szary diabeł(1).pdf
TRANSCRIPT
GRAHAM MASTERTON
SZARY DIABEŁ
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE DEVIL IN GRAY
Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁ PIOTR HERMANOWSKI
$#guid{62DF7A6D-16D7-4B3E-879F- C536C8B57EE5}#$
ROZDZIAŁ 1
Duży stojący na dole w holu zegar wybił właśnie trzecią. Każde jego uderzenie brzmiało jak
rekwiem dla czyjegoś serca. Raz… dwa… trzy… — i koniec, cisza.
Jerry pokrył klejem przedostatni pasek tapety w kwiaciaste wzory. Złożył ją, przerzucił przez
ramię i wspiął się na drabinę. Jeszcze tylko dwa paski i pokoik dziecięcy będzie niemal gotowy.
Oczywiście dziecko zamieszka w nim dopiero wtedy, gdy trochę podrośnie.
Już od ponad tygodnia pracował w tym małym pomieszczeniu. Było bardzo zaniedbane, gdy
wprowadzili się do tego domu. Teraz, świeżo pomalowane i wyłożone tapetą, wyglądało zupełnie
inaczej Sosnowe drzwi zostały wywoskowane, klamki wyczyszczone i wybłyszczone. Brakowało
jeszcze tylko firanek i zasłon, które miały być powieszone zaraz po położeniu tapet. Całości miał
dopełnić bladoniebieski dywanik, dziecięce łóżeczko i komoda.
Po raz pierwszy w życiu Jerry czuł się tak pewny siebie i zadowolony. Niecałe cztery miesiące
temu dostał siedemnaście i pół tysiąca dolarów podwyżki rocznej pensji i awansował na
wspólnika w firmie Schockoe Realty. Przedtem mieszkali na południe od rzeki, w domu
należącym do rodziców Alison, w skromnym mieszkanku zjedna sypialnią. Teraz mogli kupić
ten wysoki, wąski wiktoriański dom do renowacji, stojący w starej, historycznej dzielnicy Church
Hills, który od ponad czterdziestu lat nie był na sprzedaż. Bez wątpienia określenie „dom do
renowacji” było lekkim nadużyciem, jako że ostatni lokatorzy, starsze małżeństwo mieszkające w
nim od 1959 roku, nie załatali przeciekającego od czasów administracji Nixona dachu ani nawet
nie zmienili armatury kuchennej, która pamiętała dzień pogrzebu Buddy Holly’ego. Ale teraz
Jerry był w swoim żywiole; jako kontraktor budowlany uwielbiał remontowanie i naprawianie.
Alison narzekała nawet czasami, że jej mąż cierpi na naprawiactwo.
Jerry był dobrze zbudowanym, jasnowłosym trzydziesto — parolatkiem z zadartym nosem i
poważną twarzą, która sprawiała, że wyglądał na agenta ubezpieczeniowego. Oprócz
remontowania i naprawiania różnych rzeczy pasjonował się futbolem i hokejem oraz wyścigami
wodnymi na James River. Uwielbiał domowe weekendy i grillowanie w ogrodzie. Lubił też
podpinane kurtki i czerwone kraciaste koszule.
Wspiął się na drabinę, nucąc pod nosem Have I told you lately that I love you? Była to
ulubiona piosenka jego żony. Zakochał się w Alison od pierwszego wejrzenia, które miało
miejsce w lecie, trzy i pół roku temu podczas lunchu. Siedziała nad kanałem Kanawha, jadła
kanapkę z sałatką Ciabatta i czytała książkę. Wydała mu się taka świeża i wiosenna. Miała jasne
włosy i duże niebieskie oczy Doris Day. W swojej bluzeczce z odwiniętym kołnierzykiem i
opiętych błękitnych dżinsach sprawiała wrażenie słodziutkiej przytulania z sitcomu lat
sześćdziesiątych. Ale na tym podobieństwo się kończyło. Ta śliczna dziewczyna nie była
serialową słodką idiotką. Siedząc nad kanałem i jedząc kanapkę, czytała Ulissesa Jamesa
Joyce’a. Jerry usiadł obok niej na ławce, przeczytał tekst na skrzydełku i powiedział:
— Ulisses… hmm… Widziałem taki film z Kirkiem Douglasem.
Uśmiechnęła się i zaczęli rozmawiać. Nigdy nie odkryła, że Jerry żartował sobie wtedy. Rok
temu książka ta wpadła mu w ręce. Kiedy ją otworzył i przeczytał pierwsze zdanie: „Historia
powiedział Stefan, jest senną marą, z której usiłuję się wybudzić” — uniósł oczy w górę,
westchnął i zamknął książkę.
Allison podeszła do schodów i krzyknęła:
— Jerry, kochanie, twoja kanapka z kurczakiem już czeka na ciebie! Chcesz może do niej
łyczek piwa?
— Jasne. Ale daj mi jeszcze minutkę… Właśnie naklejam…
Balansując na samym szczycie drabiny, przyłożył pasek tapety do poprzedniego paska.
Dociągnął tapetę do sufitu i wyjął nóż. „Do jasssnej cholery!” — syknął nagle. Zaciął się, ale nie
czuł bólu. Nie chciał poplamić krwią świeżo nałożonej tapety, włożył więc nóż między zęby i
sięgnął do tylnej kieszeni po szmatkę.
Kiedy wyciągnął rękę, by zetrzeć kropelki krwi ze ściany, zobaczył, że jakimś przedziwnym
sposobem zaciął się od nadgarstka aż po łokieć. Nacięcie było dość głębokie. Przestraszył się i
oparł o tapetę, na której pojawiły się krwawe odciski palców. Po chwili krew zaczęła spływać
strumyczkiem po ramieniu i skapywać na podłogę. Jerry owinął ramię szmatką i zawołał:
— Alison! Alisooon…!
— Co się stało, kochanie? — odpowiedziała po chwili Alison. — Potrzebujesz pomocy przy
tapecie?
— Nie. Zaciąłem się. Możesz mi przynieść ręcznik albo jakiś bandaż?
Zszedł z drabiny, trzymając ramię w górze. Szmatka była już cała przesiąknięta krwią, która
zaczęła kapać na świeżo wycyklinowaną podłogę. Pasek tapety pod sufitem odkleił się i
ześlizgnął ze ściany.
— Alison… szybciej!
— Już idę! — odkrzyknęła.
Wspięła się na górę, przebiegła przez korytarz i weszła do pokoju, trzymając w ręce zestaw do
pierwszej pomocy.
— O mój Boże! — zawołała przerażona, widząc krew na lotnie, drabinie i podłodze. — Jak to
się stało?
Nie wiem. Przycinałem górę tapety. Nawet nic nie poczułem…
— Daj mi rękę, muszę to obejrzeć.
Kiedy ujęła jego ramię i odwinęła szmatkę, jej oczy rozszerzyły się. To nie było zwykłe
zacięcie. To była głęboka rana, jaką mógł zadać sobie tylko ktoś, kto chciałby popełnić
samobójstwo. Owinęła szybko ramię Jerry’ego ręcznikiem, ale krwawienie nie ustępowało. Po
chwili ręcznik był już cały przesiąknięty. Alison zdjęła swój kuchenny fartuszek i zrobiła z niego
dodatkowy opatrunek.
— Pasek… Alison, mój pasek od spodni. Za… zawiąż mi go i… i jakoś… ściśnij mocno…
zaciśnij… — Jerry pod wpływem szoku zaczął się jąkać. — Taak… mocno.
Alison zacisnęła pasek tuż poniżej bicepsa i zaciągnęła go.
— Jerry, kochanie, zadzwonię po pogotowie. Zejdźmy na dół… Dasz radę?
Pomogła mu dojść do drzwi. Na schodach Jerry oparł się o ścianę, zostawiając na niej
czerwoną smugę. Na samym dole zachwiał się i byłby upadł, gdyby Alison go nie podtrzymała.
— Usiądź tutaj — powiedziała, gdy weszli do kuchni. — Siedź i trzymaj rękę w górze, a ja
zadzwonię po pogotowie.
Jerry usiadł i wyprostował się na krześle, przełykając głośno ślinę. Usta i gardło miał tak
suche, jakby nie pił przez cały tydzień. Kuchenny fartuszek Alison również przesiąkł już krwią,
która zaczęła rozlewać się na stole.
Alison sięgnęła po słuchawkę i czekała na zgłoszenie się operatora.
— Centrala? Tak… tak… proszę wezwać pogotowie. To bardzo pilne. Mój mąż zaciął się
nożem, bardzo krwawi. Tak, już podaję… Maitland… Alison Maitland. Davis Street cztery
tysiące sto czterdzieści, w Church Hill. Tak… Bardzo pana proszę, niech pan powie, że to
pilne… Muszą się pospieszyć.
Jerry wciąż siedział, trzymając rękę w górze. Miał zamknięte oczy.
— Jerry… Jerry! Jak się czujesz? — zapytała Alison, nie odkładając słuchawki.
Powieki Jerry’ego drgnęły.
— Trochę mi się kręci w głowie, to wszystko.
— Proszę pana — zwróciła się Alison do operatora — niech im pan powie, żeby się
pospieszyli. Wydaje mi się, że mąż za chwilę straci przytomność. Tak, trzyma rękę w górze.
Zrobiłam opatrunek z ręcznika i zawiązałam paskiem… Tak, bardzo… Od nadgarstka aż po
łokieć. Nie wiem, proszę pana, nie widziałam… naklejał tapetę. Nóż musiał się jakoś
ześlizgnąć…
W tym momencie Jerry przechylił się do przodu i uderzył czołem w blat stołu. Alison rzuciła
słuchawkę i podbiegła do niego.
— Kochanie, musisz się trzymać… Pogotowie już jedzie, zaraz tu będą.
Jerry uniósł głowę i spojrzał na nią, ale wzrok miał zupełnie nieprzytomny.
— Tak mi zimno… Alison, dlaczego mi tak zimno?
— Kochanie, jesteś w szoku. Dlatego ci zimno. Musisz wytrzymać. Pomyśl o naszym dziecku.
Pomyśl o tych wszystkich chwilach szczęścia, które są przed nami.
— Chwile szczęścia… Chwile… szczęścia… — powtarzał Jerry, jakby usiłował zrozumieć
znaczenie tych słów.
W tym momencie Alison usłyszała głos, dochodzący ze zwisającej wzdłuż ściany słuchawki
telefonu.
— Proszę podnieść słuchawkę! Alison, jak twój mąż?
Przyłożyła słuchawkę do ucha i powiedziała zdenerwowanym głosem:
— Wygląda okropnie. Ma drgawki i jest strasznie blady. Kiedy przyjedzie pogotowie?
— Powinni być za jakieś dwie minuty. Proszę dopilnować, by mąż trzymał rękę w górze.
— Cały czas tego pilnuję.
— Dobrze. Jeszcze tylko minuta. Za chwilę usłyszysz sygnał karetki.
Alison odwróciła się do Jerry’ego i powiedziała:
— Kochanie, za chwileczkę tu będą.
Podeszła do szafy wnękowej, by wyciągnąć kolejny ręcznik, i nagle usłyszała jęk. Odwróciła
się i z przerażeniem zobaczyła na twarzy Jerry’ego głębokie nacięcie, ciągnące się przez policzek
od jego lewego oka aż do ucha. Małżowina uszna trzymała się głowy jedynie na cienkim pasku
skóry. Na kołnierz Jerry’ego i blat stołu ciekła krew.
— Na miłość boską, Jerry! Co się dzieje? Co ty… jak ty to zrobiłeś?
Ale on był w kompletnym szoku. Nie mógł wypowiedzieć ani jednego słowa. Potrząsał tylko
rękami i głową, rozpryskując dookoła krew.
Alison przyłożyła do rany ręcznik.
— Nóż… Jerry, gdzie jest nóż? Co z nim zrobiłeś? Sięgnęła do dłoni męża i otworzyła jego
zaciśniętą pięść.
Nic w niej jednak nie było. Spojrzała na podłogę, ale tam również nie znalazła noża. Zdjęła
ręcznik z twarzy Jerry’ego i przyjrzała się ranie. Była tak głęboka, że widziała żółtawą tkankę
tłuszczową policzka.
— Boże, jak to się stało? — wymamrotała nerwowo Alison.
Rozejrzała się dookoła. Wszędzie było tyle krwi, jakby stoczyli przed chwilą w kuchni wojnę
na kule z farby. W tym momencie usłyszała sygnał karetki pogotowia.
— Kochanie, słyszysz? Już jadą! Proszę cię, kochanie, wytrzymaj jeszcze troszkę.
Jerry uniósł wzrok i spojrzał na Alison. Jego ciałem wstrząsały drgawki i nie mógł utrzymać
prosto głowy. W jego oczach czaiło się widmo śmierci.
— Jerry, dasz radę, kochanie… dasz radę. Wszystko będzie dobrze. Pogotowie już
przyjechało.
Jej słowa ledwo do niego docierały. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego zimna. Wkradało
się w jego umysł, paraliżowało całe ciało i zamieniało jego duszę w lodową pustynię, na której
czyhała na niego śmierć. Parę minut temu kuchnia była przytulnym pomieszczeniem, w którym
królowało bursztynowe popołudniowe słońce, ale teraz panowało tu straszliwe zimno, a wszystko
wokół pogrążyło się w oślizgłej szarości.
— Robi się tak ciemno — szepnął słabym, drżącym głosem. Rozległ się dzwonek u drzwi.
— Widzisz, kochanie, już są — powiedziała Alison. — Dasz radę, tylko jeszcze trochę
wytrzymaj.
Wstała, wyszła z kuchni i ruszyła przez hol do drzwi. Jerry patrzył na nią i modlił się w duchu:
„Boże, pomóż mi przetrwać. Nie mogę się poddać, muszę przetrwać. Dla Alison… Dla
dziecka…”. Wiedzieli już, że to będzie dziewczynka, i wybrali dla niej imię Jemima–Anne.
Kiedy Alison była już w połowie holu, nagle się zatrzymała. Jerry wpatrywał się w nią, jakby
chciał ją popchnąć wzrokiem, ale ona ani drgnęła. Przez chwilę stała w miejscu, a potem
wstrząsnął nią dreszcz, jakby zobaczyła coś wstrętnego.
— Alison… — wychrypiał z trudem Jerry. — Alison… co… co się dzieje?
Jego żona zastygła na moment w bezruchu, a potem, jak w jakimś obłąkańczym tańcu
wymyślonym przez szalonego choreografa, rozrzuciła na boki ramiona i zatrzepotała nimi jak
zraniony ptak. Jej ciało zafalowało, kolana zadrżały i po chwili zaczęła osuwać się w drgawkach
na świeżo wycyklinowany parkiet. Zanim jednak jej ciało dotknęło podłogi, zawisła na moment
w powietrzu i w makabrycznym piruecie odwróciła się twarzą do Jerry’ego, wpatrując się w
niego ze zdziwieniem.
W pierwszej chwili nie zorientował się, o co chodzi, ale kilka sekund później, kiedy głowa
jego żony odgięła się i opadła do tyłu, fala przerażenia zmroziła mu serce. Alison miała gardło
przecięte tak głęboko, że głowa trzymała się tułowia tylko na pasku skóry. Krew trysnęła jak z
fontanny, uderzając strumieniem w sufit i zalewając cały hol.
Gdy minutę później, wyłamując drzwi, wpadła do holu ekipa pogotowia, Alison leżała na
podłodze, a obok niej, w kałuży krwi, klęczał Jerry. Z jego szeroko otwartych oczu wyzierał
paniczny strach. Szeptał coś i szlochał, próbując drżącymi rękami umocować z powrotem na
tułowiu odciętą głowę żony.
ROZDZIAŁ 2
Decker usiadł na brzegu łóżka i zerknął na zegarek.
— O kurwa! Druga trzydzieści. Czas zbierać dupę. Maggie uśmiechnęła się kwaśno i spytała
spod kołdry:
— A nie możesz jeszcze trochę zostać, kochaneczku? Na mały deserek? — zapytała swoim
lekko ochrypłym głosem, pasującym raczej do wielbicieli hawańskich cygar.
— Przepiepszam… znaczy przepraszam… że co? A to niby co było, przystawka?
— Jak zwykle trafiłeś w sedno. To była przystaweczka na połechtanie podniebienia.
— Podniebienia? To było łechtanie podniebienia? — zdziwił się Decker. — Wiesz co, mój
słodki kurczaczku, powiem ci coś: musisz się poduczyć… anatomii.
Schylił się, podniósł swoje okulary i dodał:
— Słuchaj, muszę już iść. Miałem tam być piętnaście minut temu. Co zrobiłaś z moimi
gaciami?
— Decker, ty masz większy problem niż gacie.
— Tak? Co ty powiesz…
— Tracisz na mnie apetyt. Znudziłam ci się już.
— Nie jestem pewien, czy to mój problem, czy twój — zaśmiał się Decker.
Pochylił się i pocałował ją. To nie był ani jego, ani jej problem. Maggie wcale mu się nie
znudziła, ale sama stale czuła się nienasycona. Była ładną, dojrzałą kobietą o bujnych piersiach i
apetycznym oliwkowym kolorze skóry. Jej ślicznym oczom dodawały jeszcze uroku błyski
figlarnych ogników, a pełne czerwone usta sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miało się z nich
wydobyć rozkosznie wulgarne słowo seksualnej zachęty. Zresztą często tak bywało.
Maggie odrzuciła kołdrę, ukazując swoje zgrabne ciało. Jej talię otaczały nanizane na
łańcuszek złote i srebrne koraliki, opadające na brzuch i wzgórek łonowy. Po chwili znów się
przykryła.
— Hej, mała nie pogrywaj tak ze mną! — zaprotestował ze śmiechem Decker. — W mojej
mniejszej głowie wciąż mam na ciebie ochotę, ale ta mniejsza głowa każe mi iść do tej większej
po rozum. Daj spokój, jestem wypompowany.
— Chciałam ci tylko pokazać, jaka brzoskwinka przechodzi ci koło nosa. No, ale to twój cyrk
i twoje małpy… jak sobie chcesz.
— Tak, moje małpy i mój banan. Słuchaj, muszę już spadać, bo inaczej Cab mnie zamorduje.
— Zamordowałby cię już ze dwa razy, gdyby wiedział, gdzie jesteś.
Decker włączył swój telefon komórkowy i wskoczył w szorty, które znalazł pod łóżkiem.
Potem włożył spodnie, białą koszulę z krótkim rękawem i karmazynowy krawat. Maggie leżała w
łóżku i przypatrywała mu się w milczeniu. Po chwili westchnęła cicho i spytała:
— Kiedy cię znów zobaczę? Tylko mi nie mów, że nie wiesz.
— Naprawdę nie wiem, kurczaczku… Sama wiesz, jaki mam nabity kalendarz.
— A Sandie już na wylocie?
— Sandie i ja to już historia. Od miesiąca…
— A Sheena?
— Skończone. Nie widziałem się z nią od Święta Pracy.
— Naomi?
— To jakieś przesłuchanie?
— Gorsze niż w FBI, kochaneczku.
Decker uśmiechnął się i poszedł do łazienki. Stanął przed lustrem, by przyczesać włosy i
poprawić krawat. Wiedział, że nie przypomina Adonisa, ale nie miał z tego powodu żadnych
kompleksów. Jego ciemne, gładko zaczesane do tyłu włosy i zielone, lekko przymglone
melancholią oczy sprawiały, że nie narzekał na brak uwagi ze strony płci pięknej. Wąski,
wyrazisty nos i silnie zarysowane szczęki czyniły go podobnym do Clinta Eastwooda.
Gdy zabrzmiały pierwsze takty Piątej symfonii Beethovena, oboje sięgnęli po telefon. Maggie
chciała strącić komórkę ze stoliczka przy łóżku, ale Decker był pierwszy.
— McKenna, słucham — odezwał się i przykładając palec do ust, nakazał Maggie, żeby się
nie odzywała.
— Gdzie jesteś u diabła?
— Ooo… witaj, Cab. — Decker odsunął telefon od ust i przykrył mikrofon dłonią. — Maggie,
na miłość boską, siedź cicho. To Cab. — Tak, słuchaj, Cab, cholernie przepraszam… Wiem, że
jestem spóźniony. Tak, Cab… rozumiem, ale musiałem powłóczyć się trochę po Oshen Street.
Rozmawiałem z Freddim Willisem. Powiada, że wie coś o tej sprawie z St James Street. Słuchaj,
nie mogę teraz gadać przez telefon. Będę w biurze za pięć minut.
— Zapomnij o tym, McKenna. Mamy dość paskudną sytuację na Davis Street i właśnie tam
potrzebuję teraz twojej dupy.
— Jakieś ofiary śmiertelne?
— Można powiedzieć, że ktoś stracił głowę.
— A bez metafor?
— Decker, do cholery, ja nawet nie wiem, co to jest metafora.
— Słodki Jezu, już tam jadę. Daj mi pięć minut. Zabiorę po drodze Hicksa.
— Hicks już tam jest. Brakuje tylko ciebie.
Decker klapnął na łóżko i sięgnął po buty. Maggie wyszła spod kołdry i naga klęknęła za jego
plecami, obejmując go ramionami za szyję. Wyglądała wspaniale, jak hebanowa Wenus,
pachnąca miodem, cynamonem i sokami miłości.
— W ten weekend Cab wybiera się na ryby, więc może będziesz dobrym, grzecznym
policjantem i dotrzymasz mi towarzystwa podczas sobotniego obiadu?
— Obiad z deserem?
— Och, pewnie, że z deserem… Nawet z trzema deserami. Decker uśmiechnął się i wyplątał z
jej ramion. Założył szelki z pasem i kaburą i wyciągnął z niej swój potężny niklowany rewolwer
Anaconda, kaliber 45. Otworzył bębenek, wysypał naboje i pocałował w czubek każdy z nich.
— Nigdy mi nie wyjaśniłeś, dlaczego to robisz — powiedziała Maggie.
— Hmm? Co tam mruczysz? Aaa, to taki przesąd…
Zajechał z piskiem opon na Davis Street 4140, wysiadł ze swojego lśniącego czarnego
mercurego grand marquisa i rozejrzał się. Dzielnica była elegancka i niewątpliwie bardzo droga.
Domy, często jeszcze dziewiętnastowieczne, pyszniły się fasadami z czerwonej cegły i białymi
kolumnadami portyków, a szerokie ulice kryły się w spokojnym cieniu starych, rozłożystych
drzew. Zwykle o tej porze dnia było tu pusto i sennie, ale tego popołudnia dostojna, balsamiczna
cisza bogatej dzielnicy zmieniona została w jazgoczące piekło. W poprzek ulicy ustawiły się
policyjne radiowozy, błyskały światła syren ambulansu, a nieco dalej parkował w połowie
chodnika samochód koronera z departamentu w Richmond. Wszędzie pełno było ludzi, którzy
kręcili się po całym terenie i rozmawiali przez swoje komórki. Policyjne ekipy dochodzeniowe
uwijały się jak w ukropie, szukając wszelkich możliwych śladów, które mogliby zabezpieczyć,
zanim stratująje reporterzy telewizyjni, którzy już nadawali na żywo do swoich stacji. Decker
nigdy nie mógł pojąć, co ci ludzie mają do roboty. Mieli bardzo dużo do powiedzenia, choć tak
naprawdę niewiele się działo. Zobaczył, że na miejsce zdarzenia przyjechała również Honey
Blackwell z biura burmistrza. Jaskrawożółty żakiet i kapelusz sprawiały, że trudno było jej nie
zauważyć.
— Dzień dobry, panno Blackwell.
— Dzień dobry, poruczniku. Cóż za okropna historia…
— Pewnie tak, skoro wyciągnęło to panią z „Ma — Musu” — odparł Decker. Wiedział, że
panna Blackwell często przesiadywała w tej specjalizującej się w afiykańskiej kuchni restauracji
na Broad Street.
— Ma pan ostry język, poruczniku. Któregoś dnia przetnie pan sobie nim gardło.
— Bardzo pasująca do okoliczności uwaga, panno Blackwell. Gratuluję poczucia humoru.
Blackwell nie zdążyła już odpowiedzieć, bo ze schodów domu zeszli kapitan Cab i sierżant
Hicks i natychmiast podeszli do Deckera.
— Zadziwiasz mnie swoją prędkością przemieszczania się, Decker… Zaczynasz mi
imponować.
Cab i Hicks mogliby z powodzeniem zagrać główne role w remake’u Flipa i Flapa. Cab był
ogromnym mężczyzną — miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu — i był łysy jak kolano.
Jego pulchna, okrągła twarz, szeroko rozstawione oczy i niespodziewanie wysoki głos nadawały
mu dobroduszny, dziecinny wygląd. Może właśnie dlatego uparcie nosił cienki wąsik, który w
jego mniemaniu dodawał mu powagi. Lubował się w żółto — czerwonych pasiastych koszulach,
a w kieszeniach miał zawsze mnóstwo długopisów i ołówków. Jego wielkie, wystające pośladki
zyskały mu przydomek Mount Buttmore.
Hicks natomiast był niskim i szczupłym, ale dość przystojnym Murzynem. Do miasta
przeniesiono go niedawno, zdołał już jednak nabrać pewnych cech wielkomiejskiego gliniarza i
lubił o sobie mawiać „my, elita”. Decker nigdy nie miał serca ujawnić mu prawdziwego powodu,
dla którego wydział we Fredericksburgu musiał go im przekazać.
— No więc, o co tu chodzi? — zapytał. — Dość niezwykła dzielnica jak na wykrawanie
kotletów z ludzi.
— Lepiej wejdź do środka i zobacz to sam.
Decker obrócił się na pięcie i ruszył za wielkimi pośladkami Caba. Gdy doszli do czarnych jak
heban drzwi, zauważył, że framuga przy zamku jest w drzazgach — funkcjonariusze pogotowia
musieli wyłamać drzwi, bo nikt nie otwierał.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego — odezwał się Hicks, odwracając się do Deckera. —
Chodzi mi o krew. Jest wszędzie… dosłownie wszędzie.
— Pamiętaj, Hicks — powiedział Decker, uśmiechając się — że krwią jednego człowieka
można wymalować cały salon, a jeśli zrobisz to wałkiem, wystarczy nawet na dwa krycia.
