielka
wskazuje palcem na stół i mówi po prostu: stół.
Koreańczycy powtarzają kilka razy to nowe
słowo, wpisują je do słowniczków i wiedzą już
na zawsze, że stół to jest stół. To samo
powtarza się ze ścianami, sufitem, z podłogą,
książką, z piórem, ołówkiem i lampą.
Z takimi słowami, jak pole, droga, las,
słońce, wiatr, zboże, owoce — także łatwo
sobie poradzić, gdyż można je wszystkie
pokazać na obrazkach elementarza, a w najgorszym razie — za oknem.
Gorzej jest z przymiotnikami. Nie ze wszystkimi. Znaczenie
przymiotników: wysoki i niski, gruby i chudy, wyjaśnia się za pomocą
jednego gestu, paru kresek na tablicy bądź na żywych przykładach
fizycznych cech uczniów. Ale wyjaśnienie słów: ładny i brzydki — jest już
znacznie trudniejsze. Bo przecież nie zawsze to, co jest ładne dla Polaka,
jest ładne także dla koreańskich oczu. A ponadto Koreańczycy niechętnie
uczą się słów określających wady i zalety ludzi bądź przedmiotów. Bo po
cóż niepotrzebnie obciążać sobie pamięć nowymi wyrazami, kiedy w
gołotczańskiej mowie istnieją dwa wspaniałe zwroty, którymi można
powiedzieć wszystko o każdej rzeczy i o każdym człowieku? Po co uczyć się
przymiotników: ładny i brzydki, zły i dobry, mądry i głupi, pilny i leniwy,
kiedy można powiedzieć po prostu: on „barso dobrze" albo: on „barso
nedobrze"?
Przy nauce przymiotników zachodzą często nieporozumienia.
Nauczycielka Kwiatkowska przyniosła do klasy dwie sukienki i pokazuje je
uczniom:
— Widzicie, chłopcy, stara sukienka i n o w a sukienka.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
43
Pracowity chór koreański skanduje w skupieniu za nauczycielką:
„Stara s k i e n k a... nowa su k i e n k a...”
W trzy dni potem klasa przerabia inną czy tankę:
„O babci i wnuczce.”
— Jaka jest babcia? — pyta nauczycielka po zakończeniu czytania.
— Bapcia jes stara — odpowiada chór koreański.
— Doskonale — cieszy się pani Kwiatkowska. — A jaka jest
wnuczka?
Zadowoleni z pochwały
Koreańczycy skandują ochoczo:
— Nućka jes... n o w-w a.
I trzeba im długo
tłumaczyć, że wnuczka jest nie nowa,
lecz młoda. Wcale nie pochwalają
tego utrudnienia.
— S k i e n k a stara — b a p
c i a stara. B a r s o dobrze. S k i e n k a nowa — nućka młoda. B a r so
nedobrze, barssso nedobrze.
Ale trudności przymiotnikowe są niczym w porównaniu z
trudnościami czasownikowymi. Ile rzetelnego wysiłku fizycznego i
umysłowego musi wkładać nauczycielka Kwiatkowska w wyjaśnianie
koreańskim chłopcom takich najprostszych czasowników, jak lubić, kupić,
sprzedać, znać, pamiętać. Nauczycielka zmienia się w rysowniczkę, w
aktorkę, w reżysera teatralnego, a klasę zmienia w ulicę, w sklep, teatr —
byle tylko najwyraźniej uzmysłowić uczniom sens tłumaczonego słowa. A
nauka czasowników ogranicza się z konieczności jedynie do formy
bezokolicznikowej. O jakiejkolwiek koniugacji nie ma w ogóle mowy.
Zapamiętanie i opanowanie polskich końcówek przekracza możliwości
najzdolniejszych uczniów.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
44
Rzetelnej i skrupulatnej nauczycielce Kwiatkowskiej więdną uszy i
kraje się serce, kiedy słucha, jak jej brunatni uczniowie popisują się z dumą
zdobytymi wiadomościami:
— Ja chodzić, ty chodzić, on chodzić, my chodzić — i tak dalej...
Ale co robić? Na razie trzeba na tym poprzestać. Kiedy
Koreańczycy pójdą do polskich szkół i zaczną praktycznie używać mowy
polskiej — nauczą się i koniugacji.
Czymże są jednak wszystkie trudności czasownikowe, wraz ze
wszystkimi trudnościami przymiotnikowymi, wobec jednego skromnego,
małego słówka „nawet"? Zaplątało się to słówko — nie wiadomo skąd — w
jedną z początkowych czytanek elementarza i w żaden sposób nie można
sobie z nim poradzić. Staje na drodze czytających jak pięciogłowy smok i
śmieje się każdą ze swych pięciu liter: a no, spróbujcie przejść, proszę
bardzo — spróbujcie. A obejść go nie można, bo mali Koreańczycy są bardzo
ciekawi i podejrzliwi. Jeżeli nauczycielka od razu im tego słówka nie
wytłumaczy, to wszyscy pracownicy Domu Dziecka będą poddawani przez
parę dni torturze nieustannych pytań:
— Mama, powiedz: nawet... Tata, powiedz: nawet... Sostra,
powiedz: nawet...
Nauczycielka Kwiatkowska rumieni się z zakłopotania i nerwowo
przekłada elementarz z ręki do ręki. Piętnaście par skośnych oczu
obserwuje ją z natężoną uwagą.
I naraz szczęśliwe olśnienie. Nauczycielce przypomina się
obiadowa mamałyga z poprzedniego dnia. Kucharka Parypińska ciągle
szuka nowych potraw dla urozmaicenia jadłospisu na gust koreański. Tym
razem nie udało się. Mamałyga bardzo nie smakowała dzieciom. —
Pamiętacie wczorajszą mamałygę? — Oczywiście, że pamiętają. Piętnaście
małych jak guziczki nosków marszczy się w wyrazie obrzydzenia:
— Mamałyga barso nedobrze... Barso nedobrze.
— Tak — zgadza się nauczycielka i przechodzi na uproszczoną
gwarę gołotczańską, żeby uczniowie mogli ją łatwiej zrozumieć. — Wy
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
45
niegłodni — mamałyga niedobra. Mięso dobre, zupa dobra — mamałyga
niedobra.
Koreańczycy słuchają bardzo zdziwieni. Do czego nauczycielka
zmierza? Co wspólnego ma niedobra mamałyga obiadowa z tajemniczym
słówkiem „nawet"?
Ale nauczycielka wie, ku czemu zmierza. Niech się trochę
podziwia. Nic nie szkodzi.
— Wy głodni — mamałyga dobra.
Piętnastu chłopców
gwałtownie zaprzecza. Wspom-
nienie wczorajszej mamałygi jest
zbyt świeże.
— Ne, mama, my głodni
— mamałyga b a r s o n e-dobrze.
— Ale wy bardzo, bardzo
głodni — mamałyga dobra.
Chłopcy już nie przeczą. Wszyscy ci uczniowie siódmej klasy w
swoim młodym życiu przecierpieli niejeden wielki głód, a zbyt są uczciwi na
to, aby mówić nieprawdę. Kiwają głowami w głębokim zamyśleniu. Kto wie,
jakie obrazy przesuwają się w tej chwili przed ich oczami.
A niestrudzona nauczycielka nastaje:
— Wy bardzo, bardzo, bardzo głodni. Wojna... Korea... Las... —
mamałyga dobra"
— Tak — odpowiadają posępnie chłopcy — my barso, barso,
barso głodni. Wojna... Korea... Las... mamałyga barso dobrze,"
— Widzicie — mówi nauczycielka — kiedy wy bardzo, bardzo,
bardzo głodni, wtedy nawet mamałyga bardzo dobra.
Zadanie językowe nauczycielki Kwiatkowskiej jest trudne, ale mali
Koreańczycy są wyjątkowo inteligentni.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
46
Piętnaście ciemnych twarzyczek rozjaśnia się w jednej chwili od
szerokiego białego uśmiechu. Nareszcie zrozumieli, co oznacza słowo
„nawet".
Piętnaście czarnych, lśniących czupryn pochyla się nad pulpitami.
Chłopcy wpisują do elementarza nowy, z takim trudem zdobyty wyraz.
W elementarzu czternastoletniego ucznia Kuk Men-su czytanka o
Agatce otoczona jest pięknie wyrysowaną ramką. Zazwyczaj dzieci
komponują takie ramki z kwiatów. Ale w ramce narysowanej przez Kuk
Men-su nie ma kwiatków. Są w niej strzelające czołgi, pikujące samoloty i
palące się domy. Wychowawczyni Henia ma rację, kartki gołotczańskich
elementarzy przekładane są kartkami historii.
„A-gat-ka pra-cu-je i my pra-cu-je-my".
III
Czy rozhukany tabun „mustangów" gna szalonym galopem, od
którego ziemia drży?
Czy średniowieczna horda tatarska pędzi z nieludzką wrzawą do
boju?
Nie, to gołotczańska „Korea" wybiega z drzwi Domu Dziecka na
popołudniową zabawę na świeżym powietrzu, j
Mali Koreańczycy są z pewnością zwykłymi dziećmi, i takimi
samymi dziećmi jak ich polscy rówieśnicy. Ale wyrośli w innej szerokości
geograficznej i temperament ich jest gorętszy, przesycony — podobnie jak
ich skóra — jaskrawszym pigmentem. Ich śmiech jest radośniejszy i
bardziej żywiołowy od śmiechu polskiego, oczy — bardziej błyszczące,
gestykulacja i poruszanie się — gwałtowniejsze, krzyk — ostrzejszy i
bardziej donośny. Koreańskich chłopców rozpiera nigdy niesyta żądza
gwałtownego ruchu i szalonych harców.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
47
Dwie godziny, między drugą a czwartą po południu, są w Domu
Dziecka czasem nieograniczonej, radosnej swobody dla gołotczańskich
dzieci i nieustannych obaw i strapień dla gołotczańskich wychowawców.
Kłopoty podczas zabaw bywają tylko z chłopcami. Dziewczynki
koreańskie — jakby dla wyrównania przerostu w temperamentach
chłopców — są zadziwiająco spokojne i grzeczne.
Kiedy rozkrzyczane i rozbiegane zagony chłopców wodzą się już
za łby po całym boisku, dziewczynki, wtulone w swe ciepłe dresy i okutane
po same noski wełnianymi szalami, drepczą jeszcze w grzeczniutkich
parach za wychowawczynią — tak jak je ustawiono przed opuszczeniem
domu.
Dopiero po wyjściu na plac sportowy
— dziewczynki rozpraszają się na grupki po
trzy lub cztery i na krańcach boiska, żeby nie
wchodzić w drogę chłopcom, przystępują do
swych zabaw — tak samo spokojnych jak ich
poprzedni spacer.
Kim Bą-chła, Li Un-son i ich polska
przyjaciółka, malutka Jadzia, córka wdowy
Krystyny z kuchni, najchętniej grają w
„kamyki". Pak Ion-dza, Kim Ion-suk i inne
tancerki ćwiczą niestrudzenie nowe tańce.
Mała zastępowa pionierska Kim Che-su i
pianistka Li Tson-tsim, otoczone ciasnym
kręgiem słuchaczek, spędzają cały czas zabaw
na opowiadaniu jakichś długich poufnych historii.
Może wspominają przeżycia przeszłości, a może po prostu
plotkują na chłopców? Któż to może wiedzieć?
Z dziewczynkami nie ma kłopotów. Wystarczy, że
wychowawczyni Henia od czasu do czasu zawoła: „Ri Kuk-ią, nie siadaj na
zimnym kamieniu!" albo: „Kim Tsu-nok, nie stój tak ciągle w miejscu,
pobiegaj trochę!" — i jest spokój. Na dobrą sprawę, dziewczynki na całe
dwie godziny zabaw można pozostawić samym sobie.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
48
Z chłopcami jest inaczej. Chłopców ani na chwilę nie wolno
spuszczać z oka. Ich nieokiełznany temperament grozi nieustannie
tysiącami niebezpieczeństw.
Na przykład taka zwykła chłopięca rzecz, jak piłka nożna. Grają w
nią wszyscy bez wyjątku świetnie. Trochę dzika jest ta gra, gdyż znajomość
reguł nie zawsze dorównuje technice. W każdym razie jest na co patrzeć.
„Strzały" mają szybkie i mordercze jak uderzenie piorunu. Prowadzą piłkę
jak cyrkowi żonglerzy. W ataku są straszni jak huragan. Tylko że ku
utrapieniu wychowawców za bardzo angażują się w tę grę. Całym sercem,
całym umysłem, wszystkimi muskułami. Kiedy rozżartą sforą uganiają się
za upragnioną piłką — tracą przytomność, zapominają o świecie i nic nie
jest w stanie ich zatrzymać. Wpadają na siebie jak rozpędzone motocykle.
Oto gołotczański poeta, szczupły Rin Kon-chum — zwany „Puszkinem" —
runął pod naporem wściekłego napastnika Kil Chon-ki. Polscy wychowawcy
krzyknęli jednym wielkim głosem trwogi, bo według praw fizyki z „Pusz-
kina" powinien zostać
tylko proszek. Ale nic.
Po krótkiej chwili
oszołomienia
„Puszkin" podnosi się
żywy, cały, ro-
ześmiany, prostuje
sobie kant spodni —
bo poeta jest pierwszej
wody elegantem — i
już: po-o-szedł za
piłką.
Ale z piłką
nożną jest jeszcze pół biedy. Dyżurującej na boisku wychowawczyni
Wojtowicz znacznie więcej troski przysparza to, co się dzieje w
południowej części placu.
W południowej części boiska wre wściekła walka. Trzeba tam
postać przez dłuższą chwilę, aby zorientować się, że ta kotłująca bitwa
toczy się jednak według pewnych prawideł. W zakreślonym linią kole stoi
gromadka obrońców. To oblężona forteca. Ze wszystkich stron nacierają na
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
49
nią silni i podstępni napastnicy. Oto nasz mały znajomy, rudy Pan Te-ion,
którego przed południem tak bardzo bolały zęby. Stoi na wysuniętym forcie
bronionej twierdzy — brudny, spocony, rozpalony walką. Naraz katastrofa.
Dwóch zaczajonych wrogów chwyta Pan Te-iona od tyłu i usiłuje go
przeciągnąć przez mur forteczny. Pan Te-ion szamocze się, wierzga nogami
i drze się wniebogłosy. Ale na próżno! Pomoc nie nadchodzi. Wszyscy
koledzy pochłonięci są obroną własnych pozycji. Silniejszy wróg uprowadza
Pan Te-iona. Pan Te-ion jest już jeńcem. I spójrzcie: ten mały, rudy chłopiec,
który bez płaczu zniósł dotkliwy ból zębów — teraz płacze. Po zrozpaczonej
twarzy jeńca płyną brudne łzy upokorzenia i wściekłości. Ale nie trać
odwagi, dzielny Pan Te-ionie! Twoi towarzysze o tobie nie zapomnieli. Z
oblężonej fortecy wypada jak burza odsiecz prowadzona przez I Czun-
china. Pięć minut upartych zmagań uwalnia jeńca i Pan Te-ion jest znowu w
fortecy. Jakimże szczęściem promienieje teraz jego podrapana twarz! Pan
Te-ion znowu walczy. Podstępny wrogu, drżyj! Dzielny Pan Te-ion, póki mu
sił starczy, będzie się mścił na tobie za zamordowanych rodziców, za
zniszczony dom i za swe rude włosy, które w pierwszych dniach znajomości
narażały go u kolegów na nienawistną i obelżywą nazwę „miguk"1.
Zabawa, która każdego popołudnia odbywa się w południowej
części placu, nazywa się „takara". Posiada ona swoje prawidła, które hamują
jej dzikość, ale prawidła te są najczęściej gwałcone. Nie dziwmy się małym
Koreańczykom. Prawidła gry w :,takara" były ustalone jeszcze przed
najazdem Amerykanów na Koreę. Dzieci, którym w czasie najazdu zabito
rodziców, mają prawo uważać je za przestarzałe.
Wychowawcy polscy wobec gry w „takara" są całkowicie
bezradni. Kiedy gwałtowność bitwy zaczyna grozić nieszczęśliwym
wypadkiem, pani Wojtowicz lub Henia biegną po pomoc do koreańskiego
nauczyciela Chan Sin-wona.
Grzecznie uśmiechnięty Chan wysłuchuje z ubolewaniem skarg
polskich koleżanek i życzliwie przytakuje im głową. Ale nigdy nie stara się
przeszkodzić grze w „takara". Nauczyciel Chan, który walczył jako kapitan
na froncie, a potem kierował marszem dzieci do Sinidzu, nie widzi nic
zdrożnego w grze w ,,takara”! i nie zamierza wychowywać koreańskich
chłopców na maminsynków.
1 Pogardliwe określenie Amerykanina
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
50
Więc mali Koreańczycy
nadal bawią się po swojemu. W
ciągu dwóch godzin spędzanych
na boisku mięśnie i gardła
chłopców nie odpoczywają ani
przez chwilę. Niemal każdego
dnia kilka „ofiar" zabaw odchodzi
z boiska do ambulatorium, gdzie
pielęgniarki, siostra Ela i siostra
Marysia, jodynują im drobne
skaleczenia. Poza polskimi
wychowawcami nikt tym się nie
przejmuje. Gołotczańscy
Koreańczycy uważają, że
prawdziwie męska zabawa nie
może się obyć bez drobnych ofiar.
Ale we wspaniałych męskich grach i zabawach na boisku
sportowym nie wszyscy chłopcy biorą udział. Wyłączeni z nich są przede
wszystkim chorzy, przebywający w izbie chorych. Ci nieszczęśnicy w czasie
ogólnych zabaw przeżywają piekło udręczeń i rozpaczy.
Każdego dnia — na kilkanaście minut przed drugą —
gołotczańska izba chorych staje się widownią cudu. Jak za dotknięciem laski
czarodzieja wszyscy chorzy nagle zdrowieją. Utykający przestają utykać.
Gorączkującym spada gorączka. Cierpiących przestają nękać bóle.
Zakatarzonym wysychają nosy. Kilkunastu cudownie uzdrowionych
obstępuje ciasnym kołem pielęgniarki i zaczyna błagać o wypuszczenie na
boisko:
— Sostra, ja jussu barso dobrze... Ja b a r s o dobrze...
W gołotczańskim języku znaczy to: jestem już zupełnie zdrów,
zdrowiusieńki. Lecz pogodna siostra Ela i nerwowa siostra Marysia — choć
różnią się od siebie pod każdym względem — w tym jednym wypadku
okazują się zgodne, nie wierzą w cuda. Błagania, które potrafiłyby
zmiękczyć kamień, nie odnoszą skutku. Nikt z cudownie uzdrowionych nie
zostaje wypuszczony na boisko. Ale bezlitosne siostry mogą zabronić
jedynie wyjścia z izby chorych. Utrzymać chłopców w łóżkach nie zdoła
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
51
żadna siła. „Męczennicy" z izby chorych całe dwie godziny zabaw spędzają
klęcząc przy oknach, z nosami przyciśniętymi do szyby. W tym czasie lepiej
nie zaglądać im w oczy. Taki w nich głód ruchu i taka tęsknota do zabaw.
Ale dość roztkliwiania się nad chorymi z izby chorych. Na większą
uwagę zasługują zdrowi chłopcy, którzy — mając pełne prawo do uganiania
się po boisku, uczestniczenia w meczach piłki nożnej, w grze w „takara" —
dobrowolnie z tego prawa rezygnują.
Na przykład taki Tson Gu-so z Szóstej Grupy. Nogi ma mocne,
jakby stworzone do kopania piłki, a z jego przysadzistej i muskularnej
postaci widać, że w „takara" także potrafiłby dokonać niemałych rzeczy.
Tymczasem Tson Gu-so — zamiast biegać za piłką czy mocować się z
kolegami — przez całe dwie godziny łazi w kółko po podwórzu lub między
zabudowaniami gospodarstwa rolnego i ciągle szuka, coś węszy
przepatrując wzrokiem każdy skrawek ziemi pod nogami. Bo Tson Gu-so
jest „wynalazcą", a gołotczańscy „wynalazcy" wykorzystują czas zabaw na
zdobywanie materiału do swoich wynalazków.
„Wynalazców"
interesuje wszystko. Nic nie jest
dla nich pozbawione znaczenia i
wartości. Z każdego wałęsają-
cego się po ziemi odłamka
starego żelastwa, z każdego ka-
wałka drzewa, z każdego
porzuconego pudełka, sznurka,
gwoździa czy drutu — można
sfabrykować nowy wspaniały
wynalazek.
Gołotczańscy
„wynalazcy" wyrabiają modele
samochodów i samolotów, scyzoryki i okulary słoneczne, windy
przenoszące przesyłki z jednego piętra na drugie, hałaśliwe piszczałki i
telefony, przez które można rozmawiać na odległość kilkudziesięciu
metrów. Skoro wynalazek zdobywa ogólne uznanie, staje się natychmiast
przedmiotem masowej produkcji. Niektóre wynalazki zakłócają
prawidłowe funkcjonowanie Domu Dziecka i pozostawiają po sobie złą
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
52
pamięć. Tak było z wytrychem sporządzonym przez Tson Gu-so ze
znalezionego gwoździa. „Wynalazca" nie zamierzał dobierać się do jakichś
zamkniętych sezamów, gdyż takich sezamów w Domu Dziecka nie ma.
Chodziło mu jedynie o zdobycie cudownej władzy nad zamkami. Nazajutrz
w Domu Dziecka było już około sto wytrychów. Skutki przejścia władzy nad
zamkami w ręce małych Koreańczyków były fatalne. Połowa zamków
gołotczańskich uległa zepsuciu, a nerwowa pielęgniarka, siostra Marysia,
została uwięziona na cztery godziny w swoim ambulatorium, gdyż wytrych,
którym zamknięto drzwi, złamał się i zagwoździł dziurkę od klucza.
Ale takie szkodliwe wynalazki powstają bardzo rzadko i
„wynalazcy" na ogół cieszą się u polskich pracowników Domu Dziecka
opinią jednostek pożytecznych.
Groźniejsi od „wynalazców" są tak zwani „mechanicy". Ci również
nie biorą udziału w hałaśliwych grach na boisku sportowym i cały czas
zabaw przepędzają na tajemniczych cierpliwych wędrówkach
poszukiwawczych w rejonie podwórza i gospodarstwa rolnego.
Ale „mechaników" zupełnie nie interesują porzucone pudełka i
sznurki, stare gwoździe czy najprzydatniejsze nawet ułamki blachy i
żelastwa. „Mechanicy" szukają tylko maszyn. Ofiarą ich pożądań pada każdy
mechanizm pozostawiony bez dozoru. Z równym powodzeniem może to
być zwykła kuchenna maszynka do mielenia mięsa, którą wyniesiono przed
dom dla oczyszczenia, jak wielki samochód ciężarowy, od którego na chwilę
odszedł kierowca.
Biada, po trzykroć biada kierowcom samochodowym,
motocyklistom i cyklistom, którzy ze swymi maszynami znajdą się w
Gołotczyźnie, nie wiedząc, do czego są zdolni gołotczańscy „mechanicy".
Przestrogą dla nieostrożnych niech będzie przypadek młodego
listonosza „od telegramów", który pewnego dnia przyjechał na rowerze z
depeszą dla Dyrektorki Domu Dziecka.
Listonosz „od telegramów" był w Gołotczyźnie pierwszy raz i
bardzo go ujęło serdeczne powitanie zgotowane mu przez trzech uprzejmie
uśmiechniętych Koreańczyków, którzy przechadzali się po dziedzińcu
domowym. Brunatni chłopcy długo ściskali dłoń listonosza i niezliczoną
ilość razy powtarzali swoje hałaśliwe „dzen dobry, tata". Potem odebrali od
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
53
niego rower, oparli go o ścianę i serdecznymi uśmiechami zapewnili gościa,
że pod ich opieką jego własności nie grożą żadne niebezpieczeństwa.
Zadowolony listonosz „od telegramów"
pogładził uprzejmych chłopców po głowach i wszedł
do Domu Dziecka postanawiając sobie odbyć jeszcze
później krótką rozmowę ze swymi nowymi
przyjaciółmi. Ale ta planowana rozmowa już się nie
odbyła. Bo kiedy w niespełna dziesięć minut później
listonosz opuścił gmach Domu Dziecka i rozejrzał się
za swoim rowerem — stać go było jedynie na okrzyk
wściekłości i rozpaczy.
Roweru nie było. Trzej uprzejmi chłopcy
koreańscy— z wyrazem skupienia na rozpalonych
twarzach i w błyszczących oczach — grzebali w kupie rur, szprych, prętów i
śrubek — na które z drobiazgową dokładnością został rozłożony wehikuł
listonosza. Trzeba znać pośpiech, z jakim pracują listonosze „od
telegramów", aby zrozumieć wzburzenie nieszczęsnego posiadacza
rozłożonego roweru. Listonosz krzyczał tak głośno, że na chwilę zagłuszył
nawet hałas gry w „takara". Przeklinał terminową depeszę, która
przywiodła go do gołotczańskiego Domu Dziecka, i przysięgał, że jego noga
nie postanie tu nigdy więcej, choćby miał w ogóle przestać być listonoszem.
Gołotczańscy „mechanicy" przysłuchiwali się jego rozpaczy ze
zmartwionymi minami. Było im żal tego krzyczącego człowieka, ale nie czuli
się winni. Listonosz mógł z równym powodzeniem krzyczeć na opiłki
żelazne za to, ze pozwalają przyciągać się magnesowi. Cóż na to poradzić, że
każdą maszynę łatwiej jest rozebrać na części, niż złożyć z powrotem?
Nie, awantura, jaką urządził listonosz „od telegramów", w
najmniejszym stopniu nie mogła wpłynąć na zmianę postępowania łowców
maszyn. I gdyby nawet wszyscy kierowcy samochodowi, motocykliści i
cykliści poczęli razem krzyczeć na gołotczańskich „mechaników" -—
okazaliby się wobec nich tak samo bezradni, jak pani Wojtowicz i Henia w
stosunku do graczy w „takara".
Bo gołotczański tryb życia już się ustalił i szkoda nawet marzyć o
jego zmianie. Każdego dnia — między drugą a czwartą po południu — na
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
54
boisku sportowym będzie szaleć „takara", a wszelkie maszyny znalezione
przez „mechaników" w rejonie podwórza i folwarku zostaną rozebrane na
części. Takie jest prawo życia gołotczańskiej „Korei". Bez niego Gołotczyzna
nie byłaby Gołotczyzną.
IV
I Czun-chin z całego gołotczańskiego dnia najbardziej lubi
wieczór. Bo wieczorem czuje się najbardziej „w domu".
Oczywiście, że to pojęcie „w domu" jest dość skomplikowane.
Gołotczańskie wieczory I Czun-china wcale nie przypominają
przedwojennych wieczorów w domu rodzicielskim. Tak samo jak duży,
jasny Dom Dziecka wcale nie przypomina oklejonej papierem „fanzy" we
wsi północno-koreańskiej, gdzie siadywało się na ciepłym ..kanie" razem z
rodzicami i siostrą. W Gołotczyźnie nie ma ciepłego „kanu", nie ma
kochanych rodziców i niema drogiej siostry. Ale rodzinna wieś, rodzice,
siostra ciepły ,,kan" — to sprawy tak już dawne i odległe, że I Czun-chin dziś
właściwie nie wie, czy tę zamierzchłą przeszłość naprawdę przeżył, czy zna
ją tylko z jakiejś pięknej bajki o strasznym zakończeniu.
Między przeszłością a I Czun-chinem legły: wojna, śmierć rodziny,
wędrówki po lasach i marsz ewakuacyjny do Sinidzu. Na szczęście pamięć o
tym wszystkim nie zatruwa już życia i nie przeszkadza spać po nocach. Ale
kiedy wspomnień dotknąć — bolą jeszcze ciągle jak ciężko stłuczone
miejsce. Lepiej postępować z nimi tak, jakby ich wcale nie było, jakby
zaczęło się żyć dopiero od przyjazdu do Gołotczyzny — beztroskim,
wesołym, gromadnym życiem gołotczańskim.
Wieczorami — kiedy korytarze i sale Domu Dziecka rozgrzewają
się od ciepłego światła lamp i huczą niskim, przytłumionym gwarem, tak
niepodobnym do ostrych hałasów porannych — I Czun-chin czuje najlepiej
smak gołotczańskiego życia. W kościach i w mięśniach ma przyjemne
zmęczenie po poobiednich harcach na boisku, a żołądek wypełniony do syta
kaszą z mięsnym sosem i koreańskim przysmakiem z surowej kapusty
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
55
„czimczhi", który gruba mama z kuchni przyrządza już niegorzej od
koreańskich wieśniaczek.
Głowa staje się wtedy ciężkawa i trochę senna — jak to zwykle
bywa wieczorami po zjedzeniu dobrej kolacji. A jednocześnie odczuwa się
nieprzepartą ochotę do kręcenia się po korytarzach, płatania psich figlów
spotykanym kolegom i plotkowania z chorymi z „izolatki", co jest surowo
zakazane. Przyjemnie jest także w tym czasie odwiedzać polskich
przyjaciół.
Dzisiaj I Czun-chin składa
wizytę ulubionemu przyjacielowi
wszystkich koreańskich chłopców
— mechanikowi Petowi.
„Towarzyskie spotkanie" z
mechanikiem dochodzi do skutku w
takich okolicznościach, że szumne
nazywanie go wizytą musi być
uznane za lekką przesadę.
Mechanik Pet pracuje w piwnicy
przy naprawie uszkodzonego kotła centralnego ogrzewania. Piwnica zalana
jest wodą, panuje w niej piekielny hałas. Ale I Czun-chino-wi to .wcale nie
przeszkadza. Chłopiec staje w drzwiach kotłowni i świeżym, ostrym głosem
przekrzykuje huk młotka:
— Tata, tata — ja tu!
Mechanik — nie przerywając pracy — odwraca ciemną, spoconą
twarz i uśmiecha się szeroko do I Czun-china. On także lubi małego
Koreańczyka i zadowolony jest z odwiedzin.
Po wymianie powitalnych uśmiechów I Czun-chin stoi przez
chwilę spokojnie i przygląda się pracy mechanika. Potem znowu woła:
— Tata! Tata!
I znowu Pet odwraca ku chłopcu ciemną, uśmiechniętą twarz.
— No, czego tam, smyku?
— Tata, gozdze daj — duze!
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
56
— Na co ci duże gwoździe? — pyta podejrzliwie mechanik. —
Pewno znowu chcecie w zamkach dłubać, co?
I Czun-chin od razu wychwytuje z pytania znajome słowo „zamki"
i poczyna gwałtownie machać rękami na znak przeczenia:
— Zamek ne, tata!... Zamek ne!...
Mimo tych zaprzeczeń rokowania w
sprawie gwoździ ciągną się dość długo.
Mechanik broni się dla zachowania pozorów. W
końcu jednak do chciwie wyciągniętej ręki I
Czun-china wędrują dwa spore haki. Pet taki już
jest. Nigdy nie potrafi oprzeć się prośbie swoich
małych ulubieńców. Kiedy później stolarz
Grabowski będzie mu robił wyrzuty, że cały
warsztat rozdaje chłopcom, mechanik odburknie
jak zawsze:
— Ojca mu zamęczyli, matkę mu
zamęczyli, dom spalili, to gwoździa mam mu
żałować czy jak?
Uszczęśliwiony I Czun-chin, przeskakując po trzy stopnie, wraca
ze swą zdobyczą na piętro. Nie wie jeszcze, co zrobi z gwoździami. Może
wymieni je u głównego „wynalazcy" Tson Gu-so na piłkę. Może sam
znajdzie dla nich jakieś przeznaczenie. W każdym razie przyjemnie jest
mieć dwa takie wspaniałe gwoździe.
W świetlicy, do której wchodzi teraz I Czun-chin, jest tłoczno, ale
względnie cicho. W ławkach siedzą pochyleni nad książkami uczniowie z
Piątej i z Szóstej Grupy. Wychowawca Gawlik, otoczony przez kilku
chłopców, rysuje coś na tablicy. Przy otwartej szafce bibliotecznej pełni
dyżur wychowawczyni Irka. W bibliotece gospodaruje kilku amatorów
oglądania obrazków. Ale większość kolegów I Czun-china oddaje się w tej
chwili nauce własnej. Chłopcy przygotowują na następny dzień polski i
historię koreańską. I Czun-chin doświadcza przez krótką chwilę palącej
chętki, aby także zasiąść nad polskim elementarzem. Ale poczucie
solidarności zwycięża. I Czun-chin zawsze odrabia lekcje wspólnie z dwoma
przyjaciółmi. A Ri Han-sik i rudy Pan Te-ion mają obecnie próbę chóru. W
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
57
takich razach nauka własna trzech przyjaciół ulega automatycznie
przesunięciu o godzinę. I Czun-chin zastanawia się, jak tę wolną godzinę
najmądrzej wykorzystać. „Może pobiec od razu do Tson Gu-so i wymienić
gwoździe na piłkę? Ale nie. Mając dwa takie wspaniałe gwoździe nie należy
spieszyć się z zawieraniem transakcji. Więc może po prostu przyłączyć się
do grupki otaczającej wychowawcę Gawlika? Ten Gawlik zawsze miewa
takie interesujące pomysły..."
