marian brandys_dom odzyskanego dzieciŃstwa

168
Opracowanie edytorskie: Jawa48 © 1

Upload: jacek-walczynski

Post on 26-Oct-2015

113 views

Category:

Documents


1 download

TRANSCRIPT

Page 1: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

1

Page 2: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

2

Indeks: 00135/2013/10

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych

Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak w części jak i w całości.

Październik 2013

Page 3: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

3

Prawa autorskie

należą do autora, autorów tłumaczenia

i ilustracji, Instytutu Wydawniczego

NASZA KSIĘGARNIA,

ich spadkobierców oraz innych osób fizycznych

i prawnych mających lub roszczących sobie takie

prawa. Materiały wykorzystane w opracowaniu, stanowią źródło danych o

naszej kulturze i historii, stanowią własność publiczną, a ich

rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.

Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną

z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.

Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym

podobne bez zgody autora edycji zabronione.

Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia

zapomnianych pozycji literatury z lat szkolnych.

Page 4: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

4

MARIAN BRANDYS

Ilustracje: H.C.W.

NASZA KSIĘGARNIA Warszawa 1953

Page 5: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA
Page 6: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

6

Page 7: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

SPIS ROZDZIAŁÓW

Rozdział Pierwszy PRZYJAZD str. 8 Rozdział Drugi BEZ SŁÓW str. 12 Rozdział Trzeci DZIEŃ ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA str. 32 Rozdział Czwarty PARTYZANT Z SONCZENU str. 63 Rozdział Piąty JAK BOJOWY OKRĘT str. 88 Rozdział Szósty TANIEC „NODR KAN-BION” str. 94 Rozdział Siódmy „PUSZKIN” str. 112 Rozdział Ósmy PIEŃ LI-WANA str. 122 Rozdział Dziewiąty WIOSNA str. 148 Rozdział Dziesiąty JAK LATARNIA… str. 157

Page 8: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

8

R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y

Page 9: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

9

I. PRZYJAZD

I

Dzieci koreańskie przyjechały do Gołotczyzny w jeden z owych

wietrznych, nieprzyjemnych dni listopadowych, które wprawiają w zły

humor mieszkańców miast, a na wsi bywają jeszcze trudniejsze do

zniesienia niż w mieście.

Gołotczyzna — jak wam może wiadomo — jest wioską rozrzuconą

szeroko wśród płaskich, bezdrzewnych pól mazowieckich i brak jej

zupełnie osłony naturalnej przed przykrościami jesieni. Piękny gmach

Państwowego Domu Dziecka wyrasta tuż za ostatnimi zabudowaniami wsi i

jeszcze bardziej od nich wystawiony jest na ataki jesiennych wichrów i

zamieci.

Tego popołudnia, przed przyjazdem Koreańczyków, rozhulany

wiatr listopadowy ze szczególną gwałtownością tłukł w białe ściany Domu

Dziecka, wył przejmująco w jego przewodach kominowych, wdzierał się do

klas i sypialni dziecięcych, z których wywietrzano ostatnie zapachy farby i

lakieru, i wyszarpywał na zewnątrz, dopiero co założone, niepokalanie

świeże rolety okienne. Jednym słowem, zachowywał się tak, jakby chciał raz

na zawsze oduczyć pracowników Domu Dziecka od urządzania uroczystych

powitań gości w tak nieodpowiedniej porze roku.

Na szczęście wpływ wiatru na bieg przygotowań w Domu Dziecka

był dość ograniczony. Bo cóż ostatecznie najsroższy nawet wiatr

listopadowy mógł zdziałać wewnątrz dużego, trzypiętrowego gmachu poza

odrobiną przeciągów? Tym bardziej że wszystkie zasadnicze przygotowa-

Page 10: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

10

nia do przyjęcia małych cudzoziemskich gości zakończono już we

wczesnych godzinach popołudniowych. Wprawdzie młode

wychowawczynie, Henia, Irka i Ela, jeszcze i później miały pełne ręce

roboty ale zasadnicze prace już zakończono.

Cóż jednak z tego, że wbito haki, kiedy istniała zasadnicza

trudność, przeszkadzająca zawieszeniu na tych hakach transparentu? A

trudność była tego rodzaju, że aż wstyd się przyznać. Po prostu nie

wiedziano, jak zawiesić transparent, żeby figurujący na nim napis nie został

odwrócony do góry nogami. Poprzedniego dnia, kiedy doręczono

transparent — a stało się to niestety w nieobecności skrupulatnego Peta —

nikomu nie przyszło jakoś do głowy zapytać, gdzie jego dół, a gdzie góra.

Teraz, gdy przystąpiono do zawieszania, to drobne niedopatrzenie urosło

do rozmiarów katastrofy. Na telefony do Ministerstwa było już za późno, a

do Dyrektorki nie było po co chodzić, gdyż wśród całego personelu

Państwowego Domu Dziecka w Gołotczyźnie nikt nie miał najmniejszego

pojęcia o piśmie koreańskim. Tymczasem dla niewtajemniczonych oczu

piękny napis na transparencie — bez względu na to, czy oglądano go z dołu,

czy z góry — przedstawiał się jako dokładnie taka sama plątanina niezrozu-

miałych kresek i zygzaków. Na domiar złego uchwyty w czterech rogach

transparentu także były zupełnie do siebie podobne. Ustalenie więc

prawidłowego położenia napisu wydawało się niemożliwością.

Po godzinie bezradnego wpatrywania się w tajemniczy

transparent — kiedy Petowi i Grabowskiemu od wiatru i z wytężonego

patrzenia oczy całkiem już osłabły — postanowiono zwrócić się o pomoc w

tej sprawie do starego dziadka z Gołotczyzny, który brał udział jeszcze w

wojnie rosyjsko-japońskiej w 1904 roku i od tego czasu uchodził w całej

wsi za gruntownego znawcę spraw Dalekiego Wschodu.

Dziadek — którego jedynym zajęciem było opowiadanie dawnych

przygód wojennych — bardzo nudził się na swej emeryturze i chętnie

zgodził się na odegranie roli rzeczoznawcy w sprawach koreańskich.

Kiedy przyprowadzono go do transparentu i pokazano napis,

rozpromienił się jak człowiek, któremu pokazują coś bardzo bliskiego i

doskonale znajomego.

Page 11: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

11

— A no pamiętam — powiedział z rozrzewnionym uśmiechem. —

Staliśmy wtedy pod miastem... no, jakże mu tam było... Aż tu naraz krzyk,

huk, gwizd i walą na nas. Wtedy ja...

Ale Pet i Grabowski nie po to wzywali dziadka, aby wysłuchiwać

opowiadań wojennych, z których słynął na całą gminę.

— Czekajcie

no, dziadku, teraz nie

ma czasu. Powiedzcie:

potraficie rozeznać się

w tym napisie, gdzie w

nim góra, a gdzie dół?

— Patrzcie,

jak to im spieszno —

zachmurzył się

obrażony staruszek. —

Przeżyjcie najpierw

tyle, com ja przeżył, a

potem będziecie mnie poganiać... Czy potrafię rozeznać, gdzie góra, a gdzie

dół? Pewno, że potrafię. Ot, tu jest góra. Tak właśnie wieszajcie.

Więc Pet i Grabowski weszli z transparentem na drabiny i

szamocząc się z zawieją — zawiesili go według wskazówek dziadka.

— No jakże, dziadku, dobrze tak będzie?

Dziadek przyjrzał się uważnie transparentowi i począł skubać

podbródek pokryty siwą szczeciną.

— Coś mi się widzi, że chyba niedobrze.

Wiesia i Stasiek roześmieli się głośno. Ale mechanik i stolarz

wpadli w gniew.

— Jak niedobrze? Przecież sami kazaliście tak wieszać. Kpiny

sobie stroicie z naszej pracy czy co? Jeżeli tak niedobrze — więc, znaczy,

trzeba na odwrót. A może wy sami nie wiecie, jak trzeba, dziadku?

Dziadek z rosnącym zakłopotaniem kręcił bródką.

Page 12: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

12

— Co nie mam wiedzieć? Ja wiem... A no chyba, że na odwrót

trzeba... Jakże to... Chyba, że tak...

Ale kiedy transparent zawieszono odwrotnie, dziadek nie chciał

już nawet spojrzeć na napis i tłumaczył się, że wiatr całkiem mu wywiał

myśli z głowy.

Wtedy mechanik Pet powziął nagłą decyzję.

— Dosyć tego dobrego, Grabowski. Do rana nie będziemy się

guzdrać. Przecież Koreańczyków tylko co patrzeć. Zresztą mnie coś mówi,

że tak, jak wisi teraz, jest dobrze. W najgorszym razie dziury w niebie nie

będzie. Napis w tym wszystkim nie jest najważniejszy. Niech sobie wisi tak,

jak wisi.

W taki to nieoczekiwany sposób sprawa transparentu — która

ważyła się przez długie godziny — została rozstrzygnięta w jednej krótkiej

chwili.

Zebranie pod głównym wejściem uległo rozwiązaniu. Pet i

Grabowski zabrali drabiny i narzędzia i odeszli z nimi tak spiesznie, jakby

obawiali się, że dogonią ich nowe wątpliwości. Wiesia i Stasiek pobiegli w

podskokach do kuchni, żeby dowiedzieć się, czy nie ma jakichś wiadomości

o Koreańczykach. Jeden tylko dziadek wiejski jeszcze przez dobre dziesięć

minut stał z zadartą głową pod transparentem i czochrał frasobliwie swoją

szczeciniastą bródkę. Wreszcie i on machnął ręką, jakby mówiąc całemu

światu: „A dajcież mi święty spokój, cóż mnie to wszystko obchodzi" — i

ciężko opierając się na kiju, powlókł się w stronę wsi.

II

Dzieci koreańskie przyjechały do Gołotczyzny w jeden z owych

wietrznych, nieprzyjemnych dni listopadowych, które wprawiają w zły

humor mieszkańców miast, a na wsi bywają jeszcze trudniejsze do

zniesienia niż w mieście.

Page 13: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

13

Wiadomość telefoniczna o wyjeździe dzieci koreańskich z

Warszawy do Gołotczyzny nadeszła dopiero przed samym wieczorem i jak

błyskawica przeleciała w mgnieniu oka przez cały dom od strychu do

suteren, budząc wszędzie radosny popłoch.

Choć

spodziewano się tej

wiadomości już od

kilku godzin, wprawiła

wszystkich w stan

wielkiego podniecenia.

Okazało się nagle, że

jest jeszcze do

załatwienia wiele

ważnych spraw.

Ogarnięte gorączką

ostatnich przygotowań

wychowawczynie przebiegały z piętra na piętro, z sypialni do sypialni,

zamykając z hałasem okna, przygładzając po raz nie wiadomo który pięknie

zasłane łóżeczka i doprowadzając się wzajemnie do rozpaczy przypomina-

niem sobie rzeczy, o których zapomniano. W kuchni przystąpiono do

przyrządzania kolacji. Dochodzące stamtąd komendy Parypińskiej i szczęk

kuchennych naczyń — żywo przypominały odgłosy toczącej się bitwy.

Nerwową atmosferę potęgowali jeszcze mechanik Pet i stolarz Grabowski,

którzy dla przeprowadzenia ostatecznej kontroli urządzeń wodnych stukali

głośno młotkami w blaszane rury i odkręcali wszystkie kurki w łazienkach

powodując w ten sposób ogłuszające hałasy. Na szczęście, Peta wkrótce

odwołano od tej roboty, gdyż Dyrektorka poleciła mu oświetlić koreański

transparent nad głównym wejściem. Biedny mechanik szedł do wykonania

tego zadania jak na ścięcie. Wcale nie był pewien, czy transparent został

właściwie zawieszony i gdyby to od niego zależało, ukryłby go chętnie w

najgłębszym cieniu.

Wiesia i Staś snuli się przez pewien czas po wszystkich piętrach

wśród całej tej nerwowej bieganiny i krzątaniny, a potem — choć godzina

była już późna — wymknęli się z domu i poszli w kierunku wsi, by

przypadkiem nie przeoczyć momentu przyjazdu Koreańczyków.

Wprawdzie wiał nieprzyjemnie przejmujący wiatr i niezupełnie bezpiecznie

Page 14: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

14

było oddalać się od domu, gdyż pies sołtysa, zamieszkałego w skrajnej

zagrodzie wsi, często zrywał się z łańcucha, ale dzieci gołotczańskie nie

mogły przecież dopuścić do tego, żeby kto inny uprzedził je w powitaniu tak

bardzo upragnionych gości.

Do przyjęcia owych gości przygotowano się także w gabinecie

Dyrektorki Domu Dziecka. Zebrali się tu wszyscy odpowiedzialni

pracownicy Domu dla wysłuchania ostatnich instrukcji.

Dyrektorka — starsza już kobieta o rozumnej, energicznej twarzy,

z dwoma krzyżami zasługi w klapie śnieżnobiałego kitla pielęgniarskiego —

była, tak samo jak wszyscy, głęboko przejęta powagą chwili.

— Nie muszę wam tłumaczyć jeszcze raz, moi drodzy, jak

odpowiedzialną pracę rozpoczniemy już wkrótce — powiedziała w

przemówieniu do pracowników. — Bohaterski naród koreański oddaje nam

w opiekę dwieście swoich dzieci, którym zamordowano rodziców i

zniszczono domy rodzinne. Najstarsze z tych dzieci — jak wiem — ma lat

czternaście. Naturalnym prawem dzieci w tym wieku jest beztroskie,

radosne dzieciństwo. Ale tym dzieciom dzieciństwo zabrano. W ciągu

ostatniego roku na każde z nich spadło tyle nieszczęść, ile tylko zdoła po-

mieścić się w jednym życiu ludzkim. Przyjedzie tu do nas dwieście okrutnie

skrzywdzonych sierot. W naszym Domu mają odpocząć po strasznych

przejściach wojennych, mają się uczyć i rosnąć na pożytek swej ojczyźnie.

Pierwszym naszym obowiązkiem wobec tych nieszczęsnych sierotek jest

wrócić im utracone dzieciństwo. Musimy zastąpić im rodziców. Musimy

sprawić, żeby nasz Dom stał się dla nich domem rodzinnym.

Zebrani wychowawcy — przeważnie ludzie młodzi — zaledwie

przed dwoma dniami zjechali do Gołotczyzny z rożnych stron kraju.

Niektórzy z nich, jak nauczycielka Kwiatkowska, posiadali już znaczne

doświadczenie i osiągnięcia w zawodzie nauczycielskim; inni — jak

dziewiętnastoletnia absolwentka liceum pedagogicznego, Henia —

rozpoczynali dopiero swą pracę wychowawczą. Ale wszyscy rozumieli

jednakowo dobrze, że czeka ich zadanie porywające, a zarazem niezmiernie

trudne. Przemówienie, którego słuchali, pozwalało im odczuć ciężar

przyszłej odpowiedzialności. Już teraz z troską najczulszych rodziców

myśleli o dzieciach, których jeszcze nie znali.

Page 15: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

15

I nikt się nie zdziwił, gdy po ostatnich słowach Dyrektorki młoda

sekretarka Domu Dziecka, impulsywna Mira, jęknęła z głębi serca:

— Och, żeby nam się to tylko powiodło!

Było już dobrze po godzinie ósmej, gdy w napiętą atmosferę Domu

Dziecka wtargnął przeraźliwy okrzyk Staśka Parypińskiego:

— Jadą, już jadą!

Wszyscy rzucili się do okien. Otwierano je na gwałt. Teraz nikt już

nie zwracał uwagi na wiatr. Nadjeżdżali wyczekiwani goście. Szosa zbielała

od reflektorów. Słychać było warkot motorów i granie sygnałów

samochodowych. W pośpiechu zapalano lampy we wszystkich pokojach.

Wielki dom rozbłysnął światłem wśród ciemnych pól jak olbrzymia

latarnia.

W parę minut później cały personel Domu Dziecka, z Dyrektorką

na czele, zgromadził się w otwartym na oścież, głównym wejściu, pod jasno

oświetlonym napisem koreańskim „Nasz dom jest waszym domem". Tu,

według telefonicznego porozumienia z Ministerstwem, miało nastąpić

oficjalne powitanie dzieci.

Wszyscy, drżąc z niecierpliwości i wytężając w ciemności oczy,

wpatrywali się w stronę szosy, gdzie zatrzymały się samochody i skąd

dobiegał splątany zgiełk wielu głosów. Widocznie przybyli wyładowywali

się z samochodów, aby ostatnie kilkadziesiąt metrów, dzielące ich jeszcze

od Domu Dziecka, przebyć pieszo. Wyładunek trwał bardzo długo. Tak

przynajmniej wydawało się oczekującym.

W pewnej chwili zgiełk na szosie urwał się raptownie. Usłyszano

jeszcze gardłowy dźwięk obcojęzycznej komendy. I zaraz potem na

nieoświetlonej drodze polnej, wiodącej od szosy, ukazali się mali

Koreańczycy.

Szli w zwartej, doskonale uporządkowanej kolumnie marszowej,

która zdawała się nie mieć końca. Coraz to nowe czwórki wyłaniały się z

Page 16: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

16

ciemności. Maszerowali ciężkim, niezbyt spiesznym krokiem jak strudzeni,

lecz karni żołnierze. W milczeniu tak zupełnym, że słychać było tylko

rytmiczny tupot wielu małych nóg i trzepotanie miotanego przez wiatr

sztandaru, który niesiono na czele kolumny.

Ten widok — tak odbiegający od wyobrażeń o biednych

sierotkach, na które czekano — głęboko wzruszył wszystkich Polaków

zebranych przed głównym wejściem Domu Dziecka. Było coś bohaterskiego

i wzniosłego w tych umęczonych przez wojnę dzieciach, maszerujących

żołnierskim krokiem pod rozwiniętym sztandarem swojej walczącej

ojczyzny.

Milczące szeregi coraz gęściej zachodziły na oświetlony plac i

sprawnie frontowały przed głównym wejściem Domu Dziecka.

Dopiero teraz, w pełnym oświetleniu, można było poznać, że są to

dzieci wojny. Odziane w grube kaftany męskie i bardzo przez to niezgrabne,

na pierwszy rzut oka wszystkie były do siebie podobne. Spod chłopięcych

narciarek i dziewczęcych beretów wyzierały takie same smagłe,

wynędzniałe twarzyczki w oprawie czarnych, dawno nie strzyżonych

włosów i takie same wąziutkie

szparki skośnych oczu. Mali

Koreańczycy stali w głuchym

milczeniu, wpatrując się nieufnie i

jakby z urazą w grupę polskich

wychowawców. Widać było, że są

bardzo zmęczeni.

Do grupy gospodarzy

podszedł przedstawiciel Mini-

sterstwa w otoczeniu koreańskich

wychowawców i tłumacza

Ambasady. Nastąpiły przywitania i

udzielanie sobie wstępnych

wyjaśnień. Potem Dyrektorka Domu

Dziecka wysunęła się do przodu i

podniosła rękę na znak, że będzie

Page 17: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

17

przemawiać. Na jej twarzy niewiele w tej chwili różniącej się barwą od

białego fartucha — skupiły się natychmiast uważne spojrzenia dwustu par

wąskich skośnych oczu.

— Drodzy synowie i drogie córki bohaterskiej Korei...

Po wypowiedzeniu tych pierwszych słów głosem drżącym i

napiętym do najwyższej granicy — Dyrektorka urwała. Może długoletnie

doświadczenie wychowawcze podszepnęło jej, że w tej niezwykłej sytuacji

trzeba przemówić inaczej — tak, aby być zrozumianym natychmiast, bez

pomocy tłumacza. Może po prostu uległa natchnieniu chwili. Dość, że nie

powiedziała już ani słowa więcej — a tylko wyrzuconą w górę ręką

wskazała na zawieszony nad wejściem jasno oświetlony napis koreański

„Nasz dom jest waszym domem".

I natychmiast dwieście par

uważnych dziecięcych oczu skierowało się

tam, gdzie wskazała ręka Dyrektorki, i za-

trzymało się na oświetlonym

transparencie.

Zapadła śmiertelna cisza. Na

czoła Peta i Grabowskiego wystąpił

kroplisty pot.

I nagle przez milczące szeregi jak

wiatr przebiegł szmer szeptu. Napis został

odczytany. Szmer rósł, przybierał na sile

jak fala. Niezrozumiałe gardłowe dźwięki

—. jakich nie słyszano nigdy w tych

stronach — szły z ust do ust, z szeregu do

szeregu. Nieruchome dotychczas głowy

dzieci zaczęły się do siebie odwracać. Gdzieniegdzie zabłysnął uśmiech.

Szmer zamienił się w gwar, w kotłującą wrzawę.

A kiedy Dyrektorka uczyniła drugi, tym razem zapraszający gest

— wtedy pękły z trzaskiem szyki wyrównanych szeregów, a dwieście

brunatnych dzieci o skośnych czarnych oczach runęło niespokojną,

rozkrzyczaną gromadą w szeroko otwarte drzwi polskiego Domu Dziecka.

Page 18: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

18

Tego wieczora biały dom nad równiną do późna w noc jarzył się

wszystkimi światłami i huczał śpiewem. Ludzie z Gołotczyzny gromadzili

się przed domami i słuchali dziwnej melodii cudzoziemskiej pieśni. Stary

weteran wojny rosyjsko-japońskiej mówił do otaczającej go grupki

słuchaczy:

— Prosili, żeby im odczytać ich korejskie

pisanie — no, tom im odczytał. Wielkie mi mecyje. Nie

takich mądrości wyuczył się człowiek na szerokim

świecie... Tylko żeby mi kto powiedział, że Korejcy

zawędrują do Gołotczyzny, to bym go sklął za głupotę i

nic więcej. Ech, czasy, czasy! Niech to donder świśnie!

Było już dobrze po północy, gdy mechanik Pet

i stolarz Grabowski zabrali się do wygaszania świateł

na dziedzińcu Domu Dziecka. Po wykręceniu ostatniej

żarówki znad koreańskiego transparentu Pet podrapał

się w kark i ciężko westchnął:

— Że krzywdy tu mieć nie będą — to pewne. Parypińska już o to

zadba, a nauczyciele także im serca nie poskąpią. Ale kiedy pomyślę, że

moja Wieśka mogłaby tak samo, jak te dzieciaki tułać się po obczyznach,

bez ojca, bez matki — to powiadam wam, Grabowski, aż coś za gardło

ściska. Nie może inaczej być, tylko to draństwo, co do wojny prze, musi

wcale dzieci nie mieć.

— A bo i pewnie — zgodził się z przyjacielem małomówny stolarz

Grabowski.

Page 19: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

19

R O Z D Z I A Ł D R U G I

Page 20: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

20

II. BEZ SŁÓW

I

Sieroty koreańskie przybyły do Gołotczyzny wprost z piekła.

Jeszcze niedawno były zwykłymi, szczęśliwymi dziećmi. Miały

rodziców i domy rodzinne. Chodziły do szkół, gdzie jedynym zmartwieniem

bywały złe stopnie. Wolny od nauki czas spędzały wesoło na zboczach góry

Moranbon w Phenianie i w zielonych ogrodach Andżiu, Fanche, Son-czenu,

Tedżonu i innych miast północnej Korei. Kiedy spotykała je przykrość,

biegły do matek i wtulały twarze w fałdy ich długich czarnych spódnic, bądź

szukały pociechy u swoich mądrych, silnych ojców. Żyły tak samo, jak

miliony innych szczęśliwych dzieci.

Ale pewnego dnia przepadło wszystko. Na rodzinne miasta i wsie

naleciały stada żelaznych maszyn śmierci z przeklętymi białymi gwiazdami

na zakrzywionych skrzydłach. Niebo zalało ziemię ulewą ognia. Ziemia stała

się piekłem, które pochłonęło rodziców i domy, szkoły i miejsca zabaw.

Na wpół oszalałe z przerażenia i rozpaczy, sieroty pełzały po

pogorzeliskach — rozpoznając po szczegółach odzieży krwawe strzępy

ciała ludzkiego, które były szczątkami ich najukochańszych. Potem uciekły

w góry, aby ich samych nie zabito. Niektóre trafiły do partyzantów i stały

się żołnierzami. Inne tygodniami ukrywały się w lasach. Wiele pomarło z

głodu. Pozostałe przetrwały żywiąc się mchem leśnym i darami

przypadkowo spotykanych kuchni żołnierskich. Na początku jesieni dotarło

do nich wezwanie Radia Phenian.

Page 21: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

21

Radio Phenian wołało na całą Koreę: „Dzieci bez rodziców i bez

domów, kierujcie się do miasta Sinidzu na granicy chińskiej! Sieroty

wojenne, maszerujcie do Sinidzu! Stamtąd nastąpi wasza ewakuacja do

krajów, gdzie nie ma wojny".

Dobrzy ludzie, pełni

poświęcenia nauczyciele ko-

reańscy donieśli to wołanie w

leśną gęstwinę i na szczyty

gór. Posłuszni wezwaniu —

mali, zgłodniali pustelnicy

opuszczali lasy, które

uratowały ich od śmierci. Mali

partyzanci z chmurnie

ściągniętymi brwiami

schodzili niechętnie ze swych

górskich fortec. W stronę Sinidzu ruszył pochód, jakiego nie było jeszcze w

historii. Tworzyło go czterysta zrozpaczonych, głodnych i obdartych dzieci,

z których najstarsze liczyło czternaście lat, a najmłodsze dziewięć.

Mali wędrowcy maszerowali nocą, a spali dniem. Szli przez

czerwone morze niegasnących pożarów. Rozryta pociskami ziemia raniła

ich bose nogi. Niebo nad ich głowami trzeszczało jak walący się dach.

Żelazne sępy z białymi gwiazdami na skrzydłach tropiły ich w dzień i w

nocy. Skoro niebo wszczynało swój nienawistny pomruk, czterysta dzieci

przypadało drżąc do ziemi. Nie wszystkim udawało się ukryć na czas.

Bywali zabici i ranni. Wiele dziewcząt błagało kierowników pochodu: „Nie

każcie nam już dalej maszerować! Pozwólcie nam tu zostać i umrzeć!"

Ale nauczyciele koreańscy, którzy przewodzili pochodowi dzieci,

nikomu nie pozwalali dobrowolnie umierać. Rannych i chorych — nie

bacząc na ich opór — podnoszono z ziemi, chwytano pod ramiona i

zabierano w dalszy marsz.

— Musicie przetrzymać. Jeszcze dzień, jeszcze dwa dni i nie będzie

już wojny. Musicie przetrwać.

Po dziesięciu dniach marszu do Sinidzu dzieci popadły w stan

nerwowego otępienia i zobojętniały na wszystko. Pozostał tylko strach

Page 22: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

22

przed samolotami. Gnane tym strachem szły naprzód i kryły się. Kryły się i

szły naprzód.

W Sinidzu dzieci rozdzielono na dwie grupy. Połowę wysłano na

Węgry, połowę — do Polski.

Polscy pracownicy Domu Dziecka dowiedzieli się o straszliwych

przejściach sierot — niemal natychmiast po ich przyjeździe do Gołotczyzny

— od przedstawiciela koreańskiego Ministerstwa Oświaty, który przywiózł

dzieci z Sinidzu. Młode wychowawczynie polskie słuchały opowiadań

uśmiechniętego grzecznie Koreańczyka — z wypiekami na policzkach i ze

łzami w oczach.

Owej pamiętnej pierwszej nocy — która nastąpiła po przyjeździe

dzieci — w Domu Dziecka nikt nie spał.

Mali Koreańczycy — natychmiast po opuszczeniu sypialni przez

polskich wychowawców i po zgaszeniu świateł — zsunęli się ostrożnie ze

swych białych łóżeczek na podłogę. Wprawdzie na podłodze Domu Dziecka

nie było plecionych mat do spania jak w ich domach rodzinnych, ale woleli

już spać na gołych deskach niż na tych dziwacznych miękkich sprzętach, na

których człowiek czuł się jak zawieszony w powietrzu. Ułożyli się do snu na

gładkiej, wypastowanej

posadzce tak blisko

jeden drugiego, jak tylko

było można. Ale mimo tej

przeprowadzki obcość

sypialni nie pozwalała im

zasnąć. Leżeli więc

bezsennie — tak

zmęczeni, że nie mieli już

sił niczego wspominać

ani myśleć o przyszłości.

Suche od kaloryferów,

przesycone ostrym

zapachem pasty po wietrze drażniło ich gardła i zmuszało do ciągłego

Page 23: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

23

odchrząkiwania! Zza ogromnych ciemnych okien — jakich nie widzieli

nigdy przedtem — straszył wiatr i zdawały się śledzić ich setki złych,

nieprzyjaznych oczu. Nie, w domu, który miał się stać ich własnym domem,

sieroty koreańskie tej pierwszej nocy nie czuły się dobrze ani bezpiecznie.

— W nauczycielskich sypialniach również nie spano. Polscy wychowawcy

przetrawiali w ciszy nocnej wszystkie szczegóły opowiadania koreańskiego

działacza oświatowego. Koszmarne obrazy marszu do Sinidzu odpędzały

sen od zmęczonych oczu. Wrażliwe serca polskie wzbierały czułością i

współczuciem dla nieszczęsnych sierot.

We wszystkich pokojach nauczycielskich aż do jasnego rana

rozmyślano i rozprawiano nad sposobami uwolnienia małych przybyszów

od ciężaru strasznych wspomnień.

Ale w czasie tej pierwszej nocy niewiele zdołano wymyślić. Dni,

które przyszły po niej, były niezmiernie trudne.

Brak wspólnego języka legł jak mur między polskimi

gospodarzami a cudzoziemskimi gośćmi. Z dziećmi nie można się było

porozumieć nawet w najprostszych sprawach. Polski Dom Dziecka zmienił

się w jakąś rozkrzyczaną, egzotyczną ptaszarnię. Cóż stąd, że polscy

gospodarze żywili najserdeczniejsze uczucia dla osieroconych piskląt, które

wypadły z gniazd rodzinnych? Nie mogli im tych uczuć przekazać słowami,

bo nie znali ich świergotliwej, ptaszęcej mowy.

Zapytacie pewnie, czy w tym pierwszym najtrudniejszym okresie

nie było w Gołotczyźnie żadnych tłumaczy? Owszem: był jeden tłumacz, a

raczej — wyrażając się ściślej — pół-tłumacz, który dopiero uczył się

tłumaczyć. Tym pół-tłumaczem był czternastoletni Koreańczyk Li-Wan,

którego rodzice przebywali ongiś na emigracji w Związku Radzieckim i

który wskutek tego znał język rosyjski. Ale od tego niewprawnego tłumacza

— na którego młodą głowę spadło pośrednictwo w tysiącu drobnych spraw

administracyjnych — nie można było wymagać zbyt wiele. A zresztą i

tłumacz bardziej wykwalifikowany od Li-Wana nie potrafiłby ułatwić

polskim wychowawcom przezwyciężenia straszliwej nieufności, z jaką

brunatne sieroty — którym Amerykanie zamordowali rodziców — odnosiły

się do wszystkich ludzi o jasnym odcieniu skóry.

Page 24: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

24

Przełamać tę nieufność mogły tylko słowa najbardziej własne i

bezpośrednie — słowa, które przekazuje się nie przez tłumacza, lecz z serca

do serca.

Takich słów w początkowym okresie

współżycia nie było. Ale zamiast brakujących

słów przyszły z pomocą fakty.

Nie myślcie, że były to jakieś

doniosłe, wiekopomne wydarzenia.

Zapewniam was, że gdybyście uczestnikom

tych wydarzeń powiedzieli, że czyny ich

kiedyś będą opisane w książce — każdy z tych skromnych pracowników

Domu Dziecka roześmiałby się wam prosto w nos, a mama Parypińska

dołożyłaby wam jeszcze na dodatek warząchwią. Bo wszystko to były

najzwyklejsze drobne fakty powszedniego dnia, na które normalnie nie

zwraca się uwagi. Najprostsze odruchy ludzkiego serca, jakimi jeden

człowiek wspiera w nieszczęściu drugiego człowieka. Ale w Gołotczyźnie

właśnie te drobne codzienne wydarzenia odegrały rolę zasadniczą. Było ich

bardzo wiele.

II

Pierwszy z tych dobroczynnych faktów wydarzył się czwartego

czy piątego ranka po przyjeździe dzieci do Gołotczyzny — przy śniadaniu

we wspólnej sali jadalnej.

Śniadanie tego dnia było jak gdyby małą rewią zwycięstwa po

wygranej bitwie. Właśnie poprzedniego wieczora zakończono ostatecznie

przykrą procedurę dezynfekcji i porządków i mali Koreańczycy zeszli na

śniadanie wystrojeni po raz pierwszy w nowe ubranka polskiego

harcerskiego kroju.

Dwieście czerwonych harcerskich chustek rozkwitło w sali

jadalnej jak dwieście purpurowych maków, nadaje Jej dziwnie wesoły i

Page 25: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

25

odświętny wygląd. Nawet zakatarzony listopad za oknami uświetnił ten

uroczysty ranek anemicznym blaskiem późnego jesiennego słońca.

Dzieci zasiadły za długimi stołami, zastawionymi talerzami ze

smaczną zupą mleczną, i zabrały się do jedzenia. Salę jadalną wypełnił

szumny gwar nie różniący się już niczym od gwaru, jaki towarzyszy

wszystkim posiłkom we wszystkich Domach Dziecka.

Wychowawczynie przechadzały się między stołami i przyglądały z

dumą swemu dziełu. Z otwartych drzwi kuchni — zasłaniając je całą swoją

potężną osobą — patronowała śniadaniu starsza kucharka Parypińska.

Kierowniczka kuchni splotła ulubionym ruchem dłonie na podołku

niebieskiego fartucha i z wyrazem rozanielenia na rumianym obliczu

przypatrywała się siedzącemu przy najbliższym stole, czarnemu

chudziutkiemu chłopcu imieniem Li Dzon-sun, który z zapałem zlizywał

mleczny sos ze swej łyżki. Tego czarnego „chudziaczka" upodobała sobie

Parypińska od pierwszego wejrzenia i aby nie obciążać pamięci

cudzoziemskimi imionami, nazwała go po prostu „Piotrusiem".

Obserwowanie stale wzrastającego apetytu „Piotrusia" było od czterech dni

najmilszym zajęciem poczciwej kucharki.

Tego ranka po raz

pierwszy podawały do stołu

dyżurne koreańskie, co

również było nie lada

osiągnięciem. I właśnie w tej

chwili gdy wychowawczynie

pełnymi zachęty uśmiechami

witały małą Kim Che-su —

która z nabożnym

skupieniem na okrągłej buzi

przechodziła między stołami

dźwigając tacę zastawioną

porcelanowymi kubkami — właśnie wtedy stało się coś strasznego.

W pogodną atmosferę sali wtargnął przeraźliwy, histeryczny

krzyk:

— Pihengi! Pihengi! — Samoloty! Samoloty!

Page 26: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

26

W jadalni w jednej chwili wybuchnął dziki popłoch. Trzasnęły

odsuwane stoły i ławki. Mała Kim Che-su upadła tłukąc całą zawartość

trzymanej w rękach tacy.

Dwieście dzieci, zatykając palcami uszy i ciężko dysząc, przylgnęło

do desek podłogi.

W śmiertelnej ciszy, która nagle zapadła, nad Domem Dziecka

przetoczył się warkot lecącego samolotu. Był to zapewne samolot

pasażerski odbywający swój zwykły lot z Warszawy do Gdańska.

Zaledwie polscy wychowawcy zdążyli ochłonąć z wrażenia, dzieci

zaczęły się ostrożnie podnosić z ziemi. Ich poszarzałe twarzyczki były

zmienione nie do poznania.

Pierwsza ruszyła z pomocą Parypińska. Wiedziona odruchem

matczynego serca, podeszła do „Piotrusia", ujęła obiema rękami jego czarną

głowinę i przycisnęła ją do swego niebieskiego fartucha.

— Piotruś, bójże się Boga, Piotruś!

Wówczas stało się coś dziwnego. Pięcioro, nie, dziesięcioro innych

brunatnych dzieci skoczyło ku grubej kucharce i cały wianuszek czarnych

główek począł się tulić do jej

zatłuszczonego roboczego

fartucha.

A Parypińska

objęła te wszystkie główki

matczynymi ramionami i

przygarnęła je mocno do

siebie. I chyba pierwszy raz

w życiu przyrodzony rezon

opuścił tę dzielną kobietę. Z

rumianych policzków

odbiegła jej wszystka krew,

a wargi rozdygotały się jak

w febrze.

Page 27: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

27

— O, moje biedaki kochane... o, moje niebożątka... o, moje biedaki

kochane...

A koreańskie dzieci wtulały się coraz mocniej w niebieski fartuch

kucharki, który był tak samo ciepły, jak czarne spódnice ich

zamordowanych matek, i pachniał dawnymi czasami, w których słowo

„pihengi" nie miało jeszcze swej strasznej treści.

To było wszystko. Poza tym tego ranka nie stało się już nic więcej.

Ale ta krótka scena poranna wniosła zupełnie nowy ton do stosunków

między koreańskimi dziećmi a polskimi pracownikami Domu Dziecka.

Sądzę, iż właśnie wtedy brunatne sieroty po raz pierwszy uwierzyły, że i

wśród białoskórych Polaków można znaleźć przyjaciół.

Inny fakt — zachowany do dzisiaj w tradycji Domu Dziecka jako

„Historia o chłopcu, który nie chciał jeść" — wydarzył się w niecałe dwa

tygodnie później.

Ów chłopiec, nazwiskiem I

Czun-chin, przez pierwsze dwa

tygodnie pobytu w Gołotczyźnie

zachowywał się zupełnie normalnie,

to znaczy: szybko odzyskiwał

humor, jadł za trzech i w krótkim

czasie przybrał kilka kilogramów na

wadze. Ale po dwóch tygodniach

nabawił się jakiejś podejrzanej

wysypki, więc musiano go oddzielić

od kolegów i przenieść do „izolatki"

przy izbie chorych. Wtedy całe jego

zachowanie uległo radykalnej

zmianie.

Chłopiec stał się nieznośny dla pielęgniarek i uparcie odmawiał

przyjmowania pokarmów. Zaczęły go dręczyć złe sny. Budził się z krzykiem

wśród nocy. W ciągu dwóch dni wyraźnie spadł na wadze.

Page 28: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

28

W izbie chorych sądzono, że chłopiec pragnie tym zachowaniem

wymusić uwolnienie z „izolatki". Dopiero znacznie później, po przełamaniu

początkowych trudności językowych, stało się jasne, że przyczyna jego

ówczesnego zachowania była inna.

I Czun-chin miał za sobą szczególnie ciężkie przejścia.

Lisynmanowcy w jego oczach zamęczyli całą rodzinę: rodziców i starszą

siostrę — a potem ich żywe jeszcze ciała wrzucili do grobu i przywalili

ziemią.

Wspomnienie tej egzekucji wlókł potem za sobą pod gradem

bomb przez cały marsz ewakuacyjny. Budziło go to wspomnienie po nocach

jeszcze w Domu Dziecka w Sinidzu, skąd nastąpił wyjazd do Polski. Dopiero

w podróży przez Chiny i Związek Radziecki pierzchło pod naporem nowych

wrażeń. W pogodnej atmosferze Domu Dziecka w Gołotczyźnie, w gwarze

zbiorowego życia I Czun-chin uspokoił się zupełnie. Ale już w pierwszą

samotną noc w „izolatce" wspomnienie wróciło. Białe wygodne łóżeczko, na

którym leżał, zmieniło się w świeżą mogiłę w spalonej wiosce koreańskiej. Z

ciemności straszyły jęki rodziców i siostry. Gardło I Czun-china zdławił

skurcz. Od tej chwili nie mógł już ani jeść, ani spać.

Wówczas całej tej historii jeszcze nie znano. Wiedziano tylko, że

po trzech dniach upartej głodówki sytuacja staje się poważna.

Postanowiono więc zastosować zastrzyki wzmacniające i sztuczne

odżywianie.

Ale Dyrektorka Domu uznała, że przed interwencją medycyny,

należy jeszcze podjąć ostatnią próbę wychowawczą. Poleciła przenieść do

swego gabinetu przeznaczony dla chorego talerz manny. Postawiła go na

biurku. Obok rozłożyła książkę z pięknymi ilustracjami, a po skończeniu

tych przygotowań wezwała samego I Czun-china. Powitała chłopca tak

serdecznie, jak tylko serdecznie powitać można drugiego człowieka, z

którym nie posiada się żadnego wspólnego języka poza ciepłym

uśmiechem, dwoma ubożuchnymi słówkami: „je" (tak) i „animinda" (nie),

oraz znajomością dwóch równie ubogich gestów: podnoszenia dużego palca

dla wyrażenia pochwały i podnoszenia małego palca na znak nagany.