Weszli do środka i Decker zobaczył ciężarne ciało Alison, leżące w wielkiej kałuży krwi. Jej
szeroko otwarte, błękitne oczy wpatrzone były gdzieś w dal. Decker pomyślał, że ostatnim
uczuciem Alison, które pozostało jej w oczach, było raczej bezgraniczne zdumienie, nie strach,
choć jej głowa oddzielona była od tułowia.
Rzeczywiście wszędzie była krew: plamy, smugi, kałuże i rozpryski na ścianach, podłodze i
suficie. Decker wiedział, że krew ma właściwości przenikania niemal przez wszystko. Jeśli
zastrzelono kogoś w sypialni na górze, krew znajdowano także na dole w holu.
Dave Martinez, beznamiętny policyjny fotograf o ziemistej cerze z wyraźnymi śladami
trądziku, robił zdjęcia. W błyskach flesza ciało Alison zdawało się nieznacznie poruszać. Decker
przyklęknął ostrożnie obok niego i spojrzał kobiecie w oczy. Miał wrażenie, że zamordowana
patrzy na niego i zadaje mu pytanie: „Co się ze mną stało?”.
Nie wstając z kolan, popatrzył na brzuch Alison, a potem .podniósł wzrok na Caba.
— W którym tygodniu?
— Według jej matki w dwudziestym pierwszym. Ale nie ma o czym mówić. Dostała w brzuch
jakimś ostrym narzędziem sześć razy. Płód nie miał żadnych szans.
— Ona wygląda, jakby chciała nam coś powiedzieć — wtrącił się Hicks.
— Gdyby to teraz zrobiła, zesrałbyś się w gacie, Hicks — mruknął drwiąco Decker.
Wstał z kolan tak nagle, że Hicks musiał się gwałtownie cofnąć i wpadł na kuchenne krzesło,
omal nie tracąc równowagi. Cab prychnął i zaczął recytować:
— Nazywała się Alison Maitland, wiek dwadzieścia osiem lat, żona Geralda Maitlanda, wiek
trzydzieści trzy lata, od niedawna współpracownik Shockoe Realty, tysiąc osiemset osiemnaście
East Cary Street.
— A gdzie jest Maitland? — zapytał Decker.
— Na zewnątrz, w ambulansie, ale trudno z niego teraz cokolwiek wyciągnąć.
— Dlaczego w ambulansie?
— Udzielono mu pierwszej pomocy. Miał dość głębokie cięcia na ramieniu i twarzy.
— Nie zwieje nam?
— Zero szansy. Pilnują go Wekelo i Saxman.
— Rozmawiałeś już z nim?
— Próbowałem — odparł Cab, kręcąc głową — ale gość jest w szoku. Jak nakręcony
powtarzał tylko: „To nas po prostu stale cięło… To nas po prostu stale cięło…”. Powtórzył to
chyba kilkanaście razy.
— No i…?
— No i nic. Pytałem go, o czym mówi, co ich cięło, ale niczego więcej nie powiedział… A w
każdym razie niczego, co miałoby jakikolwiek sens.
Hicks podniósł rękę jak uczeń w szkole i oświadczył:
— A ja słyszałem, jak powtarzał jeszcze: „Nikogo tam nie było… Nikogo tam nie było…
Nikogo tam…”.
— Już dobrze, Hicks, słyszeliśmy — przerwał mu Decker.
— Ale on powtarzał to wiele razy…
— Więc skróć to trochę.
Hicks wzruszył ramionami i powiedział:
— Miałem nieodparte wrażenie, że on tego nie mówił po to, żeby mnie przekonać.
— A kogo?
— Samego siebie.
Cab włożył ręce do kieszeni.
— Ja bym nie przykładał do tego zbyt wielkiej wagi — odezwał się po chwili. — Gość jest
totalnie rozwalony. To pewnie stres. Wiecie, co to stres, prawda, chłopcy? Problemy w pracy,
domowe utarczki… Zresztą kto to tam wie. Każde małżeństwo to tajemnica. A przynajmniej
moje.
— Kto wezwał gliny? — zapytał Decker.
— Alison Maitland zatelefonowała pod dziewięćset jedenaście — odparł Hicks, zaglądając do
swojego notatnika. — Zadzwoniła o trzynastej pięćdziesiąt sześć i poprosiła o pomoc medyczną.
Operatorowi centrali powiedziała, że jej mąż bardzo poważnie się zranił i obficie krwawi.
Pogotowie przybyło o czternastej czternaście, ale nikt im nie otworzył drzwi. Zanim dostali się
do środka, minęło kilka minut.
— Co dalej? — dopytywał się Decker.
— Włamali się do środka i zobaczyli leżącą w holu Alison. Obok niej klęczał Gerald Maitland
i próbował z powrotem umocować jej głowę na tułowiu.
— No to przynajmniej wiemy, że mamy do czynienia z optymistą — powiedział Decker.
— Gerald Maitland jest bardzo poważnie poraniony — kontynuował Hicks. — Groziła mu
śmierć z wykrwawienia.
— Samookaleczenie?
— Nie wiem, co by to mogło być innego. Kiedy pracownicy pogotowia włamywali się do
środka, drzwi były zabezpieczone łańcuchem. Parę minut później przyjechali Wekelo i Saxman.
.Stwierdzili, że wszystkie drzwi były pozamykane, a przez uchylone okno nie wcisnęłoby się
nawet małe dziecko.
— No dobra — mruknął Decker. — A narzędzie zbrodni?
— Jeszcze niczego nie znaleźliśmy — oświadczył Cab.
— Niczego nie znaleźliście? — zdziwił się Decker. — Przecież to musiał być co najmniej
jakiś miecz. Żeby odciąć w ten sposób głowę…
— Zgadzam się z tobą — odparł Cab. — I nie tylko to. Rany brzucha przechodzą na wylot.
Narzędzie zbrodni musiało mieć przynajmniej pięćdziesiąt centymetrów długości. Tak czy
inaczej — dodał, wzdychając — niczego jeszcze nie znaleźliśmy.
— Przeszukano już całą posesję? — zapytał Decker.
— Na razie zarządziłem przeszukanie domu — włączył się Hicks. — Gerald Maitland był
cały umazany we krwi. Gdyby przemieszczał się po dokonaniu zbrodni, musiałby zostawić jakieś
ślady.
— A jakieś inne narzędzia? Cokolwiek… — dopytywał się Decker.
— Maitland przyklejał tapetę na górze i tam zaciął się nożem. Znaleźliśmy trochę śladów krwi
na schodach, a nóż był w pokoju dziecinnym, który Maitland właśnie urządzał. Ale ten nóż nie
mógł być narzędziem zbrodni.
— A noże kuchenne?
— Wszystkie czyste, z wyjątkiem jednego, na którym są ślady sałatki z kurczaka.
— No, to też może być jakiś ślad — zaśmiał się Decker. — Słuchaj, Hicks… Musimy
przeszukać całą posesję, każdy fragment tego domu i ogródka. Przeszukasz także szambo.
Cudów nie ma, musimy coś znaleźć.
Hicks spojrzał na Caba w niemym proteście, ale kapitan westchnął tylko i pokręcił głową.
— Decker ma rację. Zabierajmy się do roboty.
Hicks wezwał pięciu umundurowanych policjantów i zaczął wydawać im polecenia, a Cab i
Decker wyszli na ganek. Było duszno i gorąco, nie czuli jednak przynajmniej zapachu krwi.
Dwóch reporterów próbowało naciągnąć Caba na relację z miejsca zbrodni, ale kapitan machnął
ręką i burknął:
— Chłopcy, dajcie mi pięć minut, okay? Pięć minut!
Wyciągnął chusteczkę i wysmarkał nos, kichając kilka razy.
— Ta cholerna alergia mnie wykończy. Jestem cierpiącym wojownikiem… Kurwa, jestem
chodzącą martyrologią.
— Mam nadzieję, że Maitland został przeszukany, zanim wyszedł z domu — powiedział
Decker. — Nie przeszmuglował niczego?
— Na pewno nie. Wekelo obszukał go bardzo dokładnie, zanim przejęło go pogotowie.
— Coś mi tu w tej całej sprawie śmierdzi… — mruknął po chwili Decker, przygładzając
swoje ciemne włosy.
— Nie mamy jeszcze narzędzia zbrodni, ale znajdziemy je… — mamrotał jakby do siebie
Cab. — A nawet jeśli nie znajdziemy, to wszystko jest moim zdaniem jasne. Kto inny mógł tak
wypatroszyć tę kobietę, jak nie jej mąż?
— Pewnie masz rację — odparł Decker. — Ale ta sprawa zaczyna mi przypominać przypadek
Bahrensa. Wszyscy byli pewni, że Jim Bahrens zgilotynował całą swoją rodzinę, choć nie było
żadnego oczywistego motywu. Nikt nigdy nie znalazł narzędzia zbrodni. A sam Bahrens
twierdził, że do ich domu dostała się jakaś straszliwa niewidzialna siła i wszystkich
wymordowała.
Założył swoje okulary przeciwsłoneczne i zszedł kilka stopni niżej. Przez chwilę patrzył na
ulicę, po czym odwrócił się do Caba.
— Ale ława przysięgłych nie uwierzyła mu — dodał.
— Jakoś wcale się im nie dziwię, Decker.
— No dobra, zabieram się do roboty. Przynajmniej ty sobie od tego odpoczniesz, kiedy
będziesz na rybach.
— Na rybach? — Cab zmarszczył brwi. — O czym ty .mówisz?
— Przecież jedziesz na ryby, no nie?
— Kto ci o tym powiedział? — Cab zmrużył podejrzliwie oczy.
— A nie ty?
— Niby kiedy?
— Nie wiem, jakieś parę dni temu.
— Wpadłem na to dopiero wczoraj wieczorem.
— No to może napomknąłeś, że ci to chodzi po głowie. Czego się czepiasz?
Cab ponownie zmrużył oczy i powiedział:
— Jadę na ryby z Billem i Alfredickiem, jeśli już koniecznie musisz wiedzieć. Wybieramy się
nad Falling Creek.
— No to wspaniale, Cab. Zasługujesz na odpoczynek.
— Naprawdę tak myślisz? — zapytał lekko ironicznym tonem kapitan. — Często tak słodko
pierdolisz?
Decker miał ochotę odpowiedzieć: „Za każdym razem, kiedy jesteś na służbie”. Ale
powiedział tylko:
— Po prostu dbam o moich kumpli, Cab.
Kapitan patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a potem wydmuchał nos.
ROZDZIAŁ 3
O 9.00 Decker odebrał telefon ze szpitala Medical College z informacją, że Gerald Maitland
na tyle przyszedł już do siebie, że może być przesłuchany. Zadzwonił do Hicksa i zapytał, czy
pojedzie razem z nim, ale sierżant wciąż siedział na posesji Maitlandów, którą przeszukiwał
centymetr po centymetrze.
— Wiesz, Decker… — powiedział zmęczonym głosem — zastanawiam się, czy możemy
rozciąć skórę na kanapach. To bardzo delikatna skóra, na pewno szatańsko droga…
— Hicks, to dochodzenie w sprawie zaszlachtowania kobiety w dwudziestym pierwszym
tygodniu ciąży, a nie wycena mebli. Więc nie zastanawiaj się, z łaski swojej, nad takimi
idiotyzmami. Sprawdziliście kominy?
— Tak. Była nasza ekipa, ale znaleźli tam tylko martwe ptaki.
— A łóżka? Kiedyś znalazłem pistolet zaszyty w materacu.
— Sprawdziliśmy wszystko… Poduszki, materace, oparcia, pufy… Dosłownie wszystko.
— A co w kuchni? Wiesz, chodzi mi o różne zakamarki, puszki, kartoniki…
— Wszędzie zajrzeliśmy.
— Dobra, Hicks, szukajcie dalej. Maitland nie wyniósł z domu żadnej broni, więc musi tam
być. Odezwę się, jak wrócę ze szpitala.
Kiedy szedł korytarzem wydziału, usłyszał za sobą jakiś dziewczęcy głos:
— Decker!
Przeszedł jeszcze dwa kroki, zatrzymał się i odwrócił. Była to Mayzie Shifflett z drogówki. Jej
łagodna, lalkowata uroda sprawiała, że wyglądała na co najmniej pięć lat młodszą, a piegi,
zadarty nosek i duże brązowe oczy nadawały jej niemal dziewczęcy wygląd. Ciasna koszulka w
kolorze khaki opinała jej zgrabne małe piersi, a krótka spódniczka podkreślała zaokrąglone
pośladki. Jej blond włosy były spięte w mały wdzięczny kok.
— Czy ty mnie unikasz, Decker?
— Ależ skąd. Po prostu mam mnóstwo obowiązków.
— We wtorek wieczorem też miałeś tyle obowiązków?
— Hmm… cholera… we wtorek? — Decker podrapał się po głowie. — A kiedy był wtorek?
— Myślę, że jak zwykle po poniedziałku — odparła z przekąsem Mayzie. — A dokładniej
przedwczoraj. Miałeś mnie zabrać do „Koszmarnego Artura”.
Decker uderzył się otwartą dłonią w czoło i zaklął pod nosem.
— Słodki Jezu, masz rację. Rzeczywiście mieliśmy tam iść. Mayzie, bardzo mi przykro. We
wtorek, mój Boże… Słuchaj, powiem ci, co się stało…
— Nie, to ja ci powiem, co się stało, Decker — przerwała mu Mayzie. — Włożyłam moją
zabójczą bluzeczkę, zrobiłam sobie włosy i wypachniłam się moim Giorgio. A potem oglądałam
przez dwie i pół godziny Star Trek i czekałam na ciebie. Po filmie uświadomiłam sobie, że już
nie przyjdziesz.
— Moja matka upadła i stłukła sobie biodro… więc rozumiesz, musiałem się z nią zobaczyć.
Naprawdę bardzo mi przykro, Mayzie. Ale tak się tym zmartwiłem, że zupełnie zapomniałem o
naszej randce.
— Ach tak, twoja matka upadła… Słuchaj, Decker, jeśli już mnie okłamujesz, to przynajmniej
nie wciągaj w to swojej matki.
— Mayzie, mówię prawdę. Myślisz, że zamieniłbym randkę z tobą na cokolwiek innego,
gdyby to nie była bardzo poważna sprawa? Obiecuję, że ci to wynagrodzę.
— Tak? A kiedy?
— Jeszcze nie jestem pewien. Słyszałaś o tym zabójstwie na Davis Street? To koszmar, a ja
właśnie siedzę w tym po uszy.
— Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać.
Decker podszedł do niej, ujął za ramiona i pocałował w czoło.
— Mayzie, nie ma sprawy, porozmawiamy. Może w przyszły wtorek, dobrze? W tym samym
miejscu, o tej samej porze.
— Muszę z tobą porozmawiać wcześniej. Okres mi się spóźnia.
— Daj spokój, Mayzie — prychnął Decker. — Jeśli już mnie okłamujesz, to przynajmniej nie
wciągaj w to dzieci.
— Ja mówię poważnie. Myślę, że jestem w ciąży.
— Aha, w ciąży… — Decker zmrużył oczy i milczał przez chwilę. — Nabierasz mnie,
prawda?
Mayzie nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, aż w końcu
zaczęło do niego docierać, że dziewczyna nie żartuje. Westchnął.
— Jak możesz być w ciąży, skoro bierzesz pigułki? — zapytał.
— Musiałam przestać brać, bo byłam na antybiotykach. Myślałam, że te dwa tygodnie nie
będą miały znaczenia…
— Mayzie, jak mogłaś myśleć, że kochając się bez pigułek, można nie zajść w ciążę? Jak
mogłaś pomyśleć, że nie grozi ci macierzyństwo?! A co gorsza, mnie ojcostwo?!
— Boże, nie wiem. Jakoś…
— Jestem detektywem, nie nadaję się na tatusia.
Mayzie patrzyła przez chwilę na niego. Jej oczy wypełniły się łzami.
— Tak mi przykro, Decker. Nie chciałam, żeby to się stało. Ale i tak musimy porozmawiać.
— A co to da?
— Jak to co? Nic do ciebie nie dociera? Przecież być może urodzę twoje dziecko.
Decker nabrał głęboko powietrza i zerknąwszy w bok, dostrzegł uśmieszek detektywa
George’a Rudisilla, który stał obok i rozmawiał z jakąś kobietą, przez cały czas zerkając w ich
kierunku. Do kurwy nędzy, tego mi jeszcze brakowało, pomyślał.
— No dobrze, Mayzie — powiedział po chwili. — Teraz muszę iść pogadać z głównym
podejrzanym w sprawie z Davis Street. Ale możemy się spotkać w Tobacco Company dziś
wieczorem. Która teraz jest? Myślę, że się wyrobię. To co, o ósmej?
— Ale na pewno tam będziesz o ósmej, tak? Nie zawiedziesz mnie?
— Przysięgam na biodro mojej matki.
Decker westchnął w duszy, patrząc na Mayzie. Nie ma co, laska jak brzoskwinka. Ale
dlaczego tak piszczy w łóżku? A kiedy nie uprawia się z nią seksu i nie piszczy, to zupełnie nie
ma o czym z nią pogadać. Ile razy można wysłuchiwać tego samego (na przykład, kto kogo rzucił
w jakimś cholernym serialiku) albo oglądać kasetę wideo z programem Oprah Winfrey, w
którym Mayzie brała udział („Widzisz mnie? Widzisz mnie? Tam jestem, piąty rząd od tyłu…
patrz…. no patrz, bo przegapisz… czwarte miejsce, w tej czerwonej sukience… Widzisz
mnie?”).
Zaprosił Mayzie do „Koszmarnego Artura”, żeby jej powiedzieć, że nie uda im się uratować
tego związku. Nie udawało się do tego stopnia, że nawet zapomniał o tym spotkaniu.
— O ósmej, Decker. — Mayzie odwróciła się i ruszyła do wyjścia.
Decker stał jeszcze przez chwilę i patrzył na nią, masując sobie prawą ręką mięśnie karku. Z
zamyślenia wyrwał go głos Rudisilla:
— Cześć, poruczniku. Wszystko w porządku?
— Jasne. A czemu miałoby nie być?
— Shifflett nie wyglądała na szczęśliwą.
— Kobiety są zawsze nieszczęśliwe, szczególnie wtedy, gdy uważają się za pokrzywdzone.
Jerry Maitland leżał w łóżku owinięty bandażami tak dokładnie, że wyglądał jak śniegowy
bałwan. Jego oczy zdradzały niepokój, a źrenice były rozszerzone.
— Ma pan dziesięć minut, poruczniku — powiedziała rudowłosa pielęgniarka.
— Czy lubi pani meksykańską kuchnię? — zapytał z uśmiechem Decker.
— Jestem mężatką, poruczniku.
— Czy zamążpójście wpłynęło na pani zmysł smaku?
— Zostało panu już tylko dziewięć minut — oświadczyła pielęgniarka i wyszła, zamykając za
sobą drzwi.
Decker westchnął i podszedł do łóżka. Jerry z wyraźnym wysiłkiem odwrócił głowę i spojrzał
na niego. Patrzyli na siebie przez krótką chwilę, a potem Decker podszedł do okna i wyjrzał na
ulicę. W dole zobaczył jasno oświetloną Marshall Street i jej skrzyżowanie z Czternastą Ulicą. Po
chwili odwrócił się, przystawił sobie krzesło oparciem w stronę łóżka, usiadł na nim okrakiem i
zapytał:
— Mam ci mówić Jerry czy Gerald?
— Może być Jerry — odparł Maitland słabym głosem.
— Dobra, Jerry… Ja jestem Decker. Nie pytaj, dlaczego rodzice dali mi takie imię. Sam tego
nie wiem. Podobno miało to coś wspólnego z moim prapradziadkiem, który walczył w pomocnej
Wirginii. Wojna secesyjna, rozumiesz…
Jerry kiwnął głową i chciał odkaszlnąć, ale uniemożliwiły mu to szwy na twarzy.
— Boli, co? — mruknął współczująco Decker.
Jerry ponownie przytaknął i odetchnął głęboko.
— Na pewno wiesz, że możesz rozmawiać w obecności adwokata — dodał Decker.
— Nie potrzebuję adwokata. Niczego nie zrobiłem.
— Jesteś pewien? To dla twojego dobra.
Jerry pokręcił przecząco głową i wbił wzrok w ścianę.
— No dobrze, a więc do rzeczy… — Głos Deckera stał się nagle suchy i urzędowy. — Co
zrobiłeś z nożem?
— Upuściłem go na podłogę, kiedy się zaciąłem. Kładłem tapetę na ścianę i…
— Nie o tym nożyku mówię, Jerry. Mówię o tym drugim nożu.
— O jakim drugim nożu?
— O tym półmetrowym żelastwie, którym odciąłeś głowę Alison.
Jerry spojrzał na Deckera i powiedział:
— Sam nie wierzysz w to, co mówisz, prawda? Ja ją kochałem, Decker. Była moją żoną… Na
miłość boską, dlaczego miałbym ją zabijać?
— No cóż, właśnie tego usiłuję się dowiedzieć. I wierz mi, pójdzie nam obu dużo łatwiej, jeśli
powiesz, gdzie ukryłeś nóż.
Jerry westchnął, jakby męczyło go wyjaśnianie upartemu dziecku zupełnie oczywistej rzeczy.
— Nie było żadnego noża. Nie rozumiesz, Decker? Nie było żadnego noża.
— No to czym odciąłeś jej tak precyzyjnie głowę, nożyczkami? Jerry, daj spokój. W domu nie
było nikogo oprócz was… Tylko Alison i ty. A odcięcie głowy nie było jedyną paskudną rzeczą,
która ją spotkała. Otrzymała kilkanaście pchnięć i cięć w brzuch. Prawie każde z nich mogło być
śmiertelne.
Jerry nie odpowiedział. Patrzył gdzieś w dal, poza Deckerem, a jego oczy wypełniły się łzami.
— Wiesz — odezwał się po chwili — mieliśmy mieć córeczkę. Przygotowywałem pokoik dla
niej… Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? Ja nawet… nie dotknąłem Alison. Kochałem ją!
Decker patrzył przez chwilę na Jerry’ego, a potem położył mu rękę na ramieniu.
— Dobrze, Jerry, nie dotknąłeś jej. Tylko widzisz, to nie ma znaczenia, czy ja ci uwierzę, czy
nie. Potrzebuję dowodów. Jeśli mi powiesz, gdzie jest nóż, może znajdę dowody twojej
niewinności. Może znajdziemy na nim odciski czyichś palców.
— Nie było żadnego noża. Coś poraniło mi ręce, ramiona i twarz, ale nie widziałem żadnego
noża.
— A więc w domu byliście sami. Czy tak?
— Tak.
Decker oparł brodę na dłoni i zamyślił się. Po minucie usiadł prosto.
— No dobrze, Jerry… Zakładając, że mówisz prawdę… jak wytłumaczyłbyś to, co się stało?
— Nie wiem, nie mam pojęcia. Wszędzie było pełno krwi, wszędzie. W kuchni, na schodach,
w holu. Siedziałem przy stole w kuchni i myślałem, że już z tego nie wyjdę… Czułem, że
umieram. Przyjechało pogotowie, pamiętam, jak Alison powiedziała, że już są, i poszła otworzyć
im drzwi. I wtedy to się stało…
— W porządku, mów dalej. Powiedz, co się wtedy stało.
— Wciąż byłem w kuchni, siedziałem przy stole… — wymamrotał Jerry. — A ona… ona
zachwiała się nagle i upadła na podłogę, a jej głowa…
Odwrócił twarz do ściany i walczył z napływającymi do oczu łzami, zaciskając pięść na
szpitalnej kołdrze.
— No dobrze, Jerry — powiedział Decker. — Na razie wystarczy.
Wstał i odstawił krzesło na miejsce. Nie miał wątpliwości, że Jerry zamordował żonę. Nie
było żadnego innego racjonalnego wyjaśnienia. Ale teraz nie było sensu zdawać mu dalszych
pytań. W świetle prawa zeznania złożone w takim stanie nie miały żadnej wartości. Trzeba trochę
poczekać, aż gość dojdzie do siebie, pomyślał. Potem sprawa szybko znajdzie swój finał w
sądzie. Wiele razy miał już do czynienia z takimi przypadkami. Matka zabija dziecko, dzieci
mordują rodziców, żona truje męża, mąż strzela do żony… strzela do niej, ona pada martwa,
policja łapie go na gorącym uczynku (a raczej na gorącej jeszcze lufie pistoletu), ale on i tak
zaprzecza temu, że ją zabił. Nazywano to dezasocjacją.
Gdy wychodził z pokoju, umundurowany policjant pilnujący drzwi poderwał się na nogi.
— W porządku, Greeley, nie wstawaj. Masz jakieś typy na Colonial Downs?
— Tak. Niewidzialny, gonitwa trzy–czterdzieści pięć.
— Hmm… Niewidzialny… — mruknął Decker, spoglądając na pokój Maitlanda.
Nie było żadnego noża. Nie było żadnego noża! Poszedł do dyżurki pielęgniarek i zajrzał do
środka.
— Szybko się pan uwinął — stwierdziła rudowłosa pielęgniarka.
— Jestem z tego znany — odparł Decker. — Naprawdę jest pani pewna, że nie chce
spróbować dobrej meksykańskiej kuchni? Znam wspaniałą restaurację. Dają tam najlepsze na
świecie tamales. Działa jak afrodyzjak.
— Bardzo mi przykro, poruczniku… Niedawno byłam u wróżki. Z linii na mojej dłoni
przepowiedziała mi przyszłość, ale nie było w niej miejsca na meksykańskie kolacje z
porucznikami z wydziału śledczego.
— To dlatego, że odczytywała złą linię. Powinna zająć się linią serca, nie rozumu.
— A ja sądzę, że odczytała linię podrywania.
ROZDZIAŁ 4
Decker wrócił do domu Maitlandów, by sprawdzić postępy w poszukiwaniach narzędzia
zbrodni. Pochylił się i przeszedł pod policyjną taśmą demarkacyjną, za którą stał Hicks i dwóch
innych detektywów, John Banks i Newton Fry. Wokół wciąż stały telewizyjne wozy transmisyjne
i kilkunastu gapiów. Mimo wieczornej pory powietrze było duszne i gorące.
— No i jak, nadal nic? Hicks rozłożył ręce.
— Nic z tego nie rozumiem. Praktycznie rozebraliśmy ten dom na kawałki. Konia z rzędem
temu, kto mi powie, jak Maitland pozbył się tego żelastwa.