Ostatecznie I Czun-chin decyduje się na napisanie listu do kadeta
Janka, z którym zaprzyjaźnił się w czasie niedzielnej wizyty kadetów w
Gołotczyźnie. Wyjmuje więc spod pulpitu ławki pióro, kałamarz, brulion —
i z tym wszystkim podchodzi do wychowawczyni Irki.
— S o s t r a, list...
Wychowawczyni nie jest tym wcale zaskoczona. Podczas każdego
dyżuru świetlicowego
wypada jej współpracować
przy pisaniu co najmniej
dziesięciu listów.
— A co chcesz
napisać do Janka?
I Czun-chin w
skupieniu marszczy czoło.
— Piszi, sostra:
on ne ma — ja smutny.
„Drogi Janku — pisze pod to zwięzłe dyktando wychowawczyni —
bardzo Cię polubiłem, a teraz kiedy Cię nie ma, jest mi za Tobą tęskno".
I Czun-chin z napięciem śledzi każde poruszenie pióra
nauczycielki.
— Sostra, pisz i: fotografia ja barso prosem.
I znowu pióro sunie po papierze:
„Proszę Cię bardzo, przyślij mi Twoją fotografię". Tak, fotografia
jest najważniejsza. Albumik z fotografiami rodzinnymi to największy skarb
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
58
dla chłopców koreańskich. Tylko nieliczni szczęśliwcy przywieźli z sobą
takie albumiki jako jedyną pamiątkę ocaloną z ojczyzny. I Czun-chin nie
przywiózł z sobą z Korei nic. Jego albumik rodzinny powstał dopiero w
Gołotczyźnie — nakładem pracy dwóch wieczorów. Teraz w albumiku I
Czun-china jest już sporo „rodzinnych" zdjęć. Są pieczołowicie wycięte z
ilustrowanych pism fotografie Stalina, Kim Ir-sena i Bolesława Bieruta. Jest
nadesłana w liście fotografia Anielki Kraskowskiej, uczennicy piątej klasy
jednej z warszawskich szkół, i fotografia studiującej w Polsce, bułgarskiej
studentki Rady, i fotografia Olesi, posługaczki z gołotczańskiej kuchni. Są
zdjęcia koreańskich przyjaciół: Ri Han-sika i rudego Pan Te-iona. Ilość
„rodzinnych" zdjęć w albumiku rośnie — w miarę rozrastania się nowej
rodziny I Czun-china.
Po napisaniu przez nauczycielkę brulionu listu I Czun-chin zabiera
się do przepisania go na arkusiku listowego papieru. Jest to długa i żmudna
robota. I Czun-chin kaligrafuje, ciężko postękując i przesuwając różowy ko-
niuszek języka z jednego kąta ust w drugi. Na koniec list jest gotów. Wtedy
następuje dopisek — już całkowicie własny. Rysunek gołąbka z listem w
dziobku i słowa: „Fotografia ne ma — ja barso smutny". List zostaje
zaadresowany i zalepiony. Jutro powędruje do adresata.
„Po-ku... Po-ku... Po-ku..."
Z pierwszego piętra dobiega wesoła piosenka o kukułce. Tę
piosenkę śpiewa się zazwyczaj pod sam koniec próby chóru. Ri Han-sik i
Pan Te-ion będą za chwilę wolni. Trzeba iść do pokoju po elementarz.
I Czun-chin chowa pod pulpit pióro, kałamarz i brulion, a list
oddaje nauczycielce. Potem w podskokach wybiega na korytarz.
Ale na korytarzu zatrzymuje go niespodziewana przeszkoda.
— I Czun-chinczyk!... I Czun-chinczyk!.
Tym przekręconym imieniem nazywa I Czun-china tylko jedna
osoba w Domu Dziecka: córka mechanika Peta, czternastoletnia Wiesia
Petówna. Wiesia czeka przy schodach na swoje koreańskie koleżanki, które
także śpiewają w chórze. Na razie — dla zabicia czasu — zaczepia małych
chłopców.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
59
— I Czun-chinczyk, uważaj, bo się przewrócisz!...
I Czun-chin lubi Wiesię o wiele mniej niż jej ojca. Zadziorna
dziewczynka często przeszkadza młodszym chłopcom w ich zabawach i
zabiera im piłkę. A odebrać piłkę trudno, bo Wiesia jest zręczniejsza i
silniejsza od niejednego chłopaka. Ale słowne przekomarzanie się z Wiesią
to pierwszorzędna zabawa i I Czun-chin nie potrafi z niej zrezygnować.
Mały Koreańczyk i mała Polka przekomarzają się z sobą zawsze na
ten sam ulubiony temat: które dzieci lepsze — polskie czy koreańskie?
I Czun-chin, krzywiąc się okropnie, wymachuje ręką przed
zgrabnym noskiem Wiesi.
— Polskie dzieci barso nedobre; włosy bars o jasne, nos barso,
barso duzy.
I Czun-chin kolistym ruchem dłoni kreśli, jak potwornie wielki jest
nos Wiesi. Dla Koreańczyków odmienny wygląd Polaków stanowi jeszcze
ciągle powód do żartów. Przy maleńkich jak guziczki noskach koreańskich
każdy nos polski wydaje się duży — choćby wystawał tylko o milimetr poza
linię policzków.
Wiesia nie pozostaje dłużna w odpowiedzi:
— Koreańskie dzieci bardzo niedobre. Rozumu mało, a oczy
takie...
I dziewczynka za pomocą dwóch skośnie ustawionych palców
pokazuje, jak śmieszne oczy mają dzieci koreańskie.
Podobne przekomarzania ciągną się zazwyczaj bardzo długo i
czasami doprowadzają do regularnych starć bokserskich.
Ale tej rozmowie sądzone jest inne zakończenie. Bo miesza się do
niej, schodząca z pierwszego piętra, wychowawczyni Wojtowicz.
Pani Wojtowicz bardzo nie lubi takich rozmów między dziećmi.
Uważa, że nacjonalizmy należy zwalczać we wszystkich ich przejawach.
Nawet w żartobliwych.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
60
— Co wy wygadujecie! Nie ma dzieci lepszych i gorszych.
Wszystkie dzieci są dobre.
I Czun-chin przygląda się z wesołym zainteresowaniem
nauczycielce. Koreańczycy lubią tę przysadzistą, łagodną „mamę"
Wojtowicz, z jej nieporadnymi trochę ruchami, majestatyczną koroną
kunsztownie splecionych włosów i niezmiennie życzliwym uśmiechem.
— Tak, mama — zgadza się po chwilowym namyśle — dzieci
koreańskie dobre, dzieci polskie dobre. Dzieci amerykańskie barso nedobre.
— Nieprawda! — oburza się wychowawczyni Wojtowicz, która
jednakowo kocha wszystkie dzieci świata. — Niedobrzy są Amerykanie,
którzy napadli na Koreę. Dzieci amerykańskie są dobre.
Ale I Czun-chin nie jest już skłonny do żadnych dalszych ustępstw.
Jego błyszczące, jeszcze roześmiane oczy twardnieją. Potrząsa z uporem
głową.
— Dzieci amerykańskie nedobre. Barso nedobre.
I żeby nie wdawać się w jałowe spory z sympatyczną
wychowawczynią polską, I Czun-chin czyni „dyplomatyczny" zwrot na
pięcie i puszcza się pędem w kierunku swojej sypialni. Tym bardziej że z
góry dochodzi już gwar rozpuszczonych chórzystów.
W kilka minut później trzej przyjaciele: I Czun-chin, Pd Han-sik i
Pan Te-ion zbierają się na naukę w jednej z klas. Chłopcy są w butach, ale na
wszelki wypadek przebrali się już w nocne piżamki, gdyż nauka własna
przeciągnie się z pewnością poza capstrzyk wieczorny. Wprawdzie po
capstrzyku nie wolno się uczyć, ale... dla chcącego nie ma nic trudnego.
Trzej wspólnicy zasiadają w ławkach — wparci łokciami w
pulpity, z dłońmi na uszach, pochylają się nad podręcznikami. Niestrudzona
Agatka z polskiego elementarza znowu wtajemnicza chłopców koreańskich
w proste sprawy swego nieskomplikowanego życia. Przytłumione
sylabizowanie poczyna stukać miarowo w ciszy jak dzięcioł w lesie.
Przerwa w nauce następuje dopiero o godzinie dziewiątej, kiedy
na korytarzach zostaje odgwizdany sygnał na układanie się do snu. Ale jest
to przerwa krótka. Chłopcy gaszą światło i przyczajają się w ciemności, aby
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
61
przeczekać ostatni obchód dyżurnej wychowawczyni. Skoro
niebezpieczeństwo mija, znowu zapala się światło i znowu poczynają kuć
pracowite dzięcioły.
Kują bardzo długo. Mali Koreańczycy zapamiętują się w nauce tak
samo, jak w zabawach na boisku. Na dobrą sprawę potrafiliby tak ślęczeć
nad elementarzem przez całą noc.
Na szczęście koreańscy wychowawcy dobrze znają obyczaje
swoich pupilów. O godzinie jedenastej w drzwiach „zakonspirowanego
uniwersytetu" staje nauczyciel Chan. Wysoki, smukły Chan przygląda się
przez chwilę z uśmiechem trzem małym uczniom, po czym — nie
podnosząc głosu — wypowiada jedno krótkie słówko:
— Czuczim — spać.
Nauczyciel Chan, który jest nie tylko najstarszym nauczycielem
koreańskim, ale i opiekunem organizacji pionierskiej, stanowi dla swych
wychowanków najwyższy autorytet. Dlatego chłopcy nie usiłują go nawet
przekonywać. Składają pospiesznie książki i zeszyty, kłaniają się
nauczycielowi z uprzejmym koreańskim uśmiechem i opuszczają klasę. Na
ten wieczór nauka jest skończona.
Na pierwszym piętrze trzy małe postacie w piżamkach rozchodzą
się do trzech różnych sypialni.
W sypialni I Czun-china pięciu jego współmieszkańców śpi już
głębokim snem. O zapaleniu światła nie może być oczywiście mowy.
Wprawdzie dawno już minął czas, kiedy I Czun-chin był „chłopcem, który
nie chciał jeść" i bał się ciemności. Ale i teraz jeszcze nie czuje się dobrze w
mrocznej sypialni. W ciemności zawsze przychodzą do głowy różne
niewesołe myśli. Więc I Czun-chin rozbiera się tak pospiesznie, że omal nie
zrywa sznurowadeł. Potem szybki skok pod białą, czystą kołderkę. Ta
chwila jest najprzyjemniejsza. I Czun-chin po położeniu się do łóżka nigdy
nie może oprzeć się chętce miłego pobujania się na sprężystym materacu.
Ach, jacyż głupi byli on i jego koledzy, kiedy pierwszego wieczora obawiali
się białych, wygodnych łóżek i całą noc spędzili na twardej podłodze! Teraz
kiedy powrócą do Korei, przekonają wszystkich do spania na łóżkach. Bo
cóż za sens obijać sobie boki na twardych, niewygodnych matach?...
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
62
Kiedy powrócą do Korei... Ha, kiedyś powrócą tam z pewnością.
Ale jeszcze nieprędko. Przedtem muszą się długo uczyć w polskich
szkołach. On, I Czun-chin, zostanie mechanikiem jak tata Pet — a może
szoferem lub lotnikiem. Przyjemnie będzie wtedy powrócić do Korei. Tylko
że...
Przez głowę zasypiającego
chłopca przebiega ostra, bolesna
myśl. Tylko że w Korei nie będzie
już rodziców i siostry. Ich nie będzie
już nigdy.
Od tej myśli robi się ciężko
i straszno. Wielkie ciemne okno
sypialni od razu staje się tak samo
przerażające, jak przed czterema
miesiącami. Z ciemności wychyla się
kunsztownie uczesana głowa
wychowawczyni Wojtowicz i
sylabizuje tak, jakby czytała z elementarza: — A-me-ry-kań-skie dzie-ci są
do-bre... „Nie! — I Czun-chinem wstrząsa odruch gwałtownego protestu. —
Nie ma dobrych 'miguk. Dzieci morderców są także złe. Bardzo złe".
Mały Koreańczyk I Czun-chin ma dopiero dwanaście lat, ale
przeżył więcej krzywd niż najstarsi ludzie. Dlatego jest tak bezwzględny w
swojej nienawiści i nie potrafi czynić w niej żadnych rozróżnień. Z czasem
organizacja pionierska wytłumaczy mu to, czego dzisiaj nie zdołała
wytłumaczyć wychowawczyni Wojtowicz. Na razie pozostawmy sprawy ich
własnemu biegowi i wyjdźmy już z tej sypialni. Do białego łóżeczka zbliża
się właśnie przyjaciel wszystkich zdrowych, zmęczonych chłopców — sen
— i kładzie swą ciemną, miękką dłoń na oczach I Czun-china.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
63
R O Z D Z I A Ł C Z W A R T Y
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
64
IV. PARTYZANT Z SONCZENU
Czternastoletni Li Chio-sik — jeden z dziesięciu kapitanów
pionierskich gołotczańskiej „Korei" — to miły, spokojny chłopiec o żywych,
błyszczących oczach i pogodnym uśmiechu. Na pozór nie różni się niczym
od pozostałych kolegów z Siódmej Grupy. Tak samo jak wszyscy grywa w
futbol i w „takara", i tak samo jak wszyscy ma palce stale powalane
atramentem. Ale na zielonej harcerskiej koszuli Li Chio-sika błyszczą dwa
wysokie odznaczenia partyzanckie. Otrzymał je za podziemną walkę z
wrogiem w północno-koreańskim mieście Sonczen.
Li Chio-sik opowiedział wychowawcom polskim o swych
sonczeńskich przeżyciach — w pewien długi wieczór zimowy. Domyślacie
się, jak nieporadną polszczyzną posługuje się Li Chio-sik. Znacie dziwaczny
polsko-rosyjski język tłumacza Li-Wana, łatwo więc możecie sobie
wyobrazić, z jaką trudnością przyszło polskim słuchaczom zrozumienie tej
długiej i bogatej historii. Ale dzięki połączonym wysiłkom: tłumacza Li-
Wana, nauczyciela Chana, Dyrektorki Domu Dziecka oraz pomocy dwóch
grubych słowników: koreańsko-rosyjskiego i rosyjsko-polskiego — historia
Li Chio-sika została zrozumiana i zanotowana w każdym najdrobniejszym
szczególe.
W książce nie można opowiadania Li Chio-sika powtórzyć jego
słowami ani słowami tłumacza Li-Wana. Dlatego słowa będą inne.
Natomiast treść opowiadania Li Chio-sika pozostaje niezmieniona nawet na
jotę. Możecie więc przyjąć tę historię tak, jakbyście ją słyszeli bezpośrednio
z ust samego Li Chio-sika.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
65
Oto ponura noc listopadowa 1950 roku — noc tragicznego
przełomu w życiu Sonczenu.
Z płonącego pożarami miasta wycofują się bataliony piechoty
morskiej, które przez długie tygodnie stawiały bohaterski opór
przeważającym siłom wroga. Na rozkaz naczelnego dowództwa oddziały
Armii Ludowej odchodzą na dogodniejsze pozycje obronne w stronę
Wysokich Gór. Z mieszkańców miasta nikomu nie wolno odejść z wojskiem,
aby nie krępować swobody jego ruchów.
Wśród gęstych szpalerów rozpaczającej ludności — która nie
bacząc na niebezpieczeństwo nalotów cała wyległa na pożegnanie wojska
— maszerują szybko milczące kolumny marynarzy. Brudni, zmęczeni
żołnierze zdają się nie słyszeć okrzyków pożegnań i błogosławieństw. Ich
twarze, oblane migotliwą poświatą pożaru, zastygły w mściwym, zaciętym
wyrazie. Tylko kroczący na czele oficer od czasu do czasu pozdrawia
ruchem ręki żegnające tłumy:
— Trzymajcie się, my tu
wkrótce wrócimy! Trzymajcie się, my
tu wrócimy!
U boku swego przyjaciela,
marynarza Kima, biegnie, potykając
się co chwila, trzynastoletni Li Chio-
sik. Chłopiec jest półprzytomny z
przejęcia i rozpaczy. Wprawdzie Kim
tłumaczy mu długo względy
strategiczne, dla których ludowe
oddziały muszą przejściowo wycofać
się w Wysokie Góry, ale Li Chio-sik nie
rozumie wywodów przyjaciela. Li
Chio-sik niczego w tej chwili nie chce
zrozumieć. Fakt, że wojsko opuszcza
miasto, a on z nim odejść nie może,
wydaje mu się potworny. Serce chłopca ściska taki sam ból, jak po śmierci
rodziców. W gardle pęcznieje mu dławiący płacz.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
66
— Słuchaj no, Kim — mówi przez łzy z nagłą decyzją w głosie —
daj mi nabój... Zostaw mi jeden nabój do karabinu. Muszę go mieć.
Sam nie wie, skąd mu się ta decyzja wzięła. Ukłuła go nagle jak
szpilka. Ze wzruszenia aż oblizał suche, spękane wargi.
— Oszalałeś, chłopcze — zdenerwował się podoficer Kim Ha-pok i
z chrzęstem poprawił karabin na ramieniu. — Na co ci nabój, Li Chio-sik?
Nie masz przecież karabinu.
Ale Li Chio-sik schwycił się nagłej myśli jak ostatniej deski
ratunku.
— Daj mi jeden nabój, Kim — błagał przyjaciela żarliwym
szeptem. — Drogi, kochany Kim... Daj mi jeden nabój. Co ci to szkodzi? Ty
przecież masz ich dużo. Ja go nie zmarnuję.
I tyle nadziei i rozpaczy zabrzmiało w jego głosie, że marynarz
Kim, który zdążył już dobrze poznać swego małego przyjaciela, raz tylko
zajrzał swym bystrym wzrokiem w jego stwardniałe oczy, a potem, nie
mówiąc ani słowa, wyjął z magazynu zdobyczny nabój amerykański i
wsunął go szybko w rękę Li Chio-sika.
Z chwilą gdy Li Chio-sik zamknął w dłoni ciężki, chłodny nabój,
uspokoił się natychmiast. Nie myśli na razie, skąd zdobędzie do niego
karabin. Wie, że jest posiadaczem groźnego, ostrego pocisku, który niesie
śmierć wrogowi. Teraz może już pozostać w mieście.
Na rogatce zagrodził mu drogę wojskowy posterunek. Dalej za
wojskiem nie wolno iść ani kroku.
Li Chio-sik zatrzymał się jak wrośnięty w ziemię. Pozwolił się
wymijać maszerującym czwórkom. Zaciskał palce na schowanym w
kieszeni naboju. Dopiero gdy przeszli obok niego ostatni żołnierze, Li Chio-
sik w nagłym przypływie rozpaczy zawołał:
— Do widzenia, Kim, wracajcie jak najprędzej!
Lecz głos jego był tak zduszony, że przyjaciel z pewnością go nie
usłyszał. I może półprzytomnemu z żalu chłopcu tylko się zdawało, że od
ginących w mroku szeregów odkrzyknął mu jak echo raźny głos Kima:
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
67
— Li Chio-sik, trzymaj się! My tu wrócimy.
W sonczeńskim Domu Dziecka — gdzie od śmierci rodziców
przebywał Li Chio-sik wraz z osiemdziesięcioma innymi sierotami
wojennymi — tej strasznej nocy nikt nie zmrużył oka. Kierownik Domu,
nauczyciel Kim Sunchan, zamknął się w swym pokoju ze starszyzną pionier-
ską. Radzono tam o sprawach życia i śmierci. Kim Sunchan był wybitnym
działaczem patriotycznym, notowanym na wszystkich „czarnych listach"
lisynmanowskich. Dostanie się w ręce Amerykanów równałoby się dla
niego śmierci. Dlatego młodzież błagała wychowawcę, aby szukał jakiegoś
bezpiecznego ukrycia. Ale przekonanie go nie było sprawą łatwą. Dopiero
po długich perswazjach Kim Sun-chan zdecydował się na opuszczenie
swego stanowiska i przekazanie go najstarszemu kapitanowi pionierskiemu
Cze Ion-kilowi.
O świcie Dom Dziecka zatrząsł się w posadach. Nad Sonczenem
przeleciało pięćdziesiąt samolotów nieprzyjacielskich zatapiając go w
morzu płomieni. W ten sposób Amerykanie torowali sobie drogę do
bezbronnego miasta. W dwie godziny potem ich pierwsze czołgi i
samochody pancerne wjechały na przedmieścia.
Przed wieczorem Li Chio-sik, uzyskawszy po długich prośbach
zezwolenie Cze Ion-kila, wybrał się na miasto. Poszli także inni chłopcy. W
Sonczenie po raz pierwszy od wielu miesięcy panowała cisza. Nie było
bombardowań.
Ale ta cisza, znamionująca obecność wroga, przygniotła serca
chłopców nieznanym ciężarem. Przemykając się między patrolami w
nienawistnych mundurach amerykańskich, zatęsknili gwałtownie za
złowieszczym warkotem i hukiem walki. Gdziekolwiek zwracali oczy,
dostrzegali ślady zbójeckiej gospodarki nowych gospodarzy. Domy
patriotów sonczeńskich były spalone, ich mieszkańcy wymordowani. Przed
gmachem Miejskiego Komitetu Ludowego, na którym zatknięto
znienawidzoną flagę Li Syn-mana, leżała zastrzelona kobieta. Pod
Wzgórzem Noży, za ruinami spalonego Pedagogikum, Amerykanie urządzili
publiczny plac kaźni. Do świeżo wykopanych grobów lisynmanowscy
policjanci spychali całe zwały trupów pomordowanych. Chłopcom
poczerwieniały powieki i wyschły gardła. Li Chio-sik czuł, jak narasta w nim
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
68
zimny, nieubłagany gniew. Trzymaną w kieszeni rękę zaciskał coraz
bardziej na naboju ofiarowanym mu przez Kima.
Pierwszy wieczór niewoli upłynął w Domu Dziecka w nastroju
szczególnie ponurym. Li Chio-sik i inni chłopcy opowiedzieli, co widzieli w
mieście. Mieszkańców Domu począł trawić coraz większy niepokój o los
Kim Sun-cha-na. Opowiadania o okrucieństwach wroga rozpaliły w żyłach
płomień nienawiści.
Rankiem następnego dnia do Domu Dziecka wpadł wojskowy
patrol dopytując się o Kim Sun-chana. Chłopcom w pierwszej chwili spadł
ciężar z serca. Jeżeli szukają, to znaczy, że dotychczas go nie znaleźli.
Czterej lisynmanowcy w amerykańskich mundurach i hełmach
rozbiegli się po całym Domu, przetrząsając każde łóżko i każdą szufladę, jak
gdyby właśnie tam mógł się ukryć Kim Sun-chan.
Na dole wysoki amerykański sierżant — za pośrednictwem
lisynmanowskiego tłumacza — przesłuchiwał Cze Ion-kila w obecności
wszystkich mieszkańców Domu.
Sierżant bawił się ciężkimi rękawicami szoferskimi, a jego długa
twarz wyrażała pełną obrzydzenia nudę. Chłopcy przyglądali się ze
zdumieniem końskim szczękom Amerykanina, które, nie odpoczywając ani
przez chwilę, miażdżyły ściśle odmierzonym ruchem gumę do żucia.
Cze Ion-kil na wszystkie pytania tłumacza odpowiadał spokojnie i
nieodmiennie: „Pan kierownik Kim Sun-chan wyjechał w jakichś swoich
sprawach nie mówiąc dokąd. Powiedział nam tylko, że powróci za parę
dni".
Kiedy z ust młodego Koreańczyka po raz trzeci padła ta sama
odpowiedź — Amerykanin przestał żuć gumę, wyciągnął ją w długą nitkę,
następnie zwinął w kulkę i przylepił do pasa. Potem z wyrazem
obrzydzenia zbliżył się do Cze Ion-kila i leniwie podniósłszy ciężkie
rękawice, uderzył go nimi z całej siły w twarz.
Mieszkańcy Domu aż się zachwiali. Tak straszna była zniewaga
wyrządzona w ich obecności najstarszemu kapitanowi pionierskiemu. Cze
Ion-kil zszarzał na popiół. Przez chwilę zdawało się, że runie na
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
69
Amerykanina. Ale powściągnął się nieludzkim wysiłkiem woli i po chwili
grobowej ciszy powtórzył jeszcze raz zdławionym głosem: — Pan
kierownik Kim Sun-chan wyjechał i powiedział, że wróci za parę dni.
Amerykanin odwołał chrapliwym głosem przeprowadzających
rewizję lisynmanowców. Na tym wizyta się skończyła. Na razie
niebezpieczeństwo było zażegnane. Tej nocy Li Chio-sika zbudziło silne
szarpnięcie. Przy łóżku stał całkowicie ubrany Cze Ion-kil z palcem na
ustach.
— Ubieraj się i chodź. Tylko cicho, żeby nie zbudzić „małych".
Zeszli do piwnicy,
którą za dnia tak starannie prze-
szukiwali lisynmanowcy. W
blasku latarni Li Chio-sik dojrzał
około dwudziestu kolegów
siedzących w kucki pod
usypiskiem węgla przy jednej ze
ścian. Byli to sami starsi
wychowankowie. Wśród nich
wszyscy kapitanowie pionierscy
i szesnastoletnia nauczycielka O
Dzon-suk.
Li Chio-sik oczekiwał, że za chwilę stanie się coś niezwykłego.
Dlatego odczuł zdziwienie i rozczarowanie, gdy Cze Ion-kil, wskazując na
stos węgla pod ścianą, powiedział krótko:
— Odsuńmy ten węgiei.
Wszyscy zabrali się żwawo do roboty. Gdy odsunięto węgiel,
ukazały się żelazne drzwiczki prowadzące do loszku służącego w lecie jako
lodownia. Cze Ion-kil chwycił gruby pogrzebacz i począł nim mocno
uderzać w żelazną kratę włazu: dwa razy powoli i trzy razy bardzo szybko.
Potem otworzył ją. W loszku odezwały się jakieś szmery. Trwało to przez
długą, pełną napięcia chwilę. I naraz Li Chio-sik wpił się palcami w ramię
stojącego obok kolegi.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
70
Z ciemnego otworu włazu wyjrzała głowa kierownika Kim Sun-
chana. Zebranych opanowała szalona radość pomieszana z trwogą. Więc
kierownik wcale ich nie opuszczał. Więc dzisiaj wróg myszkował tuż przy
jego schowku, o krok.
Ale nie było czasu na wypytywanie ani na długie powitania. Kim
Sun-chan był doskonale poinformowany o wydarzeniach w mieście.
Oznajmił zebranym zwięźle, że Podziemny Komitet Frontu Patriotycznego
miasta Sonczen rozpoczął czynną walkę z wrogiem i zamierza wciągnąć do
tej walki starszych wychowanków Domu Dziecka. Zapytał, czy wszyscy są
przygotowani do walki. Obecnym rozgorzały oczy. Kilkanaście rąk
wyciągnęło się błagalnym gestem w stronę kierownika.
Kim Sun-chan zażądał, aby przed przystąpieniem do
szczegółowych obrad zebrani złożyli przysięgę na wierność.
W półciemnej piwnicy dwadzieścia młodych, drżących głosów
wypowiedziało szeptem tekst uroczystej roty:
„Przysięgamy Ojczyźnie i naszemu wodzowi Kim Ir-Senowi, że
będziemy wroga bić tak długo i uparcie, aż opuści nasz kraj.
Przysięgamy, że ranieni lub wzięci do niewoli — nie zdradzimy
naszej organizacji ani nie wydamy żadnego z naszych towarzyszy.
Przysięgamy, że dołożymy wszelkich sił, aby zwerbować jak
najwięcej nowych bojowników do walki z wrogiem".
Po złożeniu przysięgi zebrani przystąpili do opracowania
szczegółowego planu walki.
Przede wszystkim wyłoniono pierwszą „grupę operacyjną" pod
dowództwem Cze Ion-kila. W skład tego pierwszego oddziału bojowego
weszli między innymi szesnastoletnia zastępczyni nauczyciela O Dzon-suk i
trzynastoletni Li Chio-sik.
Następnie kierownik Kim Sun-chan w imieniu podziemnego
komitetu patriotów przekazał grupie operacyjnej jej zadania bojowe.
Obejmowały one drobne akty dywersji oraz zbieranie informacyj o
obiektach wojskowych wroga.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
71
Zebranie w piwnicy przeciągnęło się do rannego brzasku. Po jego
zakończeniu Kim Sun-chan pożegnał się ze swymi wychowankami i znowu
skrył się w loszku. Wychowankowie sumiennie przysypali węglem
kryjówkę kierownika, po czym wrócili do swych sypialni, gdzie zaraz
zasnęli lekkim, czujnym snem, jakim zasypiają żołnierze na biwaku.
Od tej pamiętnej nocy w zajętym przez wroga mieście Sonczen
poczęły się dziać dziwne rzeczy.
Były to na pozór drobne i zupełnie nie związane z sobą
wydarzenia, następujące w nieregularnych odstępach czasu i w różnych
częściach miasta. Niektóre z nich przypominały pozornie najzwyklejsze,
dziecinne psoty. Ale w tych dziecinnych psotach kryło się tyle nienawiści do
wroga i tyle nieustraszonej odwagi, że doprowadzały one do rozpaczy
okupantów, a w sercach zgnębionej ludności zapalały światło nadziei.
Pierwszym z tych wydarzeń było zdjęcie lisynmanowskiej flagi z
gmachu Komitetu Ludowego położonego w samym środku miasta.
Biała, czarno cętkowana chorągiew narodowej zdrady — którą
Amerykanie natychmiast po swym wkroczeniu do Sonczenu wywiesili na
siedzibie aresztowanych władz miejskich w miejsce czerwono-modrej flagi
Republiki Ludowej — stała się od pierwszej chwili przedmiotem
szczególnej nienawiści chłopców z sonczeńskiego Domu Dziecka.
W rozmowach między sobą nazywano ją nie inaczej, jak „tamtą
szmatą". I chociaż w Sonczenie wisiało wówczas wiele flag
lisynmanowskich, ilekroć padało określenie „tamta szmata", wiedziano od
razu, że chodzi właśnie tę najbardziej irytującą flagę, wywieszoną na
pierwszym piętrze Komitetu Ludowego.
Już podczas drugiego zebrania konspiracyjnego w piwnicy Domu
Dziecka kierownik Kim Sun-chan wydał chłopcom z grupy operacyjnej
upragniony rozkaz:
Dzisiejszej nocy usuniecie „tamtą szmatę", a zamiast niej
wywiesicie naszą flagę. Wykonanie tego zadania będzie dla was egzaminem
sprawności bojowej. — Mówiąc to kierownik wyjął z zanadrza małe
zawiniątko rozwinął przed oczami chłopców czerwono-modry sztandar
koreański.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
72
„Podziemny komitet walki z wrogiem przyznaje wam zaszczyt
zatknięcia nad miastem tej drogiej naszym sercom flagi. Pamiętajcie,
chłopcy, że jest to sztandar Kim Ir-sena.”
I Kim Sun-chan ucałował z czcią czerwoną gwiazdę umieszczoną
na środku flagi. Po nim to samo uczynili chłopcy.
Było już dobrze po północy, gdy maleńka grupka operacyjna — z
ojczystym sztandarem ukrytym pod bluzą dowódcy — wyruszyła z Domu
Dziecka w nocny mrok opanowanego przez wroga miasta.
Wczesnym rankiem następnego dnia pierwsi przechodnie,
których droga wiodła obok gmachu Komitetu Ludowego, zatrzymali się w
radosnym osłupieniu. Z pierwszego piętra Komitetu — na drzewcach, z
których zdarto „tamtą szmatę" — powiewał dumnie czerwono-modry
sztandar z czerwoną gwiazdą pośrodku.
