roland topor, „pamiętnik starego pierdoły”, wydawnictwo replika 2012 [fragment]
DESCRIPTION
Szara eminencja historii kultury, mistrz surrealizmu i absurdu prezentuje jedyne w swoim rodzaju memuary!TRANSCRIPT
Roland Topor
Pamiętnik starego pierdołyprzeł. Ewa Kuczkowska
[fragment]
Najkrótsza droga do stania się osobistością wiedzie przez umiejętność wybrania właściwego
towarzystwa.
Balthasar Gracián
Wyrocznia podręczna i sztuka roztropności
Moje wybitne uzdolnienia w dziedzinie sztuk plastycznych dawały o sobie znać od
najwcześniejszego dzieciństwa. Już wówczas przejawiałem wyjątkowy talent. W wieku lat trzech
rytowałem widelcem w purée ziemniaczanym takie Klee, że rodzina nie posiadała się ze zdumienia.
Czwarty rok życia przedrzemałem, ale mając lat pięć, już rysowałem ołówkiem portrety kolegów,
piękniejsze i lepiej oddające podobieństwo niż zdjęcia Lewisa Carrolla. Pewien fotograf uznał mnie
nawet za winnego swego bankructwa. Moje dłonie były najcudowniejszymi, najprecyzyjniejszymi
z narzędzi, o jakich mogłaby marzyć ludzka istota. Słowem, byłem obdarzony łaską. U nas,
w Luksemburgu, mówi się, że taki ktoś ma „złote ręce”. A przecież mój ojciec, jako bankier,
zajmował się sprawami niemającymi nic wspólnego z estetyką. Był człowiekiem akcji. To znaczy,
zajmowały go akcje, pieniądze i inwestycje… Odebrał staranne wykształcenie, a ponadto był nader
wrażliwy i roztargniony. Muszę przyznać, że nigdy nie próbował sprzeciwiać się memu powołaniu.
Matka z kolei była kobietą niepospolitą: arystokratycznej piękności, kulturalna, światowa, oczy,
usta… no i ta głowa. Moja matka, ja nazywałem ją mamą, zawsze we mnie wierzyła. Uśmiechała
się z dobrocią, oglądając moje dzieła, a najbardziej udane z nich zachowywała w swojej sypialni,
jeśli to tylko było możliwe. Purée akurat jest nietrwałe, ale zdarzały się tworzywa lepiej trzymające
się ściany.
Byłem jedynakiem, a to zawsze niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Mogłem stać się
tyranem, zadufanym w sobie, jak niektórzy znani mi osobnicy zaśmiecający Historię Sztuki. Jednak
dość okrutne wydarzenie uchroniło mnie przed tak podłym losem.
Właśnie skończyłem sześć lat, kiedy bajecznie bogaci znajomi moich rodziców zaprosili nas
na wypoczynek do swego zamku w Wiltenstein, a może Wildenstein, dokładnie już nie pamiętam.
Była to okazała siedziba, wypełniona po brzegi dziełami sztuki: rzeźbami, obrazami, tkaninami…
Pamiętam plafon Williama Blake’a przedstawiający olimpijskich bogów na górze Parnas, który
wywarł na mnie głębokie wrażenie. Ale nade wszystko oczarował mnie pastel Odilona Redona,
portret dziewczynki. Byłem przekonany, że dziewuszka jest żywa, że na mnie patrzy. Prawdziwa
miłość od pierwszego wejrzenia! W moim otoczeniu uczucie to nie pozostało niezauważone
i wszyscy mieli uciechy co niemiara. Pewnego wieczoru poprosiłem o zgodę na zabranie
dziewczynki do pokoju, żeby móc spać w jej towarzystwie. Naturalnie nie było o tym mowy.
Kapryśnie upierałem się przy swoim (miałem charakterek). Dostałem po buzi i posłano mnie do
łóżka. Nim wyszedłem, z rumieńcem na czole wypowiedziałem zdanie, które spowodowało wybuch
śmiechu: „Podoba mi się wyłącznie ta dziewczynka. Portret jest zaledwie taki sobie. Mógłbym
namalować identyczny!”
Okrzyki zgorszenia, wywołane moją szczerością, dotknęły mnie do żywego. W nocy wstałem
z łóżka i w ciszy wielkiego domostwa zabrałem się do kopiowania Redona. Rysowałem kredkami,
które zawsze ze sobą woziłem. Pracowałem jak w gorączce, smagany strachem, że nie zdążę.
Wreszcie o brzasku dnia uznałem dzieło za skończone. Wyjąłem z ram oryginał, a na jego miejsce
wstawiłem kopię. Po czym, przyciskając do serca słynną dzieweczkę, udałem się na spoczynek.
Nazajutrz jak zwykle obudziłem się późno. Nikt nie zauważył zamiany. Po powrocie do
domu, do Luksemburga, wyznałem ojcu prawdę. Nie chciał mi wierzyć, dopóki nie przedstawiłem
mu niezbitego dowodu swego bohaterskiego wyczynu: Redona złożonego na cztery i wsuniętego za
koszulę. Obawiając się najgorszego, z ciężkim sercem poszedł go oddać prawowitemu
właścicielowi. Kiedy wrócił po spełnieniu tej delikatnej misji, blady uśmiech rozjaśniał jego twarz
prawego człowieka interesu. Matka, pełna niepokoju, spytała o przebieg spotkania. Ojciec podał mi
banknot dziesięciomarkowy, kwotę niebagatelną w owym czasie.