Page 29: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

29

I Czun-chin posłusznie zajął wskazane miejsce przy biurku,

otwartą książkę musnął zaledwie kątem oka, na mannę nawet nie spojrzał,

po czym skulił się, oklapł i zapadł w zwykłe ponure przygnębienie.

Pierwsza faza rozmowy była krótka.

Dyrektorka, łamiąc surowy zakaz lekarski, pogłaskała I Czun-

china po główce, po czym wskazała zachęcająco na talerz z manną i z

serdecznym uśmiechem uniosła ku górze wielki palec. Znaczyło to:

„Bardzo dobra ta manna. Spróbuj, dziecko".

I Czun-chin nie podnosząc oczu odchylił ze wstrętem swój mały

brunatny paluszek. Znaczyło to:

„Bardzo zła, obrzydliwa. Mdli na sam widok".

Potem zapadło długie, głuche milczenie.

Dyrektorka Domu była wieloletnią doświadczoną

wychowawczynią, mądrą kobietą, a ponadto matką, której wojna na zawsze

rozdarła serce zabierając jej ukochanego syna. Było jej ogromnie żal

brunatnego malca, który siedział przed nią pogrążony w ciężkim

zmartwieniu. Nie znała przyczyn tego zmartwienia, ale domyślała się jego

natury. Chciałaby tego chłopca za wszelką cenę pocieszyć i utulić, może

nawet zapłakać z nim wspólnie. Ale żeby móc wspólnie płakać, trzeba

powiedzieć sobie przedtem wiele słów, a tych słów właśnie brakowało. Jak

okrutną zaporą jest brak wspólnego języka! Jeszcze nigdy Dyrektorka nie

czuła się tak bezradna, jak w owej chwili, wobec tego małego,

zrozpaczonego cudzoziemca.

Wysiliła się znowu na czuły macierzyński uśmiech i uniosła

obydwie dłonie z szeroko rozpostartymi palcami. Znaczyło to:

„No, jedz, synku. Tylko dziesięć łyżek".

Ale I Czun-chin zmarszczył niecierpliwie brwi i mruknął gniewnie:

— A n i m i n d a.

Dyrektorka zrozumiała, że ostatnia próba wychowawcza zawodzi.

Przez chwilę poczuła się bardzo zmęczona i bardzo samotna. Opadły ją

Page 30: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

30

ciężkie wspomnienia, przed którymi broniła się przez wszystkie godziny

dnia wytężoną pracą. Jeszcze raz pogładziła czarną, lśniącą czuprynę

chłopca i znowu uniosła obie dłonie z szeroko rozpostartymi palcami:

„No, synku: tylko dziesięć łyżek..."

Trzymała podniesione dłonie bardzo długo. Sama nie wiedziała

jak długo. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy poczuła, że po policzku spływa jej

łza.

Zobaczyła, że mały I Czun-chin przygląda się jej spode łba

smutnym, zmęczonym spojrzeniem starego koreańskiego chłopa.

Szybko starła z twarzy kompromitujący dowód słabości i ze

świeżą energią uniosła do góry palce: „No, syneczku..."

Nastąpiła długa, męcząca przerwa, w czasie której wyraźnie

słychać było ciężkie, urywane sapanie I Czun-china.

Potem w stronę Dyrektorki

ostrożnie wysunęła się mała brunatna

ręka z rozczapierzonymi pięcioma

palcami.

I Czun-chin, krzywiąc się

okropnie, zjadł pięć łyżek wystygłej

kaszy. Wtedy Dyrektorka poczuła się

tak szczęśliwa, jak nie była jeszcze

nigdy po śmierci syna. Wstała zza

biurka, usiadła obok małego

Koreańczyka i — łamiąc po raz nie

wiadomo który zakaz lekarski —

przytuliła chłopca do siebie mocnym

macierzyńskim uściskiem.

Potem zabrali się wspólnie do przeglądania ilustracyj. A kiedy

książka była już przejrzana do połowy, Dyrektorka — nie zdejmując

ramienia z barków chłopca — ruchem tak ostrożnym, jakby obawiała się

stłuc coś bardzo cennego i kruchego — podsunęła mu przed oczy swą drugą

rękę z rozwartymi pięcioma palcami:

Page 31: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

31

„Syneczku!"

I Czun-chin, mocno pociągając nosem, zjadł do końca stężałą już

zupełnie mannę.

Po obejrzeniu wszystkich ilustracji chłopiec podniósł oczy znad

książki i spojrzał na Dyrektorkę takim wzrokiem, jakby miał jej wiele,

bardzo wiele do opowiedzenia.

Ale szepnął tylko jedno krótkie słowo:

— O m o n i.

Znaczyło to po koreańsku: mama.

Takie oto są dwa fakty wybrane spośród setek innych, do nich

podobnych zdarzeń pierwszego okresu. Utrwalcie je sobie dobrze w

pamięci i nie zapominajcie o nich w czasie naszej dalszej wędrówki po

dzisiejszym radosnym Domu Dziecka w Gołotczyźnie. Bo właśnie z takich

drobnych codziennych faktów ludzkiej dobroci powstał most, po którym

umęczone sieroty koreańskie przeszły nad otchłanią wojennych przeżyć na

brzeg odzyskanego dzieciństwa.

Page 32: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

32

R O Z D Z I A Ł T R Z E C I

Page 33: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

33

III. DZIEŃ ODZYSKANEGO

DZIECIŃSTWA

I

Dzień w Gołotczyźnie rozpoczyna się o wpół do siódmej

gimnastyką poranną. Chłopcy ćwiczą na pierwszym piętrze z wesołym

nauczycielem Czanem, dziewczynki na drugim — z tłuściutką

wychowawczynią Ten Bi-czir.

Tempo gimnastyki koreańskiej jest oszałamiająco szybkie.

Dwieście małych postaci odzianych w barwne piżamki, przez piętnaście

minut, bez najmniejszej pauzy, zwija się w rytmicznych skłonach i

zwrotach.

Chana — dul — set — net... Raz — dwa — trzy — cztery...

Chana — dul — set — net... Niech sen ucieka z młodych

ciał... Niech szybciej krąży młoda krew... Chana — dul —

set — net... Chana — dul — set — net...

Po gimnastyce — baczność! Dwieście barwnych piżamek zastyga

w sprężonym bezruchu. I nagle... co to?... Czy uderzono w srebrny dzwon?

Z dwustu dziecięcych gardeł z nieoczekiwaną mocą zrywa się

pieśń o obcej, urzekającej melodii.

Śniegi i wiatry mandżurskich stepów, opowiadajcie.

Milczące noce nieprzeniknionych borów, mówcie... Kto był

sławnym partyzantem? Kto był sławnym partyzantem?

Page 34: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

34

I dwieście wibrujących głosików wybucha akordem najwyższego

zachwytu:

Aa — aa — aa,

To drogie imię naszego wodza...

Aa — aa — aa... .

To Kim Ir-sen...

Smagłe policzki dzieci ciemnieją od napływu krwi. Skośne

błyszczące oczy śmieją się do nowego dnia.

Czas między gimnastyką a

śniadaniem wypełniają zwykłe czynności

poranne: mycie, ubieranie, porządkowa-

nie sypialni i sprzątanie korytarzy.

Wszystko to odbywa się w atmosferze

gorączkowego ruchu i ogłuszającej

wrzawy. Mali Koreańczycy z zasady wolą

biegać niż chodzić, a ulubionym ich

środkiem porozumiewania się jest

wytężony krzyk. O tej porannej porze

Dom Dziecka trzęsie się od

rozdzierających uszy nawoływań,

śmiechów i trzaskania drzwiami, tak

jakby potężna jakaś ręka tłukła

wszystkimi palcami na raz w klawiaturę

olbrzymiego fortepianu.

Bum — bum — patata!

Bom — bom — patata!

Bim — bim — patata!

Przez korytarz — wśród skłębionego tłumu dzieci — przechodzi

dyżurna wychowawczyni polska, jasnowłosa Henia. Przy niej, trzymając się

kurczowo jej białego fartucha, drepczą dwie najmłodsze wychowanki

Domu, dziewięciolatki: Kim Bą-chła i Li Un-son.

Page 35: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

35

— Dzen dobry, sostra... Dzen dobry, s ostra... Dzen dobry...

Młodą wychowawczynię witają hałaśliwe pozdrowienia.

Najmniejsi chłopcy usiłują uczepić się ramienia dyżurnej, lecz wszystkie ich

próby udaremnia opór małej „gwardii honorowej". Kim Bą-chła i Li Un-son

są zazdrosne o białą „sostrę" i bronią wyłączności swoich przywilejów

razami zaciśniętych piąstek i przeraźliwym piskiem:

— Odejdźcie!... Odejdźcie!... Odejdźcie!

Z sypialni — gdzie grzebią się ostatni spóźnialscy — także

dostrzeżono przechodzącą dyżurną i kilka strapionych głosów domaga się

od niej natychmiastowego wglądu w różne niecierpiące zwłoki sprawy.

— Tu, s o s t r a... tu, s o s t r a... tu... — Najgłośniej krzyczy

szczerbaty Pak Un-gu z sypialni Czwartej Grupy. Pak Un-gu nie może

opuścić sypialni, gdyż w czasie porannych harców rozdarł sobie haniebnie

spodnie na samym siedzeniu. Mały urwis z zawstydzoną miną pokazuje

dyżurnej imponujący rozmiar swojej katastrofy i syczy zmartwiony przez

szczerbę w zębach:

— Barso nedobrze, sostra. Barso nedobrze.

,,Barso nedobrze" to

ulubiony zwrot ubogiej i

dziwacznej gwary polskiej,

jaką mali Koreańczycy

porozumiewają się z polskimi

wychowawcami. Służy do

wyrażenia wszelkich

możliwych nieszczęść,

zmartwień i kłopotów — po-

czynając od zgubienia ołówka,

a kończąc na rozbiciu głowy

lub powrotnym ataku

przywiezionej z Korei malarii. Dyżurna wychowawczyni — w czasie

porannego obchodu — niemal w każdej sypialni odkrywa jakieś „barso

nedobrze". Lim Sa-sonowi z Szóstej Grupy zapodział się gdzieś prawy but.

Rudego Pan Te-iona boli trzonowy ząb. Pilna Ri Ion-dza płacze, gdyż w

żaden sposób nie umie odczytać znajdującego się w polskim elementarzu

Page 36: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

36

słowa „rzeczywistość". „Sie-tzy-bis... Rze-szy-wis..." Język można sobie

połamać. I jak tu nie płakać?

— Barso nedobrze, sostra... Barso nedobrze, sostra... Barso

nedobrze...

Ale te wszystkie zmartwienia — tak różne od zmartwień sprzed

czterech miesięcy — są łatwe do usunięcia. Pak Un-gu, osłaniając rękami

wstydliwie uszkodzenie garderoby, wędruje do pracowni krawieckiej, gdzie

wesoła krawcowa, „siostra" Jadzia, szybko upora się z jego biedą. Wysoki

Lim Sa-son, ofiara żartu kolegów, kuśtyka na jednej nodze do magazynu

odzieżowego. „Tata" intendent będzie wprawdzie zrzędził i ruszał groźnie

wąsami, ale w końcu brzęknie swoim wielkim pękiem kluczy i zaklinając

się, że czyni to po raz ostatni, wyda mu nową parę butów. Trapiona

naukowymi zmartwieniami Ri Ion-dza pociesza się zapewnieniem dyżurnej

wychowawczyni, że straszliwe słowo „rzeczywistość" będzie przerabiane

na lekcji polskiego nie wcześniej niż za miesiąc, a do tego czasu jego

wymowa z pewnością stanie się przystępniejsza. Jeden tylko rudy Pan Te-

ion pozostaje ze swym bólem zęba niepocieszony. Pocierpi jeszcze ze dwie

godziny, gdyż samochodowy ambulans dentystyczny przyjeżdża do

Gołotczyzny dopiero około dziesiątej. Ale Pan Te-ion sam jest winien

swemu cierpieniu. Przy wczorajszym przeglądzie lekarskim, z obawy przed

„bormaszyną", nie przyznał się dentyście, że ząb zaczynał już pobolewać. Na

przyszłość będzie wiedział, że zęby nie dają się tak łatwo oszukiwać, jak

dentyści z samochodowych ambulansów. Prócz wypadku Pan Te-iona

wszystkie inne poranne „barso nedobrze" można uznać za pomyślnie

załatwione.

Bum — bum — patat!

Barn — barn — patat!

Bim — bim — patat!

Czy wszystkie? Nie, jeszcze nie wszystkie. W ciągle narastającym

gwarze korytarza czujne ucho dyżurnej wychowawczyni wyławia nowy

niepokojący ton. Z przeciwnego końca piętra — zapewne gdzieś od

frontowych schodów — dobiega hałas awantury. Biją się. Ze wszystkich

porannych „barso nedobrze" to jest najgorsze.

Page 37: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

37

Alarmujący ton bójki często zakłóca poranną symfonię

gołotczańskiego Domu. Rankiem załatwia się tu wszystkie niezałatwione

porachunki z poprzedniego dnia. Ciągłe bójki chłopców są prawdziwą

zmorą dyżurnych wychowawców.

Tym razem awantura zdaje się być poważna. Od frontowych

schodów nadlatuje jak burza zwiastun wszystkich gołotczańskich sensacji,

biało-różowa sekretarka Mira.

— Henia, bójże się Boga, pospiesz się! Chłopcy z Siódmej Grupy

znowu się biją. Twojego ancymonka Dzan Czan-sina podrapali do krwi.

— Bijú sa... Bijú sa... — niespokojnie ćwierkają w swej dziwnej

polszczyźnie podniecone Kim Bą-chła i Li Un-son.

Wychowawczyni Henia bez tchu biegnie korytarzem. Trzymająca

się fartucha „gwardia honorowa" ledwie może nadążyć. Ale sygnał

ostrzegający o zbliżaniu się wychowawczyni biegnie szybciej od niej samej.

W chwili gdy dyżurna osiąga miejsce bijatyki — bijatyki już nie ma.

W kole rozgorączkowanych widzów Szóstej i Siódmej Grupy Henia

zastaje już tylko jedną z „walczących stron" — swego ulubieńca

czternastoletniego syna lekarza, Dzan Czan-sina. Dzan Czan-sin opiera się o

poręcz schodów, ciężko dysząc. Jego pobladła z wysiłku twarz nie ostygła,

jeszcze z napięcia walki. Od ciemnej, gładkiej szyi chłopca odbija wyraźnie

krwawa pręga skaleczenia.

— Co z twoją szyją, Dzan Czan-sin? Przecież wy się kiedyś

pozabijacie! Powiedz zaraz, kto ci to zrobił.

Serdeczna troska w głosie młodej wychowawczyni sprawia, że

rozgniewane oczy Dzan Czan-sina łagodnieją. Pojawia się w nich coś na

kształt proszącego uśmiechu.

— To nic, s o s t r a... My... bawić sa...

— Tak, tak, oni bawić sa — popierają gorąco Dzan Czan-sina

wszyscy świadkowie niedawnej walki.

— To nic, s o s t r a... Oni bawić sa...

Page 38: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

38

— Ładna zabawa! — oburza się wychowawczyni. — Wkrótce

wybijanie oczu także będzie zabawą. Powiedz, kto cię skaleczył w szyję.

Natychmiast! Rozumiesz, Dzan Czan-sin?

Ale Dzan Czan-sin nie rozumie. Nie chce rozumieć. Jego gorące

oczy stygną i odwracają się z urazą od nalegającej dyżurnej. Do innych

chłopców także przestają docierać jej słowa. Wychowawczyni czuje, że

między nią a tymi tak jej bliskimi łobuzami z Szóstej i Siódmej Grupy

wyrasta w jednej chwili przegroda chłodu i obcości. Zbiera się jej na płacz.

Jest tylko o pięć lat starsza od wychowanków i naprawdę ich lubi. Ale

postanawia być nieubłagana.

— Nie rozumiecie mnie? Dobrze... Zawołamy tłumacza!

Małe Kim Bą-chła i Li Un-son — jakby tylko czekały na to hasło —

uderzają w krzyk na cały korytarz:

— Li-Wan!. Li-Wan!. Li-Wan!...

Tłumacza Li-Wana nie

trzeba długo wołać. Przybiega

wprost z łazienki, z włosami

ociekającymi jeszcze wodą. W

biegu zawiązuje sobie pospiesznie

czerwony krawat.

— Jestem, siostra Henia,

w czem dzieło?

Li-Wan posługuje się

polsko-rosyjską mieszaniną ję-

zykową. Rosyjskiego zdążył już

trochę zapomnieć — polskiego

jeszcze się dobrze nie nauczył.

Świadkowie walki — uprzedzając słowa nauczycielki — zarzucają

tłumacza gardłowymi wyjaśnieniami w języku koreańskim. Od tych

wyjaśnień żywa, trochę urwisowska twarz Li-Wana chmurzy się i gaśnie.

— Li-Wan, dowiedz się od Dzan Czan-sina, kto go skaleczył w

szyję.

Page 39: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

39

Li-Wan z widocznym brakiem entuzjazmu zwraca się do Dzan

Czan-sina i wymienia z nim szybko kilka gardłowych dźwięków. Potem

powtarza się stara śpiewka.

— Nie trzeba pytać kto, siostra Henia. Oni t o ł k o bawili s i a.

Dzan Czan-sin on mówi: n i c z e w o.

„Siostra" Henia przygryza wargi; więc Li-Wan także przeciwko

niej.

— Dla mnie to nie jest niczewo. Może dla was... — I młoda

wychowawczyni nie może już dłużej zapanować nad swoim rozżaleniem. —

Dlaczego nie macie do mnie zaufania? Nawet w takich sprawach. Cztery

miesiące razem. A jeszcze ciągle nie ufacie mi. Jak wrogowi!

Słowa nauczycielki pozostają długo bez odpowiedzi, ale widać, że

zostały zrozumiane. Chłopcy z Szóstej Grupy, którzy lubią Henię,

przestępują niespokojnie z nogi na nogę. Twarz Li-Wana pozostaje

nieprzenikniona, lecz przez jego skośne, bystre oczy, których nie spuszcza z

dyżurnej wychowawczyni, przelatują iskry zniecierpliwienia. Ach, jacyż to

dziwni ludzie ci Polacy! Najprostszych rzeczy nie mogą sami zrozumieć.

Wszystko trzeba wykładać im na talerz.

— Oni d r u z j a, siostra. Oni w Phenian razem byli, siostra —

razem szli do Sinidzu.

„Razem szli do Sinidzu..." Nazwa Sinidzu wybucha w uszach Heni

jak wystrzał. Pamięta jeszcze przecież wszystkie szczegóły opowiadania

koreańskiego urzędnika sprzed

czterech miesięcy. „Czy od koreańskich

chłopców, którzy razem maszerowali

do Sinidzu, można teraz wymagać, aby

oskarżali się przed polskimi

wychowawcami w błahej — bądź co

bądź — sprawie koleżeńskiej bójki?"

Henia nie umie znaleźć na to pytanie

prostej, sprawiedliwej odpowiedzi. W

każdym razie traci zupełnie chęć do dalszego rozpytywania Dzan Czan-sina.

Page 40: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

40

— Powiedz mu, Li-Wan, żeby poszedł do izby chorych — odzywa

się po chwili milczenia do tłumacza. — Niech siostra Ela obejrzy jego szyję i

zrobi, co potrzeba.

Te ciche słowa — kładące oficjalny kres dochodzeniu — od

jednego zamachu unicestwiają przegrodę chłodu i obcości. Polską

wychowawczynię znowu opływa ciepła fala koreańskiej sympatii.

— Tak, tak, s o s t r a Henia! — wykrzykują uradowani chłopcy z

Szóstej i Siódmej Grupy. — B a r s o dobrze, s o s t r a Henia, b a r s o dobrze.

„Jakie dziwne jest życie w tym domu — myśli dyżurna

wychowawczyni wracając od frontowych schodów.

W najdrobniejszych codziennych sprawach tkwią odpryski

historycznych wydarzeń. Zupełnie jak gdyby ktoś wkleił między kartki

elementarza kartki podręcznika historii dla starszych klas". Henię opuszcza

rozdrażnienie. Wie już, że uparte milczenie Dzan Czan-sina nie wypływało

wcale z nieufności do polskich wychowawców.

Hałas na korytarzu — w miarę zbliżania się godziny śniadania —

rośnie i zmierza ku swemu szczytowi.

Bum — bum — patata!

Bom — bom — patata!

Bim — bim — patata!

Teraz symfonii porannej nie zakłóca już żaden niedobry ton.

II

Po śniadaniu rozpoczyna się nauka. Dzieci rozbiegają się do klas

na lekcje: języka polskiego, matematyki, geografii i historii koreańskiej.

Jasne korytarze pustoszeją i w całym Domu Dziecka zapada cisza. W tej

ciszy — jak w wielkiej muszli morskiej — szumi monotonny, nie ustający

ani na chwilę szmer głosów.

Page 41: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

41

W siódmej klasie odbywa się lekcja polskiego. Piętnastu smagłych

chłopców pochyla się nad polskimi elementarzami. Pracowity chór

piętnastu cudzoziemskich głosów sylabizuje pod nadzorem polskiej

nauczycielki.

To cudzoziemskie sylabizowanie w pierwszej chwili brzmi dla

polskiego ucha tak obco, iż trzeba się dobrze w nie wsłuchać, aby pojąć, że

to nie odmawianie jakiejś wschodniej modlitwy, lecz zwykłe czytanie

polskiego elementarza.

„A-gat-ka pra-cu-je i my pra-cu-je-my.”

Niełatwo przychodzi Koreańczykom to polskie czytanie.

Wypracowują je w ciężkim trudzie — w pocie czoła. Niedawno wyuczone

polskie litery ciągle jeszcze wypadają z pamięci, a trudne polskie dźwięki

wymagają od wschodnich języków nie lada gimnastyki. Po raz pierwszy w

całej długiej historii narodu koreańskiego dzieci koreańskie uczą się mowy

polskiej.

Nauczycielka Kwiatkowska stoi przy tablicy i — jak troskliwy

dyrygent — wsłuchuje się pilnie w chór sylabizujących głosów. Dyrygent

nie jest zadowolony. Czytanie nie idzie jeszcze jak należy.

— Posłuchajcie, dzieci, to trzeba tak...

I nauczycielka sama odczytuje ustęp z elementarza, dokładnie i

wyraźnie akcentując poszczególne sylaby.

Klasa wsłuchuje się uważnie w czytanie nauczycielki i z przejęcia

aż lekko posapuje. Mały Kim Sun-bon z wysiłku umysłowego tak silnie

przymruża oczy, że pozostają z nich tylko ukośne czarne kreski. Najlepszy

uczeń Son In-su opiera na rękach swoją stożkowatą, mongolską głowę i,

wpatrzony w nauczycielkę, pochłania wzrokiem każdy ruch jej warg. Och,

jakiż trudny do opanowania jest ten polski język! ,,Barso nedobrze, barso

nedobrze".

„To jest dom A-gat-ki. A-gat-ka stoi na gan-ku.”

Trzeba wiele razy powtarzać odczytywanie tych prostych słów,

aby z gęstwiny obcych gardłowych dźwięków wyszła na koniec, jak

Page 42: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

42

Czerwony Kapturek z ciemnego boru, mała polska Agatka, która pracuje i

stoi na ganku.

Ale nauka czytania to jeszcze nic. Największą trudność sprawia

wyjaśnienie małym Koreańczykom znaczenia polskich wyrazów.

Z nazwami przedmiotów,

znajdujących się w pokoju szkolnym, nie ma

oczywiście żadnego kłopotu. Nauczycielka

wskazuje palcem na stół i mówi po prostu: stół.

Koreańczycy powtarzają kilka razy to nowe

słowo, wpisują je do słowniczków i wiedzą już

na zawsze, że stół to jest stół. To samo

powtarza się ze ścianami, sufitem, z podłogą,

książką, z piórem, ołówkiem i lampą.

Z takimi słowami, jak pole, droga, las,

słońce, wiatr, zboże, owoce — także łatwo

sobie poradzić, gdyż można je wszystkie

pokazać na obrazkach elementarza, a w najgorszym razie — za oknem.

Gorzej jest z przymiotnikami. Nie ze wszystkimi. Znaczenie

przymiotników: wysoki i niski, gruby i chudy, wyjaśnia się za pomocą

jednego gestu, paru kresek na tablicy bądź na żywych przykładach

fizycznych cech uczniów. Ale wyjaśnienie słów: ładny i brzydki — jest już

znacznie trudniejsze. Bo przecież nie zawsze to, co jest ładne dla Polaka,

jest ładne także dla koreańskich oczu. A ponadto Koreańczycy niechętnie

uczą się słów określających wady i zalety ludzi bądź przedmiotów. Bo po

cóż niepotrzebnie obciążać sobie pamięć nowymi wyrazami, kiedy w

gołotczańskiej mowie istnieją dwa wspaniałe zwroty, którymi można

powiedzieć wszystko o każdej rzeczy i o każdym człowieku? Po co uczyć się

przymiotników: ładny i brzydki, zły i dobry, mądry i głupi, pilny i leniwy,

kiedy można powiedzieć po prostu: on „barso dobrze" albo: on „barso

nedobrze"?

Przy nauce przymiotników zachodzą często nieporozumienia.

Nauczycielka Kwiatkowska przyniosła do klasy dwie sukienki i pokazuje je

uczniom:

— Widzicie, chłopcy, stara sukienka i n o w a sukienka.

Page 43: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

43

Pracowity chór koreański skanduje w skupieniu za nauczycielką:

„Stara s k i e n k a... nowa su k i e n k a...”

W trzy dni potem klasa przerabia inną czy tankę:

„O babci i wnuczce.”

— Jaka jest babcia? — pyta nauczycielka po zakończeniu czytania.

— Bapcia jes stara — odpowiada chór koreański.

— Doskonale — cieszy się pani Kwiatkowska. — A jaka jest

wnuczka?

Zadowoleni z pochwały

Koreańczycy skandują ochoczo:

— Nućka jes... n o w-w a.

I trzeba im długo

tłumaczyć, że wnuczka jest nie nowa,

lecz młoda. Wcale nie pochwalają

tego utrudnienia.

— S k i e n k a stara — b a p

c i a stara. B a r s o dobrze. S k i e n k a nowa — nućka młoda. B a r so

nedobrze, barssso nedobrze.

Ale trudności przymiotnikowe są niczym w porównaniu z

trudnościami czasownikowymi. Ile rzetelnego wysiłku fizycznego i

umysłowego musi wkładać nauczycielka Kwiatkowska w wyjaśnianie

koreańskim chłopcom takich najprostszych czasowników, jak lubić, kupić,

sprzedać, znać, pamiętać. Nauczycielka zmienia się w rysowniczkę, w

aktorkę, w reżysera teatralnego, a klasę zmienia w ulicę, w sklep, teatr —

byle tylko najwyraźniej uzmysłowić uczniom sens tłumaczonego słowa. A

nauka czasowników ogranicza się z konieczności jedynie do formy

bezokolicznikowej. O jakiejkolwiek koniugacji nie ma w ogóle mowy.

Zapamiętanie i opanowanie polskich końcówek przekracza możliwości

najzdolniejszych uczniów.

Page 44: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

44

Rzetelnej i skrupulatnej nauczycielce Kwiatkowskiej więdną uszy i

kraje się serce, kiedy słucha, jak jej brunatni uczniowie popisują się z dumą

zdobytymi wiadomościami:

— Ja chodzić, ty chodzić, on chodzić, my chodzić — i tak dalej...

Ale co robić? Na razie trzeba na tym poprzestać. Kiedy

Koreańczycy pójdą do polskich szkół i zaczną praktycznie używać mowy

polskiej — nauczą się i koniugacji.

Czymże są jednak wszystkie trudności czasownikowe, wraz ze

wszystkimi trudnościami przymiotnikowymi, wobec jednego skromnego,

małego słówka „nawet"? Zaplątało się to słówko — nie wiadomo skąd — w

jedną z początkowych czytanek elementarza i w żaden sposób nie można

sobie z nim poradzić. Staje na drodze czytających jak pięciogłowy smok i

śmieje się każdą ze swych pięciu liter: a no, spróbujcie przejść, proszę

bardzo — spróbujcie. A obejść go nie można, bo mali Koreańczycy są bardzo

ciekawi i podejrzliwi. Jeżeli nauczycielka od razu im tego słówka nie

wytłumaczy, to wszyscy pracownicy Domu Dziecka będą poddawani przez

parę dni torturze nieustannych pytań:

— Mama, powiedz: nawet... Tata, powiedz: nawet... Sostra,

powiedz: nawet...

Nauczycielka Kwiatkowska rumieni się z zakłopotania i nerwowo

przekłada elementarz z ręki do ręki. Piętnaście par skośnych oczu

obserwuje ją z natężoną uwagą.

I naraz szczęśliwe olśnienie. Nauczycielce przypomina się

obiadowa mamałyga z poprzedniego dnia. Kucharka Parypińska ciągle

szuka nowych potraw dla urozmaicenia jadłospisu na gust koreański. Tym

razem nie udało się. Mamałyga bardzo nie smakowała dzieciom. —

Pamiętacie wczorajszą mamałygę? — Oczywiście, że pamiętają. Piętnaście

małych jak guziczki nosków marszczy się w wyrazie obrzydzenia:

— Mamałyga barso nedobrze... Barso nedobrze.

— Tak — zgadza się nauczycielka i przechodzi na uproszczoną

gwarę gołotczańską, żeby uczniowie mogli ją łatwiej zrozumieć. — Wy

Page 45: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

45

niegłodni — mamałyga niedobra. Mięso dobre, zupa dobra — mamałyga

niedobra.

Koreańczycy słuchają bardzo zdziwieni. Do czego nauczycielka

zmierza? Co wspólnego ma niedobra mamałyga obiadowa z tajemniczym

słówkiem „nawet"?

Ale nauczycielka wie, ku czemu zmierza. Niech się trochę

podziwia. Nic nie szkodzi.

— Wy głodni — mamałyga dobra.

Piętnastu chłopców

gwałtownie zaprzecza. Wspom-

nienie wczorajszej mamałygi jest

zbyt świeże.

— Ne, mama, my głodni

— mamałyga b a r s o n e-dobrze.

— Ale wy bardzo, bardzo

głodni — mamałyga dobra.

Chłopcy już nie przeczą. Wszyscy ci uczniowie siódmej klasy w

swoim młodym życiu przecierpieli niejeden wielki głód, a zbyt są uczciwi na

to, aby mówić nieprawdę. Kiwają głowami w głębokim zamyśleniu. Kto wie,

jakie obrazy przesuwają się w tej chwili przed ich oczami.

A niestrudzona nauczycielka nastaje:

— Wy bardzo, bardzo, bardzo głodni. Wojna... Korea... Las... —

mamałyga dobra"

— Tak — odpowiadają posępnie chłopcy — my barso, barso,

barso głodni. Wojna... Korea... Las... mamałyga barso dobrze,"

— Widzicie — mówi nauczycielka — kiedy wy bardzo, bardzo,

bardzo głodni, wtedy nawet mamałyga bardzo dobra.

Zadanie językowe nauczycielki Kwiatkowskiej jest trudne, ale mali

Koreańczycy są wyjątkowo inteligentni.

Page 46: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

46

Piętnaście ciemnych twarzyczek rozjaśnia się w jednej chwili od

szerokiego białego uśmiechu. Nareszcie zrozumieli, co oznacza słowo

„nawet".

Piętnaście czarnych, lśniących czupryn pochyla się nad pulpitami.

Chłopcy wpisują do elementarza nowy, z takim trudem zdobyty wyraz.

W elementarzu czternastoletniego ucznia Kuk Men-su czytanka o

Agatce otoczona jest pięknie wyrysowaną ramką. Zazwyczaj dzieci

komponują takie ramki z kwiatów. Ale w ramce narysowanej przez Kuk

Men-su nie ma kwiatków. Są w niej strzelające czołgi, pikujące samoloty i

palące się domy. Wychowawczyni Henia ma rację, kartki gołotczańskich

elementarzy przekładane są kartkami historii.

„A-gat-ka pra-cu-je i my pra-cu-je-my".

III

Czy rozhukany tabun „mustangów" gna szalonym galopem, od

którego ziemia drży?

Czy średniowieczna horda tatarska pędzi z nieludzką wrzawą do

boju?

Nie, to gołotczańska „Korea" wybiega z drzwi Domu Dziecka na

popołudniową zabawę na świeżym powietrzu, j

Mali Koreańczycy są z pewnością zwykłymi dziećmi, i takimi

samymi dziećmi jak ich polscy rówieśnicy. Ale wyrośli w innej szerokości

geograficznej i temperament ich jest gorętszy, przesycony — podobnie jak

ich skóra — jaskrawszym pigmentem. Ich śmiech jest radośniejszy i

bardziej żywiołowy od śmiechu polskiego, oczy — bardziej błyszczące,

gestykulacja i poruszanie się — gwałtowniejsze, krzyk — ostrzejszy i

bardziej donośny. Koreańskich chłopców rozpiera nigdy niesyta żądza

gwałtownego ruchu i szalonych harców.

Page 47: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

47

Dwie godziny, między drugą a czwartą po południu, są w Domu

Dziecka czasem nieograniczonej, radosnej swobody dla gołotczańskich

dzieci i nieustannych obaw i strapień dla gołotczańskich wychowawców.

Kłopoty podczas zabaw bywają tylko z chłopcami. Dziewczynki

koreańskie — jakby dla wyrównania przerostu w temperamentach

chłopców — są zadziwiająco spokojne i grzeczne.

Kiedy rozkrzyczane i rozbiegane zagony chłopców wodzą się już

za łby po całym boisku, dziewczynki, wtulone w swe ciepłe dresy i okutane

po same noski wełnianymi szalami, drepczą jeszcze w grzeczniutkich

parach za wychowawczynią — tak jak je ustawiono przed opuszczeniem

domu.

Dopiero po wyjściu na plac sportowy

— dziewczynki rozpraszają się na grupki po

trzy lub cztery i na krańcach boiska, żeby nie

wchodzić w drogę chłopcom, przystępują do

swych zabaw — tak samo spokojnych jak ich

poprzedni spacer.

Kim Bą-chła, Li Un-son i ich polska

przyjaciółka, malutka Jadzia, córka wdowy

Krystyny z kuchni, najchętniej grają w

„kamyki". Pak Ion-dza, Kim Ion-suk i inne

tancerki ćwiczą niestrudzenie nowe tańce.

Mała zastępowa pionierska Kim Che-su i

pianistka Li Tson-tsim, otoczone ciasnym

kręgiem słuchaczek, spędzają cały czas zabaw

na opowiadaniu jakichś długich poufnych historii.

Może wspominają przeżycia przeszłości, a może po prostu

plotkują na chłopców? Któż to może wiedzieć?

Z dziewczynkami nie ma kłopotów. Wystarczy, że

wychowawczyni Henia od czasu do czasu zawoła: „Ri Kuk-ią, nie siadaj na

zimnym kamieniu!" albo: „Kim Tsu-nok, nie stój tak ciągle w miejscu,

pobiegaj trochę!" — i jest spokój. Na dobrą sprawę, dziewczynki na całe

dwie godziny zabaw można pozostawić samym sobie.

Page 48: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

48

Z chłopcami jest inaczej. Chłopców ani na chwilę nie wolno

spuszczać z oka. Ich nieokiełznany temperament grozi nieustannie

tysiącami niebezpieczeństw.

Na przykład taka zwykła chłopięca rzecz, jak piłka nożna. Grają w

nią wszyscy bez wyjątku świetnie. Trochę dzika jest ta gra, gdyż znajomość

reguł nie zawsze dorównuje technice. W każdym razie jest na co patrzeć.

„Strzały" mają szybkie i mordercze jak uderzenie piorunu. Prowadzą piłkę

jak cyrkowi żonglerzy. W ataku są straszni jak huragan. Tylko że ku

utrapieniu wychowawców za bardzo angażują się w tę grę. Całym sercem,

całym umysłem, wszystkimi muskułami. Kiedy rozżartą sforą uganiają się

za upragnioną piłką — tracą przytomność, zapominają o świecie i nic nie

jest w stanie ich zatrzymać. Wpadają na siebie jak rozpędzone motocykle.

Oto gołotczański poeta, szczupły Rin Kon-chum — zwany „Puszkinem" —

runął pod naporem wściekłego napastnika Kil Chon-ki. Polscy wychowawcy

krzyknęli jednym wielkim głosem trwogi, bo według praw fizyki z „Pusz-

kina" powinien zostać

tylko proszek. Ale nic.

Po krótkiej chwili

oszołomienia

„Puszkin" podnosi się

żywy, cały, ro-

ześmiany, prostuje

sobie kant spodni —

bo poeta jest pierwszej

wody elegantem — i

już: po-o-szedł za

piłką.

Ale z piłką

nożną jest jeszcze pół biedy. Dyżurującej na boisku wychowawczyni

Wojtowicz znacznie więcej troski przysparza to, co się dzieje w

południowej części placu.

W południowej części boiska wre wściekła walka. Trzeba tam

postać przez dłuższą chwilę, aby zorientować się, że ta kotłująca bitwa

toczy się jednak według pewnych prawideł. W zakreślonym linią kole stoi

gromadka obrońców. To oblężona forteca. Ze wszystkich stron nacierają na

Page 49: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

49

nią silni i podstępni napastnicy. Oto nasz mały znajomy, rudy Pan Te-ion,

którego przed południem tak bardzo bolały zęby. Stoi na wysuniętym forcie

bronionej twierdzy — brudny, spocony, rozpalony walką. Naraz katastrofa.

Dwóch zaczajonych wrogów chwyta Pan Te-iona od tyłu i usiłuje go

przeciągnąć przez mur forteczny. Pan Te-ion szamocze się, wierzga nogami

i drze się wniebogłosy. Ale na próżno! Pomoc nie nadchodzi. Wszyscy

koledzy pochłonięci są obroną własnych pozycji. Silniejszy wróg uprowadza

Pan Te-iona. Pan Te-ion jest już jeńcem. I spójrzcie: ten mały, rudy chłopiec,

który bez płaczu zniósł dotkliwy ból zębów — teraz płacze. Po zrozpaczonej

twarzy jeńca płyną brudne łzy upokorzenia i wściekłości. Ale nie trać

odwagi, dzielny Pan Te-ionie! Twoi towarzysze o tobie nie zapomnieli. Z

oblężonej fortecy wypada jak burza odsiecz prowadzona przez I Czun-

china. Pięć minut upartych zmagań uwalnia jeńca i Pan Te-ion jest znowu w

fortecy. Jakimże szczęściem promienieje teraz jego podrapana twarz! Pan

Te-ion znowu walczy. Podstępny wrogu, drżyj! Dzielny Pan Te-ion, póki mu

sił starczy, będzie się mścił na tobie za zamordowanych rodziców, za

zniszczony dom i za swe rude włosy, które w pierwszych dniach znajomości

narażały go u kolegów na nienawistną i obelżywą nazwę „miguk"1.

Zabawa, która każdego popołudnia odbywa się w południowej

części placu, nazywa się „takara". Posiada ona swoje prawidła, które hamują

jej dzikość, ale prawidła te są najczęściej gwałcone. Nie dziwmy się małym

Koreańczykom. Prawidła gry w :,takara" były ustalone jeszcze przed

najazdem Amerykanów na Koreę. Dzieci, którym w czasie najazdu zabito

rodziców, mają prawo uważać je za przestarzałe.

Wychowawcy polscy wobec gry w „takara" są całkowicie

bezradni. Kiedy gwałtowność bitwy zaczyna grozić nieszczęśliwym

wypadkiem, pani Wojtowicz lub Henia biegną po pomoc do koreańskiego

nauczyciela Chan Sin-wona.

Grzecznie uśmiechnięty Chan wysłuchuje z ubolewaniem skarg

polskich koleżanek i życzliwie przytakuje im głową. Ale nigdy nie stara się

przeszkodzić grze w „takara". Nauczyciel Chan, który walczył jako kapitan

na froncie, a potem kierował marszem dzieci do Sinidzu, nie widzi nic

zdrożnego w grze w ,,takara”! i nie zamierza wychowywać koreańskich

chłopców na maminsynków.

1 Pogardliwe określenie Amerykanina

Page 50: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

50

Więc mali Koreańczycy

nadal bawią się po swojemu. W

ciągu dwóch godzin spędzanych

na boisku mięśnie i gardła

chłopców nie odpoczywają ani

przez chwilę. Niemal każdego

dnia kilka „ofiar" zabaw odchodzi

z boiska do ambulatorium, gdzie

pielęgniarki, siostra Ela i siostra

Marysia, jodynują im drobne

skaleczenia. Poza polskimi

wychowawcami nikt tym się nie

przejmuje. Gołotczańscy

Koreańczycy uważają, że

prawdziwie męska zabawa nie

może się obyć bez drobnych ofiar.