Wieść o tym niezwykłym wydarzeniu zaalarmowała miasto z
szybkością telegrafu. W chwili gdy sfora lisynmanowskich policjantów ze
wściekłym ujadaniem
zabierała się do zdjęcia
flagi, wokoło gmachu
Komitetu Ludowego
stały już nieprzebrane
tłumy mieszkańców
miasta. Wobec
uroczystego milczenia
rzesz ludzkich,
wpatrzonych w swój
narodowy sztandar,
nawet lisynmanowcy
musieli pojąć, że stało
się coś, czego odrobić
już nie podobna. Dzięki bohaterskiemu figlowi niewykrytych sprawców
wszyscy mieszkańcy Sonczenu dowiedzieli się, że miasto ich nie
zrezygnowało z walki z wrogiem. ,
Tego samego dnia na przedmieściu Sonczenu wysadzono w
powietrze dwa budynki zajęte przez amerykańską administrację wojskową.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
73
Podziemny komitet patriotów dawał tym czynem znać chłopcom z Domu
Dziecka, że nie oni sami walczą z okupantami miasta.
Zmiana flag na gmachu Komitetu Ludowego, będąca pierwszym
wyczynem bojowym Li Chio-sika i jego kolegów, przypieczętowała
ostatecznie powstanie ośrodka dy-wersyjno-partyzanckiego w sonczeńskim
Domu Dziecka. Kierownik Kim Sun-chan, po spełnieniu zadań organiza-
cyjnych, wycofał się na rozkaz podziemnego komitetu do bezpiecznego
schronienia w innej części miasta, a jego funkcje — tym razem już nie w
charakterze tymczasowego zastępcy — przejął Cze Ion-kil.
Od tej chwili dziecięcy ośrodek oporu z każdym dniem zdobywał
sobie nowych żołnierzy wśród mieszkańców Domu i coraz bardziej
poszerzał zakres walki z wrogiem.
W zakres tej walki wchodziło przede wszystkim zbieranie
wiadomości o wojskowych obiektach amerykańskich na terenie miasta.
Trzynastoletni Li Chio-sik i w tej dziedzinie wyróżniał się odwagą i
pomysłowością.
Każdego ranka chłopiec wychodził z Domu Dziecka objuczony
ciężkim ładunkiem drzewa, zebranego przez kolegów w pobliskim lasku. Li
Chio-sik udawał się ze swym ciężarem w sąsiedztwo jakichś z góry
upatrzonych koszar, biur czy magazynów amerykańskich. Tam rozkładał na
ziemi drzewo i głośno je zachwalał przechodzącym oficerom i podoficerom
amerykańskim. W czasie ostrej zimy sonczeńskiej drzewo opałowe było
materiałem bardzo poszukiwanym. Amerykanie potrzebowali go bardziej
od innych. Więc czemu nie mieli go kupować u małego, sympatycznego
przekupnia, którego życzliwy uśmiech mile głaskał ich serca nie
przyzwyczajone do objawów życzliwości ze strony mieszkańców podbitego
miasta? Na brak klientów Li Chio-sik nie mógł się uskarżać.
Nabywcy drzewa kazali mu — rzecz prosta — odnosić towar do
miejsca przeznaczenia. Wędrował więc za nimi posłusznie do różnych
koszar i biur amerykańskich.
W czasie gdy drzewo odważano i wypisywano na nie asygnatę, Li
Chio-sik, nie poruszając nawet głową, ogarniał bystrym spojrzeniem swych
wydłużonych oczu pomieszczenia wojskowe i notował sobie w pamięci
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
74
wszystkie szczegóły mogące zainteresować podziemny komitet walki z
wrogiem.
Podczas tych niebezpiecznych wizyt u Amerykanów zdarzało się
nieraz, że chwytał go za gardło nagły lęk przed rozpoznaniem. Wtedy
wsuwał niepostrzeżenie rękę do kieszeni spodni i obejmował palcami
chłodny nabój pozostawiony przez Kim Ha-poka, a spokój i pewność siebie
powracały natychmiast.
Li Chio-sik rozumiał dobrze, że zabieranie z sobą naboju na
wypady wywiadowcze jest karygodnym naruszeniem dyscypliny. Gdyby
Cze Ion-kil dowiedział się o tym, Li Chio-sik miałby się z pyszna. Mimo to
chłopiec nie mógł się zdecydować ani razu na pozostawienie naboju w
domu. Jedynie z nim czuł się bezpieczny. Uważał go za swój paszport
żołnierski i za niezawodny talizman szczęścia.
Po wyjściu z koszar amerykańskich Li Chio-sik spotykał się
przeważnie z O Dzon-suk. Czyż trzynastoletniemu chłopcu koreańskiemu
nie wolno spotykać się ze swoją szesnastoletnią siostrą? Takich spotkań nie
zabrania się nawet w miastach okupowanych przez Amerykanów.
Wiadomo zaś, że do niemiłych zwyczajów wszystkich starszych sióstr
należy także zwyczaj żądania od młodszych braci szczegółowych rozliczeń z
ich zarobków. Żaden więc policjant amerykański czy lisynmanowski nie
miał prawa się dziwić, gdy Li Chio-sik, wręczając O Dzon-suk zarobione
pieniądze, składał jej ponadto długie i skomplikowane wyjaśnienia.
Po pożegnaniu się z Li Chio-sikiem O Dzon-suk wstępowała do
małego warsztatu ślusarskiego, gdzie pracował stary ślusarz w niebieskich
okularach, i oddawała mu do naprawy jakiś złamany klucz lub zepsutą
kłódkę — co także było rzeczą najzupełniej naturalną, gdyż jak wiadomo
klucze i kłódki psują się nawet w najporządniejszych gospodarstwach. Czy
O Dzon-suk w rozmowie ze starym ślusarzem, poza tematami ściśle
ślusarskimi, poruszała jeszcze jakieś inne sprawy, trudno byłoby
stwierdzić, gdyż do małego warsztatu, położonego w najuboższej dzielnicy
miasta, mieli wstęp tylko specjalnie wtajemniczeni klienci.
Jak widać z tego krótkiego opisu, działalność Li Chio-sika i O Dzon-
suk odbywała się w warunkach nie wzbudzających niczyich podejrzeń.
Jeżeli zaś nazajutrz czy w dwa dni po tym wszystkim jakiś ważny
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
75
amerykański obiekt wojskowy ulegał wysadzeniu w powietrze lub
zbombardowaniu — to najbystrzejszemu oficerowi wywiadu nie
przyszłoby nawet na myśl kojarzyć ten fakt z nabyciem drzewa opałowego
u małego koreańskiego przekupnia o niewinnych oczach i życzliwym
uśmiechu.
Po kilku udanych wyprawach wywiadowczych i dywersyjnych
mali partyzanci z Domu Dziecka poczuli się prawdziwymi żołnierzami.
Najbardziej czynnych członków grupy operacyjnej rozpierała duma i
poczucie własnej ważności. Jeszcze przed dwoma tygodniami Li Chio-sik i
jego koledzy byli tylko słabymi, bezbronnymi sierotami wojennymi. Teraz
stali się żołnierzami w całym tego słowa znaczeniu. Walczyli z wrogiem i
zadawali mu straty. Własnymi rękami i własnym rozumem wywalczyli so-
bie najpiękniejszą i najdumniejszą godność — godność żołnierza-
partyzanta. Czyż nie mieli uzasadnionych powodów do dumy i radości?
Niestety, ta duma i radość świeżo upieczonych partyzantów
przejawiały się od razu na zewnątrz w sposób najmniej pożądany. Li Chio-
sik i jego najbardziej zasłużeni towarzysze stracili całkowicie chęć do nauki
i zaczęli się systematycznie wykręcać od udziału w lekcjach.
Bo czyż prawdziwi żołnierze-partyzanci mogą mieć chęć i głowę
do nauki? Prawdziwy żołnierz-partyzant — po powrocie z udanej „akcji' —
ma chyba prawo pogwarzyć sobie nieco z młodszymi kolegami o sytuacji w
mieście i pochwalić się przed nimi takim czy innym przeżyciem? A właśnie
w czasie tych miłych pogwarek żołnierskich przychodzi taka O Dzon-suk
lub inny równie mało umiejący zastępca nauczyciela i zaczyna naprzykrzać
się człowiekowi ze swymi nudnymi lekcjami. Prawdziwych żołnierzy-
partyzantów zapędzać do ślęczenia nad podręcznikami historycznymi i
matematycznymi? Też pomysł!
Czy słyszał kto o czymś podobnym? Po prostu śmiechu warte.
Otrzaskani z niebezpieczeństwami i fortelami wojennymi, młodzi
partyzanci z Domu Dziecka byli najgłębiej przekonani, że wszelkie
nawoływanie ich do nauki uwłacza ich wysokiej godności i jest po prostu
śmieszne. Dlatego popadali w coraz gruntowniejsze lenistwo. Ponieważ zaś
cieszyli się znacznym autorytetem u młodszych kolegów, ich wpływ na
otoczenie stawał się zdecydowanie demoralizujący.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
76
Wówczas w tę sprawę wkroczyła organizacja pionierska.
Zebranie aktywu pionierskiego — dla podkreślenia jego ważności
— odbyło się w konspiracyjnej piwnicy, której — od czasu włączenia
wszystkich mieszkańców Domu do ośrodka partyzanckiego — używano
tylko w wyjątkowych wypadkach. Do chłopców przemówił najstarszy ka-
pitan pionierski i dowódca ośrodka — Cze Ion-kil.
Cze Ion-kil był zaledwie o trzy lata starszy od Li Chio-sika i
pozostałych partyzantów. Ale od pamiętnego zajścia z amerykańskim
sierżantem wszyscy pionierzy w Domu Dziecka uważali go za dojrzałego
mężczyznę i swego opiekuna. Tym razem Cze Ion-kil dowiódł, że potrafi być
ponadto mądrym i surowym sędzią. Mówił powoli, nie podnosząc głosu, z
jego grubych warg ani na chwilę nie schodził pogardliwy uśmieszek. Każde
słowo Cze Ion-kila chłostało jak rózga.
— Czy są partyzantami? Tak, oczywiście, są partyzantami. Zrywają
nocami przeklęte szmaty imperialistów i przeprowadzają ważny zwiad dla
Armii Ludowej. Czy mają prawo być z tego dumni? Tak — z tego mają
prawo być dumni. Ale wszystko, co robią poza tym, jest haniebne i zasługuje
na najsurowsze potępienie. Czyż nie tłumaczono im wiele razy, że
najważniejszą bronią pioniera w walce z wrogiem jest nauka? Czyż nie
zdają sobie sprawy z tego, że imperialiści pragnęliby za wszelką cenę
utrzymać młodzież koreańską w stanie niewiedzy i ciemnoty? Czyż nie
rozumieją, że każda nowa lekcja, odbywana w trudnych warunkach
obecnych, jest ciosem zadawanym wrogowi? Nauczyciele Domu Dziecka
odeszli na front. Najwięcej umiejący wychowankowie zastępują ich z
trudem i poświęceniem. Czy wszyscy pionierzy doceniają należycie ciężką
pracę tych najlepszych kolegów? Nie — przeciwnie. Są wśród pionierów
chłopcy, którzy sami nie chcą się uczyć i odciągają od nauki młodszych
towarzyszy. Czy nie jest to po prostu działanie na korzyść wroga? Tak —
należy to stwierdzić wyraźnie — ci chłopcy działają na korzyść wroga.
Mówią nam, że są żołnierzami. Nie wierzmy im. Oni nie są żołnierzami. Są
po prostu małymi, niemądrymi smarkaczami. Tak — niemądrymi
smarkaczami.
Przemówienie to Cze Ion-kil wygłosił w śmiertelnej ciszy. Jego
ironiczne, powoli cedzone słowa zwaliły się na serca chłopców jak grad
ciężkich kamieni. Li Chio-sik i pozostali partyzanci wyszli z piwnicy
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
77
kompletnie zdruzgotani. Ich dumne czoła pochyliły się nisko, a uszy płonęły
jaskrawą czerwienią.
Ta jedna krótka odprawa pionierska położyła zdecydowany kres
atmosferze nieróbstwa i braku dyscypliny. Odtąd w Domu Dziecka
zapanował surowy rygor i ściśle przestrzegany program dzienny, w którym
walka partyzancka nie wykluczała lekcji historii, a ,,akcje" zwiadowcze nie
kłóciły się z nauką matematyki. Nad przestrzeganiem tego nowego ładu
czuwali wszyscy ci, którym drogie było imię żołnierza-partyzanta.
Niestety, już w tydzień po odprawie pionierskiej wspaniałą
atmosferę młodego ośrodka partyzanckiego zakłócił straszliwy i zupełnie
nieoczekiwany cios.
Do Domu Dziecka powtórnie zawitał patrol policyjny poszukujący
kierownika Kim Sun-chana. Tym razem wysoki sierżant amerykański nie
bawił się już w żadne przesłuchiwania. Po stwierdzeniu, że kierownik
Domu dotychczas jeszcze nie wrócił, policjanci aresztowali Cze Ion-kila i
uprowadzili go z sobą.
Wysłani w ślad za patrolem zwiadowcy przynieśli kolegom
niewesołe wieści. Cze Ion-kila umieszczono w więzieniu przy ulicy
Szemrzących Strumieni. Chłopcy wiedzieli, co to oznacza. Właśnie z tego
więzienia wyprowadzano codziennie dziesiątki patriotów koreańskich na
plac straceń pod Wzgórzem Noży.
Niezwłocznie zwołana rada kapitanów pionierskich przekazała
kierownictwo Domu Dziecka szesnastoletniej O Dzon-suk, a kierownictwo
partyzanckiej grupy operacyjnej — trzynastoletniemu Li Chio-sikowi.
Kolektyw pionierski ustalił ponadto, ze pierwszym zadaniem bojowym
grupy operacyjnej ma być uwolnienie z więzienia Cze Ion-kila.
Młodym partyzantom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
Wszyscy kochali Cze Ion-kila jak starszego brata i rozumieli dobrze, jak
nieodżałowaną stratą dla całego Domu Dziecka jest jego uwięzienie.
Li Chio-sik, nie zwlekając ani chwili, wybrał z grona podwładnych
czterech zręcznych zwiadowców i zlecił im udanie się jeszcze tego wieczora
na ulicę Szemrzących Strumieni dla dokładnego obejrzenia gmachu
więziennego i wywiedzenia się, w której z cel przebywa Cze Ion-kil.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
78
Sam Li Chio-sik nie mógł towarzyszyć kolegom w tej wyprawie,
gdyż trzon grupy operacyjnej Domu Dziecka z rozkazu podziemnego
komitetu walki z wrogiem miał przeprowadzić tej samej nocy akcję
zwiadowczą w rejonie wspomnianego już dwukrotnie Wzgórza Noży.
Podziemny komitet uzyskał informacje, że na Wzgórzu Noży
znajduje się duże zgrupowanie amerykańskie.
Mali partyzanci — zgodnie z rozkazem, przekazanym im przez
starego ślusarza w niebieskich okularach — mieli ustalić w przybliżeniu
skład nieprzyjacielskiej placówki i jej siłę ogniową.
Było to zadanie niezwykle trudne i niebezpieczne, przerastające
wszystko, czego dokonali dotychczas. Ale tej nocy mali partyzanci nie
obawiali się największych nawet niebezpieczeństw. Strata drogiego
przyjaciela i dowódcy dotkliwie zraniła ich młode serca i napełniła je
mściwą męską odwagą.
Około godziny jedenastej wieczorem sześciu chłopców pod
dowództwem Li Chio-sika wyszło z Domu Dziecka, postanawiając udać się
na punkt wyjściowy różnymi drogami, gdyż wspólny przemarsz przez
miasto mógł zwrócić uwagę nieprzyjacielskich patroli.
Spotkali się w pół godziny później w głębokiej rozpadlinie wśród
ruin spalonego Pedagogikum. Noc była ciemna, bezksiężycowa i
bezgwiezdna. Tuż przed nimi czerniało Wzgórze Noży, cel ich wyprawy. Za
sobą mieli mur straceń. Powiew wiatru przynosił stamtąd ciężki, ckliwy
odór gnijących ciał ludzkich...
Zgodnie z uprzednio opracowanym planem Li Chio-sik rozstawił
czterech kolegów na posterunkach alarmowych od strony miasta. Dwaj
pozostali, najbystrzejsi i najzręczniejsi, mieli się wspiąć ukradkiem na
szczyt wzgórza i przeprowadzić tam właściwą pracę zwiadowczą. On sam
— jako dowódca — pozostał w rozpadlinie dla utrzymania łączności
między posterunkami alarmowymi a zwiadowcami. Za sygnał alarmu i
zbiórki przyjęto, jak zwykle, trzykrotne krakanie kruka.
Kiedy wszyscy koledzy po otrzymaniu swych zadań bojowych
zniknęli w ciemnościach i Li Chio-sik został sam, serce jego przeniknął
nieprzyjemny chłód.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
79
Li Chio-sik był chłopcem bardzo odważnym, a samotne
przebywanie w mrokach nocnych — po wielu doświadczeniach ostatnich
tygodni — nie stanowiło dla niego żadnej nowości.
Ale ta niesamowita czarna noc wokoło, nie rozjaśniona
najmniejszą gwiazdką, i sąsiedztwo placu straceń mogły przejąć
zabobonnym lękiem nawet najmężniejsze serce.
Darmo Li Chio-sik uciekał się do swego niezawodnego środka
uspokajającego i mocno ściskał w ręku nabój otrzymany od Kim Ha-poka.
Tym razem niezawodny środek nie skutkował.
Młody partyzant — rozumiejąc, że dziwne uczucie, które go
ogarnia, nie jest niczym innym, jak zwykłym dziecinnym strachem nocnym
— wytężył całą wolę, żeby odwrócić myśl od posępnego muru straceń.
Przez pierwszy kwadrans starał się śledzić wzrokiem wyobraźni dwóch to-
warzyszy przeprowadzających niebezpieczne zadanie zwiadowcze. Potem
zabrał się do opracowywania w myślach planu uwolnienia z więzienia Cze
Ion-kila.
Gdy i to nie pomagało, zastosował środek, do którego młodzi
chłopcy odwołują się tylko w ostatecznej potrzebie: począł szeptem
powtarzać tabliczkę mnożenia.
Niestety, żaden ze sposobów, wypróbowanych przez wiele
pokoleń chłopców w walce ze strachami nocnymi, nie przynosił Li Chio-
sikowi upragnionej ulgi i nie mógł przywrócić równowagi jego rozbieganym
w popłochu myślom. Straszliwy zaduch śmierci płynący zza muru straceń
wdzierał się przemocą w nozdrza chłopca i nie pozwalał mu zapomnieć ani
na chwilę, że w nieprzeniknionych ciemnościach nocy w odległości
zaledwie dwudziestu kroków od niego leżą dziesiątki zamordowanych i
niepogrzebanych ludzi.
Skoro Li Chio-sik pojął, że strachu, czającego się za posępnym
murem, metodami szkolnymi nie pokona — postanowił użyć metody
żołnierskiej i zaatakować mur straceń uderzeniem frontalnym. Powiedział
więc sobie w duchu: „Ach, ty durniu niemądry, czego ty się boisz? Za tym
murem leżą nasi najwspanialsi ludzie zamordowani przez Amerykanów.
Kto wie, czy twój największy przyjaciel, Cze Ion-kil, nie będzie za parę dni
także tam leżał? Kto wie, czy ty sam tam się nie znajdziesz, jeżeli dzisiejsza
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
80
akcja się nie uda? Bać się takiego sąsiedztwa? Ach, kpie wierutny! I ty
pragniesz nazywać się żołnierzem?"
Dopiero to ostre przywołanie się do porządku nieco Li Chio-
sikowi ulżyło. Chcąc strząsnąć z siebie ostatki mazgajstwa wydostał się z
rozpadliny i czołgając się przebył odległość dwudziestu metrów dzielących
go od muru straceń. Gdy znalazł się tuż przy nim, począł przesuwać ręką po
jego szorstkiej powierzchni, jak gdyby chcąc się upewnić, że ma do
czynienia z najzwyklejszą ścianą z cegieł.
Tak, był to zwykły mur ceglany. Jeszcze do niedawna stanowił
ścianę pięknego gmachu szkolnego, w którym wychowywano młodych
nauczycieli. Potem Pedagogikum spłonęło od amerykańskiej bomby
zapalającej i mur stał się częścią bezużytecznej ruiny. Dopiero Amerykanie
— po zdobyciu miasta — znaleźli dla niego zastosowanie. Uczynili go
murem straceń. Od tego czasu każdego dnia stają przed ścianą najlepsi
synowie i najlepsze córki Sonczenu i przyglądają się jej tak długo, póki od
tyłu nie uderzy w nich salwa morderców.
Lęk Li Chio-sika ustąpił miejsca zawziętej złości. Jego palce znowu
zacisnęły się kurczowo na trzymanym w kieszeni naboju. W tej chwili
przysiągł sobie, że nabój musi dosięgnąć właściwego celu. Naraz serce
chłopca zatłukło w piersi jak oszalałe. Wraz z nową falą trupiego zaduchu
do jego wyczulonych uszu dobiegł zza muru straceń słaby odgłos
przeciągłego jęku.
Ale teraz Li Chio-sik już się nie bał. Przepadł gdzieś trzynastoletni
chłopczyk obawiający się strachów nocnych. Pod murem straceń leżał
czujny i sprężony w gotowości bojowej żołnierz-partyzant walczącej Korei.
Ten żołnierz wiedział, że dochodzący zza muru jęk nie był głosem żadnego
nocnego upiora. Tam umierał człowiek. Z pewnością dobry, wspaniały
człowiek. I temu człowiekowi trzeba było pomóc.
Szybkie, jasne jak błyskawice myśli przelatywały przez głowę
młodego dowódcy. Człowieka zza muru trzeba uratować za wszelką cenę.
Ale do akcji ratowniczej będzie można przystąpić dopiero wtedy, gdy zbiorą
się wszyscy. Do tego czasu dowódcy nie wolno opuścić swego stanowiska.
Odpowiada przecież za życie sześciu ludzi.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
81
Li Chio-sik z ciężkim sercem odczołgał się od muru i wrócił do
swej rozpadliny.
Teraz nie starał się już odwracać myśli od cmentarzyska za
murem straceń. Przeciwnie: całą duszą był po tamtej stronie muru.
Wszystkie swe młode siły starał się przekazać na odległość obcemu
umierającemu patriocie.
— Wytrzymaj jeszcze, bracie — szeptał żarliwie w kierunku
przesłoniętego mrokiem muru. — Wytrzymaj jeszcze trochę. Odsiecz
nadciąga.
W ten sposób upływały niekończące się minuty oczekiwania.
Trwało to bardzo długo.
W pewnej chwili od ciemnego zbocza Wzgórza Noży oderwał się
niewielki cień i przypadł do ziemi u boku Li Chio-sika. To pierwszy
zwiadowca powrócił ze zdobytymi informacjami.
Minęło jeszcze kilkanaście minut ciężkiego, napiętego milczenia i
drugi cień bezszelestnym susem wskoczył do rozpadliny dowódcy. Zwiad
był skończony.
Wtedy Li Chio-sik uniósł głowę i zmarszczył brwi. Ciszę nocną
rozdarło niecierpliwe, gniewne krakanie kruka.
Po ściągnięciu posterunków alarmowych odbyto krótką naradę
wojenną. Wszyscy zgodzili się natychmiast ze zdaniem dowódcy, że trzeba
uratować człowieka konającego za murem straceń. Wobec tego Li Chio-sik
rozkazał jednemu ze zwiadowców udać się bezzwłocznie do znanego już
warsztatu ślusarskiego — który tym różnił się od innych warsztatów, że dla
wtajemniczonych otwarty był każdej godzinie nocy — i przekazać tam
całokształt zebranych informacji. Człowieka zza muru postanowiono
przenieść do drugiego punktu łącznikowego sieci konspiracyjnej. Była nim
podmiejska chatka dróżnika kolejowego, położona w odległości zaledwie
dwóch kilometrów od muru straceń. Li Chio-sik skierował tam od razu dru-
giego zwiadowcę z odpowiednim meldunkiem.
Po ustaleniu planu i odejściu zwiadowców Li Chio-sik i jego
czterej koledzy przystąpili do wykonania zadania.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
82
Tym razem wystawiono tylko dwa posterunki alarmowe od
strony miasta. Dwaj pozostali chłopcy razem z dowódcą przeczołgali się
wzdłuż muru straceń, obeszli go i wypełzli na plac kaźni.
Nieprzenikniona ciemność oszczędziła im straszliwego widoku.
Ale to, czego nie mógł im powiedzieć wzrok, mówił im dotyk. Szeroki na
trzy metry pas przy murze cały był zasłany trupami. Leżeli tu starzy i
młodzi, mężczyźni i kobiety. Amerykanie od pewnego czasu nie pozwalali
grzebać trupów „buntowników", aby ich widokiem oddziaływać
odstraszająco na resztę ludności miast.
Chłopcy musieli się przebijać przez zwały trupów zagradzających
im drogę. Ich ręce i nogi zaczepiały się o włosy kobiet i kurczowo
zakrzywione palce mężczyzn. Mdliło ich od straszliwego zaduchu. Gardła
ich dusił wściekły gniew.
Człowiek, którego szukali, leżał przywalony trzema trupami.
Prawdopodobnie tylko wskutek tego uniknął dobicia. Był to stary
mężczyzna zupełnie już nieprzytomny. Wydawało się, że chwile jego są
policzone.
Ale chłopcom nawet nie przeszło to przez myśl. Byli pewni, że go
uratują. Olbrzymim wysiłkiem uwolnili go spod okropnego ciężaru i
przeciągnęli na drugą stronę muru.
I znowu zakrakał trzykrotnie kruk zwołując na zbiórkę posterunki
alarmowe. Pięciu bohaterskich chłopców, wlokących z sobą ciężko rannego
starca, rozpoczęło najtrudniejszy bojowy marsz swego młodego życia.
Po dwóch godzinach wysiłków, których nie zdoła opisać pióro,
dobrnęli wreszcie do chaty dróżnika.
Tu czekał już na nich, wezwany przez kolegę zwiadowca, młody
lekarz sonczeńskiego podziemia. Rozpoznał on od razu w rannym starcu
jednego z ostatnich członków Rady Miejskiej Sonczenu. Rana jego — jak się
okazało — nie była tak ciężka. Wkrótce też po jej opatrzeniu odzyskał
przytomność. Gdy mu opowiedziano, że jego wybawcami są trzynastoletni
pionierzy z Domu Dziecka, ten twardy i nienawykły do poddawania się
wzruszeniom człowiek nie potrafił powstrzymać łez radości i długo bez
słowa ściskał dłoń Li Chio-sika.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
83
Była już bardzo późna, prawie nadranna godzina, gdy grupa
operacyjna sonczeńskiego Domu Dziecka wycofała się z domku dróżnika.
Kiedy podchodzili do miasta, Li Chio-sik rzekł do kolegów:
— Zadanie bojowe skończone. Maszerujcie teraz do domu. Ja
muszę jeszcze zatrzymać się przy murze straceń.
Młodzi partyzanci nie zgodzili się jednak opuścić swego dowódcy.
Wobec tego cała grupa, zachowując konieczne ostrożności, udała się
powtórnie w kierunku złowieszczego Wzgórza Noży. Ale ostatnie bojowe
zadanie tej nocy Li Chio-sik pragnął wykonać bez cudzej pomocy. Dlatego
wszystkich kolegów pozostawił na posterunkach ochronnych, a do muru
straceń podczołgał się sam. Wrócił stamtąd w niespełna pół godziny. Był
spokojny i tak radosny, jak nigdy dotychczas.
Potem grupa operacyjna — w pełnym składzie i bez dalszych już
przeszkód — powróciła do Domu Dziecka.
Następny dzień w Sonczenie upłynął do południa bez żadnych
nadzwyczajnych wydarzeń. Nie zerwano nigdzie flag i nawet mali
przekupnie drzewa nie wyszli tego przedpołudnia na swoje punkty
obserwacyjne. Życie okupowanego miasta toczyło się swą utartą koleiną.
Patrol lisynmanowski pod dowództwem amerykańskiego oficera — o tej
samej godzinie, co zawsze — wywiódł kilkunastu patriotów z więzienia
przy ulicy Szemrzących Strumieni i zaprowadził ich na plac publicznych
egzekucji. Tam, jak zawsze, ustawiono ich twarzami do muru straceń. I, jak
zawsze, zabito ich salwą w plecy.
Wszystko na pozór odbyło się tak, jak zawsze. Bo nikt nie zdołał
zauważyć, że na chwilę przed wybuchem uśmiercającej salwy wszyscy
skazańcy utkwili spojrzenie nagle pojaśniałych oczu w jednym punkcie po-
siekanego kulami muru straceń, gdzie niewprawna dłoń chłopięca wyryła
gwoździem jedno krótkie zdanie:
„ŚMIERĆ WASZA BĘDZIE POMSZCZONA".
Po południu niebo nad Sonczenem zaciągnęło się czarnymi
chmurami. Pod osłoną tych chmur na Wzgórze Noży naleciało dwadzieścia
bombowców Armii Ludowej.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
84
Obietnica złożona rozstrzelanym została spełniona.
W taki to sposób zakończyła się akcja zwiadowcza w rejonie
Wzgórza Noży, przeprowadzona przez grupę operacyjną z sonczeńskiego
Domu Dziecka.
Następną z kolei akcją małych partyzantów było uwolnienie z
więzienia przy ulicy Szemrzących Strumieni kolegi Cze Ion-kila.
W tej akcji decydującą rolę odegrał szczęśliwy przypadek. Wysłani
pierwszego wieczora zwiadowcy donieśli, że Cze Ion-kila umieszczono w
zbiorowej celi na drugim piętrze, położonej w tylnej części gmachu i
wychodzącej na gęsto zadrzewiony park. Ta cela posiadała małe, okrągłe
okienko, umieszczone wysoko — niemal pod sufitem.
Okienko odgrywało rolę otworu wentylacyjnego i nie posiadało
żadnej osłony, gdyż ucieczka przez nie dla dorosłego mężczyzny była
zupełnie niemożliwa, w celi zaś do przyjścia Cze Ion-kila siedzieli sami
dorośli więźniowie. Jednakże bystrzy zwiadowcy zrozumieli od razu, że taki
szczupły i zwinny chłopiec, jak Cze Ion-kil, będzie się mógł od biedy przez
to okienko przecisnąć. Plan uwolnienia Cze Ion-kila rozwinął się jako
konsekwentny wniosek z tych obserwacji.
Zaraz następnego dnia po akcji w rejonie Wzgórza Noży w Domu
Dziecka przygotowano niewielką piłkę, splecioną misternie z kilkunastu
metrów cienkiej, mocnej linki. W środku piłki ukryto karteczkę z
dokładnymi instrukcjami dla uwięzionego kolegi.
Kto wie, jak zręcznie i celnie potrafią rzucać kamieniami i piłką
mali chłopcy koreańscy, zrozumie, że wrzucenie uplecionej z linki kuli do
celi Cze Ion-kila nie było rzeczą trudną.
Wykonanie prostego planu również odbyło się bez specjalnych
komplikacji. Noc, pod osłoną której uwolniono Cze Ion-kila, najwięcej
kłopotów przysporzyła niechybnie wartownikowi lisynmanowskiemu,
pilnującemu więzienia od strony zadrzewionego parku. Miał on tej nocy
wrażenie, że do więziennego parku zleciały się na burzliwy wiec kruki z
całej Korei. Ich gniewne, niecierpliwe krakanie z pewnością wprawiło go w
zabobonny lęk.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
85
Ale nie tylko kruki dokuczały mu w czasie tej ciemnej i
nieprzychylnej nocy. Gdy przytulony do muru, który chronił go przed
przenikliwym wiatrem, zamierzał właśnie zapaść w słodką półdrzemkę,
nagle z głębi parku rozległ się ostry, przeraźliwy krzyk. Drżący z
przerażenia, z karabinem nastawionym do strzału, strażnik więzienny
zeszedł ze swego posterunku i ruszył na obchód parku. Jednakże nigdzie nie
znalazł nic podejrzanego. Wtedy musiał przestraszyć się na dobre i
zapewne przysiągł sobie, że nigdy już nie tknie przed służbą alkoholu, który
narzuca uszom halucynacje i skazuje na bezcelowe wędrówki na wietrze,
uniemożliwiające spokojną drzemkę pod murem więziennym.
Ale obchód parku nie był bezcelowy. Bo w czasie nieobecności
wartownika na posterunku — Cze Ion-kil, podsadzony do góry na
ramionach towarzyszy z celi, wydostał się przez okienko, spuścił się na dół
po lince, a następnie zniknął w gąszczu drzew i krzaków.