— A ja sądzę — wtrącił się Banks — że tu musiał być ktoś jeszcze.
Decker spojrzał na znacznie niższego od niego detektywa.
— Czemu tak myślisz?
— Wiem, że Maitland twierdzi inaczej, ale niby dlaczego miałby nam mówić prawdę? Może
kogoś kryje? A poza tym nie zapominajmy, w jakim jest stanie. Nie można teraz tego gościa brać
na poważnie.
Hicks pokręcił głową i zmarszczył czoło.
— Nie natrafiliśmy na nic, co mogłoby to potwierdzać.
Żadnych śladów stóp, żadnych odcisków palców. Maitlandowie byli sami. Jeśli byłby tu ktoś
trzeci, zostawiłby jakieś ślady.
— Może sprawca, jeśli to oczywiście nie był Maitland, uciekł, zanim krew rozlała się tak
szeroko? Wtedy nie zostawiłby śladów stóp. A półmetrowe narzędzia zbrodni nie rozpływają się
w powietrzu. Zabił i zaraz potem po prostu wyszedł, zabierając ze sobą nóż.
Decker spojrzał na zegarek. Była już 7.47, a z Mayzie umówił się na ósmą.
— Niczego już chyba teraz nie wymyślimy — powiedział. — Wrócimy do tego jutro rano.
Żeby ruszyć z miejsca, musimy dokładnie przesłuchać Maitlanda, a w tej chwili i tak nic z niego
nie wydusimy.
Odwrócił się i już miał odejść, ale w tym momencie podszedł do niego jeden z mundurowych.
— Przepraszam, panie poruczniku, jest tu jakaś kobieta. Chce z panem rozmawiać.
— Tak?
— Powiada, że przechodziła tędy po drugiej po południu. Mówi też, że jej córka widziała, jak
ktoś wychodził z tego domu.
— Doprawdy? — Decker zmarszczył brwi i rozejrzał się po otaczających ich gapiach. — No
to ją przyprowadź, dobrze?
Policjant kiwnął głową, podniósł taśmę i wpuścił na posesję kobietę w średnim wieku. Miała
na sobie zieloną sukienkę w kwiaty, a szpakowate włosy podpięła kilkoma spinkami. Tuż przy
niej, nieco w tyle, stała tłuściutka dwunastolatka z wyraźnymi oznakami zespołu Downa, ubrana
w beżowy rozpinany sweter i brązową spódniczkę.
— Dobry wieczór. Jestem porucznik McKenna. Mój człowiek powiedział, że pani córka być
może widziała kogoś, kto po południu wychodził z tego domu.
— Nie sądziłyśmy, że to może być ważne, aż do wiadomości o szóstej… prawda, Sandro?
Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko przykryła twarz dłońmi. Nie zakryła jednak swoich
jasnoniebieskich oczu.
— Sandra jest bardzo nieśmiała — wyjaśniła kobieta.
— O której dokładnie widziała pani tego człowieka?
— Było już po drugiej. Poszłam odebrać Sandrę z jej zajęć plastycznych. Zawsze tędy
wracamy.
— Czy może mi pani go opisać?
— Raczej nie, bo to nie ja go widziałam, tylko Sandra. Chwyciła mnie za rękaw i krzyknęła:
„Mamo, popatrz na tego człowieka! Czyż nie jest okropny?”.
Decker zmarszczył brwi.
— Sandra widziała tego człowieka, a pani nie? Jak to możliwe?
— Nie to, że nie widziałam, tylko nie mogłam go zobaczyć.
— Nie bardzo rozumiem, pani… hmm..
— Plummer, Eunice Plummer. I jestem panną.
— Dobrze, przepraszam, panno Plummer. Nadal jednak nie rozumiem, jak to możliwe…
Mówi pani, że Sandra zwróciła uwagę na tego człowieka i pociągnęła panią za rękaw…
— No cóż, nie zawsze widzę to samo, co widzi Sandra. Nie posiadam takiego daru jak ona.
O cholera, następna psychiczna, pomyślał Decker. Dlaczego, do kurwy nędzy, nie zakaże się
takim psycholom oglądania Innych i Szóstego zmysłu?
Zdjął okulary i przetarł wierzchem dłoni spocone czoło.
— Czy Sandra często widzi to, czego pani nie widzi, panno Plummer?
— Nie, niezbyt często. Raz widziała pewnego kaznodzieję przed kościołem Świętego Jana, a
drugi raz czarnoskórą kobietę przy Madison Hall.
— Rozumiem… — mruknął Decker, odchrząknął i zapytał: — Czy Sandra rozmawiała o tym
ze swoim lekarzem?
— A dlaczego miałaby to robić? — zdziwiła się panna Plummer.
— No cóż, może to jest jakiś symptom…
— Bardzo pana przepraszam, poruczniku… Symptom czego?
— No wie pani — Decker starał się to powiedzieć najostrożniej, jak tylko potrafił — to
przecież nie każdemu się zdarza… widzenie różnych rzeczy, których inni ludzie nie widzą. Może
to jakiś rodzaj halucynacji?
— Poruczniku, Sandra nie miewa halucynacji. Ona tylko widzi ludzi, których inni nie widzą.
To raczej coś w rodzaju daru, nie ułomność. Psy słyszą pewne tony, bardzo wysokie tony,
których ludzkie ucho zupełnie nie wyłapuje. A Sandra widzi tych, których większość z nas nie
widzi, i tyle.
— No tak, oczywiście, ma pani rację. Bardzo dziękuję, panno Plummer, za pomoc.
— Nie chce pan wiedzieć, jak wyglądał ten człowiek?
— Słucham…?
— Pytałam, czy nie chce pan znać jego rysopisu — powtórzyła wyraźnie rozdrażniona panna
Plummer.
— Ja… ach, tego człowieka. Hmm, nie wydaje mi się, żeby to było konieczne na tym etapie
śledztwa. Niemniej bardzo dziękuję pani za pomoc.
Sandra powoli opuściła ręce w dół twarzy i nieśmiało się uśmiechnęła.
— On był cały ubrany na szaro — szepnęła.
Decker nie wiedział, co powiedzieć. Panna Plummer starała się dodać córce odwagi:
— No dalej, Sandra. Nie wstydź się, powiedz panu porucznikowi to, co mnie.
— Miał na głowie szary kapelusz, taki jak kowboje. I długi płaszcz, też szary… ze
skrzydłami. I jeszcze miał długą czarną brodę — powiedziała powoli dziewczynka.
— Ach tak… rozumiem. — Decker popatrzył na Hicksa. — To nam bardzo pomoże, Sandro.
— I miał jeszcze wysokie buty. Też szare.
— Aaa, nawet buty. Bardzo dobrze.
— Czy pan to wszystko spamięta? — zapytała panna Plummer. — Nie chce pan sobie tego
zapisać, poruczniku?
— Ależ tak, oczywiście. Właśnie miałem zamiar to zrobić.
Czując na sobie badawczy wzrok panny Plummer, wyciągnął notatnik i nabazgrał pospiesznie:
Cały na szaro, kapelusz, płaszcz, skrzydła (???). Wysokie buty.
— Zapomniał pan o czarnej brodzie — stwierdziła panna Plummer, przyjrzawszy się jego
notatkom.
— Ach tak, dziękuję.
— No i miał jeszcze miecz — dodała Sandra.
Ręka Deckera zatrzymała się w pół słowa.
— Miecz? — zapytał ze zdumieniem.
— Tak, miał miecz. Ale go nie niósł, tylko miał za pasem.
Decker zamknął notatnik i popatrzył na Sandrę. Dziewczynka również na niego patrzyła.
Decker nie wiedział czemu, ale zaczynał jej wierzyć.
— Gdzie zobaczyłaś go pierwszy raz? — zapytał po chwili.
— Tam — odparła, wskazując na ganek. — Wychodził przez drzwi.
— Czyli drzwi były otwarte, tak?
Sandra pokręciła przecząco głową. Decker westchnął cicho.
— Więc jak to było… wychodził z domu czy nie?
— Tak. Ale drzwi były zamknięte. On przeszedł przez drzwi.
— No dobrze, niech będzie. I co dalej?
— Zszedł ze schodów i poszedł tam — Sandra wskazała na zachód, w kierunku Dwudziestej
Szóstej Ulicy.
Eunice Plummer postąpiła krok do przodu i oświadczyła:
— Sandra nigdy nie kłamie, poruczniku. Nigdy, rozumie pan? Nawet wtedy, gdy wie, że może
zostać ukarana.
Decker skinął głową na znak, że rozumie.
— Sandro, chodzisz na zajęcia artystyczne, tak? Lubisz rysować?
— Tak — przytaknęła ochoczo dziewczynka. — Lubię rysować i malować. I lubię
garncarstwo.
— To bardzo dobrze, bo właśnie mam zamiar cię poprosić, żebyś narysowała tego człowieka.
A kiedy już skończysz, twoja mama zadzwoni pod ten numer… o tu, masz… Wyślę policjanta,
który odbierze rysunek. Zdążysz do jutra?
— Oczywiście, że zdąży — odpowiedziała za córkę Eunice Plummer. — Jest bardzo dobra z
rysunku.
— Jestem pewien, że znakomicie sobie poradzi — uśmiechnął się Decker. — Do widzenia
pani, do widzenia, Sandro — powiedział, dając jednocześnie znak policjantowi, że może
odprowadzić matkę i córkę za taśmę.
— I co mi powiesz o swojej nowej dziewczynie? — zapytał Hicks, podchodząc do Deckera.
— To bardzo słodka młoda osóbka. Nic więcej nie powiem bez adwokata.
— Twoje prawo — zaśmiał się Hicks. — Rzeczywiście kogoś widziała?
— Nie sądzę. Jej matka twierdzi, że mała ma jakiś dar postrzegania pozazmysłowego… Widzi
coś, czego inni nie widzą. Ale to chyba tylko jakieś zaburzenia umysłowe.
— I jak się z tego wykręciłeś?
— Poprosiłem ją, żeby mi narysowała tego faceta. Jeśli nam się to nie przyda, a pewnie się nie
przyda, może jej w jakiś sposób pomoże.
— Od kiedy bawisz się w Bruce’a Willisa?
ROZDZIAŁ 5
Decker dotarł do swojego mieszkania na Main Street dopiero po północy. Wszedł do środka i
starannie zamknął za sobą drzwi. Rzucił swój cienki czarny prochowiec na sofę i zdjął z ramion
szelki z ciężkim pasem na broń. Nie miał nic w ustach od jedenastej w południe, więc w drodze
do domu kupił sobie dwie porcje kurczaka. Był już jednak tak zmęczony, że nie miał sił na ich
przyrządzanie. Włożył kurczaka do lodówki i poszedł do saloniku.
Włączył telewizor, ale wystarczył mu sam obraz, bez fonii. Przez chwilę przyglądał się
niemym wrzaskom palonej na stosie czarownicy, a potem wstał i podszedł do lustrzanego barku.
Wyciągnął szklaneczkę caballitos i nalał sobie sporą porcję tequili Herradura Silver, pędzonej z
niebieskich agaw. Wypił ją jednym haustem i z załzawionymi oczami zaczął się zastanawiać nad
drugą porcją.
Zerknął na automatyczną sekretarkę, która czerwonym światełkiem alarmowała, że ma
nieodsłuchane wiadomości. Wiedział, kto go szuka, i to niekoniecznie w pokojowych zamiarach.
Nalał sobie drugą szklaneczkę tequili i podszedł do okna. Przez kilka minut spoglądał na
migoczące w dole tysiącami kolorowych świateł nocne miasto, na Canal Walk i James River,
której szeroka wstęga lśniła jak zastygła lawa.
Mieszkał w tej dzielnicy od ponad roku, ale nadal czuł się tu obco. Nawet tutaj, w swoim
mieszkaniu, wciąż miał wrażenie, że mieszka bez pozwolenia w cudzym apartamencie. Odwrócił
się od okna i podszedł do sofy. Klapnął na nią ciężko, jakby ktoś wycisnął z niego całą energię.
Wpatrywał się przez chwilę tępym wzrokiem w pokryte gołębim błękitem ściany, parkiet z
czerwonego południowoamerykańskiego drewna i zgrabne kształty filigranowej tancerki z brązu.
Ułożył się wygodniej, czarna skóra sofy zatrzeszczała przyjemnie pod jego plecami. Leżał tak
przez dłuższą chwilę, wpatrując się w długi mahoniowy regał na książki, wśród których
królowały powieści Johna Grishama, instrukcje czyszczenia i renowacji różnych rodzajów broni
oraz książki kucharskie — potrawy kuchni meksykańskiej i amerykańskiego Południa. Na końcu,
po prawej stronie, znajdowały się książki okultystyczne, w tym także obszerna biografia Edgara
Cayce’a, słynnego jasnowidza, i Zory Hurston, antropolożki, która zajmowała się badaniem
tajemnicy zombi na Haiti.
Nad regałem wisiał duży obraz, przedstawiający siedzącą we wdzięcznej pozie, otoczoną
morzem tulipanów młodą Holenderkę. Dziewczyna miała na sobie tylko śnieżnobiały berecik i
żółtą apaszkę. Lekko rozchylone nogi ukazywały jej kwiat kobiecości, tak szkarłatny jak
otaczające ją tulipany. Obok obrazu wisiały kolorowe i czarno–białe fotografie nagich kobiet
oraz jedno zdjęcie przedstawiające parę w miłosnym uniesieniu. Po drugiej stronie pokoju
również wisiało kilkanaście fotografii, na których seksowne blondynki pokazywały swe słodkie
wdzięki.
Patrząc na nie, Decker uniósł szklaneczkę i wzniósł toast:
— No, laleczki, za kolejny dzień w raju.
Wstał, zaciągnął zasłony i przeszedł do sypialni. Łóżko wyglądało dokładnie tak, jak je
zostawił rano: kołdra i poduszka stłamszone i poskręcane, jakby przebiegło przez nie stado
antylop uciekających w popłochu przed dzikimi kotami Afryki. Był to wyrazisty dowód, że
Decker nie należał do śpiących spokojnie ludzi. Nie pamiętał już nocy wolnej od koszmarów,
podczas której nie musiał walczyć z dręczącymi go widmami i cieniami.
Obok łóżka, na stoliczku i półeczkach, stały kolejne fotografie blondynek. Na jednej z nich
długo włosa dziewczyna przytulała się do Deckera. Stali na promenadzie pod mostem Roberta E.
Lee. Blondynka prawym ramieniem obejmowała swojego towarzysza, a lewą dłonią osłaniała
oczy przed blaskiem letniego słońca.
Decker rozebrał się i poszedł do łazienki. Wszedł do kabiny i puścił na siebie mocny strumień
gorącej wody. Podniósł obie ręce w górę i oparł się o białe jak śnieg kafelki. Po chwili poczuł,
jak jego napięte ciało zaczyna się powoli rozluźniać i powraca jasność umysłu. Z jakiegoś
niewytłumaczalnego powodu sprawa Maitlandów nie dawała mu spokoju i już nawet na tym
etapie męczyła go bardziej niż inne przypadki. Wszystkie zabójstwa były ohydne i odrażające, po
wielu z nich całymi nocami miewał koszmary. Często wkraczał w ślepe uliczki, podążał
niewłaściwymi ścieżkami, dawał się zwodzić fałszywym dowodom. W przypadku morderstwa na
Davis Street zniknięcie narzędzia zbrodni nie martwiło Deckera. Okoliczności zbrodni
wystarczały do oskarżenia Geralda Maitlanda. Decker nie potrafił jednak zrozumieć, dlaczego
facet, mający dobrą pracę, wspaniały dom, ładną, spodziewającą się dziecka żonę, którą podobno
bardzo kochał, nagle bierze półmetrowe żelastwo i rozpruwa jej brzuch, a potem jeszcze odcina
głowę. Jeśli nie cierpiał na ciężką chorobę psychiczną, zabójstwo to nie miało żadnego motywu.
Decker zanurzył głowę pod strumień wody i przeciągnął się. A teraz jeszcze ta mała ze swoim
niesamowitym gościem ubranym na szaro, pomyślał. Szary kapelusz, szary długi płaszcz…
skrzydła… kurwa, o co jej chodziło z tymi skrzydłami?
Nie wierzył w duchy ani w reinkarnację. Wierzył, że martwi są martwymi. Po śmierci Cathy
niemal obsesyjnie chciał wierzyć, że po śmierci jest jeszcze inne życie. Rozmawiał z wieloma
okultystami i jasnowidzami, przeczytał wszystko na temat życia po śmierci i związanych z tym
zjawisk. Pragnął choć jeszcze jeden raz dotknąć Cathy, porozmawiać z nią, przeżyć wspólnie
jeszcze jeden ostatni poranek. Oddałby wszystko, by móc jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha.
Po trzech miesiącach seansów i wizyt u jasnowidzów i wydaniu prawie tysiąca dolarów
poddał się i uwierzył, że Cathy naprawdę odeszła. Pewnego popołudnia szedł przez cmentarz
Hollywood i kiedy mijał grobowiec prezydenta Skonfederowanych Stanów Ameryki, Jeffersona
Davisa, i wspólną mogiłę jego osiemnastu tysięcy żołnierzy, nagle zdał sobie sprawę z panującej
wokół ciszy. Nikogo tam nie było, żadnych duchów, żadnych szeptów. Absolutna cisza. Martwi
byli martwymi i nigdy nie wracali.
Ale podczas spirytystycznych seansów wiele dowiedział się na temat okultyzmu i różnych
stosowanych przez „jasnowidzów” sztuczek. Niektórzy z nich potrafili dokonywać
niesamowitych rzeczy ze swoim głosem i otaczającymi ich przedmiotami. Potrafili stawać się
niewidzialni, a przynajmniej niedostrzegalni. Ale Decker wiedział już, że nie miało to nic
wspólnego z siłami nadprzyrodzonymi. W zasadzie wszystkie te przypadki można było
racjonalnie wytłumaczyć. Ludzie szukający pomocy u okultystów i jasnowidzów chcieli wierzyć
w to, co widzieli, i dlatego łatwo ulegali hipnozie i psychicznym manipulacjom. Decker miał
jednak nadzieję, że Sandra, ze względu na swą ułomność, nie była tak bardzo podatna na tego
rodzaju sztuczki. Bardzo był ciekaw, co dziewczynka mu narysuje. Zobaczymy, co tam będziesz
jutro dla mnie miała, pomyślał. A teraz jeszcze jedna szklaneczka tequili i do łóżka… Cholera,
może przynajmniej dzisiaj sobie pośpię… Boże, chociaż jedna noc bez koszmarów…
Wyszedł spod prysznica i sięgnął po ręcznik. W tym momencie usłyszał coś, co przypominało
kliknięcie klawiatury komputera. Stał przez chwilę z wyciągniętą ręką i nasłuchiwał. Nic, cisza.
To pewnie klimatyzator. Wytarł się i wrócił do sypialni. Kiedy wkładał świeżą bieliznę, usłyszał
to jeszcze raz: trzy wyraźne kliknięcia.
Stał w miejscu i nasłuchiwał. Bał się nawet głośniej odetchnąć. Klik… klik… klik… I cisza.
Wydawało mu się, że dźwięk dochodzi z kuchni. Otworzył najciszej jak mógł drzwi szafy
wnękowej i wyciągnął z niej kij bejsbolowy. Miał tylko nadzieję, że jeśli to jakiś intruz, nie
zauważył jego anacondy, wiszącej na ozdobnym stojaku do kapeluszy tuż przy wejściu z
korytarza do kuchni.
Klik… klik… klik… Decker uchylił szerzej drzwi od sypialni i przyciskając się plecami do
ściany, wszedł do salonu. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że broń wisi na swoim miejscu.
Stwierdził jednak ze zdziwieniem, że drzwi wejściowe nadal są zamknięte, a łańcuch zasunięty.
Przeszedł kilka kroków, starając się, by jego jeszcze wilgotne stopy nie plaskały o drewniany
parkiet. Dwoma długimi krokami przeszedł do ściany naprzeciwko i zatrzymał się, by uspokoić
oddech. Klikanie powtarzało się co parę sekund, a potem usłyszał piosenkę. W jego kuchni ktoś
śpiewał. Trudno było rozróżnić słowa, ale Decker natychmiast rozpoznał melodię. Tę piosenkę
zawsze śpiewała Cathy.
Wszystko, co hmm… wyrażam tym…
Myślałam, że jest hymm hymm hymm
Czy sprawiedliwym będziesz ty…
By rym jakiś złapać w tym…
Poczuł, że cały świat usuwa mu się spod stóp. Przecież Cathy nie żyje. Widział ją martwą. Tak
długo sam siebie przekonywał, że duchy nie istnieją… Kto umarł, nie może już wrócić. A jednak
teraz, w środku nocy, w jego kuchni ktoś śpiewał, i tym kimś była Cathy. Serce Deckera ścisnęło
się ze strachu. Bał się tysiąckroć bardziej, niż gdyby miał do czynienia z uzbrojonymi
napastnikami. Zacisnął mocniej trzęsące się, mokre od potu ręce na kiju bejsbolowym i
gorączkowo zastanawiał się, co ma teraz robić. Co ja mam, kurwa, robić…? Jeśli to naprawdę
ona… czy mam ją uderzyć? Czy ducha można uderzyć?
Stanął mocniej na nogach, zaparł się i uniósł kij do góry.
Zawiniłam jedynie tym…
Że zostałam hymm hymm hymm…
O jeden dzień za długo z nim…
Wziął głęboki oddech i wpadł do kuchni. Śpiew ustał raptownie, ale w kuchni nikogo nie było.
Decker stał przez chwilę oszołomiony. Przełknął ślinę i zapytał cicho drżącym głosem:
— Cathy, jesteś tu? Cathy…?
Cisza. Żadnej odpowiedzi. Decker z gwałtownie bijącym sercem postąpił krok naprzód.
Wciągnął głęboko powietrze nosem w nadziei, że wyczuje znajomy zapach ulubionych perfum
Cathy, ale w kuchni nie było żadnego zapachu.
Spojrzał na blat przy kuchence elektrycznej, na którym zwykle przygotowywał sobie posiłki.
Z początku nie zorientował się, co tak naprawdę widzi, po chwili jednak poczuł, jak po plecach
przebiegają mu ciarki. To była wpatrzona w niego twarz z wyszczerzonymi w diabolicznym
uśmiechu zębami. Zamknął na moment oczy i potrząsnął głową. Ale kiedy ponownie otworzył
oczy, twarz nadal tam była, tym razem jednak zorientował się, że tworzą ją kawałki kurczaka,
plasterki banana i pokrojone w ząbki jabłko. Kompozycja była tak realistyczna, że Decker
spodziewał się, iż ta niesamowita twarz za chwilę otworzy usta i przemówi. Kto i po co zrobił coś
takiego?! Obok twarzy leżał mały kuchenny nożyk, ale w kuchni nikogo nie było.
Decker krążył przez chwilę po kuchni, machając kijem, jakby chciał sprawdzić, czy nie trafi w
jakąś niewidzialną istotę.
— Cathy, jesteś tu? Czy to ty? Odezwij się, Cathy, proszę cię. Cathy? Caaathy…
Ale w kuchni panowała grobowa cisza, tylko z oddali słychać było przytłumiony sygnał
syreny statku wpływającego do rzecznego portu.
Decker przeszedł do salonu i sprawdził, czy nikogo nie ma za zasłonami. Okna były
zamknięte, więc nikt nie mógł się tędy dostać do mieszkania. W dodatku mieszkanie znajdowało
się ponad czterdzieści metrów nad ulicą. W sypialni również nikogo nie było. Decker pootwierał
wszystkie szafy wnękowe i nawet sprawdził pod łóżkiem. Nikogo. Cisza i spokój. Decker
Zmarszczył brwi, spoglądając na fotografię Cathy. Czy to naprawdę byłaś ty? — zastanawiał się.
A może ja zaczynam wariować?
Wrócił do kuchni i spojrzał na groteskową twarz z kurczaka i owoców. Może to był jakiś
znak, jakiś symbol? Ale kto to zrobił? Przypomniał sobie słowa Geralda Maitlanda: „Nikogo tam
nie było… Były cięcia i rany, ale nikogo w domu nie było. Nikogo”. Pomyślał o Hicksie, po
chwili jednak uznał, że nie powinien budzić go w środku nocy. Sierżant miał ciężki dzień i
należało mu się kilka godzin snu. Poza tym pewnie by pomyślał, że jego kolega zaczyna
odchodzić od zdrowych zmysłów. Obaj widzieli już w swojej zawodowej karierze wielu
detektywów, którzy nie wytrzymali psychicznego obciążenia, związanego z ich pracą. Zabójstwa,
martwe ciała, krew, stres i naciski przełożonych sprawiały, że nie wszyscy wytrzymywali.
Załamywali się, kończyły się ich kariery, rozpadały małżeństwa i przyjaźnie. I choć sami
twierdzili, że czują się znakomicie, w rzeczywistości przypominali wypalone wraki samochodów.
Decker wyciągnął swój polaroid, włożył film i zrobił kilka zdjęć. Potem sprzątnął
mięsno–owocową twarz z kuchennego blatu, a nóż włożył do foliowej torebki. Rozejrzał się po
kuchni i szepnął:
— Cathy, kochanie… Jeśli to byłaś ty… jeśli to ciebie słyszałem, daj mi jakiś znak…
Powiedz, gdzie jesteś i dlaczego to robisz… Czy mogę cię zobaczyć? Czy mogę cię jeszcze raz
dotknąć? Cathy… kochanie…
Stał przez chwilą, nadsłuchując, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Westchnął ciężko i
wyszedł z kuchni. A może ja już po prostu zaczynam wariować… — pomyślał. Może jestem
przemęczony… Może… sam już nie wiem co…
Położył się na łóżku i zapatrzył w sufit. Po chwili zgasił światło i ułożył się wygodniej.
Zapadał już zmierzch, więc musiał się spieszyć. Szedł przed siebie, przedzierając się przez
kłujące krzaki. Po chwili zaczął biec. Wciągając z trudem powietrze do płuc, poczuł dym. Gdzieś
po lewej stronie mignął płomień i usłyszał czyjeś krzyki.
Żałował, że nie wyszedł z domu wcześniej. Cienkie, niewidoczne gałęzie uderzały go w twarz.
Za ciemno, cholera… za ciemno… — pomyślał. Zaczepił o jakiś krzak rękawem i rozdarł go.