Ale we wspaniałych męskich grach i zabawach na boisku

sportowym nie wszyscy chłopcy biorą udział. Wyłączeni z nich są przede

wszystkim chorzy, przebywający w izbie chorych. Ci nieszczęśnicy w czasie

ogólnych zabaw przeżywają piekło udręczeń i rozpaczy.

Każdego dnia — na kilkanaście minut przed drugą —

gołotczańska izba chorych staje się widownią cudu. Jak za dotknięciem laski

czarodzieja wszyscy chorzy nagle zdrowieją. Utykający przestają utykać.

Gorączkującym spada gorączka. Cierpiących przestają nękać bóle.

Zakatarzonym wysychają nosy. Kilkunastu cudownie uzdrowionych

obstępuje ciasnym kołem pielęgniarki i zaczyna błagać o wypuszczenie na

boisko:

— Sostra, ja jussu barso dobrze... Ja b a r s o dobrze...

W gołotczańskim języku znaczy to: jestem już zupełnie zdrów,

zdrowiusieńki. Lecz pogodna siostra Ela i nerwowa siostra Marysia — choć

różnią się od siebie pod każdym względem — w tym jednym wypadku

okazują się zgodne, nie wierzą w cuda. Błagania, które potrafiłyby

zmiękczyć kamień, nie odnoszą skutku. Nikt z cudownie uzdrowionych nie

zostaje wypuszczony na boisko. Ale bezlitosne siostry mogą zabronić

jedynie wyjścia z izby chorych. Utrzymać chłopców w łóżkach nie zdoła

Page 51: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

51

żadna siła. „Męczennicy" z izby chorych całe dwie godziny zabaw spędzają

klęcząc przy oknach, z nosami przyciśniętymi do szyby. W tym czasie lepiej

nie zaglądać im w oczy. Taki w nich głód ruchu i taka tęsknota do zabaw.

Ale dość roztkliwiania się nad chorymi z izby chorych. Na większą

uwagę zasługują zdrowi chłopcy, którzy — mając pełne prawo do uganiania

się po boisku, uczestniczenia w meczach piłki nożnej, w grze w „takara" —

dobrowolnie z tego prawa rezygnują.

Na przykład taki Tson Gu-so z Szóstej Grupy. Nogi ma mocne,

jakby stworzone do kopania piłki, a z jego przysadzistej i muskularnej

postaci widać, że w „takara" także potrafiłby dokonać niemałych rzeczy.

Tymczasem Tson Gu-so — zamiast biegać za piłką czy mocować się z

kolegami — przez całe dwie godziny łazi w kółko po podwórzu lub między

zabudowaniami gospodarstwa rolnego i ciągle szuka, coś węszy

przepatrując wzrokiem każdy skrawek ziemi pod nogami. Bo Tson Gu-so

jest „wynalazcą", a gołotczańscy „wynalazcy" wykorzystują czas zabaw na

zdobywanie materiału do swoich wynalazków.

„Wynalazców"

interesuje wszystko. Nic nie jest

dla nich pozbawione znaczenia i

wartości. Z każdego wałęsają-

cego się po ziemi odłamka

starego żelastwa, z każdego ka-

wałka drzewa, z każdego

porzuconego pudełka, sznurka,

gwoździa czy drutu — można

sfabrykować nowy wspaniały

wynalazek.

Gołotczańscy

„wynalazcy" wyrabiają modele

samochodów i samolotów, scyzoryki i okulary słoneczne, windy

przenoszące przesyłki z jednego piętra na drugie, hałaśliwe piszczałki i

telefony, przez które można rozmawiać na odległość kilkudziesięciu

metrów. Skoro wynalazek zdobywa ogólne uznanie, staje się natychmiast

przedmiotem masowej produkcji. Niektóre wynalazki zakłócają

prawidłowe funkcjonowanie Domu Dziecka i pozostawiają po sobie złą

Page 52: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

52

pamięć. Tak było z wytrychem sporządzonym przez Tson Gu-so ze

znalezionego gwoździa. „Wynalazca" nie zamierzał dobierać się do jakichś

zamkniętych sezamów, gdyż takich sezamów w Domu Dziecka nie ma.

Chodziło mu jedynie o zdobycie cudownej władzy nad zamkami. Nazajutrz

w Domu Dziecka było już około sto wytrychów. Skutki przejścia władzy nad

zamkami w ręce małych Koreańczyków były fatalne. Połowa zamków

gołotczańskich uległa zepsuciu, a nerwowa pielęgniarka, siostra Marysia,

została uwięziona na cztery godziny w swoim ambulatorium, gdyż wytrych,

którym zamknięto drzwi, złamał się i zagwoździł dziurkę od klucza.

Ale takie szkodliwe wynalazki powstają bardzo rzadko i

„wynalazcy" na ogół cieszą się u polskich pracowników Domu Dziecka

opinią jednostek pożytecznych.

Groźniejsi od „wynalazców" są tak zwani „mechanicy". Ci również

nie biorą udziału w hałaśliwych grach na boisku sportowym i cały czas

zabaw przepędzają na tajemniczych cierpliwych wędrówkach

poszukiwawczych w rejonie podwórza i gospodarstwa rolnego.

Ale „mechaników" zupełnie nie interesują porzucone pudełka i

sznurki, stare gwoździe czy najprzydatniejsze nawet ułamki blachy i

żelastwa. „Mechanicy" szukają tylko maszyn. Ofiarą ich pożądań pada każdy

mechanizm pozostawiony bez dozoru. Z równym powodzeniem może to

być zwykła kuchenna maszynka do mielenia mięsa, którą wyniesiono przed

dom dla oczyszczenia, jak wielki samochód ciężarowy, od którego na chwilę

odszedł kierowca.

Biada, po trzykroć biada kierowcom samochodowym,

motocyklistom i cyklistom, którzy ze swymi maszynami znajdą się w

Gołotczyźnie, nie wiedząc, do czego są zdolni gołotczańscy „mechanicy".

Przestrogą dla nieostrożnych niech będzie przypadek młodego

listonosza „od telegramów", który pewnego dnia przyjechał na rowerze z

depeszą dla Dyrektorki Domu Dziecka.

Listonosz „od telegramów" był w Gołotczyźnie pierwszy raz i

bardzo go ujęło serdeczne powitanie zgotowane mu przez trzech uprzejmie

uśmiechniętych Koreańczyków, którzy przechadzali się po dziedzińcu

domowym. Brunatni chłopcy długo ściskali dłoń listonosza i niezliczoną

ilość razy powtarzali swoje hałaśliwe „dzen dobry, tata". Potem odebrali od

Page 53: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

53

niego rower, oparli go o ścianę i serdecznymi uśmiechami zapewnili gościa,

że pod ich opieką jego własności nie grożą żadne niebezpieczeństwa.

Zadowolony listonosz „od telegramów"

pogładził uprzejmych chłopców po głowach i wszedł

do Domu Dziecka postanawiając sobie odbyć jeszcze

później krótką rozmowę ze swymi nowymi

przyjaciółmi. Ale ta planowana rozmowa już się nie

odbyła. Bo kiedy w niespełna dziesięć minut później

listonosz opuścił gmach Domu Dziecka i rozejrzał się

za swoim rowerem — stać go było jedynie na okrzyk

wściekłości i rozpaczy.

Roweru nie było. Trzej uprzejmi chłopcy

koreańscy— z wyrazem skupienia na rozpalonych

twarzach i w błyszczących oczach — grzebali w kupie rur, szprych, prętów i

śrubek — na które z drobiazgową dokładnością został rozłożony wehikuł

listonosza. Trzeba znać pośpiech, z jakim pracują listonosze „od

telegramów", aby zrozumieć wzburzenie nieszczęsnego posiadacza

rozłożonego roweru. Listonosz krzyczał tak głośno, że na chwilę zagłuszył

nawet hałas gry w „takara". Przeklinał terminową depeszę, która

przywiodła go do gołotczańskiego Domu Dziecka, i przysięgał, że jego noga

nie postanie tu nigdy więcej, choćby miał w ogóle przestać być listonoszem.

Gołotczańscy „mechanicy" przysłuchiwali się jego rozpaczy ze

zmartwionymi minami. Było im żal tego krzyczącego człowieka, ale nie czuli

się winni. Listonosz mógł z równym powodzeniem krzyczeć na opiłki

żelazne za to, ze pozwalają przyciągać się magnesowi. Cóż na to poradzić, że

każdą maszynę łatwiej jest rozebrać na części, niż złożyć z powrotem?

Nie, awantura, jaką urządził listonosz „od telegramów", w

najmniejszym stopniu nie mogła wpłynąć na zmianę postępowania łowców

maszyn. I gdyby nawet wszyscy kierowcy samochodowi, motocykliści i

cykliści poczęli razem krzyczeć na gołotczańskich „mechaników" -—

okazaliby się wobec nich tak samo bezradni, jak pani Wojtowicz i Henia w

stosunku do graczy w „takara".

Bo gołotczański tryb życia już się ustalił i szkoda nawet marzyć o

jego zmianie. Każdego dnia — między drugą a czwartą po południu — na

Page 54: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

54

boisku sportowym będzie szaleć „takara", a wszelkie maszyny znalezione

przez „mechaników" w rejonie podwórza i folwarku zostaną rozebrane na

części. Takie jest prawo życia gołotczańskiej „Korei". Bez niego Gołotczyzna

nie byłaby Gołotczyzną.

IV

I Czun-chin z całego gołotczańskiego dnia najbardziej lubi

wieczór. Bo wieczorem czuje się najbardziej „w domu".

Oczywiście, że to pojęcie „w domu" jest dość skomplikowane.

Gołotczańskie wieczory I Czun-china wcale nie przypominają

przedwojennych wieczorów w domu rodzicielskim. Tak samo jak duży,

jasny Dom Dziecka wcale nie przypomina oklejonej papierem „fanzy" we

wsi północno-koreańskiej, gdzie siadywało się na ciepłym ..kanie" razem z

rodzicami i siostrą. W Gołotczyźnie nie ma ciepłego „kanu", nie ma

kochanych rodziców i niema drogiej siostry. Ale rodzinna wieś, rodzice,

siostra ciepły ,,kan" — to sprawy tak już dawne i odległe, że I Czun-chin dziś

właściwie nie wie, czy tę zamierzchłą przeszłość naprawdę przeżył, czy zna

ją tylko z jakiejś pięknej bajki o strasznym zakończeniu.

Między przeszłością a I Czun-chinem legły: wojna, śmierć rodziny,

wędrówki po lasach i marsz ewakuacyjny do Sinidzu. Na szczęście pamięć o

tym wszystkim nie zatruwa już życia i nie przeszkadza spać po nocach. Ale

kiedy wspomnień dotknąć — bolą jeszcze ciągle jak ciężko stłuczone

miejsce. Lepiej postępować z nimi tak, jakby ich wcale nie było, jakby

zaczęło się żyć dopiero od przyjazdu do Gołotczyzny — beztroskim,

wesołym, gromadnym życiem gołotczańskim.

Wieczorami — kiedy korytarze i sale Domu Dziecka rozgrzewają

się od ciepłego światła lamp i huczą niskim, przytłumionym gwarem, tak

niepodobnym do ostrych hałasów porannych — I Czun-chin czuje najlepiej

smak gołotczańskiego życia. W kościach i w mięśniach ma przyjemne

zmęczenie po poobiednich harcach na boisku, a żołądek wypełniony do syta

kaszą z mięsnym sosem i koreańskim przysmakiem z surowej kapusty

Page 55: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

55

„czimczhi", który gruba mama z kuchni przyrządza już niegorzej od

koreańskich wieśniaczek.

Głowa staje się wtedy ciężkawa i trochę senna — jak to zwykle

bywa wieczorami po zjedzeniu dobrej kolacji. A jednocześnie odczuwa się

nieprzepartą ochotę do kręcenia się po korytarzach, płatania psich figlów

spotykanym kolegom i plotkowania z chorymi z „izolatki", co jest surowo

zakazane. Przyjemnie jest także w tym czasie odwiedzać polskich

przyjaciół.

Dzisiaj I Czun-chin składa

wizytę ulubionemu przyjacielowi

wszystkich koreańskich chłopców

— mechanikowi Petowi.

„Towarzyskie spotkanie" z

mechanikiem dochodzi do skutku w

takich okolicznościach, że szumne

nazywanie go wizytą musi być

uznane za lekką przesadę.

Mechanik Pet pracuje w piwnicy

przy naprawie uszkodzonego kotła centralnego ogrzewania. Piwnica zalana

jest wodą, panuje w niej piekielny hałas. Ale I Czun-chino-wi to .wcale nie

przeszkadza. Chłopiec staje w drzwiach kotłowni i świeżym, ostrym głosem

przekrzykuje huk młotka:

— Tata, tata — ja tu!

Mechanik — nie przerywając pracy — odwraca ciemną, spoconą

twarz i uśmiecha się szeroko do I Czun-china. On także lubi małego

Koreańczyka i zadowolony jest z odwiedzin.

Po wymianie powitalnych uśmiechów I Czun-chin stoi przez

chwilę spokojnie i przygląda się pracy mechanika. Potem znowu woła:

— Tata! Tata!

I znowu Pet odwraca ku chłopcu ciemną, uśmiechniętą twarz.

— No, czego tam, smyku?

— Tata, gozdze daj — duze!

Page 56: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

56

— Na co ci duże gwoździe? — pyta podejrzliwie mechanik. —

Pewno znowu chcecie w zamkach dłubać, co?

I Czun-chin od razu wychwytuje z pytania znajome słowo „zamki"

i poczyna gwałtownie machać rękami na znak przeczenia:

— Zamek ne, tata!... Zamek ne!...

Mimo tych zaprzeczeń rokowania w

sprawie gwoździ ciągną się dość długo.

Mechanik broni się dla zachowania pozorów. W

końcu jednak do chciwie wyciągniętej ręki I

Czun-china wędrują dwa spore haki. Pet taki już

jest. Nigdy nie potrafi oprzeć się prośbie swoich

małych ulubieńców. Kiedy później stolarz

Grabowski będzie mu robił wyrzuty, że cały

warsztat rozdaje chłopcom, mechanik odburknie

jak zawsze:

— Ojca mu zamęczyli, matkę mu

zamęczyli, dom spalili, to gwoździa mam mu

żałować czy jak?

Uszczęśliwiony I Czun-chin, przeskakując po trzy stopnie, wraca

ze swą zdobyczą na piętro. Nie wie jeszcze, co zrobi z gwoździami. Może

wymieni je u głównego „wynalazcy" Tson Gu-so na piłkę. Może sam

znajdzie dla nich jakieś przeznaczenie. W każdym razie przyjemnie jest

mieć dwa takie wspaniałe gwoździe.

W świetlicy, do której wchodzi teraz I Czun-chin, jest tłoczno, ale

względnie cicho. W ławkach siedzą pochyleni nad książkami uczniowie z

Piątej i z Szóstej Grupy. Wychowawca Gawlik, otoczony przez kilku

chłopców, rysuje coś na tablicy. Przy otwartej szafce bibliotecznej pełni

dyżur wychowawczyni Irka. W bibliotece gospodaruje kilku amatorów

oglądania obrazków. Ale większość kolegów I Czun-china oddaje się w tej

chwili nauce własnej. Chłopcy przygotowują na następny dzień polski i

historię koreańską. I Czun-chin doświadcza przez krótką chwilę palącej

chętki, aby także zasiąść nad polskim elementarzem. Ale poczucie

solidarności zwycięża. I Czun-chin zawsze odrabia lekcje wspólnie z dwoma

przyjaciółmi. A Ri Han-sik i rudy Pan Te-ion mają obecnie próbę chóru. W

Page 57: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

57

takich razach nauka własna trzech przyjaciół ulega automatycznie

przesunięciu o godzinę. I Czun-chin zastanawia się, jak tę wolną godzinę

najmądrzej wykorzystać. „Może pobiec od razu do Tson Gu-so i wymienić

gwoździe na piłkę? Ale nie. Mając dwa takie wspaniałe gwoździe nie należy

spieszyć się z zawieraniem transakcji. Więc może po prostu przyłączyć się

do grupki otaczającej wychowawcę Gawlika? Ten Gawlik zawsze miewa

takie interesujące pomysły..."

Ostatecznie I Czun-chin decyduje się na napisanie listu do kadeta

Janka, z którym zaprzyjaźnił się w czasie niedzielnej wizyty kadetów w

Gołotczyźnie. Wyjmuje więc spod pulpitu ławki pióro, kałamarz, brulion —

i z tym wszystkim podchodzi do wychowawczyni Irki.

— S o s t r a, list...

Wychowawczyni nie jest tym wcale zaskoczona. Podczas każdego

dyżuru świetlicowego

wypada jej współpracować

przy pisaniu co najmniej

dziesięciu listów.

— A co chcesz

napisać do Janka?

I Czun-chin w

skupieniu marszczy czoło.

— Piszi, sostra:

on ne ma — ja smutny.

„Drogi Janku — pisze pod to zwięzłe dyktando wychowawczyni —

bardzo Cię polubiłem, a teraz kiedy Cię nie ma, jest mi za Tobą tęskno".

I Czun-chin z napięciem śledzi każde poruszenie pióra

nauczycielki.

— Sostra, pisz i: fotografia ja barso prosem.

I znowu pióro sunie po papierze:

„Proszę Cię bardzo, przyślij mi Twoją fotografię". Tak, fotografia

jest najważniejsza. Albumik z fotografiami rodzinnymi to największy skarb

Page 58: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

58

dla chłopców koreańskich. Tylko nieliczni szczęśliwcy przywieźli z sobą

takie albumiki jako jedyną pamiątkę ocaloną z ojczyzny. I Czun-chin nie

przywiózł z sobą z Korei nic. Jego albumik rodzinny powstał dopiero w

Gołotczyźnie — nakładem pracy dwóch wieczorów. Teraz w albumiku I

Czun-china jest już sporo „rodzinnych" zdjęć. Są pieczołowicie wycięte z

ilustrowanych pism fotografie Stalina, Kim Ir-sena i Bolesława Bieruta. Jest

nadesłana w liście fotografia Anielki Kraskowskiej, uczennicy piątej klasy

jednej z warszawskich szkół, i fotografia studiującej w Polsce, bułgarskiej

studentki Rady, i fotografia Olesi, posługaczki z gołotczańskiej kuchni. Są

zdjęcia koreańskich przyjaciół: Ri Han-sika i rudego Pan Te-iona. Ilość

„rodzinnych" zdjęć w albumiku rośnie — w miarę rozrastania się nowej

rodziny I Czun-china.

Po napisaniu przez nauczycielkę brulionu listu I Czun-chin zabiera

się do przepisania go na arkusiku listowego papieru. Jest to długa i żmudna

robota. I Czun-chin kaligrafuje, ciężko postękując i przesuwając różowy ko-

niuszek języka z jednego kąta ust w drugi. Na koniec list jest gotów. Wtedy

następuje dopisek — już całkowicie własny. Rysunek gołąbka z listem w

dziobku i słowa: „Fotografia ne ma — ja barso smutny". List zostaje

zaadresowany i zalepiony. Jutro powędruje do adresata.

„Po-ku... Po-ku... Po-ku..."

Z pierwszego piętra dobiega wesoła piosenka o kukułce. Tę

piosenkę śpiewa się zazwyczaj pod sam koniec próby chóru. Ri Han-sik i

Pan Te-ion będą za chwilę wolni. Trzeba iść do pokoju po elementarz.

I Czun-chin chowa pod pulpit pióro, kałamarz i brulion, a list

oddaje nauczycielce. Potem w podskokach wybiega na korytarz.

Ale na korytarzu zatrzymuje go niespodziewana przeszkoda.

— I Czun-chinczyk!... I Czun-chinczyk!.

Tym przekręconym imieniem nazywa I Czun-china tylko jedna

osoba w Domu Dziecka: córka mechanika Peta, czternastoletnia Wiesia

Petówna. Wiesia czeka przy schodach na swoje koreańskie koleżanki, które

także śpiewają w chórze. Na razie — dla zabicia czasu — zaczepia małych

chłopców.

Page 59: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

59

— I Czun-chinczyk, uważaj, bo się przewrócisz!...

I Czun-chin lubi Wiesię o wiele mniej niż jej ojca. Zadziorna

dziewczynka często przeszkadza młodszym chłopcom w ich zabawach i

zabiera im piłkę. A odebrać piłkę trudno, bo Wiesia jest zręczniejsza i

silniejsza od niejednego chłopaka. Ale słowne przekomarzanie się z Wiesią

to pierwszorzędna zabawa i I Czun-chin nie potrafi z niej zrezygnować.

Mały Koreańczyk i mała Polka przekomarzają się z sobą zawsze na

ten sam ulubiony temat: które dzieci lepsze — polskie czy koreańskie?

I Czun-chin, krzywiąc się okropnie, wymachuje ręką przed

zgrabnym noskiem Wiesi.

— Polskie dzieci barso nedobre; włosy bars o jasne, nos barso,

barso duzy.

I Czun-chin kolistym ruchem dłoni kreśli, jak potwornie wielki jest

nos Wiesi. Dla Koreańczyków odmienny wygląd Polaków stanowi jeszcze

ciągle powód do żartów. Przy maleńkich jak guziczki noskach koreańskich

każdy nos polski wydaje się duży — choćby wystawał tylko o milimetr poza

linię policzków.

Wiesia nie pozostaje dłużna w odpowiedzi:

— Koreańskie dzieci bardzo niedobre. Rozumu mało, a oczy

takie...

I dziewczynka za pomocą dwóch skośnie ustawionych palców

pokazuje, jak śmieszne oczy mają dzieci koreańskie.

Podobne przekomarzania ciągną się zazwyczaj bardzo długo i

czasami doprowadzają do regularnych starć bokserskich.

Ale tej rozmowie sądzone jest inne zakończenie. Bo miesza się do

niej, schodząca z pierwszego piętra, wychowawczyni Wojtowicz.

Pani Wojtowicz bardzo nie lubi takich rozmów między dziećmi.

Uważa, że nacjonalizmy należy zwalczać we wszystkich ich przejawach.

Nawet w żartobliwych.

Page 60: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

60

— Co wy wygadujecie! Nie ma dzieci lepszych i gorszych.

Wszystkie dzieci są dobre.

I Czun-chin przygląda się z wesołym zainteresowaniem

nauczycielce. Koreańczycy lubią tę przysadzistą, łagodną „mamę"

Wojtowicz, z jej nieporadnymi trochę ruchami, majestatyczną koroną

kunsztownie splecionych włosów i niezmiennie życzliwym uśmiechem.

— Tak, mama — zgadza się po chwilowym namyśle — dzieci

koreańskie dobre, dzieci polskie dobre. Dzieci amerykańskie barso nedobre.

— Nieprawda! — oburza się wychowawczyni Wojtowicz, która

jednakowo kocha wszystkie dzieci świata. — Niedobrzy są Amerykanie,

którzy napadli na Koreę. Dzieci amerykańskie są dobre.

Ale I Czun-chin nie jest już skłonny do żadnych dalszych ustępstw.

Jego błyszczące, jeszcze roześmiane oczy twardnieją. Potrząsa z uporem

głową.

— Dzieci amerykańskie nedobre. Barso nedobre.

I żeby nie wdawać się w jałowe spory z sympatyczną

wychowawczynią polską, I Czun-chin czyni „dyplomatyczny" zwrot na

pięcie i puszcza się pędem w kierunku swojej sypialni. Tym bardziej że z

góry dochodzi już gwar rozpuszczonych chórzystów.

W kilka minut później trzej przyjaciele: I Czun-chin, Pd Han-sik i

Pan Te-ion zbierają się na naukę w jednej z klas. Chłopcy są w butach, ale na

wszelki wypadek przebrali się już w nocne piżamki, gdyż nauka własna

przeciągnie się z pewnością poza capstrzyk wieczorny. Wprawdzie po

capstrzyku nie wolno się uczyć, ale... dla chcącego nie ma nic trudnego.

Trzej wspólnicy zasiadają w ławkach — wparci łokciami w

pulpity, z dłońmi na uszach, pochylają się nad podręcznikami. Niestrudzona

Agatka z polskiego elementarza znowu wtajemnicza chłopców koreańskich

w proste sprawy swego nieskomplikowanego życia. Przytłumione

sylabizowanie poczyna stukać miarowo w ciszy jak dzięcioł w lesie.

Przerwa w nauce następuje dopiero o godzinie dziewiątej, kiedy

na korytarzach zostaje odgwizdany sygnał na układanie się do snu. Ale jest

to przerwa krótka. Chłopcy gaszą światło i przyczajają się w ciemności, aby

Page 61: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

61

przeczekać ostatni obchód dyżurnej wychowawczyni. Skoro

niebezpieczeństwo mija, znowu zapala się światło i znowu poczynają kuć

pracowite dzięcioły.

Kują bardzo długo. Mali Koreańczycy zapamiętują się w nauce tak

samo, jak w zabawach na boisku. Na dobrą sprawę potrafiliby tak ślęczeć

nad elementarzem przez całą noc.

Na szczęście koreańscy wychowawcy dobrze znają obyczaje

swoich pupilów. O godzinie jedenastej w drzwiach „zakonspirowanego

uniwersytetu" staje nauczyciel Chan. Wysoki, smukły Chan przygląda się

przez chwilę z uśmiechem trzem małym uczniom, po czym — nie

podnosząc głosu — wypowiada jedno krótkie słówko:

— Czuczim — spać.

Nauczyciel Chan, który jest nie tylko najstarszym nauczycielem

koreańskim, ale i opiekunem organizacji pionierskiej, stanowi dla swych

wychowanków najwyższy autorytet. Dlatego chłopcy nie usiłują go nawet

przekonywać. Składają pospiesznie książki i zeszyty, kłaniają się

nauczycielowi z uprzejmym koreańskim uśmiechem i opuszczają klasę. Na

ten wieczór nauka jest skończona.

Na pierwszym piętrze trzy małe postacie w piżamkach rozchodzą

się do trzech różnych sypialni.

W sypialni I Czun-china pięciu jego współmieszkańców śpi już

głębokim snem. O zapaleniu światła nie może być oczywiście mowy.

Wprawdzie dawno już minął czas, kiedy I Czun-chin był „chłopcem, który

nie chciał jeść" i bał się ciemności. Ale i teraz jeszcze nie czuje się dobrze w

mrocznej sypialni. W ciemności zawsze przychodzą do głowy różne

niewesołe myśli. Więc I Czun-chin rozbiera się tak pospiesznie, że omal nie

zrywa sznurowadeł. Potem szybki skok pod białą, czystą kołderkę. Ta

chwila jest najprzyjemniejsza. I Czun-chin po położeniu się do łóżka nigdy

nie może oprzeć się chętce miłego pobujania się na sprężystym materacu.

Ach, jacyż głupi byli on i jego koledzy, kiedy pierwszego wieczora obawiali

się białych, wygodnych łóżek i całą noc spędzili na twardej podłodze! Teraz

kiedy powrócą do Korei, przekonają wszystkich do spania na łóżkach. Bo

cóż za sens obijać sobie boki na twardych, niewygodnych matach?...

Page 62: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

62

Kiedy powrócą do Korei... Ha, kiedyś powrócą tam z pewnością.

Ale jeszcze nieprędko. Przedtem muszą się długo uczyć w polskich

szkołach. On, I Czun-chin, zostanie mechanikiem jak tata Pet — a może

szoferem lub lotnikiem. Przyjemnie będzie wtedy powrócić do Korei. Tylko

że...

Przez głowę zasypiającego

chłopca przebiega ostra, bolesna

myśl. Tylko że w Korei nie będzie

już rodziców i siostry. Ich nie będzie

już nigdy.

Od tej myśli robi się ciężko

i straszno. Wielkie ciemne okno

sypialni od razu staje się tak samo

przerażające, jak przed czterema

miesiącami. Z ciemności wychyla się

kunsztownie uczesana głowa

wychowawczyni Wojtowicz i

sylabizuje tak, jakby czytała z elementarza: — A-me-ry-kań-skie dzie-ci są

do-bre... „Nie! — I Czun-chinem wstrząsa odruch gwałtownego protestu. —

Nie ma dobrych 'miguk. Dzieci morderców są także złe. Bardzo złe".

Mały Koreańczyk I Czun-chin ma dopiero dwanaście lat, ale

przeżył więcej krzywd niż najstarsi ludzie. Dlatego jest tak bezwzględny w

swojej nienawiści i nie potrafi czynić w niej żadnych rozróżnień. Z czasem

organizacja pionierska wytłumaczy mu to, czego dzisiaj nie zdołała

wytłumaczyć wychowawczyni Wojtowicz. Na razie pozostawmy sprawy ich

własnemu biegowi i wyjdźmy już z tej sypialni. Do białego łóżeczka zbliża

się właśnie przyjaciel wszystkich zdrowych, zmęczonych chłopców — sen

— i kładzie swą ciemną, miękką dłoń na oczach I Czun-china.

Page 63: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

63

R O Z D Z I A Ł C Z W A R T Y

Page 64: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

64

IV. PARTYZANT Z SONCZENU

Czternastoletni Li Chio-sik — jeden z dziesięciu kapitanów

pionierskich gołotczańskiej „Korei" — to miły, spokojny chłopiec o żywych,

błyszczących oczach i pogodnym uśmiechu. Na pozór nie różni się niczym

od pozostałych kolegów z Siódmej Grupy. Tak samo jak wszyscy grywa w

futbol i w „takara", i tak samo jak wszyscy ma palce stale powalane

atramentem. Ale na zielonej harcerskiej koszuli Li Chio-sika błyszczą dwa

wysokie odznaczenia partyzanckie. Otrzymał je za podziemną walkę z

wrogiem w północno-koreańskim mieście Sonczen.

Li Chio-sik opowiedział wychowawcom polskim o swych

sonczeńskich przeżyciach — w pewien długi wieczór zimowy. Domyślacie

się, jak nieporadną polszczyzną posługuje się Li Chio-sik. Znacie dziwaczny

polsko-rosyjski język tłumacza Li-Wana, łatwo więc możecie sobie

wyobrazić, z jaką trudnością przyszło polskim słuchaczom zrozumienie tej

długiej i bogatej historii. Ale dzięki połączonym wysiłkom: tłumacza Li-

Wana, nauczyciela Chana, Dyrektorki Domu Dziecka oraz pomocy dwóch

grubych słowników: koreańsko-rosyjskiego i rosyjsko-polskiego — historia

Li Chio-sika została zrozumiana i zanotowana w każdym najdrobniejszym

szczególe.

W książce nie można opowiadania Li Chio-sika powtórzyć jego

słowami ani słowami tłumacza Li-Wana. Dlatego słowa będą inne.

Natomiast treść opowiadania Li Chio-sika pozostaje niezmieniona nawet na

jotę. Możecie więc przyjąć tę historię tak, jakbyście ją słyszeli bezpośrednio

z ust samego Li Chio-sika.

Page 65: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

65

Oto ponura noc listopadowa 1950 roku — noc tragicznego

przełomu w życiu Sonczenu.

Z płonącego pożarami miasta wycofują się bataliony piechoty

morskiej, które przez długie tygodnie stawiały bohaterski opór

przeważającym siłom wroga. Na rozkaz naczelnego dowództwa oddziały

Armii Ludowej odchodzą na dogodniejsze pozycje obronne w stronę

Wysokich Gór. Z mieszkańców miasta nikomu nie wolno odejść z wojskiem,

aby nie krępować swobody jego ruchów.

Wśród gęstych szpalerów rozpaczającej ludności — która nie

bacząc na niebezpieczeństwo nalotów cała wyległa na pożegnanie wojska

— maszerują szybko milczące kolumny marynarzy. Brudni, zmęczeni

żołnierze zdają się nie słyszeć okrzyków pożegnań i błogosławieństw. Ich

twarze, oblane migotliwą poświatą pożaru, zastygły w mściwym, zaciętym

wyrazie. Tylko kroczący na czele oficer od czasu do czasu pozdrawia

ruchem ręki żegnające tłumy:

— Trzymajcie się, my tu

wkrótce wrócimy! Trzymajcie się, my

tu wrócimy!

U boku swego przyjaciela,

marynarza Kima, biegnie, potykając

się co chwila, trzynastoletni Li Chio-

sik. Chłopiec jest półprzytomny z

przejęcia i rozpaczy. Wprawdzie Kim

tłumaczy mu długo względy

strategiczne, dla których ludowe

oddziały muszą przejściowo wycofać

się w Wysokie Góry, ale Li Chio-sik nie

rozumie wywodów przyjaciela. Li

Chio-sik niczego w tej chwili nie chce

zrozumieć. Fakt, że wojsko opuszcza

miasto, a on z nim odejść nie może,

wydaje mu się potworny. Serce chłopca ściska taki sam ból, jak po śmierci

rodziców. W gardle pęcznieje mu dławiący płacz.

Page 66: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

66

— Słuchaj no, Kim — mówi przez łzy z nagłą decyzją w głosie —

daj mi nabój... Zostaw mi jeden nabój do karabinu. Muszę go mieć.

Sam nie wie, skąd mu się ta decyzja wzięła. Ukłuła go nagle jak

szpilka. Ze wzruszenia aż oblizał suche, spękane wargi.

— Oszalałeś, chłopcze — zdenerwował się podoficer Kim Ha-pok i

z chrzęstem poprawił karabin na ramieniu. — Na co ci nabój, Li Chio-sik?

Nie masz przecież karabinu.

Ale Li Chio-sik schwycił się nagłej myśli jak ostatniej deski

ratunku.

— Daj mi jeden nabój, Kim — błagał przyjaciela żarliwym

szeptem. — Drogi, kochany Kim... Daj mi jeden nabój. Co ci to szkodzi? Ty

przecież masz ich dużo. Ja go nie zmarnuję.

I tyle nadziei i rozpaczy zabrzmiało w jego głosie, że marynarz

Kim, który zdążył już dobrze poznać swego małego przyjaciela, raz tylko

zajrzał swym bystrym wzrokiem w jego stwardniałe oczy, a potem, nie

mówiąc ani słowa, wyjął z magazynu zdobyczny nabój amerykański i

wsunął go szybko w rękę Li Chio-sika.

Z chwilą gdy Li Chio-sik zamknął w dłoni ciężki, chłodny nabój,

uspokoił się natychmiast. Nie myśli na razie, skąd zdobędzie do niego

karabin. Wie, że jest posiadaczem groźnego, ostrego pocisku, który niesie

śmierć wrogowi. Teraz może już pozostać w mieście.

Na rogatce zagrodził mu drogę wojskowy posterunek. Dalej za

wojskiem nie wolno iść ani kroku.

Li Chio-sik zatrzymał się jak wrośnięty w ziemię. Pozwolił się

wymijać maszerującym czwórkom. Zaciskał palce na schowanym w

kieszeni naboju. Dopiero gdy przeszli obok niego ostatni żołnierze, Li Chio-

sik w nagłym przypływie rozpaczy zawołał:

— Do widzenia, Kim, wracajcie jak najprędzej!

Lecz głos jego był tak zduszony, że przyjaciel z pewnością go nie

usłyszał. I może półprzytomnemu z żalu chłopcu tylko się zdawało, że od

ginących w mroku szeregów odkrzyknął mu jak echo raźny głos Kima:

Page 67: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

67

— Li Chio-sik, trzymaj się! My tu wrócimy.

W sonczeńskim Domu Dziecka — gdzie od śmierci rodziców

przebywał Li Chio-sik wraz z osiemdziesięcioma innymi sierotami

wojennymi — tej strasznej nocy nikt nie zmrużył oka. Kierownik Domu,

nauczyciel Kim Sunchan, zamknął się w swym pokoju ze starszyzną pionier-

ską. Radzono tam o sprawach życia i śmierci. Kim Sunchan był wybitnym

działaczem patriotycznym, notowanym na wszystkich „czarnych listach"

lisynmanowskich. Dostanie się w ręce Amerykanów równałoby się dla

niego śmierci. Dlatego młodzież błagała wychowawcę, aby szukał jakiegoś

bezpiecznego ukrycia. Ale przekonanie go nie było sprawą łatwą. Dopiero

po długich perswazjach Kim Sun-chan zdecydował się na opuszczenie

swego stanowiska i przekazanie go najstarszemu kapitanowi pionierskiemu

Cze Ion-kilowi.

O świcie Dom Dziecka zatrząsł się w posadach. Nad Sonczenem

przeleciało pięćdziesiąt samolotów nieprzyjacielskich zatapiając go w

morzu płomieni. W ten sposób Amerykanie torowali sobie drogę do

bezbronnego miasta. W dwie godziny potem ich pierwsze czołgi i

samochody pancerne wjechały na przedmieścia.

Przed wieczorem Li Chio-sik, uzyskawszy po długich prośbach

zezwolenie Cze Ion-kila, wybrał się na miasto. Poszli także inni chłopcy. W

Sonczenie po raz pierwszy od wielu miesięcy panowała cisza. Nie było

bombardowań.

Ale ta cisza, znamionująca obecność wroga, przygniotła serca

chłopców nieznanym ciężarem. Przemykając się między patrolami w

nienawistnych mundurach amerykańskich, zatęsknili gwałtownie za

złowieszczym warkotem i hukiem walki. Gdziekolwiek zwracali oczy,

dostrzegali ślady zbójeckiej gospodarki nowych gospodarzy. Domy

patriotów sonczeńskich były spalone, ich mieszkańcy wymordowani. Przed

gmachem Miejskiego Komitetu Ludowego, na którym zatknięto

znienawidzoną flagę Li Syn-mana, leżała zastrzelona kobieta. Pod

Wzgórzem Noży, za ruinami spalonego Pedagogikum, Amerykanie urządzili

publiczny plac kaźni. Do świeżo wykopanych grobów lisynmanowscy

policjanci spychali całe zwały trupów pomordowanych. Chłopcom

poczerwieniały powieki i wyschły gardła. Li Chio-sik czuł, jak narasta w nim

Page 68: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

68

zimny, nieubłagany gniew. Trzymaną w kieszeni rękę zaciskał coraz

bardziej na naboju ofiarowanym mu przez Kima.

Pierwszy wieczór niewoli upłynął w Domu Dziecka w nastroju

szczególnie ponurym. Li Chio-sik i inni chłopcy opowiedzieli, co widzieli w

mieście. Mieszkańców Domu począł trawić coraz większy niepokój o los

Kim Sun-cha-na. Opowiadania o okrucieństwach wroga rozpaliły w żyłach

płomień nienawiści.

Rankiem następnego dnia do Domu Dziecka wpadł wojskowy

patrol dopytując się o Kim Sun-chana. Chłopcom w pierwszej chwili spadł

ciężar z serca. Jeżeli szukają, to znaczy, że dotychczas go nie znaleźli.

Czterej lisynmanowcy w amerykańskich mundurach i hełmach

rozbiegli się po całym Domu, przetrząsając każde łóżko i każdą szufladę, jak

gdyby właśnie tam mógł się ukryć Kim Sun-chan.

Na dole wysoki amerykański sierżant — za pośrednictwem

lisynmanowskiego tłumacza — przesłuchiwał Cze Ion-kila w obecności

wszystkich mieszkańców Domu.

Sierżant bawił się ciężkimi rękawicami szoferskimi, a jego długa

twarz wyrażała pełną obrzydzenia nudę. Chłopcy przyglądali się ze

zdumieniem końskim szczękom Amerykanina, które, nie odpoczywając ani

przez chwilę, miażdżyły ściśle odmierzonym ruchem gumę do żucia.

Cze Ion-kil na wszystkie pytania tłumacza odpowiadał spokojnie i

nieodmiennie: „Pan kierownik Kim Sun-chan wyjechał w jakichś swoich

sprawach nie mówiąc dokąd. Powiedział nam tylko, że powróci za parę

dni".

Kiedy z ust młodego Koreańczyka po raz trzeci padła ta sama

odpowiedź — Amerykanin przestał żuć gumę, wyciągnął ją w długą nitkę,

następnie zwinął w kulkę i przylepił do pasa. Potem z wyrazem

obrzydzenia zbliżył się do Cze Ion-kila i leniwie podniósłszy ciężkie

rękawice, uderzył go nimi z całej siły w twarz.

Mieszkańcy Domu aż się zachwiali. Tak straszna była zniewaga

wyrządzona w ich obecności najstarszemu kapitanowi pionierskiemu. Cze

Ion-kil zszarzał na popiół. Przez chwilę zdawało się, że runie na

Page 69: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

69

Amerykanina. Ale powściągnął się nieludzkim wysiłkiem woli i po chwili

grobowej ciszy powtórzył jeszcze raz zdławionym głosem: — Pan

kierownik Kim Sun-chan wyjechał i powiedział, że wróci za parę dni.

Amerykanin odwołał chrapliwym głosem przeprowadzających

rewizję lisynmanowców. Na tym wizyta się skończyła. Na razie

niebezpieczeństwo było zażegnane. Tej nocy Li Chio-sika zbudziło silne

szarpnięcie. Przy łóżku stał całkowicie ubrany Cze Ion-kil z palcem na

ustach.