Cze Ion-kil nie powrócił już oczywiście do Domu Dziecka. Nawet
możliwość przechowania go w loszku piwnicznym uznano za rzecz zbyt
ryzykowną. Byłym dowódcą grupy operacyjnej zajął się stary ślusarz w
niebieskich okularach, zapewniając mu bezpieczny schron i odpowiednie
zatrudnienie.
Ale już w parę dni potem okazało się, że uwolniony więzień mógł
sobie najspokojniej powrócić do swej macierzystej bazy. Albowiem
wydarzyło się coś, co zmusiło okupantów amerykańskich do zajęcia się
sprawami znacznie ważniejszymi od pościgu za szesnastoletnim chłopcem.
Pewnego ranka mali łącznicy, krążący między Domem Dziecka a
warsztatem ślusarskim i chatką dróżnika, przynieśli wieść, która zaparła
oddech w piersiach i zatrzymała na chwilę bicie serc.
— Oddziały Armii Ludowej wyruszyły z Wysokich Gór do natarcia
na miasto Sonczen. Orły górskie wracają do swych gniazd.
Orlęta z Domu Dziecka musiały się przygotować do godnego
powitania starszych braci. Li Chio-sik zrozumiał, że nadeszła chwila
wyczekiwana od tygodni — chwila zbrojnego wystąpienia grupy
operacyjnej.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
86
Ale grupa operacyjna nie posiadała broni. Na wszystkie
dotychczasowe błagania o broń ślusarz w niebieskich okularach i
podmiejski dróżnik odpowiadali odmownie. Podziemny komitet nie
rozporządzał taką ilością karabinów, żeby mógł w nie zaopatrywać
trzynastoletnich chłopców.
Li Chio-sik zrozumiał, że broń grupa operacyjna musi sobie
zdobyć sama. Czy byłoby do pomyślenia, żeby gromadka trzynastoletnich
chłopców mogła sobie sama zdobyć broń w mieście okupowanym przez
silne i świetnie uzbrojone oddziały wroga, nawet wówczas gdy ten wróg był
ogarnięty paniką ewakuacyjną?
Dla chcącego naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. A Li Chio-sik
musiał zdobyć broń. Nosił przecież w kieszeni zdobyczny nabój
amerykański i nabój ten domagał się zdobycznego karabinu.
Po długich naradach i namysłach przystąpiono do wykonania
szaleńczo ryzykanckiego planu.
W sonczeńskim Domu Dziecka nie było wprawdzie broni, ale było
dużo dobrego, miękkiego drzewa lipowego i kilka buteleczek z czarnym,
połyskliwym lakierem. Było tam także dwóch małych chłopców, którzy
potrafili niezwykle kunsztownie wycinać z drzewa rozmaite zabawki.
Zmajstrowane przez nich rewolwery oczywiście nie strzelały, ale
postraszyć mogły — i to porządnie.
Przekonali się o tym w trzy dni później dwaj policjanci
lisynmanowscy, których pod grozą tych drewnianych rewolwerów
rozbrojono i wzięto do niewoli. Lisynmanowców zamknięto w loszku
piwnicznym, gdzie ongiś ukrywał się kierownik Kim Sun-chan. Ich
karabinki przejęła grupa operacyjna. Li Chio-sik, ładując w zdobyczny
karabin nabój otrzymany od Kim Ha-poka, miał zmarszczone brwi i surowo
zacięte usta. Myślał o nocy spędzonej za murem straceń.
Czego dokonano za pomocą tych dwóch pierwszych karabinów i
dalszej zdobycznej broni, o tym mówi dokładnie biuletyn Dowództwa
Koreańskiej Armii Ludowej, przedrukowany w pionierskiej gazetce, którą Li
Chio-sik przywiózł ze sobą z Korei.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
87
W czasie trzydniowej panicznej ewakuacji okupanta z miasta
Sonczen grupa operacyjna Li Chio-sika zapisała na swym rachunku
następujące wyczyny:
„Wzięto do niewoli pięciu lisynmanowców i dwóch Amerykanów.
Zdobyto cztery 80-milimetrowe miotacze min, dwa samochody i wiele
granatów. Zdobyto 100 tysięcy metrów drutu telefonicznego.
Zastrzelono, jak wściekłego psa, lisynmanowskiego policjanta,
który usiłował zatruć studnie miejskie.
Uwolniono z więzienia dwustu patriotów, których okupant
zamierzał wymordować".
Nadszedł wreszcie dla Sonczenu ów szczęśliwy dzień, gdy w ulice
szalejącego z radości miasta wkroczyły bataliony piechoty morskiej,
stanowiące dawną jego załogę.
Li Chio-sik spotkał się ze swym przyjacielem, podoficerem Kim
Ha-pokiem. Zaledwie przed kilku tygodniami żegnał go jako mały,
przestraszony chłopiec. Teraz uścisnęli sobie ręce jak dwaj starzy,
wypróbowani towarzysze broni, których czasowo rozdzieliły odmienne
zadania bojowe.
Li Chio-sik wsunął w rękę marynarza mały metalowy przedmiot.
Była to pusta łuska po naboju wystrzelonym w obronie narodu i ojczyzny.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
88
R O Z D Z I A Ł P I Ą T Y
J A K B O J O W Y O K R Ę T
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
89
V. JAK BOJOWY OKRĘT
Organizacja pionierska gołotczańskich Koreańczyków jest jak
niezwyciężony bojowy okręt. Przeprawy wojenne i ogień nieprzyjaciela
zahartowały jego załogę, lecz nie zdołały uszkodzić jego ochronnego
pancerza. Daleko odpłynął okręt pionierski od swego macierzystego portu.
Ale — jak zawsze dzieje się z okrętami — częścią swego narodowego
terytorium być nie przestał.
Dowódcą pionierskiego okrętu — żeglującego na dalekich obcych
wodach pod flagą Ludowej Republiki Koreańskiej — jest nauczyciel Chan,
który sprawuje nadzór nad gołotczańską organizacją pionierską z ramienia
Związku Młodzieży Koreańskiej. Prócz niego okręt posiada dziesięciu
oficerów. Są nimi kierownicy grup pionierskich, czyli tak zwani kapitanowie
pionierscy.
Gołotczański kapitan dla swej grupy jest czymś więcej niż
zwykłym przełożonym pionierskim. Występuje on wobec swych młodszych
kolegów jako pełnomocny przedstawiciel dalekiej walczącej ojczyzny, jako
zastępca nie żyjących rodziców i jako pomocnik nauczyciela. W potrzebie
potrafi być także lekarzem, krawcową i siostrą miłosierdzia. Przed orlim
wzrokiem kapitana nie ukryje się żadna krzywda, żaden występek. Kapitan
pionierski broni prześladowanych i poskramia gwałtowników. Kapitan
pionierski jest obrońcą z urzędu we wszystkich sporach i
nieporozumieniach swoich podwładnych i jest sędzią, od wyroków którego
nie ma odwołania.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
90
Polscy pracownicy Domu Dziecka przez długi czas nie mogli
zgłębić tajemnicy niezwykłego autorytetu kapitanów i żelaznej dyscypliny
rządzącej gołotczańską organizacją pionierską.
Dopiero opowiadanie partyzanta Li Chio-sika z Sonczenu rzuciło
na tę sprawę jasny snop światła. Wprawdzie Li Chio-sik mówił tylko o
własnych przeżyciach, ale nauczyciel Chan zapewnił polskich słuchaczy, że
prawie każdy z gołotczańskich kapitanów może się pochlubić podobną
przeszłością. Opowiadanie Li Chio-sika można więc śmiało uważać za
opowiadanie o szkole, z której wyszli gołotczańscy kapitanowie.
Ale opowiadanie Li Chio-sika nie tłumaczyło wszystkiego. Bo
walka jest walką — a dzieci są dziećmi. Wychowawcom trudno było
uwierzyć, że same wspomnienia wspólnych przeżyć wojennych mogły
wystarczyć — w zupełnie odmiennych warunkach życia gołotczańskiego —
do utrzymywania w karbach niewzruszonej dyscypliny dwustu
rozbrykanych dzieci.
Nie. Nauczyciele koreańscy i kapitanowie pionierscy dla
osiągnięcia tej dyscypliny musieli się posługiwać jeszcze jakimiś innymi,
tajemniczymi środkami. Jakie te środki były — nikt z Polaków oczywiście
nie wiedział. Ale że były — to zdawało się nie ulegać wątpliwości. Wiara w
tajemnicze środki wychowawcze koreańskich zwierzchników pionierskich
umocniła się po pamiętnej awanturze w świetlicy.
Ten pożałowania godny wypadek wydarzył się w miesiąc po
przyjeździe Koreańczyków do Gołotczyzny. Był to ów przełomowy okres,
kiedy wojenne sieroty zrzuciły z siebie wreszcie brzemię wspomnień
przeszłości i poczęły odczuwać gwałtowny przypływ nowych sił
żywotnych.
W pewne niedzielne popołudnie, gdy śnieżna zawieja
uniemożliwiła wyjście na boisko, mali Koreańczycy bawili się jak zwykle w
dużej świetlicy na pierwszym piętrze. Dziś trudno już dociec, jak to się stało,
że pod koniec zabawy nie było w świetlicy żadnego z wychowawców. I
właśnie wtedy — z nie znanych nikomu przyczyn — bawiący się chłopcy
nagle ulegli napadowi jakiegoś niszczycielskiego szału. Kiedy dyżurny
wychowawca powrócił do świetlicy, oczom jego przedstawił się obraz
straszliwego zniszczenia. Świeżo zawieszone na oknach tiulowe firanki
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
91
zostały zdarte i poszarpane w strzępy. Na białych ścianach było pełno
brudnych śladów i okaleczeń. Na podłodze walały się potłuczone doniczki,
rozsypana ziemia i połamane palemki.
Przerażeni polscy wychowawcy zawiadomili o zajściu w świetlicy
nauczyciela Chana. Był to pierwszy wypadek, kiedy nauczyciel Chan
wysłuchał relacji polskich kolegów bez zwykłego uprzejmego uśmiechu.
Zdemolowanie świetlicy ogromnie go przygnębiło. Tym więcej że wybryk
nastąpił właśnie w tym czasie, gdy między Koreańczykami a Polakami
zaczęły się już nawiązywać pierwsze serdeczne stosunki.
Tego wieczora Chan zwołał do świetlicy walne zebranie
wszystkich pionierów. Drzwi świetlicy zostały zamknięte na siedem
spustów i nikt z Polaków nie dowiedział się, jaki był przebieg tego
dramatycznego zebrania. A właściwie, jeżeli wyjawić już całą prawdę...
Tak: nie ma co ukrywać.
Trzeba wyjawić całą prawdę.
Otóż był ktoś, kto przez cały czas
trwania zebrania pionierskiego
stał przyczajony pod drzwiami
świetlicy i wytężonym uchem
łowił wszystkie odgłosy burzliwej
narady. Tym kimś był syn
kucharki Parypińskiej — znany
już wam Stasiek Parypiński.
Podsłuchiwanie jest
niewątpliwie rzeczą brzydką. Ale
na usprawiedliwienie Staśka
Parypińskiego trzeba przy-
pomnieć, że w owych pierwszych
tygodniach wszystko, co działo
się u Koreańczyków, budziło
szaloną, niemożliwą do opanowania ciekawość dzieci polskich. Ponadto
postępek Staśka różnił się zasadniczo od zwykłego podsłuchiwania. Bo
choćby Stasiek stał pod drzwiami świetlicy nie dwie godziny, ale dziesięć
godzin — to i tak nie mógłby zrozumieć ani jednego słowa z koreańskich
przemówień.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
92
Tak czy inaczej — Stasiek Parypiński przez pełne dwie godziny
stał pod drzwiami świetlicy, w której odbywało się zebranie pionierów
koreańskich. Treści dochodzących go hałasów nie rozumiał. Ale rozróżniał
głosy poszczególnych mówców i nastrój poszczególnych przemówień. I to
pozwoliło mu wysnuć pewne wnioski. Wnioski te — zakomunikowane
następnie polskim wychowawcom — zakłóciły na długi czas spokój
wewnętrzny całego polskiego personelu gołotczańskiego Domu Dziecka.
Najpierw więc wysłuchał
Stasiek przemówienia nauczyciela Chana.
Chan mówił bardzo długo i stojący pod
drzwiami chłopiec słyszał wyraźnie, jak
głos nauczyciela łamał się i drżał od
gniewnego wzburzenia. Potem z takim
samym wzburzeniem odpowiadali
kapitanowie pionierscy i inni chłopcy.
Wypowiedzi pionierskie — w których
dźwięczały: skrucha, żal i wstrzymywane
łzy — zajęły więcej niż godzinę. Po
ostatniej z nich zapadła krótka cisza. I
naraz znowu rozległ się głos Chana. Chan
już nie przemawiał. Wykrzyknął tylko kilka gardłowych dźwięków. Ale
wykrzyknął je z taką mocą, że zabrzmiało to jak uderzenie piorunu.
W tych kilku słowach nauczyciela musiało być coś strasznego —
bo odpowiedział im jeden wielki krzyk trwogi i rozpaczy. Tak krzyczą
zapewne marynarze wojennego okrętu, kiedy po salwie nieprzyjacielskiej
wali się ich główny maszt. Po krzyku trwogi i rozpaczy wybuchnął w
świetlicy taki żałosny lament, że serce Staśka Parypińskiego zamarło z
grozy i ze współczucia. W kilka minut później zebranie pionierskie
zakończyło się — i to tak nagle, że Stasiek ledwie zdołał odskoczyć od
drzwi.
Z zebrania wszyscy chłopcy wyszli z zaczerwienionymi oczami.
Spostrzegawcza sekretarka Mira zauważyła, że zaczerwienione oczy miał
nawet nauczyciel Chan. A po zebraniu — przez cały długi miesiąc — mali
Koreańczycy sprawowali się tak idealnie, że polski personel nie mógł
nadziwić się tej zmianie. Co tę zmianę spowodowało — nie wiedziano.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
93
Domyślano się tylko, że pozostawała ona w ścisłym związku z kilkoma
słowami wypowiedzianymi przez nauczyciela Chana pod koniec zebrania
pionierskiego w świetlicy.
I cały polski personel Domu Dziecka począł się głowić nad
rozwiązaniem dręczącej zagadki. Co Chan powiedział wówczas w świetlicy?
Jakim tajemniczym środkiem wychowawczym osiągnięto cudowną zmianę
w zachowaniu małych Koreańczyków?
Najbardziej dręczącą była ta zagadka dla Staśka Parypińskiego.
Nic więc dziwnego, że właśnie on, a nie kto inny ją rozwiązał. Po
miesięcznych blisko staraniach i podchodach wydusił wreszcie od swego
przyjaciela Li-Wana treść końcowego okrzyku nauczyciela Chana.
Chan wykrzyknął wtedy do pionierów koreańskich tylko jedno
zdanie. Brzmiało ono:
— Nie zasługujecie na to, żeby portret Kim Ir-sena wisiał w waszej
świetlicy!
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
94
R O Z D Z I A Ł S Z Ó S T Y
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
95
VI. TANIEC „NODR KAN-BION”
Na występy artystyczne małych Koreańczyków — zwane w
gołotczańskiej gwarze „świetlicą koreańską" — goście z zewnątrz rzadko
bywają dopuszczani.
Sława artystycznych uzdolnień dzieci gołotczańskich rozeszła się
daleko poza Gołotczyznę. Wiedzą o niej w powiatowym Ciechanowie i w
stołecznej Warszawie. Niemal codziennie dzwonią do Gołotczyzny rozmaite
instytucje i osoby; szkoły, związki zawodowe, malarze, rzeźbiarze, literaci
— z prośbą o pokazanie im występów świetlicy koreańskiej. Ale na ogół
prośbom tym się odmawia. Niewzruszona zasada Dyrektorki Domu Dziecka
brzmi: żadnych gości na występach świetlicy koreańskiej, żadnego robienia
cyrku z dzieci koreańskich.
Bywają jednak wypadki, kiedy Dyrektorka sama odstępuje od
swej niewzruszonej zasady. Bo czy można — na przykład — nie pokazać
świetlicy koreańskiej delegatom Warszawskiej Spółdzielni
Zegarmistrzowskiej „Zegarmistrz", trudzącym się specjalnie z Warszawy do
Gołotczyzny dla wręczenia dzieciom pięknego daru Spółdzielni: misternie
wykonanego zegara ściennego? Albo takiemu towarzyszowi Cyrańskiemu z
ciechanowskiej Rady Narodowej, która tak serdeczną opieką otacza sieroty
koreańskie i której Gołotczyzna tyle zawdzięcza.
Takich gości nie można odprawiać z Domu Dziecka bez pokazania
im najpiękniejszego, czym Dom rozporządza. I takich gości Dyrektorka
sama zaprasza na wieczorny występ świetlicy koreańskiej.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
96
Występy artystyczne odbywają się na pierwszym piętrze w
głównej świetlicy Domu Dziecka. Mała publiczność koreańska rozsiada się
wschodnim obyczajem na podłodze. Goście i pracownicy Domu zajmują
krzesła pod ścianami. Jedna mama Parypińska staje jak zwykle w drzwiach i
nie pozwala się stamtąd ruszyć. Grubej kucharki nigdy nie można skłonić do
zajęcia miejsca na krześle. Może dlatego, że przyzwyczaiła się do
całodziennego wystawania przy kuchni, a może po prostu — jak złośliwie
twierdzi stolarz Grabowski — W Gołotczyźnie nie ma krzeseł „na jej miarę".
Występy artystyczne rozpoczyna mieszany chór chłopców i
dziewcząt pod batutą koreańskiego nauczyciela Czana.
Dla każdego, kto nigdy
przedtem nie słyszał śpiewu
koreańskiego, występ tego
prześlicznego chóru jest niezwykłym
przeżyciem. Struny głosowe
koreańskich śpiewaków mają
przedziwną wibrację. Ich
przenikliwy, szklano-srebrny ton
przenika serca na wskroś.
Mała Jadzia, córka
młodszej kucharki Krystyny — jak
zawsze w takich razach — nie może
opanować dręczącej ją pasji badawczej. Podchodzi cichutko na palcach do
swojej przyjaciółki, najmniejszej chórzystki Kim Bą-chła, i — korzystając z
wysokiego „C" — zagląda jej ciekawie w usta. Rozśpiewana Kim Bą-chła
stara się otworzyć buzię jak najszerzej, żeby dopomóc polskiej przyjaciółce
w jej poszukiwaniach. Mimo to Jadzia powraca na miejsce rozczarowana.
Znowu nie udało jej się dojrzeć w gardle Kim Bą-chła tych rozedrganych
szklanych dzwoneczków, które tak wyraźnie słychać w śpiewie chóru.
Ariran, Ańran Ara ri io Ariran kogieryl Nomokanda...
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
97
Wspaniała jest stara pieśń Ariran, którą lud koreański śpiewa już
od tysiąca lat. Piękna jest pieśń Ariran, łącząca dawne lata z dzisiejszym
dniem. Zmienna i ciągle odnawiająca się jest pieśń Ariran, do której każdy
wiek historii dorzuca własne słowa i własną melodię. I dzisiaj — na
koreańskich polach bitew, nad wezbranymi wodami rzek, na niedostępnych
zboczach gór — rodzi się w boju nowa strofa pieśni Ariran — tragiczna,
bohaterska strofa wojnie napadniętego ludu.
Ariran, Ariran Ara ri io Ariran kogieryl Nomokanda...
Występ koreańskiego chóru to święto nauczyciela Czana. Kiedy
nauczyciel Czan staje przed swym chórem obejmuje nad nim batutę —
zmienia się nie do poznania. Jego nieładna twarz szlachetnieje w wyrazie
surowego natchnienia. A ruchy napiętych rąk stają się mocne, stanowcze i
harmonijne jak rytm pieśni. Czan jest urodzonym muzykiem. Za sobą ma
skończone konserwatorium pheniańskie, przed sobą — przyszłość
kompozytora.
Dyrygując swym chórem nauczyciel Czan od czasu do czasu
odwraca głowę w stronę fortepianu i szybkim, krótkim spojrzeniem
porozumiewa się z czternastoletnią akompaniatorką Li Tson-si. Rzecz
zwykła. Kierownik chóru musi się porozumiewać z akompaniatorką. Ale u
tych, którzy znają przeszłość gołotczańskiej „Korei", ta wymiana spojrzeń
między wychowawcą a wychowanicą wywołuje natychmiast pewne
wspomnienie. Wspomnienie tak samo piękne i tak samo historyczne, jak
pieśń Ariran.
Nie czekając na zakończenie śpiewu Dyrektorka Domu Dziecka
opowiada szeptem towarzyszowi Cyrańskiemu z ciechanowskiej Rady
Narodowej o niezwykłych węzłach łączących nauczyciela Czana z małą
pianistką Li Tson-si.
A więc jeszcze raz trzeba powrócić do strasznego marszu dzieci do
miasta Sinidzu na chińskiej granicy. W czasie tego marszu Li Tson-si ranił w
nogę odłamek bomby. I to właśnie ona, mała, wesoła pianistka Li Tson-si
błagała wówczas kierowników pochodu o prawo do śmierci: „Nie każcie mi
iść dalej, pozwólcie mi tu umrzeć". Ale nauczyciel Czan postanowił
uratować życie, z którego tak lekkomyślnie rezygnowała Li Tson-si. Wziął
więc dziewczynkę na plecy i niósł ją przez dziesięć dni aż do samego
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
98
Sinidzu. W taki to trudny i niezwykły sposób nauczyciel Czan zdobył sobie
akompaniatorkę dla swego chóru.
Towarzysz Cyrański z Powiatowej Rady Narodowej przygląda się
spod oka rozgrzanej grą, uśmiechniętej pianistce Li Tson-si i mocno zaciera
swe duże, spracowane ręce. Aż strach pomyśleć, że z uśmiechniętych
dziecinnych ust mogły wyjść te okropne słowa. Czy można wyobrazić sobie
coś bardziej przerażającego niż błaganie o śmierć wychodzące z ust
czternastoletniej dziewczynki? Przy wtórze wzniosłych tonów pieśni Ariran
strasznie pięknie brzmi ta historia o nauczycielu i uczennicy. Towarzysz
Cyrański mruczy do Dyrektorki:
— Dobrą tu
macie robotę,
towarzyszko. Nie ma
co, fajna robota.
Po popisach
chóru następuje taniec
dzieci — „Ko-ko" — w
wykonaniu
najmłodszej pary
tancerzy: małej Kim
Bą-chła i jej
dziesięcioletniego
partnera, zwanego „Kajtusiem". Wesoły i zabawny jest ten taniec „Ko-ko",
który tańczą wszystkie małe dzieci w Korei. Kim Bą-chła i „Kajtuś" z
zasłoniętymi oczami podskakują w półprzysiadzie i zawodzą cieniutkimi
głosikami. Przypomina to trochę polskie „Siedzi zajączek na grochowej
miedzy".
Ko-ko... Ko-ko... — śpiewają Kim Bą-chła i „Kaj-tuś”
Ko-ko... Ko-ko... — odpowiada chórem cała sala.
Ko-ko... Ko-ko... — piszczy uszczęśliwiona mała Jadzia.
Tylko towarzysz Cyrański nie może jeszcze otrząsnąć się z
wrażenia po opowiadaniu Dyrektorki. Przychodzi mu naraz do głowy, że w
Korei z pewnością były dzieci — dużo dzieci — które właśnie podczas tego
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
99
wesołego tańca „Ko-ko" ginęły od niespodzianie zrzucanych bomb
lotniczych.
Zmieniają się kolejne numery programu świetlicy koreańskiej.
Śpiewają chłopcy i dziewczęta. Poważny Ri Han-sik — z ciemną podłużną
myszką pod prawym okiem — pięknym, pełnym głosem intonuje pieśni
koreańskich górali. Wysoko, wysoko — jak górski sokół — szybuje dzika,
żałosna pieśń Ri Han-sika. Zrodziła się u stóp świętego wulkanu Pektusan,
ale pobrzmiewają w niej te same przeciągłe tony, co w pieśniach
podhalańskich pasterzy.
A potem znowu staje przed publicznością chór Cza-na. Tym razem
nauczyciel Czan długo trzyma podniesioną do góry rękę, zanim decyduje się
wreszcie obudzić nią swój zaczarowany instrument. I naraz... co za
wspaniała niespodzianka: z wysokich, szklano-srebrnych tonów chóru
swawolnie i rzewnie ześlizguje się polska piosenka:
C emu z es mne, matul enko, za mąs wy-da-ła...
Trochę nieswojska jest ta koreańska matuleńka. Jakaś
onieśmielona i zziębnięta — jakby ją przebrano z łowickich wełniaków w
koreańskie muśliny i jedwabie. Ale dziwnie przy tym urocza i dziwnie
wzruszająca.
D ob ze było u matuli u okienku stoić, co nędzela, co swiąteckotose
ustroić...
Stolarz Grabowski dostrzega ze zdumieniem, że po czerwonej,
błyszczącej twarzy kucharki Parypińskiej spływają łzy, powolutku jedna za
drugą... kap, kap.
— Pani Parypińska, u Boga Ojca, co z panią jest? Przecież w tym
nie ma nic do płaczu.
— A idźże, pan, idźże, pan — irytuje się przychwycona na gorącym
uczynku wzruszenia kucharka. — Spróbuj no, pan, tak postać przez cały
dzień przy kuchni, to i panu łzy pociekną.
— Piękna robota — mruczy do warszawskich zegarmistrzów
towarzysz Cyrański — to, rozumiem, jest piękna robota.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
100
A później następuje to, co w świetlicy koreańskiej jest
najpiękniejsze — tańce. Dwie czternastoletnie tancerki — Pak Ion-dza i Kim
Ion-suk — pokazują, co potrafią w ludowym tańcu „Nodr Kan-bion".
W gołotczańskim Domu Dziecka jest wiele dobrych tancerek.
Dobrze tańczy milcząca i zawsze smutna Kim Sun-bok, która nie umie się
śmiać od czasu, kiedy zmuszono ją do patrzenia na męczeńską śmierć matki
— działaczki Ligi Koreańskich Kobiet. Dobrą tancerką jest także pełna
temperamentu Tso Mią-su, specjalistka od „Tańca Partyzantów". I wysoka,
łagodna Ra Ki-mie. I jeszcze trzy lub cztery inne dziewczynki. Ale żadna z
tych tancerek nie może mierzyć się talentem i umiejętnością z dwiema
sławami gołotczańskimi: z Pak Ion-dza i z Kim Ion-suk.
Kiedy Pak Ion-dza i Kim Ion-suk, odziane w piękne stroje
narodowe z barwnego jedwabiu, tańczą „Nodr Kan-bion" — nie jest to już
żaden popis świetlicowy, lecz prawdziwa, za serce chwytająca sztuka.
Jak różne są te dwie czternastoletnie tancerki! Urodzona w
chłopskiej chacie Pak Ion-dza jest wysoka i silnie zbudowana jak większość
dziewcząt z najdalej wysuniętych na północ okręgów Korei. Niziutka Kim
Ion-suk — córka pułkownika sztabu generalnego i artystki z Seulu —
przypomina kruchą delikatnością figurynkę z porcelany. Taniec Pak Ion-dza
jest ociężały, jakby senny — jej ciemna, dumna twarz przez cały czas
trwania występu pozostaje nieruchoma i zastygła w jednym wyrazie jak
aktorskie maski ze starego teatru koreańskiego. A mała Kim Ion-suk
trzepocze się w tańcu jak motyl w słońcu. Cała przesycona uśmiechem.
Uśmiech na wargach, uśmiech w koniuszkach palców.
Taniec Pak Ion-dza i Kim Ion-suk wyczarowuje przed oczami
widzów wiosenny krajobraz Korei. Ale nie tej strasznej, wojennej Korei,
którą z filmów i z pism znają towarzysz Cyrański i warszawscy
zegarmistrze. W tańcu „Nodr Kan-bion" odżywa Korea sprzed najazdu
amerykańskiego, „Kraina Porannej Świeżości", ojczyzna szczęśliwego
dzieciństwa gołotczańskich tancerek.
O, z jakim napięciem śledzi ten taniec gołotczańska „Korea"! Jakiej
zmianie ulega w jednej chwili nastrój koreańskiej świetlicy! Czy to te same
dzieci, które dopiero co klaskały do wtóru polskiej „Matuleńce",
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
101
odkrzykiwały wesoło „Ko-ko" i śmiały się z Kim Bą-chła i z małego
„Kajtusia"?
Potężny jest czar koreańskiego tańca „Nodr Kan-bion". Siedzą tu
wszyscy nasi przyjaciele: Li Chio-sik i Li-Wan; I Czun-chin, „Piotruś" i mała
Kim Che-suk; gracze w „takara" i futboliści; dobrzy i źli uczniowie;
„mechanicy" i „wynalazcy". Teraz nie ma już między nimi różnic. Wszyscy
zastygli w tej samej pozie: lekko pochyleni do przodu, z wypiekami na
policzkach, z wyschłymi wargami, z oczami aż okrągłymi z zapatrzenia.
Zapomnieli o nauce i zabawie, o teraźniejszości i przyszłości, o całym
świecie. Pozostał tylko ten niewielki krąg podłogi, na którym tańczą dwie
odziane w jedwab tancerki. .
Ociężale i sennie płynie taniec Pak Ion-dza. Jest w nim spokój
szeroko rozlanych wiosennych wód Tedonganu cisza lasów koreańskich, i
chłodny cień wysokich, skalistych gór. Roześmiany i trzepotliwy jest taniec
Kim Ion-suk. Jak w majowym strumieniu odbija się w nim słońce, wesoła
zieloność wzgórz i radość ludzi witających wiosnę.
O, wzgórza, wesołe wzgórza koreańskie, Haftowane fioletowym
kwieciem „mukung"! O, strumienie, szumne strumienie górskie, Mieniące się
w wiosennym słońcu! O, pola, lasy, rzeki, góry i doliny, O, Koreo! Koreo! Koreo!
Coraz szybciej i weselej płynie
wiosenny taniec „Nodr Kan-bion". Coraz
smutniej i duszniej staje się w świetlicy
koreańskiej od strasznej dziecięcej tęsknoty.
Tancerki tańczą w takiej ciszy, że słychać
szelest jedwabiu ocierającego się o jedwab i
szuranie tanecznych pantofelków.
W pewnej chwili towarzysz Cyrański
nachyla się do warszawskich zegarmistrzów i
mówi szeptem:
— Kwiaty gdzieś pachną. Czujecie
zapach kwiatów?
Przedstawiciele Spółdzielni „Zegarmistrz" raz, drugi pociągają
nosami i rzeczywiście... coś tak jakby kwiaty...
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
102
Ale to nie są kwiaty. To tylko czar wiosennego tańca Pak Ion-dza i
Kim Ion-suk.
Wszyscy wiedzą, że Pak Ion-dza i Kim Ion-suk są najlepszymi
tancerkami w Gołotczyźnie. Ale rozstrzygnięcie, która z nich dwóch tańczy
lepiej — byłoby tak samo trudne, jak odpowiedź na pytanie, co piękniej
pachnie: narcyz czy konwalia?
A przecież znalazł się ktoś, kto sprawę pierwszeństwa między
dwiema tancerkami postawił na ostrzu noża i usiłował ją przesądzić w
sposób zdecydowany i ostateczny.
Tym rychliwym, ale nie zupełnie sprawiedliwym sędzią okazał się
kinooperator Polskiej Kroniki Filmowej, Urban, który pewnego pięknego
lutowego popołudnia zjechał do Gołotczyzny — razem ze swoim
pomocnikiem i z wszystkimi aparatami do zdjęć — aby nakręcić
krótkometrażowy film z życia gołotczańskich dzieci.
Przyjazd samochodu Kroniki i widok skomplikowanej aparatury
filmowej — którą z obawy przed miejscowymi „mechanikami" zaraz
zamknięto w gabinecie Dyrektorki — wywołały zrozumiałe podniecenie
wśród gołotczańskiej „Korei". Ale to pierwsze podniecenie szybko ustąpiło
wobec piorunującego wrażenia, jakie wywarła na wszystkich osobowość
samego kierownika ekipy filmowej.
Operator filmowy Urban krewkością
temperamentu przewyższał chyba wszystkich
pozostałych operatorów filmowych w Polsce.
Obserwując gwałtowność jego ruchów i słysząc
jego gromkie okrzyki, można było snadnie
przypuścić, że strawił on całe swe dzieciństwo na
opisanej już w poprzednich rozdziałach grze w
„takara".