Cholera… jeszcze to… Szybciej, muszę się spieszyć… Dlaczego nie włożyłem butów? W stopy
wbijały mu się kolce, każdy krok był drogą przez mękę. Nagle powiał silniejszy wiatr i znowu
poczuł dym. Coraz bardziej gryzący i duszący. Gdzie ja biegnę… To chyba nie w tę stronę… Był
coraz bliżej pożaru, słyszał już trzaski płomieni.
Nie mogę się zatrzymać. Cholera, jak okropnie bolą mnie nogi… Ale nie mogę się
zatrzymać… Pożar mnie dogoni… Ktoś jest za mną! Ktoś za mną biegnie… Biegnie? Nie! Ktoś
jest przy mnie przez cały czas. Chce mnie zabić! Boże, to coś chce mnie zabić! Biegnąc coraz
szybciej, obejrzał się przez ramię, ale nikogo nie zobaczył.
Gdzieś przed sobą usłyszał czyjeś komendy: „Zbieramy się wszyscy na drodze! Wszyscy na
drodze albo zaraz zginiemy…”.
Jak jednak mógł dołączyć do tamtych ludzi, skoro nawet nie wiedział, gdzie jest ta cholerna
droga? Usłyszał głośne trzaski, jakby ktoś w oddali strzelał. Dym gryzł go w oczy, każdy oddech
sprawiał mu ból. Mimo ubrania kolce wbijały mu się w ramiona.
Ogień był coraz bliżej, czuł jego żar na poranionej twarzy. Ktoś krzyknął gdzieś po prawej
stronie. Następny krzyk i następny. Coś trzasnęło i po chwili usłyszał łomot, jakby tuż za nim
schodziła lawina skał. Ktoś za nim biegł!
Odwrócił się i poczuł, że ogarnia go paniczne przerażenie, gdy tuż za sobą zobaczył wielki
czarny cień, wyciągający w jego kierunku szponiaste dłonie. Upiorna postać wpadła na niego z
ogromnym impetem. Przewrócił się i miał wrażenie, że rozpada się na tysiące kawałków.
Kiedy się ocknął się i rozejrzał dookoła, zobaczył, że znajduje się na małej wysepce bladego
światła, wokół której rozciąga się nieprzenikniona ciemność. Nagle jego uszy poraził straszliwy
łoskot i posypały się na niego trupie czaszki, kości rąk i nóg i ostre jak noże kości żeber. Zaraz
potem coś zamknęło się nad nim z hukiem i zapanowała ciemność.
Nie mogę oddychać! Brak mi powietrza… Nie mogę oddychać!
Szarpnął się z całych sił, odrzucił na bok szczątki kościotrupów i wstał.
Leżał we własnym łóżku, trzymając kurczowo w dłoniach kołdrę i wciąż poruszając nogami.
Odetchnął głęboko i usiadł, cały zlany potem. Gardło miał tak suche, że z trudem przełknął
ślinę. Wyciągnął rękę po butelkę z wodą, którą zawsze stawiał na stoliczku koło łóżka, ale tego
wieczoru zapomniał ją wziąć z kuchni. Wstał powoli, podszedł do lustra i zdrętwiał. Był blady
jak papier i miał rozwichrzone włosy, jakby mu je ktoś potargał. Cała twarz była podrapana do
krwi, a w kilku miejscach tkwiły małe kolce. Uświadomił sobie też, że bardzo bolą go stopy.
Przyłożył dłonie do twarzy i stał nieruchomo przez kilka minut. Potem poczłapał wolno do
kuchni, wziął butelkę z wodą mineralną i wrócił do sypialni.
Kurwa, nie ma co… zaczynam świrować, jak amen w pacierzu — pomyślał.
Wiedział, że tym razem nie był to „zwykły” koszmar. Nie można przecież śnić o krzakach i
kolcach, a potem znajdować je w twarzy i w stopach.
Poszedł do łazienki, zapalił światło nad lustrem i ostrożnie wyciągnął igiełki wrzośca z
policzka. Potem usiadł na sedesie i zaczął wyjmować kolce z podeszew stóp, zastanawiając się
gorączkowo nad tym, co się stało. Wiele razy słyszał i czytał o stygmatach, ranach, które
pojawiają się na ciele w niewytłumaczalny sposób. Niektórzy religijni fanatycy, a czasem nawet
zwykli ludzie zaczynali krwawić z nadgarstków i niekiedy także na ich czołach pojawiały się
krwawe ślady, jak po koronie cierniowej.
Po półgodzinie wstał z sedesu i wrócił do sypialni. Musi jakoś zapanować nad sytuacją, ale
wiedział, że przede wszystkim potrzebuje snu. Nie… nie, ja nie oszalałem, pomyślał. Potrzebuję
tylko więcej snu. Jestem przemęczony… Za dużo stresu i nerwów… Muszę odpocząć, muszę się
wyspać… Nie jestem szalony!
Położył się, ale tym razem nie zgasił światła. Przez chwilę czuł się jak małe dziecko, które boi
się ciemnego pokoju, i uśmiechnął się.
Dopiero nad ranem udało mu się znów zasnąć. Śniło mu się, że razem z Cathy spacerują po
hollywoodzkim cmentarzu. Zapadał zmierzch; po ciemnoniebieskim niebie mknęły wielkie
pierzaste chmury, a od horyzontu rozlewała się purpurowa poświata, na tle której błyszczała kula
pomarańczowego słońca. Na płytach grobowców stały przygotowane do gry szachownice.
Decker był pewien, że gdyby się odwrócił, zobaczyłby, jak pionki i figury same się poruszają.
Czuł jednak, że nie powinien się odwracać. Starał się przez cały czas patrzeć na Cathy, ale jej
twarz rozmywała się i nie mógł napotkać jej wzroku.
— Co robiłaś dziś w nocy w mojej kuchni? — zapytał. Jego głos był dziwnie przytłumiony,
jakby nie rozchodził się w powietrzu.
— Broniłam cię — odparła Cathy, nie poruszając ustami.
— Broniłaś? Przed czym? Przed kim?
— Przed świętą Barbarą. Święta Barbara pragnie zemsty. Strasznej zemsty.
— Święta Barbara? Cathy, na miłość boską… O czym ty mówisz? Czym ja mogłem wkurzyć
jakąś Barbarę? A zwłaszcza świętą?
— Nie chcę, żebyś się tego dowiedział. Nie masz się dowiedzieć.
— Cathy, kochanie… Powiedz mi coś, proszę… Powiedz, że nie jestem szalony.
Cathy nie odpowiedziała. Odwróciła głowę i nagle znalazła się bardzo daleko od niego, ale był
pewien, że jeśli wyciągnie rękę, dosięgnie jej. Postąpił krok do przodu, jego ręka trafiła jednak w
próżnię. Szybko wyciągnął ją ponownie, ale złapał tylko białe prześcieradło.
— Cathy! Cathy! — zawołał.
Obudził się z krzykiem, ściskając w dłoni zmiętoszony brzeg prześcieradła.
ROZDZIAŁ 6
— Ty szczurze! Ty cholerny, egoistyczny, paskudny szczurze! — powitała go Mayzie. — Jak
mogłeś?
Czekała na Deckera w wydziale śledczym w takim miejscu, że nie mógł się na nią nie natknąć.
Westchnął w głębi duszy i wzniósł oczy ku górze. Czuł, że ciężkie, ołowiane chmury, które dziś
rano widział nad Richmond Battlefield, gromadzą się teraz nad jego głową.
Na śniadanie poszedł do „Sausalito Cafe” i oprócz swojej codziennej kawy zamówił
jajecznicę. Tego ranka jednak smakowała jakoś dziwnie. W ogóle cały świat wydawał się dość
dziwny. Nie potrafił tego zdefiniować, ale wszystko było po prostu inne. Miał wrażenie, jakby
ktoś pospiesznie rekonstruował dekorację i zapomniał o pewnych szczegółach. Pamiętał przecież
dobrze, że skrzynka pocztowa zawsze była po drugiej stronie ulicy, a dziś stała przed frontowym
oknem. Przechodnie również poruszali się dziwnie, jakby w nieco przyspieszonym tempie.
Decker chwilami nie był pewien, czy przypadkiem nadal nie śni.
W pewnej chwili jakaś idąca chodnikiem kobieta spojrzała do środka przez szybę i
uśmiechnęła się do niego, kręcąc głową. Zachowywała się, jakby go znała od lat. Decker
popatrzył na nią ze zdziwieniem i otworzył usta, jakby chciał zapytać: „O co chodzi? Kim pani
jest?” — ale kobieta przeszła na drugą stronę ulicy i rozpłynęła się w kolorowym tłumie, jakby
była tylko elementem różnobarwnej układanki.
Chłopie, chyba naprawdę zaczynasz wariować, pomyślał.
A teraz jeszcze ta mała Mayzie.
— Słuchaj, nie mam dzisiaj najlepszego nastroju… Od samego rana jakoś mi nie idzie.
— To jest nas dwoje, szczurze.
Weszli do windy, nawet tam jednak, mimo obecności innych ludzi, Mayzie nie przestała robić
mu wymówek.
— Znowu nie przyszedłeś. Czekałam na ciebie ponad pół godziny. Ale sama sobie jestem
winna. Powinnam wiedzieć, że znów mnie zlekceważysz.
— Mayzie, przecież mówiłem ci, że tkwię po uszy w sprawie Maitlandów. Musieliśmy
przesłuchać ważnego świadka, zebrać kilka dowodów. Kiedy skończyłem, była już późna noc.
— Mogłeś chociaż zadzwonić. To takie trudne?
— Wiem i przepraszam. Bardzo mi przykro.
— A co ci się stało?
— Słucham…?
— Twoja twarz… Jest cała podrapana.
— Przewróciłem się i wpadłem w krzaki.
— Ach, tak… Ciekawa jestem, do jakiej dziewczyny należały te krzaki.
— Mayzie, do żadnej. Już mówiłem, że jest mi bardzo, bardzo przykro. Słuchaj, a co powiesz
na lunch dzisiaj w południe?
— Decker, nawet nie zaczynaj. Mam już dość.
— Wobec tego spotkajmy się tutaj, w wydziale. Tym razem na pewno nie dam plamy…
— Nie wysilaj się, Decker. Jesteś paskudnym, wrednym szczurem. Nawet sama już nie wiem,
czy chciałabym takiego ojca dla swojego dziecka.
— To jest nas dwoje, Mayzie.
— Szczur.
— Spotykamy się tutaj o dwunastej, dobrze? I postaraj się nie spóźnić.
Wysiadł z windy, zostawiając Mayzie z otwartymi z gniewu ustami i furią w oczach. Poszedł
korytarzem prosto do swojego biura, w którym już siedział Hicks i rozmawiał przez telefon.
Sierżant wolną ręką wskazał na poczekalnię. Decker zajrzał tam i zobaczył pannę Plummer,
czytającą jakieś stare wydanie „Carytown Guide”. Obok niej siedziała Sandra, pochłonięta
oglądaniem swoich rąk.
Decker zdjął prochowiec i rzucił go na oparcie krzesła. Na jego biurku, oprócz sterty papierów
i dwóch kubeczków z zimną, niedopitą kawą, stała oprawiona w prostą ramkę fotografia Cathy.
Zrobił to zdjęcie w Charles County, na polu kukurydzy przy Route 5, dzień przed jej śmiercią.
— Co ty robiłaś w moim koszmarze dzisiaj w nocy? — zapytał, zupełnie nie zdając sobie
sprawy, że mówi to na głos.
Hicks skończył rozmawiać i podniósł wzrok.
— Wszystko w porządku, poruczniku? — upewnił się, odkładając powoli słuchawkę i
przyglądając się podejrzliwie Deckerowi.
— Jasne, wszystko okay. Poza tym, że nie spałem zbyt dobrze.
— Masz podrapaną twarz.
— Taa… — mruknął Decker. — Zaszło małe nieporozumienie między mną i kotem sąsiadki.
— Kotem czy kicią? — zaśmiał się Hicks.
Decker nie odpowiedział. Przecież i tak nie mógł wyjaśnić sierżantowi, że to ani nie kot, ani
kicia, tylko płonące krzaki, kolce, kościotrupy i wielka czarna postać. Doszedł do wniosku, że
byłoby nadużyciem oczekiwać od Hicksa pełnego zrozumienia.
— Rozmawiałem właśnie z medycyną sądową — powiedział sierżant. — Są przekonani, że
rany na ciele Alison Maitland zostały zadane obosiecznym ostrzem, czymś w rodzaju miecza.
Minimalna długość: pięćdziesiąt centymetrów. Zasugerowali bagnet.
— Bagnet? Słodki Jezu…
— Pomyślałem, żeby zrobić listę miejsc, gdzie można dostać taki sprzęt. Gdyby udało nam się
ustalić, że Maitland miał bagnet, moglibyśmy na razie dać sobie spokój z jego szukaniem.
— Dobra robota, Hicks. Może byś zaczął od Billy–Joe Benneta?
— A kto to taki?
— To gość, który ma mnóstwo zabawek tego rodzaju. Gdyby generał Robert Lee miał choć
połowę tego chłamu, który jest w jego sklepie, wygrałby wojnę secesyjną w tydzień.
— Dobrze, poruczniku. Od razu biorę się do roboty — oświadczył Hicks, zdejmując swój
płaszcz z wieszaka.
— Hej, poczekaj… — zatrzymał go Decker. — Nie traktuj tego zbyt osobiście.
Przeprowadziłeś dokładne poszukiwania i niczego nie znalazłeś, więc narzędzia zbrodni nie było
w domu. Przydałoby nam się w sądzie, choć jeśli go nie będzie, świat się nie zawali.
— Oczywiście, poruczniku, ale ja wolę, gdy wszystko jest na swoim miejscu. Nie lubię takich
niespodzianek. Jak taki bagnet mógł wyparować? To nie ma sensu.
— Pewnie, że nie, panie Spock — zaśmiał się Decker i pomyślał: „Ciekawe, co byś
powiedział na śpiew w pustej kuchni i twarz z piersi kurczaka i bananów. To jest dopiero
sensowne”. Przejechał dłonią po swoich gładko przyczesanych włosach i powiedział: — No
dobrze, bierz się do roboty, a ja zobaczę, co mają dla nas nasze dwie miłe panie. A tak przy
okazji, jak się aklimatyzuje u nas twoja żona?
— Całkiem nieźle, dziękuję.
— Nie tęskni za Fredericksburgiem?
— Może trochę. Bardziej tęskni za koleżankami.
— To zrozumiałe. Zabierz ją kiedyś gdzieś wieczorem… znam parę dobrych meksykańskich
knajpek.
— Dzięki, Decker, ale…
— Czy twoja żona lubi meksykańskie żarcie? Moglibyśmy wyskoczyć kiedyś do „La Siesty”.
Hicks wzruszył ramionami i wypuścił głośno powietrze.
— Nie wiem… Nie wiem, czy będzie miała ochotę. Ale oczywiście zapytam. Wiesz, ona
nigdy nie przepadała za takimi towarzyskimi eskapadami.
— Tym bardziej musisz ją gdzieś zabrać. Nie chciałbym, żeby żona mojego partnera czuła się
samotna i opuszczona w naszym mieście.
Hicks uśmiechnął się niepewnie.
— To miło z twojej strony. Dzięki. Porozmawiam z nią przy najbliższej okazji.
Decker otworzył szklane drzwi i wszedł do poczekalni. Panna Plummer natychmiast podniosła
wzrok i wstała.
— Przepraszam, że kazałem tak długo na siebie czekać…
— Nic nie szkodzi, poruczniku. Sandra skończyła rysować wczoraj o siódmej wieczorem. Nie
może się doczekać, żeby pokazać panu swoje dzieło. Dziś wstała już o szóstej, a o wpół do
siódmej była gotowa do wyjścia.
— Przecież mogłem przysłać człowieka po ten rysunek. Zaoszczędziłaby pani sporo czasu…
— Ale ja chciałam sama go panu pokazać — wtrąciła się dziewczynka.
— No cóż, Sandro, to bardzo miłe z twojej strony. Doceniam to, co dla nas robisz. To właśnie
tacy jak ty sprawiają, że da się wytrzymać w tej robocie…
— Bo ja chciałabym wam pomóc… Żebyście znaleźli tego Strasznego Człowieka. On
wyglądał tak… — Sandra wykrzywiła usta, zmarszczyła brwi i wywróciła oczy.
— Sandra… Sandra, przestań — zaprotestowała panna Plummer. — Nie rób takich min, bo
jak się zmieni wiatr, to już ci tak zostanie.
Sandra klasnęła w ręce i krzyknęła podniecona:
— Proszę, niech pan popatrzy na mój rysunek! On wyglądał dokładnie tak… — Złączyła
razem nogi, uniosła się na palcach i wyciągnęła rękę, w której trzymała rolkę papieru.
Decker usiadł obok niej i rozwinął rolkę. To, co zobaczył, przerosło jego najśmielsze
oczekiwania. Spodziewał się raczej kilkunastu niezgrabnych kresek i kredkowych bazgrołów, a
trzymał w ręku szczegółowy szkic w ołówku. Front domu Maitlandów został oddany w każdym
detalu; widać było każdą cegłę i każdy ornament doryckich kolumn na ganku. Przed domem stała
uliczna lampa, wyglądająca dokładnie tak, jak ta na Davis Street. Za oknami wisiały
podcieniowane zasłony, które Decker widział w salonie Maitlandów.
— Sandra ma doskonałą pamięć — pospieszyła z wyjaśnieniem panna Plummer, widząc
zaskoczenie na twarzy detektywa.
Decker uniósł ramiona i pokręcił z podziwem głową.
— Chyba nie chodzi tylko o samą pamięć, panno Plummer. Pani córka ma wielki talent. Znam
kilku profesjonalnych artystów, którzy mogliby jedynie pomarzyć o czymś takim.
— To jest ten Straszny Człowiek — powiedziała Sandra, wskazując palcem postać na ganku.
Decker popatrzył na rysunek i musiał przyznać, że dziewczynka znakomicie potrafiła
przedstawić wygląd mężczyzny stojącego przed drzwiami. Był to bardzo wysoki człowiek w
kapeluszu o szerokim, opuszczonym rondzie, z kilkunastoma ciemnymi piórami wetkniętymi za
czarną wstęgę. Na gęstej, ciemnej i zmierzwionej brodzie mężczyzny widać było niemal każdy
włos. „Straszny Człowiek” miał na sobie szary płaszcz, a z jego ramion spływała szerokimi
fałdami długa szara peleryna. Z pewnością właśnie ją miała na myśli Sandra, mówiąc o
„skrzydłach”. Całości dopełniały czarne bryczesy i wysokie do kolan buty z cholewami. Po raz
kolejny Decker musiał przyznać, że dziewczynka ma niesamowity talent.
Podniósł kartkę do góry i skoncentrował się na twarzy mężczyzny. Jego oczy, a właściwie
same białka, porażały głębią dzikiego szaleństwa. Zdawało się, że są w nich ukryte wszystkie
klątwy świata, wszystkie tragedie i nieszczęścia. Zapowiadały śmierć i przywodziły na myśl
zimny i ciemny grób w sposób tak realistyczny, że Decker poczuł w sercu ukłucie niepokoju.
— No cóż — powiedział w końcu. — Rzeczywiście to niezbyt przyjemny typek. Sandro… ty
go widziałaś. Jak myślisz, czy on też cię widział?
Dziewczynka pomyślała przez chwilę, a potem odparła:
— Tak, myślę, że tak, bo popatrzył prosto na mnie.
— Czy to może być niebezpieczne? — zapytała z niepokojem matka Sandry.
— Jeszcze nie wiem. To bardzo nietypowa sytuacja. Widzi pani, ten rysunek… On sam w
sobie jest już niesamowity. Gdyby wszyscy świadkowie mieli taką pamięć do szczegółów i
umieli tak rysować, nie potrzebowaliśmy komputerów do rekonstrukcji postaci.
Decker zamilkł i spojrzał na pannę Plummer. Napotkał jej pytający wzrok.
— No cóż… — westchnął. — Sandra jest jedyną osobą, która widziała tego człowieka.
Przepytaliśmy wszystkich, którzy tego dnia szli przez Davis Street mniej więcej o tej samej
porze, ale nikt niczego nie widział. A przecież ten gość raczej wyróżnia się z tłumu, prawda?
Matka ścisnęła dłoń córki i zapytała:
— Więc co pan teraz zamierza, poruczniku?
— Zamierzam założyć, że ten „Straszny Człowiek” rzeczywiście istnieje. Co prawda jest mało
prawdopodobne, by ktoś taki mógł wyjść za dnia z rezydencji Maitlandów i nie zostać przez
nikogo zauważony, ale… hmm…
— Ale…?
— Ale nie jest to całkiem nieprawdopodobne. Proszę się jednak niczym nie martwić.
Wyznaczę policjanta, który będzie miał oko na Sandrę. Ostrożności nigdy za wiele.
— Chyba Sandra nie jest w niebezpieczeństwie?
— Nie sądzę, by coś jej groziło. Tak czy inaczej, mam przekazać ten rysunek mediom. Jeśli
ten niesamowity człowiek rzeczywiście istnieje, dowie się, że jest poszukiwany. Jeśli jest
niewinny, nie będzie się ukrywał. Jeśli jest winny, być może zgoli brodę i zmieni wygląd.
Oczywiście jeśli już tego nie zrobił.
— Czyli…
— Czyli zrobimy to, co powiedziałem — odparł Decker. — Być może on zdaje sobie sprawę
z tego, że Sandra jest jedyną osobą, która go widziała. W takim wypadku ostrożność nie zawadzi.
— Odwrócił się do dziewczynki i powiedział: — Dziś po południu koniecznie włącz telewizor.
Zobaczysz swój rysunek w głównym wydaniu wiadomości.
Sandra uśmiechnęła się szeroko i przybiła mu piątkę.
Decker odprowadził je do głównego holu, pochylił się nieco i położył dziewczynce rękę na
ramieniu.
— Sandro, chciałbym ci jeszcze raz podziękować. Dopilnuję, żebyś dostała specjalną odznakę
policyjną za pomoc.
— Dzięki… A złapiecie Strasznego Człowieka?
— Na pewno. I o nic się nie martw.
Otworzył przed nimi drzwi. Na horyzoncie gromadziły się ołowiane chmury i po chwili
usłyszeli odległą jeszcze zapowiedź burzy. Dziewczynka przystanęła, zdarła głowę i powiedziała
cicho:
— Nadchodzi coś niedobrego, prawda?
— Nie… nie. To tylko wyładowania atmosferyczne, Sandro — odparł z uspokajającym
uśmiechem Decker. — Nie ma się czego bać.
Ale ona pokręciła przecząco głową.
— Nie to miałam na myśli. Nadchodzi coś niedobrego.
— Co takiego nadchodzi? — zapytał Decker.
— Nie wiem… Jeszcze nie wiem.
— Widzi pan, detektywie — wtrąciła Eunice Plummer — Sandra miewa czasami przeczucia.
Wy to pewnie nazywacie premonicją. W noc przed śmiercią swojego ojca miała bardzo złe
przeczucia.
Decker objął dziewczynkę ramieniem i uśmiechnął się szeroko.
— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. A teraz idź z mamą do garażu. Wrócicie
do domu naszym policyjnym samochodem, okay?
ROZDZIAŁ 7
Nowe adidasy George’a Drewry’ego uderzały miękko o nagrzany asfalt. George dobiegł do
podjazdu przed swoim domem na wzgórzu i zatrzymał się. Zgiął się i pochylił, opierając się
rękoma o kolana, i spojrzał w kierunku miasta. Tutaj świeciło jeszcze słońce, ale nad centrum
zbierały się już ciężkie, ołowiane chmury. Gdy odpoczywał przez chwilę, ciężko łapiąc oddech
szeroko otwartymi ustami, usłyszał grzmot burzy od strony miasta. Przypominało to odgłos
odległej kanonady armatniej. Tak pewnie brzmiały właśnie tutaj, w Highland Springs, armaty
generała Shermana, gdy w 1864 roku nadchodził od strony Williamsburga.
W tym momencie otworzyły się drzwi i na ganek wyszła Jean w jasnozielonym kuchennym
fartuchu. Przesunęła wierzchem dłoni po swoich siwych, prawie zupełnie białych włosach i
zapytała z niepokojem:
— Wszystko w porządku?
— Te wszystkie ćwiczenia wpędzą mnie do grobu — stęknął George, prostując się powoli.
Był bardzo wysokim, prawie dwumetrowym mężczyzną. Od czasu przejścia na wojskową
emeryturę przytył znacznie, więc lekarz zalecił mu dietę i obłożył go mnóstwem restrykcji i
nakazów.
Zdjął z łysej, opalonej na ciemny brąz głowy przepaskę i poczłapał na ganek.
— Przecież wiesz, że doktor Grassman kazał ci trzymać formę. Masz zachować odpowiednie
kształty — powiedziała Jean, gdy mąż stanął obok niej.
— Wiem, ale nie sprecyzował, o jaką formę i o jakie kształty chodzi — odparł George. —
Gruszka też ma formę i kształt, który z pewnością do niej pasuje.
Prześlizgnął się obok stojącej w drzwiach żony i wszedł do środka. Jean westchnęła i ruszyła
za nim, zamykając za sobą drzwi. Miała już sześćdziesiąt dwa lata, choć wyglądała nieco
młodziej. Jej podłużna twarz i dość duże uszy sprawiały, że chwilami przypominała
sympatycznego i spokojnego, ale zasmuconego czymś psa. George otworzył lodówkę i wyjął
mocno schłodzoną butelkę wody mineralnej.
— Co powiesz na sałatkę cesarską? — zapytała Jean, patrząc, jak woda znika z butelki w
gulgoczącym tempie.
— A dlaczego nie smażony kurczak, podlany gęstym, tłustym sosem? — burknął George,
wycierając usta wierzchem dłoni.
— Przecież wiesz, co doktor Grassman mówił o twoich arteriach i szalejącej w nich
miażdżycy.
— Doktor Grassman to żałosny dupek, który robi wszystko, żebym czuł się tak samo żałośnie
jak on. Czy nie mogę chociaż czasami mieć trochę radości z życia?
— A na co komu radość z życia, jak umrze? George odstawił butelkę.
— No dobrze, Jean. Niech już będzie ta sałatka. Ale przynajmniej nie żałuj szynki.