— Ubieraj się i chodź. Tylko cicho, żeby nie zbudzić „małych".

Zeszli do piwnicy,

którą za dnia tak starannie prze-

szukiwali lisynmanowcy. W

blasku latarni Li Chio-sik dojrzał

około dwudziestu kolegów

siedzących w kucki pod

usypiskiem węgla przy jednej ze

ścian. Byli to sami starsi

wychowankowie. Wśród nich

wszyscy kapitanowie pionierscy

i szesnastoletnia nauczycielka O

Dzon-suk.

Li Chio-sik oczekiwał, że za chwilę stanie się coś niezwykłego.

Dlatego odczuł zdziwienie i rozczarowanie, gdy Cze Ion-kil, wskazując na

stos węgla pod ścianą, powiedział krótko:

— Odsuńmy ten węgiei.

Wszyscy zabrali się żwawo do roboty. Gdy odsunięto węgiel,

ukazały się żelazne drzwiczki prowadzące do loszku służącego w lecie jako

lodownia. Cze Ion-kil chwycił gruby pogrzebacz i począł nim mocno

uderzać w żelazną kratę włazu: dwa razy powoli i trzy razy bardzo szybko.

Potem otworzył ją. W loszku odezwały się jakieś szmery. Trwało to przez

długą, pełną napięcia chwilę. I naraz Li Chio-sik wpił się palcami w ramię

stojącego obok kolegi.

Page 70: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

70

Z ciemnego otworu włazu wyjrzała głowa kierownika Kim Sun-

chana. Zebranych opanowała szalona radość pomieszana z trwogą. Więc

kierownik wcale ich nie opuszczał. Więc dzisiaj wróg myszkował tuż przy

jego schowku, o krok.

Ale nie było czasu na wypytywanie ani na długie powitania. Kim

Sun-chan był doskonale poinformowany o wydarzeniach w mieście.

Oznajmił zebranym zwięźle, że Podziemny Komitet Frontu Patriotycznego

miasta Sonczen rozpoczął czynną walkę z wrogiem i zamierza wciągnąć do

tej walki starszych wychowanków Domu Dziecka. Zapytał, czy wszyscy są

przygotowani do walki. Obecnym rozgorzały oczy. Kilkanaście rąk

wyciągnęło się błagalnym gestem w stronę kierownika.

Kim Sun-chan zażądał, aby przed przystąpieniem do

szczegółowych obrad zebrani złożyli przysięgę na wierność.

W półciemnej piwnicy dwadzieścia młodych, drżących głosów

wypowiedziało szeptem tekst uroczystej roty:

„Przysięgamy Ojczyźnie i naszemu wodzowi Kim Ir-Senowi, że

będziemy wroga bić tak długo i uparcie, aż opuści nasz kraj.

Przysięgamy, że ranieni lub wzięci do niewoli — nie zdradzimy

naszej organizacji ani nie wydamy żadnego z naszych towarzyszy.

Przysięgamy, że dołożymy wszelkich sił, aby zwerbować jak

najwięcej nowych bojowników do walki z wrogiem".

Po złożeniu przysięgi zebrani przystąpili do opracowania

szczegółowego planu walki.

Przede wszystkim wyłoniono pierwszą „grupę operacyjną" pod

dowództwem Cze Ion-kila. W skład tego pierwszego oddziału bojowego

weszli między innymi szesnastoletnia zastępczyni nauczyciela O Dzon-suk i

trzynastoletni Li Chio-sik.

Następnie kierownik Kim Sun-chan w imieniu podziemnego

komitetu patriotów przekazał grupie operacyjnej jej zadania bojowe.

Obejmowały one drobne akty dywersji oraz zbieranie informacyj o

obiektach wojskowych wroga.

Page 71: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

71

Zebranie w piwnicy przeciągnęło się do rannego brzasku. Po jego

zakończeniu Kim Sun-chan pożegnał się ze swymi wychowankami i znowu

skrył się w loszku. Wychowankowie sumiennie przysypali węglem

kryjówkę kierownika, po czym wrócili do swych sypialni, gdzie zaraz

zasnęli lekkim, czujnym snem, jakim zasypiają żołnierze na biwaku.

Od tej pamiętnej nocy w zajętym przez wroga mieście Sonczen

poczęły się dziać dziwne rzeczy.

Były to na pozór drobne i zupełnie nie związane z sobą

wydarzenia, następujące w nieregularnych odstępach czasu i w różnych

częściach miasta. Niektóre z nich przypominały pozornie najzwyklejsze,

dziecinne psoty. Ale w tych dziecinnych psotach kryło się tyle nienawiści do

wroga i tyle nieustraszonej odwagi, że doprowadzały one do rozpaczy

okupantów, a w sercach zgnębionej ludności zapalały światło nadziei.

Pierwszym z tych wydarzeń było zdjęcie lisynmanowskiej flagi z

gmachu Komitetu Ludowego położonego w samym środku miasta.

Biała, czarno cętkowana chorągiew narodowej zdrady — którą

Amerykanie natychmiast po swym wkroczeniu do Sonczenu wywiesili na

siedzibie aresztowanych władz miejskich w miejsce czerwono-modrej flagi

Republiki Ludowej — stała się od pierwszej chwili przedmiotem

szczególnej nienawiści chłopców z sonczeńskiego Domu Dziecka.

W rozmowach między sobą nazywano ją nie inaczej, jak „tamtą

szmatą". I chociaż w Sonczenie wisiało wówczas wiele flag

lisynmanowskich, ilekroć padało określenie „tamta szmata", wiedziano od

razu, że chodzi właśnie tę najbardziej irytującą flagę, wywieszoną na

pierwszym piętrze Komitetu Ludowego.

Już podczas drugiego zebrania konspiracyjnego w piwnicy Domu

Dziecka kierownik Kim Sun-chan wydał chłopcom z grupy operacyjnej

upragniony rozkaz:

Dzisiejszej nocy usuniecie „tamtą szmatę", a zamiast niej

wywiesicie naszą flagę. Wykonanie tego zadania będzie dla was egzaminem

sprawności bojowej. — Mówiąc to kierownik wyjął z zanadrza małe

zawiniątko rozwinął przed oczami chłopców czerwono-modry sztandar

koreański.

Page 72: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

72

„Podziemny komitet walki z wrogiem przyznaje wam zaszczyt

zatknięcia nad miastem tej drogiej naszym sercom flagi. Pamiętajcie,

chłopcy, że jest to sztandar Kim Ir-sena.”

I Kim Sun-chan ucałował z czcią czerwoną gwiazdę umieszczoną

na środku flagi. Po nim to samo uczynili chłopcy.

Było już dobrze po północy, gdy maleńka grupka operacyjna — z

ojczystym sztandarem ukrytym pod bluzą dowódcy — wyruszyła z Domu

Dziecka w nocny mrok opanowanego przez wroga miasta.

Wczesnym rankiem następnego dnia pierwsi przechodnie,

których droga wiodła obok gmachu Komitetu Ludowego, zatrzymali się w

radosnym osłupieniu. Z pierwszego piętra Komitetu — na drzewcach, z

których zdarto „tamtą szmatę" — powiewał dumnie czerwono-modry

sztandar z czerwoną gwiazdą pośrodku.

Wieść o tym niezwykłym wydarzeniu zaalarmowała miasto z

szybkością telegrafu. W chwili gdy sfora lisynmanowskich policjantów ze

wściekłym ujadaniem

zabierała się do zdjęcia

flagi, wokoło gmachu

Komitetu Ludowego

stały już nieprzebrane

tłumy mieszkańców

miasta. Wobec

uroczystego milczenia

rzesz ludzkich,

wpatrzonych w swój

narodowy sztandar,

nawet lisynmanowcy

musieli pojąć, że stało

się coś, czego odrobić

już nie podobna. Dzięki bohaterskiemu figlowi niewykrytych sprawców

wszyscy mieszkańcy Sonczenu dowiedzieli się, że miasto ich nie

zrezygnowało z walki z wrogiem. ,

Tego samego dnia na przedmieściu Sonczenu wysadzono w

powietrze dwa budynki zajęte przez amerykańską administrację wojskową.

Page 73: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

73

Podziemny komitet patriotów dawał tym czynem znać chłopcom z Domu

Dziecka, że nie oni sami walczą z okupantami miasta.

Zmiana flag na gmachu Komitetu Ludowego, będąca pierwszym

wyczynem bojowym Li Chio-sika i jego kolegów, przypieczętowała

ostatecznie powstanie ośrodka dy-wersyjno-partyzanckiego w sonczeńskim

Domu Dziecka. Kierownik Kim Sun-chan, po spełnieniu zadań organiza-

cyjnych, wycofał się na rozkaz podziemnego komitetu do bezpiecznego

schronienia w innej części miasta, a jego funkcje — tym razem już nie w

charakterze tymczasowego zastępcy — przejął Cze Ion-kil.

Od tej chwili dziecięcy ośrodek oporu z każdym dniem zdobywał

sobie nowych żołnierzy wśród mieszkańców Domu i coraz bardziej

poszerzał zakres walki z wrogiem.

W zakres tej walki wchodziło przede wszystkim zbieranie

wiadomości o wojskowych obiektach amerykańskich na terenie miasta.

Trzynastoletni Li Chio-sik i w tej dziedzinie wyróżniał się odwagą i

pomysłowością.

Każdego ranka chłopiec wychodził z Domu Dziecka objuczony

ciężkim ładunkiem drzewa, zebranego przez kolegów w pobliskim lasku. Li

Chio-sik udawał się ze swym ciężarem w sąsiedztwo jakichś z góry

upatrzonych koszar, biur czy magazynów amerykańskich. Tam rozkładał na

ziemi drzewo i głośno je zachwalał przechodzącym oficerom i podoficerom

amerykańskim. W czasie ostrej zimy sonczeńskiej drzewo opałowe było

materiałem bardzo poszukiwanym. Amerykanie potrzebowali go bardziej

od innych. Więc czemu nie mieli go kupować u małego, sympatycznego

przekupnia, którego życzliwy uśmiech mile głaskał ich serca nie

przyzwyczajone do objawów życzliwości ze strony mieszkańców podbitego

miasta? Na brak klientów Li Chio-sik nie mógł się uskarżać.

Nabywcy drzewa kazali mu — rzecz prosta — odnosić towar do

miejsca przeznaczenia. Wędrował więc za nimi posłusznie do różnych

koszar i biur amerykańskich.

W czasie gdy drzewo odważano i wypisywano na nie asygnatę, Li

Chio-sik, nie poruszając nawet głową, ogarniał bystrym spojrzeniem swych

wydłużonych oczu pomieszczenia wojskowe i notował sobie w pamięci

Page 74: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

74

wszystkie szczegóły mogące zainteresować podziemny komitet walki z

wrogiem.

Podczas tych niebezpiecznych wizyt u Amerykanów zdarzało się

nieraz, że chwytał go za gardło nagły lęk przed rozpoznaniem. Wtedy

wsuwał niepostrzeżenie rękę do kieszeni spodni i obejmował palcami

chłodny nabój pozostawiony przez Kim Ha-poka, a spokój i pewność siebie

powracały natychmiast.

Li Chio-sik rozumiał dobrze, że zabieranie z sobą naboju na

wypady wywiadowcze jest karygodnym naruszeniem dyscypliny. Gdyby

Cze Ion-kil dowiedział się o tym, Li Chio-sik miałby się z pyszna. Mimo to

chłopiec nie mógł się zdecydować ani razu na pozostawienie naboju w

domu. Jedynie z nim czuł się bezpieczny. Uważał go za swój paszport

żołnierski i za niezawodny talizman szczęścia.

Po wyjściu z koszar amerykańskich Li Chio-sik spotykał się

przeważnie z O Dzon-suk. Czyż trzynastoletniemu chłopcu koreańskiemu

nie wolno spotykać się ze swoją szesnastoletnią siostrą? Takich spotkań nie

zabrania się nawet w miastach okupowanych przez Amerykanów.

Wiadomo zaś, że do niemiłych zwyczajów wszystkich starszych sióstr

należy także zwyczaj żądania od młodszych braci szczegółowych rozliczeń z

ich zarobków. Żaden więc policjant amerykański czy lisynmanowski nie

miał prawa się dziwić, gdy Li Chio-sik, wręczając O Dzon-suk zarobione

pieniądze, składał jej ponadto długie i skomplikowane wyjaśnienia.

Po pożegnaniu się z Li Chio-sikiem O Dzon-suk wstępowała do

małego warsztatu ślusarskiego, gdzie pracował stary ślusarz w niebieskich

okularach, i oddawała mu do naprawy jakiś złamany klucz lub zepsutą

kłódkę — co także było rzeczą najzupełniej naturalną, gdyż jak wiadomo

klucze i kłódki psują się nawet w najporządniejszych gospodarstwach. Czy

O Dzon-suk w rozmowie ze starym ślusarzem, poza tematami ściśle

ślusarskimi, poruszała jeszcze jakieś inne sprawy, trudno byłoby

stwierdzić, gdyż do małego warsztatu, położonego w najuboższej dzielnicy

miasta, mieli wstęp tylko specjalnie wtajemniczeni klienci.

Jak widać z tego krótkiego opisu, działalność Li Chio-sika i O Dzon-

suk odbywała się w warunkach nie wzbudzających niczyich podejrzeń.

Jeżeli zaś nazajutrz czy w dwa dni po tym wszystkim jakiś ważny

Page 75: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

75

amerykański obiekt wojskowy ulegał wysadzeniu w powietrze lub

zbombardowaniu — to najbystrzejszemu oficerowi wywiadu nie

przyszłoby nawet na myśl kojarzyć ten fakt z nabyciem drzewa opałowego

u małego koreańskiego przekupnia o niewinnych oczach i życzliwym

uśmiechu.

Po kilku udanych wyprawach wywiadowczych i dywersyjnych

mali partyzanci z Domu Dziecka poczuli się prawdziwymi żołnierzami.

Najbardziej czynnych członków grupy operacyjnej rozpierała duma i

poczucie własnej ważności. Jeszcze przed dwoma tygodniami Li Chio-sik i

jego koledzy byli tylko słabymi, bezbronnymi sierotami wojennymi. Teraz

stali się żołnierzami w całym tego słowa znaczeniu. Walczyli z wrogiem i

zadawali mu straty. Własnymi rękami i własnym rozumem wywalczyli so-

bie najpiękniejszą i najdumniejszą godność — godność żołnierza-

partyzanta. Czyż nie mieli uzasadnionych powodów do dumy i radości?

Niestety, ta duma i radość świeżo upieczonych partyzantów

przejawiały się od razu na zewnątrz w sposób najmniej pożądany. Li Chio-

sik i jego najbardziej zasłużeni towarzysze stracili całkowicie chęć do nauki

i zaczęli się systematycznie wykręcać od udziału w lekcjach.

Bo czyż prawdziwi żołnierze-partyzanci mogą mieć chęć i głowę

do nauki? Prawdziwy żołnierz-partyzant — po powrocie z udanej „akcji' —

ma chyba prawo pogwarzyć sobie nieco z młodszymi kolegami o sytuacji w

mieście i pochwalić się przed nimi takim czy innym przeżyciem? A właśnie

w czasie tych miłych pogwarek żołnierskich przychodzi taka O Dzon-suk

lub inny równie mało umiejący zastępca nauczyciela i zaczyna naprzykrzać

się człowiekowi ze swymi nudnymi lekcjami. Prawdziwych żołnierzy-

partyzantów zapędzać do ślęczenia nad podręcznikami historycznymi i

matematycznymi? Też pomysł!

Czy słyszał kto o czymś podobnym? Po prostu śmiechu warte.

Otrzaskani z niebezpieczeństwami i fortelami wojennymi, młodzi

partyzanci z Domu Dziecka byli najgłębiej przekonani, że wszelkie

nawoływanie ich do nauki uwłacza ich wysokiej godności i jest po prostu

śmieszne. Dlatego popadali w coraz gruntowniejsze lenistwo. Ponieważ zaś

cieszyli się znacznym autorytetem u młodszych kolegów, ich wpływ na

otoczenie stawał się zdecydowanie demoralizujący.

Page 76: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

76

Wówczas w tę sprawę wkroczyła organizacja pionierska.

Zebranie aktywu pionierskiego — dla podkreślenia jego ważności

— odbyło się w konspiracyjnej piwnicy, której — od czasu włączenia

wszystkich mieszkańców Domu do ośrodka partyzanckiego — używano

tylko w wyjątkowych wypadkach. Do chłopców przemówił najstarszy ka-

pitan pionierski i dowódca ośrodka — Cze Ion-kil.

Cze Ion-kil był zaledwie o trzy lata starszy od Li Chio-sika i

pozostałych partyzantów. Ale od pamiętnego zajścia z amerykańskim

sierżantem wszyscy pionierzy w Domu Dziecka uważali go za dojrzałego

mężczyznę i swego opiekuna. Tym razem Cze Ion-kil dowiódł, że potrafi być

ponadto mądrym i surowym sędzią. Mówił powoli, nie podnosząc głosu, z

jego grubych warg ani na chwilę nie schodził pogardliwy uśmieszek. Każde

słowo Cze Ion-kila chłostało jak rózga.

— Czy są partyzantami? Tak, oczywiście, są partyzantami. Zrywają

nocami przeklęte szmaty imperialistów i przeprowadzają ważny zwiad dla

Armii Ludowej. Czy mają prawo być z tego dumni? Tak — z tego mają

prawo być dumni. Ale wszystko, co robią poza tym, jest haniebne i zasługuje

na najsurowsze potępienie. Czyż nie tłumaczono im wiele razy, że

najważniejszą bronią pioniera w walce z wrogiem jest nauka? Czyż nie

zdają sobie sprawy z tego, że imperialiści pragnęliby za wszelką cenę

utrzymać młodzież koreańską w stanie niewiedzy i ciemnoty? Czyż nie

rozumieją, że każda nowa lekcja, odbywana w trudnych warunkach

obecnych, jest ciosem zadawanym wrogowi? Nauczyciele Domu Dziecka

odeszli na front. Najwięcej umiejący wychowankowie zastępują ich z

trudem i poświęceniem. Czy wszyscy pionierzy doceniają należycie ciężką

pracę tych najlepszych kolegów? Nie — przeciwnie. Są wśród pionierów

chłopcy, którzy sami nie chcą się uczyć i odciągają od nauki młodszych

towarzyszy. Czy nie jest to po prostu działanie na korzyść wroga? Tak —

należy to stwierdzić wyraźnie — ci chłopcy działają na korzyść wroga.

Mówią nam, że są żołnierzami. Nie wierzmy im. Oni nie są żołnierzami. Są

po prostu małymi, niemądrymi smarkaczami. Tak — niemądrymi

smarkaczami.

Przemówienie to Cze Ion-kil wygłosił w śmiertelnej ciszy. Jego

ironiczne, powoli cedzone słowa zwaliły się na serca chłopców jak grad

ciężkich kamieni. Li Chio-sik i pozostali partyzanci wyszli z piwnicy

Page 77: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

77

kompletnie zdruzgotani. Ich dumne czoła pochyliły się nisko, a uszy płonęły

jaskrawą czerwienią.

Ta jedna krótka odprawa pionierska położyła zdecydowany kres

atmosferze nieróbstwa i braku dyscypliny. Odtąd w Domu Dziecka

zapanował surowy rygor i ściśle przestrzegany program dzienny, w którym

walka partyzancka nie wykluczała lekcji historii, a ,,akcje" zwiadowcze nie

kłóciły się z nauką matematyki. Nad przestrzeganiem tego nowego ładu

czuwali wszyscy ci, którym drogie było imię żołnierza-partyzanta.

Niestety, już w tydzień po odprawie pionierskiej wspaniałą

atmosferę młodego ośrodka partyzanckiego zakłócił straszliwy i zupełnie

nieoczekiwany cios.

Do Domu Dziecka powtórnie zawitał patrol policyjny poszukujący

kierownika Kim Sun-chana. Tym razem wysoki sierżant amerykański nie

bawił się już w żadne przesłuchiwania. Po stwierdzeniu, że kierownik

Domu dotychczas jeszcze nie wrócił, policjanci aresztowali Cze Ion-kila i

uprowadzili go z sobą.

Wysłani w ślad za patrolem zwiadowcy przynieśli kolegom

niewesołe wieści. Cze Ion-kila umieszczono w więzieniu przy ulicy

Szemrzących Strumieni. Chłopcy wiedzieli, co to oznacza. Właśnie z tego

więzienia wyprowadzano codziennie dziesiątki patriotów koreańskich na

plac straceń pod Wzgórzem Noży.

Niezwłocznie zwołana rada kapitanów pionierskich przekazała

kierownictwo Domu Dziecka szesnastoletniej O Dzon-suk, a kierownictwo

partyzanckiej grupy operacyjnej — trzynastoletniemu Li Chio-sikowi.

Kolektyw pionierski ustalił ponadto, ze pierwszym zadaniem bojowym

grupy operacyjnej ma być uwolnienie z więzienia Cze Ion-kila.

Młodym partyzantom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.

Wszyscy kochali Cze Ion-kila jak starszego brata i rozumieli dobrze, jak

nieodżałowaną stratą dla całego Domu Dziecka jest jego uwięzienie.

Li Chio-sik, nie zwlekając ani chwili, wybrał z grona podwładnych

czterech zręcznych zwiadowców i zlecił im udanie się jeszcze tego wieczora

na ulicę Szemrzących Strumieni dla dokładnego obejrzenia gmachu

więziennego i wywiedzenia się, w której z cel przebywa Cze Ion-kil.

Page 78: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

78

Sam Li Chio-sik nie mógł towarzyszyć kolegom w tej wyprawie,

gdyż trzon grupy operacyjnej Domu Dziecka z rozkazu podziemnego

komitetu walki z wrogiem miał przeprowadzić tej samej nocy akcję

zwiadowczą w rejonie wspomnianego już dwukrotnie Wzgórza Noży.

Podziemny komitet uzyskał informacje, że na Wzgórzu Noży

znajduje się duże zgrupowanie amerykańskie.

Mali partyzanci — zgodnie z rozkazem, przekazanym im przez

starego ślusarza w niebieskich okularach — mieli ustalić w przybliżeniu

skład nieprzyjacielskiej placówki i jej siłę ogniową.

Było to zadanie niezwykle trudne i niebezpieczne, przerastające

wszystko, czego dokonali dotychczas. Ale tej nocy mali partyzanci nie

obawiali się największych nawet niebezpieczeństw. Strata drogiego

przyjaciela i dowódcy dotkliwie zraniła ich młode serca i napełniła je

mściwą męską odwagą.

Około godziny jedenastej wieczorem sześciu chłopców pod

dowództwem Li Chio-sika wyszło z Domu Dziecka, postanawiając udać się

na punkt wyjściowy różnymi drogami, gdyż wspólny przemarsz przez

miasto mógł zwrócić uwagę nieprzyjacielskich patroli.

Spotkali się w pół godziny później w głębokiej rozpadlinie wśród

ruin spalonego Pedagogikum. Noc była ciemna, bezksiężycowa i

bezgwiezdna. Tuż przed nimi czerniało Wzgórze Noży, cel ich wyprawy. Za

sobą mieli mur straceń. Powiew wiatru przynosił stamtąd ciężki, ckliwy

odór gnijących ciał ludzkich...

Zgodnie z uprzednio opracowanym planem Li Chio-sik rozstawił

czterech kolegów na posterunkach alarmowych od strony miasta. Dwaj

pozostali, najbystrzejsi i najzręczniejsi, mieli się wspiąć ukradkiem na

szczyt wzgórza i przeprowadzić tam właściwą pracę zwiadowczą. On sam

— jako dowódca — pozostał w rozpadlinie dla utrzymania łączności

między posterunkami alarmowymi a zwiadowcami. Za sygnał alarmu i

zbiórki przyjęto, jak zwykle, trzykrotne krakanie kruka.

Kiedy wszyscy koledzy po otrzymaniu swych zadań bojowych

zniknęli w ciemnościach i Li Chio-sik został sam, serce jego przeniknął

nieprzyjemny chłód.

Page 79: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

79

Li Chio-sik był chłopcem bardzo odważnym, a samotne

przebywanie w mrokach nocnych — po wielu doświadczeniach ostatnich

tygodni — nie stanowiło dla niego żadnej nowości.

Ale ta niesamowita czarna noc wokoło, nie rozjaśniona

najmniejszą gwiazdką, i sąsiedztwo placu straceń mogły przejąć

zabobonnym lękiem nawet najmężniejsze serce.

Darmo Li Chio-sik uciekał się do swego niezawodnego środka

uspokajającego i mocno ściskał w ręku nabój otrzymany od Kim Ha-poka.

Tym razem niezawodny środek nie skutkował.

Młody partyzant — rozumiejąc, że dziwne uczucie, które go

ogarnia, nie jest niczym innym, jak zwykłym dziecinnym strachem nocnym

— wytężył całą wolę, żeby odwrócić myśl od posępnego muru straceń.

Przez pierwszy kwadrans starał się śledzić wzrokiem wyobraźni dwóch to-

warzyszy przeprowadzających niebezpieczne zadanie zwiadowcze. Potem

zabrał się do opracowywania w myślach planu uwolnienia z więzienia Cze

Ion-kila.

Gdy i to nie pomagało, zastosował środek, do którego młodzi

chłopcy odwołują się tylko w ostatecznej potrzebie: począł szeptem

powtarzać tabliczkę mnożenia.

Niestety, żaden ze sposobów, wypróbowanych przez wiele

pokoleń chłopców w walce ze strachami nocnymi, nie przynosił Li Chio-

sikowi upragnionej ulgi i nie mógł przywrócić równowagi jego rozbieganym

w popłochu myślom. Straszliwy zaduch śmierci płynący zza muru straceń

wdzierał się przemocą w nozdrza chłopca i nie pozwalał mu zapomnieć ani

na chwilę, że w nieprzeniknionych ciemnościach nocy w odległości

zaledwie dwudziestu kroków od niego leżą dziesiątki zamordowanych i

niepogrzebanych ludzi.

Skoro Li Chio-sik pojął, że strachu, czającego się za posępnym

murem, metodami szkolnymi nie pokona — postanowił użyć metody

żołnierskiej i zaatakować mur straceń uderzeniem frontalnym. Powiedział

więc sobie w duchu: „Ach, ty durniu niemądry, czego ty się boisz? Za tym

murem leżą nasi najwspanialsi ludzie zamordowani przez Amerykanów.

Kto wie, czy twój największy przyjaciel, Cze Ion-kil, nie będzie za parę dni

także tam leżał? Kto wie, czy ty sam tam się nie znajdziesz, jeżeli dzisiejsza

Page 80: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

80

akcja się nie uda? Bać się takiego sąsiedztwa? Ach, kpie wierutny! I ty

pragniesz nazywać się żołnierzem?"

Dopiero to ostre przywołanie się do porządku nieco Li Chio-

sikowi ulżyło. Chcąc strząsnąć z siebie ostatki mazgajstwa wydostał się z

rozpadliny i czołgając się przebył odległość dwudziestu metrów dzielących

go od muru straceń. Gdy znalazł się tuż przy nim, począł przesuwać ręką po

jego szorstkiej powierzchni, jak gdyby chcąc się upewnić, że ma do

czynienia z najzwyklejszą ścianą z cegieł.

Tak, był to zwykły mur ceglany. Jeszcze do niedawna stanowił

ścianę pięknego gmachu szkolnego, w którym wychowywano młodych

nauczycieli. Potem Pedagogikum spłonęło od amerykańskiej bomby

zapalającej i mur stał się częścią bezużytecznej ruiny. Dopiero Amerykanie

— po zdobyciu miasta — znaleźli dla niego zastosowanie. Uczynili go

murem straceń. Od tego czasu każdego dnia stają przed ścianą najlepsi

synowie i najlepsze córki Sonczenu i przyglądają się jej tak długo, póki od

tyłu nie uderzy w nich salwa morderców.

Lęk Li Chio-sika ustąpił miejsca zawziętej złości. Jego palce znowu

zacisnęły się kurczowo na trzymanym w kieszeni naboju. W tej chwili

przysiągł sobie, że nabój musi dosięgnąć właściwego celu. Naraz serce

chłopca zatłukło w piersi jak oszalałe. Wraz z nową falą trupiego zaduchu

do jego wyczulonych uszu dobiegł zza muru straceń słaby odgłos

przeciągłego jęku.

Ale teraz Li Chio-sik już się nie bał. Przepadł gdzieś trzynastoletni

chłopczyk obawiający się strachów nocnych. Pod murem straceń leżał

czujny i sprężony w gotowości bojowej żołnierz-partyzant walczącej Korei.

Ten żołnierz wiedział, że dochodzący zza muru jęk nie był głosem żadnego

nocnego upiora. Tam umierał człowiek. Z pewnością dobry, wspaniały

człowiek. I temu człowiekowi trzeba było pomóc.

Szybkie, jasne jak błyskawice myśli przelatywały przez głowę

młodego dowódcy. Człowieka zza muru trzeba uratować za wszelką cenę.

Ale do akcji ratowniczej będzie można przystąpić dopiero wtedy, gdy zbiorą

się wszyscy. Do tego czasu dowódcy nie wolno opuścić swego stanowiska.

Odpowiada przecież za życie sześciu ludzi.

Page 81: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

81

Li Chio-sik z ciężkim sercem odczołgał się od muru i wrócił do

swej rozpadliny.

Teraz nie starał się już odwracać myśli od cmentarzyska za

murem straceń. Przeciwnie: całą duszą był po tamtej stronie muru.

Wszystkie swe młode siły starał się przekazać na odległość obcemu

umierającemu patriocie.

— Wytrzymaj jeszcze, bracie — szeptał żarliwie w kierunku

przesłoniętego mrokiem muru. — Wytrzymaj jeszcze trochę. Odsiecz

nadciąga.

W ten sposób upływały niekończące się minuty oczekiwania.

Trwało to bardzo długo.

W pewnej chwili od ciemnego zbocza Wzgórza Noży oderwał się

niewielki cień i przypadł do ziemi u boku Li Chio-sika. To pierwszy

zwiadowca powrócił ze zdobytymi informacjami.

Minęło jeszcze kilkanaście minut ciężkiego, napiętego milczenia i

drugi cień bezszelestnym susem wskoczył do rozpadliny dowódcy. Zwiad

był skończony.

Wtedy Li Chio-sik uniósł głowę i zmarszczył brwi. Ciszę nocną

rozdarło niecierpliwe, gniewne krakanie kruka.

Po ściągnięciu posterunków alarmowych odbyto krótką naradę

wojenną. Wszyscy zgodzili się natychmiast ze zdaniem dowódcy, że trzeba

uratować człowieka konającego za murem straceń. Wobec tego Li Chio-sik

rozkazał jednemu ze zwiadowców udać się bezzwłocznie do znanego już

warsztatu ślusarskiego — który tym różnił się od innych warsztatów, że dla

wtajemniczonych otwarty był każdej godzinie nocy — i przekazać tam

całokształt zebranych informacji. Człowieka zza muru postanowiono

przenieść do drugiego punktu łącznikowego sieci konspiracyjnej. Była nim

podmiejska chatka dróżnika kolejowego, położona w odległości zaledwie

dwóch kilometrów od muru straceń. Li Chio-sik skierował tam od razu dru-

giego zwiadowcę z odpowiednim meldunkiem.

Po ustaleniu planu i odejściu zwiadowców Li Chio-sik i jego

czterej koledzy przystąpili do wykonania zadania.

Page 82: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

82

Tym razem wystawiono tylko dwa posterunki alarmowe od

strony miasta. Dwaj pozostali chłopcy razem z dowódcą przeczołgali się

wzdłuż muru straceń, obeszli go i wypełzli na plac kaźni.

Nieprzenikniona ciemność oszczędziła im straszliwego widoku.

Ale to, czego nie mógł im powiedzieć wzrok, mówił im dotyk. Szeroki na

trzy metry pas przy murze cały był zasłany trupami. Leżeli tu starzy i

młodzi, mężczyźni i kobiety. Amerykanie od pewnego czasu nie pozwalali

grzebać trupów „buntowników", aby ich widokiem oddziaływać

odstraszająco na resztę ludności miast.

Chłopcy musieli się przebijać przez zwały trupów zagradzających

im drogę. Ich ręce i nogi zaczepiały się o włosy kobiet i kurczowo

zakrzywione palce mężczyzn. Mdliło ich od straszliwego zaduchu. Gardła

ich dusił wściekły gniew.

Człowiek, którego szukali, leżał przywalony trzema trupami.

Prawdopodobnie tylko wskutek tego uniknął dobicia. Był to stary

mężczyzna zupełnie już nieprzytomny. Wydawało się, że chwile jego są

policzone.

Ale chłopcom nawet nie przeszło to przez myśl. Byli pewni, że go

uratują. Olbrzymim wysiłkiem uwolnili go spod okropnego ciężaru i

przeciągnęli na drugą stronę muru.

I znowu zakrakał trzykrotnie kruk zwołując na zbiórkę posterunki

alarmowe. Pięciu bohaterskich chłopców, wlokących z sobą ciężko rannego

starca, rozpoczęło najtrudniejszy bojowy marsz swego młodego życia.

Po dwóch godzinach wysiłków, których nie zdoła opisać pióro,

dobrnęli wreszcie do chaty dróżnika.

Tu czekał już na nich, wezwany przez kolegę zwiadowca, młody

lekarz sonczeńskiego podziemia. Rozpoznał on od razu w rannym starcu

jednego z ostatnich członków Rady Miejskiej Sonczenu. Rana jego — jak się

okazało — nie była tak ciężka. Wkrótce też po jej opatrzeniu odzyskał

przytomność. Gdy mu opowiedziano, że jego wybawcami są trzynastoletni

pionierzy z Domu Dziecka, ten twardy i nienawykły do poddawania się

wzruszeniom człowiek nie potrafił powstrzymać łez radości i długo bez

słowa ściskał dłoń Li Chio-sika.

Page 83: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

83

Była już bardzo późna, prawie nadranna godzina, gdy grupa

operacyjna sonczeńskiego Domu Dziecka wycofała się z domku dróżnika.

Kiedy podchodzili do miasta, Li Chio-sik rzekł do kolegów:

— Zadanie bojowe skończone. Maszerujcie teraz do domu. Ja

muszę jeszcze zatrzymać się przy murze straceń.

Młodzi partyzanci nie zgodzili się jednak opuścić swego dowódcy.

Wobec tego cała grupa, zachowując konieczne ostrożności, udała się

powtórnie w kierunku złowieszczego Wzgórza Noży. Ale ostatnie bojowe

zadanie tej nocy Li Chio-sik pragnął wykonać bez cudzej pomocy. Dlatego

wszystkich kolegów pozostawił na posterunkach ochronnych, a do muru

straceń podczołgał się sam. Wrócił stamtąd w niespełna pół godziny. Był

spokojny i tak radosny, jak nigdy dotychczas.

Potem grupa operacyjna — w pełnym składzie i bez dalszych już

przeszkód — powróciła do Domu Dziecka.

Następny dzień w Sonczenie upłynął do południa bez żadnych

nadzwyczajnych wydarzeń. Nie zerwano nigdzie flag i nawet mali

przekupnie drzewa nie wyszli tego przedpołudnia na swoje punkty

obserwacyjne. Życie okupowanego miasta toczyło się swą utartą koleiną.

Patrol lisynmanowski pod dowództwem amerykańskiego oficera — o tej

samej godzinie, co zawsze — wywiódł kilkunastu patriotów z więzienia

przy ulicy Szemrzących Strumieni i zaprowadził ich na plac publicznych

egzekucji. Tam, jak zawsze, ustawiono ich twarzami do muru straceń. I, jak

zawsze, zabito ich salwą w plecy.

Wszystko na pozór odbyło się tak, jak zawsze. Bo nikt nie zdołał

zauważyć, że na chwilę przed wybuchem uśmiercającej salwy wszyscy

skazańcy utkwili spojrzenie nagle pojaśniałych oczu w jednym punkcie po-

siekanego kulami muru straceń, gdzie niewprawna dłoń chłopięca wyryła

gwoździem jedno krótkie zdanie:

„ŚMIERĆ WASZA BĘDZIE POMSZCZONA".

Po południu niebo nad Sonczenem zaciągnęło się czarnymi

chmurami. Pod osłoną tych chmur na Wzgórze Noży naleciało dwadzieścia

bombowców Armii Ludowej.

Page 84: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

84

Obietnica złożona rozstrzelanym została spełniona.

W taki to sposób zakończyła się akcja zwiadowcza w rejonie

Wzgórza Noży, przeprowadzona przez grupę operacyjną z sonczeńskiego

Domu Dziecka.

Następną z kolei akcją małych partyzantów było uwolnienie z

więzienia przy ulicy Szemrzących Strumieni kolegi Cze Ion-kila.

W tej akcji decydującą rolę odegrał szczęśliwy przypadek. Wysłani

pierwszego wieczora zwiadowcy donieśli, że Cze Ion-kila umieszczono w

zbiorowej celi na drugim piętrze, położonej w tylnej części gmachu i

wychodzącej na gęsto zadrzewiony park. Ta cela posiadała małe, okrągłe

okienko, umieszczone wysoko — niemal pod sufitem.

Okienko odgrywało rolę otworu wentylacyjnego i nie posiadało

żadnej osłony, gdyż ucieczka przez nie dla dorosłego mężczyzny była

zupełnie niemożliwa, w celi zaś do przyjścia Cze Ion-kila siedzieli sami

dorośli więźniowie. Jednakże bystrzy zwiadowcy zrozumieli od razu, że taki

szczupły i zwinny chłopiec, jak Cze Ion-kil, będzie się mógł od biedy przez

to okienko przecisnąć. Plan uwolnienia Cze Ion-kila rozwinął się jako

konsekwentny wniosek z tych obserwacji.

Zaraz następnego dnia po akcji w rejonie Wzgórza Noży w Domu

Dziecka przygotowano niewielką piłkę, splecioną misternie z kilkunastu

metrów cienkiej, mocnej linki. W środku piłki ukryto karteczkę z

dokładnymi instrukcjami dla uwięzionego kolegi.

Kto wie, jak zręcznie i celnie potrafią rzucać kamieniami i piłką

mali chłopcy koreańscy, zrozumie, że wrzucenie uplecionej z linki kuli do

celi Cze Ion-kila nie było rzeczą trudną.

Wykonanie prostego planu również odbyło się bez specjalnych

komplikacji. Noc, pod osłoną której uwolniono Cze Ion-kila, najwięcej

kłopotów przysporzyła niechybnie wartownikowi lisynmanowskiemu,

pilnującemu więzienia od strony zadrzewionego parku. Miał on tej nocy

wrażenie, że do więziennego parku zleciały się na burzliwy wiec kruki z

całej Korei. Ich gniewne, niecierpliwe krakanie z pewnością wprawiło go w

zabobonny lęk.

Page 85: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

85

Ale nie tylko kruki dokuczały mu w czasie tej ciemnej i

nieprzychylnej nocy. Gdy przytulony do muru, który chronił go przed

przenikliwym wiatrem, zamierzał właśnie zapaść w słodką półdrzemkę,

nagle z głębi parku rozległ się ostry, przeraźliwy krzyk. Drżący z

przerażenia, z karabinem nastawionym do strzału, strażnik więzienny

zeszedł ze swego posterunku i ruszył na obchód parku. Jednakże nigdzie nie

znalazł nic podejrzanego. Wtedy musiał przestraszyć się na dobre i

zapewne przysiągł sobie, że nigdy już nie tknie przed służbą alkoholu, który

narzuca uszom halucynacje i skazuje na bezcelowe wędrówki na wietrze,

uniemożliwiające spokojną drzemkę pod murem więziennym.

Ale obchód parku nie był bezcelowy. Bo w czasie nieobecności

wartownika na posterunku — Cze Ion-kil, podsadzony do góry na

ramionach towarzyszy z celi, wydostał się przez okienko, spuścił się na dół

po lince, a następnie zniknął w gąszczu drzew i krzaków.

Cze Ion-kil nie powrócił już oczywiście do Domu Dziecka. Nawet

możliwość przechowania go w loszku piwnicznym uznano za rzecz zbyt

ryzykowną. Byłym dowódcą grupy operacyjnej zajął się stary ślusarz w

niebieskich okularach, zapewniając mu bezpieczny schron i odpowiednie

zatrudnienie.

Ale już w parę dni potem okazało się, że uwolniony więzień mógł

sobie najspokojniej powrócić do swej macierzystej bazy. Albowiem

wydarzyło się coś, co zmusiło okupantów amerykańskich do zajęcia się

sprawami znacznie ważniejszymi od pościgu za szesnastoletnim chłopcem.

Pewnego ranka mali łącznicy, krążący między Domem Dziecka a

warsztatem ślusarskim i chatką dróżnika, przynieśli wieść, która zaparła

oddech w piersiach i zatrzymała na chwilę bicie serc.