Poza gwałtownością ruchów, siłą głosu i
bezwzględną pewnością siebie — z rysów charakterystycznych młodego
filmowca wyróżniały się na pierwszy rzut oka: niezmiernie długie nogi,
wielka szopa jasnych włosów, sterczących w górę jak kolce jeża, oraz
czerwony szalik, którego długie końce — polatując swobodnie na wietrze
— podkreślały jeszcze oryginalność i tak już oryginalnej postaci.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
103
W sumie operator Urban wywarł na Koreańczykach wrażenie
niezwykle dodatnie. Chłopcy zorientowali się w mig, że inicjatywa dalszych
wydarzeń tego popołudnia spoczywa wyłącznie w rękach tego
wybuchowego młodzieńca, gdyż jego flegmatyczny pomocnik —
nastraszony „mechanikami" — nie zdradzał najmniejszej ochoty do
oddalenia się od samochodu. Dlatego też cała „Korea" z wyjątkiem kilku
niepoprawnych optymistów — którzy nie stracili jeszcze nadziei na
dobranie się do samochodu — ruszyła natychmiast drobnym truchcikiem
za długonogim operatorem.
Operator Urban — wlokąc za sobą
koreański orszak — obiegł w szalonym
tempie cały Dom Dziecka nie pomijając
nawet piwnic i warsztatów mechaniczno-
stolarskich. O atmosferze, w jakiej odbywała
się ta inspekcja, niech świadczy fakt, że
nagłe wtargnięcie operatora do kuchni tak
przeraziło mamę Parypińską, iż zacnej tej
kobiecie już do samego wieczora wszystko
leciało z rąk.
W czasie swej wędrówki po domu młody kierownik grupy
operacyjnej Kroniki zbierał materiał potrzebny mu do ułożenia scenariusza
krótkometrażówki o Gołotczyźnie, a ponadto krzyczał, śmiał się i
oszałamiał ludzi potokiem swej wymowy. Kiedy spotykał na swej drodze
coś, co go dziwiło lub oburzało, targał swoją i tak już nie-porządną fryzurę i
wołał wielkim głosem:
— Trzydzieści lat chodzę już po tym świecie, ale czegoś
podobnego jeszcze nie widziałem!
Dyrektorka — która uprzednio sprawdzała legitymację gościa —
gotowa była przysiąc, że krewki operator chodzi po tym świecie dopiero od
lat dwudziestu siedmiu. Ale że była to kobieta wyrozumiała na ludzkie
słabostki, więc nie wnosiła żadnych sprostowań. Wskutek tego gniewne
oświadczenia operatora mogły nadal być przyjmowane z jak największą
powagą.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
104
Po zakończeniu obchodu Domu operator Urban od łączył się od
swej brunatnej świty i zaszył się w kąt pokoju. Siedział tam przez piętnaście
minut, skrobiąc coś pilnie w grubym notatniku. Tarmosił przy tym swoją
jasną wiechę, sapał i stroił najdziwniejsze miny. Po piętnastu minutach
wyszedł z kąta i oświadczył, że scenariusz jest gotów, wobec czego można
przystąpić do zdjęć. Dopiero wtedy zaczęła się zabawa na całego i radość
dla Koreańczyków.
Wielką jasną werandę na drugim piętrze, sąsiadującą z
sypialniami małych Koreanek — przekształcono w studio filmowe.
Ustawiono tam kamerę i różne rodzaje lamp. A pomocnik operatora zajął
się przygotowaniami do zdjęć. Ów pomocnik był człowiekiem bardzo
spokojnym, flegmatycznego usposobienia, i wyglądało na to, że Polska
Kronika Filmowa specjalnie skojarzyła go z wybuchowym operatorem dla
zachowania zasady „złotego środka". W czasie przygotowań doszło
kilkakrotnie do drobnych nieporozumień między współpracownikami, co
zmusiło krewkiego kierownika ekipy do oświadczenia jeszcze raz, że „od
trzydziestu lat już chodzi po świecie, ale czegoś podobnego jeszcze nie
widział". Spokojny pomocnik nie bardzo przejął się tym oświadczeniem i z
niezmąconą pogodą ducha nadal czynił swoje.
Na pierwszy ogień zdjęć poszła Dyrektorka i mała faworytka
Domu Dziecka Li Un-son.
Urban zamierzał w swej krótkometrażówce pokazać cały przebieg
dnia w Gołotczyźnie. Dyrektorka i Li Un-son miały odegrać scenę
porannego powitania. Dyrektorka budziła Li Un-son pocałunkiem, a
zbudzona dziewczynka zarzucała jej ręce na szyję i mówiła: „»Dzen dobry«,
mama!" Wprawdzie w codziennej praktyce Domu Dziecka nigdy podobnych
powitań nie bywało i Dyrektorka bardzo się na tę ckliwą scenę zżymała, ale
operator oświadczył, że w filmie taka scena jest potrzebna dla „dodania
ciepła".
„Ciepłą scenę" powtarzano wiele razy. Zachwycona Li Un-son z
niezmiennym wdziękiem szczebiotała swoje: ,,»dzen dobry«, mama!", ale
Dyrektorka z każdym powtórzeniem była bardziej poirytowana.
Nerwowość atmosfery potęgował jeszcze fakt, że operator z pomocnikiem
porozumiewali się jakimś dziwacznym językiem, którego poza nimi nikt nie
rozumiał.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
105
— Zginęła mi faza — skarżył się pomocnik.
Ale gdy obecna przy zdjęciach pani Wojtowicz zamierzała już
wyrazić przypuszczenie, że fazę zabrał z pewnością Tson Gu-so —
najbardziej zajadły z „wynalazców" — wtedy okazało się, że pomocnikowi
nic nie zginęło, a „zagubienie fazy" oznacza w języku filmowym jakąś
niedokładność w oświetleniu.
— Konterkę na prawo — komenderował w chwilę potem
operator.
— Mam sałatę w kamerze — oznajmiał w odpowiedzi zmartwiony
pomocnik. I wówczas zdjęcia przerywano, gdyż, jak okazywało się w
praktyce, „sałata" oznaczała zablokowanie aparatu przez taśmę filmową.
Na małych Koreańczykach ta fachowa terminologia nie robiła
wielkiego wrażenia. Byli przyzwyczajeni do niezrozumialstwa i dziwactw
językowych swoich gospodarzy. Natomiast sami gospodarze — wtrąceni
naraz w sytuację małych Koreańczyków — w żaden sposób nie chcieli się z
tym pogodzić, że język polski może być tak trudny do zrozumienia.
Po piątym nieudanym powitaniu porannym Dyrektorka
oświadczyła, że dość ma już odgrywania roli w nienaturalnej scenie, która i
tak nigdy dobrze nie wyjdzie. Ale nieubłagany operator oświadczył karcąco,
że cała fatyga Dyrektorki jest niczym w porównaniu z codziennym trudem
wielkich „gwiazd" filmowych. Argument ten zabrzmiał tak przekonywająco,
że Dyrektorka — chociaż nie zamierzała zostać gwiazdą filmową — poczuła
wyrzuty sumienia i chcąc nie chcąc powróciła do dalszych powitań z Li Un-
son.
Po ósmym zdjęciu „ciepła scena" została wreszcie prawidłowo
sfilmowana, a wyczerpana Dyrektorka wycofała się do swego gabinetu,
przekazując dyżur w studio filmowym młodej wychowawczyni, Irce. I to był
właśnie błąd. Bo gdyby Dyrektorka została przy zdjęciach, nie doszłoby
może do całej późniejszej awantury.
Po porannym powitaniu „kręcono" śniadanie i lekcję polskiego.
Zajęło to więcej niż godzinę. Gdy wreszcie uporano się z chóralnym
czytaniem elementarza, operator Urban rozsiadł się wygodnie na krześle,
wyciągnął swe długie nogi i zawołał wesoło:
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
106
— No, a teraz dawajcie tańce!
Pak Ion-dza i Kim Ion-suk przygotowane już do występu wbiegły
na środek sali i rozpoczęły swój popisowy taniec „Nodr Kan-bion".
Urban śledził uważnie ruchy tancerek marszcząc przy tym groźnie
brwi i gryząc żółty ołówek.
— No, dobrze — powiedział z namysłem po zakończeniu tańca do
wychowawczyni Irki. — Tylko że dla mnie trochę to za chłodne. Spróbujmy
teraz z tą mniejszą — i wskazał ołówkiem na Kim Ion-suk.
Kim Ion-suk
odtańczyła pogodny taniec
kobiet zbierających
„mukung".
Dopiero w czasie
tego solowego tańca
operator Urban się
rozpromienił.
— O, właśnie! Ta
mała tańczy świetnie. Oto
taniec w sam raz dla
naszego filmu. Kolego Michale, nakręcimy taniec kobiet zbierających
„mukung".
Pomocnik skubnął wąsik i odpowiedział zgodnie:
— A no, jak „mukung", to „mukung".
Ale kiedy Irka przetłumaczyła decyzję operatora na gwarę
gołotczańską, wśród dzieci zawrzało. Chłopcy zaczęli tak zapalczywie
wykrzykiwać swoimi gardłowymi głosami, że wychowawczyni zupełnie nie
mogła zrozumieć, o co im chodzi. Osamotniona na środku sali Kim Ion-suk
pobladła i, niezdecydowana, rzucała przelęknione spojrzenia w stronę Pak
Ion-dza. Wyłączona z filmu tancerka stała oparta o ścianę. Jej piękna,
ciemna twarz nie utraciła swego dumnego spokoju. Tylko w kątach wąskich
czarnych oczu pod ciężkimi powiekami wzbierał wilgotny połysk.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
107
Do operatora Urbana podeszło trzech chłopców. Byli to
kapitanowie pionierscy: partyzant Li Chio-sik, wysoki rysownik Ok Te-iun i
przystojny Cza Mion-sol. Chłopcy uśmiechali się prosząco i przekonującą
gestykulacją usiłowali uzupełnić braki językowe.
— Jeden dziewcinka nedobrze, tata... Dwa dziewcinka — barso
dobrze...
Filmowca ubawiła ta nieporadna interwencja. Po ojcowsku
pogłaskał chłopców po głowach.
— Powiadacie, że jedna dziewczynka niedobrze wyjdzie. Nie
martwcie się, chłopcy, wszystko będzie dobrze. To ładnie, że wstawiacie się
za zdyskwalifikowaną koleżanką. Ale ja odpowiadam za film. A film musi
być ciepły. Rozumiecie, ciepły!... No, panie Michale, kręcimy!
Ale pan Michał odpowiedział ponuro:
— Mam sałatę w kamerze.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, że pomocnik nie pochwalał
postępowania swojego szefa.
Kapitanowie pionierscy widząc, że nic nie wskórają, pobiegli do
Dyrektorki.
Pan Michał nie zdążył jeszcze uporać się ze swoją „sałatą", a
zapłakana — przez solidarność z koleżanką — Kim Ion-suk jeszcze ciągle
stała na środku sali, kiedy trzej zdyszani chłopcy powrócili z kierowniczką
Domu. Dyrektorka była nie mniej podniecona od Koreańczyków. Cios miał
ugodzić w harmonię jej ukochanej świetlicy koreańskiej i w jej ulubiony
taniec „Nodr Kan-bion". Ponadto kapitanowie pionierscy zdążyli już jej
opowiedzieć pewne szczegóły o Pak Ion-dza, których przedtem nie znała.
Kimże była mała Kim Ion-suk? Jedną z wielu dobrych tancerek. A Pak Ion-
dza uczyła tańczyć ich wszystkich. Pak Ion-dza komponowała tańce. Pak
Ion-dza po śmierci rodziców kolportowała w Phenianie gazety, a za
pieniądze uzyskiwane z ich sprzedaży uczyła się muzyki. Pak Ion-dza
tańczyła w żołnierskim zespole frontowym. Film bez Pak Ion-dza nie byłby
pełnym filmem o gołotczańskim Domu Dziecka.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
108
W chwili nadejścia odsieczy operator Urban — zmieszany łzami
Kim Ion-suk — był już skłonny do daleko posuniętych ustępstw. Ale
niespodziana interwencja Dyrektorki podrażniła jego miłość własną i
wprawiła go w nieopisany gniew. Dopiero teraz Gołotczyzna mogła w pełni
ocenić jego temperament.
— Trzydzieści lat chodzę po świecie — grzmiał rozpalony do
białości filmowiec — ale czegoś podobnego nie widziałem! Doszło więc do
tego, że dzieci zabierają się do układania scenariusza? Ależ proszę bardzo!
On, operator Urban, nie zamierza się temu przeciwstawiać. Jeżeli dzieci
pragną także kręcić film, to mogą natychmiast zająć jego miejsce przy
kamerze. Dlaczego nie, młode kadry należy popierać...
Na szczęście dla Przedsiębiorstwa Państwowego Film Polski
gołotczańscy „mechanicy" nie zrozumieli ani słowa z okrutnie ironicznego
przemówienia podrażnionego operatora i nie skorzystali z jego oferty. W
przeciwnym razie mogłoby się to bardzo smutnie skończyć dla aparatury
filmowej.
— Ale w takich warunkach ja nie mogę pracować — piorunował
dalej Urban. — Kolego Michale, przerywamy kręcenie.
Pomocnik skubnął wąsik i z wyrazem karygodnej beztroski zabrał
się do wykręcania taśmy.
A Urban wybiegł z sali trzasnąwszy za sobą drzwiami tak, że aż
szyby zadrżały. Za nim runęła chmara koreańskich chłopców.
Operator wypadł z domu z szybkością pocisku o napędzie
rakietowym — a po osiągnięciu boiska sportowego zabrał się do jego
okrążania w takim tempie i z taką zapamiętałością, jak gdyby przybył do
Gołotczyzny nie dla kręcenia filmu, ale dla pobicia wszystkich
dotychczasowych rekordów sportowych tej miejscowości. Tak, młodzi
operatorzy filmowi bardzo nie lubią, gdy ktoś niepowołany wtrąca się do
ich spraw fachowych.
Przestraszeni chłopcy koreańscy zatrzymali się przed żywopłotem
otaczającym boisko i skośnymi uważnymi oczami śledzili „maratoński
marsz" rozsierdzonego operatora. Początkowo było „barso nedobrze".
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
109
Długie końce czerwonego szala Urbana powiewały na wietrze jak języki
szalejącego pożaru.
Ale gołotczański wiatr posiada kojące właściwości. Po dwóch
okrążeniach czerwony szal uspokoił się i przybrał bardziej pojednawczy
wygląd. Filmowiec zwolnił kroku i począł potrząsać jasną grzywą jak
zmęczony ujeżdżaniem młody koń, który przestał już wierzyć w swoje
zwycięstwo, ale sroży się jeszcze na pokaz. Potem nagle zawrócił, przebiegł
obok zaskoczonych chłopców — jakby wcale ich nie dostrzegając — i wpadł
do budynku. W minutę później, pozornie zupełnie uspokojony, powrócił do
„studia". Nie patrząc na obecnych powiedział do pomocnika jakimś
nieswoim głosem:
— Kolego Michale, kręcimy scenę tańca.
„Sałaty" w kamerze już nie było, więc pomocnik, leciutko się
uśmiechając pod wąsikiem, przygotował aparat do zdjęć. Obecni czekali w
napięciu, bo przecież wcale jeszcze nie
było wiadomo, który taniec zostanie
sfilmowany. Dyrektorka widząc, że nie
zanosi się na żadne polecenie ze strony
Urbana — skinęła na Pak Ion-dza i dwie
tancerki z nieobeschłymi śladami łez na
policzkach rozpoczęły swój taniec.
Urban nie protestował, ale też
zdawał się nikogo i nic nie dostrzegać.
Patrzał przez wszystkich jak przez
powietrze i poruszał się jak bezduszny
automat. Czuło się, że był głęboko,
bardzo głęboko obrażony.
Sfilmowany został taniec „Nodr Kan-bion". Chłopcy milczeli, ale
wewnętrznie szaleli z radości. Było to olbrzymie, niebywałe zwycięstwo
gołotczańskich pionierów. Nieprzyjemne było tylko to, że kinooperator tak
się tą sprawą przejął. Chłopcy od pierwszej chwili czuli, że ten wysoki,
hałaśliwy oryginał jest w gruncie rzeczy ich przyjacielem i że awantura z
tańcem nie wynikła wcale ze złej woli. Obecnie było im naprawdę bardzo
przykro. Ich wrażliwe serca z trudem znosiły ciężar zabójczego,
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
110
demonstracyjnego chłodu Urbana. A Urban demonstrował już do końca.
Nikogo nie widział, na nikogo nie krzyczał, z nikim nie żartował. Obmarzł
zimną, nie-przenikalną skorupą lodu. Dopiero w ostatniej chwili... To, co
nastąpiło w tej ostatniej chwili, było tak niespodziewane i niezwykłe, że
właściwie nikt nie miał zupełnej pewności, czy nie uległ jakiemuś
optycznemu złudzeniu.
Bo kiedy samochód Polskiej
Kroniki Filmowej ruszał już z miejsca, zza
szyby wychylił się nagle jeż sterczących
płowych włosów i... Tak, widzieli to
wszyscy. Nie mogło być to jednak sprawą
żadnego złudzenia optycznego. Duże
niebieskie oko Urbana mrugnęło do
chłopców koreańskich. Po łobuzersku.
Porozumiewawczo. Przyjaźnie. W
odpowiedzi na ten znak pojednania wy-
buchnął jak grom jeden wielki okrzyk
radości. Dwieście ciemnych rąk
zamachało za odjeżdżającym
samochodem:
— Do widzenia, tata! Do widzenia, tata!
Potem kinooperator Urban odjechał. Zazwyczaj w takich
wypadkach dodaje się jeszcze... i wszelki słuch o nim zaginął. Ale tu tak
powiedzieć nie można, bo — chociaż Urban odjechał — słuch o nim nie
zaginął.
W parę tygodni później odwiedził Gołotczyznę pewien
warszawski dziennikarz. Dziennikarz ten w rozmowie z polskimi
pracownikami wspomniał mimochodem, że jego znajomy kinooperator
Urban z Polskiej Kroniki Filmowej bardzo mile wspomina swój pobyt w
Domu Dziecka i wszystkich raczy opowiadaniami, jak to koreańscy
pionierzy nauczyli go rozumu.
Kiedy padło nazwisko Urbana, psotna sekretarka Mira rozburzyła
swe jasne włosy, zmarszczyła groźnie brwi i zawołała srogim głosem:
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
111
— „Trzydzieści lat już chodzę po tym świecie, ale czegoś
podobnego jeszcze nie widziałem!"
Obecni przy rozmowie Koreańczycy zaczęli się śmiać jak szaleni.
Od razu poznali nerwowego operatora.
— Tata od kino... Tata od kino...
Ale Dyrektorka skarciła Mirę. Powiedziała, że operator Urban
zachował się jak porządny człowiek, wobec czego nie należy się z niego
wyśmiewać.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
112
R O Z D Z I A Ł S I Ó D M Y
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
113
VII. „PUSZKIN”
„Puszkina" odkrył ten sam dziennikarz warszawski, który
przywiózł do Gołotczyzny wiadomość o kinooperatorze Urbanie. Właściwie
dziennikarz „Puszkina" nie tyle odkrył, ile wykazał wszystkim, że „Puszkin"
naprawdę jest „Puszkinem". Aby wyjaśnić, jak do tego doszło, trzeba zacząć
od samego początku.
Dziennikarz przyjechał do Gołotczyzny w tym samym celu, co
kinooperator Urban. Miał zebrać materiał do reportażu o życiu dzieci
koreańskich — tylko nie dla filmu, a dla jednej z gazet warszawskich. Ale
temperamentem i przedsiębiorczością dziennikarz nawet się nie umywał
do swego filmowego kolegi. Jako człowiek raczej nieśmiały, wchodził tylko
tam, dokąd go wprowadzano, ograniczał się do zadawania pytań polskim
wychowawcom, a z dziećmi kontaktu nawet nie próbował nawiązać, gdyż z
góry osądził, że wobec trudności językowych kontakt taki jest w ogóle
niemożliwy. Zanosiło się więc na to, że wizyta redaktora w Gołotczyźnie
będzie równie mało interesująca dla mieszkańców Domu, jak jego
późniejszy reportaż — dla czytelników warszawskiego pisma.
Na szczęście dla siebie i dla swoich przyszłych czytelników
dziennikarz popełnił tę nieostrożność, że przywiózł z sobą do Gołotczyzny
aparat fotograficzny. Skoro tylko Koreańczycy dostrzegli aparat, oni sami
zabrali się do nawiązania kontaktu z jego właścicielem. Redaktora otoczył
natychmiast rozkrzyczany tłum dzieci spragnionych fotografii do swoich
albumików. I dziennikarz musiał fotografować przez cały ranek i przez całe
przedpołudnie. Gdziekolwiek się zwracał, zagradzał mu drogę mur ama-
torów fotografii, a brunatne palce wykonywały mu przed nosem
zachęcające gesty:
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
114
Pstryk, tata... Pstryk, tata... Pstryk...
Fotografował tak długo, póki starczyło mu filmów i sił. Zmęczył
się przy tym, nakrzyczał i nadenerwował co niemiara. Ale w związku z
perypetiami fotograficznymi dowiedział się o rodzinnych albumikach, o
pisaniu listów i jeszcze kilku sprawach mogących przydać się do reportażu.
Wszystko to było interesujące i zachęciło go do zdobywania dalszych,
jeszcze ciekawszych informacji.
— A czy nie macie tu przypadkiem kogoś, kto pisze wiersze? —
zapytał towarzyszącego mu wychowawcę Gawlika. — Czy nie ma tu
jakiegoś poety?
Gawlik energicznie skinął głową i odparł bez chwili namysłu:
— Ależ naturalnie: mamy przecież Puszkina.
Dziennikarz uznał tę odpowiedź za niewybredny żart i uśmiechnął
się kwaśno.
— No tak... Ale ja nie pytam o książki w waszej bibliotece, tylko o
żywe dzieci. Chciałem wiedzieć,, czy któreś z dzieci koreańskich nie próbuje
pisać wierszy. Wśród naszych dzieci takie wypadki przecież się zdarzają.
Gawlik roześmiał się ubawiony nieporozumieniem.
— Ależ ja nie mówię o wielkim poecie Puszkinie, tylko o naszym
małym koreańskim „Puszkinku" — o Rin Kon-chumie. Jest tu taki jeden
Koreańczyk, którego nazywają „Puszkinem". On właśnie pisuje wiersze.
W ten sposób redaktor dowiedział się o istnieniu małego
„Puszkina".
Historia „Puszkina" była krótka. Kiedy koreańskie sieroty w
drodze do Polski przejeżdżały przez Moskwę, czternastoletni Rin Kon-chum
wyprosił sobie u studentów radzieckich reprodukcję portretu Aleksandra
Puszkina. Czy Rin Kon-chum znał z koreańskich przekładów poezje lub
bajki Puszkina — nie wiadomo. W każdym razie wiedział, że Puszkin był
największym poetą rosyjskim, i bardzo chciał mieć jego portret. Po przy-
jeździe do Gołotczyzny chłopiec zawiesił portret Poety nad łóżkiem i
oświadczył kolegom z niezachwianą pewnością w głosie:
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
115
— Ja także będę Puszkinem, zobaczycie.
Pierwszy swój wiersz napisał Rin Kon-chum w rocznicę śmierci
zamordowanej matki. Jaki ten wiersz był, tego wychowawca Gawlik
oczywiście nie wiedział. Powtórzył jedynie opinię nauczyciela Chana, który
uważał, że był zupełnie niezły. Od tej chwili Rin Kon-chum pisywał wiersze
stale i wszyscy jego koledzy, a za nimi także polscy wychowawcy, poczęli
nazywać młodego poetę „Puszkinem". Przydomek ten tak do niego
przylgnął, że wielu pracowników Domu w ogóle zapomniało, że „Puszkin"
miał jeszcze jakieś inne imię.
Po wysłuchaniu opowiadania Gawlika
redaktor zapalił się gwałtownie do poznania
małego „Puszkina". Ale „Puszkin" w tym czasie
uganiał się za piłką. Ponieważ zaś był
środkowym napastnikiem swojej drużyny, więc
nie można było nawet myśleć o ściągnięciu go z
boiska. Dlatego też oficjalną prezentację
„Puszkina" musiano odłożyć do wieczora.
Dziennikarz poprosił tylko, żeby chłopiec
przyniósł z sobą swoje wiersze.
Na wieczorne spotkanie w gabinecie
Dyrektorki „Puszkin" przybył wzruszony i
uroczyście wyelegantowany. Dziennikarz, który poza swą pracą zawodową
także od czasu do czasu popełniał wiersze, przyglądał się młodemu poecie z
sympatią i zainteresowaniem. Musiał przyznać, że z takim kolegą po piórze
nie spotkał się jeszcze nigdy. „Puszkin" był wysoki, chudy i bardzo ciemny, a
jego czarna czupryna układała się w zabawny czub, który wysuwał się do
przodu przynajmniej na trzy centymetry przed swego właściciela. Oczki Rin
Kon-chuma były podobne do dwóch ukośnie ustawionych przecinków.
Ponieważ jednak w oczkach tych gościł stale wyraz bezbrzeżnego
zdumienia, więc trochę przypominały także dwa znaki zapytania. Usta miał
„Puszkin" zawsze rozchylone i widać w nich było całe mnóstwo drobnych,
krzywych zębów. Rysopisu dopełniał malutki kartofelkowaty nosek oraz
kilkanaście zadrapań — zapewne śladów po ostatnim meczu piłki nożnej.
Tego wieczora „Puszkin" wystąpił w pełnym blasku swej elegancji,
z której słynął w Gołotczyźnie. Zasadniczym składnikiem jego paradnego
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
116
stroju były długie wojskowe spodnie o kantach wyostrzonych jak noże.
Spodnie te Rin Kon-chum przywiózł sobie z Korei i dbał o nie jak o
najdroższy skarb. Każdego dnia własnoręcznie je czyścił, cerował i
prasował pod materacem.
Kiedy młodemu poecie powiedziano, że warszawski dziennikarz
chciałby usłyszeć jego wiersze — Rin Kon-chum tak się rozpromienił, że od
razu w całym pokoju zrobiło się jaśniej. Potem z różnych kieszeni zaczął z
gorączkowym pośpiechem wyciągać pogniecione manuskrypty, gęsto
zapisane koreańskim pismem. Było tego tak dużo, że dziennikarz aż się
przestraszył. Ale „Puszkin" nie miał zamiaru czytać wszystkiego. Po
dłuższej rozterce wybrał jeden z rękopisów, a resztę wsunął z powrotem do
kieszeni. Wybrany rękopis wziął do ręki, przebiegł go oczyma, wyprostował
się na krześle, dwa razy chrząknął, zaczerpnął głęboko oddechu i...
wzruszenie tak go zdławiło, że nie potrafił wydobyć z siebie żadnego głosu.
Udało się dopiero przy powtórnym zaczerpnięciu oddechu. Rin Kon-chum
czytał swój wiersz dźwięcznie i rytmicznie. Obce dźwięki płynęły jak rwący
potok po skałach. I chociaż nikt z obecnych nie zrozumiał z czytania ani
słowa — od razu można było poznać, że jest to prawdziwy wiersz.
Po skończeniu czytania dziennikarz — trochę z poetyckiej
solidarności, a trochę i z własnej ciekawości — przyrzekł, że zabierze z sobą
wiersz do Warszawy i tam spowoduje jego przetłumaczenie na język polski.
Kiedy Rin Kon-chum zrozumiał słowa dziennikarza, zaczerwienił się
mocno, a jego oczka utraciły na chwilę zwykły wyraz zdziwienia i stały się
podobne do dwóch wykrzykników radości.
Redaktor, tak jak przyrzekł, zabrał z sobą koreański wiersz do
Warszawy. Ale w Warszawie okazało się, że przyswojenie polskiej
literaturze wiersza „Puszkina" wcale nie jest sprawą łatwą. Tłumacze
Ambasady Koreańskiej i koreańscy studenci z Uniwersytetu Warszawskiego
tonęli po uszy w pilnej robocie i dziennikarz nie miał nawet odwagi zwracać
się do nich z prośbą o przetłumaczenie wiersza czternastoletniego chłopca.
Tym bardziej że tłumaczeniem wierszy powinni się zajmować poeci.
Niestety, jedyny poeta warszawski, który znał język koreański, pułkownik
Remigiusz Kwiatkowski, mieszkał bardzo daleko, jue posiadał telefonu i
dziennikarzowi mimo wielokrotnych usiłowań nigdy nie udawało się zastać
go w domu.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
117
Ale dziennikarz pokazał, że w pewnych wypadkach stać go na
energię nie byle jaką. W wyniku wielu rozmów i próśb udało mu się sklecić
kolektyw twórczy, złożony z koreańskiego kapitana — studenta
Politechniki Gdańskiej — który podjął się przetłumaczenia wiersza
„Puszkina" na język rosyjski, i pewnej starszej pani, która miała dokonać
przekładu z rosyjskiego na polski. Do kolektywu doszła jeszcze młoda
poetka. Tej powierzono zadanie przywrócenia przetłumaczonemu
utworowi jego kształtu poetyckiego.
Po kilku dniach harmonijnych wysiłków kolektywu dziennikarz
otrzymał wiersz „Puszkina" w wersji polskiej. Ile w tym tłumaczeniu
pozostało z oryginału, a ile doszło do niego z osobistego natchnienia
koreańskiego kapitana-studenta, starszej pani i młodej poetki — to na wieki
pozostanie już tajemnicą. W każdym razie wiersz był wierszem i dawał się
czytać.
Wziął więc redaktor ten wiersz i powtórnie wybrał się do
Gołotczyzny.
Przyjechał w czasie popołudniowych zabaw i „Puszkin" znowu
szalał na boisku piłki nożnej. Ale tym razem nie zaszła już potrzeba
odkładania spotkania do wieczora. Młodzi poeci odznaczają się
nadnaturalnym wyczuleniem, jeżeli chodzi o ich wiersze. Mimo że na boisku
toczyła się właśnie zajadła walka tuż przed bramką przeciwnika —
środkowy napastnik ataku od razu dostrzegł zbliżającego się dziennikarza.
A skoro tylko go dostrzegł, natychmiast, bez żadnego usprawiedliwienia,
wycofał się z gry, zupełnie nie dbając o to, że nagłą dezercją z pola walki
naraża się śmiertelnie całej swojej drużynie. Każdy, kto w życiu napisał
choć jeden wiersz i czekał na jego ocenę, potrafi zrozumieć i usprawiedliwić
ten niesportowy postępek „Puszkina".
Ale nie myślcie, że niecierpliwy poeta wprost spod bramki
popędził najkrótszą drogą na spotkanie redaktorowi. Początkujących
poetów w takich chwilach poraża straszliwe onieśmielenie. Wbrew głosowi
serca „Puszkin" czynił wszystko, aby jak najbardziej odwlec upragnione
spotkanie. Zrazu pobiegł w zupełnie innym kierunku, a następnie począł
obiegać redaktora kołem — jak jastrząb gotujący się do uderzenia na ofiarę.
Ale nie: jakiż był z niego jastrząb! Kto widział wtedy „Puszkina", jego
zszarzałą z przejęcia twarz i rozlatane przecinki oczu, ten musiał pojąć od
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
118
razu, że to właśnie on jest przerażoną ofiarą, kołującą w bezradnym
wyczekiwaniu śmiertelnego ciosu.
Redaktor przez pewien czas
przyglądał się dziwacznym praktykom
Koreańczyka, nie pojmując zgoła ich
sensu. Wreszcie zrozumiał: roześmiał
się zadowolony i serdecznym ruchem
ręki przyzwał do siebie wstydliwego
poetę. Rin Kon-chum paroma
olbrzymimi susami przebył odległość
dzielącą go od dziennikarza i stanął
przed nim pobladły, zdyszany z
wrażenia, cały zamieniony w słuch.
— No, mam twój wiersz —
powiedział wesoło redaktor i wyjął z
kieszeni złożony w czworo maszynopis.
— Oto on.
I wtedy okazało się, że „Puszkin" był jednak jastrzębiem.
Błyskawiczny ruch — którym wyrwał masz^..opis z rąk dziennikarza — był
ruchem drapieżnika chwytającego upragnioną zdobycz.
O, czemuż dziennikarz tym razem nie przywiózł z sobą aparatu
fotograficznego i nie mógł uwiecznić dla gołotczańskich albumików wyrazu
twarzy „Puszkina" wpatrującego się w polski przekład swego wiersza!
Po napatrzeniu się do syta „Puszkin" oddał maszynopis
redaktorowi i wyjąkał zdławionym głosem:
— Czytać, tata... Czytać prosem...
Wiersz miał tytuł „Chcemy być żelaznym szeregiem" i mówił o
wojnie. Młodej poetce warszawskiej — mimo widocznych usterek
tłumaczenia — udało się zachować rozlewny, nierówny rytm wschodniej
poezji.