Wyszedł z kuchni i ruszył korytarzem do łazienki. Na ścianach wisiały dziesiątki pamiątek
związanych z jego wojskową karierą i historią kraju: oprawione w ramki fotografie brygady
Wofford z czasów wojny secesyjnej, wizerunki Stonewalla Jacksona i Roberta Lee, trzy
muszkiety oraz proporczyki i odznaki z TRADOC, Wojskowego Centrum Szkolenia i
Dowodzenia w forcie Monroe. George wstąpił do wojska jako dziewiętnastoletni chłopak, a
zakończył karierę w stopniu majora w Wydziale Opracowań Historycznych, gdzie powierzono
mu pieczę nad archiwaliami armii amerykańskiej od czasów utworzenia pierwszych oddziałów
milicji kolonialnej. Swego czasu sam nawet napisał krótkie dziełko historyczne pod tytułem
Chłopcy w szarych mundurach, przedstawiające walki oddziałów młodej armii amerykańskiej z
Brytyjczykami pod Chippewa i Lundy’s Lane.
Wszedł do łazienki i zaczął się rozbierać. Sapiąc i klnąc pod nosem, zdjął koszulkę, dresowe
spodnie Nike i bokserki. Stanął nago przed lustrem, spojrzał na swoją purpurową od wysiłku
twarz i znowu zaklął, tym razem znacznie głośniej. Ech, do ‘ diaska, spójrz tylko na siebie,
pomyślał, spójrz, jak wyglądasz. Gówno ci da to galopowanie po okolicy. Wyglądasz jak kupa
nieszczęścia i nawet nie wolno ci wypić chłodnego piwa w ciepły wieczór.
Wszedł do kabiny i odkręcił wodę. Przyjemny letni strumień spłynął na jego ciało. George
wiedział, że Jean ma jak najlepsze intencje, ale czasami nie mógł już wytrzymać jej ciągłego
przypominania, że jeśli nie będzie słuchał doktora Grassmana, to wkrótce może dostać zawału
albo wylewu. Nie miał dokąd uciec przed tym gadaniem. Poza tym wykańczała go bezczynność.
Tak bardzo chciałby wrócić do swojego biura i swoich zajęć. Przed emeryturą wyobrażał sobie,
że kiedy już odejdzie z armii, będzie miło spędzał czas na łowieniu ryb, czytaniu i wygłaszaniu
okazjonalnych wykładów na temat kampanii wojennych. Ale już pierwszego dnia swojej
emerytury, gdy otworzył rano oczy i pomyślał, że już nie będzie nosił munduru, że nikt nie
będzie mu salutował i wykonywał jego rozkazów, poczuł się jak impotent.
Teraz spędzał całe dnie w domu — w towarzystwie Jean i jej odkurzacza, słuchając
komentarzy żony na temat przyjaciółek z sąsiedztwa i nieustannych rad, co powinien ze sobą
zrobić.
— George, a może byś się zainteresował golfem? — pytała.
— Golf jest dla tych, co nie mają niczego innego do roboty, Jean.
— Przecież ty nie masz niczego innego do roboty.
— Wiem, ale nie musisz mi o tym wciąż przypominać. Nie zamierzam ogłaszać tego w całej
dzielnicy.
Emerytura nie tylko nie przyniosła mu spokoju, lecz odebrała to, co stanowiło o wartości jego
życia. Czuł się jak wypalony, nikomu niepotrzebny wrak.
Namydlał właśnie swoją bujnie owłosioną pierś, gdy poczuł coś bardzo zimnego,
ześlizgującego się po wewnętrznej stronie jego lewej nogi. Spojrzał w dół i wytrzeszczył oczy ze
zdziwienia, kiedy zobaczył biegnącą od krocza do kolana cienką linię precyzyjnego cięcia. Krew
spływała obficie po łydce i mieszając się z pianą i wodą znikała w odpływie, tworząc szkarłatny
wir.
— A cóż to, do diabła? — wymamrotał George.
Wyciągnął rękę z kabiny i sięgnął po ręcznik. Wiedział, że cięcie jest głębokie i musiało
uszkodzić tętnicę, bo krew miała jasnoczerwony kolor i wypływała z rany z regularnymi
nasileniami.
— Jean! Jean! — krzyknął na cały głos. — Jean, musisz mi pomóc!
Owinął nogę tak mocno, jak tylko potrafił, ale już po paru sekundach ręcznik był przesiąknięty
krwią.
— Jean! Jean, na miłość boską, zaraz się wykrwawię!
Wyciągnął dłoń, by wyłączyć strumień wody, ale w tym samym momencie poczuł silne
uderzenie w palce. Jego kciuk został niemal całkowicie odcięty. Krzyknął głośno, przerażony i
zdezorientowany. Przyłożył dłoń do ust i poczuł słodki smak krwi. Sekundę później jego lewe
ramię opadło bezwładnie, a od łokcia aż do nadgarstka pojawiło się kolejne cięcie. George
wypuścił z dłoni ręcznik, który zsunął się z nogi, zawirował i zatkał odpływ. Po kilku sekundach
brodzik w kabinie zaczął wypełniać się wodą zmieszaną z krwią.
George zachwiał się i oparł rękoma o ścianę. Kręciło mu się w głowie, a w oczach
pociemniało.
— Jean, potrzebuję cię… — jęknął, ale jego głos zabrzmiał płytko i głucho, jak w wąskim
tunelu.
Nagle poczuł silne uderzenie w poprzek nosa. Odrzuciło go do tyłu. Stał przez chwilę oparty o
ścianę, a potem osunął się na kolana, pozostawiając na jasnozielonych kafelkach krwawą smugę.
Strumień letniej wody leciał mu prosto na twarz. George zgiął się i skulił. W tym momencie
poczuł, że coś przeraźliwie zimnego tnie mu plecy, od ramion aż po pośladki. Rzucił się do tyłu,
stracił równowagę i upadł na dno brodzika. W geście rozpaczy wyciągnął przed siebie ręce, jakby
chciał złapać napastnika, ale w kabinie nikogo nie było, i to przerażało go najbardziej.
Boże… to nie może się dziać naprawdę… — pomyślał. To jakiś żart… to wszystko tylko mi
się śni… Jean! Jean… pomóż mi… Muszę wstać… Może wtedy się uratuję… Może się
obudzę…
Oparł się rękoma o dno brodzika, a potem o ścianę i uniósł się. Udało mu się podnieść na
kolana. No… jeszcze tylko trochę… Uda mi się… Zaparł się nogami o ścianki brodzika, wytężył
siły i zamarł ze zgrozy, gdy poczuł, jak lodowate ostrze ukłuło go w dole brzucha. Nie ruszać
się… nie będę się ruszał… Może nic się nie stanie… Boże, nie dopuść do tego… Nie! Niee!
Ostrze wbiło się głębiej, przebiło skórę i powłoki brzuszne i po chwili dotarło do wnętrzności.
Niee! Boże, niee! Wydostać się… za wszelką cenę wydostać się stąd! Muszę walczyć… Jeszcze
wszystko można zrobić… Jestem tylko ranny… Uratują mnie…
Uniósł się na rękach ostatnim wysiłkiem woli, ale nagle mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa
i osunął się na kolana, powalony straszliwym bólem. Niewidzialne ostrze ruszyło w górę i
zatrzymało się dopiero na mostku. Z rozciętych powłok brzusznych wypłynęły wnętrzności i
rozlały się po dnie brodzika. Dopiero teraz, gdy George zobaczył swoje żółtawe, śliskie jelita i
kawałek odciętego żołądka, dotarła do niego nieodwracalna ostateczność tego, co się stało.
Leżał przez kilka sekund z podwiniętymi pod siebie nogami, z plecami opartymi o
jasnozielone kafelki. Szeroki strumień wody zalewał mu rozpłatany brzuch i twarz. Zastanawiał
się przez chwilę, czy nie spróbować włożyć sobie wnętrzności z powrotem do środka. Widział
kiedyś, gdzieś w okolicach Dong Ha, żołnierza marines, który w szoku wpychał sobie do brzucha
swoje jelita i krzyczał, że zaraz mu się to uda. Chwilę potem już nie żył.
Słuchając miarowego szumu wody, George przymknął oczy. Boli… tak bardzo boli… muszę
to sobie włożyć do środka… — pomyślał. Tylko najpierw troszeczkę pośpię… odpocznę, a
potem wpakuję te cholerne flaki do brzucha i zejdę na dół… do Jean… Wezmę się za siebie. Ten
cholerny doktor… jak mu tam… ach, nieważne… nie uda mu się zrobić ze mnie…
pośmiewiska… Deszcz… chyba pada deszcz… Jean, pamiętasz ten deszcz… tamtego lata? Było
tak… pięknie… tak pięknie…
ROZDZIAŁ 8
Decker i Hicks pojechali do szpitala, by zadać Maitlandowi kilka dodatkowych pytań. Gdy
weszli na oddział, okazało się, że tym razem dyżur pełni inna pielęgniarka. Była to kobieta po
czterdziestce, o surowym wyrazie twarzy i orlim nosie. Swoje stalowoszare włosy upięła w taki
sposób, że Deckerowi przypominały niemiecki hełm z drugiej wojny światowej.
— Uprzedzam — zaczęła na wstępie — że nie wolno go męczyć. Pacjent jest w ciężkim stanie
psychicznym. W każdej chwili grozi mu załamanie nerwowe i…
Decker położył jej uspokajająco dłoń na ramieniu i zapytał z uśmiechem:
— Czy lubi pani meksykańską kuchnię?
Pielęgniarka odwróciła się na pięcie i po chwili zniknęła w drzwiach swojej dyżurki.
Gdy weszli do salki, Gerald Maitland leżał w łóżku i wpatrywał się tępo w telewizor z
wyłączonym dźwiękiem. Na stoliczku stała nietknięta sałatka z kurczaka i pomidorów.
— I jak tam, Jerry? — zapytał Decker. — Nadal mogę ci mówić Jerry?
Maitland nie odpowiedział, nawet nie odwrócił głowy.
— Przyprowadziłem dzisiaj kolegę, sierżanta Hicksa.
Jerry zerknął na nich, ale nadal się nie odzywał. Oczy miał silnie zaczerwienione i było
oczywiste, że musiał niedawno płakać.
— Jerry, czy przypomniało ci się coś związanego z nożem? — zapytał Decker.
— Już mówiłem — odpowiedział cicho Jerry, patrząc w telewizor. — Nie było żadnego noża.
— No dobrze. Wobec tego powiedz mi, Jerry, czy widziałeś kiedykolwiek w waszej okolicy
jakiegoś wysokiego człowieka z… dużą czarną brodą?
— Dużą czarną brodą?
— Tak. Chodzi o bardzo wysokiego gościa. Kapelusz z szerokim rondem, płaszcz z peleryną,
czarna broda. Widziałeś kogoś takiego w waszej okolicy?
— Nie, nie widziałem — odparł Maitland i znowu wbił wzrok w telewizor.
— Pokaż mu ten obrazek — polecił Decker sierżantowi. Hicks wyciągnął kopię rysunku
Sandry i podsunął ją Maitlandowi pod nos.
— Nawet jeśli łazisz z głową w chmurach, takiego gościa nie przeoczysz — powiedział
Decker.
— To przecież front naszego domu — zdziwił się Jerry.
— Zgadza się. A osoba, która to narysowała, twierdzi, że widziała tego gościa, jak wychodził
z waszego domu mniej więcej w tym czasie, gdy popełniono morderstwo.
— Nigdy w życiu go nie widziałem — oświadczył Jerry.
— Jesteś pewien, że nie mógł przebywać przez jakiś czas w waszym domu… bez waszej
wiedzy?
— Żartuje pan. To niemożliwe. Zresztą Alison zginęła na moich oczach, a obok niej nikogo
nie było.
— Jest pan zupełnie pewien? — zapytał Hicks. — Nigdy nie cierpiał pan na zaburzenia
wzroku ani na częściową amnezję?
— Nie, sierżancie. Kiedy coś zabijało Alison, mocno krwawiłem i czułem, że mogę zaraz
zemdleć, ale przez cały czas byłem świadomy wszystkiego, co się wokół mnie działo, i nie
straciłem przytomności. Widziałem, jak moja żona pada na podłogę, nie było jednak przy niej
wtedy nikogo.
— Chyba zdaje pan sobie sprawę, że tego typu oświadczenie nie działa na pana korzyść,
prawda? — powiedział Hicks. — To niewłaściwa linia obrony.
— Nie potrzebują obrony. Byłem jedyną osobą w domu, gdy coś mordowało Alison, ale to nie
byłem ja. To wyglądało tak, jakby Alison zaatakował ktoś niewidzialny. Wiem, jak to wszystko
brzmi, ale mam nadzieję, że policja nie pójdzie na łatwiznę i ustali, co się naprawdę stało.
Hicks westchnął cicho, spojrzał na Deckera i wyciągnął swój notatnik.
— Czy interesuje się pan militariami, panie Maitland?
— Co pan ma na myśli?
— No wie pan, broń palna, noże, proporce bojowe… no, tego typu rzeczy.
— Nie, panie sierżancie — odparł Jerry i wyciągnął ręce wzdłuż ciała. Był zmęczony i
rozdrażniony.
— Nigdy pan nie posiadał czegoś w rodzaju miecza lub bagnetu?
— A po co mi coś takiego? Ale zaraz… — Jerry uniósł się nieco na łóżku — ten facet na
rysunku… On ma coś takiego. To miecz, prawda?
— Raczej bagnet — sprostował Decker. — Nasi spece od medycyny sądowej są pewni, że
Alison została zabita właśnie czymś takim.
Maitland spojrzał na niego przekrwionymi oczami i zapytał:
— Czyli możliwe, że taki facet jak ten mógł to zrobić, prawda? Nawet jeśli go nie widziałem?
— To właśnie próbujemy ustalić. Nie chcemy iść na łatwiznę, panie Maitland — odparł
Hicks.
— Problem jednak w tym — wtrącił Decker — że mniej Więcej w tym czasie, gdy popełniono
morderstwo i ten gość wychodził z waszego domu, w najbliższej okolicy znajdowało się około
czterdziestu osób. Niestety nikt niczego nie widział. Poza jedną osobą.
— Może nie zwrócili na niego uwagi…
— Na gościa w takim ubranku? Panie Maitland… — Hicks rozłożył ręce w teatralnym geście
i uśmiechnął się.
— Ma pan rację — mruknął Jerry. — Ale to wszystko i tak nie ma sensu.
Decker odwrócił się w stronę drzwi, jakby zbierał się do wyjścia.
— To rzeczywiście nie ma sensu, wobec tego jednak pozostają nam tylko dowody
poszlakowe, a one raczej świadczą przeciwko tobie, Jerry.
— Jeśli pan sam się przyzna — dodał Hicks — prokurator okręgowy weźmie to pod uwagę,
oczywiście z korzyścią dla pana.
Gerald Maitland westchnął i opadł na poduszkę. W jego oczach zaświeciły łzy.
— Ja tego nie zrobiłem, panowie. Ja ją kochałem. Nie wiem, co powiedzieć, żebyście mi
uwierzyli. Nigdy nie podniosłem na nią ręki, a wy myślicie, że odrąbałem jej głowę.
— No dobrze, Jerry — powiedział Decker. — Lekarze twierdzą, że we wtorek będziesz mógł
stanąć przed sędzią. Gdybyś sobie coś tymczasem przypomniał, to wiesz, jak się z nami
skontaktować.
— Będziecie szukali tego faceta?
— To nasz obowiązek. Selekcja podejrzanych, rozumiesz… Nawet tych najmniej
prawdopodobnych.
Jerry usiadł na łóżku i zmarszczył brwi, wciąż trzymając przed sobą rysunek Sandry.
— Coś ci się przypomniało? — zapytał Decker, widząc jego minę.
— Jeszcze nie wiem. Ale coś jakby… Coś w tym facecie przypomina mi kogoś… Hmm, nie,
nie wiem…
— No cóż, gdyby ci się coś przypomniało…
— Oczywiście, dam wam znać.
Gdy wyszli na korytarz, Hicks zamknął drzwi i spojrzał na Deckera.
— I co o tym myślisz, Hicks? — zapytał Decker, gdy wolnym krokiem zaczęli iść w stronę
dyżurki.
— Myślę, że on to zrobił. A właściwie nie myślę, ale jestem pewien, że to zrobił.
— A co ze „Strasznym Człowiekiem”?
— Nie istnieje. Daj spokój, poruczniku… Sandra ma dopiero dwanaście lat i w dodatku jest
umysłowo… hmm… niestabilna, przyznaję, że wspaniale rysuje, ale nie możemy iść do sądu z
jej rysunkiem.
— Tak, masz rację. Powiedz mi tylko, co, do kurwy nędzy, kazało Maitlandowi zabić żonę?
Jaki miał motyw? Czym się kierował? Ten facet nie wygląda mi na psychicznego. Zupełnie tego
nie rozumiem.
Gdy mijali dyżurkę pielęgniarek, usłyszeli za plecami wołanie:
— Poruczniku!
Decker odwrócił się i zobaczył wychyloną przez próg drzwi „czterdziestkę z niemieckim
hełmem”.
— Słucham…? Och, bardzo siostrę przepraszam, że nie zajrzałem. Właśnie skończyliśmy
rozmawiać z panem Maitlandem i…
— Tak, tak, poruczniku… cieszę się. Chciałam tylko powiedzieć, że lubię meksykańską
kuchnię. A nawet za nią przepadam.
Decker spojrzał na Hicksa, szukając u niego pomocy, ale sierżant tylko wzruszył ramionami,
włożył ręce do kieszeni i uśmiechnął się.
Decker odchrząknął i po krótkiej chwili milczenia zapytał:
— Jak siostra ma na imię?
— Marion, poruczniku. Mam na imię Marion.
— No dobrze, Marion. Następnym razem, kiedy tu będę, przyniosę ci przepis na wspaniałe
serowe empenadas.
ROZDZIAŁ 9
Kiedy jechali do biura, Deckera wyrwała nagle z zamyślenia Piąta symfonia Beethovena.
— McKenna, słucham.
— Decker? Tu Rudisill. Kapitan powiedział, że chce widzieć twój owłosiony tyłek na
Laburnum Street dwa tysiące dwadzieścia cztery. To zaraz za zjazdem na Ninę Mile Road.
— Teraz?
— Teraz, a nawet wczoraj.
— Powiesz mi, o co chodzi?
— Czemu nie… Wygląda na to, że twój Niewidzialny Gość odwiedził tam pewnego
emerytowanego munduraka i wypatroszył go.
— Zaraz tam będą — odparł Decker i wyłączył się. Wystawił na dach policyjnego koguta i
mocniej chwycił kierownicę.
— Jezuu… Deeecker! — wrzasnął Hicks, gdy wielki czarny mercury obrócił się na środku
drogi i z piskiem opon pomknął na wschód przez zatłoczoną Broad Street.
Decker zerknął kątem oka na swojego towarzysza, uśmiechnął się i zapytał:
— Czy już ci mówiłem, że zostanę tatusiem?
Weszli ostrożnie do łazienki, w której pracowali już ludzie z policyjnej ekipy technicznej.
Pobierali odciski palców, fragmenty tkanki, mierzyli długość i szerokość plam i smug krwi i
robili dziesiątki zdjąć.
Decker oparł się kantem dłoni o kabinę prysznica i przyjrzał się ciału George’a Drewry’ego.
Denat miał na wpół zamknięte oczy, jakby przymierzał się do popołudniowej drzemki. Na
rozlanych w brodziku wnętrznościach przysiadła mucha, którą jeden z techników odgonił
machnięciem ręki.
Decker cofnął się i spojrzał na bladego jak ściana sierżanta.
— Hicks, wyjdź na korytarz. Nie mam zamiaru oglądać tego, co zjadłeś dzisiaj na śniadanie.
Rozejrzał się po wykładanej białymi kafelkami podłodze, która przypominała rzeźnię tuż po
uboju.
— Jakieś ślady stóp? — zapytał klęczącą obok zwłok porucznik Bryce.
— Jak dotąd tylko jedne — odparła. — Prawdopodobnie należą do żony majora Drewry’ego.
— Majora?
— Tak, major Drewry, fort Monroe, Centrum Szkolenia i Dowodzenia… emeryt.
Wyszli razem do salonu, gdzie Cab rozmawiał z detektywem sądowym, Erin Malkman. Była
to przystojna blondynka o wyraźnie zarysowanej, świadczącej o silnym charakterze szczęce i
pełnych, zmysłowych ustach.
— Witaj, Erin. Jak tam?
— Cześć, Decker. Dawno cię nie widziałam.
— A ja przez cały czas kręciłem się gdzieś w pobliżu.
— O tak, z pewnością! — zaśmiała się Erin.
Decker również się zaśmiał i wskazał ruchem głowy na łazienkę.
— I co powiesz o tym przypadku?
— Właśnie rozmawiałam na ten temat z kapitanem Jacksonem. Rany zadane majorowi
Drewry’emu są zupełnie inne niż te u Alison Maitland. Mają kształt trójkąta. Ostrze musiało być
tępe z jednej strony.
— Czyli coś w rodzaju bowie–knife, tak?
— Tak. Długi nóż o szerokim, składanym ostrzu. Przygotowałam już wstępny raport o ranach
wejściowych Alison Maitland. To samo zrobię w przypadku majora Drewry’ego.
— Bryce powiedziała, że znaleziono tylko jeden rodzaj odcisków stóp, należących do pani
Drewry.
— To prawda — wtrącił Cab. — Major Drewry biegał dziś rano. Gdy wrócił, poszedł pod
prysznic. Kiedy po dziesięciu minutach nie wrócił na dół, pani Drewry poszła zobaczyć, co się
stało.
— Nikogo nie widziała? — zapytał Decker.
— Nie. Jest tu kilka podobieństw do przypadku Alison Maitland: brak śladów sprawcy, brak
narzędzia zbrodni, żadnych świadków. Ale skoro Gerald Maitland leży pod strażą w szpitalu, to
chyba logiczne, że mamy do czynienia z naśladowcą.
— Czy bierzemy pod uwagę panią Drewry? — zapytał Decker.
— Żartujesz chyba — zaśmiał się Cab. — Gdybyś ją zobaczył, nie zadawałbyś takich pytań.
Szczytem jej możliwości jest pokrojenie szynki, a nie takiego chłopa jak George Drewry.
— Gdzie ona jest teraz?
— Obok, u sąsiadki.
— Pójdę z nią pogadać.
— A ja zabiorę się do autopsji, gdy tylko ciało znajdzie się w laboratorium — oświadczyła
Erin. — Myślę, że jutro do południa powinieneś mieć wstępny raport.
— Wielkie dzięki, mój miły i uczynny detektywie sądowy — odparł Decker.
Erin nie odpowiedziała, ale nie było to konieczne. Rozumieli się z Deckerem bez słów.
Osiemnaście miesięcy temu oboje rozpaczliwie potrzebowali się nawzajem. On po utracie Cathy,
a ona po burzliwym i bolesnym związku z pewnym wysoko postawionym urzędnikiem
rządowym.
Cab wydmuchał głośno nos i westchnął ciężko.
— Ten przypadek pozostawi w mojej psychice trwały ślad…
— Spokojnie, kapitanie. Na pewno znajdziemy rozwiązanie tej zagadki. Ktoś zabił majora
Drewry’ego, ale my go znajdziemy.
— Rzygać mi się chce, Decker. Posłuchaj… Zwołałem konferencję prasową na czwartą. Chcę,
żebyś był w biurze o drugiej trzydzieści i dał mi coś konkretnego. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz
wyglądał tak samo jak major Drewry, jasne?
— Jasne, kapitanie.
— Widziałeś już nagłówki w gazetach i wiadomościach?
— Jakie nagłówki?
— Dotyczące morderstwa u Maitlandów. Na przykład: „Wydział zabójstw goni za własnymi
cieniami”.
— Brzmi całkiem nieźle.
— Decker, to ma się skończyć, i ty mi w tym pomożesz.
— Czy przekazaliśmy już mediom rysunek Sandry? — zapytał Decker w drodze do domu
sąsiadów państwa Drewry.
— Nie — odparł Cab. — Rozmawiałem o tym z majorem Greavsem i zdecydowaliśmy, że nie
damy go im.
— Dlaczego?
Cab wzruszył ramionami i pokręcił głową.
— Jedyną osobą, która rzekomo widziała sprawcę, jest dwunastoletnia dziewczynka z
zespołem Downa. Poza nią nikt go nie widział… nikt. Jej własna matka go nie widziała, a stała
tuż obok niej. Nawet gdybyśmy rzeczywiście znaleźli gościa, który wygląda jak ten na rysunku,
nie przeszłoby to w sądzie.
— Więc jak, nie będziemy szukać tego człowieka?
— A kogo mamy szukać, Decker? Faceta, który przechodzi przez zamknięte drzwi? Faceta,
którego nikt nie widział?
— A to, co się stało tutaj? Też nie mamy śladów, świadków, narzędzia zbrodni…
— Decker, na miłość boską! Sam powiedziałeś, że ktoś to musiał zrobić i że go znajdziecie.
— Cab, chcę, żeby ten rysunek poszedł do prasy i telewizji.
— Nie, Decker. Mamy dorwać gościa i zebrać prawdziwe dowody. Koniec dyskusji.
Jean Drewry siedziała na pokrytej kolorowymi kwiatami sofie i ocierała chusteczką łzy.
Sąsiadka wyszła im naprzeciw i zapytała:
— Czy nie da się tego odłożyć na później?
— Przykro mi, proszę pani. Zadam tylko kilka pytań. To nie potrwa długo.
Jean Drewry zwróciła ku Deckerowi swoją bladą twarz i spojrzała mu w oczy.
— Czy zabrali już George’a?
— Ekipa techniczna potrzebuje jeszcze kilku godzin, proszę pani — odparł Decker.
— Wie pan, chodzi mi o jego honor i dumę. Nie chciałby, by ktokolwiek widział go w takim
stanie.
— Pani Drewry, zapewniam panią, że major Drewry zostanie potraktowany z należytym
szacunkiem. Pozwoli pani, że zadam kilka pytań?
— Proszę bardzo.
Decker zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał:
— Czy była pani w domu, gdy mąż wrócił z porannego biegu?
— Tak. Przygotowywałam właśnie sałatkę. George był na diecie… Miał miażdżycę.
— Nigdzie pani nie wychodziła?
— Wyszłam tylko raz, na chwilkę, do ogródka za domem. Zdejmowałam pranie.