— Oddziały Armii Ludowej wyruszyły z Wysokich Gór do natarcia

na miasto Sonczen. Orły górskie wracają do swych gniazd.

Orlęta z Domu Dziecka musiały się przygotować do godnego

powitania starszych braci. Li Chio-sik zrozumiał, że nadeszła chwila

wyczekiwana od tygodni — chwila zbrojnego wystąpienia grupy

operacyjnej.

Page 86: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

86

Ale grupa operacyjna nie posiadała broni. Na wszystkie

dotychczasowe błagania o broń ślusarz w niebieskich okularach i

podmiejski dróżnik odpowiadali odmownie. Podziemny komitet nie

rozporządzał taką ilością karabinów, żeby mógł w nie zaopatrywać

trzynastoletnich chłopców.

Li Chio-sik zrozumiał, że broń grupa operacyjna musi sobie

zdobyć sama. Czy byłoby do pomyślenia, żeby gromadka trzynastoletnich

chłopców mogła sobie sama zdobyć broń w mieście okupowanym przez

silne i świetnie uzbrojone oddziały wroga, nawet wówczas gdy ten wróg był

ogarnięty paniką ewakuacyjną?

Dla chcącego naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. A Li Chio-sik

musiał zdobyć broń. Nosił przecież w kieszeni zdobyczny nabój

amerykański i nabój ten domagał się zdobycznego karabinu.

Po długich naradach i namysłach przystąpiono do wykonania

szaleńczo ryzykanckiego planu.

W sonczeńskim Domu Dziecka nie było wprawdzie broni, ale było

dużo dobrego, miękkiego drzewa lipowego i kilka buteleczek z czarnym,

połyskliwym lakierem. Było tam także dwóch małych chłopców, którzy

potrafili niezwykle kunsztownie wycinać z drzewa rozmaite zabawki.

Zmajstrowane przez nich rewolwery oczywiście nie strzelały, ale

postraszyć mogły — i to porządnie.

Przekonali się o tym w trzy dni później dwaj policjanci

lisynmanowscy, których pod grozą tych drewnianych rewolwerów

rozbrojono i wzięto do niewoli. Lisynmanowców zamknięto w loszku

piwnicznym, gdzie ongiś ukrywał się kierownik Kim Sun-chan. Ich

karabinki przejęła grupa operacyjna. Li Chio-sik, ładując w zdobyczny

karabin nabój otrzymany od Kim Ha-poka, miał zmarszczone brwi i surowo

zacięte usta. Myślał o nocy spędzonej za murem straceń.

Czego dokonano za pomocą tych dwóch pierwszych karabinów i

dalszej zdobycznej broni, o tym mówi dokładnie biuletyn Dowództwa

Koreańskiej Armii Ludowej, przedrukowany w pionierskiej gazetce, którą Li

Chio-sik przywiózł ze sobą z Korei.

Page 87: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

87

W czasie trzydniowej panicznej ewakuacji okupanta z miasta

Sonczen grupa operacyjna Li Chio-sika zapisała na swym rachunku

następujące wyczyny:

„Wzięto do niewoli pięciu lisynmanowców i dwóch Amerykanów.

Zdobyto cztery 80-milimetrowe miotacze min, dwa samochody i wiele

granatów. Zdobyto 100 tysięcy metrów drutu telefonicznego.

Zastrzelono, jak wściekłego psa, lisynmanowskiego policjanta,

który usiłował zatruć studnie miejskie.

Uwolniono z więzienia dwustu patriotów, których okupant

zamierzał wymordować".

Nadszedł wreszcie dla Sonczenu ów szczęśliwy dzień, gdy w ulice

szalejącego z radości miasta wkroczyły bataliony piechoty morskiej,

stanowiące dawną jego załogę.

Li Chio-sik spotkał się ze swym przyjacielem, podoficerem Kim

Ha-pokiem. Zaledwie przed kilku tygodniami żegnał go jako mały,

przestraszony chłopiec. Teraz uścisnęli sobie ręce jak dwaj starzy,

wypróbowani towarzysze broni, których czasowo rozdzieliły odmienne

zadania bojowe.

Li Chio-sik wsunął w rękę marynarza mały metalowy przedmiot.

Była to pusta łuska po naboju wystrzelonym w obronie narodu i ojczyzny.

Page 88: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

88

R O Z D Z I A Ł P I Ą T Y

J A K B O J O W Y O K R Ę T

Page 89: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

89

V. JAK BOJOWY OKRĘT

Organizacja pionierska gołotczańskich Koreańczyków jest jak

niezwyciężony bojowy okręt. Przeprawy wojenne i ogień nieprzyjaciela

zahartowały jego załogę, lecz nie zdołały uszkodzić jego ochronnego

pancerza. Daleko odpłynął okręt pionierski od swego macierzystego portu.

Ale — jak zawsze dzieje się z okrętami — częścią swego narodowego

terytorium być nie przestał.

Dowódcą pionierskiego okrętu — żeglującego na dalekich obcych

wodach pod flagą Ludowej Republiki Koreańskiej — jest nauczyciel Chan,

który sprawuje nadzór nad gołotczańską organizacją pionierską z ramienia

Związku Młodzieży Koreańskiej. Prócz niego okręt posiada dziesięciu

oficerów. Są nimi kierownicy grup pionierskich, czyli tak zwani kapitanowie

pionierscy.

Gołotczański kapitan dla swej grupy jest czymś więcej niż

zwykłym przełożonym pionierskim. Występuje on wobec swych młodszych

kolegów jako pełnomocny przedstawiciel dalekiej walczącej ojczyzny, jako

zastępca nie żyjących rodziców i jako pomocnik nauczyciela. W potrzebie

potrafi być także lekarzem, krawcową i siostrą miłosierdzia. Przed orlim

wzrokiem kapitana nie ukryje się żadna krzywda, żaden występek. Kapitan

pionierski broni prześladowanych i poskramia gwałtowników. Kapitan

pionierski jest obrońcą z urzędu we wszystkich sporach i

nieporozumieniach swoich podwładnych i jest sędzią, od wyroków którego

nie ma odwołania.

Page 90: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

90

Polscy pracownicy Domu Dziecka przez długi czas nie mogli

zgłębić tajemnicy niezwykłego autorytetu kapitanów i żelaznej dyscypliny

rządzącej gołotczańską organizacją pionierską.

Dopiero opowiadanie partyzanta Li Chio-sika z Sonczenu rzuciło

na tę sprawę jasny snop światła. Wprawdzie Li Chio-sik mówił tylko o

własnych przeżyciach, ale nauczyciel Chan zapewnił polskich słuchaczy, że

prawie każdy z gołotczańskich kapitanów może się pochlubić podobną

przeszłością. Opowiadanie Li Chio-sika można więc śmiało uważać za

opowiadanie o szkole, z której wyszli gołotczańscy kapitanowie.

Ale opowiadanie Li Chio-sika nie tłumaczyło wszystkiego. Bo

walka jest walką — a dzieci są dziećmi. Wychowawcom trudno było

uwierzyć, że same wspomnienia wspólnych przeżyć wojennych mogły

wystarczyć — w zupełnie odmiennych warunkach życia gołotczańskiego —

do utrzymywania w karbach niewzruszonej dyscypliny dwustu

rozbrykanych dzieci.

Nie. Nauczyciele koreańscy i kapitanowie pionierscy dla

osiągnięcia tej dyscypliny musieli się posługiwać jeszcze jakimiś innymi,

tajemniczymi środkami. Jakie te środki były — nikt z Polaków oczywiście

nie wiedział. Ale że były — to zdawało się nie ulegać wątpliwości. Wiara w

tajemnicze środki wychowawcze koreańskich zwierzchników pionierskich

umocniła się po pamiętnej awanturze w świetlicy.

Ten pożałowania godny wypadek wydarzył się w miesiąc po

przyjeździe Koreańczyków do Gołotczyzny. Był to ów przełomowy okres,

kiedy wojenne sieroty zrzuciły z siebie wreszcie brzemię wspomnień

przeszłości i poczęły odczuwać gwałtowny przypływ nowych sił

żywotnych.

W pewne niedzielne popołudnie, gdy śnieżna zawieja

uniemożliwiła wyjście na boisko, mali Koreańczycy bawili się jak zwykle w

dużej świetlicy na pierwszym piętrze. Dziś trudno już dociec, jak to się stało,

że pod koniec zabawy nie było w świetlicy żadnego z wychowawców. I

właśnie wtedy — z nie znanych nikomu przyczyn — bawiący się chłopcy

nagle ulegli napadowi jakiegoś niszczycielskiego szału. Kiedy dyżurny

wychowawca powrócił do świetlicy, oczom jego przedstawił się obraz

straszliwego zniszczenia. Świeżo zawieszone na oknach tiulowe firanki

Page 91: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

91

zostały zdarte i poszarpane w strzępy. Na białych ścianach było pełno

brudnych śladów i okaleczeń. Na podłodze walały się potłuczone doniczki,

rozsypana ziemia i połamane palemki.

Przerażeni polscy wychowawcy zawiadomili o zajściu w świetlicy

nauczyciela Chana. Był to pierwszy wypadek, kiedy nauczyciel Chan

wysłuchał relacji polskich kolegów bez zwykłego uprzejmego uśmiechu.

Zdemolowanie świetlicy ogromnie go przygnębiło. Tym więcej że wybryk

nastąpił właśnie w tym czasie, gdy między Koreańczykami a Polakami

zaczęły się już nawiązywać pierwsze serdeczne stosunki.

Tego wieczora Chan zwołał do świetlicy walne zebranie

wszystkich pionierów. Drzwi świetlicy zostały zamknięte na siedem

spustów i nikt z Polaków nie dowiedział się, jaki był przebieg tego

dramatycznego zebrania. A właściwie, jeżeli wyjawić już całą prawdę...

Tak: nie ma co ukrywać.

Trzeba wyjawić całą prawdę.

Otóż był ktoś, kto przez cały czas

trwania zebrania pionierskiego

stał przyczajony pod drzwiami

świetlicy i wytężonym uchem

łowił wszystkie odgłosy burzliwej

narady. Tym kimś był syn

kucharki Parypińskiej — znany

już wam Stasiek Parypiński.

Podsłuchiwanie jest

niewątpliwie rzeczą brzydką. Ale

na usprawiedliwienie Staśka

Parypińskiego trzeba przy-

pomnieć, że w owych pierwszych

tygodniach wszystko, co działo

się u Koreańczyków, budziło

szaloną, niemożliwą do opanowania ciekawość dzieci polskich. Ponadto

postępek Staśka różnił się zasadniczo od zwykłego podsłuchiwania. Bo

choćby Stasiek stał pod drzwiami świetlicy nie dwie godziny, ale dziesięć

godzin — to i tak nie mógłby zrozumieć ani jednego słowa z koreańskich

przemówień.

Page 92: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

92

Tak czy inaczej — Stasiek Parypiński przez pełne dwie godziny

stał pod drzwiami świetlicy, w której odbywało się zebranie pionierów

koreańskich. Treści dochodzących go hałasów nie rozumiał. Ale rozróżniał

głosy poszczególnych mówców i nastrój poszczególnych przemówień. I to

pozwoliło mu wysnuć pewne wnioski. Wnioski te — zakomunikowane

następnie polskim wychowawcom — zakłóciły na długi czas spokój

wewnętrzny całego polskiego personelu gołotczańskiego Domu Dziecka.

Najpierw więc wysłuchał

Stasiek przemówienia nauczyciela Chana.

Chan mówił bardzo długo i stojący pod

drzwiami chłopiec słyszał wyraźnie, jak

głos nauczyciela łamał się i drżał od

gniewnego wzburzenia. Potem z takim

samym wzburzeniem odpowiadali

kapitanowie pionierscy i inni chłopcy.

Wypowiedzi pionierskie — w których

dźwięczały: skrucha, żal i wstrzymywane

łzy — zajęły więcej niż godzinę. Po

ostatniej z nich zapadła krótka cisza. I

naraz znowu rozległ się głos Chana. Chan

już nie przemawiał. Wykrzyknął tylko kilka gardłowych dźwięków. Ale

wykrzyknął je z taką mocą, że zabrzmiało to jak uderzenie piorunu.

W tych kilku słowach nauczyciela musiało być coś strasznego —

bo odpowiedział im jeden wielki krzyk trwogi i rozpaczy. Tak krzyczą

zapewne marynarze wojennego okrętu, kiedy po salwie nieprzyjacielskiej

wali się ich główny maszt. Po krzyku trwogi i rozpaczy wybuchnął w

świetlicy taki żałosny lament, że serce Staśka Parypińskiego zamarło z

grozy i ze współczucia. W kilka minut później zebranie pionierskie

zakończyło się — i to tak nagle, że Stasiek ledwie zdołał odskoczyć od

drzwi.

Z zebrania wszyscy chłopcy wyszli z zaczerwienionymi oczami.

Spostrzegawcza sekretarka Mira zauważyła, że zaczerwienione oczy miał

nawet nauczyciel Chan. A po zebraniu — przez cały długi miesiąc — mali

Koreańczycy sprawowali się tak idealnie, że polski personel nie mógł

nadziwić się tej zmianie. Co tę zmianę spowodowało — nie wiedziano.

Page 93: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

93

Domyślano się tylko, że pozostawała ona w ścisłym związku z kilkoma

słowami wypowiedzianymi przez nauczyciela Chana pod koniec zebrania

pionierskiego w świetlicy.

I cały polski personel Domu Dziecka począł się głowić nad

rozwiązaniem dręczącej zagadki. Co Chan powiedział wówczas w świetlicy?

Jakim tajemniczym środkiem wychowawczym osiągnięto cudowną zmianę

w zachowaniu małych Koreańczyków?

Najbardziej dręczącą była ta zagadka dla Staśka Parypińskiego.

Nic więc dziwnego, że właśnie on, a nie kto inny ją rozwiązał. Po

miesięcznych blisko staraniach i podchodach wydusił wreszcie od swego

przyjaciela Li-Wana treść końcowego okrzyku nauczyciela Chana.

Chan wykrzyknął wtedy do pionierów koreańskich tylko jedno

zdanie. Brzmiało ono:

— Nie zasługujecie na to, żeby portret Kim Ir-sena wisiał w waszej

świetlicy!

Page 94: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

94

R O Z D Z I A Ł S Z Ó S T Y

Page 95: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

95

VI. TANIEC „NODR KAN-BION”

Na występy artystyczne małych Koreańczyków — zwane w

gołotczańskiej gwarze „świetlicą koreańską" — goście z zewnątrz rzadko

bywają dopuszczani.

Sława artystycznych uzdolnień dzieci gołotczańskich rozeszła się

daleko poza Gołotczyznę. Wiedzą o niej w powiatowym Ciechanowie i w

stołecznej Warszawie. Niemal codziennie dzwonią do Gołotczyzny rozmaite

instytucje i osoby; szkoły, związki zawodowe, malarze, rzeźbiarze, literaci

— z prośbą o pokazanie im występów świetlicy koreańskiej. Ale na ogół

prośbom tym się odmawia. Niewzruszona zasada Dyrektorki Domu Dziecka

brzmi: żadnych gości na występach świetlicy koreańskiej, żadnego robienia

cyrku z dzieci koreańskich.

Bywają jednak wypadki, kiedy Dyrektorka sama odstępuje od

swej niewzruszonej zasady. Bo czy można — na przykład — nie pokazać

świetlicy koreańskiej delegatom Warszawskiej Spółdzielni

Zegarmistrzowskiej „Zegarmistrz", trudzącym się specjalnie z Warszawy do

Gołotczyzny dla wręczenia dzieciom pięknego daru Spółdzielni: misternie

wykonanego zegara ściennego? Albo takiemu towarzyszowi Cyrańskiemu z

ciechanowskiej Rady Narodowej, która tak serdeczną opieką otacza sieroty

koreańskie i której Gołotczyzna tyle zawdzięcza.

Takich gości nie można odprawiać z Domu Dziecka bez pokazania

im najpiękniejszego, czym Dom rozporządza. I takich gości Dyrektorka

sama zaprasza na wieczorny występ świetlicy koreańskiej.

Page 96: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

96

Występy artystyczne odbywają się na pierwszym piętrze w

głównej świetlicy Domu Dziecka. Mała publiczność koreańska rozsiada się

wschodnim obyczajem na podłodze. Goście i pracownicy Domu zajmują

krzesła pod ścianami. Jedna mama Parypińska staje jak zwykle w drzwiach i

nie pozwala się stamtąd ruszyć. Grubej kucharki nigdy nie można skłonić do

zajęcia miejsca na krześle. Może dlatego, że przyzwyczaiła się do

całodziennego wystawania przy kuchni, a może po prostu — jak złośliwie

twierdzi stolarz Grabowski — W Gołotczyźnie nie ma krzeseł „na jej miarę".

Występy artystyczne rozpoczyna mieszany chór chłopców i

dziewcząt pod batutą koreańskiego nauczyciela Czana.

Dla każdego, kto nigdy

przedtem nie słyszał śpiewu

koreańskiego, występ tego

prześlicznego chóru jest niezwykłym

przeżyciem. Struny głosowe

koreańskich śpiewaków mają

przedziwną wibrację. Ich

przenikliwy, szklano-srebrny ton

przenika serca na wskroś.

Mała Jadzia, córka

młodszej kucharki Krystyny — jak

zawsze w takich razach — nie może

opanować dręczącej ją pasji badawczej. Podchodzi cichutko na palcach do

swojej przyjaciółki, najmniejszej chórzystki Kim Bą-chła, i — korzystając z

wysokiego „C" — zagląda jej ciekawie w usta. Rozśpiewana Kim Bą-chła

stara się otworzyć buzię jak najszerzej, żeby dopomóc polskiej przyjaciółce

w jej poszukiwaniach. Mimo to Jadzia powraca na miejsce rozczarowana.

Znowu nie udało jej się dojrzeć w gardle Kim Bą-chła tych rozedrganych

szklanych dzwoneczków, które tak wyraźnie słychać w śpiewie chóru.

Ariran, Ańran Ara ri io Ariran kogieryl Nomokanda...

Page 97: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

97

Wspaniała jest stara pieśń Ariran, którą lud koreański śpiewa już

od tysiąca lat. Piękna jest pieśń Ariran, łącząca dawne lata z dzisiejszym

dniem. Zmienna i ciągle odnawiająca się jest pieśń Ariran, do której każdy

wiek historii dorzuca własne słowa i własną melodię. I dzisiaj — na

koreańskich polach bitew, nad wezbranymi wodami rzek, na niedostępnych

zboczach gór — rodzi się w boju nowa strofa pieśni Ariran — tragiczna,

bohaterska strofa wojnie napadniętego ludu.

Ariran, Ariran Ara ri io Ariran kogieryl Nomokanda...

Występ koreańskiego chóru to święto nauczyciela Czana. Kiedy

nauczyciel Czan staje przed swym chórem obejmuje nad nim batutę —

zmienia się nie do poznania. Jego nieładna twarz szlachetnieje w wyrazie

surowego natchnienia. A ruchy napiętych rąk stają się mocne, stanowcze i

harmonijne jak rytm pieśni. Czan jest urodzonym muzykiem. Za sobą ma

skończone konserwatorium pheniańskie, przed sobą — przyszłość

kompozytora.

Dyrygując swym chórem nauczyciel Czan od czasu do czasu

odwraca głowę w stronę fortepianu i szybkim, krótkim spojrzeniem

porozumiewa się z czternastoletnią akompaniatorką Li Tson-si. Rzecz

zwykła. Kierownik chóru musi się porozumiewać z akompaniatorką. Ale u

tych, którzy znają przeszłość gołotczańskiej „Korei", ta wymiana spojrzeń

między wychowawcą a wychowanicą wywołuje natychmiast pewne

wspomnienie. Wspomnienie tak samo piękne i tak samo historyczne, jak

pieśń Ariran.

Nie czekając na zakończenie śpiewu Dyrektorka Domu Dziecka

opowiada szeptem towarzyszowi Cyrańskiemu z ciechanowskiej Rady

Narodowej o niezwykłych węzłach łączących nauczyciela Czana z małą

pianistką Li Tson-si.

A więc jeszcze raz trzeba powrócić do strasznego marszu dzieci do

miasta Sinidzu na chińskiej granicy. W czasie tego marszu Li Tson-si ranił w

nogę odłamek bomby. I to właśnie ona, mała, wesoła pianistka Li Tson-si

błagała wówczas kierowników pochodu o prawo do śmierci: „Nie każcie mi

iść dalej, pozwólcie mi tu umrzeć". Ale nauczyciel Czan postanowił

uratować życie, z którego tak lekkomyślnie rezygnowała Li Tson-si. Wziął

więc dziewczynkę na plecy i niósł ją przez dziesięć dni aż do samego

Page 98: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

98

Sinidzu. W taki to trudny i niezwykły sposób nauczyciel Czan zdobył sobie

akompaniatorkę dla swego chóru.

Towarzysz Cyrański z Powiatowej Rady Narodowej przygląda się

spod oka rozgrzanej grą, uśmiechniętej pianistce Li Tson-si i mocno zaciera

swe duże, spracowane ręce. Aż strach pomyśleć, że z uśmiechniętych

dziecinnych ust mogły wyjść te okropne słowa. Czy można wyobrazić sobie

coś bardziej przerażającego niż błaganie o śmierć wychodzące z ust

czternastoletniej dziewczynki? Przy wtórze wzniosłych tonów pieśni Ariran

strasznie pięknie brzmi ta historia o nauczycielu i uczennicy. Towarzysz

Cyrański mruczy do Dyrektorki:

— Dobrą tu

macie robotę,

towarzyszko. Nie ma

co, fajna robota.

Po popisach

chóru następuje taniec

dzieci — „Ko-ko" — w

wykonaniu

najmłodszej pary

tancerzy: małej Kim

Bą-chła i jej

dziesięcioletniego

partnera, zwanego „Kajtusiem". Wesoły i zabawny jest ten taniec „Ko-ko",

który tańczą wszystkie małe dzieci w Korei. Kim Bą-chła i „Kajtuś" z

zasłoniętymi oczami podskakują w półprzysiadzie i zawodzą cieniutkimi

głosikami. Przypomina to trochę polskie „Siedzi zajączek na grochowej

miedzy".

Ko-ko... Ko-ko... — śpiewają Kim Bą-chła i „Kaj-tuś”

Ko-ko... Ko-ko... — odpowiada chórem cała sala.

Ko-ko... Ko-ko... — piszczy uszczęśliwiona mała Jadzia.

Tylko towarzysz Cyrański nie może jeszcze otrząsnąć się z

wrażenia po opowiadaniu Dyrektorki. Przychodzi mu naraz do głowy, że w

Korei z pewnością były dzieci — dużo dzieci — które właśnie podczas tego

Page 99: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

99

wesołego tańca „Ko-ko" ginęły od niespodzianie zrzucanych bomb

lotniczych.

Zmieniają się kolejne numery programu świetlicy koreańskiej.

Śpiewają chłopcy i dziewczęta. Poważny Ri Han-sik — z ciemną podłużną

myszką pod prawym okiem — pięknym, pełnym głosem intonuje pieśni

koreańskich górali. Wysoko, wysoko — jak górski sokół — szybuje dzika,

żałosna pieśń Ri Han-sika. Zrodziła się u stóp świętego wulkanu Pektusan,

ale pobrzmiewają w niej te same przeciągłe tony, co w pieśniach

podhalańskich pasterzy.

A potem znowu staje przed publicznością chór Cza-na. Tym razem

nauczyciel Czan długo trzyma podniesioną do góry rękę, zanim decyduje się

wreszcie obudzić nią swój zaczarowany instrument. I naraz... co za

wspaniała niespodzianka: z wysokich, szklano-srebrnych tonów chóru

swawolnie i rzewnie ześlizguje się polska piosenka:

C emu z es mne, matul enko, za mąs wy-da-ła...

Trochę nieswojska jest ta koreańska matuleńka. Jakaś

onieśmielona i zziębnięta — jakby ją przebrano z łowickich wełniaków w

koreańskie muśliny i jedwabie. Ale dziwnie przy tym urocza i dziwnie

wzruszająca.

D ob ze było u matuli u okienku stoić, co nędzela, co swiąteckotose

ustroić...

Stolarz Grabowski dostrzega ze zdumieniem, że po czerwonej,

błyszczącej twarzy kucharki Parypińskiej spływają łzy, powolutku jedna za

drugą... kap, kap.

— Pani Parypińska, u Boga Ojca, co z panią jest? Przecież w tym

nie ma nic do płaczu.

— A idźże, pan, idźże, pan — irytuje się przychwycona na gorącym

uczynku wzruszenia kucharka. — Spróbuj no, pan, tak postać przez cały

dzień przy kuchni, to i panu łzy pociekną.

— Piękna robota — mruczy do warszawskich zegarmistrzów

towarzysz Cyrański — to, rozumiem, jest piękna robota.

Page 100: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

100

A później następuje to, co w świetlicy koreańskiej jest

najpiękniejsze — tańce. Dwie czternastoletnie tancerki — Pak Ion-dza i Kim

Ion-suk — pokazują, co potrafią w ludowym tańcu „Nodr Kan-bion".

W gołotczańskim Domu Dziecka jest wiele dobrych tancerek.

Dobrze tańczy milcząca i zawsze smutna Kim Sun-bok, która nie umie się

śmiać od czasu, kiedy zmuszono ją do patrzenia na męczeńską śmierć matki

— działaczki Ligi Koreańskich Kobiet. Dobrą tancerką jest także pełna

temperamentu Tso Mią-su, specjalistka od „Tańca Partyzantów". I wysoka,

łagodna Ra Ki-mie. I jeszcze trzy lub cztery inne dziewczynki. Ale żadna z

tych tancerek nie może mierzyć się talentem i umiejętnością z dwiema

sławami gołotczańskimi: z Pak Ion-dza i z Kim Ion-suk.

Kiedy Pak Ion-dza i Kim Ion-suk, odziane w piękne stroje

narodowe z barwnego jedwabiu, tańczą „Nodr Kan-bion" — nie jest to już

żaden popis świetlicowy, lecz prawdziwa, za serce chwytająca sztuka.

Jak różne są te dwie czternastoletnie tancerki! Urodzona w

chłopskiej chacie Pak Ion-dza jest wysoka i silnie zbudowana jak większość

dziewcząt z najdalej wysuniętych na północ okręgów Korei. Niziutka Kim

Ion-suk — córka pułkownika sztabu generalnego i artystki z Seulu —

przypomina kruchą delikatnością figurynkę z porcelany. Taniec Pak Ion-dza

jest ociężały, jakby senny — jej ciemna, dumna twarz przez cały czas

trwania występu pozostaje nieruchoma i zastygła w jednym wyrazie jak

aktorskie maski ze starego teatru koreańskiego. A mała Kim Ion-suk

trzepocze się w tańcu jak motyl w słońcu. Cała przesycona uśmiechem.

Uśmiech na wargach, uśmiech w koniuszkach palców.

Taniec Pak Ion-dza i Kim Ion-suk wyczarowuje przed oczami

widzów wiosenny krajobraz Korei. Ale nie tej strasznej, wojennej Korei,

którą z filmów i z pism znają towarzysz Cyrański i warszawscy

zegarmistrze. W tańcu „Nodr Kan-bion" odżywa Korea sprzed najazdu

amerykańskiego, „Kraina Porannej Świeżości", ojczyzna szczęśliwego

dzieciństwa gołotczańskich tancerek.

O, z jakim napięciem śledzi ten taniec gołotczańska „Korea"! Jakiej

zmianie ulega w jednej chwili nastrój koreańskiej świetlicy! Czy to te same

dzieci, które dopiero co klaskały do wtóru polskiej „Matuleńce",

Page 101: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

101

odkrzykiwały wesoło „Ko-ko" i śmiały się z Kim Bą-chła i z małego

„Kajtusia"?

Potężny jest czar koreańskiego tańca „Nodr Kan-bion". Siedzą tu

wszyscy nasi przyjaciele: Li Chio-sik i Li-Wan; I Czun-chin, „Piotruś" i mała

Kim Che-suk; gracze w „takara" i futboliści; dobrzy i źli uczniowie;

„mechanicy" i „wynalazcy". Teraz nie ma już między nimi różnic. Wszyscy

zastygli w tej samej pozie: lekko pochyleni do przodu, z wypiekami na

policzkach, z wyschłymi wargami, z oczami aż okrągłymi z zapatrzenia.

Zapomnieli o nauce i zabawie, o teraźniejszości i przyszłości, o całym

świecie. Pozostał tylko ten niewielki krąg podłogi, na którym tańczą dwie

odziane w jedwab tancerki. .

Ociężale i sennie płynie taniec Pak Ion-dza. Jest w nim spokój

szeroko rozlanych wiosennych wód Tedonganu cisza lasów koreańskich, i

chłodny cień wysokich, skalistych gór. Roześmiany i trzepotliwy jest taniec

Kim Ion-suk. Jak w majowym strumieniu odbija się w nim słońce, wesoła

zieloność wzgórz i radość ludzi witających wiosnę.

O, wzgórza, wesołe wzgórza koreańskie, Haftowane fioletowym

kwieciem „mukung"! O, strumienie, szumne strumienie górskie, Mieniące się

w wiosennym słońcu! O, pola, lasy, rzeki, góry i doliny, O, Koreo! Koreo! Koreo!

Coraz szybciej i weselej płynie

wiosenny taniec „Nodr Kan-bion". Coraz

smutniej i duszniej staje się w świetlicy

koreańskiej od strasznej dziecięcej tęsknoty.

Tancerki tańczą w takiej ciszy, że słychać

szelest jedwabiu ocierającego się o jedwab i

szuranie tanecznych pantofelków.

W pewnej chwili towarzysz Cyrański

nachyla się do warszawskich zegarmistrzów i

mówi szeptem:

— Kwiaty gdzieś pachną. Czujecie

zapach kwiatów?

Przedstawiciele Spółdzielni „Zegarmistrz" raz, drugi pociągają

nosami i rzeczywiście... coś tak jakby kwiaty...

Page 102: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

102

Ale to nie są kwiaty. To tylko czar wiosennego tańca Pak Ion-dza i

Kim Ion-suk.

Wszyscy wiedzą, że Pak Ion-dza i Kim Ion-suk są najlepszymi

tancerkami w Gołotczyźnie. Ale rozstrzygnięcie, która z nich dwóch tańczy

lepiej — byłoby tak samo trudne, jak odpowiedź na pytanie, co piękniej

pachnie: narcyz czy konwalia?

A przecież znalazł się ktoś, kto sprawę pierwszeństwa między

dwiema tancerkami postawił na ostrzu noża i usiłował ją przesądzić w

sposób zdecydowany i ostateczny.

Tym rychliwym, ale nie zupełnie sprawiedliwym sędzią okazał się

kinooperator Polskiej Kroniki Filmowej, Urban, który pewnego pięknego

lutowego popołudnia zjechał do Gołotczyzny — razem ze swoim

pomocnikiem i z wszystkimi aparatami do zdjęć — aby nakręcić

krótkometrażowy film z życia gołotczańskich dzieci.

Przyjazd samochodu Kroniki i widok skomplikowanej aparatury

filmowej — którą z obawy przed miejscowymi „mechanikami" zaraz

zamknięto w gabinecie Dyrektorki — wywołały zrozumiałe podniecenie

wśród gołotczańskiej „Korei". Ale to pierwsze podniecenie szybko ustąpiło

wobec piorunującego wrażenia, jakie wywarła na wszystkich osobowość

samego kierownika ekipy filmowej.

Operator filmowy Urban krewkością

temperamentu przewyższał chyba wszystkich

pozostałych operatorów filmowych w Polsce.

Obserwując gwałtowność jego ruchów i słysząc

jego gromkie okrzyki, można było snadnie

przypuścić, że strawił on całe swe dzieciństwo na

opisanej już w poprzednich rozdziałach grze w

„takara".

Poza gwałtownością ruchów, siłą głosu i

bezwzględną pewnością siebie — z rysów charakterystycznych młodego

filmowca wyróżniały się na pierwszy rzut oka: niezmiernie długie nogi,

wielka szopa jasnych włosów, sterczących w górę jak kolce jeża, oraz

czerwony szalik, którego długie końce — polatując swobodnie na wietrze

— podkreślały jeszcze oryginalność i tak już oryginalnej postaci.

Page 103: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

103

W sumie operator Urban wywarł na Koreańczykach wrażenie

niezwykle dodatnie. Chłopcy zorientowali się w mig, że inicjatywa dalszych

wydarzeń tego popołudnia spoczywa wyłącznie w rękach tego

wybuchowego młodzieńca, gdyż jego flegmatyczny pomocnik —

nastraszony „mechanikami" — nie zdradzał najmniejszej ochoty do

oddalenia się od samochodu. Dlatego też cała „Korea" z wyjątkiem kilku

niepoprawnych optymistów — którzy nie stracili jeszcze nadziei na

dobranie się do samochodu — ruszyła natychmiast drobnym truchcikiem

za długonogim operatorem.

Operator Urban — wlokąc za sobą

koreański orszak — obiegł w szalonym

tempie cały Dom Dziecka nie pomijając

nawet piwnic i warsztatów mechaniczno-

stolarskich. O atmosferze, w jakiej odbywała

się ta inspekcja, niech świadczy fakt, że

nagłe wtargnięcie operatora do kuchni tak

przeraziło mamę Parypińską, iż zacnej tej

kobiecie już do samego wieczora wszystko

leciało z rąk.

W czasie swej wędrówki po domu młody kierownik grupy

operacyjnej Kroniki zbierał materiał potrzebny mu do ułożenia scenariusza

krótkometrażówki o Gołotczyźnie, a ponadto krzyczał, śmiał się i

oszałamiał ludzi potokiem swej wymowy. Kiedy spotykał na swej drodze

coś, co go dziwiło lub oburzało, targał swoją i tak już nie-porządną fryzurę i

wołał wielkim głosem:

— Trzydzieści lat chodzę już po tym świecie, ale czegoś

podobnego jeszcze nie widziałem!

Dyrektorka — która uprzednio sprawdzała legitymację gościa —

gotowa była przysiąc, że krewki operator chodzi po tym świecie dopiero od

lat dwudziestu siedmiu. Ale że była to kobieta wyrozumiała na ludzkie

słabostki, więc nie wnosiła żadnych sprostowań. Wskutek tego gniewne

oświadczenia operatora mogły nadal być przyjmowane z jak największą

powagą.

Page 104: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

104

Po zakończeniu obchodu Domu operator Urban od łączył się od

swej brunatnej świty i zaszył się w kąt pokoju. Siedział tam przez piętnaście

minut, skrobiąc coś pilnie w grubym notatniku. Tarmosił przy tym swoją

jasną wiechę, sapał i stroił najdziwniejsze miny. Po piętnastu minutach

wyszedł z kąta i oświadczył, że scenariusz jest gotów, wobec czego można

przystąpić do zdjęć. Dopiero wtedy zaczęła się zabawa na całego i radość

dla Koreańczyków.

Wielką jasną werandę na drugim piętrze, sąsiadującą z

sypialniami małych Koreanek — przekształcono w studio filmowe.

Ustawiono tam kamerę i różne rodzaje lamp. A pomocnik operatora zajął

się przygotowaniami do zdjęć. Ów pomocnik był człowiekiem bardzo

spokojnym, flegmatycznego usposobienia, i wyglądało na to, że Polska

Kronika Filmowa specjalnie skojarzyła go z wybuchowym operatorem dla

zachowania zasady „złotego środka". W czasie przygotowań doszło

kilkakrotnie do drobnych nieporozumień między współpracownikami, co

zmusiło krewkiego kierownika ekipy do oświadczenia jeszcze raz, że „od

trzydziestu lat już chodzi po świecie, ale czegoś podobnego jeszcze nie

widział". Spokojny pomocnik nie bardzo przejął się tym oświadczeniem i z

niezmąconą pogodą ducha nadal czynił swoje.

Na pierwszy ogień zdjęć poszła Dyrektorka i mała faworytka

Domu Dziecka Li Un-son.

Urban zamierzał w swej krótkometrażówce pokazać cały przebieg

dnia w Gołotczyźnie. Dyrektorka i Li Un-son miały odegrać scenę

porannego powitania. Dyrektorka budziła Li Un-son pocałunkiem, a

zbudzona dziewczynka zarzucała jej ręce na szyję i mówiła: „»Dzen dobry«,

mama!" Wprawdzie w codziennej praktyce Domu Dziecka nigdy podobnych

powitań nie bywało i Dyrektorka bardzo się na tę ckliwą scenę zżymała, ale

operator oświadczył, że w filmie taka scena jest potrzebna dla „dodania

ciepła".

„Ciepłą scenę" powtarzano wiele razy. Zachwycona Li Un-son z

niezmiennym wdziękiem szczebiotała swoje: ,,»dzen dobry«, mama!", ale

Dyrektorka z każdym powtórzeniem była bardziej poirytowana.

Nerwowość atmosfery potęgował jeszcze fakt, że operator z pomocnikiem

porozumiewali się jakimś dziwacznym językiem, którego poza nimi nikt nie

rozumiał.

Page 105: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

105

— Zginęła mi faza — skarżył się pomocnik.

Ale gdy obecna przy zdjęciach pani Wojtowicz zamierzała już

wyrazić przypuszczenie, że fazę zabrał z pewnością Tson Gu-so —

najbardziej zajadły z „wynalazców" — wtedy okazało się, że pomocnikowi

nic nie zginęło, a „zagubienie fazy" oznacza w języku filmowym jakąś

niedokładność w oświetleniu.

— Konterkę na prawo — komenderował w chwilę potem

operator.

— Mam sałatę w kamerze — oznajmiał w odpowiedzi zmartwiony

pomocnik. I wówczas zdjęcia przerywano, gdyż, jak okazywało się w

praktyce, „sałata" oznaczała zablokowanie aparatu przez taśmę filmową.

Na małych Koreańczykach ta fachowa terminologia nie robiła

wielkiego wrażenia. Byli przyzwyczajeni do niezrozumialstwa i dziwactw

językowych swoich gospodarzy. Natomiast sami gospodarze — wtrąceni

naraz w sytuację małych Koreańczyków — w żaden sposób nie chcieli się z

tym pogodzić, że język polski może być tak trudny do zrozumienia.

Po piątym nieudanym powitaniu porannym Dyrektorka

oświadczyła, że dość ma już odgrywania roli w nienaturalnej scenie, która i

tak nigdy dobrze nie wyjdzie. Ale nieubłagany operator oświadczył karcąco,

że cała fatyga Dyrektorki jest niczym w porównaniu z codziennym trudem

wielkich „gwiazd" filmowych. Argument ten zabrzmiał tak przekonywająco,

że Dyrektorka — chociaż nie zamierzała zostać gwiazdą filmową — poczuła

wyrzuty sumienia i chcąc nie chcąc powróciła do dalszych powitań z Li Un-

son.

Po ósmym zdjęciu „ciepła scena" została wreszcie prawidłowo

sfilmowana, a wyczerpana Dyrektorka wycofała się do swego gabinetu,

przekazując dyżur w studio filmowym młodej wychowawczyni, Irce. I to był

właśnie błąd. Bo gdyby Dyrektorka została przy zdjęciach, nie doszłoby

może do całej późniejszej awantury.

Po porannym powitaniu „kręcono" śniadanie i lekcję polskiego.

Zajęło to więcej niż godzinę. Gdy wreszcie uporano się z chóralnym

czytaniem elementarza, operator Urban rozsiadł się wygodnie na krześle,

wyciągnął swe długie nogi i zawołał wesoło:

Page 106: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

106

— No, a teraz dawajcie tańce!

Pak Ion-dza i Kim Ion-suk przygotowane już do występu wbiegły

na środek sali i rozpoczęły swój popisowy taniec „Nodr Kan-bion".

Urban śledził uważnie ruchy tancerek marszcząc przy tym groźnie

brwi i gryząc żółty ołówek.

— No, dobrze — powiedział z namysłem po zakończeniu tańca do

wychowawczyni Irki. — Tylko że dla mnie trochę to za chłodne. Spróbujmy

teraz z tą mniejszą — i wskazał ołówkiem na Kim Ion-suk.

Kim Ion-suk

odtańczyła pogodny taniec

kobiet zbierających

„mukung".

Dopiero w czasie

tego solowego tańca

operator Urban się

rozpromienił.

— O, właśnie! Ta

mała tańczy świetnie. Oto

taniec w sam raz dla

naszego filmu. Kolego Michale, nakręcimy taniec kobiet zbierających

„mukung".

Pomocnik skubnął wąsik i odpowiedział zgodnie:

— A no, jak „mukung", to „mukung".