Chcemy być żelaznym szeregiem. Naprzód idziemy na południe. Matka, ojciec, siostry zginęły.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
119
To najbardziej podżega gniew! Dał znak zwycięskim sztandarem ten, który stał na czele, I myśmy odpowiedzieli mokrymi od krwi sztandarami. I każdy odpowiedział, kto słuchał Kim Ir-sena. Nad głowami powiały czerwone sztandary. Chcemy być żelaznym szeregiem. Z płomieni ojczyźnianej wojny Nas, sieroty wojny, ... Rząd wyrwał i wysłał na północ do pokojowej Polski. To dobrodziejstwo naszego ojca Kim Ir-sena, To dobrodziejstwo przyjaznej Ludowej Polski, Serdeczne dobrodziejstwo.
Z radości wszyscy krzyknęli aż do wysokiego nieba. Wiatr poniósł okrzyk daleko, aż do naszej ojczyzny, Wiatr poniósł okrzyk do ukochanej ogromnej rzeki. Amnokkan, Amnokkan, rzeko koreańska i moście, My nie zapomnimy was nigdy. Kiedyż to znowu nas dwustu iść będzie po ziemi Korei? Chcemy być żelaznym szeregiem! Gdy w Korei mocny fundament powstanie, My, synowie naszej ojczyzny, Będziemy tam rosnąć jak owies jesienny w wolnej Polsce.
Głos dziennikarza już zamilkł, a „Puszkin" jeszcze ciągle chłonął
jego echo. Na żywej twarzy Koreańczyka odbijały się sprzeczne uczucia:
duma i upojenie, przestrach i niedowierzanie. A więc to on — naprawdę on
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
120
napisał ten dźwięczny, gładko toczący się wiersz, z którego nie mógł
zrozumieć ani słowa?
Rin Kon-chum otarł usta wierzchem dłoni i spytał ochryple:
— Tata, ja Puszkin — tak?
Redaktor zrozumiał od razu to dziwne pytanie — i spoważniał.
Nie łatwo jest odpowiedzieć, gdy czternastoletni autor wiersza pyta, czy ma
prawo uważać się za poetę.
Jeszcze raz z największą uwagą przeczytał maszynopis. Wiersz z
pewnością nie był arcydziełem — ale ostatnie porównanie o owsie
jesiennym było ładne i świeże. W tym owsie tkwiło ziarno poezji.
Po krótkim namyśle redaktor położył rękę na ramieniu chłopca.
— Tak, Rin Kon-chum: ty Puszkin. Ale musisz jeszcze dużo
pracować nad sobą, chłopcze. Rozumiesz: dużo pracować?
— Tak, tata — zachłystując się szczęściem, wybełkotał „Puszkin".
— D u z o pracować, barso duzo pracować, tak, tata.
I nie mogąc już dłużej powściągnąć rozpierającej go radości,
„Puszkin" wierzgnął jak rozhukany źrebak i pognał galopem w stronę
Domu.
Ale po paru minutach powrócił. W ręku niósł dużą puszkę po
konserwach z przedziurawionym dnem, przez które przesączał się bielutki
piasek. To improwizowane sitko wypełnione piaskiem było ostatnim
wynalazkiem Tson Gu-so i służyło chłopcom do przeprowadzania na boisku
ćwiczeń z polskiego alfabetu.
„Puszkin", mrugając filuternie do redaktora, pochylił się nad
zimowym zagonem szarej, stwardniałej ziemi i począł wymachiwać nad
nim swoją puszką — jak kadzidłem. Te tajemnicze zabiegi trwały bardzo
długo.
Zmarznięty i znudzony redaktor kilkakrotnie próbował wycofać
się niepostrzeżenie w stronę budynków, ale za każdym razem
powstrzymywały go żarliwe prośby chłopca:
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
121
— Ne, tata!... Ne, tata!...
Rad nierad, tupiąc nogami dla rozgrzewki, redaktor musiał
pozostać na boisku tak długo, póki na szarej ziemi nie zabielił się wspaniale
polski napis z piasku:
„POLSKA — KOREA"
Tego wieczora spotkała dziennikarza jeszcze jedna niespodzianka.
— Czy wiecie, redaktorze — zagadnęła go przy kolacji Dyrektorka
— że nasza dzieciarnia nazwała was „tatą Puszkinem"?
— Mnie „tatą Puszkinem'1? — zdumiał się i zaniepokoił
dziennikarz. — Dlaczego „tatą Puszkinem"?
— Jeżeli mały, który pisze, jest „Puszkinem" — to duży, który
pisze, musi być „tatą Puszkinem". Proste i zgodne z duchem naszego
„gołotczańskiego języka". Jesteście, redaktorze, „tata Puszkin" i nic na to nie
poradzicie.
Zmieszany dziennikarz zarumienił się jak mały chłopiec, którego
niezasłużenie pochwalono.
— No, wiecie, też pomysł! Ja — Puszkin. To brzmi jak
bluźnierstwo.
— Nie widzę w tym żadnego bluźnierstwa — odpowiedziała
poważnie Dyrektorka. — Wielki Puszkin by się o to nie obraził. Przecież ci
chłopcy z Azji używają jego nazwiska dla określenia w ogóle każdego
pisarza. Podobnie wspaniałego hołdu nie złożono jeszcze nigdy pamięci
Poety. A wy mówicie: bluźnierstwo.
Ale redaktor nadal kręcił głową i nosem: „Tata Puszkin! Też
wymyślili! Tata Puszkin!" Po chwili jednak poweselał i zatarł ręce.
— No, ale temat do reportażu mam pierwszorzędny. Temacik taki,
że mucha nie siądzie!
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
122
R O Z D Z I A Ł Ó S M Y
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
123
VIII. PIEŚŃ LI-WANA
I
Gołotczański tłumacz Li-Wan nie ma pięknego głosu i nie jest
specjalnie muzykalny. Mimo to żaden występ świetlicy koreańskiej nie
może się obyć bez pieśni Li-Wana. Skoro tylko kończą się nastrojowe tańce
Pak Ion-dza i Kim Ion-suk, natychmiast z któregoś kąta sali wyskakuje
okrzyk:
— Li-Wan, nore hara! Li-Wan, śpiewaj!
I zaraz do tego okrzyku dołącza się sto innych — równie
niecierpliwych i nalegających:
Li-Wan, nore hara! Li-Wan, nore hara!
Li-Wan nie ulega od razu. Jego urwisowska twarz lekko biednie i
przybiera wyraz surowego chłodu. Przez dłuższą chwilę opędza się
niechętnie od nalegań. Gdy te nie milkną, lecz stają się coraz głośniejsze, Li-
Wan — prychając jak rozzłoszczony kot — zrywa się ze swego miejsca na
podłodze i akrobatycznym susem przeskakuje siedzących przed nim
kolegów. Chmurny, bez zwykłego uśmiechu, staje tłumacz Li-Wan przed
publicznością świetlicy koreańskiej. Ukośne pasmo włosów spada mu na
drapieżne oczy. Nozdrza małego nosa drgają. Na zielonej bluzie harcerskiej
połyskuje wspaniale „medal za odwagę".
W sali w jednej chwili robi się zupełnie cicho. Dwieście spojrzeń
skupia się na szczupłej zwinnej postaci śpiewaka, zawisa na jego ustach. A
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
124
Li-Wan nagłym ruchem wyrzuca przed siebie ręce i zdartym, ochrypłym
głosem zaczyna swoją pieśń:
Maskwa, Maskwa, stolica maja...
Pieśń, którą śpiewa czternastoletni Koreańczyk Li-Wan, niewiele
ma wspólnego z rzewną i tęskną piosenką żołnierzy radzieckich. Z tamtej
piosenki zachowały się tylko pierwsze słowa. Cztery rosyjskie słowa co
pewien czas wychylają się nieoczekiwanie z wrzącego potoku namiętnej
koreańskiej pieśni i powtarzają się w niej jak refren:
Maskwa, Maskwa, stolica maja...
poza tymi czterema słowami wszystko w pieśni Li-Wana jest inne,
nowe, stworzone przez niego samego. Przedziwna to pieśń: drapieżna — a
jednocześnie czuła, spłakana i uśmiechnięta, szarpiąca nerwy i chwytająca
za serce.
Muzykalnej publiczności koreańskiej nie przeszkadza, że Li-Wan
śpiewa ochryple i fałszywie. Jego pieśń trafia do serc. Mogliby jej słuchać
całymi godzinami. Gdy śpiewak chce swój występ zakończyć, wybucha
krzyk protestów:
— Nore hara! Nore hara!
I Li-Wan musi powtarzać swą pieśń od początku.
Ale pieśń Li-Wana wywiera silne wrażenie nie tylko na
publiczności koreańskiej. Urokowi tej namiętnej pieśni uległ także młody
wychowawca polski — zetempowiec Gawlik. Gawlika rosyjsko-koreańska
pieśń Li-Wana niepokoiła przez długi czas jak trudna do rozwiązania
zagadka.
Pewnego razu — bezpośrednio po występie — podszedł do Li-
Wana i rzekł po prostu:
— Posłuchaj, Li-Wan, opowiedz mi historię twojej pieśni. Przecież
ta dziwna pieśń musi mieć jakąś historię.
I Li-Wan opowiedział historię pieśni, która była jednocześnie
historią jego życia.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
125
Tęskną piosenkę radzieckich żołnierzy o ich dalekiej stolicy
Moskwie — usłyszał Li-Wan po raz pierwszy w roku 1945. Miał wtedy
siedem lat i — jako „syn" jednej z dywizji Armii Radzieckiej Dalekiego
Wschodu — szedł ze swoją dywizją wyzwalać Koreę spod jarzma ja-
pońskiego.
Ze wszystkiego, co było przedtem, zachowały się tylko chaotyczne,
mgliste strzępki wspomnień. Przedtem było życie w wesołym, ludnym
kołchozie emigrantów koreańskich — gdzieś pod Taszkientem. Matka o
gładko zaczesanych włosach i oczach cieplejszych od oczu innych kobiet.
Wieczorne opowiadania ojca o rodzinnej Korei.
Matka wcześnie umarła i pozostała jedynie jako nierzeczywista
postać z wieczornych opowiadań ojca. Potem przypłynęły pod Taszkient
odgłosy wojny i wieczorne opowiadania o Korei i o matce wkrótce się
skończyły. Pewnego dnia ojciec odziany w mundur radzieckiego żołnierza
przygarnął do siebie na pożegnanie syna i powiedział do niego wesoło:
— No, teraz na pewno wrócimy do Korei. Trzymaj się, chłopcze!
Maleńki Li-Wan nie pojmował tej tęsknoty ojca za nieznaną Koreą
— tak samo jak nie mógł zrozumieć, dlaczego ojciec przebrał się w mundur
żołnierski i odszedł na straszną wojnę. Czyż warto było bić się o nową
ojczyznę, jeśli w kołchozie pod Taszkientem żyło się tak dobrze i wesoło?
Ale posłuszny ojcu Li-Wan trzymał się. Trzymał się nawet wtedy,
gdy do koreańskiego kołchozu przywędrowała wieść, że ojciec poległ na
polu chwały.
A potem wszystko utonęło w turkocie kół, w huku motorów i
tupocie maszerujących nóg. Li-Wan — wraz z całym koreańskim kołchozem
— ruszyli u boku radzieckiej dywizji w powrotną drogę do straconej
ojczyzny. I właśnie wtedy w pośpieszny, hałaśliwy rytm wojskowego
marsza wplotła się tęskna piosenka o Moskwie. Słyszało się ją wtedy ciągle i
wszędzie. Śpiewało ją radio i śpiewali maszerujący żołnierze. Powtarzający
się motyw tej piosenki z jakichś niewiadomych przyczyn zapadł chłopcu w
serce.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
126
W dywizji Li-Wan miał wielu przyjaciół: rosyjskich i koreańskich.
Każdego dnia odwiedzał go „wujek" Ha Bon-ho, który był oficerem zwiadu
dywizji i przyjeżdżał na motocyklu z wiadomościami dla sztabu. Li-Wan
pamiętał jeszcze dobrze „wujka" w stroju kołchoźnika, więc nie mógł się
napatrzeć na jego mundur oficerski i wspaniały motocykl. Kapitan Ha Bon-
ho także przyglądał się bystro Li-Wanowi i za każdym razem sprawdzał
jego postępy w nauce czytania. Kiedy oficer zabierał się do odjazdu, Li-Wan
zadawał mu nieodmiennie jedno i to samo niespokojne pytanie:
— Wujku, a daleko jeszcze do Korei? Daleko do Phenianu?
Wtedy Ha Bon-ho uderzał dłonią po kierownicy motocykla, tak
jakby poklepywał szyję wierzchowca, a jego surowe oczy rozjaśniały się
uśmiechem:
— Już niedaleko, Li-Wan. Ucz się czytać po koreańsku, chłopcze.
Ucz się prędko, bo możesz nie zdążyć. Po wizytach „wujka" Ha Bon-ho Li-
Wan — sam nie wiedząc dlaczego — wyśpiewywał sobie długo żołnierską
piosenkę o Moskwie. Nachodziły go przy tym niespokojne myśli. Wcale nie
był pewien, czy nowa ojczyzna okaże się dla niego równie dobra i przyjazna,
jak ta, którą opuszczał. Tęsknota za wesołym kołchozem pod Taszkientem
mieszała mu się w sercu z tęsknotą za zmarłymi rodzicami. W takich
chwilach po raz pierwszy dotkliwie odczuwał swoje sieroctwo. W wyniku
tych myśli i nastrojów śpiewana przez niego piosenka o Moskwie wypadała
zupełnie inaczej, niż śpiewali ją żołnierze dywizji. Radzieccy przyjaciele Li-
Wana, słysząc jego śpiew, pokpiwali dobrodusznie:
— Ej, malczyk, z ciebie śpiewak płochy. Tę piosenkę trzeba
śpiewać nie tak, zupełnie nie tak.
Ale Li-Wan czuł, że on tę piosenkę musi śpiewać właśnie tak, a nie
inaczej.
Potem nastąpiły dni pościgu za nieprzyjacielem zakończone
triumfalnym wjazdem do Phenianu.
Li-Wan przejechał na radzieckim czołgu ulicami nigdy nie
widzianego, a dziwnie znajomego miasta. Gardło miał ściśnięte nieznanym
wzruszeniem, a oczy przesłaniała mu wilgotna mgła. Odzyskana Korea była
piękniejsza i bliższa od utraconej Korei, o której opowiadał ojciec. Serce
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
127
małego wygnańca od pierwszej chwili przylgnęło do zielonych
ukwieconych wzgórz, do sinych wód Tedanganu, do wyniosłej góry
Moranbon i do starych murów Phenianu. Tak jakby urodził się w tym
mieście i nigdy go nie opuszczał. Jadąc na radzieckim czołgu przez
roztańczoną, rozśpiewaną stolicę — Li-Wan machinalnie głaskał szorstki
płaszcz siedzącego obok czołgisty. Przecież to od nich — 176 starych
przyjaciół — otrzymał w podarunku tę piękną, wesołą ojczyznę.
Życie w Phenianie od samego początku ułożyło się nad wyraz
dobrze. Radziecka dywizja przekazała swego „syna" Armii Koreańskiej. I Li-
Wan stał się „synem" 25 Koreańskiej Dywizji Piechoty. Nowi opiekunowie
umieścili chłopca w bursie wojskowej, gdzie przebywali sami synowie
poległych wojskowych. Koledzy powitali małego emigranta jak brata. „Wuj"
Ha Bon-ho — teraz już major Ludowej Armii Koreańskiej i szef zwiadu 25
Dywizji — po dawnemu odwiedzał „siostrzeńca" każdego wieczora i
kontrolował jego postępy w nauce. Li-Wan znowu zapomniał, że jest
sierotą. Miał liczną i serdeczną rodzinę — jak przedtem w starej ojczyźnie.
Jedyną poważniejszą przykrością, która zakłóciła pierwsze
pheniańskie lata Li-Wana, był odmarsz z Korei wojsk radzieckich. Z oczami
pełnymi łez stał Li-Wan w szpalerze wiwatujących tłumów i żegnał
przyjaciół i opiekunów swego dzieciństwa. Kiedy mijała go „macierzysta"
rota sztabowa, chłopiec — najpiękniej jak umiał — zaśpiewał początek
piosenki o Moskwie. Znajomi żołnierze i oficerowie wesoło pozdrawiali
swego byłego „syna".
— Tak, Li-Wan, my w Maskwu! —wołali jedni. A inni żartowali jak
dawniej: — Ej, malczyk, nigdy ty się już naszej piosenki nie nauczysz.
Śpiewak z ciebie płochy.
I jakby dla pouczenia Li-Wana — cała rota sztabowa buchnęła
jednym wielkim głosem:
— Maskwa, Maskwa, stolica maja!...
Li-Wan płakał. Było mu dziwnie: smutno i radośnie.
Z odchodzącą dywizją odpływały dzieciństwo i stara ojczyzna. Ale
ziemia, na której stał, była ziemią nowej umiłowanej ojczyzny. Chłopiec
czuł, że pozostanie już na zawsze synem dwóch ojczyzn.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
128
W tym samym czasie, gdy wojska radzieckie opuszczały Koreę, Li-
Wan zaprzyjaźnił się na życie i śmierć ze swoim rówieśnikiem i kolegą z
bursy — wesołym, pyzatym Son Ha-sopem. Son Ha-sop był synem zabitego
w partyzantce muzyka i zamierzał w przyszłości zostać kapelmistrzem
wojskowym. Na razie praktykował jako „elew" w orkiestrze pułku, który go
„usynowił", i nie rozstawał się ani na chwilę z piękną złocistą trąbką —
urodzinowym podarunkiem sztabu pułkowego.
Smukły, zwinny Li-Wan i przysadzisty, pyzaty, wiecznie
roześmiany Son Ha-sop stali się nierozłącznymi towarzyszami nauki i
zabaw. Razem odrabiali lekcje w bursie i razem kąpali się w rzece Tedangan
bądź chodzili na zabawy do parku na górze Moranbon. Niekiedy Li-Wan
śpiewał przyjacielowi swoją
piosenkę o dalekiej Moskwie.
Ponieważ jednak cały tekst
rosyjski, poza refrenem, uleciał
mu już z głowy, więc uzupełniał
piosenkę koreańskimi słowami
wyrażającymi jego własne myśli i
uczucia. Son Ha-sop gromił
śpiewaka za liczne fałsze, ale — że
sam przywiązał się do tej dziwnej
rosyjsko-koreańskiej piosenki —
więc chętnie wtórował jej na
trąbce.
Tak biegły przyjaciołom
dni aż do strasznego czerwca 1950 roku, kiedy na spokojny, oddychający
ciepłym latem Phenian spadły pierwsze bomby z amerykańskich sa-
molotów.
Życie bombardowanego miasta skryło się pod ziemię. Chłopców
przez trzy dni nie wypuszczano z piwnicy, która stała się prowizorycznym
schronem przeciwlotniczym dla wszystkich mieszkańców bursy.
Dopiero czwartego dnia dyrektor bursy wysłał małego Son Ha-
sopa na miasto po gazety. Chłopiec powrócił p0 pół godzinie, blady jak
płótno i zrozpaczony.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
129
— Zostawili nas — powiedział roztrzęsionym głosem do Li-Wana.
— Nasza dywizja odeszła. Orkiestra także.
Tę alarmującą wieść uzupełniły przyniesione przez Son Ha-sopa
gazety. Wielki dziennik „Nodon Sinmun" donosił, że siły Armii Ludowej po
odparciu zdradzieckiej agresji wroga ruszyły do przeciwnatarcia w
kierunku południowym.
W jakiś czas potem dyrektor bursy zebrał wszystkich uczniów i
oznajmił im uroczyście, że 25 Dywizja Pheniańska oswobodziła starą stolicę
południa — Seul.
Wtedy Li-Wan powiedział do Son Ha-sopa:
— Musimy się przedostać do Seulu. Tam jest sztab naszej dywizji.
Nie będziemy tu gnić, kiedy oni tam zwyciężają.
Uciekli więc z bursy i pojechali do Seulu razem z zespołem
technicznym drukarni polowej i z żołnierzami oddziału gospodarczego —
na półotwartej platformie towarowej. Przedziwna była ta nocna podróż.
Noc wokoło nich huczała tysiącem odgłosów. Biegnącą równolegle
do toru kolejowego szosą toczyły się ciężko ładowne ciężarówki, kuchnie
polowe, chłopskie dwukołówki i jaszcze armatnie. Bocznymi drożynami w
wydłużonych kolumnach maszerowali zbrojni żołnierze. Gdzieś z dali
dochodziło nieustanne, głuche dudnienie, a granatowe niebo nocne
rozdzierały raz po raz czerwone błyski wybuchów. Żołnierze na platformie
skracali sobie czas rozmowami i chóralnym śpiewem. Potem Li-Wan śpie-
wał piosenkę o Moskwie, a Son Ha-sop przygrywał mu na trąbce. Ci z
żołnierzy, którzy znali tę piosenkę w jej oryginalnym brzmieniu, dziwili się
tak samo, jak niegdyś żołnierze radzieccy.
— Co ty wyśpiewujesz, chłopcze? — przerywali ze śmiechem Li-
Wanowi. — Przecież nie tak śpiewa się tę piosenkę. W tamtej piosence nie
było mowy o zielonych wzgórzach Phenianu ani o koreańskim kołchozie
pod Taszkientem, ani o ojcu, który poległ na polu chwały.
Ale Li-Wan potrząsał niecierpliwie głową i gniewnymi
spojrzeniami gromił śmiejących się żołnierzy. Kogóż zamierzają uczyć? Jego
— byłego „syna" radzieckiej dywizji? Jego piosenka jest właśnie tą samą
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
130
piosenką, którą usłyszał po raz pierwszy pod Taszkientem, i właśnie tak —
a nie inaczej — należy ją śpiewać.
Ale weseli zecerzy z polowej drukarni nie brali za złe Li-Wanowi
jego gniewnych spojrzeń, bo jego rosyjsko-koreańska piosenka w gruncie
rzeczy bardzo przypadła im do gustu, chociaż młody śpiewak jak zwykle
chrypiał i fałszował.
Gwarząc i śpiewając przy nieustannym akompaniamencie
bombardowań, o białym świcie zajechali do Seulu.
Starożytna stolica południa przypominała wielki obóz wojskowy.
Miasto ucierpiało bardzo od ostatnich bombardowań amerykańskich i
płonęło nie ugaszonymi jeszcze pożarami. W ulicach dymiły kuchnie
polowe, z których wydawano posiłki powracającym do swych domów
uchodźcom. Wśród tłumów krążyły gęsto patrole kontrolne. Jeden z takich
kontrolnych patroli zatrzymał małych podróżników pheniańskich niemal
bezpośrednio po wyjściu ich z dworca. Ponieważ nie mieli żadnych
dokumentów, a podali się za „synów" 25 Dywizji, więc odprowadzono ich
wprost do kwatery sztabu dywizji. Tam „synami" dywizji zainteresował się
sam jej dowódca. Drżący ze wzruszenia chłopcy stanęli przed obliczem
głośnego generała.
Generał był małym, czarnym człowieczkiem o srogich oczach i
huczącym głosie. Awanturniczych „synów" potraktował jak najsurowszy
ojciec. Przez kilka minut na opuszczone głowy chłopców waliła
nieprzerwanie lawina wyrzutów. Generał powtarzał to samo, co przed nim
mówili nauczyciele w bursie:
— Opuszczenie wojennego posterunku... Dezercja... Złamanie
rozkazu... Smarkaczowskie nieposłuszeństwo...
Gniew dowódcy oszołomił chłopców do tego stopnia, że Son Ha-
sop — przedkładając swoje usprawiedliwienie — przejęzyczył się i
powiedział do generała „panie nauczycielu".
Generał z uciechy aż błysnął wilczymi zębami.
— No, sami widzicie, jacy z was żołnierze. „Panie nauczycielu". Nie
ma co gadać. Natychmiast z powrotem do Phenianu. Taki jest mój rozkaz.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
131
I generał polecił odjeżdżającemu tego samego wieczora
podoficerowi, żeby zabrał z sobą chłopców. Podoficer miał tak samo
surową twarz, jak jego dowódca, i chłopcy od razu zrozumieli, że żadna siła
nie zdoła go odwieść od wykonania zleconego rozkazu.
Na zarządzenie generała chłopców przed odjazdem za-
prowadzono na obiad do stołówki oficerskiej. Surowy sierżant szedł za nimi
krok w krok, nie spuszczając z nich ani na chwilę srogiego spojrzenia.
Obiad upłynął w ponurym nastroju. Sprawa powrotu do Phenianu
zdawała się być ostatecznie przesądzona i chłopcy snuli niewesołe
rozważania na temat przywitania, jakie zgotują im nauczyciele i koledzy z
bursy.
Ale naraz zdarzyło się coś, co spowodowało zupełny zwrot w
beznadziejnej sytuacji. W chwili kiedy dojadali ryżowej konserwy, w
stołówce rozległ się pełen największego zdumienia okrzyk:
— Li-Wan, a ty skąd tutaj?
Po chwili uszczęśliwiony Li-Wan tonął w objęciach „wujka" Ha
Bon-ho. Major wysłuchał gorączkowego sprawozdania przekrzykujących
się wzajemnie chłopców, lecz „synowie" dywizji nie od razu zyskali w nim
upragnionego sojusznika. Dowódca zwiadu początkowo podzielał
całkowicie opinię dowódcy dywizji i uważał, że chłopcy powinni
niezwłocznie powrócić do bursy. Ale ze starym przyjacielem Li-Wan mógł
sobie poczynać śmielej niż ze srogim generałem. Chłopiec wystrzelił też od
razu z działa najcięższego kalibru. Odwiódł majora Ha Bon-ho na stronę —
żeby nie mógł ich usłyszeć anioł stróż w mundurze sierżanta — i patrząc
mu prosto w oczy, powiedział błagalnie:
— Wujku, ty wiesz, że ja i Son Ha-sop musimy zostać i bić się z
Amerykanami. Oni zabili naszych ojców.
Przez surową twarz dowódcy zwiadu przeleciał uśmiech.
— Co za głupstwa opowiadasz, Li-Wan! Przecież twojego ojca nie
zabili Amerykanie.
Ale po chwili spoważniał i położył rękę na ramieniu chłopca.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
132
— Chociaż masz rację, Li-Wan: ostatecznie to wszystko jedno...
Cóż, zobaczymy. Poczekajcie tu na mnie. Może uda mi się coś wskórać u
generała.
Rozmowa z dowódcą dywizji trwała bardzo długo, ale „wujek" Ha
Bon-ho nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Rozkaz został cofnięty, a
oszołomionego sierżanta samego odprawiono do Phenianu. Chłopcy do
bursy nie powrócili.
Od tego dnia weszli w skład walczącej armii. Niestety, szczęście
nie było zupełne. Sztab dywizji uznał, że pozostawienie obydwu chłopców
w jednym oddziale zbytnio ten oddział obciąży. Dlatego majorowi Ha Bon-
ho pozwolono zatrzymać przy sobie w zwiadzie tylko Li-Wana, natomiast
Son Ha-sopa skierowano do sztabu jego „macierzystego" pułku. Kwatera
tego sztabu mieściła się w odległości kilkunastu kilometrów od Seulu.
Rozstanie było dla małych przyjaciół ciężkim przeżyciem. Teraz
dopiero uświadomił sobie Li-Wan, jak bardzo przywiązał się do wesołego,
koleżeńskiego Son Ha-sopa, z którym przeżył najpiękniejsze dni swego
życia. Kiedy nadszedł czas pożegnania, chłopców zdławiło takie wzruszenie,
że przez dłuższą chwilę żaden z nich nie mógł przemówić. Pierwszy
przerwał milczenie Li-Wan. Sam nie wiedział, skąd naszły go te słowa, ale
powiedział właśnie to:
— Słuchaj, Son Ha-sop, zaśpiewajmy sobie jeszcze raz naszą
piosenkę.
Nie zważając na to, że samochód czekał już gotowy do drogi, a
„wuj" Ha Bon-ho przynaglał chłopców do pośpiechu, Li-Wan zaczerpnął
głęboko oddech i bardziej ochryple niż zazwyczaj zaintonował:
— Maskwa, Maskwa, stolica maja!
A Son Ha-sop przytknął do ust swoją złocistą trąbkę i wtórował na
niej przyjacielowi tak długo, póki nie do-śpiewał on swej piosenki do końca.
Tak się pożegnali. Do następnego spotkania miało upłynąć wiele dni.
W ciągu tego czasu dużo się zmieniło. Wielkie siły nieprzyjaciela
ruszyły do natarcia na całym froncie. Niebo poczerniało od samolotów. Seul
płonął dniami i nocami jak wielki ofiarny stos. Rzeka Raktongan — wzdłuż
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
133
której biegła linia obrony — poczerwieniała od krwi. Były to bohaterskie i
tragiczne dni. W ciągu tych dni Li-Wan z małego ucznia bursy wojskowej
wyrósł na doświadczonego i zahartowanego żołnierza.
W kompanii zwiadowczej zapomniano o jego wieku. Był silny,
zręczny, zdyscyplinowany, miał bystre oczy i czujne uszy — mógł więc
wykonywać służbę prawdziwego zwiadowcy. Każdego dnia — a niekiedy i
dwa razy na dzień — Li-Wan wraz z kilkoma innymi zwiadowcami pod
dowództwem starego sierżanta Gi Kuan-ion brał udział w wypadach
rozpoznawczych. Na trudnej pracy zwiadowczej upływały Li-Wanowi
tygodnie twardego chrztu bojowego. Gdy zaś lato poczynało już żółknąć w
jesień — nastąpiło spotkanie z Son Ha-sopem.
Owego poranka — który nie różnił się niczym od innych
poranków tego trudnego czasu — Li-Wan powrócił z wypadu
rozpoznawczego śmiertelnie zmęczony. Zazwyczaj w takich razach,
natychmiast po złożeniu meldunku w dowództwie, chłopiec biegł do swej
kwatery, rzucał się na matę i zasypiał jak kamień. Ale owego ranka
odpoczynek nie był mu sądzony. W kancelarii dowództwa czekał na niego
major Ha Bon-ho.
Ostatnimi czasy Li-Wan rzadko widywał „wujka". Dlatego
przeraził się jego zmienionym wyglądem. Wygląd dowódcy zwiadu mówił
wyraźniej o trudnej sytuacji bojowej aniżeli komunikaty Głównej Kwatery.
Jego dawno nie golone policzki i podbródek porosły czarną, kłaczko-watą
brodą. Z zapadłych oczu i z całej twarzy wyzierało nieludzkie zmęczenie. Po
przyjęciu meldunku od dowódcy patrolu major zwrócił się do Li-Wana i
powiedział krótko:
— Pojedziemy do Son Ha-sopa. Chce cię zobaczyć. W głosie
„wujka" zabrzmiało coś takiego, że Li-Wan poczuł, jak w gardle pęcznieje
mu przerażenie. Zrozumiał, że musiało się stać coś strasznego.
Wsiedli do samochodu i pojechali drogą wijącą się przez górskie
wąwozy. Li-Wan nie miał odwagi o nic pytać. „Wuj" także milczał, a może
nawet drzemał. Dopiero gdy zbliżali się do rejonu szpitala polowego,
otworzył nagle oczy, popatrzył jakimś szczególnym wzrokiem na Li-Wana i
rzekł:
— Son Ha-sop jest ranny. Ciężko ranny.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
134
Kiedy przyjechali do celu podróży, nie zastali już lazaretu
polowego, który stał tam jeszcze poprzedniego dnia. Ostatnie
bombardowanie zmieniło go w pogorzelisko. Ranni i chorzy byli
rozmieszczeni w pobliskich pieczarach górskich, które dotychczas służyły
za schrony. W jednej z
takich pieczar leżał Son
Ha-sop.
Nie, to nie był
Son Ha-sop! Ten obcy
blady chłopiec o
wyostrzonych rysach
twarzy nie mógł być
wesołym, pyzatym Son
Ha-sopem z pheniańskiej
bursy. A jednak był to
Son Ha-sop. Leżał okryty po szyję prześcieradłem pełnym rdzawych plam.
Od miejsca, gdzie zaczynały się uda rannego, prześcieradło opadało ku
dołowi w jakiś dziwny i straszny sposób. Tak jakby pod nim nie było już nic.
Długo spoglądał Li-Wan w milczeniu na swego przyjaciela, zanim odważył
się szepnąć: .
— Son Ha-sop.