— Czy drzwi do ogrodu były zamknięte?
— Nie, otwarte. Ale przez cały czas byłam w kuchni, a stamtąd widać korytarz. Nikt nie mógł
przejść do łazienki, żebym go nie zauważyła.
— Czy kiedy mąż wrócił, poszła mu pani otworzyć drzwi?
— Tak, oczywiście.
— Więc przez ten krótki czas nie widziała pani korytarza, prawda?
— Tylko przez dwie minutki.
Hicks podniósł wzrok znad notatnika i mruknął:
— Czasami dwie minuty wystarczą.
— Tak, zgadzam się z panem — odparła pani Drewry. — Tylko widzi pan, nikt już potem nie
wychodził z tej łazienki.
Po południu Hicks zajął się przepytywaniem sąsiadów, a Decker wrócił do biura i przesłał
elektroniczną pocztą rysunek Sandry do wszystkich posterunków policji w mieście. Poprosił
także o zrobienie dwustu fotokopii. Potem wrócił do swojego biura i zaczął sporządzać notatki
porównawcze. W przeciwieństwie do Caba, koncentrował się bardziej na podobieństwach w obu
przypadkach, nie na różnicach. Zastanawiał się, czy coś mogło łączyć Alison Maitland i
George’a Drewry’ego.
Szkicował właśnie plan parteru domu majora, gdy do jego biura wszedł Cab.
— No i co, mamy coś? Za dziesięć minut zaczyna się ta cholerna konferencja.
Decker podrapał się ołówkiem za uchem.
— Nic nie mamy. Absolutnie nic. Ale można pismakom powiedzieć, że jest kilka
obiecujących tropów i że dorwiemy mordercę.
— A są jakieś obiecujące tropy?
— Ty jesteś kapitanem, więc ty mi to powiedz.
Cab sięgnął po stosik kartek leżących na biurku Deckera.
— Co ma oznaczać ten cyrk z fotokopiami? — zapytał.
— Pomyślałem, że nie zaszkodzi… Może ktoś coś sobie przypomni, może kogoś rozpozna…
— Ty i moja alergia jesteście tacy sami.
— Czemu?
— Bo tak samo mnie wkurwiacie.
— Jedziesz jutro na ryby?
— Chciałbym, ale nie uda mi się. To przez tego twojego cholernego niewidzialnego gościa.
Czyli nici z dania głównego i kilku deserków, pomyślał Decker. Co za świat… co za życie…
ROZDZIAŁ 10
Szedł właśnie do męskiej toalety, gdy zobaczył zbliżającą się Mayzie. O kurwa, koniec ze
mną! — pomyślał.
— Mayzie, moja śliczna… — zaczął, uśmiechając się szeroko.
— Ty szczurze! Ty gnojku! — Dziewczyna podeszła do niego powoli na odległość metra. —
Czy mam ci wydrapać oczy teraz, czy za chwilę?
— Mayzie, ja…
— Miałeś się ze mną spotkać w południe, a jest czwarta.
— Mayzie, na miłość boską…
— O tak, będzie ci bardzo potrzebna…
— …prowadzę jednocześnie dwie skomplikowane sprawy, dotyczące dwóch paskudnych
morderstw. Nie wyrabiam się, naprawdę.
Coś w głosie Deckera sprawiło, że Mayzie uspokoiła się trochę i najwyraźniej zamierzała
poczekać z wydrapywaniem oczu.
— Wiem, Decker. Zdaję sobie sprawę z tego, że jesteś bardzo zajęty. Ale ja proszę tylko o
parę minut rozmowy. Tu chodzi o moją przyszłość i o moje życie. I o nasze dziecko.
— Mayzie, wiem, że cię zawiodłem, ale naprawdę nie mam oa to czasu.
— No to znajdź trochę czasu teraz.
— Dobrze. Czy pozwolisz mi się najpierw chociaż trochę odświeżyć?
Pchnął drzwi od toalety, ale Mayzie poszła za nim.
— Hej, dziewczyno, to jest męski kibel!
— Nie bądź szowinistą, Decker. Ja chcę tylko wiedzieć, jak poważnie to traktujesz.
— Jak poważnie? Ale co, sikanie i odświeżanie gęby?
— Nas. Ciebie i mnie. Decker, spotykamy się już prawie cztery miesiące… Być może jestem
z tobą w ciąży, więc chyba możesz mi powiedzieć, co zamierzasz, prawda?
Decker westchnął i uniósł obie ręce w geście poddania.
— No dobrze, Mayzie. Nie chcę cię okłamywać. Lubię cię, bardzo cię lubię. Myślę, że jesteś
wspaniałą dziewczyną. Ale sama wiesz, jaki jestem. Nie potrafię się zaangażować uczuciowo.
Nie szukam żony. I na pewno nie chcę być teraz ojcem.
Mayzie nie odpowiedziała, tylko zarzuciła mu ręce na szyję. Kiedy Decker popatrzył na nią
pytającym wzrokiem, uśmiechnęła się.
— Wiem, Decker, że było ci ciężko po śmierci Cathy. I wiem, że teraz przemawia przez ciebie
twój mechanizm obronny. Ale nie przejmuj się…
— Mayzie, o czym ty…
— Kocham cię, Decker. Kocham cię i obiecuję, że nigdy mnie nie stracisz.
Próbował wysunąć się delikatnie z jej objęć, ale Mayzie trzymała go mocno za szyję i nie
zamierzała puścić. Popchnęła go do jednej z kabin i przytrzymała przy ściance.
— Mayzie, daj spokój, proszę cię…
Dziewczyna popatrzyła na niego i powiedziała półszeptem:
— Decker, spójrz mi w oczy i powiedz, że mnie nie kochasz. No, powiedz… Powiedz, że nie
jestem najseksowniejszą dziewczyną, z jaką kiedykolwiek się spotykałeś.
— Mayzie, na litość… — wymamrotał Decker. Oderwał się plecami od ścianki kabiny, ale
dziewczyna pchnęła go mocno. Zachwiał się i stracił na moment równowagę, po czym klapnął na
stojący za nim sedes. Mayzie pochyliła się i pocałowała go w czoło. Po chwili zaczęła całować
jego nos, policzki, oczy i usta. Gdy zaczęła rozpinać mu koszulę, chciał się uwolnić, trzymała go
jednak mocno, a on nie chciał używać siły.
— Mayzie, proszę cię…
Nagle usłyszeli, że ktoś wchodzi do toalety. Dziewczyna zamknęła drzwiczki i zatrzasnęła
zasuwkę. Decker usiłował wstać, ale Mayzie przytrzymała go, opierając się na jego ramionach, i
uniosła do ust palec:
— Ćśśśś… nic nie mów — szepnęła.
Chciał zaprotestować, w tym momencie jednak usłyszał głos majora Bruscowa:
— Przykro mi, ale nie zgadzam się. Nie mamy tylu ludzi…
— W porządku, rozumiem to. — Był to głos zastępcy szefa wydziału, Prescota.
Wspaniale, pomyślał Decker. Zastępca szefa, major, narwana cipka i ja… wszyscy w męskim
kiblu.
Mayzie znowu zaczęła go namiętnie całować. Decker był zupełnie bezradny. Całowania nie
usłyszą, ale szarpaninę na pewno.
Dłonie Mayzie wędrowały po całym jego ciele. Sięgnęła do jego rozporka. Chwycił ją za rękę,
wyrwała mu się jednak i włożyła dłoń w spodnie.
— Mayzie, niee — szepnął. — Obiecuję, spotkamy się i pogadamy… Pójdziemy do łóżka,
będziemy się kochać… ale teraz przestań, na miłość boską…
— Nie wierzę ci — odszepnęła dziewczyna z uśmiechem i wyciągnęła mu ze spodni penisa.
Ujęła go w palce i Decker poczuł, jak na przekór wszystkiemu jego członek zaczyna się
powiększać i sztywnieć. Mayzie wciąż całowała go w szyję, policzki i usta, a po chwili ujęła
twardego już penisa w dłoń.
— Nie… Mayzie, nie możesz tego zrobić… Nie teraz… Nie tutaj… — szepnął chrapliwie.
Zastępca szefa odchrząknął.
— Naszym problemem, majorze, jest nabór. Mamy pełno podań, ale sześćdziesiąt procent nie
nadaje się do niczego. Ostatnio czytałem podanie, w którym ktoś uzasadnia chęć wstąpienia do
policji tym, że nie stać go na utrzymanie samochodu.
Decker usłyszał szum wody w pisuarze. Mayzie, trzymając jego penisa, przesuwała miarowo
dłonią w górę i w dół. Po chwili rozległ się szum wody w drugim pisuarze. Ciałem Deckera
wstrząsnął lekki dreszcz, gdy dziewczyna uklękła, wsunęła czubek jego nabrzmiałego członka do
ust i zaczęła przesuwać językiem wokół główki. Kiedy pochyliła głowę i włożyła go głębiej,
Decker zadrżał i o mało nie jęknął głośno. Odchylając do tyłu głowę, wysuwała go i po
sekundzie, zaciskając mocno wargi, znowu wkładała głęboko do ust. Decker zacisnął powieki i
naprężył się. Mayzie ujęła jego członek lewą dłonią, a prawą sięgnęła do tyłu i wysunęła spinkę z
koka. Potrząsnęła szybko głową i jej blond włosy spłynęły na ramiona. Przełożyła penisa do
prawej dłoni i przez chwilę masowała go szybkimi ruchami w górę i w dół, po czym znów wzięła
do ust.
Decker usłyszał szum wody w umywalce.
— Tak bardzo potrzebuję wakacji — poskarżył się major Bruscow. — Ale wygląda na to, że
znowu przejdą mi koło nosa. Te dwa ostatnie zabójstwa to nie byle co.
— Kogo mamy w akcji?
— Siedzi w tym McKenna.
— Ach, McKenna… Za dużo przeczuć i za mało praktycznych działań. Będę musiał kiedyś z
nim pogadać.
— Być może, ale to tęgi łeb, a do tych spraw potrzeba właśnie kogoś takiego.
— Mam nadzieję, że sobie z tym poradzi, bo inaczej wszyscy możemy beknąć.
Decker pomyślał, że tego jeszcze nie grali w żadnym kinie. Blond ślicznotka i zarazem
policjantka z wydziału drogowego, obciąga mu laskę w męskiej toalecie, zaledwie kilka metrów
od starszych rangą oficerów, którzy właśnie rozmawiają o nim i jego karierze. Tymczasem
Mayzie zmieniła nieco technikę. Masowała mu teraz członek, kciukiem pocierając wędzidełko, a
język wkładając do dziurki w główce.
— Mayzieee… — Decker wyprężył się i zadrżał.
Dziewczyna, spodziewając się wytrysku, odgarnęła dłonią włosy. Decker poczuł wzbierającą
w nim falę, ale kiedy już miał szczytować, spojrzał w dół i zmartwiał. To nie była Mayzie, tylko
Cathy. Trzymała jego członek w ustach, miała zamknięte oczy. Decker, w przypływie paniki,
szarpnął się do tyłu i uderzył łokciem w ściankę kabiny.
Cathy odchyliła głowę do tyłu, wyjęła kurczącego się gwałtownie penisa z ust, otworzyła oczy
i uśmiechnęła się. Decker otworzył usta, ale strach i panika odebrały mu mowę.
— Ty… Ty nie jesteś… Powiedz, że nie jesteś nią… — wykrztusił w końcu.
Cathy trzymała jego członek w dłoni i nadal się uśmiechała. Jej twarz była blada jak kreda, a
piękne niegdyś oczy przesłaniała żółtawa błona. Dopiero teraz Decker poczuł, że jej dłoń jest
zimna jak lód.
— Słuchaj… czekaj… Cathy… ja muszę… — mamrotał w oszołomieniu, próbując wstać i
zapiąć spodnie.
— Hej tam, wszystko w porządku? — zapytał głośno major Bruscow.
Decker chwycił Cathy za nadgarstki, próbując ją podnieść, ale w tym momencie czubek jej
głowy eksplodował, jakby wypchnięty od środka jakąś potężną siłą. Kawałki kości czaszki i
mózgu rozbryznęły się po ściankach kabiny i opryskały twarz Deckera, który patrzył osłupiały na
to, co się dzieje. Po kilku sekundach nastąpiła druga eksplozja, wyrywając Cathy policzki i lewe
oko. Decker krzyknął przeraźliwie: „Nie… Niee!” — i szarpnął się do tyłu, odwracając głowę.
Całą twarz i koszulę miał we krwi, zmieszanej z galaretowatymi grudkami mózgu i fragmentami
kości czaszki.
— Cathy, na miłość boską! Cathy! Kim ty jesteś? Czym ty jesteś? Puść mnie, musimy
wstać… i wyjść…
Ale ona nadal trzymała go mocno. Mimo że nie miała połowy głowy, wciąż się uśmiechała i
wpatrywała w niego jednym okiem.
Po chwili nastąpiła trzecia eksplozja i z głowy Cathy pozostała tylko dolna szczęka. Decker
wrzeszczał w panice, zasłaniając dłońmi twarz i rzucając się na boki.
— Wchodzę tam! — krzyknął major Bruscow. — Proszę się nie ruszać, kopnę w drzwi.
— Nie! — odkrzyknęła Mayzie. — Wszystko w porządku, ja otworzę drzwi. Nic się nie stało.
Decker siedział okrakiem na sedesie, zapierając się rękami o ściany kabiny, i potrząsał z
niedowierzaniem głową. Znów widział przed sobą Mayzie, z całą głową, a na ścianach nie było
ani kości, ani mózgu, ani nawet kropelki krwi. Mayzie odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi.
Bruscow i Prescot jak na komendę unieśli brwi i patrzyli przez chwilę na nich, całkowicie
zaskoczeni.
— Co… co to do diabła znaczy, McKenna? — zapytał w końcu Bruscow. — A pani co tu
robi, Shifflett? To jest męska toaleta.
Mayzie sięgnęła odruchowo dłonią do włosów, jakby chciała je poprawić, i zerknęła na
Deckera, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
— Ja… hmm… ja… — zaczął Decker — nie czułem się zbyt dobrze. Chyba musiało mi coś
zaszkodzić. Oficer Shifflett zauważyła to, kiedy przechodziła korytarzem obok mnie, i ofiarowała
mi… hmm… pomocną dłoń.
Major Bruscow spojrzał na rozpięty rozporek Deckera i uśmiechnął się pod nosem.
— Pomocna dłoń, mówi pan. No cóż… mam nadzieję, że dłoń oficer Shifflett rzeczywiście
okazała się pomocna. Niemniej jednak zdajecie sobie chyba sprawę z tego, że to, co się stało, jest
poważnym naruszeniem dyscypliny. Bez względu na to, co zjedliście, McKenna, i jak bardzo
wam to zaszkodziło…
— Pewnie ryba mi zaszkodziła — wymamrotał Decker.
— Ach… mówi pan, że to ryba panu zaszkodziła — powtórzył Bruscow, spoglądając na
Mayzie. — Na drugi raz, McKenna, uważaj, do jakiej ryby się zabierasz. A ty, Shifflett, unikaj
raczej męskich toalet i nie ofiarowuj pomocnej dłoni, nawet gdyby cały wydział zabójstw wił się
z bólu na korytarzu.
— Tak jest, panie majorze — odparła Mayzie i spoglądając ukradkiem na Deckera, wyszła z
toalety.
Decker westchnął ciężko, podszedł do umywalki i spryskał twarz wodą. Prescot wyszedł już z
toalety, ale Bruscow odwrócił się do Deckera i zapytał:
— McKenna, czy naprawdę wszystko w porządku? Czy przypadkiem nie wracają panu
zeszłoroczne… hmm… kłopoty ze zdrowiem?
— Nie, majorze, wszystko w porządku.
— Skoro tak twierdzisz, wierzę ci. Pamiętaj jednak, że muszę mieć pewność, iż wszyscy w
naszym wydziale pracują z maksymalną wydajnością. Nie stać nas na słabe ogniwa.
— Zapewniam, majorze, że znakomicie sobie daję radę. Po prostu nie powinienem był jeść tej
ryby.
ROZDZIAŁ 11
Hicks wrócił parę minut po piątej, z przewieszonym przez ramię prochowcem, mokrym od
potu czołem i puszką dietetycznego seven up w ręce.
— No i jak, masz coś? — spytał Decker.
— Nie wiem, dlaczego mnie to przestaje dziwić, ale i tym razem nikt niczego nie widział.
Nikt niczego nie słyszał i nikt niczego nie wie. — Hicks otworzył puszkę i upił kilka łyków.
— Nie ma co się dziwić, że nikt niczego nie widział — mruknął Decker, kładąc nogi na
biurku — skoro nikogo tam nie było.
— Sam już nie wiem, co myśleć, poruczniku. — Hicks wytarł wierzchem dłoni usta i
wzruszył ramionami. — Nie mogę się w tym wszystkim połapać. A najbardziej irytuje mnie to,
że nie możemy niczego znaleźć, ani śladów stóp, ani odcisków palców, żadnych włókien,
mikrośladów, nic…
— Sprawca jest istotą ludzką, Hicks. Przynajmniej to możemy założyć. A ponieważ żaden
człowiek nie może przeżyć życia, nie zostawiając po sobie jakichś śladów, prędzej czy później
dopadniemy sukinsyna.
— Pewnie tak. Ale wszystko wskazuje na to, że raczej później niż prędzej — mruknął Hicks.
— Poruczniku, muszę już iść — dodał, zerkając na zegarek.
— A co z listą dotyczącą memorabiliów i militariów?
— Jak dotąd, mam siedem punktów sprzedaży takich rzeczy. — No i jakieś siedemnaście w
Internecie, ale tylko jeden z nich znajduje się w okolicach Richmond.
Decker odchylił głowę do tyłu i milczał przez chwilę.
— No dobra — powiedział w końcu, zdejmując nogi z biurka. — Nie ma co tu siedzieć i
spłaszczać dupy. Zrobimy jedną lub dwie rundki.
Hicks skrzywił usta i chrząknął.
— Co jest? — zapytał Decker, widząc jego zakłopotanie.
— Nic takiego… Miałem po prostu nadzieję, że będę mógł się wyrwać o jakiejś ludzkiej porze
do domu. Moja córeczka ma dzisiaj urodziny… Urządziliśmy jej przyjęcie…
— Ach tak? A ile ma lat?
— Trzy.
— No to się nie martw. Nie będzie pamiętała, że nie było cię na jej trzecich urodzinach. Wierz
mi, Hicks. Jest na to za mała.
— Dzięki, poruczniku, za pocieszenie. Bardzo mi tego brakowało — burknął Hicks, patrząc
spode łba na Deckera i uśmiechając się kwaśno.
Zaparkowali na West Cary Street przed The Rebel Yell. Był to stary, pokryty popękaną
czerwoną farbą i obwieszony konfederackimi sztandarami budynek. W oknach widniały
fotografie wąsatych oficerów Konfederacji, zakurzone fragmenty mundurów, repliki rewolwerów
Colta, szable kawalerii i pokryte patyną guziki. W żelaznych mocowaniach nad oknami tkwiły
bojowe proporce armii Konfederacji.
Mosiężny dzwoneczek nad drzwiami obwieścił ich wejście, a stara dębowa podłoga
zatrzeszczała pod butami. Sierżant Hicks nie mógł się nadziwić, że w takim małym sklepie może
się zmieścić tyle rzeczy. Wokół ścian stały gabloty wypełnione po brzegi menażkami i
garnuszkami z kuchni polowych, bagnetami, szablami, strzelbami i muszkietami. W całym
sklepie unosiła się woń żywicznego drzewa, żelaza, starych mundurów, wosku, smaru i oliwy.
Za kontuarem, ubrany w szary artyleryjski płaszcz z oryginalnymi guzikami w kształcie
orłów, stał Billy–Joe Bennet, potężny mężczyzna z wielkim brzuchem. Jego popielata, miejscami
rudawa broda sięgała mu aż do piersi, na której wisiały przymocowane do sznurka duże okrągłe
okulary. Hicks pomyślał, że chyba właśnie takiego faceta mógł się spodziewać w tym miejscu.
Decker uśmiechnął się na widok rozgrywającej się przed ich oczami scenki: Billy–Joe Bennet,
trzymając w ręku piękną szablę, rozmawiał z klientem. Był to lekko przygarbiony gość w
średnim wieku, w oklapłym kapelusiku przypominającym te, w których tak chętnie chodził
Woody Allen.
Bennet uniósł nagle szablę wysoko w górę i kilkoma precyzyjnymi ruchami przeciął ze
świstem powietrze.
— Uaa! — zapiszczał klient, przestępując z nogi na nogę.
— Wie, jak to kiedyś nazywali? — zapytał huczącym basem Bennet. — Rękołamacz. Tak to
nazywali. Jak kto rękami machać umiał, to każdemu łeb odcinał jednym machnięciem, a łeb dalej
na karku stał. Tylko jak gość krok postąpił, to wtedy łepetyna już mu się na ziemi turlała.
— No, nie powiem, niezły ten miecz — pisnął rozentuzjazmowany chuderlak. — Ile to cacko
kosztuje?
— To nie miecz, a szabla kawaleryjska. A masz pan rację, że to cacko. Za mniej jak trzy i pół
tysiaka nie oddam.
— Pozwoli pan, że spróbuję — powiedział klient, wyciągając pożądliwie ręce.
— Proszę, ale niech pan uważa. Nie mam zamiaru zbierać z podłogi odrąbanych rąk.
Chuderlak chwycił szablę i machnął nią niezgrabnie kilka razy. Potem uniósł broń nad głowę,
kręcąc nią jak rotorem śmigłowca.
— Yeaa haaa!! — krzyknął piskliwie, nieudolnie naśladując okrzyk kowboja zarzucającego
lasso na cielaka. W tym momencie szabla wyleciała mu z rąk i z żelaznym jękiem spadła na
dębową podłogę.
— Mateczko święta! — zawołał Billy–Joe Bennet. — Co on wyrabia? Chce sobie odciąć
stopy?
Wybiegł zza kontuaru i podniósł szablę delikatnie, jak nowo narodzone dziecko. Klient,
krzywiąc się, rozcierał sobie nadgarstek.
— Nie wiedziałem, że to jest takie ciężkie — wymamrotał z głupią miną. — Myślałem, że
to…
— Pozwoli pan, że coś mu powiem — przerwał mu wyraźnie rozeźlony Bennet. — Ta szabla
należała do kapitana Toma Hartleya z Pierwszej Kawaleryjskiej. To chwała Wirginii i świętość, a
kapitan Hartley był jednym z najodważniejszych oficerów Południa. Kula z jankeskiej armaty
oderwała mu lewe ramię tuż przy barku, ale nawet wtedy nie wypuścił szabli z ręki.
— Co pan powie… No, no… — cmoknął chuderlak. — To dopiero był gość. Już widzę, jak
będę wyglądał z tą szabelką. Powieszę ją nad kominkiem w moim domu w Madison. Czy
przyjmuje pan MasterCard?
Billy–Joe Bennet ostrożnie położył szablę na kontuarze, sięgnął po żółtą, nasączoną czymś
tłustym szmatkę i zaczął wycierać i tak już lśniące ostrze. Dopiero po dłuższej chwili burknął
niewyraźnie:
— MasterCard…? Hmm… no nie wiem…
— A może American Express? Mam oczywiście i jedną, i drugą.
— American Expres… hmm… też będzie ciężko.
— O czym ty mówisz, człowieku? Przecież nie mam przy sobie takiej gotówki. Jak inaczej
mam kupić ten kawałek blachy, hę?
— Cóż… jak sobie teraz przypominam, to ona nie jest na sprzedaż.
— Co pan ma na myśli, mówiąc, że nie jest na sprzedaż? — Zaskoczony chuderlak zamrugał
oczami.
— Dokładnie to, co powiedziałem.
— No dobra, niech panu będzie. To i tak bez znaczenia. A ile kosztuje ten szpikulec? Ten tam,
po prawej u góry.
— Ten też nie jest na sprzedaż.
— Jak to? Nie ma tam żadnego napisu, że sprzedany.
— Wiem. Ale i tak nie jest na sprzedaż. W tym sklepie nic nie jest na sprzedaż. No i właśnie
sobie przypomniałem, że już zamykamy. Do widzenia.
Klient patrzył przez chwilę na Benneta zdumionym wzrokiem, ale gdy Billy odwrócił się do
niego plecami i zaczął demonstracyjnie przeliczać miedziane guziki, w szczurzych oczkach
chuderlaka błysnęła złość. Spojrzał na Deckera i Hicksa, jakby szukał u nich zrozumienia, i
oświadczył ze zjadliwą satysfakcją:
— No proszę, teraz inni klienci też widzą, że nie warto tu przychodzić. To najbardziej
stuknięty sklep, jaki widziałem. Już tu nigdy nie przyjdę i powiem wszystkim znajomym, co tu
się wyrabia.
Poczekał jeszcze kilka sekund, ale nie widząc wsparcia ze strony „innych klientów”, wzruszył
ramionami i wyszedł ze sklepu, trzaskając drzwiami. Decker popatrzył za nim, uśmiechnął się i
pokręcił głową. Włożył ręce do kieszeni i spojrzał na plecy Benneta, nie powiedział jednak ani
słowa.
Billy–Joe Bennet nadal liczył guziki, ale po krótkiej chwili zapytał spokojniejszym już
głosem:
— Czym dziś mogę służyć, poruczniku?
— Przecież podobno już zamykacie.
Billy–Joe Bennet odwrócił się, oparł szeroko rozstawione ręce na kontuarze i milczał przez
chwilę. Potem ujął w dłoń szablę i uniósł ją na wysokość twarzy.
— To nie jest taka sobie zwykła szabla, poruczniku. To jest chwała Południa. Niech mnie
wszyscy diabli, jeżeli sprzedam ją jakiemuś bogatemu, parszywemu zdechlakowi z klatą jak
koliberek i rękami jak patyczki. Widział pan, poruczniku, jak on ją traktował?
— Hmm… ma pan dość ciekawe podejście do interesów.
— Może. Wkurzył mnie ten paździerz. I ten jego kapelusz, pożal się Boże… Większy od
niego samego.
Decker zrobił kilka kroków w stronę jednej z gablot i powiedział:
— Interesują mnie bagnety albo długie noże o szerokim, składanym ostrzu.
— Takie jak bowie–knife?
— Właśnie.