Ale kiedy Irka przetłumaczyła decyzję operatora na gwarę

gołotczańską, wśród dzieci zawrzało. Chłopcy zaczęli tak zapalczywie

wykrzykiwać swoimi gardłowymi głosami, że wychowawczyni zupełnie nie

mogła zrozumieć, o co im chodzi. Osamotniona na środku sali Kim Ion-suk

pobladła i, niezdecydowana, rzucała przelęknione spojrzenia w stronę Pak

Ion-dza. Wyłączona z filmu tancerka stała oparta o ścianę. Jej piękna,

ciemna twarz nie utraciła swego dumnego spokoju. Tylko w kątach wąskich

czarnych oczu pod ciężkimi powiekami wzbierał wilgotny połysk.

Page 107: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

107

Do operatora Urbana podeszło trzech chłopców. Byli to

kapitanowie pionierscy: partyzant Li Chio-sik, wysoki rysownik Ok Te-iun i

przystojny Cza Mion-sol. Chłopcy uśmiechali się prosząco i przekonującą

gestykulacją usiłowali uzupełnić braki językowe.

— Jeden dziewcinka nedobrze, tata... Dwa dziewcinka — barso

dobrze...

Filmowca ubawiła ta nieporadna interwencja. Po ojcowsku

pogłaskał chłopców po głowach.

— Powiadacie, że jedna dziewczynka niedobrze wyjdzie. Nie

martwcie się, chłopcy, wszystko będzie dobrze. To ładnie, że wstawiacie się

za zdyskwalifikowaną koleżanką. Ale ja odpowiadam za film. A film musi

być ciepły. Rozumiecie, ciepły!... No, panie Michale, kręcimy!

Ale pan Michał odpowiedział ponuro:

— Mam sałatę w kamerze.

Nie ulegało żadnej wątpliwości, że pomocnik nie pochwalał

postępowania swojego szefa.

Kapitanowie pionierscy widząc, że nic nie wskórają, pobiegli do

Dyrektorki.

Pan Michał nie zdążył jeszcze uporać się ze swoją „sałatą", a

zapłakana — przez solidarność z koleżanką — Kim Ion-suk jeszcze ciągle

stała na środku sali, kiedy trzej zdyszani chłopcy powrócili z kierowniczką

Domu. Dyrektorka była nie mniej podniecona od Koreańczyków. Cios miał

ugodzić w harmonię jej ukochanej świetlicy koreańskiej i w jej ulubiony

taniec „Nodr Kan-bion". Ponadto kapitanowie pionierscy zdążyli już jej

opowiedzieć pewne szczegóły o Pak Ion-dza, których przedtem nie znała.

Kimże była mała Kim Ion-suk? Jedną z wielu dobrych tancerek. A Pak Ion-

dza uczyła tańczyć ich wszystkich. Pak Ion-dza komponowała tańce. Pak

Ion-dza po śmierci rodziców kolportowała w Phenianie gazety, a za

pieniądze uzyskiwane z ich sprzedaży uczyła się muzyki. Pak Ion-dza

tańczyła w żołnierskim zespole frontowym. Film bez Pak Ion-dza nie byłby

pełnym filmem o gołotczańskim Domu Dziecka.

Page 108: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

108

W chwili nadejścia odsieczy operator Urban — zmieszany łzami

Kim Ion-suk — był już skłonny do daleko posuniętych ustępstw. Ale

niespodziana interwencja Dyrektorki podrażniła jego miłość własną i

wprawiła go w nieopisany gniew. Dopiero teraz Gołotczyzna mogła w pełni

ocenić jego temperament.

— Trzydzieści lat chodzę po świecie — grzmiał rozpalony do

białości filmowiec — ale czegoś podobnego nie widziałem! Doszło więc do

tego, że dzieci zabierają się do układania scenariusza? Ależ proszę bardzo!

On, operator Urban, nie zamierza się temu przeciwstawiać. Jeżeli dzieci

pragną także kręcić film, to mogą natychmiast zająć jego miejsce przy

kamerze. Dlaczego nie, młode kadry należy popierać...

Na szczęście dla Przedsiębiorstwa Państwowego Film Polski

gołotczańscy „mechanicy" nie zrozumieli ani słowa z okrutnie ironicznego

przemówienia podrażnionego operatora i nie skorzystali z jego oferty. W

przeciwnym razie mogłoby się to bardzo smutnie skończyć dla aparatury

filmowej.

— Ale w takich warunkach ja nie mogę pracować — piorunował

dalej Urban. — Kolego Michale, przerywamy kręcenie.

Pomocnik skubnął wąsik i z wyrazem karygodnej beztroski zabrał

się do wykręcania taśmy.

A Urban wybiegł z sali trzasnąwszy za sobą drzwiami tak, że aż

szyby zadrżały. Za nim runęła chmara koreańskich chłopców.

Operator wypadł z domu z szybkością pocisku o napędzie

rakietowym — a po osiągnięciu boiska sportowego zabrał się do jego

okrążania w takim tempie i z taką zapamiętałością, jak gdyby przybył do

Gołotczyzny nie dla kręcenia filmu, ale dla pobicia wszystkich

dotychczasowych rekordów sportowych tej miejscowości. Tak, młodzi

operatorzy filmowi bardzo nie lubią, gdy ktoś niepowołany wtrąca się do

ich spraw fachowych.

Przestraszeni chłopcy koreańscy zatrzymali się przed żywopłotem

otaczającym boisko i skośnymi uważnymi oczami śledzili „maratoński

marsz" rozsierdzonego operatora. Początkowo było „barso nedobrze".

Page 109: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

109

Długie końce czerwonego szala Urbana powiewały na wietrze jak języki

szalejącego pożaru.

Ale gołotczański wiatr posiada kojące właściwości. Po dwóch

okrążeniach czerwony szal uspokoił się i przybrał bardziej pojednawczy

wygląd. Filmowiec zwolnił kroku i począł potrząsać jasną grzywą jak

zmęczony ujeżdżaniem młody koń, który przestał już wierzyć w swoje

zwycięstwo, ale sroży się jeszcze na pokaz. Potem nagle zawrócił, przebiegł

obok zaskoczonych chłopców — jakby wcale ich nie dostrzegając — i wpadł

do budynku. W minutę później, pozornie zupełnie uspokojony, powrócił do

„studia". Nie patrząc na obecnych powiedział do pomocnika jakimś

nieswoim głosem:

— Kolego Michale, kręcimy scenę tańca.

„Sałaty" w kamerze już nie było, więc pomocnik, leciutko się

uśmiechając pod wąsikiem, przygotował aparat do zdjęć. Obecni czekali w

napięciu, bo przecież wcale jeszcze nie

było wiadomo, który taniec zostanie

sfilmowany. Dyrektorka widząc, że nie

zanosi się na żadne polecenie ze strony

Urbana — skinęła na Pak Ion-dza i dwie

tancerki z nieobeschłymi śladami łez na

policzkach rozpoczęły swój taniec.

Urban nie protestował, ale też

zdawał się nikogo i nic nie dostrzegać.

Patrzał przez wszystkich jak przez

powietrze i poruszał się jak bezduszny

automat. Czuło się, że był głęboko,

bardzo głęboko obrażony.

Sfilmowany został taniec „Nodr Kan-bion". Chłopcy milczeli, ale

wewnętrznie szaleli z radości. Było to olbrzymie, niebywałe zwycięstwo

gołotczańskich pionierów. Nieprzyjemne było tylko to, że kinooperator tak

się tą sprawą przejął. Chłopcy od pierwszej chwili czuli, że ten wysoki,

hałaśliwy oryginał jest w gruncie rzeczy ich przyjacielem i że awantura z

tańcem nie wynikła wcale ze złej woli. Obecnie było im naprawdę bardzo

przykro. Ich wrażliwe serca z trudem znosiły ciężar zabójczego,

Page 110: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

110

demonstracyjnego chłodu Urbana. A Urban demonstrował już do końca.

Nikogo nie widział, na nikogo nie krzyczał, z nikim nie żartował. Obmarzł

zimną, nie-przenikalną skorupą lodu. Dopiero w ostatniej chwili... To, co

nastąpiło w tej ostatniej chwili, było tak niespodziewane i niezwykłe, że

właściwie nikt nie miał zupełnej pewności, czy nie uległ jakiemuś

optycznemu złudzeniu.

Bo kiedy samochód Polskiej

Kroniki Filmowej ruszał już z miejsca, zza

szyby wychylił się nagle jeż sterczących

płowych włosów i... Tak, widzieli to

wszyscy. Nie mogło być to jednak sprawą

żadnego złudzenia optycznego. Duże

niebieskie oko Urbana mrugnęło do

chłopców koreańskich. Po łobuzersku.

Porozumiewawczo. Przyjaźnie. W

odpowiedzi na ten znak pojednania wy-

buchnął jak grom jeden wielki okrzyk

radości. Dwieście ciemnych rąk

zamachało za odjeżdżającym

samochodem:

— Do widzenia, tata! Do widzenia, tata!

Potem kinooperator Urban odjechał. Zazwyczaj w takich

wypadkach dodaje się jeszcze... i wszelki słuch o nim zaginął. Ale tu tak

powiedzieć nie można, bo — chociaż Urban odjechał — słuch o nim nie

zaginął.

W parę tygodni później odwiedził Gołotczyznę pewien

warszawski dziennikarz. Dziennikarz ten w rozmowie z polskimi

pracownikami wspomniał mimochodem, że jego znajomy kinooperator

Urban z Polskiej Kroniki Filmowej bardzo mile wspomina swój pobyt w

Domu Dziecka i wszystkich raczy opowiadaniami, jak to koreańscy

pionierzy nauczyli go rozumu.

Kiedy padło nazwisko Urbana, psotna sekretarka Mira rozburzyła

swe jasne włosy, zmarszczyła groźnie brwi i zawołała srogim głosem:

Page 111: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

111

— „Trzydzieści lat już chodzę po tym świecie, ale czegoś

podobnego jeszcze nie widziałem!"

Obecni przy rozmowie Koreańczycy zaczęli się śmiać jak szaleni.

Od razu poznali nerwowego operatora.

— Tata od kino... Tata od kino...

Ale Dyrektorka skarciła Mirę. Powiedziała, że operator Urban

zachował się jak porządny człowiek, wobec czego nie należy się z niego

wyśmiewać.

Page 112: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

112

R O Z D Z I A Ł S I Ó D M Y

Page 113: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

113

VII. „PUSZKIN”

„Puszkina" odkrył ten sam dziennikarz warszawski, który

przywiózł do Gołotczyzny wiadomość o kinooperatorze Urbanie. Właściwie

dziennikarz „Puszkina" nie tyle odkrył, ile wykazał wszystkim, że „Puszkin"

naprawdę jest „Puszkinem". Aby wyjaśnić, jak do tego doszło, trzeba zacząć

od samego początku.

Dziennikarz przyjechał do Gołotczyzny w tym samym celu, co

kinooperator Urban. Miał zebrać materiał do reportażu o życiu dzieci

koreańskich — tylko nie dla filmu, a dla jednej z gazet warszawskich. Ale

temperamentem i przedsiębiorczością dziennikarz nawet się nie umywał

do swego filmowego kolegi. Jako człowiek raczej nieśmiały, wchodził tylko

tam, dokąd go wprowadzano, ograniczał się do zadawania pytań polskim

wychowawcom, a z dziećmi kontaktu nawet nie próbował nawiązać, gdyż z

góry osądził, że wobec trudności językowych kontakt taki jest w ogóle

niemożliwy. Zanosiło się więc na to, że wizyta redaktora w Gołotczyźnie

będzie równie mało interesująca dla mieszkańców Domu, jak jego

późniejszy reportaż — dla czytelników warszawskiego pisma.

Na szczęście dla siebie i dla swoich przyszłych czytelników

dziennikarz popełnił tę nieostrożność, że przywiózł z sobą do Gołotczyzny

aparat fotograficzny. Skoro tylko Koreańczycy dostrzegli aparat, oni sami

zabrali się do nawiązania kontaktu z jego właścicielem. Redaktora otoczył

natychmiast rozkrzyczany tłum dzieci spragnionych fotografii do swoich

albumików. I dziennikarz musiał fotografować przez cały ranek i przez całe

przedpołudnie. Gdziekolwiek się zwracał, zagradzał mu drogę mur ama-

torów fotografii, a brunatne palce wykonywały mu przed nosem

zachęcające gesty:

Page 114: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

114

Pstryk, tata... Pstryk, tata... Pstryk...

Fotografował tak długo, póki starczyło mu filmów i sił. Zmęczył

się przy tym, nakrzyczał i nadenerwował co niemiara. Ale w związku z

perypetiami fotograficznymi dowiedział się o rodzinnych albumikach, o

pisaniu listów i jeszcze kilku sprawach mogących przydać się do reportażu.

Wszystko to było interesujące i zachęciło go do zdobywania dalszych,

jeszcze ciekawszych informacji.

— A czy nie macie tu przypadkiem kogoś, kto pisze wiersze? —

zapytał towarzyszącego mu wychowawcę Gawlika. — Czy nie ma tu

jakiegoś poety?

Gawlik energicznie skinął głową i odparł bez chwili namysłu:

— Ależ naturalnie: mamy przecież Puszkina.

Dziennikarz uznał tę odpowiedź za niewybredny żart i uśmiechnął

się kwaśno.

— No tak... Ale ja nie pytam o książki w waszej bibliotece, tylko o

żywe dzieci. Chciałem wiedzieć,, czy któreś z dzieci koreańskich nie próbuje

pisać wierszy. Wśród naszych dzieci takie wypadki przecież się zdarzają.

Gawlik roześmiał się ubawiony nieporozumieniem.

— Ależ ja nie mówię o wielkim poecie Puszkinie, tylko o naszym

małym koreańskim „Puszkinku" — o Rin Kon-chumie. Jest tu taki jeden

Koreańczyk, którego nazywają „Puszkinem". On właśnie pisuje wiersze.

W ten sposób redaktor dowiedział się o istnieniu małego

„Puszkina".

Historia „Puszkina" była krótka. Kiedy koreańskie sieroty w

drodze do Polski przejeżdżały przez Moskwę, czternastoletni Rin Kon-chum

wyprosił sobie u studentów radzieckich reprodukcję portretu Aleksandra

Puszkina. Czy Rin Kon-chum znał z koreańskich przekładów poezje lub

bajki Puszkina — nie wiadomo. W każdym razie wiedział, że Puszkin był

największym poetą rosyjskim, i bardzo chciał mieć jego portret. Po przy-

jeździe do Gołotczyzny chłopiec zawiesił portret Poety nad łóżkiem i

oświadczył kolegom z niezachwianą pewnością w głosie:

Page 115: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

115

— Ja także będę Puszkinem, zobaczycie.

Pierwszy swój wiersz napisał Rin Kon-chum w rocznicę śmierci

zamordowanej matki. Jaki ten wiersz był, tego wychowawca Gawlik

oczywiście nie wiedział. Powtórzył jedynie opinię nauczyciela Chana, który

uważał, że był zupełnie niezły. Od tej chwili Rin Kon-chum pisywał wiersze

stale i wszyscy jego koledzy, a za nimi także polscy wychowawcy, poczęli

nazywać młodego poetę „Puszkinem". Przydomek ten tak do niego

przylgnął, że wielu pracowników Domu w ogóle zapomniało, że „Puszkin"

miał jeszcze jakieś inne imię.

Po wysłuchaniu opowiadania Gawlika

redaktor zapalił się gwałtownie do poznania

małego „Puszkina". Ale „Puszkin" w tym czasie

uganiał się za piłką. Ponieważ zaś był

środkowym napastnikiem swojej drużyny, więc

nie można było nawet myśleć o ściągnięciu go z

boiska. Dlatego też oficjalną prezentację

„Puszkina" musiano odłożyć do wieczora.

Dziennikarz poprosił tylko, żeby chłopiec

przyniósł z sobą swoje wiersze.

Na wieczorne spotkanie w gabinecie

Dyrektorki „Puszkin" przybył wzruszony i

uroczyście wyelegantowany. Dziennikarz, który poza swą pracą zawodową

także od czasu do czasu popełniał wiersze, przyglądał się młodemu poecie z

sympatią i zainteresowaniem. Musiał przyznać, że z takim kolegą po piórze

nie spotkał się jeszcze nigdy. „Puszkin" był wysoki, chudy i bardzo ciemny, a

jego czarna czupryna układała się w zabawny czub, który wysuwał się do

przodu przynajmniej na trzy centymetry przed swego właściciela. Oczki Rin

Kon-chuma były podobne do dwóch ukośnie ustawionych przecinków.

Ponieważ jednak w oczkach tych gościł stale wyraz bezbrzeżnego

zdumienia, więc trochę przypominały także dwa znaki zapytania. Usta miał

„Puszkin" zawsze rozchylone i widać w nich było całe mnóstwo drobnych,

krzywych zębów. Rysopisu dopełniał malutki kartofelkowaty nosek oraz

kilkanaście zadrapań — zapewne śladów po ostatnim meczu piłki nożnej.

Tego wieczora „Puszkin" wystąpił w pełnym blasku swej elegancji,

z której słynął w Gołotczyźnie. Zasadniczym składnikiem jego paradnego

Page 116: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

116

stroju były długie wojskowe spodnie o kantach wyostrzonych jak noże.

Spodnie te Rin Kon-chum przywiózł sobie z Korei i dbał o nie jak o

najdroższy skarb. Każdego dnia własnoręcznie je czyścił, cerował i

prasował pod materacem.

Kiedy młodemu poecie powiedziano, że warszawski dziennikarz

chciałby usłyszeć jego wiersze — Rin Kon-chum tak się rozpromienił, że od

razu w całym pokoju zrobiło się jaśniej. Potem z różnych kieszeni zaczął z

gorączkowym pośpiechem wyciągać pogniecione manuskrypty, gęsto

zapisane koreańskim pismem. Było tego tak dużo, że dziennikarz aż się

przestraszył. Ale „Puszkin" nie miał zamiaru czytać wszystkiego. Po

dłuższej rozterce wybrał jeden z rękopisów, a resztę wsunął z powrotem do

kieszeni. Wybrany rękopis wziął do ręki, przebiegł go oczyma, wyprostował

się na krześle, dwa razy chrząknął, zaczerpnął głęboko oddechu i...

wzruszenie tak go zdławiło, że nie potrafił wydobyć z siebie żadnego głosu.

Udało się dopiero przy powtórnym zaczerpnięciu oddechu. Rin Kon-chum

czytał swój wiersz dźwięcznie i rytmicznie. Obce dźwięki płynęły jak rwący

potok po skałach. I chociaż nikt z obecnych nie zrozumiał z czytania ani

słowa — od razu można było poznać, że jest to prawdziwy wiersz.

Po skończeniu czytania dziennikarz — trochę z poetyckiej

solidarności, a trochę i z własnej ciekawości — przyrzekł, że zabierze z sobą

wiersz do Warszawy i tam spowoduje jego przetłumaczenie na język polski.

Kiedy Rin Kon-chum zrozumiał słowa dziennikarza, zaczerwienił się

mocno, a jego oczka utraciły na chwilę zwykły wyraz zdziwienia i stały się

podobne do dwóch wykrzykników radości.

Redaktor, tak jak przyrzekł, zabrał z sobą koreański wiersz do

Warszawy. Ale w Warszawie okazało się, że przyswojenie polskiej

literaturze wiersza „Puszkina" wcale nie jest sprawą łatwą. Tłumacze

Ambasady Koreańskiej i koreańscy studenci z Uniwersytetu Warszawskiego

tonęli po uszy w pilnej robocie i dziennikarz nie miał nawet odwagi zwracać

się do nich z prośbą o przetłumaczenie wiersza czternastoletniego chłopca.

Tym bardziej że tłumaczeniem wierszy powinni się zajmować poeci.

Niestety, jedyny poeta warszawski, który znał język koreański, pułkownik

Remigiusz Kwiatkowski, mieszkał bardzo daleko, jue posiadał telefonu i

dziennikarzowi mimo wielokrotnych usiłowań nigdy nie udawało się zastać

go w domu.

Page 117: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

117

Ale dziennikarz pokazał, że w pewnych wypadkach stać go na

energię nie byle jaką. W wyniku wielu rozmów i próśb udało mu się sklecić

kolektyw twórczy, złożony z koreańskiego kapitana — studenta

Politechniki Gdańskiej — który podjął się przetłumaczenia wiersza

„Puszkina" na język rosyjski, i pewnej starszej pani, która miała dokonać

przekładu z rosyjskiego na polski. Do kolektywu doszła jeszcze młoda

poetka. Tej powierzono zadanie przywrócenia przetłumaczonemu

utworowi jego kształtu poetyckiego.

Po kilku dniach harmonijnych wysiłków kolektywu dziennikarz

otrzymał wiersz „Puszkina" w wersji polskiej. Ile w tym tłumaczeniu

pozostało z oryginału, a ile doszło do niego z osobistego natchnienia

koreańskiego kapitana-studenta, starszej pani i młodej poetki — to na wieki

pozostanie już tajemnicą. W każdym razie wiersz był wierszem i dawał się

czytać.

Wziął więc redaktor ten wiersz i powtórnie wybrał się do

Gołotczyzny.

Przyjechał w czasie popołudniowych zabaw i „Puszkin" znowu

szalał na boisku piłki nożnej. Ale tym razem nie zaszła już potrzeba

odkładania spotkania do wieczora. Młodzi poeci odznaczają się

nadnaturalnym wyczuleniem, jeżeli chodzi o ich wiersze. Mimo że na boisku

toczyła się właśnie zajadła walka tuż przed bramką przeciwnika —

środkowy napastnik ataku od razu dostrzegł zbliżającego się dziennikarza.

A skoro tylko go dostrzegł, natychmiast, bez żadnego usprawiedliwienia,

wycofał się z gry, zupełnie nie dbając o to, że nagłą dezercją z pola walki

naraża się śmiertelnie całej swojej drużynie. Każdy, kto w życiu napisał

choć jeden wiersz i czekał na jego ocenę, potrafi zrozumieć i usprawiedliwić

ten niesportowy postępek „Puszkina".

Ale nie myślcie, że niecierpliwy poeta wprost spod bramki

popędził najkrótszą drogą na spotkanie redaktorowi. Początkujących

poetów w takich chwilach poraża straszliwe onieśmielenie. Wbrew głosowi

serca „Puszkin" czynił wszystko, aby jak najbardziej odwlec upragnione

spotkanie. Zrazu pobiegł w zupełnie innym kierunku, a następnie począł

obiegać redaktora kołem — jak jastrząb gotujący się do uderzenia na ofiarę.

Ale nie: jakiż był z niego jastrząb! Kto widział wtedy „Puszkina", jego

zszarzałą z przejęcia twarz i rozlatane przecinki oczu, ten musiał pojąć od

Page 118: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

118

razu, że to właśnie on jest przerażoną ofiarą, kołującą w bezradnym

wyczekiwaniu śmiertelnego ciosu.

Redaktor przez pewien czas

przyglądał się dziwacznym praktykom

Koreańczyka, nie pojmując zgoła ich

sensu. Wreszcie zrozumiał: roześmiał

się zadowolony i serdecznym ruchem

ręki przyzwał do siebie wstydliwego

poetę. Rin Kon-chum paroma

olbrzymimi susami przebył odległość

dzielącą go od dziennikarza i stanął

przed nim pobladły, zdyszany z

wrażenia, cały zamieniony w słuch.

— No, mam twój wiersz —

powiedział wesoło redaktor i wyjął z

kieszeni złożony w czworo maszynopis.

— Oto on.

I wtedy okazało się, że „Puszkin" był jednak jastrzębiem.

Błyskawiczny ruch — którym wyrwał masz^..opis z rąk dziennikarza — był

ruchem drapieżnika chwytającego upragnioną zdobycz.

O, czemuż dziennikarz tym razem nie przywiózł z sobą aparatu

fotograficznego i nie mógł uwiecznić dla gołotczańskich albumików wyrazu

twarzy „Puszkina" wpatrującego się w polski przekład swego wiersza!

Po napatrzeniu się do syta „Puszkin" oddał maszynopis

redaktorowi i wyjąkał zdławionym głosem:

— Czytać, tata... Czytać prosem...

Wiersz miał tytuł „Chcemy być żelaznym szeregiem" i mówił o

wojnie. Młodej poetce warszawskiej — mimo widocznych usterek

tłumaczenia — udało się zachować rozlewny, nierówny rytm wschodniej

poezji.

Chcemy być żelaznym szeregiem. Naprzód idziemy na południe. Matka, ojciec, siostry zginęły.

Page 119: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

119

To najbardziej podżega gniew! Dał znak zwycięskim sztandarem ten, który stał na czele, I myśmy odpowiedzieli mokrymi od krwi sztandarami. I każdy odpowiedział, kto słuchał Kim Ir-sena. Nad głowami powiały czerwone sztandary. Chcemy być żelaznym szeregiem. Z płomieni ojczyźnianej wojny Nas, sieroty wojny, ... Rząd wyrwał i wysłał na północ do pokojowej Polski. To dobrodziejstwo naszego ojca Kim Ir-sena, To dobrodziejstwo przyjaznej Ludowej Polski, Serdeczne dobrodziejstwo.

Z radości wszyscy krzyknęli aż do wysokiego nieba. Wiatr poniósł okrzyk daleko, aż do naszej ojczyzny, Wiatr poniósł okrzyk do ukochanej ogromnej rzeki. Amnokkan, Amnokkan, rzeko koreańska i moście, My nie zapomnimy was nigdy. Kiedyż to znowu nas dwustu iść będzie po ziemi Korei? Chcemy być żelaznym szeregiem! Gdy w Korei mocny fundament powstanie, My, synowie naszej ojczyzny, Będziemy tam rosnąć jak owies jesienny w wolnej Polsce.

Głos dziennikarza już zamilkł, a „Puszkin" jeszcze ciągle chłonął

jego echo. Na żywej twarzy Koreańczyka odbijały się sprzeczne uczucia:

duma i upojenie, przestrach i niedowierzanie. A więc to on — naprawdę on

Page 120: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

120

napisał ten dźwięczny, gładko toczący się wiersz, z którego nie mógł

zrozumieć ani słowa?

Rin Kon-chum otarł usta wierzchem dłoni i spytał ochryple:

— Tata, ja Puszkin — tak?

Redaktor zrozumiał od razu to dziwne pytanie — i spoważniał.

Nie łatwo jest odpowiedzieć, gdy czternastoletni autor wiersza pyta, czy ma

prawo uważać się za poetę.

Jeszcze raz z największą uwagą przeczytał maszynopis. Wiersz z

pewnością nie był arcydziełem — ale ostatnie porównanie o owsie

jesiennym było ładne i świeże. W tym owsie tkwiło ziarno poezji.

Po krótkim namyśle redaktor położył rękę na ramieniu chłopca.

— Tak, Rin Kon-chum: ty Puszkin. Ale musisz jeszcze dużo

pracować nad sobą, chłopcze. Rozumiesz: dużo pracować?

— Tak, tata — zachłystując się szczęściem, wybełkotał „Puszkin".

— D u z o pracować, barso duzo pracować, tak, tata.

I nie mogąc już dłużej powściągnąć rozpierającej go radości,

„Puszkin" wierzgnął jak rozhukany źrebak i pognał galopem w stronę

Domu.

Ale po paru minutach powrócił. W ręku niósł dużą puszkę po

konserwach z przedziurawionym dnem, przez które przesączał się bielutki

piasek. To improwizowane sitko wypełnione piaskiem było ostatnim

wynalazkiem Tson Gu-so i służyło chłopcom do przeprowadzania na boisku

ćwiczeń z polskiego alfabetu.

„Puszkin", mrugając filuternie do redaktora, pochylił się nad

zimowym zagonem szarej, stwardniałej ziemi i począł wymachiwać nad

nim swoją puszką — jak kadzidłem. Te tajemnicze zabiegi trwały bardzo

długo.

Zmarznięty i znudzony redaktor kilkakrotnie próbował wycofać

się niepostrzeżenie w stronę budynków, ale za każdym razem

powstrzymywały go żarliwe prośby chłopca:

Page 121: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

121

— Ne, tata!... Ne, tata!...

Rad nierad, tupiąc nogami dla rozgrzewki, redaktor musiał

pozostać na boisku tak długo, póki na szarej ziemi nie zabielił się wspaniale

polski napis z piasku:

„POLSKA — KOREA"

Tego wieczora spotkała dziennikarza jeszcze jedna niespodzianka.

— Czy wiecie, redaktorze — zagadnęła go przy kolacji Dyrektorka

— że nasza dzieciarnia nazwała was „tatą Puszkinem"?

— Mnie „tatą Puszkinem'1? — zdumiał się i zaniepokoił

dziennikarz. — Dlaczego „tatą Puszkinem"?

— Jeżeli mały, który pisze, jest „Puszkinem" — to duży, który

pisze, musi być „tatą Puszkinem". Proste i zgodne z duchem naszego

„gołotczańskiego języka". Jesteście, redaktorze, „tata Puszkin" i nic na to nie

poradzicie.

Zmieszany dziennikarz zarumienił się jak mały chłopiec, którego

niezasłużenie pochwalono.

— No, wiecie, też pomysł! Ja — Puszkin. To brzmi jak

bluźnierstwo.

— Nie widzę w tym żadnego bluźnierstwa — odpowiedziała

poważnie Dyrektorka. — Wielki Puszkin by się o to nie obraził. Przecież ci

chłopcy z Azji używają jego nazwiska dla określenia w ogóle każdego

pisarza. Podobnie wspaniałego hołdu nie złożono jeszcze nigdy pamięci

Poety. A wy mówicie: bluźnierstwo.

Ale redaktor nadal kręcił głową i nosem: „Tata Puszkin! Też

wymyślili! Tata Puszkin!" Po chwili jednak poweselał i zatarł ręce.

— No, ale temat do reportażu mam pierwszorzędny. Temacik taki,

że mucha nie siądzie!

Page 122: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

122

R O Z D Z I A Ł Ó S M Y

Page 123: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

123

VIII. PIEŚŃ LI-WANA

I

Gołotczański tłumacz Li-Wan nie ma pięknego głosu i nie jest

specjalnie muzykalny. Mimo to żaden występ świetlicy koreańskiej nie

może się obyć bez pieśni Li-Wana. Skoro tylko kończą się nastrojowe tańce

Pak Ion-dza i Kim Ion-suk, natychmiast z któregoś kąta sali wyskakuje

okrzyk:

— Li-Wan, nore hara! Li-Wan, śpiewaj!

I zaraz do tego okrzyku dołącza się sto innych — równie

niecierpliwych i nalegających:

Li-Wan, nore hara! Li-Wan, nore hara!

Li-Wan nie ulega od razu. Jego urwisowska twarz lekko biednie i

przybiera wyraz surowego chłodu. Przez dłuższą chwilę opędza się

niechętnie od nalegań. Gdy te nie milkną, lecz stają się coraz głośniejsze, Li-

Wan — prychając jak rozzłoszczony kot — zrywa się ze swego miejsca na

podłodze i akrobatycznym susem przeskakuje siedzących przed nim

kolegów. Chmurny, bez zwykłego uśmiechu, staje tłumacz Li-Wan przed

publicznością świetlicy koreańskiej. Ukośne pasmo włosów spada mu na

drapieżne oczy. Nozdrza małego nosa drgają. Na zielonej bluzie harcerskiej

połyskuje wspaniale „medal za odwagę".

W sali w jednej chwili robi się zupełnie cicho. Dwieście spojrzeń

skupia się na szczupłej zwinnej postaci śpiewaka, zawisa na jego ustach. A

Page 124: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

124

Li-Wan nagłym ruchem wyrzuca przed siebie ręce i zdartym, ochrypłym

głosem zaczyna swoją pieśń:

Maskwa, Maskwa, stolica maja...

Pieśń, którą śpiewa czternastoletni Koreańczyk Li-Wan, niewiele

ma wspólnego z rzewną i tęskną piosenką żołnierzy radzieckich. Z tamtej

piosenki zachowały się tylko pierwsze słowa. Cztery rosyjskie słowa co

pewien czas wychylają się nieoczekiwanie z wrzącego potoku namiętnej

koreańskiej pieśni i powtarzają się w niej jak refren:

Maskwa, Maskwa, stolica maja...

poza tymi czterema słowami wszystko w pieśni Li-Wana jest inne,

nowe, stworzone przez niego samego. Przedziwna to pieśń: drapieżna — a

jednocześnie czuła, spłakana i uśmiechnięta, szarpiąca nerwy i chwytająca

za serce.

Muzykalnej publiczności koreańskiej nie przeszkadza, że Li-Wan

śpiewa ochryple i fałszywie. Jego pieśń trafia do serc. Mogliby jej słuchać

całymi godzinami. Gdy śpiewak chce swój występ zakończyć, wybucha

krzyk protestów:

— Nore hara! Nore hara!

I Li-Wan musi powtarzać swą pieśń od początku.

Ale pieśń Li-Wana wywiera silne wrażenie nie tylko na

publiczności koreańskiej. Urokowi tej namiętnej pieśni uległ także młody

wychowawca polski — zetempowiec Gawlik. Gawlika rosyjsko-koreańska

pieśń Li-Wana niepokoiła przez długi czas jak trudna do rozwiązania

zagadka.

Pewnego razu — bezpośrednio po występie — podszedł do Li-

Wana i rzekł po prostu:

— Posłuchaj, Li-Wan, opowiedz mi historię twojej pieśni. Przecież

ta dziwna pieśń musi mieć jakąś historię.

I Li-Wan opowiedział historię pieśni, która była jednocześnie

historią jego życia.

Page 125: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

125

Tęskną piosenkę radzieckich żołnierzy o ich dalekiej stolicy

Moskwie — usłyszał Li-Wan po raz pierwszy w roku 1945. Miał wtedy

siedem lat i — jako „syn" jednej z dywizji Armii Radzieckiej Dalekiego

Wschodu — szedł ze swoją dywizją wyzwalać Koreę spod jarzma ja-

pońskiego.

Ze wszystkiego, co było przedtem, zachowały się tylko chaotyczne,

mgliste strzępki wspomnień. Przedtem było życie w wesołym, ludnym

kołchozie emigrantów koreańskich — gdzieś pod Taszkientem. Matka o

gładko zaczesanych włosach i oczach cieplejszych od oczu innych kobiet.

Wieczorne opowiadania ojca o rodzinnej Korei.

Matka wcześnie umarła i pozostała jedynie jako nierzeczywista

postać z wieczornych opowiadań ojca. Potem przypłynęły pod Taszkient

odgłosy wojny i wieczorne opowiadania o Korei i o matce wkrótce się

skończyły. Pewnego dnia ojciec odziany w mundur radzieckiego żołnierza

przygarnął do siebie na pożegnanie syna i powiedział do niego wesoło:

— No, teraz na pewno wrócimy do Korei. Trzymaj się, chłopcze!

Maleńki Li-Wan nie pojmował tej tęsknoty ojca za nieznaną Koreą

— tak samo jak nie mógł zrozumieć, dlaczego ojciec przebrał się w mundur

żołnierski i odszedł na straszną wojnę. Czyż warto było bić się o nową

ojczyznę, jeśli w kołchozie pod Taszkientem żyło się tak dobrze i wesoło?

Ale posłuszny ojcu Li-Wan trzymał się. Trzymał się nawet wtedy,

gdy do koreańskiego kołchozu przywędrowała wieść, że ojciec poległ na

polu chwały.

A potem wszystko utonęło w turkocie kół, w huku motorów i

tupocie maszerujących nóg. Li-Wan — wraz z całym koreańskim kołchozem

— ruszyli u boku radzieckiej dywizji w powrotną drogę do straconej

ojczyzny. I właśnie wtedy w pośpieszny, hałaśliwy rytm wojskowego

marsza wplotła się tęskna piosenka o Moskwie. Słyszało się ją wtedy ciągle i

wszędzie. Śpiewało ją radio i śpiewali maszerujący żołnierze. Powtarzający

się motyw tej piosenki z jakichś niewiadomych przyczyn zapadł chłopcu w

serce.

Page 126: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

126

W dywizji Li-Wan miał wielu przyjaciół: rosyjskich i koreańskich.

Każdego dnia odwiedzał go „wujek" Ha Bon-ho, który był oficerem zwiadu

dywizji i przyjeżdżał na motocyklu z wiadomościami dla sztabu. Li-Wan

pamiętał jeszcze dobrze „wujka" w stroju kołchoźnika, więc nie mógł się

napatrzeć na jego mundur oficerski i wspaniały motocykl. Kapitan Ha Bon-

ho także przyglądał się bystro Li-Wanowi i za każdym razem sprawdzał

jego postępy w nauce czytania. Kiedy oficer zabierał się do odjazdu, Li-Wan

zadawał mu nieodmiennie jedno i to samo niespokojne pytanie:

— Wujku, a daleko jeszcze do Korei? Daleko do Phenianu?

Wtedy Ha Bon-ho uderzał dłonią po kierownicy motocykla, tak

jakby poklepywał szyję wierzchowca, a jego surowe oczy rozjaśniały się

uśmiechem:

— Już niedaleko, Li-Wan. Ucz się czytać po koreańsku, chłopcze.

Ucz się prędko, bo możesz nie zdążyć. Po wizytach „wujka" Ha Bon-ho Li-

Wan — sam nie wiedząc dlaczego — wyśpiewywał sobie długo żołnierską

piosenkę o Moskwie. Nachodziły go przy tym niespokojne myśli. Wcale nie

był pewien, czy nowa ojczyzna okaże się dla niego równie dobra i przyjazna,

jak ta, którą opuszczał. Tęsknota za wesołym kołchozem pod Taszkientem

mieszała mu się w sercu z tęsknotą za zmarłymi rodzicami. W takich

chwilach po raz pierwszy dotkliwie odczuwał swoje sieroctwo. W wyniku

tych myśli i nastrojów śpiewana przez niego piosenka o Moskwie wypadała

zupełnie inaczej, niż śpiewali ją żołnierze dywizji. Radzieccy przyjaciele Li-

Wana, słysząc jego śpiew, pokpiwali dobrodusznie:

— Ej, malczyk, z ciebie śpiewak płochy. Tę piosenkę trzeba

śpiewać nie tak, zupełnie nie tak.

Ale Li-Wan czuł, że on tę piosenkę musi śpiewać właśnie tak, a nie

inaczej.

Potem nastąpiły dni pościgu za nieprzyjacielem zakończone

triumfalnym wjazdem do Phenianu.

Li-Wan przejechał na radzieckim czołgu ulicami nigdy nie

widzianego, a dziwnie znajomego miasta. Gardło miał ściśnięte nieznanym

wzruszeniem, a oczy przesłaniała mu wilgotna mgła. Odzyskana Korea była

piękniejsza i bliższa od utraconej Korei, o której opowiadał ojciec. Serce

Page 127: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

127

małego wygnańca od pierwszej chwili przylgnęło do zielonych

ukwieconych wzgórz, do sinych wód Tedanganu, do wyniosłej góry

Moranbon i do starych murów Phenianu. Tak jakby urodził się w tym

mieście i nigdy go nie opuszczał. Jadąc na radzieckim czołgu przez

roztańczoną, rozśpiewaną stolicę — Li-Wan machinalnie głaskał szorstki

płaszcz siedzącego obok czołgisty. Przecież to od nich — 176 starych

przyjaciół — otrzymał w podarunku tę piękną, wesołą ojczyznę.

Życie w Phenianie od samego początku ułożyło się nad wyraz

dobrze. Radziecka dywizja przekazała swego „syna" Armii Koreańskiej. I Li-

Wan stał się „synem" 25 Koreańskiej Dywizji Piechoty. Nowi opiekunowie

umieścili chłopca w bursie wojskowej, gdzie przebywali sami synowie

poległych wojskowych. Koledzy powitali małego emigranta jak brata. „Wuj"

Ha Bon-ho — teraz już major Ludowej Armii Koreańskiej i szef zwiadu 25

Dywizji — po dawnemu odwiedzał „siostrzeńca" każdego wieczora i

kontrolował jego postępy w nauce. Li-Wan znowu zapomniał, że jest

sierotą. Miał liczną i serdeczną rodzinę — jak przedtem w starej ojczyźnie.

Jedyną poważniejszą przykrością, która zakłóciła pierwsze

pheniańskie lata Li-Wana, był odmarsz z Korei wojsk radzieckich. Z oczami

pełnymi łez stał Li-Wan w szpalerze wiwatujących tłumów i żegnał

przyjaciół i opiekunów swego dzieciństwa. Kiedy mijała go „macierzysta"

rota sztabowa, chłopiec — najpiękniej jak umiał — zaśpiewał początek

piosenki o Moskwie. Znajomi żołnierze i oficerowie wesoło pozdrawiali

swego byłego „syna".

— Tak, Li-Wan, my w Maskwu! —wołali jedni. A inni żartowali jak

dawniej: — Ej, malczyk, nigdy ty się już naszej piosenki nie nauczysz.

Śpiewak z ciebie płochy.

I jakby dla pouczenia Li-Wana — cała rota sztabowa buchnęła

jednym wielkim głosem:

— Maskwa, Maskwa, stolica maja!...