Ranny podniósł ciężkie powieki i poznał Li-Wana. Jego sczerniałe,
pogryzione wargi drgnęły w żałosnym uśmiechu:
— Nie ma już trąbki, Li-Wan... Przepadła trąbka...
Potem zamknął oczy i leżał taki cichy i biały, jakby już był umarły.
Ale to nie była jeszcze śmierć. Po długim, niezmiernie długim czasie Son Ha-
sop znowu rozsunął ociężałe powieki i począł coś szeptać, lecz tak cicho, że
nikt nie mógł go zrozumieć. Dopiero gdy Li-Wan pochylił się nad rannym i
niemal przyłożył ucho do jego ust, wyłowił dwa słowa ciche jak tchnienie
wiatru:
— Nore hara...
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
135
Li-Wan nie pytał o pozwolenie majora Ha Bon-ho. Dławiąc się od
strasznego wewnętrznego szlochu zaśpiewał umierającemu przyjacielowi
po raz ostatni:
Maskwa, Maskwa, stolica maja!
Son Ha-sop nie spuszczał surowych oczu z jego twarzy. Czy wolno
było płakać Li-Wanowi, jeżeli nie płakał on — któremu odebrano trąbkę i
odcięto nogi?
II
O zdarzeniach, które przeniosły Li-Wana ze stanowisk obronnych
„macierzystej" dywizji nad rzekę Raktongan, na legendarną górę
partyzantów Tebek-San — on sam opowiedział w taki mniej więcej sposób:
— Straszna, bardzo straszna bitwa. Bardzo dużo krwi. „Wujek" Ha
Bon-ho zabity. 25 Dywizja — odwrót. Nasz patrol z Gi Kuan-ion za rzeka. Do
dywizji p i e r e-choda niet. Wszędzie nieprzyjaciel. Gi Kuan-ion ranny w
nogi. On mówi: my do Tebek-San. Tam p a r t i-z a n y.
Postanowili więc iść do Tebek-Sanu. Odcięty od dywizji patrol —
pół prowadząc, a pół niosąc rannego dowódcę — przez wiele nocy
przemykał się wśród buszujących oddziałów nieprzyjaciela. O pewnym
bladym świcie — gdy byli już bliscy utraty resztek nadziei — na drogę ich
padł cień wyniosłej góry. Drżąc z radosnego podniecenia, przeczekali w
zaroślach dzień — a nocą prześliznęli się przez opasujący górę pierścień
nieprzyjacielskich placówek. Potem z uczuciem bezgranicznej ulgi zapadli w
czarny, bezpieczny las. Ostatni odcinek drogi przebyli już niemal na
czworakach. Na którejś z górskich przełęczy zatrzymał ich wreszcie dawno
wyczekiwany okrzyk:
— N u g u-i o? Kto idzie?
Zza drzew wyszli ku nim dwaj ludzie w chłopskich ubraniach z
karabinami gotowymi do strzału. Rozbitków osadziły w miejscu
skierowane w ich stronę wyloty luf i twarde, nieufne spojrzenia.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
136
Między partyzantami a żołnierzami patrolu nie od razu doszło do
przyjaznego powitania. Żołnierzom nakazano złożyć broń i poddano ich
dokładnej rewizji. Dopiero gdy sierżant Gi Kuan-ion wydobył zza bandaża
zniszczoną i pokrwawioną legitymację Partii Pracy — partyzanci uwierzyli,
że mają do czynienia z przyjaciółmi. Pozdrowili serdecznie rannego
podoficera i ucałowali się z nim ceremonialnie w oba policzki — tak jak w
momentach szczególnie uroczystych całują się z sobą na całym świecie
chłopi. Potem przywołani przez placówkę przewodnicy zabrali z sobą
patrol rozbitków i poprowadzili ich dalej, sobie tylko znanymi szlakami i
przejściami górskimi. Wędrowali jeszcze długo, wspinając się po gęsto
zalesionych zboczach góry, niezmiernie utrudzeni dźwiganiem rannego Gi
Kuan-iona. Ale kiedy minęli trzecią z kolei linię ubezpieczeń, las wokoło
nich zaczął rzednąć i rzedł coraz bardziej, aż wreszcie wyszli na obszerną
polanę, na której przed skleconymi z gałęzi szałasami trzaskały wesoło
ognie, huczał gwar rozmów i kręciło się wielu zbrojnych ludzi.
Na skraju polany sierżant zwiadowców Gi Kuan-ion rozkazał
podtrzymującym go żołnierzom, aby go ułożyli krzyżem na ziemi. Gdy to
uczynili, stary podoficer przycisnął usta do zdeptanej trawy polany i gorąco
ją ucałował. Ta leśna polana była sercem partyzanckiego obozu Tebek-San,
sławionego w pieśniach przez lud całej Korei.
Na Tebek-Sanie wśród partyzantów spędził Li-Wan długich sześć
miesięcy. Tam spotkał Nam sun-dza, której nie zapomni nigdy. Choćby miał
żyć dziesięć razy po sto lat.
W obozie partyzanckim obok dorosłych partyzantów przebywało
kilkanaścioro dzieci. Byli to synowie i córki wymordowanych chłopów z
okolicznych wsi, którzy po śmierci rodziców zbiegli do niedostępnej
górskiej fortecy. Szesnastoletnia partyzantka Nam Sun-dza była
naczelniczką, a zarazem najtroskliwszą opiekunką całego tego
partyzanckiego drobiazgu.
W szczupłej, po męsku ostrzyżonej dziewczynce, o czułych
gorących oczach, biło serce nieustraszonego żołnierza.
Nam Sun-dza podejmowała się najbardziej ryzykownych
wypadów zwiadowczych i zawsze doprowadzała je do zwycięskiego końca.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
137
Po powrocie z wypraw bojowych „partyzancka mateczka"
odstawiała karabin i brała do rąk igłę bądź starą, wytartą od ciągłego
czytania książkę. Łatała odzież swoich małych podwładnych, uczyła ich
czytania i pisania, śpiewała im dźwięcznym głosem tęskne żołnierskie
piosenki. Wieczorami — kiedy strudzeni partyzanci rozsiadali się wokół
ognisk — Nam Sun-dza z niewysłowionym wdziękiem tańczyła „Nodr Kan-
bion" i inne ludowe tańce. Szesnastoletnia partyzantka była
najpiękniejszym kwiatem Tebek-Sanu, wyrosłym w górskiej głuszy na
pociechę ludziom walczącym o wolność ojczyzny.
Nam Sun-dza stała się
bezpośrednią zwierzchniczką Li-
Wana. W bojach nad
Raktonganem Li-Wan przeszedł
przez trudną szkołę bojowego
zwiadu. Tu na Tebek-Sanie
uzupełniał swoje wojenne
wykształcenie uczestnicząc w
ryzykanckich wypadach
zwiadowczych, kierowanych
przez Nam Sun-dza.
Te niezwykłe,
zapierające dech w piersiach
swoją śmiałością wyprawy z
Nam Sun-dza wryły się głęboko
w pamięć Li-Wana.
Najpierw schodziło się w dół po najtrudniejszej, najbardziej
stromej ścianie Tebek-Sanu, czepiając się drzew i krzaków, skacząc nad
niebezpiecznymi przepaściami.
Potem trójka młodych zwiadowców przyczajała się w gęstych
zaroślach — tuż przy drodze patrolowanej przez amerykańskie czołgi — i
wyczekiwała na sposobną chwilę do skoku. Sygnałem takiej chwili był
krótki, spokojny szept Nam Sun-dza: „Teraz ty, Li-Wan".
Na to hasło zwinne ciało Li-Wana napinało się jak stalowa
sprężyna. W błyskawicznym ułamku sekundy przed skokiem chłopiec
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
138
dostrzegał jeszcze, jak Nam Sun-dza przestraszonym ruchem kładła rękę na
sercu.
Nam Sun-dza nie znała trwogi o siebie. Skoro jednak
niebezpieczeństwo zagrażało któremuś z jej małych podwładnych — nigdy
nie umiała powściągnąć odruchu przerażenia.
Na widok tego malutkiego gestu matczynej trwogi serce Li-Wana
zalewała fala takiego radosnego bohaterstwa, że gotów był skakać nie tylko
na pustą drogę, ale wprost na czołgi nieprzyjaciela.
W położonym u stóp Tebek-Sanu miasteczku Jon-Czon na małych
zwiadowców czekali ludzie podobni do ślusarza w niebieskich okularach,
który w tym samym czasie, w dalekim Sonczenie współpracował z
partyzantem Li Chio-sikiem.
Oddziałek zwiadowczy wracał na Tebek-San z bezcennymi
informacjami o ruchach własnych wojsk i o nieprzyjacielskich transportach.
A potem na przejeżdżające drogami leśnymi transporty
amerykańskie waliły się z Tebek-Sanu — jak lawina kamienna — grupy
uderzeniowe partyzantów.
Ach, jak wspaniale upływały wieczory przy ogniskach na polanie
leśnej — po zwycięskich wyprawach przeciwko nieprzyjacielowi. Radosna,
roześmiana Nam Sun-dza wirowała w wiosennym tańcu „Nodr Kan-bion" i
zupełnie nie można było uwierzyć, że to jest ta sama nieustraszona
kierowniczka bojowego zwiadu.
Brodaci partyzanci bili zachwycone oklaski, palili fajki, grzali ręce
przy ogniu i niekiedy podejmowali chórem posępną pieśń zemsty, „Poksui
Nore". A Li-Wan śpiewał swoją piosenkę o Moskwie.
Ta dziwna piosenka podobała się partyzantom z Tebek-Sanu.
Chętnie słuchali śpiewnej opowieści o kołchozie koreańskim pod
Taszkientem, o marszu do ojczyzny z radziecką dywizją i o pięknych dniach
pheniańskich. Ostatnia smutna strofa o krwawej rzece Raktongan i o
śmierci małego trębacza Son Ha-sopa wyciskała łzy z oczu czułej Nam Sun-
dza i innych dziewcząt.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
139
Przewijający się przez pieśń Li-Wana rosyjski refren o Moskwie
nikogo tu nie dziwił.
Cóż stąd, że język pieśni był mieszany? Czyż partyzanci z Tebek-
Sanu nie słuchali każdego niemal wieczora radiowych audycji do narodu
koreańskiego, nadawanych z Moskwy? Tamte audycje — mówiące o
sprawach tak bliskich sercom koreańskim — również zaczynały się od
rosyjskich słów: „Gawarit Maskw a". Dla partyzantów z Tebek-Sanu słowo
„Maskwa" nie było słowem obcojęzycznym.
Partyzantom z Tebek-Sanu
odpowiadała pieśń Li-Wana i aż do nadejścia
zimy słuchali jej często.
Ale kiedy nadeszła zima i spadły
pierwsze śniegi, ustały wesołe wieczory przy
ogniskach, bo dla Tebek-Sanu zaczęły się bardzo
trudne czasy.
Czy wiecie, czym jest śnieg w walce
partyzanckiej? Czy rozumiecie, co się dzieje, gdy
między partyzantem a otaczającym go wrogiem
legnie biała, puszysta powłoka, na której każdy
ślad znaczy się jak odlany w gipsie? Jest to klęska klęsk!
Ustaje wtedy daleki zwiad. Zrywa się łączność z okolicznymi
wsiami. Zatrzymuje się dopływ żywności i informacji. Bezlitosny zdrajca,
śnieg, wydaje wszystkich, najbystrzejszy zwiadowca nie prześliznie się
przez jego roziskrzoną, niepokalaną gładź.
A kiedy obóz partyzancki jest już całkowicie odcięty od świata,
wówczas drogami górskimi — cicho, cichutko, nie pozostawiając śladów na
śniegu — poczynają się wspinać ku obozowym szałasom dwaj śmiertelni
wrogowie partyzantów: głód i rozpacz.
Po dwóch tygodniach mroźnej, pogodnej zimy na górze Tebek-San
poczęto warzyć zupę z kory drzewnej. Zapasy żywności wyczerpały się.
Dalszej nie było skąd brać. Informacji o transportach nieprzyjacielskich nie
posiadano żadnych, a uderzenie na ślepo, wobec coraz gęstszej i czujniejszej
blokady amerykańskiej wokół Tebek-Sanu, byłoby próżnym szaleństwem.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
140
Na zupie z kory drzewnej długo wyżyć nie podobna. Po kilkunastu
dniach takiego odżywiania śmierć głodowa coraz uparciej poczęła zaglądać
w oczy partyzantom. A na szybkie zdobycie żywności nie było żadnej
nadziei. Ale właśnie wtedy, gdy wskutek ubytku sił fizycznych kruszał już
duch mniej zahartowanych, cudowna pomoc dla głodujących zupełnie
nieoczekiwanie przypłynęła z radia.
Radio stało się naraz niewyczerpanym akumulatorem energii
wyrównującej braki aprowizacyjne i krzepiącej osłabłe organizmy.
Wielkie i ważne sprawy rozstrzygały się na dalekim świecie. Coraz
gorętszy i namiętniejszy gniew przebijał z głosów radiowych Moskwy i
Pekinu.
Ilekroć w radiu rozbrzmiewały słowa: ,,G a w a r i t M a s k w a",
osłabły z głodu i umęczony Li-Wan ożywał. Tymi dwoma słowami
przemawiała do niego jego stara ojczyzna. Wielka ojczyzna jego
najwcześniejszego dzieciństwa nie zapomniała o nim. Ludzie spod
Taszkientu i żołnierze radzieccy z jego „macierzystej" dywizji zapewniali
swego „syna" głosem Moskwy, że czuwają nad jego losem i nad losem jego
nowej ojczyzny. W czasie moskiewskich audycji Li-Wan przytulał rozpalone
czoło do zielonego odbiornika partyzanckiego radia. Chwilami zdawało mu
się, że z tego odbiornika patrzą na niego najcieplejsze oczy świata — oczy
prawie już zapomnianej matki.
Pewnego dnia z zaczarowanej skrzynki radiowej na ginący obóz
partyzancki popłynęła szeroka, rozlewna struga obcojęzycznego śpiewu.
Stary sierżant zwiadowców Gi Kuan-ion — ze słuchawkami radiowymi na
uszach i ze łzami w oczach — tłumaczył słowo po słowie pieśń chińskich
ochotników:
Śmiało i radośnie przejdźmy rzeką Jolu, By pokoju bronić i bronić ojczyzny — Czyli swego domu. Hej, najlepsze dzieci przeogromnych Chin, Idźmy wszyscy razem niby jeden mąż Amerykańskiego zwalczać napastnika — Pomagać Korei!
Słuchając tej pieśni brodaci, wymęczeni głodem partyzanci płakali
w głos jak dzieci. A więc stało się: synowie wielkiego wodza Azji, Mao Tse-
tunga, szli na pomoc swym młodszym braciom. Wieczorna zupa z kory
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
141
drzewnej nabrała smaku gęstego, pożywnego ryżu. W nocy, która nastąpiła
po tym dniu, grupa partyzantów, nie bacząc na śnieg i światło księżyca,
dokonała szaleńczego napadu na amerykańskie magazyny w Jon-Czenie.
Zdobyto żywność.
Wiosna przyniosła partyzantom dalsze zacieśnianie blokady
amerykańskiej wokół góry i radosną wieść o postępującej naprzód
ofensywie Armii Ludowej i chińskich ochotników.
Wraz z pierwszym ciepłem dotarł na Tebek-San komunikat
radiowy Głównej Kwatery o odebraniu nieprzyjacielowi niedalekiej góry O
De-san.
Dla oblężonych nadchodziła odsiecz. Była tuż pod bokiem,
należało nawiązać z nią łączność.
Trudne zadanie nawiązania łączności z O De-sanem zlecono trójce
najzdolniejszych zwiadowców z młodzieży partyzanckiej: Nam Sun-dza, Li-
Wanowi i rówieśnikowi Li-Wana, wysokiemu, milczącemu An Dżan-bonowi,
który mówił niewiele, ale w działaniu dorównywał każdemu dorosłemu
mężczyźnie.
O późnej godzinie
wiosennej nocy wyznaczeni
zwiadowcy opuścili obóz na
polanie i poczęli ostrożnie
schodzić w dół ku drodze
strzeżonej przez amerykań-
skie czołgi.
Noc była jakby
wymarzona dla tego zadania:
ciepła i ciemna, otulona
niską, wilgotną mgłą.
Młodzi przyjaciele
szli na trudny zwiad jak na najpiękniejszą zabawę. Zadanie, które im
powierzono, było niezwykle zaszczytne. Ponadto czekało ich spotkanie z
„macierzystą" armią — a może i z chińskimi ochotnikami. Rozpierała ich
duma i radość. Chciało się śpiewać.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
142
Po półgodzinnym marszu w dół zapadli w przydrożne zarośla.
Czekali. Przed nimi była droga: cicha, pusta i tajemnicza. Nad nią wisiała
ciężka, wilgotna mgła.
Jak bzyknięcie komara zaszemrał w ciszy szept Nam Sun-dza:
— Teraz ty, Li-Wan...
I „partyzancka mateczka" zwykłym swym ruchem przycisnęła
dłoń do serca.
Li-Wan trzema bezszelestnymi susami przebiegł przez drogę. W
chwilę po nim skoczył An Dżan-bon.
Dwaj chłopcy przylgnęli do ziemi po drugiej stronie drogi pod
osłoną gęstych zarośli.
Nie znosili tej pełnej napięcia przejściowej sytuacji, gdy od Nam
Sun-dza oddzielał ich pas niebezpiecznej drogi.
Wytężając oczy wpatrywali się w gęstą mgłę. Sekundy dłużyły się
w nieskończoność.
W pewnej chwili na drodze zamajaczył szczupły cień dziewczęcy.
W serce Li-Wana spłynęła ciepła fala ulgi. Trącił łokciem An Dżan-bona:
— No, tym razem...
Ale nie dokończył. Światła i strzały wybuchły tak jednocześnie, iż
w pierwszej chwili mogło się zdawać, że Nam Sun-dza poraził tylko blask
reflektorów.
Martwa szosa ożyła. Zaterkotały motory. Z mgły wynurzył się
żelazny potwór na gąsienicach i omiatając przed sobą drogę mackami
reflektorów — począł pełznąć w stronę leżącej dziewczyny.
Podjechał na odległość kilkunastu metrów i zatrzymał się.
Zeskoczyli z niego dwaj żołnierze amerykańscy i z automatami
nastawionymi do strzału podbiegli do Nam Sun-dza.
Chłopcy leżeli przy ziemi jak sparaliżowani. W głowie Li-Wana
była jedna myśl: „Ona jest tylko ranna. Oby ją zostawili".
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
143
Amerykanie, pochyleni nad leżącą Nam Sun-dza, krzykliwie się
nad czymś naradzali. Potem pobiegli z powrotem do czołgu. Zawarczał
zapuszczony motor. Czołg ruszył.
„A więc jednak ją zostawiają, nie zabierają ze sobą. O, co za
radość... Ale co to?... Dlaczego ten czołg nie wykręca?... Dokąd ten czołg
jedzie?... Boże, litości... Dokąd ten czołg je..."
Li-Wan wpakował sobie pięść w usta i gryzł palce, żeby nie
krzyczeć, żeby nie zwariować z przerażenia na widok żelaznego potwora
miażdżącego żywe ciało Nam Sun-dza.
Że poszli dalej, że nie rzucili bojowego zadania — to była tylko
zasługa milczącego, nieugiętego An Dżan-bona.
Przez resztę drogi nie wyrzekli do siebie ani jednego słowa. Z
zapamiętałą, chłodną wściekłością przebijali się przez gęstą ścianę lasu,
pozwalając się kaleczyć ostrokrzewom i wystawiając twarze na chłostę
mokrych gałęzi. Szli jak bezduszne automaty nie odczuwając żadnego
zmęczenia, nie mając w głowach ani jednej myśli, troszcząc się jedynie o
zachowanie kierunku na O De-san.
Kilka kilometrów przed O De-sanem zagrodziła im drogę leśna
pikieta. Zelektryzował ich wysoki, śpiewny okrzyk w mowie pekińskiego
radia. Przez mgłę łez dojrzał Li-Wan wysokie postacie żołnierskie w białych
kożuchach i żółtawe zdziwione twarze pod futrzanymi czapami.
Wtedy nagromadzona w nim rozpacz zerwała wszystkie tamy.
Tuląc zapłakaną twarz do kożucha chińskiego ochotnika, począł krzyczeć
nieprzytomnym, załamującym się głosem:
— Zabijajcie ich! Mordujcie! Mordujcie bez litości!
III
Spod góry O De-san Li-Wan nie powrócił już do obozu
partyzanckiego na Tebek-Sanie. Ochotnicy chińscy przekazali go najbliższej
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
144
jednostce Armii Ludowej. Ta — zgodnie z centralnym poleceniem
wycofywania dzieci na tyły — odesłała go do Phenianu.
Widok zniszczonej stolicy przejął Li-Wana grozą. Jakiż los
zgotowano miastu jego słonecznych dni! Zarumieniona od pożarów wstęga
Tedonganu przecinała pustynię ruin. Ze zbombardowanych ulic pozostały
tylko podziurawione pasy asfaltu. Dym pogorzelisk przesłonił pogodną
zieleń wzgórz.
Phenian zapadł się pod ziemię. W podziemiach wrzało
gorączkowe życie walczącej stolicy. Tu mieściły się biura i urzędy, szkoły i
redakcje gazet, teatry i restauracje.
W podziemnym biurze Ministerstwa Oświaty zakomunikowano
Li-Wanowi, że wraz z innymi sierotami wojennymi będzie ewakuowany z
Korei do jednego z krajów, gdzie nie ma wojny.
Dla Li-Wana myśl o opuszczeniu niedawno odzyskanej ojczyzny
po tym wszystkim, co w niej przeżył, bez uzyskania odwetu na wrogu —
była czymś potwornym. Nie bacząc na dopiero co otrzymany „medal za
odwagę" — chłopiec płakał jak dziecko i błagał o pozostawienie go w Korei.
Ale nie było już dobrego „wujka" Ha Bon-ho, który mógłby się wstawić za
Li-Wanem. W Ministerstwie Oświaty nie wdawano się z młodym
partyzantem w długie rozmowy. Oświadczono mu po prostu, że ewakuacja
dzieci odbywa się na rozkaz Kim Ir-sena.
Więc Li-Wan musiał stłumić swą rozpacz. Ale z Ministerstwa
Oświaty wyszedł z przebitym sercem.
Później nastąpił marsz ewakuacyjny do Sinidzu, którego opis już
znacie.
Od opuszczenia Tebek-Sanu do przyjścia do Sinidzu Li-Wan ani
razu nie śpiewał swej piosenki.
Na zaśpiewanie jej zdobył się dopiero w Domu Dziecka w Sinidzu,
kiedy pewnego popołudnia wraz z nowymi kolegami snuli wspomnienia
przeszłości. Ale w śpiewie jego zabrzmiał tak ponury i wstrząsający ton
tęsknoty za Son Ha-sopem, Nam Sun-dza, Phenianem i Koreą, którą miał
utracić, że przerażeni i zdenerwowani koledzy nie pozwolili mu pieśni
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
145
dokończyć. Pod wpływem tego doświadczenia postanowił nie śpiewać już
nigdy. Pieśń Li-Wana umarła. Odcięto jej nogi jak Son Ha-sopowi.
Całą podróż ewakuacyjną przez ogromne Chiny i Związek
Radziecki Li-Wan przebył jakby w stanie ogłuszenia. Nie docierało do niego
żadne z nowych wrażeń, gdyż myślami tkwił w przeszłości. Miał poczucie
najgłębszej klęski życiowej, jakiej można było w ogóle zaznać w jego wieku.
Zginęli wszyscy,
których kochał: ojciec,
„wujek" Ha Bon-ho, Son
Ha-sop i Nam Sun-dza.
Rozsypał się w gruzy
słoneczny, kwitnący
Phenian. O całe tysiące
kilometrów oddaliły się
wzgórza koreańskie, nie
pozwolono mu bić się z
wrogiem i mścić się za
swoje krzywdy. Wieziono
go dokądś dusznym,
dudniącym pociągiem,
podczas gdy partyzanci z Tebek-Sanu potrzebowali jego pomocy. Dokąd go
wieziono — było mu obojętne. Nie wyobrażał sobie życia w żadnym obcym
kraju. A każdy obrót kół pociągu utwierdzał w nim rozpaczliwą pewność, że
nigdy już nie powróci do Korei.
W takim nastroju przejechał przez całe Chiny i w takim nastroju
jechał przez Związek Radziecki. Po krótkim, gwałtownym wzruszeniu —
które spłynęło na niego z pierwszych rosyjskich słów zasłyszanych na stacji
granicznej, Li-Wan popadł w jeszcze głębsze przygnębienie. Zaszył się w
najciemniejszy kąt wagonu i ani razu nie zbliżył się do okna. Trawił go żrący
żal. Jego druga ojczyzna zapomniała o nim. Ludzie spod Taszkientu i
żołnierze radzieckiej dywizji nie przyszli ująć się za jego krzywdę. Po co mu
darowali piękną nową ojczyznę, jeżeli miał ją stracić? Zapomnieli o nim.
Ale kiedy transport ewakuacyjny wjechał na dworzec moskiewski,
w sercu Li-Wana coś drgnęło.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
146
Moskwa — stolica jego pieśni! Pieśń o Moskwie przebiegała
czerwonym ściegiem przez wszystko, co przeżył w ciągu ostatnich sześciu
lat. We wspomnieniach Moskwa zlewała się w jedno: z ojcem, „wujkiem" Ha
Bon-ho, z Son Ha-sopem, z Nam Sun-dza, Phenianem, z Tebek-Sanem, z całą
Koreą. Po raz pierwszy od początku podróży ewakuacyjnej Li-Wan z
napiętą uwagą przyglądał się przez okno wagonu każdemu szczegółowi
dworca. „Więc taka była Moskwa?"
Natura nie postarała się o to, by pokazać Li-Wanowi miasto z jego
pieśni w szczególnie pięknej i radosnej szacie. W Moskwie była listopadowa
plucha. Rzęsisty „kapuśniaczek" zacinał w szyby autobusów „Inturista".
Mokro i ślisko połyskiwały asfalty. Nawet niebotyczne wieżowce
moskiewskie zatraciły swoją zwykłą białość. Mimo to Li-Wan jeszcze nigdy
w życiu nie zaznawał takich wrażeń, jak w czasie owej trzygodzinnej
przejażdżki po Moskwie.
Małych Koreańczyków obwożono po mieście pokazując im jego
osobliwości. Gdziekolwiek wysiadali, z autobusów, tam zaraz — mimo złej
pogody — gromadził się wokół nich zwarty tłum moskwiczan. Witały ich
wyciągnięte ręce i serdeczne uśmiechy mężczyzn, otulały ich miękko ciepłe,
matczyne spojrzenia kobiet. Li-Wan — patrząc w otaczające go twarze, z
których tak wiele było podobnych do twarzy jego dawnych przyjaciół
radzieckich — doznawał przejmującego uczucia, że wszyscy ci ludzie znają
doskonale jego koleje życiowe, że tak samo, jak on, ubolewają nad
nieszczęściami Korei, że tak samo, jak on, kochają małego Son Ha-sopa i
Nam Sun-dza i tak samo, jak on, cierpią z powodu ich śmierci. Od
życzliwych, współczujących tłumów, od całej tej olbrzymiej moskiewskiej
stolicy płynęła ku znękanym Koreańczykom jakaś potężna, niespożyta siła i
Li-Wan czuł, że ta siła jest jakby jego siłą rodzinną, jakby jego własną siłą.
Nie, wielka ojczyzna jego dzieciństwa nie zapomniała o nim. Jakże
był głupi i podły, że mógł tak sądzić choć przez chwilę! Stała przy nim całą
swą potęgą. Surowymi, czujnymi oczami dostrzegła wszystkie jego
krzywdy. Huczącym głosem swej ogromnej, tętniącej stolicy, światłami
rubinowych gwiazd Kremla przyrzekała mu zwycięstwo sprawiedliwości.
Stała się rzecz niezwykła. Pod wpływem przejażdżki po Moskwie
Li-Wan uwierzył, że powróci do Korei.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
147
Później — w czasie pożegnania z Moskwą na Dworcu Mińskim —
przez nikogo nie proszony zaśpiewał swą pieśń. Jeszcze nigdy nie brzmiała
tak pewnie i zwycięsko.
A przecież Li-Wan nie zubożył jej ani o jeden tragiczny ton. Jak w
Domu Dziecka w Sinidzu śpiewał w niej o śmierci Son Ha-sopa i Nam Sun-
dza i o zburzonym Phenianie. Ale nową radosną melodią zabrzmiały w
pieśni słowa o Moskwie — słowa o mieście dającym cierpiącym
prześladowanym nadzieję zwycięstwa.
— Maskwa, Maskwa, stolica maja....
Od tego pamiętnego występu na Dworcu Mińskim, Li-Wan musi
często śpiewać swą pieśń. Frontowa piosenka żołnierzy radzieckich — po
sześciu latach przygód — wyrosła w wielką pieśń tęsknoty i nadziei
wszystkich gołotczańskich Koreańczyków
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
148
R O Z D Z I A Ł D Z I E W I Ą T Y
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
149
IX. WIOSNA
Wiosna w Gołotczyźnie — pierwsza polska wiosna gołotczańskiej
„Korei" — zaczęła się od epidemii grypy.
Skąd się ta epidemia wzięła — nie wiadomo. Może z pierwszych
upałów wiosennych, które, poplątawszy daty kalendarza, wybuchły w
kwietniu lipcowym żarem; może z folwarcznej studni, której lodowatą
wodą zgrzani Koreańczycy poili się ukradkiem i bez umiaru.
W każdym razie ta dzika, gwałtowna „grypa aklimatyzacyjna" —
jak ją później nazwali ciechanowscy lekarze — napędziła wszystkim
porządnego strachu. Rzucała się na małych Koreańczyków jak zły pies —
milczkiem, bez ostrzeżenia i zębami prosto do gardła. Dopadała ich — w
czasie nauki, zabawy czy odpoczynku — i w ciągu kwadransa dosłownie
zbijała z nóg. Straszna gorączka rosła z minuty na minutę, z nią
przychodziły gwałtowne dreszcze, bóle gardła i głowy, często utrata
przytomności. W ciągu pierwszych dwóch dni zachorowało w ten sposób
sześćdziesięciu chłopców i piętnaście dziewcząt.
Rozkrzyczany, rozdokazywany Dom Dziecka zamarł jak wielki
dzwon, z którego wyrwano serce. W jasnych salach i korytarzach zawisła
bezradna cisza dziecinnego cierpienia. W tej ciszy personel gołotczańskiego
Domu Dziecka toczył wytężoną walkę z nieznaną chorobą.
Dzieci koreańskie, których choroba jeszcze nie dopadła, snuły się
przestraszone po korytarzach i smutnymi, pełnymi wyrzutu spojrzeniami
obrzucały wychowawców. W tych ponurych dniach musiało im się
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
150
wydawać, że całe ich dotychczasowe życie w Polsce było jedynie podstęp-
nym omamem zdradzieckiej obczyzny, mającym na celu uśpienie ich
czujności. Cały ten słoneczny Dom Dziecka, ciepłe ramiona kucharki
Parypińskiej, wesołe zabawy na boisku, macierzyńskie oczy
wychowawczyń, wszystko to był podstęp dla oszukania ich — biednych
sierot koreańskich. Obczyzna nie mogła być tak dobra. Dopiero teraz
poznawały jej prawdziwe oblicze. Nastrój panicznej trwogi przed czymś
nieznanym. Widok kolegów padających jak muchy pod ciosami dziwnej
choroby. Martwa cisza korytarzy. Dusząca woń lekarstw. To właśnie była
obczyzna.
Ale jeżeli myślały nawet w ten sposób — trwało to krótko. Po
tygodniu walki epidemia grypy została opanowana i poczęła wygasać
równie szybko, jak szybko wybuchła. A gdy wygasła zupełnie i w „izolatce"
pozostało już tylko paru ozdrowieńców — wtedy z drugim podmuchem
wiosny przypłynęła do Gołotczyzny wieść, która na chwilę ścięła wszystkim
krew w żyłach.
Do izby chorych przyniósł ją intendent Siekierzyński. Intendent
wszedł z gazetą w ręku do błyszczącego szkłem i niklem ambulatorium
właśnie w chwili, gdy siostra Ela — pochylona nad tancerką Kim Ion-suk —
dokonywała za pomocą niklowej łyżeczki pieczołowitych oględzin gardła
małej rekonwalescentki.
Siostra Ela musiała dostrzec coś szczególnego w wyrazie twarzy
intendenta, gdyż zapytała od razu:
— Cóż tam nowego w gazetach, panie Siekierzyński? — Intendent
oparł się o białą lakierowaną szafkę i przez chwilę w ponurym milczeniu
śledził zabiegi pielęgniarki.