— I bagnety?
— Tak.
— Nie mam za dużo takiego sprzętu. Tam ma pan bowie–knife z Kentucky. Rękojeść z kości
słoniowej, wykonany w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim roku.
— Niczego nie zamierzam kupować. Chciałbym się tylko dowiedzieć, czy ostatnio sprzedał
pan jakiś bagnet albo bowie–knife. A jeśli tak, to komu.
Bennet przeciągnął ręką po brodzie i podrapał się w czoło.
— Jeśli dobrze pamiętam, poruczniku, to jakiś czas temu sprzedałem bagnet nasuwkowy,
wykonany w warsztacie Cook i Bracia w Nowym Orleanie w tysiąc osiemset sześćdziesiątym
pierwszym albo sześćdziesiątym drugim. A bowie–knife… hmm… już nawet nie pamiętam.
Hicks wyciągnął zdjęcie Geralda Maitlanda i podsunął je Bennetowi pod sam nos.
— Czy widział pan kiedyś tego człowieka? Czy ktoś taki był kiedykolwiek u pana i kupował
bagnet?
Billy–Joe Bennet założył okulary i przyjrzał się fotografii.
— Nie, przykro mi, ale nigdy nie widziałem tego gościa.
— A co pan powie o tym osobniku? — zapytał Hicks, podsuwając Bennetowi rysunek
Strasznego Człowieka. Bennet przyglądał mu się znacznie dłużej, przebierając palcami w swojej
gęstej brodzie.
— Kiedy wykonano ten rysunek? — zapytał, nie podnosząc wzroku z nad kartki.
— A jakie to ma znaczenie?
— A takie, że nie ogląda się często tych facetów, jeśli w ogóle.
— Tych facetów? Co pan ma na myśli?
Billy–Joe wskazał palcem na kapelusz.
— Widzicie te pióra za wstęgą na rondzie? Widzicie, no nie? To są pióra kruka.
— Prawdę mówiąc — mruknął Hicks, zerkając z ukosa na Deckera — nie przyglądałem się
im zbyt dokładnie.
— A trzeba było, bo one dużo mówią. To cała historia… a te pióra mówią o tym, że facet
należał do Upiornej Brygady.
— Upiornej Brygady? Kim oni są?
— Nie wiem, czy są… ale na pewno byli. Ta brygada to jedna z legend wojny secesyjnej.
Trochę prawdy i trochę legendy. Podobno było ich tylko trzynastu… Dwunastu białych i jeden
czarny. Zwerbował ich generał — porucznik James Longstreet w kwietniu tysiąc osiemset
sześćdziesiątego czwartego roku… krótko przed bitwą pod Wilderness.
— Nigdy o nich nie słyszałem — stwierdził Hicks.
— Ja chyba też nie — przyznał Decker. — Co to byli za goście?
Billy–Joe uśmiechnął się i zdjął okulary.
— Nie jesteście jedynymi, którzy o nich nie słyszeli. Ludzie różnie o nich gadali. Ci, co o nich
nie wiedzieli, spali spokojnie… i budzili się z podciętymi gardłami. A ci, co o nich wiedzieli,
srali ze strachu w gacie i w ogóle nie spali. Dzisiaj tacy faceci to coś jakby Delta Force.
— Mili panowie, nie ma co.
— Taa… bardzo mili. Nikt nigdy nie znał żadnego z nich osobiście, nikt nie wiedział, jaką
robotę im dawano. Cała ta sprawa była ściśle tajna. Robili wszystko to, czego normalnie nie robił
nikt, nawet podczas wojny. Ludzie gadali, że wykonywali każdą robotę, od której wszyscy inni
trzymali się z daleka, i że gdziekolwiek się pojawiali, rozpętywało się piekło.
Billy–Joe podniósł delikatnie szablę i włożył ją do gabloty.
— Powiedział pan, że jeden z nich był czarny? — zapytał zdziwiony Hicks. — To chyba dość
niezwykłe, żeby w armii konfederackiej był ktoś czarny. Nigdy nie słyszałem o czymś takim.
— Oficjalnie jedynymi czarnymi w wojsku Konfederacji byli wtedy służący wysokich
oficerów — odparł Billy–Joe. — Nie wiem, dlaczego w tym wypadku zrobili wyjątek.
— A wie pan, co takiego robiła ta Upiorna Brygada? — zapytał Decker.
— Tylko takie tam… opowieści i pogłoski. Sytuacja była wtedy taka, że federalni spychali
konfederatów w kierunku Rapidan River. Mieli znacznie więcej ludzi i byli lepiej uzbrojeni.
Grant był już o włos od przerwania linii Konfederacji i Longstreet zdawał sobie sprawę, że musi
coś szybko wymyślić. Nie mam pojęcia, czy generał Lee wiedział coś o rekrutacji do Upiornej
Brygady, ale gadano potem, że tych trzynastu facetów urządziło prawdziwą jatkę pod
Wilderness. Opowiadano o ludziach rozrywanych na strzępy… Żołnierze nagle stawali w
płomieniach a potem biegali, płonąc jak żywe pochodnie. Widziano takich, co stali w jednym
miejscu, a ich flaki były kilka metrów od nich. Mówiono, że nagle gdzieś robiło się zamieszanie,
a potem wszyscy krzyczeli i wyli, bo ktoś poodcinał im ręce i nogi i nikt nie wiedział, co do kogo
należy. Jatka, mówię wam…
— Fajnie — mruknął Hicks, przełykając głośno ślinę.
Billy–Joe Bennet oparł się łokciami o kontuar i wypiął swój wielki tyłek.
— Powiadają, że w nocy z siódmego na ósmego maja ktoś dostał się do obozu federalnych i
urządził tam prawdziwą rzeźnię… Rano znajdowano ludzi wiszących na drzewach za obozem,
obdartych ze skóry i wypatroszonych. Żołnierzy ogarnęło takie przerażenie, że Grant nie miał
wyboru i musiał zarządzić odwrót, zanim wybuchł bunt. Obie armie wycofały się i spotkały
dopiero pod Spotsylvanią…
— A co się potem stało z Upiorną Brygadą? Nie było ich pod Spotsylvanią?
— Z tego, co wiadomo — Bennet wyprostował się i rozłożył ręce — pierwszy i ostatni raz
pojawili się pod Wilderness. Potem już nikt o nich nie słyszał. Podobno sam Longstreet był
przerażony tym, co zrobili, więc ich rozwiązał i nakazał, żeby nikt więcej o nich nie
wspominał… Do dzisiaj przetrwało tylko to, co mówili naoczni świadkowie po obu stronach. A
jak sami pewnie wiecie, Wilderness to takie miejsce, że niewielu wiedziało, co się dzieje. Pełno
tam drzew i gęstych krzaków.
Wziął jeszcze raz rysunek Sandry i przyglądał mu się przez chwilę, po czym położył kartkę na
kontuarze i uniósł w górę palec.
— Wiecie co? Ja tylko raz, dawno temu, widziałem podobny rysunek. To był szkic zrobiony
przez pewnego porucznika z dywizji Kershawa. Narysował całą trzynastkę, razem z tym
czarnym. To było na krótko przed bitwą, kiedy ich zebrali pod Parker Store. Tak, narysował
ich… wszystkich. — Bennet pokręcił głową i spojrzał na detektywów. — Bardzo bym chciał
wiedzieć, kto to narysował i z czego to odrysował… rozumiecie, chodzi o źródła. Takie coś warte
jest tysiące… zwłaszcza jeśli mają cały mundur. Sam był złożył ofertę.
Hicks zerknął do swojego notatnika i spytał:
— Mówił pan, że bitwa pod Wilderness była w maju, tak?
— Zgadza się.
— Hmm… Musiało być wtedy w tych rejonach dość gorąco. Dlaczego więc Upiorna Brygada
chodziła w grubych płaszczach mundurowych?
— Dobre pytanie — zarechotał Billy–Joe. — W tym okresie wojny żołnierze Południa
wyglądali dość śmiesznie… wyrzucali wszystko, co utrudniało im marsz. Płaszcze, mundury,
kapelusze, czapki, peleryny, a nawet czasami buty. Z bagnetów też nie mieli dużego pożytku,
więc po prostu wbijali je w ziemię i zostawiali. Potem zabierały je oddziały kwatermistrzowskie.
— A więc…? — zapytał Hicks, pochylając lekko głowę do przodu.
— Mogę tylko tyle powiedzieć, że pewnie Upiorna Brygada nie musiała maszerować z całą
armią. Ale dlaczego nosili te płaszcze, nie wiem… Mam tu dwa podobne, jednak to nie to samo.
Tamte cholerstwa były okropnie ciężkie.
Gdy jechali na wschód, w kierunku centrum, Decker westchnął ciężko i pokręcił głową.
— To wszystko jest coraz bardziej zwariowane. Nawet jeśli Sandra nie widziała Strasznego
Człowieka, tylko go sobie wymyśliła, dlaczego narysowała właśnie taki obrazek?
— Co masz na myśli, poruczniku?
— To, że nawet sam Billy–Joe Bennet widział coś takiego tylko raz… jeden jedyny rysunek
Upiornej Brygady. A jest ekspertem. Wojnę secesyjną i wszystko, co z nią związane, ma w
małym palcu. Więc jak, do kurwy nędzy, dwunastoletnie dziecko mogło narysować coś, co on
widział tylko raz w życiu? I niech mi jeszcze ktoś powie, że to tylko kopnięty na umyśle
dzieciak.
— Może powinieneś jeszcze z nią pogadać? — zasugerował Hicks. — Może jest jeszcze
coś…
— Nie wiem, Hicks. Wydaje mi się czasami, że patrzymy na to ze złej strony. Do tej całej
sprawy musi być jakiś klucz, ale to przypomina raczej Alicję z krainy czarów.
— A trochę dokładniej?
— Trochę dokładniej? No cóż, wydaje mi się, że to, czego szukamy, leży na stole, a my
uparliśmy się znaleźć to pod stołem.
Decker skręcił w lewo i ruszył w kierunku Monroe Park. .Hicks zerknął znad notatnika i
zapytał:
— Gdzie my jedziemy?
— Do twojego domu. Masz chyba dzisiaj jakąś imprezę. Już zapomniałeś?
ROZDZIAŁ 12
Hicks wysiadł przed małym domkiem na Valley Road. W ogródku bawiło się mnóstwo
małych dzieci; biegały, krzyczały, rzucały piłeczkami i ciskały w siebie kolorowe baloniki. Gdy
sierżant szedł ścieżką, przed dom wyszła śliczna młoda kobieta w jasnoróżowej sukience. Hicks z
pewnością musiał jej opowiadać o Deckerze, bo uśmiechnęła się i pomachała mu. Decker
również pomachał i westchnął w duchu: śliczniutka, smaczniutka… Niektórzy faceci mają
Szczęście.
Komórka zagrała Piątą symfonię.
— McKenna, słucham.
— Tu Maggie. Chciałam ci tylko powiedzieć, że myślę o tobie.
— Jesteś złą kobietą, Maggie, i właśnie za to dziękuję Bogu. — Decker uśmiechnął się pod
nosem i pokręcił głową. — No, co tam u ciebie?
— We wtorek Cab musi jechać do Charlottesville, więc może byś wpadł na mały słodki
deserek, co?
— Brzmi bardzo kusząco — mruknął Decker. — Przygotuj więc te słodkości. Przyjadę.
— A ty przygotuj śmietankę — powiedziała ze śmiechem Maggie i odłożyła słuchawkę.
Było bardzo gorąco. Koszula kleiła mu się do ciała i miał ogromną ochotę wrócić do domu,
wziąć letni prysznic i uwalić się na sofie w klimatyzowanym saloniku ze szklaneczką tequili.
Cały czas myślał o tym, co stało się w męskiej toalecie, powracało to do niego jak wciąż od nowa
przewijany film wideo: pochylona głowa Mayzie, jego penis w jej ustach. Patrzy na nią i widzi
twarz Cathy, Cathy uśmiecha się do niego. Twarz biała jak papier, żółtawe błyski w oczach.
Nagle jej głowa eksploduje bezgłośnie, wokół rozbryzgują się fragmenty kości czaszki i mózg.
Po chwili Cathy znów podnosi twarz, otwiera oczy i uśmiecha się. Zaraz potem resztki jej głowy
ponownie eksplodują, a krew chlusta na ścianki kabiny.
Gdy dojechał do skrzyżowania z Franklin Street, zawahał się i zwolnił. Za plecami usłyszał
wściekłe trąbienie. „Pieprz się, dupku”, mruknął i pokazał tamtemu środkowy palec. Ruszył
ostro, skręcił w prawo i pojechał do biura.
Na korytarzu podszedł do automatu, wrzucił monetę i wyjął kubek gorącej kawy. Wszedł do
biura, popijając ostrożnie gorący napój małymi łyczkami, rzucił prochowiec na oparcie krzesła i
włączył komputer.
„…wyjmuje jego penisa z ust, unosi głowę i uśmiecha się. Mayzie… Cathy… Jej głowa
rozpryskuje się jak dynia trafiona pociskiem, a w jego twarz wbijają się fragmenty kości i
zęby…”.
Boże, co się ze mną dzieje? Co się w ogóle wokół mnie dzieje? — pomyślał.
Potrząsnął głową i otworzył plik zawierający sprawę opatrzoną numerem CZS/448/3251.
Catherine Meredith Meade, wiek 29 lat. U góry dokumentu znajdowało się kilkanaście zdjęć
zrobionych na miejscu zbrodni przez ekipę techniczną. Znajoma sypialnia, znajoma łazienka
mieszkania na 318 West Broad Street. Na wpół zaciągnięte zasłony, ciemnokremowe ściany,
jasnokremowe poduszki. Pastelowa pościel i białe prześcieradło przesiąknięte były krwią. Ciało
Cathy w zakrwawionej koszulce nocnej leżało na podłodze, tuż przy łóżku.
Została zabita siódmego lutego w nocy, około 1.30. Deckera wezwano wtedy do przypadku
mocno podejrzanego utonięcia. Zwłoki topielca znaleziono na kamienistej plaży Brown Island.
To właśnie wtedy do ich mieszkania musiał dostać się zabójca. Nie było żadnych śladów
włamania, a jednak ktoś wszedł do mieszkania, poszedł prosto do sypialni, zbliżył się do łóżka na
odległość metra i oddał trzy strzały z broni z tłumikiem, prosto w głowę śpiącej.
Cathy zawsze była pogodna i uśmiechnięta. Promienna jak słoneczna wiosna, przyciągała do
siebie ludzi. Nawet jej były chłopak do końca ją adorował i robił wszystko, by do niego wróciła.
Decker nie wiedział, kto mógłby chcieć zamordować tę śliczną, przez wszystkich lubianą
kobietę. W końcu doszedł do wniosku, że jedynym logicznym wyjaśnieniem tej zbrodni jest
tragiczna pomyłka. Ktoś, kto prawdopodobnie miał z nim jakieś porachunki, wszedł do ciemnej
sypialni i przekonany, że strzela do niego, zabił Cathy. Ale możliwe też, że miała to być nauczka,
lekcja pokory i ostrzeżenie.
W tym czasie Decker uwikłany był jednocześnie w kilka bardzo poważnych spraw
dotyczących serii morderstw. Miał solidne podstawy do podejrzeń, że sprawcami byli albo
członkowie, albo osoby ściśle związane z dwoma grupami przestępczymi, zwanymi Strutters i
Egun. Zdołał odszukać trzech świadków, którzy mogli dostarczyć sporo materiału dowodowego
przeciw Królowej Aché, przywódczyni grupy Egun. Ale zabójstwo Cathy spowodowało, że
przełożeni wysłali Deckera, bliskiego całkowitego załamania nerwowego, na przymusowy
sześciomiesięczny urlop zdrowotny. W tym czasie jego trzej świadkowie doznali trwałej amnezji.
Dlaczego właśnie teraz powracają do niego myśli o Cathy? Nie wiedział, co o tym wszystkim
sądzić. Skąd te nocne koszmary, halucynacje i dziwne zdarzenia, jak to w jego kuchni, gdzie
zobaczył twarz z kurczaka i owoców? Przewinął plik w dół, gdzie znajdował się szczegółowy
raport z siódmego lutego. Być może podświadomie wyczuwał podobieństwo tych trzech spraw i
dlatego wciąż myślał o zabójstwie Cathy. Wtedy również nie znaleziono żadnych konkretnych
dowodów, tak jak w przypadku śmierci Alison Maitland i George’a Drewry’ego. Zabójcy Cathy
udało się nawet uniknąć wykrycia przez kamery zainstalowane w holu na parterze, w windzie i
na korytarzu, dokładnie naprzeciwko drzwi ich mieszkania. Kamery niczego nie zarejestrowały, a
ochrona niczego nie zauważyła na swoich monitorach. Mordercy nie ujęto, sprawa nadal była
otwarta, odłożono ją jednak ad acta.
Była już dwudziesta trzecia dwadzieścia, gdy do biura wszedł Cab.
— Jak leci, Decker?
— A jak ma lecieć? Jest prawie północ, a ja tu jeszcze tkwię i niczego nie mam. Chyba czas
przenieść dupę prosto do domu.
Kapitan obszedł biurko i stanął za plecami Deckera.
— Powinieneś dać sobie z tym spokój — powiedział, patrząc na monitor komputera. — Po co
rozdrapujesz rany?
— Nie wiem. I tak ciągle myślę o Cathy. Różne rzeczy chodzą mi po głowie.
— Co na przykład?
— Zastanawiam się, czy między zabójstwem Cathy a tymi dwoma sprawami, które teraz
prowadzę, nie ma jakichś powiązań.
Cab westchnął i położył Deckerowi dłoń na ramieniu.
— Jesteś dobrym gliną, McKenna, ale nie obarczaj mnie już swoimi przemyśleniami. Mnie
nie interesują przemyślenia. Nie trać z oczu priorytetów, bo się pogubisz. Przede wszystkim
musisz mieć dowody, tylko to się liczy.
— Może masz rację — mruknął Decker. Oparł się łokciami o biurko i objął dłońmi głowę. —
Ale zaczyna mi się wydawać, że w tej sprawie najważniejszym dowodem jest brak
jakiegokolwiek dowodu.
Cab zerknął na niego, włożył szybko rękę do kieszeni, wyciągnął chusteczkę i kichnął
potężnie.
— Kurwa, nigdy się z tego nie wygrzebię — jęknął.
Gdy Decker wkładał klucz do zamka, poczuł ciężkawy zapach przypominający kadzidło.
Wyciągnął broń, odbezpieczył ją i ostrożnie pchnął drzwi. Przemknęło mu przez myśl, że zapach
być może pochodzi z mieszkania na dole, w którym młoda para małżeńska, prawdopodobnie
buddyści, stale paliła kadzidełka. Po chwili zdecydował jednak, że zapach jest zbyt intensywny.
Przylgnął plecami do ściany i małymi krokami posuwał się wzdłuż korytarza w kierunku
kuchni. Wsunął lufę rewolweru między futrynę i drzwi i zajrzał do środka, ale w kuchni nikogo
nie było. Zrobił dwa duże kroki w poprzek korytarza, znowu przylgnął do ściany i zaczął skradać
się powoli do saloniku.
Tam jednak również nikogo nie było. Ale zapach kadzidełka był dużo wyraźniejszy. Decker
rozejrzał się i dostrzegł trzy patyczki tkwiące w małej, wypełnionej piaskiem urnie, której używał
jako popielniczki. Na ścianie za kadzidełkami zobaczył wypisane krwistą czerwienią litery:
ŚWIĘTA BARBARA.
Podszedł ostrożnie do napisu i dotknął go czubkiem palca. Był jeszcze mokry i wyglądało na
to, że zrobiono go krwią, a przynajmniej tak mu się wydawało. Nie miał jednak ochoty tego
sprawdzać. Odwrócił się i poszedł cicho do sypialni. Drzwi były lekko uchylone. Decker
nasłuchiwał przez chwilę, ale nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. W mieszkaniu było pusto i
cicho. Słyszał jedynie miarowy szum samochodów na ulicy i basowy, przytłumiony pomruk
telewizora w mieszkaniu obok.
Odetchnął kilka razy i otworzył szerzej drzwi od sypialni. Wszedł do środka i uklęknął,
sprawdzając, czy nie ma nikogo pod łóżkiem. Otworzył szybko drzwi szafy wnękowej, ale tam
też nikogo nie było.
Nagle usłyszał jakiś dźwięk dochodzący z łazienki. Natychmiast przypomniał sobie łazienkę
majora Drewry’ego i to, co tam zobaczył. Podszedł cicho do drzwi i przyłożył do nich ucho.
Usłyszał miarowe kapanie, jakby ktoś zostawił niedomknięty kurek. Ujął ostrożnie klamkę,
nacisnął ją i gwałtownie otworzył drzwi.
W pierwszej chwili przestraszył się, zanim zdał sobie sprawę, że widzi własne odbicie w
lustrze. W łazience nikogo nie było, ale kurek był niedokręcony, a umywalka zachlapana jakąś
szkarłatną cieczą. Wyglądało to tak, jakby ktoś w pośpiechu umył zakrwawione ręce i szybko
wyszedł.
Pozostawało tylko pytanie, którędy ten ktoś wydostał się z mieszkania. Okno w łazience było
przecież zamknięte od wewnątrz. Decker ostrożnie ujął kurek między dwa palce, by nie zetrzeć
ewentualnych odcisków palców, dokręcił go i zatkał umywalkę korkiem.
Wyprostował się i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie, McKenna, nie zwariowałeś,
powiedział sam sobie. To się dzieje naprawdę i możesz to udowodnić. Na ścianie jest napis, w
urnie są kadzidełka. Każdy to zobaczy. A ja i bez tego wiem, że ktoś tu był… naruszył spokój
powietrza… wprowadził swoje fluidy…
Wrócił do saloniku i jeszcze raz, z anacondą gotową do strzału, przeszukał całe mieszkanie,
choć wiedział, że nikogo już w nim nie ma. Potem zamknął starannie drzwi wejściowe i podniósł
słuchawkę. Zadzwonił bezpośrednio do porucznik Bryce z wydziału dochodzeń sądowych.
— Helen?
— Porucznik Bryce poszła do domu godzinę temu. Czy mogę w czymś pomóc?
— Mam nadzieję. Tu porucznik McKenna. Macie może teraz kogoś wolnego? Chodzi o
pobranie paru płynnych próbek… z mojego mieszkania…
— O jakiego rodzaju płyny chodzi?
— Wydaje mi się, że to krew.
— Czy miało tam miejsce jakieś przestępstwo?
— Szczerze mówiąc, nie wiem. W ogóle nie wiem, co tu się wydarzyło.
ROZDZIAŁ 13
Biegł boso przez gęste krzaki. Tym razem płomienie były znacznie bliżej, czuł je niemal na
swoich plecach. Wokół sypały iskry, tliły się w jego włosach, parzyły mu twarz.
„Wszyscy zbierają się na drodze! Wszyscy na drodze!”.
Kto to krzyczy? Gdzie oni są? Jak się mam tam dostać?
Zasłaniając się uniesionym ramieniem, biegł na oślep przez krzaki. W pewnym momencie na
jego szyję spadła iskra i wżarła mu się w skórę. Krzyknął i strzepnął ją, ale nadal czuł palący ból.
Miał niejasne wrażenie, że droga jest gdzieś na lewo, niecałe pół kilometra stąd. Ale właśnie
tam był największy ogień i ktoś przeraźliwie krzyczał. Pobiegł więc w prawo w nadziei, że
okrąży płonący las i dotrze na miejsce zbiórki z drugiej strony.
Najbardziej przerażało go to, że czuł, iż ktoś za nim biegnie i jest już bardzo blisko. Odwrócił
się i zobaczył za sobą złowrogi czarny cień. Wiedział, że w tej istocie nie ma gniewu, wyczuwał
w niej jedynie zimną determinację. Śmierć. Czarny cień chciał go zabić, zadając ból
przechodzący wszelkie wyobrażenia.
Widział dokładnie wysoką upiorną sylwetkę w rozwianym płaszczu z peleryną. Była tuż za
nim. Boże… uciec… uciec jak najdalej… Uratować się!
Skoczył w prześwit między krzakami i włożył wszystkie siły w szaleńczy bieg. Po chwili
jednak wpadł w gęste krzaki i odbił się od ich nieprzeniknionej gęstwiny. Ostre kolce poraniły
mu twarz i ręce. Zatrzymał się, żeby zaczerpnąć powietrza. Musi się cofnąć, tędy nie przejdzie.
Ale w którą stronę biec? Upiór był tuż za nim. Nagle rozległ się ogłuszający łoskot i otoczyła go
ciemność. Klatka! Pełno kości i czaszek!
Rzucił się w jedną stronę, a potem w drugą. Ciemność. Brak powietrza. „Duszę się! —
krzyczał w panice. — Nie mogę oddychać! Nie mogę oddychać!”.
Odnalazł ojca Thomasa w diecezjalnym ogrodzie na tyłach katedry Świętego Serca.
Duchowny stał z podwiniętymi rękawami, zgięty wpół, i pielił grządki. Jego zwykle rumiana
twarz była teraz purpurowa od wysiłku, a białe włosy przypominały targaną wichurą trawę.
— Porucznik McKenna! Mój Boże… wszelki duch Pana Boga chwali… To już ładny kawałek
czasu, odkąd cię ostatnio widziałem, synu.
— Przyjemny ogródek — stwierdził Decker, rozglądając się dookoła. Wciągnął głęboko w
nozdrza powietrze. Zapach kwiatów był oszałamiający, niemal erotyczny.
— Robimy, co możemy — odparł z uśmiechem ojciec Thomas. — Piękny ogród to rodzaj
podziękowania, to tak, jakbyś mówił Bogu: „Dziękuję za wszystkie dobre chwile w życiu”.
Po śmierci Cathy Decker przychodził do katedry Świętego Serca przynajmniej dwa razy w
tygodniu. Strzeliste, chłodne i mroczne wnętrze dawało mu spokój i ukojenie. Modlił się i
czasami prosił Boga, by cofnął czas, by ta straszna zbrodnia nigdy się nie wydarzyła.
Fundatorem katedry był Thomas Fortune Ryan, założyciel Amerykańskiego Towarzystwa
Tytoniowego. W Richmond nie było zbyt wielu katolików, więc ta jedna świątynia zupełnie im
wystarczała.