Li-Wan płakał. Było mu dziwnie: smutno i radośnie.

Z odchodzącą dywizją odpływały dzieciństwo i stara ojczyzna. Ale

ziemia, na której stał, była ziemią nowej umiłowanej ojczyzny. Chłopiec

czuł, że pozostanie już na zawsze synem dwóch ojczyzn.

Page 128: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

128

W tym samym czasie, gdy wojska radzieckie opuszczały Koreę, Li-

Wan zaprzyjaźnił się na życie i śmierć ze swoim rówieśnikiem i kolegą z

bursy — wesołym, pyzatym Son Ha-sopem. Son Ha-sop był synem zabitego

w partyzantce muzyka i zamierzał w przyszłości zostać kapelmistrzem

wojskowym. Na razie praktykował jako „elew" w orkiestrze pułku, który go

„usynowił", i nie rozstawał się ani na chwilę z piękną złocistą trąbką —

urodzinowym podarunkiem sztabu pułkowego.

Smukły, zwinny Li-Wan i przysadzisty, pyzaty, wiecznie

roześmiany Son Ha-sop stali się nierozłącznymi towarzyszami nauki i

zabaw. Razem odrabiali lekcje w bursie i razem kąpali się w rzece Tedangan

bądź chodzili na zabawy do parku na górze Moranbon. Niekiedy Li-Wan

śpiewał przyjacielowi swoją

piosenkę o dalekiej Moskwie.

Ponieważ jednak cały tekst

rosyjski, poza refrenem, uleciał

mu już z głowy, więc uzupełniał

piosenkę koreańskimi słowami

wyrażającymi jego własne myśli i

uczucia. Son Ha-sop gromił

śpiewaka za liczne fałsze, ale — że

sam przywiązał się do tej dziwnej

rosyjsko-koreańskiej piosenki —

więc chętnie wtórował jej na

trąbce.

Tak biegły przyjaciołom

dni aż do strasznego czerwca 1950 roku, kiedy na spokojny, oddychający

ciepłym latem Phenian spadły pierwsze bomby z amerykańskich sa-

molotów.

Życie bombardowanego miasta skryło się pod ziemię. Chłopców

przez trzy dni nie wypuszczano z piwnicy, która stała się prowizorycznym

schronem przeciwlotniczym dla wszystkich mieszkańców bursy.

Dopiero czwartego dnia dyrektor bursy wysłał małego Son Ha-

sopa na miasto po gazety. Chłopiec powrócił p0 pół godzinie, blady jak

płótno i zrozpaczony.

Page 129: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

129

— Zostawili nas — powiedział roztrzęsionym głosem do Li-Wana.

— Nasza dywizja odeszła. Orkiestra także.

Tę alarmującą wieść uzupełniły przyniesione przez Son Ha-sopa

gazety. Wielki dziennik „Nodon Sinmun" donosił, że siły Armii Ludowej po

odparciu zdradzieckiej agresji wroga ruszyły do przeciwnatarcia w

kierunku południowym.

W jakiś czas potem dyrektor bursy zebrał wszystkich uczniów i

oznajmił im uroczyście, że 25 Dywizja Pheniańska oswobodziła starą stolicę

południa — Seul.

Wtedy Li-Wan powiedział do Son Ha-sopa:

— Musimy się przedostać do Seulu. Tam jest sztab naszej dywizji.

Nie będziemy tu gnić, kiedy oni tam zwyciężają.

Uciekli więc z bursy i pojechali do Seulu razem z zespołem

technicznym drukarni polowej i z żołnierzami oddziału gospodarczego —

na półotwartej platformie towarowej. Przedziwna była ta nocna podróż.

Noc wokoło nich huczała tysiącem odgłosów. Biegnącą równolegle

do toru kolejowego szosą toczyły się ciężko ładowne ciężarówki, kuchnie

polowe, chłopskie dwukołówki i jaszcze armatnie. Bocznymi drożynami w

wydłużonych kolumnach maszerowali zbrojni żołnierze. Gdzieś z dali

dochodziło nieustanne, głuche dudnienie, a granatowe niebo nocne

rozdzierały raz po raz czerwone błyski wybuchów. Żołnierze na platformie

skracali sobie czas rozmowami i chóralnym śpiewem. Potem Li-Wan śpie-

wał piosenkę o Moskwie, a Son Ha-sop przygrywał mu na trąbce. Ci z

żołnierzy, którzy znali tę piosenkę w jej oryginalnym brzmieniu, dziwili się

tak samo, jak niegdyś żołnierze radzieccy.

— Co ty wyśpiewujesz, chłopcze? — przerywali ze śmiechem Li-

Wanowi. — Przecież nie tak śpiewa się tę piosenkę. W tamtej piosence nie

było mowy o zielonych wzgórzach Phenianu ani o koreańskim kołchozie

pod Taszkientem, ani o ojcu, który poległ na polu chwały.

Ale Li-Wan potrząsał niecierpliwie głową i gniewnymi

spojrzeniami gromił śmiejących się żołnierzy. Kogóż zamierzają uczyć? Jego

— byłego „syna" radzieckiej dywizji? Jego piosenka jest właśnie tą samą

Page 130: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

130

piosenką, którą usłyszał po raz pierwszy pod Taszkientem, i właśnie tak —

a nie inaczej — należy ją śpiewać.

Ale weseli zecerzy z polowej drukarni nie brali za złe Li-Wanowi

jego gniewnych spojrzeń, bo jego rosyjsko-koreańska piosenka w gruncie

rzeczy bardzo przypadła im do gustu, chociaż młody śpiewak jak zwykle

chrypiał i fałszował.

Gwarząc i śpiewając przy nieustannym akompaniamencie

bombardowań, o białym świcie zajechali do Seulu.

Starożytna stolica południa przypominała wielki obóz wojskowy.

Miasto ucierpiało bardzo od ostatnich bombardowań amerykańskich i

płonęło nie ugaszonymi jeszcze pożarami. W ulicach dymiły kuchnie

polowe, z których wydawano posiłki powracającym do swych domów

uchodźcom. Wśród tłumów krążyły gęsto patrole kontrolne. Jeden z takich

kontrolnych patroli zatrzymał małych podróżników pheniańskich niemal

bezpośrednio po wyjściu ich z dworca. Ponieważ nie mieli żadnych

dokumentów, a podali się za „synów" 25 Dywizji, więc odprowadzono ich

wprost do kwatery sztabu dywizji. Tam „synami" dywizji zainteresował się

sam jej dowódca. Drżący ze wzruszenia chłopcy stanęli przed obliczem

głośnego generała.

Generał był małym, czarnym człowieczkiem o srogich oczach i

huczącym głosie. Awanturniczych „synów" potraktował jak najsurowszy

ojciec. Przez kilka minut na opuszczone głowy chłopców waliła

nieprzerwanie lawina wyrzutów. Generał powtarzał to samo, co przed nim

mówili nauczyciele w bursie:

— Opuszczenie wojennego posterunku... Dezercja... Złamanie

rozkazu... Smarkaczowskie nieposłuszeństwo...

Gniew dowódcy oszołomił chłopców do tego stopnia, że Son Ha-

sop — przedkładając swoje usprawiedliwienie — przejęzyczył się i

powiedział do generała „panie nauczycielu".

Generał z uciechy aż błysnął wilczymi zębami.

— No, sami widzicie, jacy z was żołnierze. „Panie nauczycielu". Nie

ma co gadać. Natychmiast z powrotem do Phenianu. Taki jest mój rozkaz.

Page 131: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

131

I generał polecił odjeżdżającemu tego samego wieczora

podoficerowi, żeby zabrał z sobą chłopców. Podoficer miał tak samo

surową twarz, jak jego dowódca, i chłopcy od razu zrozumieli, że żadna siła

nie zdoła go odwieść od wykonania zleconego rozkazu.

Na zarządzenie generała chłopców przed odjazdem za-

prowadzono na obiad do stołówki oficerskiej. Surowy sierżant szedł za nimi

krok w krok, nie spuszczając z nich ani na chwilę srogiego spojrzenia.

Obiad upłynął w ponurym nastroju. Sprawa powrotu do Phenianu

zdawała się być ostatecznie przesądzona i chłopcy snuli niewesołe

rozważania na temat przywitania, jakie zgotują im nauczyciele i koledzy z

bursy.

Ale naraz zdarzyło się coś, co spowodowało zupełny zwrot w

beznadziejnej sytuacji. W chwili kiedy dojadali ryżowej konserwy, w

stołówce rozległ się pełen największego zdumienia okrzyk:

— Li-Wan, a ty skąd tutaj?

Po chwili uszczęśliwiony Li-Wan tonął w objęciach „wujka" Ha

Bon-ho. Major wysłuchał gorączkowego sprawozdania przekrzykujących

się wzajemnie chłopców, lecz „synowie" dywizji nie od razu zyskali w nim

upragnionego sojusznika. Dowódca zwiadu początkowo podzielał

całkowicie opinię dowódcy dywizji i uważał, że chłopcy powinni

niezwłocznie powrócić do bursy. Ale ze starym przyjacielem Li-Wan mógł

sobie poczynać śmielej niż ze srogim generałem. Chłopiec wystrzelił też od

razu z działa najcięższego kalibru. Odwiódł majora Ha Bon-ho na stronę —

żeby nie mógł ich usłyszeć anioł stróż w mundurze sierżanta — i patrząc

mu prosto w oczy, powiedział błagalnie:

— Wujku, ty wiesz, że ja i Son Ha-sop musimy zostać i bić się z

Amerykanami. Oni zabili naszych ojców.

Przez surową twarz dowódcy zwiadu przeleciał uśmiech.

— Co za głupstwa opowiadasz, Li-Wan! Przecież twojego ojca nie

zabili Amerykanie.

Ale po chwili spoważniał i położył rękę na ramieniu chłopca.

Page 132: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

132

— Chociaż masz rację, Li-Wan: ostatecznie to wszystko jedno...

Cóż, zobaczymy. Poczekajcie tu na mnie. Może uda mi się coś wskórać u

generała.

Rozmowa z dowódcą dywizji trwała bardzo długo, ale „wujek" Ha

Bon-ho nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Rozkaz został cofnięty, a

oszołomionego sierżanta samego odprawiono do Phenianu. Chłopcy do

bursy nie powrócili.

Od tego dnia weszli w skład walczącej armii. Niestety, szczęście

nie było zupełne. Sztab dywizji uznał, że pozostawienie obydwu chłopców

w jednym oddziale zbytnio ten oddział obciąży. Dlatego majorowi Ha Bon-

ho pozwolono zatrzymać przy sobie w zwiadzie tylko Li-Wana, natomiast

Son Ha-sopa skierowano do sztabu jego „macierzystego" pułku. Kwatera

tego sztabu mieściła się w odległości kilkunastu kilometrów od Seulu.

Rozstanie było dla małych przyjaciół ciężkim przeżyciem. Teraz

dopiero uświadomił sobie Li-Wan, jak bardzo przywiązał się do wesołego,

koleżeńskiego Son Ha-sopa, z którym przeżył najpiękniejsze dni swego

życia. Kiedy nadszedł czas pożegnania, chłopców zdławiło takie wzruszenie,

że przez dłuższą chwilę żaden z nich nie mógł przemówić. Pierwszy

przerwał milczenie Li-Wan. Sam nie wiedział, skąd naszły go te słowa, ale

powiedział właśnie to:

— Słuchaj, Son Ha-sop, zaśpiewajmy sobie jeszcze raz naszą

piosenkę.

Nie zważając na to, że samochód czekał już gotowy do drogi, a

„wuj" Ha Bon-ho przynaglał chłopców do pośpiechu, Li-Wan zaczerpnął

głęboko oddech i bardziej ochryple niż zazwyczaj zaintonował:

— Maskwa, Maskwa, stolica maja!

A Son Ha-sop przytknął do ust swoją złocistą trąbkę i wtórował na

niej przyjacielowi tak długo, póki nie do-śpiewał on swej piosenki do końca.

Tak się pożegnali. Do następnego spotkania miało upłynąć wiele dni.

W ciągu tego czasu dużo się zmieniło. Wielkie siły nieprzyjaciela

ruszyły do natarcia na całym froncie. Niebo poczerniało od samolotów. Seul

płonął dniami i nocami jak wielki ofiarny stos. Rzeka Raktongan — wzdłuż

Page 133: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

133

której biegła linia obrony — poczerwieniała od krwi. Były to bohaterskie i

tragiczne dni. W ciągu tych dni Li-Wan z małego ucznia bursy wojskowej

wyrósł na doświadczonego i zahartowanego żołnierza.

W kompanii zwiadowczej zapomniano o jego wieku. Był silny,

zręczny, zdyscyplinowany, miał bystre oczy i czujne uszy — mógł więc

wykonywać służbę prawdziwego zwiadowcy. Każdego dnia — a niekiedy i

dwa razy na dzień — Li-Wan wraz z kilkoma innymi zwiadowcami pod

dowództwem starego sierżanta Gi Kuan-ion brał udział w wypadach

rozpoznawczych. Na trudnej pracy zwiadowczej upływały Li-Wanowi

tygodnie twardego chrztu bojowego. Gdy zaś lato poczynało już żółknąć w

jesień — nastąpiło spotkanie z Son Ha-sopem.

Owego poranka — który nie różnił się niczym od innych

poranków tego trudnego czasu — Li-Wan powrócił z wypadu

rozpoznawczego śmiertelnie zmęczony. Zazwyczaj w takich razach,

natychmiast po złożeniu meldunku w dowództwie, chłopiec biegł do swej

kwatery, rzucał się na matę i zasypiał jak kamień. Ale owego ranka

odpoczynek nie był mu sądzony. W kancelarii dowództwa czekał na niego

major Ha Bon-ho.

Ostatnimi czasy Li-Wan rzadko widywał „wujka". Dlatego

przeraził się jego zmienionym wyglądem. Wygląd dowódcy zwiadu mówił

wyraźniej o trudnej sytuacji bojowej aniżeli komunikaty Głównej Kwatery.

Jego dawno nie golone policzki i podbródek porosły czarną, kłaczko-watą

brodą. Z zapadłych oczu i z całej twarzy wyzierało nieludzkie zmęczenie. Po

przyjęciu meldunku od dowódcy patrolu major zwrócił się do Li-Wana i

powiedział krótko:

— Pojedziemy do Son Ha-sopa. Chce cię zobaczyć. W głosie

„wujka" zabrzmiało coś takiego, że Li-Wan poczuł, jak w gardle pęcznieje

mu przerażenie. Zrozumiał, że musiało się stać coś strasznego.

Wsiedli do samochodu i pojechali drogą wijącą się przez górskie

wąwozy. Li-Wan nie miał odwagi o nic pytać. „Wuj" także milczał, a może

nawet drzemał. Dopiero gdy zbliżali się do rejonu szpitala polowego,

otworzył nagle oczy, popatrzył jakimś szczególnym wzrokiem na Li-Wana i

rzekł:

— Son Ha-sop jest ranny. Ciężko ranny.

Page 134: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

134

Kiedy przyjechali do celu podróży, nie zastali już lazaretu

polowego, który stał tam jeszcze poprzedniego dnia. Ostatnie

bombardowanie zmieniło go w pogorzelisko. Ranni i chorzy byli

rozmieszczeni w pobliskich pieczarach górskich, które dotychczas służyły

za schrony. W jednej z

takich pieczar leżał Son

Ha-sop.

Nie, to nie był

Son Ha-sop! Ten obcy

blady chłopiec o

wyostrzonych rysach

twarzy nie mógł być

wesołym, pyzatym Son

Ha-sopem z pheniańskiej

bursy. A jednak był to

Son Ha-sop. Leżał okryty po szyję prześcieradłem pełnym rdzawych plam.

Od miejsca, gdzie zaczynały się uda rannego, prześcieradło opadało ku

dołowi w jakiś dziwny i straszny sposób. Tak jakby pod nim nie było już nic.

Długo spoglądał Li-Wan w milczeniu na swego przyjaciela, zanim odważył

się szepnąć: .

— Son Ha-sop.

Ranny podniósł ciężkie powieki i poznał Li-Wana. Jego sczerniałe,

pogryzione wargi drgnęły w żałosnym uśmiechu:

— Nie ma już trąbki, Li-Wan... Przepadła trąbka...

Potem zamknął oczy i leżał taki cichy i biały, jakby już był umarły.

Ale to nie była jeszcze śmierć. Po długim, niezmiernie długim czasie Son Ha-

sop znowu rozsunął ociężałe powieki i począł coś szeptać, lecz tak cicho, że

nikt nie mógł go zrozumieć. Dopiero gdy Li-Wan pochylił się nad rannym i

niemal przyłożył ucho do jego ust, wyłowił dwa słowa ciche jak tchnienie

wiatru:

— Nore hara...

Page 135: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

135

Li-Wan nie pytał o pozwolenie majora Ha Bon-ho. Dławiąc się od

strasznego wewnętrznego szlochu zaśpiewał umierającemu przyjacielowi

po raz ostatni:

Maskwa, Maskwa, stolica maja!

Son Ha-sop nie spuszczał surowych oczu z jego twarzy. Czy wolno

było płakać Li-Wanowi, jeżeli nie płakał on — któremu odebrano trąbkę i

odcięto nogi?

II

O zdarzeniach, które przeniosły Li-Wana ze stanowisk obronnych

„macierzystej" dywizji nad rzekę Raktongan, na legendarną górę

partyzantów Tebek-San — on sam opowiedział w taki mniej więcej sposób:

— Straszna, bardzo straszna bitwa. Bardzo dużo krwi. „Wujek" Ha

Bon-ho zabity. 25 Dywizja — odwrót. Nasz patrol z Gi Kuan-ion za rzeka. Do

dywizji p i e r e-choda niet. Wszędzie nieprzyjaciel. Gi Kuan-ion ranny w

nogi. On mówi: my do Tebek-San. Tam p a r t i-z a n y.

Postanowili więc iść do Tebek-Sanu. Odcięty od dywizji patrol —

pół prowadząc, a pół niosąc rannego dowódcę — przez wiele nocy

przemykał się wśród buszujących oddziałów nieprzyjaciela. O pewnym

bladym świcie — gdy byli już bliscy utraty resztek nadziei — na drogę ich

padł cień wyniosłej góry. Drżąc z radosnego podniecenia, przeczekali w

zaroślach dzień — a nocą prześliznęli się przez opasujący górę pierścień

nieprzyjacielskich placówek. Potem z uczuciem bezgranicznej ulgi zapadli w

czarny, bezpieczny las. Ostatni odcinek drogi przebyli już niemal na

czworakach. Na którejś z górskich przełęczy zatrzymał ich wreszcie dawno

wyczekiwany okrzyk:

— N u g u-i o? Kto idzie?

Zza drzew wyszli ku nim dwaj ludzie w chłopskich ubraniach z

karabinami gotowymi do strzału. Rozbitków osadziły w miejscu

skierowane w ich stronę wyloty luf i twarde, nieufne spojrzenia.

Page 136: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

136

Między partyzantami a żołnierzami patrolu nie od razu doszło do

przyjaznego powitania. Żołnierzom nakazano złożyć broń i poddano ich

dokładnej rewizji. Dopiero gdy sierżant Gi Kuan-ion wydobył zza bandaża

zniszczoną i pokrwawioną legitymację Partii Pracy — partyzanci uwierzyli,

że mają do czynienia z przyjaciółmi. Pozdrowili serdecznie rannego

podoficera i ucałowali się z nim ceremonialnie w oba policzki — tak jak w

momentach szczególnie uroczystych całują się z sobą na całym świecie

chłopi. Potem przywołani przez placówkę przewodnicy zabrali z sobą

patrol rozbitków i poprowadzili ich dalej, sobie tylko znanymi szlakami i

przejściami górskimi. Wędrowali jeszcze długo, wspinając się po gęsto

zalesionych zboczach góry, niezmiernie utrudzeni dźwiganiem rannego Gi

Kuan-iona. Ale kiedy minęli trzecią z kolei linię ubezpieczeń, las wokoło

nich zaczął rzednąć i rzedł coraz bardziej, aż wreszcie wyszli na obszerną

polanę, na której przed skleconymi z gałęzi szałasami trzaskały wesoło

ognie, huczał gwar rozmów i kręciło się wielu zbrojnych ludzi.

Na skraju polany sierżant zwiadowców Gi Kuan-ion rozkazał

podtrzymującym go żołnierzom, aby go ułożyli krzyżem na ziemi. Gdy to

uczynili, stary podoficer przycisnął usta do zdeptanej trawy polany i gorąco

ją ucałował. Ta leśna polana była sercem partyzanckiego obozu Tebek-San,

sławionego w pieśniach przez lud całej Korei.

Na Tebek-Sanie wśród partyzantów spędził Li-Wan długich sześć

miesięcy. Tam spotkał Nam sun-dza, której nie zapomni nigdy. Choćby miał

żyć dziesięć razy po sto lat.

W obozie partyzanckim obok dorosłych partyzantów przebywało

kilkanaścioro dzieci. Byli to synowie i córki wymordowanych chłopów z

okolicznych wsi, którzy po śmierci rodziców zbiegli do niedostępnej

górskiej fortecy. Szesnastoletnia partyzantka Nam Sun-dza była

naczelniczką, a zarazem najtroskliwszą opiekunką całego tego

partyzanckiego drobiazgu.

W szczupłej, po męsku ostrzyżonej dziewczynce, o czułych

gorących oczach, biło serce nieustraszonego żołnierza.

Nam Sun-dza podejmowała się najbardziej ryzykownych

wypadów zwiadowczych i zawsze doprowadzała je do zwycięskiego końca.

Page 137: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

137

Po powrocie z wypraw bojowych „partyzancka mateczka"

odstawiała karabin i brała do rąk igłę bądź starą, wytartą od ciągłego

czytania książkę. Łatała odzież swoich małych podwładnych, uczyła ich

czytania i pisania, śpiewała im dźwięcznym głosem tęskne żołnierskie

piosenki. Wieczorami — kiedy strudzeni partyzanci rozsiadali się wokół

ognisk — Nam Sun-dza z niewysłowionym wdziękiem tańczyła „Nodr Kan-

bion" i inne ludowe tańce. Szesnastoletnia partyzantka była

najpiękniejszym kwiatem Tebek-Sanu, wyrosłym w górskiej głuszy na

pociechę ludziom walczącym o wolność ojczyzny.

Nam Sun-dza stała się

bezpośrednią zwierzchniczką Li-

Wana. W bojach nad

Raktonganem Li-Wan przeszedł

przez trudną szkołę bojowego

zwiadu. Tu na Tebek-Sanie

uzupełniał swoje wojenne

wykształcenie uczestnicząc w

ryzykanckich wypadach

zwiadowczych, kierowanych

przez Nam Sun-dza.

Te niezwykłe,

zapierające dech w piersiach

swoją śmiałością wyprawy z

Nam Sun-dza wryły się głęboko

w pamięć Li-Wana.

Najpierw schodziło się w dół po najtrudniejszej, najbardziej

stromej ścianie Tebek-Sanu, czepiając się drzew i krzaków, skacząc nad

niebezpiecznymi przepaściami.

Potem trójka młodych zwiadowców przyczajała się w gęstych

zaroślach — tuż przy drodze patrolowanej przez amerykańskie czołgi — i

wyczekiwała na sposobną chwilę do skoku. Sygnałem takiej chwili był

krótki, spokojny szept Nam Sun-dza: „Teraz ty, Li-Wan".

Na to hasło zwinne ciało Li-Wana napinało się jak stalowa

sprężyna. W błyskawicznym ułamku sekundy przed skokiem chłopiec

Page 138: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

138

dostrzegał jeszcze, jak Nam Sun-dza przestraszonym ruchem kładła rękę na

sercu.

Nam Sun-dza nie znała trwogi o siebie. Skoro jednak

niebezpieczeństwo zagrażało któremuś z jej małych podwładnych — nigdy

nie umiała powściągnąć odruchu przerażenia.

Na widok tego malutkiego gestu matczynej trwogi serce Li-Wana

zalewała fala takiego radosnego bohaterstwa, że gotów był skakać nie tylko

na pustą drogę, ale wprost na czołgi nieprzyjaciela.

W położonym u stóp Tebek-Sanu miasteczku Jon-Czon na małych

zwiadowców czekali ludzie podobni do ślusarza w niebieskich okularach,

który w tym samym czasie, w dalekim Sonczenie współpracował z

partyzantem Li Chio-sikiem.

Oddziałek zwiadowczy wracał na Tebek-San z bezcennymi

informacjami o ruchach własnych wojsk i o nieprzyjacielskich transportach.

A potem na przejeżdżające drogami leśnymi transporty

amerykańskie waliły się z Tebek-Sanu — jak lawina kamienna — grupy

uderzeniowe partyzantów.

Ach, jak wspaniale upływały wieczory przy ogniskach na polanie

leśnej — po zwycięskich wyprawach przeciwko nieprzyjacielowi. Radosna,

roześmiana Nam Sun-dza wirowała w wiosennym tańcu „Nodr Kan-bion" i

zupełnie nie można było uwierzyć, że to jest ta sama nieustraszona

kierowniczka bojowego zwiadu.

Brodaci partyzanci bili zachwycone oklaski, palili fajki, grzali ręce

przy ogniu i niekiedy podejmowali chórem posępną pieśń zemsty, „Poksui

Nore". A Li-Wan śpiewał swoją piosenkę o Moskwie.

Ta dziwna piosenka podobała się partyzantom z Tebek-Sanu.

Chętnie słuchali śpiewnej opowieści o kołchozie koreańskim pod

Taszkientem, o marszu do ojczyzny z radziecką dywizją i o pięknych dniach

pheniańskich. Ostatnia smutna strofa o krwawej rzece Raktongan i o

śmierci małego trębacza Son Ha-sopa wyciskała łzy z oczu czułej Nam Sun-

dza i innych dziewcząt.

Page 139: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

139

Przewijający się przez pieśń Li-Wana rosyjski refren o Moskwie

nikogo tu nie dziwił.

Cóż stąd, że język pieśni był mieszany? Czyż partyzanci z Tebek-

Sanu nie słuchali każdego niemal wieczora radiowych audycji do narodu

koreańskiego, nadawanych z Moskwy? Tamte audycje — mówiące o

sprawach tak bliskich sercom koreańskim — również zaczynały się od

rosyjskich słów: „Gawarit Maskw a". Dla partyzantów z Tebek-Sanu słowo

„Maskwa" nie było słowem obcojęzycznym.

Partyzantom z Tebek-Sanu

odpowiadała pieśń Li-Wana i aż do nadejścia

zimy słuchali jej często.

Ale kiedy nadeszła zima i spadły

pierwsze śniegi, ustały wesołe wieczory przy

ogniskach, bo dla Tebek-Sanu zaczęły się bardzo

trudne czasy.

Czy wiecie, czym jest śnieg w walce

partyzanckiej? Czy rozumiecie, co się dzieje, gdy

między partyzantem a otaczającym go wrogiem

legnie biała, puszysta powłoka, na której każdy

ślad znaczy się jak odlany w gipsie? Jest to klęska klęsk!

Ustaje wtedy daleki zwiad. Zrywa się łączność z okolicznymi

wsiami. Zatrzymuje się dopływ żywności i informacji. Bezlitosny zdrajca,

śnieg, wydaje wszystkich, najbystrzejszy zwiadowca nie prześliznie się

przez jego roziskrzoną, niepokalaną gładź.

A kiedy obóz partyzancki jest już całkowicie odcięty od świata,

wówczas drogami górskimi — cicho, cichutko, nie pozostawiając śladów na

śniegu — poczynają się wspinać ku obozowym szałasom dwaj śmiertelni

wrogowie partyzantów: głód i rozpacz.

Po dwóch tygodniach mroźnej, pogodnej zimy na górze Tebek-San

poczęto warzyć zupę z kory drzewnej. Zapasy żywności wyczerpały się.

Dalszej nie było skąd brać. Informacji o transportach nieprzyjacielskich nie

posiadano żadnych, a uderzenie na ślepo, wobec coraz gęstszej i czujniejszej

blokady amerykańskiej wokół Tebek-Sanu, byłoby próżnym szaleństwem.

Page 140: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

140

Na zupie z kory drzewnej długo wyżyć nie podobna. Po kilkunastu

dniach takiego odżywiania śmierć głodowa coraz uparciej poczęła zaglądać

w oczy partyzantom. A na szybkie zdobycie żywności nie było żadnej

nadziei. Ale właśnie wtedy, gdy wskutek ubytku sił fizycznych kruszał już

duch mniej zahartowanych, cudowna pomoc dla głodujących zupełnie

nieoczekiwanie przypłynęła z radia.

Radio stało się naraz niewyczerpanym akumulatorem energii

wyrównującej braki aprowizacyjne i krzepiącej osłabłe organizmy.

Wielkie i ważne sprawy rozstrzygały się na dalekim świecie. Coraz

gorętszy i namiętniejszy gniew przebijał z głosów radiowych Moskwy i

Pekinu.

Ilekroć w radiu rozbrzmiewały słowa: ,,G a w a r i t M a s k w a",

osłabły z głodu i umęczony Li-Wan ożywał. Tymi dwoma słowami

przemawiała do niego jego stara ojczyzna. Wielka ojczyzna jego

najwcześniejszego dzieciństwa nie zapomniała o nim. Ludzie spod

Taszkientu i żołnierze radzieccy z jego „macierzystej" dywizji zapewniali

swego „syna" głosem Moskwy, że czuwają nad jego losem i nad losem jego

nowej ojczyzny. W czasie moskiewskich audycji Li-Wan przytulał rozpalone

czoło do zielonego odbiornika partyzanckiego radia. Chwilami zdawało mu

się, że z tego odbiornika patrzą na niego najcieplejsze oczy świata — oczy

prawie już zapomnianej matki.

Pewnego dnia z zaczarowanej skrzynki radiowej na ginący obóz

partyzancki popłynęła szeroka, rozlewna struga obcojęzycznego śpiewu.

Stary sierżant zwiadowców Gi Kuan-ion — ze słuchawkami radiowymi na

uszach i ze łzami w oczach — tłumaczył słowo po słowie pieśń chińskich

ochotników:

Śmiało i radośnie przejdźmy rzeką Jolu, By pokoju bronić i bronić ojczyzny — Czyli swego domu. Hej, najlepsze dzieci przeogromnych Chin, Idźmy wszyscy razem niby jeden mąż Amerykańskiego zwalczać napastnika — Pomagać Korei!

Słuchając tej pieśni brodaci, wymęczeni głodem partyzanci płakali

w głos jak dzieci. A więc stało się: synowie wielkiego wodza Azji, Mao Tse-

tunga, szli na pomoc swym młodszym braciom. Wieczorna zupa z kory

Page 141: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

141

drzewnej nabrała smaku gęstego, pożywnego ryżu. W nocy, która nastąpiła

po tym dniu, grupa partyzantów, nie bacząc na śnieg i światło księżyca,

dokonała szaleńczego napadu na amerykańskie magazyny w Jon-Czenie.

Zdobyto żywność.

Wiosna przyniosła partyzantom dalsze zacieśnianie blokady

amerykańskiej wokół góry i radosną wieść o postępującej naprzód

ofensywie Armii Ludowej i chińskich ochotników.

Wraz z pierwszym ciepłem dotarł na Tebek-San komunikat

radiowy Głównej Kwatery o odebraniu nieprzyjacielowi niedalekiej góry O

De-san.

Dla oblężonych nadchodziła odsiecz. Była tuż pod bokiem,

należało nawiązać z nią łączność.

Trudne zadanie nawiązania łączności z O De-sanem zlecono trójce

najzdolniejszych zwiadowców z młodzieży partyzanckiej: Nam Sun-dza, Li-

Wanowi i rówieśnikowi Li-Wana, wysokiemu, milczącemu An Dżan-bonowi,

który mówił niewiele, ale w działaniu dorównywał każdemu dorosłemu

mężczyźnie.

O późnej godzinie

wiosennej nocy wyznaczeni

zwiadowcy opuścili obóz na

polanie i poczęli ostrożnie

schodzić w dół ku drodze

strzeżonej przez amerykań-

skie czołgi.

Noc była jakby

wymarzona dla tego zadania:

ciepła i ciemna, otulona

niską, wilgotną mgłą.

Młodzi przyjaciele

szli na trudny zwiad jak na najpiękniejszą zabawę. Zadanie, które im

powierzono, było niezwykle zaszczytne. Ponadto czekało ich spotkanie z

„macierzystą" armią — a może i z chińskimi ochotnikami. Rozpierała ich

duma i radość. Chciało się śpiewać.

Page 142: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

142

Po półgodzinnym marszu w dół zapadli w przydrożne zarośla.

Czekali. Przed nimi była droga: cicha, pusta i tajemnicza. Nad nią wisiała

ciężka, wilgotna mgła.

Jak bzyknięcie komara zaszemrał w ciszy szept Nam Sun-dza:

— Teraz ty, Li-Wan...

I „partyzancka mateczka" zwykłym swym ruchem przycisnęła

dłoń do serca.

Li-Wan trzema bezszelestnymi susami przebiegł przez drogę. W

chwilę po nim skoczył An Dżan-bon.

Dwaj chłopcy przylgnęli do ziemi po drugiej stronie drogi pod

osłoną gęstych zarośli.

Nie znosili tej pełnej napięcia przejściowej sytuacji, gdy od Nam

Sun-dza oddzielał ich pas niebezpiecznej drogi.

Wytężając oczy wpatrywali się w gęstą mgłę. Sekundy dłużyły się

w nieskończoność.

W pewnej chwili na drodze zamajaczył szczupły cień dziewczęcy.

W serce Li-Wana spłynęła ciepła fala ulgi. Trącił łokciem An Dżan-bona:

— No, tym razem...

Ale nie dokończył. Światła i strzały wybuchły tak jednocześnie, iż

w pierwszej chwili mogło się zdawać, że Nam Sun-dza poraził tylko blask

reflektorów.

Martwa szosa ożyła. Zaterkotały motory. Z mgły wynurzył się

żelazny potwór na gąsienicach i omiatając przed sobą drogę mackami

reflektorów — począł pełznąć w stronę leżącej dziewczyny.

Podjechał na odległość kilkunastu metrów i zatrzymał się.

Zeskoczyli z niego dwaj żołnierze amerykańscy i z automatami

nastawionymi do strzału podbiegli do Nam Sun-dza.

Chłopcy leżeli przy ziemi jak sparaliżowani. W głowie Li-Wana

była jedna myśl: „Ona jest tylko ranna. Oby ją zostawili".

Page 143: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

143

Amerykanie, pochyleni nad leżącą Nam Sun-dza, krzykliwie się

nad czymś naradzali. Potem pobiegli z powrotem do czołgu. Zawarczał

zapuszczony motor. Czołg ruszył.

„A więc jednak ją zostawiają, nie zabierają ze sobą. O, co za

radość... Ale co to?... Dlaczego ten czołg nie wykręca?... Dokąd ten czołg

jedzie?... Boże, litości... Dokąd ten czołg je..."

Li-Wan wpakował sobie pięść w usta i gryzł palce, żeby nie

krzyczeć, żeby nie zwariować z przerażenia na widok żelaznego potwora

miażdżącego żywe ciało Nam Sun-dza.

Że poszli dalej, że nie rzucili bojowego zadania — to była tylko

zasługa milczącego, nieugiętego An Dżan-bona.

Przez resztę drogi nie wyrzekli do siebie ani jednego słowa. Z

zapamiętałą, chłodną wściekłością przebijali się przez gęstą ścianę lasu,

pozwalając się kaleczyć ostrokrzewom i wystawiając twarze na chłostę

mokrych gałęzi. Szli jak bezduszne automaty nie odczuwając żadnego

zmęczenia, nie mając w głowach ani jednej myśli, troszcząc się jedynie o

zachowanie kierunku na O De-san.

Kilka kilometrów przed O De-sanem zagrodziła im drogę leśna

pikieta. Zelektryzował ich wysoki, śpiewny okrzyk w mowie pekińskiego

radia. Przez mgłę łez dojrzał Li-Wan wysokie postacie żołnierskie w białych

kożuchach i żółtawe zdziwione twarze pod futrzanymi czapami.

Wtedy nagromadzona w nim rozpacz zerwała wszystkie tamy.

Tuląc zapłakaną twarz do kożucha chińskiego ochotnika, począł krzyczeć

nieprzytomnym, załamującym się głosem:

— Zabijajcie ich! Mordujcie! Mordujcie bez litości!

III

Spod góry O De-san Li-Wan nie powrócił już do obozu

partyzanckiego na Tebek-Sanie. Ochotnicy chińscy przekazali go najbliższej

Page 144: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

144

jednostce Armii Ludowej. Ta — zgodnie z centralnym poleceniem

wycofywania dzieci na tyły — odesłała go do Phenianu.

Widok zniszczonej stolicy przejął Li-Wana grozą. Jakiż los

zgotowano miastu jego słonecznych dni! Zarumieniona od pożarów wstęga

Tedonganu przecinała pustynię ruin. Ze zbombardowanych ulic pozostały

tylko podziurawione pasy asfaltu. Dym pogorzelisk przesłonił pogodną

zieleń wzgórz.

Phenian zapadł się pod ziemię. W podziemiach wrzało

gorączkowe życie walczącej stolicy. Tu mieściły się biura i urzędy, szkoły i

redakcje gazet, teatry i restauracje.

W podziemnym biurze Ministerstwa Oświaty zakomunikowano

Li-Wanowi, że wraz z innymi sierotami wojennymi będzie ewakuowany z

Korei do jednego z krajów, gdzie nie ma wojny.

Dla Li-Wana myśl o opuszczeniu niedawno odzyskanej ojczyzny

po tym wszystkim, co w niej przeżył, bez uzyskania odwetu na wrogu —

była czymś potwornym. Nie bacząc na dopiero co otrzymany „medal za

odwagę" — chłopiec płakał jak dziecko i błagał o pozostawienie go w Korei.

Ale nie było już dobrego „wujka" Ha Bon-ho, który mógłby się wstawić za

Li-Wanem. W Ministerstwie Oświaty nie wdawano się z młodym

partyzantem w długie rozmowy. Oświadczono mu po prostu, że ewakuacja

dzieci odbywa się na rozkaz Kim Ir-sena.

Więc Li-Wan musiał stłumić swą rozpacz. Ale z Ministerstwa

Oświaty wyszedł z przebitym sercem.

Później nastąpił marsz ewakuacyjny do Sinidzu, którego opis już

znacie.

Od opuszczenia Tebek-Sanu do przyjścia do Sinidzu Li-Wan ani

razu nie śpiewał swej piosenki.

Na zaśpiewanie jej zdobył się dopiero w Domu Dziecka w Sinidzu,

kiedy pewnego popołudnia wraz z nowymi kolegami snuli wspomnienia

przeszłości. Ale w śpiewie jego zabrzmiał tak ponury i wstrząsający ton

tęsknoty za Son Ha-sopem, Nam Sun-dza, Phenianem i Koreą, którą miał

utracić, że przerażeni i zdenerwowani koledzy nie pozwolili mu pieśni

Page 145: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

145

dokończyć. Pod wpływem tego doświadczenia postanowił nie śpiewać już

nigdy. Pieśń Li-Wana umarła. Odcięto jej nogi jak Son Ha-sopowi.

Całą podróż ewakuacyjną przez ogromne Chiny i Związek

Radziecki Li-Wan przebył jakby w stanie ogłuszenia. Nie docierało do niego

żadne z nowych wrażeń, gdyż myślami tkwił w przeszłości. Miał poczucie

najgłębszej klęski życiowej, jakiej można było w ogóle zaznać w jego wieku.

Zginęli wszyscy,

których kochał: ojciec,

„wujek" Ha Bon-ho, Son

Ha-sop i Nam Sun-dza.

Rozsypał się w gruzy

słoneczny, kwitnący

Phenian. O całe tysiące

kilometrów oddaliły się

wzgórza koreańskie, nie

pozwolono mu bić się z

wrogiem i mścić się za

swoje krzywdy. Wieziono

go dokądś dusznym,

dudniącym pociągiem,

podczas gdy partyzanci z Tebek-Sanu potrzebowali jego pomocy. Dokąd go

wieziono — było mu obojętne. Nie wyobrażał sobie życia w żadnym obcym

kraju. A każdy obrót kół pociągu utwierdzał w nim rozpaczliwą pewność, że

nigdy już nie powróci do Korei.

W takim nastroju przejechał przez całe Chiny i w takim nastroju

jechał przez Związek Radziecki. Po krótkim, gwałtownym wzruszeniu —

które spłynęło na niego z pierwszych rosyjskich słów zasłyszanych na stacji

granicznej, Li-Wan popadł w jeszcze głębsze przygnębienie. Zaszył się w

najciemniejszy kąt wagonu i ani razu nie zbliżył się do okna. Trawił go żrący

żal. Jego druga ojczyzna zapomniała o nim. Ludzie spod Taszkientu i

żołnierze radzieckiej dywizji nie przyszli ująć się za jego krzywdę. Po co mu

darowali piękną nową ojczyznę, jeżeli miał ją stracić? Zapomnieli o nim.