— A no, jest nowe — powiedział wreszcie. — Pani tu chucha,
dmucha, gardziołka jodynuje, a tam w Korei Amerykanie na takie same
dzieci zrzucają bakterie dżumy i cholery, czarnej ospy i jeszcze diabli
wiedzą jakiego plugastwa. To właśnie jest w gazetach.
Siostra Ela poruszyła się tak gwałtownie, że niklowa łyżeczka
wymknęła się jej z rąk i z hałasem upadła na posadzkę. Pielęgniarka
odwróciła przerażoną twarz ku intendentowi.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
151
— Jak to: dżuma, cholera?... To chyba niemożliwe, panie
Siekierzyński... To przecież niemożliwe, żeby ludzie...
— Niemożliwe, to czytaj pani sama! — powiedział twardo
intendent i podał jej gazetę z ostatnim komunikatem Koreańskiej Głównej
Kwatery.
Taka była w izbie chorych rozmowa o wojnie bakteriologicznej.
Więcej na ten temat nie rozmawiano, żeby nie zwrócić uwagi dzieci. Nie
chciano im psuć radości z odzyskanego zdrowia i z wiosny.
A dzieci po tygodniowej chorobie rozhasały się na całego i
pełnymi haustami piły pierwszą wiosnę na obczyźnie. Jeszcze weselej niż
przedtem bawiono się na boisku. Jeszcze radośniejszy śmiech rozbrzmiewał
w salach i korytarzach.
Dodatkową rozrywką dla małych Koreańczyków stały się częste
odwiedziny starego dziadka z sąsiedniej wsi — tego samego weterana
wojny rosyjsko-japońskiej, który w swoim czasie „pomagał" przy
zawieszaniu koreańskiego transparentu.
Pierwszą wizytę w Gołotczyźnie złożył dziadek na samym
początku wiosny. Z nastaniem robót polnych nudno mu się zrobiło w
chałupie, więc postanowił poszukać sobie nowego towarzystwa. Przyszedł
wczesnym popołudniem, obszedł cały teren posiadłości Domu Dziecka —
jak troskliwy gospodarz doglądający gospodarstwa — po czym ruszył przed
główne wejście sprawdzić, czy koreański transparent wisi na swoim
miejscu. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, skrobiąc podbródek i coś
tam mrucząc pod nosem. Następnie zatrzymał przebiegającego właśnie,
szczerbatego Pak Un-gu, wskazał palcem na transparent, potem na siebie i
rzekł uroczystym głosem:
— To zdziełał ja, panimajesz?
Pak Un-gu odsłonił w uśmiechu potężną szczerbę w zębach i
kiwnął ze zrozumieniem głową. A ponieważ w Korei nauczono go dawać
wiarę wszystkiemu, co mówią starzy ludzie — więc wkrótce rozeszło się po
Gołotczyźnie, że koreański transparent był dziełem starego dziadka ze wsi.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
152
Od tego czasu mali Koreańczycy — przechodząc w drodze do kina
lub na stację obok chałupy, przed którą przesiadywał dziadek —
pozdrawiali go serdecznie:
— D z e n dobry, dzadek, dzen dobry...
Stary weteran na każde takie spotkanie przygotowywał sobie
liczną obstawę z dzieciarni wiejskiej i — odpowiadając uprzejmie na
pozdrowienia gołotczańskiej „Korei" — mruczał z zadowoleniem do swego
otoczenia:
— He, widzicie, jak mnie znają... widzicie...
Po wygaśnięciu epidemii — wizyty dziadka na boisku Domu
Dziecka stały się codzienne.
Szczególnie spodobała się staruszkowi koreańska gra w „takara".
Kibicował jej całymi godzinami, podjudzając głośnymi okrzykami walczące
strony i ściągając na siebie za to nieżyczliwe spojrzenia wychowawczyni
Wojtowicz. Ale weteranowi sprzykrzyło się wkrótce bierne uczestnictwo w
zabawie. Wpadł więc na świetny pomysł zdobycia sobie wśród
Koreańczyków słuchaczy dla swoich wspomnień wojennych. Ponieważ
opanowanie gwary gołotczańskiej przyszło mu bez większych trudności,
więc w niedługim czasie przygody wojenne dziadka zyskały sobie w Domu
Dziecka jeszcze większą sławę niż na wsi.
Po osiągnięciu pierwszych sukcesów stary wojak każdego
popołudnia walił jak w dym do swoich koreańskich słuchaczy. Przychodził
punktualnie z wybiciem godziny drugiej i rozsiadał się wygodnie na
ławeczce przy wejściu. Skoro tylko „Korea" wypadała na boisko, ławeczkę
obskakiwał natychmiast tłum niecierpliwych słuchaczy. Byli wśród nich
gracze w „takara", „mechanicy"' i „wynalazcy". Takich żarliwych słuchaczy
nie miał dziadek jeszcze nigdy. Głód przygód wojennych był u chłopców
koreańskich nienasycony.
— Mówić, dzadek, mówić...
Weteran przez chwilę udawał obłudnie, że się wzbrania, że nie
jest w nastroju do opowiadań. Ale nie trwało to długo. Wkrótce zaczynała
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
153
się snuć bohaterska opowieść. Dziadek kreślił swym kijaszkiem na ziemi
sytuacje strategiczne i w przechwałkach nie znał miary.
— Tu Japońcy, panimajesz? Dużo ich, bardzo dużo... A ja tu z
chorągwią, panimajesz: znamię, fłag. Oni paf-paf, a ja nic. Tam artyleria
trach, trach — a ja nic tylko do przodu...
— Dobrze, dzadek, barso dobrze! — wołali zachwyceni chłopcy.
Ale ktoś zauważył z niedowierzaniem:
— Japońcy duzo, barso duzo, a dzadek jeden?
— No, nie jeden, nie jeden — reflektował się niechętnie bajarz —
byli jeszcze inni, ale co tam gadać...
Pewnego razu ożywionymi dyskusjami na ławeczce zainteresował
się mechanik Pet. Zaczepił wychodzącego dziadka i spytał podejrzliwie:
— A po jakiemu to tak dziadek z nimi rozprawia?
— Jak to po jakiemu? — weteran udawał, że nie rozumie pytania.
— A bo to oni jakie inne mowy znają? Ma się wiedzieć, że po korejsku.
Mechanik uśmiechnął się kpiąco:
— To dziadek i po koreańsku umie?
— No, wiecie ludzie — oburzył się obrażony staruszek. — Czy
umiem po korejsku? A kto wam tamtej jesieni trasparynt odczytał? Co to,
już nie pamiętacie?
Pet tylko ręką machnął na to dziadkowe gadanie, lecz w dalsze
dyskusje już się nie wdawał. Ważniejsze sprawy miał na głowie. Wiosna
była jego najpracowitszą porą roku. Bo z wiosną wszechstronny mechanik
obejmował jeszcze dodatkowo funkcje głównego gołotczańskiego
ogrodnika.
Tymczasem wiosna na świecie robiła się coraz większa. Rosła
tysiącem woni kwietnych i śpiewem tysiąca ptaków. A kiedy doszła do
swego zenitu, kiedy rozkwitły już wszystkie kwiaty i rozśpiewały się
wszystkie ptaki — wówczas zupełnie nieoczekiwanie do gołotczańskiego
Domu Dziecka wtargnęła nowa choroba epidemiczna — groźniejsza jeszcze
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
154
od poprzedniej epidemii grypy — choroba tęsknoty. Myśli małych
wygnańców odbiegły od codziennych spraw gołotczańskich i zwróciły się w
stronę dalekiej ojczyzny.
Wpłynęły na to coraz okropniejsze wieści nadchodzące z
koreańskiego placu boju. Nie można już było dłużej ukrywać ich przed
dziećmi. Pewnego dnia nauczyciel Chan po wykładzie historii koreańskiej
poinformował uczniów siódmej klasy, że w wyniku wszczętej przez
Amerykanów wojny bakteriologicznej rząd Republiki ewakuował z Korei
dalszy tysiąc osieroconych dzieci. Sześćset z nich przejęła Rumunia,
czterysta Czechosłowacja.
Bezpośrednio po tej lekcji nauczycielka Kwiatkowska spotkała
wychodzącego z klasy Li Chio-sika. Mały partyzant ze zmarszczonymi
brwiami kreślił coś piórem na grzbiecie ręki, która w naglących wypadkach
zastępowała mu notatnik.
Pani Kwiatkowska zatrzymała swego ulubieńca:
— Co ty tam bazgrzesz, Li Chio-sik? Pewnie „ściągaczkę" z
arytmetyki.
Chłopiec jakimś dziwnym wzrokiem popatrzył na nauczycielkę i
bez zwykłego uśmiechu pokazał jej rękę. Na małej, poplamionej
atramentem dłoni były wypisane dwie liczby: 600 i 400.
— Jeden tysiąc dzieci wyjechać, mama — powiedział zgnębionym
głosem. — Korea śmierć... Smutno, mama, b a r s o smutno.
Nie tylko Li Chio-sikowi jest smutno. W najpiękniejszym,
najradośniejszym momencie wiosny smutek i tęsknota przygniotły
nieznośnym ciężarem dwieście małych sierocych serc.
Na gołotczańskim podwórzu, w szopie nad wozownią,
zagnieździła się sowa. Przeraźliwy, płaczliwy krzyk nocny tego ptaka jest
jakby głosem smutku, który rozsiadł się w Gołotczyźnie.
Noce gołotczańskie stały się znowu niespokojne — jak w
pierwszym okresie po przyjeździe dzieci. W sypialni dziewcząt koreańskich
prawie każdej nocy budzi się z krzykiem i płaczem Kim Che-suk, mała
zastępowa pionierska.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
155
Kim Che-suk jest najszczęśliwszą ze wszystkich dzieci
gołotczańskich. Ona jedna ma jeszcze ojca, który jako major walczy na
froncie. Ale w tych tęsknych dniach wiosennych rzadkie szczęście Kim Che-
suk stało się dla niej źródłem nieustannych męczarni. Dziewczynkę dręczy
straszliwy niepokój o życie i zdrowie ojca. Nawet wówczas, gdy otrzymuje
od niego listy. Od wysłania listu do doręczenia go upływa przecież tyle
długich strasznych dni, wypełnionych kulami, bombami i bakteriami
śmierci. Kim Che-suk, umęczona złymi snami, prawie co noc budzi się z
rozpaczliwym okrzykiem: „Tatusiu, tatusiu!"
Smutki przychodzą nie tylko
nocami. Gnębią małych wygnańców
także przy pracy i zabawie. W tych
trudnych dniach gołotczańscy
Koreańczycy najchętniej garną się do
młodego wychowawcy Gawlika. Bo on
też jest sierotą i też wychował się w
Domu Dziecka.
Gdy młody wychowawca jest w
złym humorze lub popada w jakąś
smętną zadumę, zaraz obstępują go
współczujący wychowankowie i kiwają
ze zrozumieniem głowami:
— Ojcec ne ma, mama n e m a.
Smutno, bar-s o smutno.
A kiedy Gawlik tłumaczy im, że
wcale w tej chwili nie myślał o rodzicach,
mali Koreańczycy nie chcą w to wierzyć. Nie myśli o zmarłych rodzicach?
Więc o czym w ogóle myśli? Czym się w ogóle smuci?
Tęsknota trapiąca Koreańczyków dociera nie tylko do
wychowawcy Gawlika. Wie o niej także mechanik Pet.
Petowi w zajęciach ogrodniczych pomaga jego koreański
przyjaciel I Czun-chin. Przyjaciołom dobrze pracuje się z sobą. Rozmawiają
niewiele, ale rozumieją się świetnie. Kiedy pochylają się nad grządkami
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
156
pięknych rzodkiewek i pomidorów, koreański uśmiech I Czun-china staje
się zupełnie podobny do polskiego uśmiechu Peta.
Ale I Czun-chin nie zawsze się uśmiecha. Kiedy praca odbywa się
przy świeżo skopanych zagonach na skraju sadu, skąd odsłania się szeroki
krajobraz pól, małego Koreańczyka opada smutek. Wskazuje wtedy
brunatnym, powalanym ziemią palcem na niedalekie zabudowania wiejskie
i mówi cicho:
— Korea tak samo.
Ale tam duzo ne ma.
I wzdycha przy tym
tak ciężko, jak wzdychał wtedy,
gdy był jeszcze „chłopcem,
który nie chciał jeść". Poczci-
wemu mechanikowi
westchnienia chłopca ranią
serce.
— I czegóż tak
wzdychasz? — pyta burkliwie.
— Albo ci to źle u nas w Polsce?
— Ne, tata, ne: Polska dobrze — odpowiada smutnie I Czun-chin.
— Ale własny kraj ne ma — to bar-so ne dobrze... barso ne dobrze...
Tęsknota jest straszną chorobą i nie daje się zwalczyć tak
prostymi środkami jak grypa. Na tęsknotę nie pomoże ani „izolatka", ani
najczulsza nawet opieka pielęgniarek: siostry Eli i siostry Marysi. Bakterie
tej choroby mogą śmiało figurować we wszystkich komunikatach
frontowych „wojny bakteriologicznej".
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
157
R O Z D Z I A Ł D Z I E S I Ą T Y
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
158
X. JAK LATARNIA…
Jest piękna niedziela czerwcowa. Rozśpiewany, pachnący dzień
pulsuje radością młodego lata.
W Gołotczyźnie od wczesnego rana ruch i nastrój wesołego
podniecenia. O godzinie ósmej dzieci ustawiają się na placu zbiórek do
uroczystego apelu porannego. Ubrane są odświętnie: chłopcy w
niepokalanie świeżych koszulach harcerskich i w czerwonych krawatach,
dziewczynki w swoich granatowych sukienkach z marynarskimi
kołnierzami.
Na rozkaz nauczyciela Chana dwaj najstarsi kapitanowie
pionierscy wciągają na maszt flagę Ludowej Republiki Koreańskiej.
Czerwono-modry sztandar sunie powoli ku górze. Po dojściu do
wierzchołka masztu rozpina się wspaniale na wietrze.
Dwieście par skośnych, czarnych oczu wpatruje się w ojczysty
sztandar z wyrazem żarliwego skupienia. Jest to ten sam sztandar, który Li
Chio-sik zatknął na gmachu Rady Miejskiej w okupowanym przez wroga
mieście Sonczen. W obronie tego sztandaru Li-Wan walczył nad rzeką
Raktongan i na Tebek-Sanie. Za ten sztandar polegli: mały trębacz Son Ha-
sop, partyzantka Nam Sun-dza i rodzice wszystkich gołotczańskich dzieci.
Na obczyźnie dobrze jest stać pod swoim ojczystym sztandarem. Cu-
dzoziemiec przestaje wtedy być cudzoziemcem.
Krzyk dwustu młodych głosów wybucha jak grzmot:
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
159
— Kim Ir-sen, Cza n-g u n m a n s e! Niech żyje wódz Kim Ir-sen!
— Pharan, Cza n-g u n m a n s e! Niech żyje Polska!
Tego niedzielnego poranka nie ma zwykłych zabaw i gonitw na
boisku. Zaraz po śniadaniu cała gołotczańska „Korea", uszeregowana w
kolumnie czwórkowej, wyrusza na odległą o trzy kilometry stację kolejową.
Dom Dziecka pustoszeje i cichnie. Jedynie w suterenach
kuchennych szumi jeszcze gwar. Dochodzą stamtąd okrzyki mamy
Parypińskiej i szczęk naczyń. Ale i te ostatnie hałasy trwają niedługo, gdyż
większość przygotowań do uroczystego śniadania dla gości poczyniono już
poprzedniego wieczora.
Wkrótce potem na rozsłonecznionym placu przed domem ukazuje
się mama Parypińska. Teraz wiadomo już na pewno, że Gołotczyzna
obchodzi jakieś wielkie święto. Bo kierowniczka kuchni nie ma na sobie
swego zwykłego niebieskiego fartucha, który tak sławną rolę odegrał w
dziejach Domu Dziecka. Potężne kształty mamy Parypińskiej opina
uroczysta suknia z połyskliwego brązowego jedwabiu. Nad ciepłym brązem
sukni rumiane policzki kucharki rozkwitają jak dwie piwonie w słońcu.
Nawet jej gładko przyczesane, niezbyt obfite włosy nabrały dziś jakiegoś
odświętnego połysku. Całość jest tak okazała i błyszcząca, że wygrzewający
się na ławce stolarz Grabowski z podziwu aż mruży oczy i głośno cmoka
wargami:
— Bój się pani Boga, pani Parypińska! Przecież te studenciaki
głowy dla pani potracą! Miej, pani, litość nad ludźmi!
Mama Parypińska opędza się od kpiących zachwytów złośliwego
stolarza jak od uprzykrzonej osy. Po czym troskliwie podwija paradną
suknię i z westchnieniem ulgi rozsiada się na ławce obok dowcipnisia.
Grzeją się w słońcu i rozmawiają o oczekiwanych gościach. Czy
przyjadą i jacy przyjadą? Ci sami, co byli zimą, czy jacyś inni?
O godzinie wpół do dziesiątej nadbiegają pierwsze for-poczty ze
stacji: półżywi ze zmęczenia i z podniecenia maratońscy gońcy — „Piotruś"
i rudy Pan Te-ion.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
160
„Piotruś" dostrzega już z daleka mamę Parypińska i pędzi wprost
do niej. Ale o trzy kroki od ławki zatrzymuje się niepewnie, zaskoczony
zmianą w wyglądzie starszej kucharki. Lecz „mama z kuchni" nawet i bez
niebieskiego fartucha pozostaje „mamą z kuchni". Więc „Piotruś" szybko
przezwycięża paraliżujący czar jedwabnej sukni i — opierając się jak
zwykle na kolanach swej najstarszej przyjaciółki — składa jej gorączkowo
relację o gościach:
— Jest wszystko, mama! I Kitaj jest! I Ruski jest! I India jest! I
Korea, i Polski, i Węgierski, i Czek, i Bułgar! Wszystko jest, mama! B a r s o
dobrze! B a r s o dobrze!
Znowu — tak jak wtedy, w owym pamiętnym listopadzie — cały
polski personel Domu Dziecka, z nowym Dyrektorem na czele, zbiera się
przed głównym wejściem dla powitania gości. Tylko że tym razem goście są
inni. W dniu dzisiejszym gołotczański Dom Dziecka wita międzynarodową
delegację studentów studiujących na Uniwersytecie Warszawskim.
Radośnie rozkrzyczana, upojona podnieceniem powraca ze stacji kolejowej
gołotczańska „Korea".
Dzieci nie maszerują już w uporządkowanej kolumnie. Rozsypało
się wszystko. Na szosie, w tumanach białego pyłu suną powoli niewielkie
hałaśliwe gromadki — zbite tak gęsto, jak roje pszczół. Z daleka wydaje się,
że mali Koreańczycy wracają ze stacji sami. Dopiero gdy podchodzą bliżej,
widać, że każdy z rojów skupia się wokoło swojej „królowej-matki".
Gdzieniegdzie bieleją czapki polskich studentów. W trzech rojach
koreańskich „matkują", ciasno opleceni ramionami dzieci, spokojni,
uśmiechnięci Chińczycy. Tam połyskuje białkami ciemna, czarna prawie,
twarz hinduskiego studenta. Są wszyscy, jak powiedział „Piotruś". I Ruski
jest. I Kitaj jest. I India. I Polski. I Bułgar...
W drzwiach Domu Dziecka krótkim przemówieniem wita
delegację międzynarodowych studentów nowy Dyrektor. Ale choć krótkie
jest to powitanie, wszystkim dłuży się niepomiernie. Studenci spieszą się do
podjęcia nawiązanych w drodze rozmów. Dzieci aż drżą z niecierpliwego
pragnienia, aby mieć już swych gości wyłącznie dla siebie. I skoro tylko z
ust kierownika Domu pada ostatnie słowo, mali Koreańczycy chwytają
studentów za ręce i ciągną ich w stronę swoich sypialni. I Czun-chin i
„Piotruś" zawiśli u ramion studentów koreańskich. Rozpłomieniony Li-Wan
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
161
prowadzi pod ręce studentkę Olę z Moskwy i jednego z Chińczyków.
Dziewczęta skupiają się wokoło studentek węgierskich, czeskich i
bułgarskich. Siódma klasa — jako najbardziej zaawansowana w nauce
polskiego — objęła patronat nad polskimi gośćmi. O prawo do hinduskiego
studenta, Srinivasarao z Madrasu, walczy z sobą kilka grup.
Tej czerwcowej niedzieli nie ma w Gołotczyźnie futbolu ani gry w
„takara". Puste i ciche jest gołotczańskie boisko. Puste i ciche są korytarze
Domu Dziecka. Cała treść tego pełnego wzruszeń dnia rozgrywa się za za-
mkniętymi drzwiami koreańskich sypialni.
Żaden z polskich wychowawców nie stara się przekroczyć progów
rozgadanych pokojów dziecinnych. Nikt nie miesza się do rozmów małych
gospodarzy z gośćmi. Po cóż wchodzić do pokojów i przysłuchiwać się
rozmowom — jeżeli wiadomo, że Koreańczycy opowiadają studentom
dokładnie to samo, co zostało już opisane w tej książce?
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
162
Szkoda tylko, że tej niedzieli nie ma w Gołotczyźnie kinooperatora
Urbana wraz z jego flegmatycznym pomocnikiem i całą aparaturą filmową.
Ten miałby tu używanie! Ileż to „ciepłych scen" przepada bezpowrotnie dla
widzów kinowych wskutek nieobecności Urbana! Ale — prawdę mówiąc —
to może i lepiej, że go nie ma. Krwisty kinooperator nie uszanowałby
zamkniętych drzwi pokojów i wchodziłby wszędzie nieproszony, próbując
po swojemu dodawać sztucznego „ciepła" do tego, co dzieje się naprawdę. A
jego pomocnikowi robiłaby się raz po raz „sałata w kamerze". W wyniku
tego wszystkiego doszłoby niechybnie do jakiejś nowej awantury. A tak
przynajmniej spotkania międzynarodowe za drzwiami gołotczańskich
pokojów dziecinnych odbywają się w niezakłóconym spokoju i w naturalnej
temperaturze.
Drzwi pokojów dziecinnych — poza krótką przerwą na uroczyste
śniadanie-obiad — pozostają zamknięte aż do samej kolacji. Wychodząc na
kolację mali gospodarze i goście trzymają się za ręce. Studenci mają
wzruszone twarze. Przybywając do Domu Dziecka byli tylko przyjaciółmi
małych Koreańczyków. Parogodzinne rozmowy zespoliły ich z nimi w jedną
wielką rodzinę.
Po kolacji zbierają się wszyscy w głównej świetlicy na pierwszym
piętrze. Studenci zasiadają wraz z dziećmi na podłodze i dalej wiodą
rozmowy prowadzone przedtem w pokojach. Dziewczynki koreańskie
skupione wokół studentki Margit Vórós słuchają jej łamanej polskiej
opowieści o życiu w węgierskiej wsi. Li-Wan szepcze o czymś poufnie ze
studentką Olgą z Moskwy i ze studentem Sie Mon-gon z Pekinu, którego
brat walczy w Korei jako ochotnik chiński.
Hinduski student Politechniki Warszawskiej, Srinivasarao
Kondepudi z Madrasu — nie mówiąc nic — pokazuje dzieciom fotografię
swej żony i córeczki. Koreańczycy przyglądają się w skupieniu hinduskiej
lepiance krytej chrustem, smukłej, ciemnolicej kobiecie w sarongu i
maleńkiej biało ubranej dziewczynce. Im do tej fotografii nie trzeba
żadnych komentarzy. Smak tęsknoty znają aż za dobrze. Bez słowa oddają
fotografię Hindusowi i tylko delikatnym głaskaniem jego ramion i rąk —
które ma wymowę najczulszych pocałunków — starają się wyrazić mu
swoją serdeczność. Pod wpływem tych delikatnych, czułych dotknięć
dziecięcych dłoni ciemna twarz studenta poczyna drgać w jakiś dziwny
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
163
sposób. Tak drgają twarze ludzi wszystkich narodów i ras — gdy są czymś
bardzo wzruszeni.
Po rozmowach przychodzi czas na występy artystyczne. Tego
wieczora są one znacznie bogatsze niż zazwyczaj. Po zwykłym programie
gołotczańskim następują popisy gości. Chiński student Sie Mon-gon śpiewa
„Pieśń Chińskich Ochotników", śpiewają swe piosenki studenci radzieccy,
koreańscy, węgierscy, bułgarscy, czescy i polscy. Na ten wieczór świetlica
koreańska zamienia się w „świetlicę międzynarodową".
Po ostatnim występie studenckim dwieście głosów koreańskich
poczyna się krzykliwie domagać pieśni Li-Wana.
I znowu Li-Wan staje przed publicznością — z włosami skośnie
opadającymi na drapieżne oczy i z migotliwym „medalem za odwagę1' na
zielonej koszuli. I znowu nagłym wyrzutem rąk rozpoczyna swój śpiew:
— Maskwa, Maskwa, stolica maja!
Kiedy pieśń Li-Wana wspina się ku szczytom swego tragicznego
napięcia, w oczach studentek radzieckich: Olgi z Moskwy i Lusi z
Leningradu — które znają już historię tej pieśni — pojawiają się łzy. Na
twoją daleką mogiłę, mały trębaczu Son Ha-sopie, płyną te łzy siostrzane —
na twój nieznany grób, partyzantko z Tebek-Sanu, Nam Sun-dza!
Li-Wan śpiewa długo. Jego pieśń — w miarę zbliżania się ku
końcowi — wyzbywa się swoich tragicznych akcentów, brzmi coraz
pewniej, coraz radośniej.
Gdy śpiewak milknie, wybucha zwykła krzykliwa owacja.
Zazwyczaj Li-Wan — pod osłoną tej pochwalnej wrzawy, żegnającej jego
pieśń — wycofuje się szybko na swe miejsce, aby uniknąć „bisowania". Dziś
dzieje się inaczej. Mały partyzant pozostaje przed publicznością. Jego
szczupła, zwinna figurka pochyla się lekko ku przodowi w wyrazie czujnego
napięcia i zasłuchania. Bystre spojrzenie szeroko otwartych, pojaśniałych
oczu obejmuje cały krąg słuchaczy: zapłakane twarze studentek radziec-
kich, spokojnych, uśmiechniętych Chińczyków, czarną wzruszoną twarz
Hindusa Kondepudi.
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
164
A kiedy cichną ostatnie oklaski, Li-Wan po raz drugi gwałtownym
ruchem wyrzuca ręce do przodu.
Publiczność koreańską ogarnia zdumienie. Czyżby śpiewak,
wzbraniający się zawsze przed „bisowaniem", chciał z własnej woli
powtórzyć swą pieśń?
Ale Li-Wan nie powtarza swej pieśni. Z ust jego zrywa się tylko
jeden krótki okrzyk. Okrzyk namiętnej, nieopanowanej radości, jakiego
nigdy jeszcze nie słyszano w tej sali. Wydarty wprost spod serca.
Elektryzujący jak dotknięcie przewodu wysokiego napięcia:
— Ucha-a!
Okrzyk Li-Wana warem oblewa dwieście małych serc
koreańskich. Straszliwe przejścia i ciosy wyostrzyły wzrok i słuch sierot
wojennych. Każde z tych dzieci — mimo młodego wieku — ma już jasny i
ustalony pogląd na świat. Niewzruszoną linię podziału świata wytyczają
groby ich zamordowanych rodziców. Po jednej stronie są mordercy, po
drugiej — przyjaciele. I Koreańczycy natychmiast pojmują wymowę
okrzyku Li-Wana. Razem z nim wybuchają burzliwą radością, że przyjaciół
jest aż tylu. I Ruski jest. I Kitaj jest. I India. I Polski. I Bułgar...
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
165
Huragan okrzyków i oklasków przez długie minuty wstrząsa
świetlicą koreańską i zdaje się rozsadzać jej ściany.
— Ucha-a! Ucha-a! Ucha-a!
O szarym zmierzchu nadchodzi czas pożegnania. Jak ciężko jest
żegnać się po takim dniu! Dłoń nie chce oderwać się od dłoni. Żeby odsunąć
chwilę rozstania jeszcze na pół godziny, postanawiają odprowadzić gości na
stację. Idą wszyscy: „Korea" i polscy pracownicy. Pani Pary-pińska w sukni z
brązowego jedwabiu ze szczupłym „Piotrusiem" u boku i mechanik Pet,
który nawet tego niedzielnego wieczora ręce ma powalane ziemią i
smarami. Promienna Henia ze swoją nieodstępną małą gwardią koreańską,
pani Wojtowicz w uroczystej koronie swych włosów, wesoła, rozćwierkana
sekretarka Mira i zetempowiec Gawlik. Idą wszyscy szeroką ławą przez
wieś trzymając się mocno pod ręce i wybijając nogami rytmiczny takt
marsza.
Przed drzwiami jednej z mijanych chałup stoi stary weteran
wojny rosyjsko-japońskiej w otoczeniu gromadki wiejskich dzieci. Dziadek
wie doskonale, jakie to święto obchodzi dziś gołotczańska „Korea", i już od
godziny specjalnie czeka na ten przemarsz do stacji. Ale dziadek lubi
zwracać na siebie uwagę. Więc tak jakby nie wiedział o niczym, woła do
przechodzących Koreańczyków:
— Poczkajcie, chłopaki, a wy k u d a?
— Stacja, stacja! Chodź, dzadek, chodź! — odkrzykują na wyścigi
chłopcy. — Ruski, Kitaj jest. Chodź, dzadek, chodź!
— Ażebyście sobie wiedzieli, że pójdę — odpowiada zuchowato
weteran. I skinąwszy kijkiem na gromadkę swych małych wiejskich
słuchaczy, rusza wraz z nią odprowadzać na stację międzynarodowych
studentów.
Ktoś z maszerujących podejmuje pieśń. Szeroko, majestatycznie
rozbrzmiewa chóralny śpiew:
Do najdalszych stron Sięga walki front. By pokoju strzec, Ludzie
wszystkich ras, Stańcie murem wraz: Z nową wojną precz!
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
166
Jest tak, jak w pieśni. Oto oni, ludzie wszystkich ras: Koreańczycy i
Chińczycy, Rosjanie i Hindus, Węgrzy, Czesi, Bułgarzy i Polacy. Idą przez
oddychającą wieczornym spokojem, polską wieś. Trzymają się mocno pod
ręce i śpiewają w takt swoich serc. Żeby już nigdy nie było wojen! Żeby już
nigdy nie zabijano ojców i matek! Żeby już nigdy nie rabowano dzieciom ich
dzieciństwa!
Nasza pieśń to pieśń pokoju! My nie chcemy nowych wojen! Niechaj w sercach ludzkich Brzmi ta pieśń jak dzwon, Jak zew, jak grom!
Pożegnanie następuje przy przejeździe kolejowym. Tu goście
oglądają się za siebie, aby ostatnim spojrzeniem pożegnać Gołotczyznę.
W oddali, wśród szarzejących pól gołotczańskich jaśnieje
wszystkimi oknami Dom Odzyskanego Dzieciństwa — jak wielka latarnia,
zapalona po to, aby wskazywać drogę ludziom błądzącym w ciemnościach
Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
167
W opracowaniu wykorzystano materiały propagandowe dostępne na stronach
internetowych.
Materiały na których oparto opracowanie, wykorzystano z pełnym
poszanowaniem praw autorskich i w przekonaniu, że stanowią źródło danych
o naszej kulturze i historii oraz że stanowią własność publiczną, a ich
rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.
Dokument w formacie *pdf może być wykorzystany wyłącznie do użytku
osobistego bez prawa do dalszego obrotu i obiegu komercyjnego lub
handlowego i nie może być poddawany modyfikacjom bez zgody autora edycji.
Należy go traktować tak, jak książkę wypożyczoną do przeczytania.
Przeczytaj następną stronę!
Uwaga!!!
Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już
rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku
osobistego.
Nie wymaga zezwolenia twórcy przejściowe lub incydentalne
zwielokrotnianie utworów, niemające samodzielnego
znaczenia gospodarczego
Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku
pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz
źródła. Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące
możliwości.
Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia.
Pliki można pobierać jeśli posiada się ich oryginał a pobrany
plik będzie służył jako kopia zapasowa.
Można pobierać pliki nawet jeśli nie posiada się oryginału, pod
warunkiem że po 24 godzinach zostaną one usunięte z dysku
komputera.
Szczegółowe postanowienia zawiera USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o
prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Opracowanie edytorskie: Jawa48©