— Najpierw nie chcieli mi wierzyć — wydusił wreszcie. — Ale zdołałem ich przekonać. Kupili
rysunek Rolanda, żeby Redon mógł leżeć bezpiecznie w sejfie. Zapraszają chłopca na przyszły
weekend, gdyż chcieliby mieć także kopię Williama Blake’a.
Naturalnie, byłem z siebie dumny, lecz po chwili zastanowienia myśl, że mój obraz będzie
służył jako, co tu dużo mówić, przynęta dla ewentualnych złodziei, wydała mi się raczej niemiła.
Zrozumiałem, że choć tak w ogóle dość łatwo jest dorównać mistrzom, to o wiele trudniej będzie
samemu zostać jednym z nich! Poprzysiągłem sobie od tej chwili nigdy więcej nie służyć jako
„zastępca” dawnych malarzy, lecz starać się im dorównać. Tak oto pobrałem lekcję skromności.
Pierwsze w życiu pudło farb olejnych otrzymałem w prezencie na szóste urodziny. Dwa lata
zajęło mi poznawanie tej nowej techniki o niespodziewanym bogactwie możliwości. Z rozkoszą
ugniatałem oleistą masę. Gołymi rękami rozprowadzałem kolory na wszystkim, co mi się tylko
nawinęło: na sukniach matki, ścianach, meblach i prześcieradłach. Moc mojej energii twórczej
bywała powodem wielu dramatów. Józefina, nasza dzielna pokojowa, zaczynała dzień od okrzyków
rozpaczy. Mama natomiast zachowywała spokój ducha. W mgnieniu oka szacowała jakość dzieła.
Jeśli ocena była pozytywna, dostawałem buziaka, jeśli nie, matka stawała się najbardziej
bezlitosnym z krytyków, wytykającym słabe strony, analizującym błędy, odkrywającym intencje,
o których ja sam nie miałem pojęcia. Wypowiedź niezmiennie kończyła słowami: „Józefino, proszę
mi to wyczyścić!”
Taka była moja matka, połączenie najbardziej wybujałego idealizmu z realizmem złagodzonym
poczuciem humoru. Była moim pierwszym i najlepszym profesorem.
W tym czasie zdołałem zniechęcić dwóch guwernerów. Jeden z nich, Hugo von
Hofmannsthal, uczył mnie miłości do poezji. Całymi godzinami deklamował Kleista lub Goethego.
Nie rozumiałem niemieckiego, lecz natchniona melodia tego poetyckiego języka zniewalała mnie.
Sylaby wryły mi się w pamięć tak, że potrafiłem z zadziwiającą szybkością wyrecytować całego
Księcia z Hombourga. W końcu wychowawca zniechęcił się i zwiał, zabierając na pamiątkę srebrne
łyżeczki. Zacząłem uczęszczać do gimnazjum jezuickiego, ale mi się tam nie podobało. Zwłaszcza
lekcje rysunków irytowały mnie w najwyższym stopniu. Nauczyciel, ojciec Chardin, całą energię
zużywał na wbijanie nam do głowy zasad perspektywy, które były dla niego nie mniej święte niż
zasady ewangeliczne. Usilnie starałem się doprowadzić go do szału. Oddawałem prace domowe, na
których wszystko było umieszczone na opak. Czerpałem jakieś niezdrowe zadowolenie
z powiększania elementów odległego planu kosztem najbliższych szczegółów. Nieszczęsny
ojczulek lękał się tych moich odchyleń od normy, przypisując im szatańskie pochodzenie.
— Ależ to niesłychane! — wykrzyknął któregoś dnia. — W tym pejzażu wszystko jest na opak.
Wszystko!
Odgrywałem ucznia przepełnionego dobrą wolą, zrozpaczonego swoją nieudolnością.
— Jednakże — wtrąciłem niepewnym głosem — proszę zauważyć, że gdy złoży się kartkę na
osiem, o tak, a następnie rozłoży na drugą stronę, w ten sposób, to kiedy popatrzymy z boku, pejzaż
staje się wręcz trójwymiarowy!
Ojciec Chardin wznosił ręce do nieba i wypowiadał egzorcyzmy, a moi szkolni koledzy skręcali się
ze śmiechu.
Przyznaję, że z mojej strony nie było to zachowanie zbyt miłosierne, ale nudziłem się obrzydliwie
i musiałem się rozerwać. Ta nieodparta potrzeba rozrywki towarzyszyła mi przez całe życie i nigdy
nie potrafiłem się jej oprzeć. Niesforna wesołość, wyrażająca gwałtowne umiłowanie życia, jest
jedną z głównych cech mojego charakteru.
Miałem rację, korzystając z tych beztroskich lat, gdyż rychło nadszedł ich kres. Pewnego wieczoru
ojciec oświadczył, że jest zrujnowany. Ucałował nas czule i poszedł na górę do swojej sypialni.
Matka płakała. W chwilę później do drzwi zadzwoniła policja. Przyszli z nakazem aresztowania.
Huk wystrzału dopadł ich na pierwszych stopniach schodów. To tatuś właśnie palnął sobie w łeb.