Ale kiedy transport ewakuacyjny wjechał na dworzec moskiewski,

w sercu Li-Wana coś drgnęło.

Page 146: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

146

Moskwa — stolica jego pieśni! Pieśń o Moskwie przebiegała

czerwonym ściegiem przez wszystko, co przeżył w ciągu ostatnich sześciu

lat. We wspomnieniach Moskwa zlewała się w jedno: z ojcem, „wujkiem" Ha

Bon-ho, z Son Ha-sopem, z Nam Sun-dza, Phenianem, z Tebek-Sanem, z całą

Koreą. Po raz pierwszy od początku podróży ewakuacyjnej Li-Wan z

napiętą uwagą przyglądał się przez okno wagonu każdemu szczegółowi

dworca. „Więc taka była Moskwa?"

Natura nie postarała się o to, by pokazać Li-Wanowi miasto z jego

pieśni w szczególnie pięknej i radosnej szacie. W Moskwie była listopadowa

plucha. Rzęsisty „kapuśniaczek" zacinał w szyby autobusów „Inturista".

Mokro i ślisko połyskiwały asfalty. Nawet niebotyczne wieżowce

moskiewskie zatraciły swoją zwykłą białość. Mimo to Li-Wan jeszcze nigdy

w życiu nie zaznawał takich wrażeń, jak w czasie owej trzygodzinnej

przejażdżki po Moskwie.

Małych Koreańczyków obwożono po mieście pokazując im jego

osobliwości. Gdziekolwiek wysiadali, z autobusów, tam zaraz — mimo złej

pogody — gromadził się wokół nich zwarty tłum moskwiczan. Witały ich

wyciągnięte ręce i serdeczne uśmiechy mężczyzn, otulały ich miękko ciepłe,

matczyne spojrzenia kobiet. Li-Wan — patrząc w otaczające go twarze, z

których tak wiele było podobnych do twarzy jego dawnych przyjaciół

radzieckich — doznawał przejmującego uczucia, że wszyscy ci ludzie znają

doskonale jego koleje życiowe, że tak samo, jak on, ubolewają nad

nieszczęściami Korei, że tak samo, jak on, kochają małego Son Ha-sopa i

Nam Sun-dza i tak samo, jak on, cierpią z powodu ich śmierci. Od

życzliwych, współczujących tłumów, od całej tej olbrzymiej moskiewskiej

stolicy płynęła ku znękanym Koreańczykom jakaś potężna, niespożyta siła i

Li-Wan czuł, że ta siła jest jakby jego siłą rodzinną, jakby jego własną siłą.

Nie, wielka ojczyzna jego dzieciństwa nie zapomniała o nim. Jakże

był głupi i podły, że mógł tak sądzić choć przez chwilę! Stała przy nim całą

swą potęgą. Surowymi, czujnymi oczami dostrzegła wszystkie jego

krzywdy. Huczącym głosem swej ogromnej, tętniącej stolicy, światłami

rubinowych gwiazd Kremla przyrzekała mu zwycięstwo sprawiedliwości.

Stała się rzecz niezwykła. Pod wpływem przejażdżki po Moskwie

Li-Wan uwierzył, że powróci do Korei.

Page 147: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

147

Później — w czasie pożegnania z Moskwą na Dworcu Mińskim —

przez nikogo nie proszony zaśpiewał swą pieśń. Jeszcze nigdy nie brzmiała

tak pewnie i zwycięsko.

A przecież Li-Wan nie zubożył jej ani o jeden tragiczny ton. Jak w

Domu Dziecka w Sinidzu śpiewał w niej o śmierci Son Ha-sopa i Nam Sun-

dza i o zburzonym Phenianie. Ale nową radosną melodią zabrzmiały w

pieśni słowa o Moskwie — słowa o mieście dającym cierpiącym

prześladowanym nadzieję zwycięstwa.

— Maskwa, Maskwa, stolica maja....

Od tego pamiętnego występu na Dworcu Mińskim, Li-Wan musi

często śpiewać swą pieśń. Frontowa piosenka żołnierzy radzieckich — po

sześciu latach przygód — wyrosła w wielką pieśń tęsknoty i nadziei

wszystkich gołotczańskich Koreańczyków

Page 148: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

148

R O Z D Z I A Ł D Z I E W I Ą T Y

Page 149: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

149

IX. WIOSNA

Wiosna w Gołotczyźnie — pierwsza polska wiosna gołotczańskiej

„Korei" — zaczęła się od epidemii grypy.

Skąd się ta epidemia wzięła — nie wiadomo. Może z pierwszych

upałów wiosennych, które, poplątawszy daty kalendarza, wybuchły w

kwietniu lipcowym żarem; może z folwarcznej studni, której lodowatą

wodą zgrzani Koreańczycy poili się ukradkiem i bez umiaru.

W każdym razie ta dzika, gwałtowna „grypa aklimatyzacyjna" —

jak ją później nazwali ciechanowscy lekarze — napędziła wszystkim

porządnego strachu. Rzucała się na małych Koreańczyków jak zły pies —

milczkiem, bez ostrzeżenia i zębami prosto do gardła. Dopadała ich — w

czasie nauki, zabawy czy odpoczynku — i w ciągu kwadransa dosłownie

zbijała z nóg. Straszna gorączka rosła z minuty na minutę, z nią

przychodziły gwałtowne dreszcze, bóle gardła i głowy, często utrata

przytomności. W ciągu pierwszych dwóch dni zachorowało w ten sposób

sześćdziesięciu chłopców i piętnaście dziewcząt.

Rozkrzyczany, rozdokazywany Dom Dziecka zamarł jak wielki

dzwon, z którego wyrwano serce. W jasnych salach i korytarzach zawisła

bezradna cisza dziecinnego cierpienia. W tej ciszy personel gołotczańskiego

Domu Dziecka toczył wytężoną walkę z nieznaną chorobą.

Dzieci koreańskie, których choroba jeszcze nie dopadła, snuły się

przestraszone po korytarzach i smutnymi, pełnymi wyrzutu spojrzeniami

obrzucały wychowawców. W tych ponurych dniach musiało im się

Page 150: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

150

wydawać, że całe ich dotychczasowe życie w Polsce było jedynie podstęp-

nym omamem zdradzieckiej obczyzny, mającym na celu uśpienie ich

czujności. Cały ten słoneczny Dom Dziecka, ciepłe ramiona kucharki

Parypińskiej, wesołe zabawy na boisku, macierzyńskie oczy

wychowawczyń, wszystko to był podstęp dla oszukania ich — biednych

sierot koreańskich. Obczyzna nie mogła być tak dobra. Dopiero teraz

poznawały jej prawdziwe oblicze. Nastrój panicznej trwogi przed czymś

nieznanym. Widok kolegów padających jak muchy pod ciosami dziwnej

choroby. Martwa cisza korytarzy. Dusząca woń lekarstw. To właśnie była

obczyzna.

Ale jeżeli myślały nawet w ten sposób — trwało to krótko. Po

tygodniu walki epidemia grypy została opanowana i poczęła wygasać

równie szybko, jak szybko wybuchła. A gdy wygasła zupełnie i w „izolatce"

pozostało już tylko paru ozdrowieńców — wtedy z drugim podmuchem

wiosny przypłynęła do Gołotczyzny wieść, która na chwilę ścięła wszystkim

krew w żyłach.

Do izby chorych przyniósł ją intendent Siekierzyński. Intendent

wszedł z gazetą w ręku do błyszczącego szkłem i niklem ambulatorium

właśnie w chwili, gdy siostra Ela — pochylona nad tancerką Kim Ion-suk —

dokonywała za pomocą niklowej łyżeczki pieczołowitych oględzin gardła

małej rekonwalescentki.

Siostra Ela musiała dostrzec coś szczególnego w wyrazie twarzy

intendenta, gdyż zapytała od razu:

— Cóż tam nowego w gazetach, panie Siekierzyński? — Intendent

oparł się o białą lakierowaną szafkę i przez chwilę w ponurym milczeniu

śledził zabiegi pielęgniarki.

— A no, jest nowe — powiedział wreszcie. — Pani tu chucha,

dmucha, gardziołka jodynuje, a tam w Korei Amerykanie na takie same

dzieci zrzucają bakterie dżumy i cholery, czarnej ospy i jeszcze diabli

wiedzą jakiego plugastwa. To właśnie jest w gazetach.

Siostra Ela poruszyła się tak gwałtownie, że niklowa łyżeczka

wymknęła się jej z rąk i z hałasem upadła na posadzkę. Pielęgniarka

odwróciła przerażoną twarz ku intendentowi.

Page 151: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

151

— Jak to: dżuma, cholera?... To chyba niemożliwe, panie

Siekierzyński... To przecież niemożliwe, żeby ludzie...

— Niemożliwe, to czytaj pani sama! — powiedział twardo

intendent i podał jej gazetę z ostatnim komunikatem Koreańskiej Głównej

Kwatery.

Taka była w izbie chorych rozmowa o wojnie bakteriologicznej.

Więcej na ten temat nie rozmawiano, żeby nie zwrócić uwagi dzieci. Nie

chciano im psuć radości z odzyskanego zdrowia i z wiosny.

A dzieci po tygodniowej chorobie rozhasały się na całego i

pełnymi haustami piły pierwszą wiosnę na obczyźnie. Jeszcze weselej niż

przedtem bawiono się na boisku. Jeszcze radośniejszy śmiech rozbrzmiewał

w salach i korytarzach.

Dodatkową rozrywką dla małych Koreańczyków stały się częste

odwiedziny starego dziadka z sąsiedniej wsi — tego samego weterana

wojny rosyjsko-japońskiej, który w swoim czasie „pomagał" przy

zawieszaniu koreańskiego transparentu.

Pierwszą wizytę w Gołotczyźnie złożył dziadek na samym

początku wiosny. Z nastaniem robót polnych nudno mu się zrobiło w

chałupie, więc postanowił poszukać sobie nowego towarzystwa. Przyszedł

wczesnym popołudniem, obszedł cały teren posiadłości Domu Dziecka —

jak troskliwy gospodarz doglądający gospodarstwa — po czym ruszył przed

główne wejście sprawdzić, czy koreański transparent wisi na swoim

miejscu. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, skrobiąc podbródek i coś

tam mrucząc pod nosem. Następnie zatrzymał przebiegającego właśnie,

szczerbatego Pak Un-gu, wskazał palcem na transparent, potem na siebie i

rzekł uroczystym głosem:

— To zdziełał ja, panimajesz?

Pak Un-gu odsłonił w uśmiechu potężną szczerbę w zębach i

kiwnął ze zrozumieniem głową. A ponieważ w Korei nauczono go dawać

wiarę wszystkiemu, co mówią starzy ludzie — więc wkrótce rozeszło się po

Gołotczyźnie, że koreański transparent był dziełem starego dziadka ze wsi.

Page 152: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

152

Od tego czasu mali Koreańczycy — przechodząc w drodze do kina

lub na stację obok chałupy, przed którą przesiadywał dziadek —

pozdrawiali go serdecznie:

— D z e n dobry, dzadek, dzen dobry...

Stary weteran na każde takie spotkanie przygotowywał sobie

liczną obstawę z dzieciarni wiejskiej i — odpowiadając uprzejmie na

pozdrowienia gołotczańskiej „Korei" — mruczał z zadowoleniem do swego

otoczenia:

— He, widzicie, jak mnie znają... widzicie...

Po wygaśnięciu epidemii — wizyty dziadka na boisku Domu

Dziecka stały się codzienne.

Szczególnie spodobała się staruszkowi koreańska gra w „takara".

Kibicował jej całymi godzinami, podjudzając głośnymi okrzykami walczące

strony i ściągając na siebie za to nieżyczliwe spojrzenia wychowawczyni

Wojtowicz. Ale weteranowi sprzykrzyło się wkrótce bierne uczestnictwo w

zabawie. Wpadł więc na świetny pomysł zdobycia sobie wśród

Koreańczyków słuchaczy dla swoich wspomnień wojennych. Ponieważ

opanowanie gwary gołotczańskiej przyszło mu bez większych trudności,

więc w niedługim czasie przygody wojenne dziadka zyskały sobie w Domu

Dziecka jeszcze większą sławę niż na wsi.

Po osiągnięciu pierwszych sukcesów stary wojak każdego

popołudnia walił jak w dym do swoich koreańskich słuchaczy. Przychodził

punktualnie z wybiciem godziny drugiej i rozsiadał się wygodnie na

ławeczce przy wejściu. Skoro tylko „Korea" wypadała na boisko, ławeczkę

obskakiwał natychmiast tłum niecierpliwych słuchaczy. Byli wśród nich

gracze w „takara", „mechanicy"' i „wynalazcy". Takich żarliwych słuchaczy

nie miał dziadek jeszcze nigdy. Głód przygód wojennych był u chłopców

koreańskich nienasycony.

— Mówić, dzadek, mówić...

Weteran przez chwilę udawał obłudnie, że się wzbrania, że nie

jest w nastroju do opowiadań. Ale nie trwało to długo. Wkrótce zaczynała

Page 153: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

153

się snuć bohaterska opowieść. Dziadek kreślił swym kijaszkiem na ziemi

sytuacje strategiczne i w przechwałkach nie znał miary.

— Tu Japońcy, panimajesz? Dużo ich, bardzo dużo... A ja tu z

chorągwią, panimajesz: znamię, fłag. Oni paf-paf, a ja nic. Tam artyleria

trach, trach — a ja nic tylko do przodu...

— Dobrze, dzadek, barso dobrze! — wołali zachwyceni chłopcy.

Ale ktoś zauważył z niedowierzaniem:

— Japońcy duzo, barso duzo, a dzadek jeden?

— No, nie jeden, nie jeden — reflektował się niechętnie bajarz —

byli jeszcze inni, ale co tam gadać...

Pewnego razu ożywionymi dyskusjami na ławeczce zainteresował

się mechanik Pet. Zaczepił wychodzącego dziadka i spytał podejrzliwie:

— A po jakiemu to tak dziadek z nimi rozprawia?

— Jak to po jakiemu? — weteran udawał, że nie rozumie pytania.

— A bo to oni jakie inne mowy znają? Ma się wiedzieć, że po korejsku.

Mechanik uśmiechnął się kpiąco:

— To dziadek i po koreańsku umie?

— No, wiecie ludzie — oburzył się obrażony staruszek. — Czy

umiem po korejsku? A kto wam tamtej jesieni trasparynt odczytał? Co to,

już nie pamiętacie?

Pet tylko ręką machnął na to dziadkowe gadanie, lecz w dalsze

dyskusje już się nie wdawał. Ważniejsze sprawy miał na głowie. Wiosna

była jego najpracowitszą porą roku. Bo z wiosną wszechstronny mechanik

obejmował jeszcze dodatkowo funkcje głównego gołotczańskiego

ogrodnika.

Tymczasem wiosna na świecie robiła się coraz większa. Rosła

tysiącem woni kwietnych i śpiewem tysiąca ptaków. A kiedy doszła do

swego zenitu, kiedy rozkwitły już wszystkie kwiaty i rozśpiewały się

wszystkie ptaki — wówczas zupełnie nieoczekiwanie do gołotczańskiego

Domu Dziecka wtargnęła nowa choroba epidemiczna — groźniejsza jeszcze

Page 154: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

154

od poprzedniej epidemii grypy — choroba tęsknoty. Myśli małych

wygnańców odbiegły od codziennych spraw gołotczańskich i zwróciły się w

stronę dalekiej ojczyzny.

Wpłynęły na to coraz okropniejsze wieści nadchodzące z

koreańskiego placu boju. Nie można już było dłużej ukrywać ich przed

dziećmi. Pewnego dnia nauczyciel Chan po wykładzie historii koreańskiej

poinformował uczniów siódmej klasy, że w wyniku wszczętej przez

Amerykanów wojny bakteriologicznej rząd Republiki ewakuował z Korei

dalszy tysiąc osieroconych dzieci. Sześćset z nich przejęła Rumunia,

czterysta Czechosłowacja.

Bezpośrednio po tej lekcji nauczycielka Kwiatkowska spotkała

wychodzącego z klasy Li Chio-sika. Mały partyzant ze zmarszczonymi

brwiami kreślił coś piórem na grzbiecie ręki, która w naglących wypadkach

zastępowała mu notatnik.

Pani Kwiatkowska zatrzymała swego ulubieńca:

— Co ty tam bazgrzesz, Li Chio-sik? Pewnie „ściągaczkę" z

arytmetyki.

Chłopiec jakimś dziwnym wzrokiem popatrzył na nauczycielkę i

bez zwykłego uśmiechu pokazał jej rękę. Na małej, poplamionej

atramentem dłoni były wypisane dwie liczby: 600 i 400.

— Jeden tysiąc dzieci wyjechać, mama — powiedział zgnębionym

głosem. — Korea śmierć... Smutno, mama, b a r s o smutno.

Nie tylko Li Chio-sikowi jest smutno. W najpiękniejszym,

najradośniejszym momencie wiosny smutek i tęsknota przygniotły

nieznośnym ciężarem dwieście małych sierocych serc.

Na gołotczańskim podwórzu, w szopie nad wozownią,

zagnieździła się sowa. Przeraźliwy, płaczliwy krzyk nocny tego ptaka jest

jakby głosem smutku, który rozsiadł się w Gołotczyźnie.

Noce gołotczańskie stały się znowu niespokojne — jak w

pierwszym okresie po przyjeździe dzieci. W sypialni dziewcząt koreańskich

prawie każdej nocy budzi się z krzykiem i płaczem Kim Che-suk, mała

zastępowa pionierska.

Page 155: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

155

Kim Che-suk jest najszczęśliwszą ze wszystkich dzieci

gołotczańskich. Ona jedna ma jeszcze ojca, który jako major walczy na

froncie. Ale w tych tęsknych dniach wiosennych rzadkie szczęście Kim Che-

suk stało się dla niej źródłem nieustannych męczarni. Dziewczynkę dręczy

straszliwy niepokój o życie i zdrowie ojca. Nawet wówczas, gdy otrzymuje

od niego listy. Od wysłania listu do doręczenia go upływa przecież tyle

długich strasznych dni, wypełnionych kulami, bombami i bakteriami

śmierci. Kim Che-suk, umęczona złymi snami, prawie co noc budzi się z

rozpaczliwym okrzykiem: „Tatusiu, tatusiu!"

Smutki przychodzą nie tylko

nocami. Gnębią małych wygnańców

także przy pracy i zabawie. W tych

trudnych dniach gołotczańscy

Koreańczycy najchętniej garną się do

młodego wychowawcy Gawlika. Bo on

też jest sierotą i też wychował się w

Domu Dziecka.

Gdy młody wychowawca jest w

złym humorze lub popada w jakąś

smętną zadumę, zaraz obstępują go

współczujący wychowankowie i kiwają

ze zrozumieniem głowami:

— Ojcec ne ma, mama n e m a.

Smutno, bar-s o smutno.

A kiedy Gawlik tłumaczy im, że

wcale w tej chwili nie myślał o rodzicach,

mali Koreańczycy nie chcą w to wierzyć. Nie myśli o zmarłych rodzicach?

Więc o czym w ogóle myśli? Czym się w ogóle smuci?

Tęsknota trapiąca Koreańczyków dociera nie tylko do

wychowawcy Gawlika. Wie o niej także mechanik Pet.

Petowi w zajęciach ogrodniczych pomaga jego koreański

przyjaciel I Czun-chin. Przyjaciołom dobrze pracuje się z sobą. Rozmawiają

niewiele, ale rozumieją się świetnie. Kiedy pochylają się nad grządkami

Page 156: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

156

pięknych rzodkiewek i pomidorów, koreański uśmiech I Czun-china staje

się zupełnie podobny do polskiego uśmiechu Peta.

Ale I Czun-chin nie zawsze się uśmiecha. Kiedy praca odbywa się

przy świeżo skopanych zagonach na skraju sadu, skąd odsłania się szeroki

krajobraz pól, małego Koreańczyka opada smutek. Wskazuje wtedy

brunatnym, powalanym ziemią palcem na niedalekie zabudowania wiejskie

i mówi cicho:

— Korea tak samo.

Ale tam duzo ne ma.

I wzdycha przy tym

tak ciężko, jak wzdychał wtedy,

gdy był jeszcze „chłopcem,

który nie chciał jeść". Poczci-

wemu mechanikowi

westchnienia chłopca ranią

serce.

— I czegóż tak

wzdychasz? — pyta burkliwie.

— Albo ci to źle u nas w Polsce?

— Ne, tata, ne: Polska dobrze — odpowiada smutnie I Czun-chin.

— Ale własny kraj ne ma — to bar-so ne dobrze... barso ne dobrze...

Tęsknota jest straszną chorobą i nie daje się zwalczyć tak

prostymi środkami jak grypa. Na tęsknotę nie pomoże ani „izolatka", ani

najczulsza nawet opieka pielęgniarek: siostry Eli i siostry Marysi. Bakterie

tej choroby mogą śmiało figurować we wszystkich komunikatach

frontowych „wojny bakteriologicznej".

Page 157: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

157

R O Z D Z I A Ł D Z I E S I Ą T Y

Page 158: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

158

X. JAK LATARNIA…

Jest piękna niedziela czerwcowa. Rozśpiewany, pachnący dzień

pulsuje radością młodego lata.

W Gołotczyźnie od wczesnego rana ruch i nastrój wesołego

podniecenia. O godzinie ósmej dzieci ustawiają się na placu zbiórek do

uroczystego apelu porannego. Ubrane są odświętnie: chłopcy w

niepokalanie świeżych koszulach harcerskich i w czerwonych krawatach,

dziewczynki w swoich granatowych sukienkach z marynarskimi

kołnierzami.

Na rozkaz nauczyciela Chana dwaj najstarsi kapitanowie

pionierscy wciągają na maszt flagę Ludowej Republiki Koreańskiej.

Czerwono-modry sztandar sunie powoli ku górze. Po dojściu do

wierzchołka masztu rozpina się wspaniale na wietrze.

Dwieście par skośnych, czarnych oczu wpatruje się w ojczysty

sztandar z wyrazem żarliwego skupienia. Jest to ten sam sztandar, który Li

Chio-sik zatknął na gmachu Rady Miejskiej w okupowanym przez wroga

mieście Sonczen. W obronie tego sztandaru Li-Wan walczył nad rzeką

Raktongan i na Tebek-Sanie. Za ten sztandar polegli: mały trębacz Son Ha-

sop, partyzantka Nam Sun-dza i rodzice wszystkich gołotczańskich dzieci.

Na obczyźnie dobrze jest stać pod swoim ojczystym sztandarem. Cu-

dzoziemiec przestaje wtedy być cudzoziemcem.

Krzyk dwustu młodych głosów wybucha jak grzmot:

Page 159: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

159

— Kim Ir-sen, Cza n-g u n m a n s e! Niech żyje wódz Kim Ir-sen!

— Pharan, Cza n-g u n m a n s e! Niech żyje Polska!

Tego niedzielnego poranka nie ma zwykłych zabaw i gonitw na

boisku. Zaraz po śniadaniu cała gołotczańska „Korea", uszeregowana w

kolumnie czwórkowej, wyrusza na odległą o trzy kilometry stację kolejową.

Dom Dziecka pustoszeje i cichnie. Jedynie w suterenach

kuchennych szumi jeszcze gwar. Dochodzą stamtąd okrzyki mamy

Parypińskiej i szczęk naczyń. Ale i te ostatnie hałasy trwają niedługo, gdyż

większość przygotowań do uroczystego śniadania dla gości poczyniono już

poprzedniego wieczora.

Wkrótce potem na rozsłonecznionym placu przed domem ukazuje

się mama Parypińska. Teraz wiadomo już na pewno, że Gołotczyzna

obchodzi jakieś wielkie święto. Bo kierowniczka kuchni nie ma na sobie

swego zwykłego niebieskiego fartucha, który tak sławną rolę odegrał w

dziejach Domu Dziecka. Potężne kształty mamy Parypińskiej opina

uroczysta suknia z połyskliwego brązowego jedwabiu. Nad ciepłym brązem

sukni rumiane policzki kucharki rozkwitają jak dwie piwonie w słońcu.

Nawet jej gładko przyczesane, niezbyt obfite włosy nabrały dziś jakiegoś

odświętnego połysku. Całość jest tak okazała i błyszcząca, że wygrzewający

się na ławce stolarz Grabowski z podziwu aż mruży oczy i głośno cmoka

wargami:

— Bój się pani Boga, pani Parypińska! Przecież te studenciaki

głowy dla pani potracą! Miej, pani, litość nad ludźmi!

Mama Parypińska opędza się od kpiących zachwytów złośliwego

stolarza jak od uprzykrzonej osy. Po czym troskliwie podwija paradną

suknię i z westchnieniem ulgi rozsiada się na ławce obok dowcipnisia.

Grzeją się w słońcu i rozmawiają o oczekiwanych gościach. Czy

przyjadą i jacy przyjadą? Ci sami, co byli zimą, czy jacyś inni?

O godzinie wpół do dziesiątej nadbiegają pierwsze for-poczty ze

stacji: półżywi ze zmęczenia i z podniecenia maratońscy gońcy — „Piotruś"

i rudy Pan Te-ion.

Page 160: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

160

„Piotruś" dostrzega już z daleka mamę Parypińska i pędzi wprost

do niej. Ale o trzy kroki od ławki zatrzymuje się niepewnie, zaskoczony

zmianą w wyglądzie starszej kucharki. Lecz „mama z kuchni" nawet i bez

niebieskiego fartucha pozostaje „mamą z kuchni". Więc „Piotruś" szybko

przezwycięża paraliżujący czar jedwabnej sukni i — opierając się jak

zwykle na kolanach swej najstarszej przyjaciółki — składa jej gorączkowo

relację o gościach:

— Jest wszystko, mama! I Kitaj jest! I Ruski jest! I India jest! I

Korea, i Polski, i Węgierski, i Czek, i Bułgar! Wszystko jest, mama! B a r s o

dobrze! B a r s o dobrze!

Znowu — tak jak wtedy, w owym pamiętnym listopadzie — cały

polski personel Domu Dziecka, z nowym Dyrektorem na czele, zbiera się

przed głównym wejściem dla powitania gości. Tylko że tym razem goście są

inni. W dniu dzisiejszym gołotczański Dom Dziecka wita międzynarodową

delegację studentów studiujących na Uniwersytecie Warszawskim.

Radośnie rozkrzyczana, upojona podnieceniem powraca ze stacji kolejowej

gołotczańska „Korea".

Dzieci nie maszerują już w uporządkowanej kolumnie. Rozsypało

się wszystko. Na szosie, w tumanach białego pyłu suną powoli niewielkie

hałaśliwe gromadki — zbite tak gęsto, jak roje pszczół. Z daleka wydaje się,

że mali Koreańczycy wracają ze stacji sami. Dopiero gdy podchodzą bliżej,

widać, że każdy z rojów skupia się wokoło swojej „królowej-matki".

Gdzieniegdzie bieleją czapki polskich studentów. W trzech rojach

koreańskich „matkują", ciasno opleceni ramionami dzieci, spokojni,

uśmiechnięci Chińczycy. Tam połyskuje białkami ciemna, czarna prawie,

twarz hinduskiego studenta. Są wszyscy, jak powiedział „Piotruś". I Ruski

jest. I Kitaj jest. I India. I Polski. I Bułgar...

W drzwiach Domu Dziecka krótkim przemówieniem wita

delegację międzynarodowych studentów nowy Dyrektor. Ale choć krótkie

jest to powitanie, wszystkim dłuży się niepomiernie. Studenci spieszą się do

podjęcia nawiązanych w drodze rozmów. Dzieci aż drżą z niecierpliwego

pragnienia, aby mieć już swych gości wyłącznie dla siebie. I skoro tylko z

ust kierownika Domu pada ostatnie słowo, mali Koreańczycy chwytają

studentów za ręce i ciągną ich w stronę swoich sypialni. I Czun-chin i

„Piotruś" zawiśli u ramion studentów koreańskich. Rozpłomieniony Li-Wan

Page 161: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

161

prowadzi pod ręce studentkę Olę z Moskwy i jednego z Chińczyków.

Dziewczęta skupiają się wokoło studentek węgierskich, czeskich i

bułgarskich. Siódma klasa — jako najbardziej zaawansowana w nauce

polskiego — objęła patronat nad polskimi gośćmi. O prawo do hinduskiego

studenta, Srinivasarao z Madrasu, walczy z sobą kilka grup.

Tej czerwcowej niedzieli nie ma w Gołotczyźnie futbolu ani gry w

„takara". Puste i ciche jest gołotczańskie boisko. Puste i ciche są korytarze

Domu Dziecka. Cała treść tego pełnego wzruszeń dnia rozgrywa się za za-

mkniętymi drzwiami koreańskich sypialni.

Żaden z polskich wychowawców nie stara się przekroczyć progów

rozgadanych pokojów dziecinnych. Nikt nie miesza się do rozmów małych

gospodarzy z gośćmi. Po cóż wchodzić do pokojów i przysłuchiwać się

rozmowom — jeżeli wiadomo, że Koreańczycy opowiadają studentom

dokładnie to samo, co zostało już opisane w tej książce?

Page 162: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

162

Szkoda tylko, że tej niedzieli nie ma w Gołotczyźnie kinooperatora

Urbana wraz z jego flegmatycznym pomocnikiem i całą aparaturą filmową.

Ten miałby tu używanie! Ileż to „ciepłych scen" przepada bezpowrotnie dla

widzów kinowych wskutek nieobecności Urbana! Ale — prawdę mówiąc —

to może i lepiej, że go nie ma. Krwisty kinooperator nie uszanowałby

zamkniętych drzwi pokojów i wchodziłby wszędzie nieproszony, próbując

po swojemu dodawać sztucznego „ciepła" do tego, co dzieje się naprawdę. A

jego pomocnikowi robiłaby się raz po raz „sałata w kamerze". W wyniku

tego wszystkiego doszłoby niechybnie do jakiejś nowej awantury. A tak

przynajmniej spotkania międzynarodowe za drzwiami gołotczańskich

pokojów dziecinnych odbywają się w niezakłóconym spokoju i w naturalnej

temperaturze.

Drzwi pokojów dziecinnych — poza krótką przerwą na uroczyste

śniadanie-obiad — pozostają zamknięte aż do samej kolacji. Wychodząc na

kolację mali gospodarze i goście trzymają się za ręce. Studenci mają

wzruszone twarze. Przybywając do Domu Dziecka byli tylko przyjaciółmi

małych Koreańczyków. Parogodzinne rozmowy zespoliły ich z nimi w jedną

wielką rodzinę.

Po kolacji zbierają się wszyscy w głównej świetlicy na pierwszym

piętrze. Studenci zasiadają wraz z dziećmi na podłodze i dalej wiodą

rozmowy prowadzone przedtem w pokojach. Dziewczynki koreańskie

skupione wokół studentki Margit Vórós słuchają jej łamanej polskiej

opowieści o życiu w węgierskiej wsi. Li-Wan szepcze o czymś poufnie ze

studentką Olgą z Moskwy i ze studentem Sie Mon-gon z Pekinu, którego

brat walczy w Korei jako ochotnik chiński.

Hinduski student Politechniki Warszawskiej, Srinivasarao

Kondepudi z Madrasu — nie mówiąc nic — pokazuje dzieciom fotografię

swej żony i córeczki. Koreańczycy przyglądają się w skupieniu hinduskiej

lepiance krytej chrustem, smukłej, ciemnolicej kobiecie w sarongu i

maleńkiej biało ubranej dziewczynce. Im do tej fotografii nie trzeba

żadnych komentarzy. Smak tęsknoty znają aż za dobrze. Bez słowa oddają

fotografię Hindusowi i tylko delikatnym głaskaniem jego ramion i rąk —

które ma wymowę najczulszych pocałunków — starają się wyrazić mu

swoją serdeczność. Pod wpływem tych delikatnych, czułych dotknięć

dziecięcych dłoni ciemna twarz studenta poczyna drgać w jakiś dziwny

Page 163: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

163

sposób. Tak drgają twarze ludzi wszystkich narodów i ras — gdy są czymś

bardzo wzruszeni.

Po rozmowach przychodzi czas na występy artystyczne. Tego

wieczora są one znacznie bogatsze niż zazwyczaj. Po zwykłym programie

gołotczańskim następują popisy gości. Chiński student Sie Mon-gon śpiewa

„Pieśń Chińskich Ochotników", śpiewają swe piosenki studenci radzieccy,

koreańscy, węgierscy, bułgarscy, czescy i polscy. Na ten wieczór świetlica

koreańska zamienia się w „świetlicę międzynarodową".

Po ostatnim występie studenckim dwieście głosów koreańskich

poczyna się krzykliwie domagać pieśni Li-Wana.

I znowu Li-Wan staje przed publicznością — z włosami skośnie

opadającymi na drapieżne oczy i z migotliwym „medalem za odwagę1' na

zielonej koszuli. I znowu nagłym wyrzutem rąk rozpoczyna swój śpiew:

— Maskwa, Maskwa, stolica maja!

Kiedy pieśń Li-Wana wspina się ku szczytom swego tragicznego

napięcia, w oczach studentek radzieckich: Olgi z Moskwy i Lusi z

Leningradu — które znają już historię tej pieśni — pojawiają się łzy. Na

twoją daleką mogiłę, mały trębaczu Son Ha-sopie, płyną te łzy siostrzane —

na twój nieznany grób, partyzantko z Tebek-Sanu, Nam Sun-dza!

Li-Wan śpiewa długo. Jego pieśń — w miarę zbliżania się ku

końcowi — wyzbywa się swoich tragicznych akcentów, brzmi coraz

pewniej, coraz radośniej.

Gdy śpiewak milknie, wybucha zwykła krzykliwa owacja.

Zazwyczaj Li-Wan — pod osłoną tej pochwalnej wrzawy, żegnającej jego

pieśń — wycofuje się szybko na swe miejsce, aby uniknąć „bisowania". Dziś

dzieje się inaczej. Mały partyzant pozostaje przed publicznością. Jego

szczupła, zwinna figurka pochyla się lekko ku przodowi w wyrazie czujnego

napięcia i zasłuchania. Bystre spojrzenie szeroko otwartych, pojaśniałych

oczu obejmuje cały krąg słuchaczy: zapłakane twarze studentek radziec-

kich, spokojnych, uśmiechniętych Chińczyków, czarną wzruszoną twarz

Hindusa Kondepudi.

Page 164: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

164

A kiedy cichną ostatnie oklaski, Li-Wan po raz drugi gwałtownym

ruchem wyrzuca ręce do przodu.

Publiczność koreańską ogarnia zdumienie. Czyżby śpiewak,

wzbraniający się zawsze przed „bisowaniem", chciał z własnej woli

powtórzyć swą pieśń?

Ale Li-Wan nie powtarza swej pieśni. Z ust jego zrywa się tylko

jeden krótki okrzyk. Okrzyk namiętnej, nieopanowanej radości, jakiego

nigdy jeszcze nie słyszano w tej sali. Wydarty wprost spod serca.

Elektryzujący jak dotknięcie przewodu wysokiego napięcia:

— Ucha-a!

Okrzyk Li-Wana warem oblewa dwieście małych serc

koreańskich. Straszliwe przejścia i ciosy wyostrzyły wzrok i słuch sierot

wojennych. Każde z tych dzieci — mimo młodego wieku — ma już jasny i

ustalony pogląd na świat. Niewzruszoną linię podziału świata wytyczają

groby ich zamordowanych rodziców. Po jednej stronie są mordercy, po

drugiej — przyjaciele. I Koreańczycy natychmiast pojmują wymowę

okrzyku Li-Wana. Razem z nim wybuchają burzliwą radością, że przyjaciół

jest aż tylu. I Ruski jest. I Kitaj jest. I India. I Polski. I Bułgar...

Page 165: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

165

Huragan okrzyków i oklasków przez długie minuty wstrząsa

świetlicą koreańską i zdaje się rozsadzać jej ściany.

— Ucha-a! Ucha-a! Ucha-a!

O szarym zmierzchu nadchodzi czas pożegnania. Jak ciężko jest

żegnać się po takim dniu! Dłoń nie chce oderwać się od dłoni. Żeby odsunąć

chwilę rozstania jeszcze na pół godziny, postanawiają odprowadzić gości na

stację. Idą wszyscy: „Korea" i polscy pracownicy. Pani Pary-pińska w sukni z

brązowego jedwabiu ze szczupłym „Piotrusiem" u boku i mechanik Pet,

który nawet tego niedzielnego wieczora ręce ma powalane ziemią i

smarami. Promienna Henia ze swoją nieodstępną małą gwardią koreańską,

pani Wojtowicz w uroczystej koronie swych włosów, wesoła, rozćwierkana

sekretarka Mira i zetempowiec Gawlik. Idą wszyscy szeroką ławą przez

wieś trzymając się mocno pod ręce i wybijając nogami rytmiczny takt

marsza.

Przed drzwiami jednej z mijanych chałup stoi stary weteran

wojny rosyjsko-japońskiej w otoczeniu gromadki wiejskich dzieci. Dziadek

wie doskonale, jakie to święto obchodzi dziś gołotczańska „Korea", i już od

godziny specjalnie czeka na ten przemarsz do stacji. Ale dziadek lubi

zwracać na siebie uwagę. Więc tak jakby nie wiedział o niczym, woła do

przechodzących Koreańczyków:

— Poczkajcie, chłopaki, a wy k u d a?

— Stacja, stacja! Chodź, dzadek, chodź! — odkrzykują na wyścigi

chłopcy. — Ruski, Kitaj jest. Chodź, dzadek, chodź!

— Ażebyście sobie wiedzieli, że pójdę — odpowiada zuchowato

weteran. I skinąwszy kijkiem na gromadkę swych małych wiejskich

słuchaczy, rusza wraz z nią odprowadzać na stację międzynarodowych

studentów.

Ktoś z maszerujących podejmuje pieśń. Szeroko, majestatycznie

rozbrzmiewa chóralny śpiew:

Do najdalszych stron Sięga walki front. By pokoju strzec, Ludzie

wszystkich ras, Stańcie murem wraz: Z nową wojną precz!

Page 166: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

166

Jest tak, jak w pieśni. Oto oni, ludzie wszystkich ras: Koreańczycy i

Chińczycy, Rosjanie i Hindus, Węgrzy, Czesi, Bułgarzy i Polacy. Idą przez

oddychającą wieczornym spokojem, polską wieś. Trzymają się mocno pod

ręce i śpiewają w takt swoich serc. Żeby już nigdy nie było wojen! Żeby już

nigdy nie zabijano ojców i matek! Żeby już nigdy nie rabowano dzieciom ich

dzieciństwa!

Nasza pieśń to pieśń pokoju! My nie chcemy nowych wojen! Niechaj w sercach ludzkich Brzmi ta pieśń jak dzwon, Jak zew, jak grom!

Pożegnanie następuje przy przejeździe kolejowym. Tu goście

oglądają się za siebie, aby ostatnim spojrzeniem pożegnać Gołotczyznę.

W oddali, wśród szarzejących pól gołotczańskich jaśnieje

wszystkimi oknami Dom Odzyskanego Dzieciństwa — jak wielka latarnia,

zapalona po to, aby wskazywać drogę ludziom błądzącym w ciemnościach

Page 167: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Marian Brandys —DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

167

W opracowaniu wykorzystano materiały propagandowe dostępne na stronach

internetowych.

Materiały na których oparto opracowanie, wykorzystano z pełnym

poszanowaniem praw autorskich i w przekonaniu, że stanowią źródło danych

o naszej kulturze i historii oraz że stanowią własność publiczną, a ich

rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.

Dokument w formacie *pdf może być wykorzystany wyłącznie do użytku

osobistego bez prawa do dalszego obrotu i obiegu komercyjnego lub

handlowego i nie może być poddawany modyfikacjom bez zgody autora edycji.

Należy go traktować tak, jak książkę wypożyczoną do przeczytania.

Przeczytaj następną stronę!

Page 168: Marian Brandys_DOM ODZYSKANEGO DZIECIŃSTWA

Uwaga!!!

Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już

rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku

osobistego.

Nie wymaga zezwolenia twórcy przejściowe lub incydentalne

zwielokrotnianie utworów, niemające samodzielnego

znaczenia gospodarczego

Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku

pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz

źródła. Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące

możliwości.

Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia.

Pliki można pobierać jeśli posiada się ich oryginał a pobrany

plik będzie służył jako kopia zapasowa.

Można pobierać pliki nawet jeśli nie posiada się oryginału, pod

warunkiem że po 24 godzinach zostaną one usunięte z dysku

komputera.

Szczegółowe postanowienia zawiera USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o

prawie autorskim i prawach pokrewnych.

Opracowanie edytorskie: Jawa48©