— Myślę, że jakiś czas temu rozminąłem się z Bogiem — powiedział po chwili Decker. —
Prosiłem Go o coś niemożliwego i nie potrafiłem zrozumieć, że nie spełni mojej prośby.
— Nie martw się, synu — uśmiechnął się ojciec Thomas. — Mogę cię zapewnić, że On nie
rozminął się z tobą. A poza tym któż może wiedzieć, co jest możliwe, a co nie?
— Ma ojciec rację.
— Może wejdziemy do środka i napijemy się czegoś chłodnego?
— Z przyjemnością. Tu jest bardzo gorąco, a ja mam do ojca kilka pytań.
— No to znakomicie — odparł ojciec Thomas. — Zawsze chętnie pomogę stróżowi prawa…
Poprowadził Deckera przez ogrodowe ścieżki. Po chwili weszli do budynku mieszkalnego i
krótkim korytarzykiem poszli wprost do kuchni. Decker usiadł przy dużym dębowym stole, a
ojciec Thomas otworzył lodówkę i wyciągnął z niej dzbanek lemoniady.
— Przykro mi, ale nie mamy u siebie tequili — powiedział ze śmiechem.
— Ojciec pamięta? — zdziwił się Decker, biorąc od niego szklaneczkę lemoniady.
— No cóż, synu, jak by to powiedzieć… Parę razy, gdy przychodziłeś tutaj modlić się, twój
stan wskazywał na przynależność do bractwa Cactus Spirit, a nie Holy Spirit.
Decker roześmiał się, wypił kilka łyków lemoniady i zapytał:
— Czy ojciec może mi coś powiedzieć o świętej Barbarze?
— O świętej Barbarze? A jest jakiś szczególny ku temu powód?
— Jeszcze nie wiem. Właśnie dlatego tu jestem. Ojciec jest przecież ekspertem od świętych
patronów, prawda?
— No cóż, tak mówią. Święta Barbara, hmm… Święta Barbara zniknęła z kalendarza
rzymskokatolickiego gdzieś w połowie dziewiętnastego wieku, a jej kult mocno podupadł. Ale
nadal jest wielu takich, którzy oddają jej cześć i modlą się do niej, szczególnie w kręgach
militarnych, jak się wydaje… wśród służb mundurowych i tych, co mają do czynienia z
materiałami wybuchowymi, minami i tak dalej… Święta Barbara jest patronką ognia. Ognia i
światła.
— Od jakiegoś czasu miewam koszmary, ojcze. Stale powtarza się ten sam motyw. Uciekam
od pożaru, który jest wszędzie wokół. Biegnę przez gęste krzaki, po tlącej się ściółce leśnej… Za
pierwszym razem spotkałem we śnie Cathy. Powiedziała mi, że święta Barbara pragnie zemsty, a
ona chce mnie ochronić.
— Nie rozumiem, dlaczego miałbyś potrzebować ochrony przed nią. Święta Barbara jest
łagodna i chętnie wybacza. Nie jest pamiętliwa i nigdy się na nikim nie mściła. Była ponoć
bardzo wykształcona. Powiadają, że żyła w trzecim wieku w Bitynii. Podobno jej własny ojciec,
Dioskur, uwięził ją w wysokiej wieży z powodu nieposłuszeństwa. Sprowadzono filozofów,
nauczycieli i poetów, od których dowiedziała się, że czczenie wielu bogów jest
bałwochwalstwem, i przeszła na chrześcijaństwo. A co na to jej tatuś? Doniósł o tym
miejscowym notablom, oni zaś skazali ją na śmierć. Udało jej się uciec, ale ojciec ruszył za nią w
pościg, złapał ją i powlókł za włosy do domu. Tam ją torturował, aż w końcu odciął jej głowę.
Decker wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu i pokręcił głową.
— Kochany tatuńcio… — mruknął.
— Tak. Ale jak to czasami bywa, sprawiedliwość, mimo iż ślepa, ha, ha… dopadła go w
końcu. Powiadają, że z czystego nieba strzelił w niego piorun i zabił go na miejscu. I właśnie
dlatego ludzie do dzisiaj modlą się do świętej Barbary o ochronę przed ogniem, błyskawicami i
jakąkolwiek śmiercią stamtąd. — Ojciec Thomas wskazał palcem w górę. — Na pewno wiele
razy widziałeś wizerunek tej świętej na posterunkach straży pożarnej.
— Tak… chyba tak…
— Dziś jednak twierdzi się, że historia Barbary to tylko legenda i że kiedyś, dawno temu, po
prostu mylnie zinterpretowano mit, uznając przedstawione w nim wydarzenia za prawdziwe. Tak
więc, mój synu, twój sen jest najprawdopodobniej tylko snem.
— Problem w tym — powiedział Decker po chwili namysłu — że to chyba wykracza poza
sen. W moim mieszkaniu pojawił się na ścianie napis: ŚWIĘTA BARBARA — a obok, na
stoliczku, ktoś postawił trzy palące się kadzidełka. Niech ojciec nie pyta, kto to zrobił, bo nie
wiem. Nikogo w mieszkaniu nie było, a ochrona na dole też nikogo nie zauważyła. Nikt nie
wchodził ani nie wychodził. Żadnego obcego… Nic.
— Jestem nieco zaskoczony, przyznaję — odparł ojciec Thomas. — Ale z czysto
akademickiego punktu widzenia można rozważać wiele rzeczy… choćby to, że barbarus znaczy
po łacinie „obcy”.
Decker uniósł brwi.
— Przyszedłem do ojca, bo chciałem zapytać, czy ma ojciec w związku z tym jakąś teorię.
Nieważne, jak nieprawdopodobnie mogłaby brzmieć, chciałbym ją poznać. Właśnie jestem w
trakcie śledztwa w sprawie zabójstwa Alison Maitland i George’a Drewry’ego… Na pewno
słyszał ojciec o tym. Nie dysponujemy jednak żadnymi śladami. Nie mamy żadnego
wiarygodnego świadka, nie mamy niczego oprócz ciał dwojga zamordowanych w okrutny sposób
ludzi.
— Niczego nie macie?
— Niczego. Ani świadków, ani włókien z ubrania zabójcy, ani jego tkanek, śliny, odcisków…
Nic. To wszystko wygląda dość… hmm… nieprawdopodobnie. Tak samo było w przypadku
zabójstwa Cathy i dlatego czasami zastanawiam się, czy między tymi sprawami nie ma jakiegoś
związku.
Ojciec Thomas wyjął z lemoniady kawałek cytryny i krzywiąc się, ssał ją powoli.
— Lubię tak czasami torturować swoje podniebienie — mruknął po chwili.
— A więc, czy ojciec ma jakąś teorię na ten temat?
— No cóż, poruczniku… nie wydaje mi się. Ale wiesz, co ci powiem? — Ojciec Thomas
pochylił się do przodu. — Zawsze wierzyłem i wierzę, że sny to sposób, w jaki Bóg się z nami
komunikuje — Kiedy śpimy, przekazuje nam ważne informacje i rozmawia z nami. Nie za dnia,
gdy zajęci jesteśmy tysiącem różnych spraw i walczymy o byt, lecz wtedy, gdy nasz umysł
odpoczywa i otwarty jest na boskie przesłanie. — Pochylił się jeszcze bardziej i spojrzał
Deckerowi prosto w oczy. — Wydaje mi się, poruczniku, że kiedy odkryjesz znaczenie słów
„święta Barbara pragnie zemsty”, to wszystko zrozumiesz.
— No dobrze — powiedział Decker, rozpinając koszulę i odchylając kołnierzyk — a co mam
myśleć o tym?
Ojciec Thomas przyjrzał się śladowi oparzenia na szyi.
— Ostatniej nocy śniło mi się, że kiedy uciekałem, płonąca iskra spadła mi na szyję. Zabolało
mnie wtedy i boli nadal, poza tym pozostał ślad. Wykluczone, żebym oparzył się za dnia i
zapomniał o tym. Nie mam amnezji. Proszę zobaczyć jeszcze to, ojcze — mówił dalej Decker,
podwijając rękawy. — To są ślady kolców z krzaków. Takie same mam na stopach.
Ojciec Thomas milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w blat dębowego stołu. Dopiero po
paru minutach podniósł wzrok na Deckera i powiedział cicho:
— Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, nie wygląda to zbyt dobrze.
— Co dokładnie ma ojciec na myśli?
— Chodzi mi o to, że jeśli po koszmarach nocnych pozostają prawdziwe, fizyczne ślady, to
wkrótce stanie się coś strasznego.
— Wydaje mi się, że to już zaczęło się dziać — odparł Decker.
Siedział z Hicksem w kafejce na Trzeciej Ulicy, gdy zabrzmiała Piąta symfonia.
— Nie możesz zmienić tego sygnału, poruczniku? — zapytał krzywiąc się Hicks. — Uszy
odpadają.
— Pewnie wkrótce będę to musiał zmienić na Amazing Grace — stwierdził Decker, kiwając
smutno głową.
— Poruczniku, nawet Strauss nie znosił Beethovena. Powiedział, że wszystkie jego
kompozycje to chałtura. Tak się wyraził.
— Porucznik McKenna? — usłyszał Decker w słuchawce kobiecy głos.
— Tak, słuchani…
— Tu Lily Messenger z wydziału medycyny sądowej…? — Kobieta wymówiła to zdanie w
taki sposób, że brzmiało jak pytanie.
— Witam panią. Co słychać, pani detektyw Messenger?
— Nieźle, dziękuję…? Mam już wstępną analizę z próbek z pańskiego mieszkania…?
— Gratuluję tempa.
— Dziękuję. Napis na ścianie został wykonany ludzką krwią…? Typ A, Rh minus…?
— Rozumiem i bardzo dziękuję. Tak, jeszcze raz dziękuję, do widzenia.
Decker wyłączył telefon i spojrzał na Hicksa.
— Słowa ŚWIĘTA BARBARA napisano ludzką krwią.
— Żartujesz. Hmm… czyżby ktoś cię straszył?
— Nie wiem, Hicks, ale nie wydaje mi się. Kto miałby mnie straszyć? Kto miałby dawać mi
jakieś ostrzeżenia? Przecież nie siedzimy nikomu na dupie.
Hicks przeciął naleśnik widelcem na pół i włożył sobie duży kawałek do ust. Jedząc, patrzył
na Deckera i myślał o czymś intensywnie.
— A może powinniśmy zacząć jeszcze raz od początku — powiedział, gdy przełknął. —
Może zabrnęliśmy w ślepą uliczkę…
— Co masz na myśli?
— Że trzeba jeszcze raz zbadać miejsca zdarzeń, prześledzić wątki, jeszcze raz przepytać
sąsiadów. Tak jak powiedziałeś, nikt nie przejdzie przez życie, nie zostawiając za sobą jakichś
śladów. Jeśli nie mamy żadnych śladów, to znaczy, że po prostu ich nie dostrzegliśmy.
— No nie wiem — mruknął Decker, kręcąc powoli głową. — Może masz rację, ale… A
powiedz mi, jak tam ze sklepami z militariami?
— Został mi już tylko jeden, Wippler’s Sutlery na Piątej Ulicy. I jeszcze jeden z Internetu.
Decker odgryzł spory kęs pączka, ale po chwili skrzywił się, z trudem przełknął to, co miał w
ustach, a resztę ciastka rzucił na papierową tackę.
— Kurwa, co za gówno… — Wytarł dłonie. — A może spróbujemy spojrzeć na tę sprawę
inaczej… — Zamilkł na moment i wydął językiem policzek. — No dobra, więc nie mamy
żadnych dowodów, tak? Czego jeszcze nie mamy? Nie mamy motywu. Alison Maitland była
bardzo lubiana. Drewry też, mimo że był wojskowym. Zdarzało mu się wprawdzie czasem trochę
pozrzędzić, ale za to jeszcze nikt nie wypruwa flaków.
— Zgadza się. Ale kapitan mówi…
— Cokolwiek mówi kapitan, niekoniecznie musi mieć rację. Nie wierzę, żeby w tak krótkim
odstępie czasu dwóch różnych sprawców popełniło morderstwa o tak podobnych cechach. W obu
przypadkach zabójca nie pozostawił po sobie żadnych śladów i nie był przez nikogo zauważony.
Żeby czegoś takiego dokonać, trzeba chyba posiadać umiejętności Supermana.
— No to może mamy do czynienia z Supermanem? — Hicks uśmiechnął się i wpakował sobie
do ust kolejny kawałek naleśnika.
— Być może. Ale nawet jeśli tak, to chyba przyznasz, że znacznie trudniej o dwóch
Supermanów, prawda?
— Pewnie masz rację.
— Pewnie mam. Uważam, że jest tylko jeden sprawca. Teraz musimy się dowiedzieć,
dlaczego ten jeden sprawca postanowił zabić właśnie Alison Maitland i George’a Drewry’ego.
Na pierwszy rzut oka obie te osoby nie mają ze sobą nic wspólnego… Są w różnym wieku, inna
płeć, zupełnie różne środowiska, nawet inne wyznania. Coś jednak musi je łączyć.
Hicks wytarł usta chusteczką i zgniótł ją w dłoni.
— Może prześledzimy ich życiorysy? — zaproponował. — Tak daleko wstecz, jak tylko się
da.
— Czemu nie. Przynajmniej będzie wyglądało, że coś robimy.
Gdy zapłacili rachunek, Hicks niespodziewanie zapytał:
— A jeśli chodzi o to zaproszenie na meksykańskie żarcie… nadal jest aktualne?
— Jasne. Może w środę?
— Wiesz, chodzi mi o to, że Rhoda jest… no, chyba jest jeszcze trochę zagubiona.
— Daj jej trochę czasu. Przywyknie do tego wszystkiego.
— Ona mówi, że Richmond źle ją nastraja. Ma jakieś złe przeczucia i sama nie wie dlaczego.
— Już ci mówiłem, Hicks, że prawdopodobnie brak jej dawnych znajomych i przyjaciółek.
Znajdziemy jej jakieś nowe.
— Mam nadzieję — westchnął Hicks. — Wczoraj się ze sobą pokłóciliśmy.
— Z pewnością nie jesteście pierwsi na świecie.
— Nie, ale my się bardzo rzadko sprzeczamy, nie mówiąc już o kłótniach.
Wyszli na zewnątrz, na zalaną słońcem ulicę. Decker przez chwilę patrzył na przejeżdżające
samochody, a potem założył swoje okulary przeciwsłoneczne.
— Hicks, twoja żona po prostu chce zwrócić na siebie uwagę. One wszystkie tego potrzebują.
Gdy wrócili do biura, Decker zobaczył migające na aparacie telefonicznym światełko; ktoś
dzwonił do niego niecałe dwie minuty temu. Przewinął taśmę i odsłuchał wiadomość. „Porucznik
McKenna? Tu Eunice Plummer. Pomyślałam, że pewnie by pan chciał to wiedzieć, więc
zadzwoniłam. Sandra znowu go widziała. Strasznego Człowieka”.
ROZDZIAŁ 14
Decker natychmiast oddzwonił.
— Panna Plummer? Tak, dziękuję za telefon. Kiedy Sandra go widziała?
— Jakieś piętnaście minut temu. Szłyśmy właśnie w górę Marshall Street i córka zobaczyła
go, jak szedł w naszym kierunku.
— Czy pani też go widziała?
— Niestety nie, poruczniku. A Sandra była tak przestraszona, że ten człowiek może ją
rozpoznać, że schowała się za drzwi sklepu.
— Panno Plummer, proszę mi powiedzieć, gdzie to dokładnie było?
— Na Marshall Street, między Jedenastą i Dwunastą Ulicą. Sandra powiedziała, że wszedł do
szpitala.
— Co takiego?
— Sandra wyjrzała zza drzwi, żeby zobaczyć, czy się do nas zbliża. Nie przeszedł przez
Dwunastą Ulicę, tylko wszedł do Szpitala College’u Medycznego.
— A gdzie jest nasza policjantka, która miała was chronić? Może mi ją pani dać do telefonu?
— Ona się w ogóle nie pokazała, panie poruczniku. Pomyślałam więc, że pewnie pan uznał,
że nie będzie nam potrzebna.
Kurwa, ten cholerny Cab, pomyślał Decker. Ciągle musi się wpierdalać.
— Gdzie pani teraz jest, panno Plummer?
— Jesteśmy obie w MacDonaldzie na Ósmej Ulicy. Sandra była taka zdenerwowana, że
postanowiłam jej kupić mlecznego szejka.
— Proszę tam zostać i nigdzie nie wychodzić. Już po panią jedziemy.
Decker zawołał sierżanta i złapał swój prochowiec.
— Jestem — zameldował się Hicks. — Jakiś problem?
— Sandra znowu go widziała… No, co się tak gapisz? Tego Strasznego Człowieka. Rusz
dupę. To może być to, na co czekamy.
Jerry Maitland siedział na łóżku i oglądał program o odkryciach na Antarktydzie na początku
dwudziestego wieku. Patrzył na czarno–białe zdjęcia przedstawiające badaczy, którzy już dawno
nie żyli. Na jednym z nich zobaczył człowieka w czarnym grubym futrze, sfotografowanego na
tle lodowej pustyni.
„Z całej amerykańskiej ekspedycji z 1908 roku ocalał tylko jeden człowiek, Clement Pearson.
Gdy doszedł do bazy, opowiedział niezwykłą historię — podobno przez cały czas towarzyszyła
mu w drodze tajemnicza postać, która pomogła mu przetrwać najgorsze chwile i ocaliła go od
niechybnej śmierci. Postać ta cały czas trzymała się w pewnej odległości od niego i nigdy nie
przemówiła. Gdy Pearson dotarł rano do McMurdo Sound, tajemnicza postać zniknęła”.
Jerry poprawił się na łóżku i właśnie miał zamiar przykryć się kocem, gdy poczuł, że coś
zakłóciło spokojną atmosferę pokoju. Przez jego twarz przeszedł powiew chłodu, jakby ktoś
otworzył drzwi, wpuszczając chłodniejsze powietrze z zewnątrz. Zerknął w lewo, ale drzwi były
zamknięte. Miał jednak nieodparte wrażenie, że nie jest już w pokoju sam. Wyłączył głos w
telewizorze i nasłuchiwał przez chwilę, marszcząc brwi. Patrzył na ekran, na którym widniał
naszkicowany węglem rysunek Pearsona, przedstawiający tajemniczą postać, która rzekomo
ocaliła badacza od śmierci: wielka, przytłaczająca czarna plama na tle lodowych pustkowi. Nagle
Jerry’emu wydało się, że plama się poruszyła. Zmrużył oczy i pochylił się nieco do przodu, by
się lepiej przyjrzeć. W tym samym momencie kątem oka dostrzegł, że okno również zadrgało.
Miał wrażenie, że patrzy na taflę spływającej wody.
Zamrugał i potrząsnął głową. Wiedział, że jest na silnych antybiotykach i środkach
przeciwbólowych. Może dlatego miał zaburzenia wzroku. Przez chwilę nic się nie działo, więc
utwierdził się w przekonaniu, że to wpływ jednego z leków, ale nagle kwiaty stojące na małym
stoliku drgnęły i zaraz potem ich główki opadły. W tym samym momencie wyczuł obok siebie
czyjąś obecność. Ktoś lub coś stało bardzo blisko łóżka; słyszał stłumiony oddech i jeszcze jakiś
inny dźwięk, którego nie potrafił zidentyfikować. Przypominało to nieprzyjemny chrobot, jakby
po drewnianym parkiecie biegły tysiące karaluchów. Pamiętał ten dźwięk z dzieciństwa, gdy
bawił się na strychu w domu rodziców.
Sięgnął niepewnie po dzwonek alarmowy leżący obok na kocu. Nie bardzo wiedział, co ma
zrobić. Nie chciał wyjść na wariata, który wzywa pielęgniarki, bo w pokoju jest coś
niewidzialnego i chrobocze. Może to jednak tylko projekcje zmęczonego, udręczonego umysłu i
działanie silnych środków przeciwbólowych. Ale jeśli tak, to pielęgniarki będą o tym wiedziały i
może dadzą mu coś na uspokojenie.
Kiedy już miał nacisnąć dzwonek, chrobot zmienił się w upiorny szelest. Powietrze wokół
Jerry’ego zadrgało i coś złapało go za nadgarstek z silą stalowego imadła.
Krzyknął przeraźliwie i szarpnął ręką. Poczuł piekący ból; na jego twarz i jasny koc trysnęła
krew. Patrzył z niedowierzaniem na swoją oderwaną prawą dłoń, leżącą na kocu. Jej palce drgały
konwulsyjnie, a z nadgarstka chlustała miarowo krew. Boże! Nie! To nie może być prawda!
Takie rzeczy się nie zdarzają… Nieee! Nagle jakaś ogromna siła chwyciła go w stalowy uścisk i
wyleciał z łóżka jak z procy. Przeleciał kilka metrów i uderzył w ścianę przy oknie. Oszołomiony
i przerażony, usiłował pozbierać się i wstać. Podparł się lewą ręką i podniósł na chwiejnych
nogach, ale nie mógł ustać. Opadł na kolana i zaczął się czołgać w kierunku drzwi, zostawiając
za sobą szeroką krwawą smugę. Po chwili coś nim znowu szarpnęło i uniósł się w powietrze;
jakaś niewidzialna siła trzymała go w górze jak małego szczeniaka.
Boże, niech ktoś mi pomoże! Ratunku! Błagam! Na pomoc!
Coś owinęło mu się wokół szyi i zacisnęło mocno. Krzyk uwiązł Jerry’emu w gardle; poczuł,
że jest zupełnie bezradny. Przerażenie ścisnęło mu serce i całkowicie go sparaliżowało. Słyszał
tuż przy uchu chrapliwy oddech i czuł zapach zimnej, stęchłej ziemi. Wyczuwał, że ta koszmarna
niewidzialna postać ma na sobie ciężki, wełniany płaszcz. Oddech upiora brzmiał teraz jak
złowieszcze staccato: hrahh… hrahh… hrahh… hrahhh…
Jerry chciał krzyknąć, ale z jego gardła wydobył się tylko charkot: „Ra… tuunku… Bła…
ghhh… aaam…”.
Nagle coś rozerwało mu piżamę, wszystkie guziki odpadły i poleciały na winylową podłogę.
Sekundę później w brzuch wbiło mu się zimne ostrze, centymetr poniżej pępka. Jego ciałem
wstrząsnął przenikliwy, szarpiący ból i usłyszał, jak z przekłutego brzucha uchodzą gazy.
Uderzyła go fala paraliżującej świadomości, że za chwilę umrze i nikt nawet o tym nie będzie
wiedział, nikt nie pospieszy mu z pomocą. Zebrał ostatki sił i szarpnął się, próbując wyzwolić się
ze śmiertelnego uścisku. Ale chwyt niewidzialnego napastnika nie zelżał ani trochę. Mimo
okropnego bólu Jerry nie poddawał się. Nagle ogarnęło go przeczucie, że zaraz stanie się coś
strasznego. Przez jego ciało przeszedł zimny dreszcz i natychmiast potem ogarnęła go fala
niepowstrzymanych mdłości, gdy niewidzialne zimne ostrze jednym precyzyjnym, powolnym
cięciem rozpłatało mu skórę na brzuchu. Głowa Jerry’ego opadła w dół i ze zgrozą zobaczył, jak
powłoki brzuszne i cienka warstwa tłuszczu rozstępują się, ukazując czerwonawe, pokryte
śluzem wnętrzności. Ogarnięty straszliwą paniką, usłyszał chrapliwe sapnięcie i uświadomił
sobie, że upiorny demon czerpie z jego cierpienia ogromną satysfakcję.
Przez chwilę patrzył osłupiały na swoje wnętrzności, a potem jego ciałem wstrząsnęły
drgawki. Był teraz tylko przerażonym, przepełnionym rozpaczą małym chłopcem, czekającym na
mamę, która przytuliłaby go i ukoiła ból. Chciał ją głośno zawołać, ale z jego gardła wydobył się
tylko słaby charkot: „Ma… mham… mhamoo… mamo… ratuj”.
Decker otworzył drzwi od strony pasażera i podał dziewczynce rękę.
— No dalej, szybciutko, Sandra. Musimy się spieszyć.
— A ja? — zapytała Eunice Plummer. — Czy ja też mam iść?
— Tak, może pani iść z nami — odparł Decker. — Hicks, zaopiekuj się panną Plummer.
Chwycił Sandrę za rękę i wbiegli na stopnie szpitala.
— A jak on mnie zobaczy… to co zrobimy? — zapytała lekko zdyszana dziewczynka.
— Nie martw się, ja się nim zajmę. Ty masz mi tylko powiedzieć, gdzie on jest.
Przeszli przez obrotowe drzwi i natknęli się na ochroniarza, który podniósł do góry rękę i
oświadczył:
— Chwileczkę, proszę zaczekać. Musi się pan najpierw zgłosić do recepcji.
Decker odchylił brzeg swojego prochowca, pokazując mu odznakę.
— Pan wybaczy, ale bardzo się spieszymy.
— A ta młoda dama?
— To nasz najmłodszy funkcjonariusz, Sandra Plummer. Jesteśmy w trakcie akcji. A teraz,
jeśli pan pozwoli…
Ochroniarz cofnął się, a Decker i Sandra podbiegli do otwierającej się właśnie windy. Hicks i
Eunice Plummer podążali parę metrów za nimi, ale Decker nie chciał na nich czekać, krzyknął
więc tylko: „Bierzcie następną!” — i wdusił w przycisk z cyfrą 5. Gdy jechali w górę, Sandra
uśmiechnęła się nerwowo.
— Ale fajnie… Chyba zostanę policjantką.
— Już nią jesteś — zapewnił ją Decker.
Rozległ się cichy gong i drzwi się otworzyły. Wychodząc z windy, Decker ponownie wziął
Sandrę za rękę i powiedział:
— Najpierw pójdziemy odwiedzić pana Geralda Maitlanda. To właśnie on mieszka w domu,
przed którym po raz pierwszy widziałaś Strasznego Człowieka.
— A dlaczego go odwiedzamy?
— No cóż, moja pani oficer… Jeśli mnie przeczucie nie myli, Straszny Człowiek przyszedł do
szpitala właśnie do niego.
Przeszli szybkim krokiem przez korytarz i zatrzymali się przy pokoju Maitlanda. Decker
rozejrzał się i ze zdziwieniem stwierdził, że przy drzwiach nie ma dyżurnego policjanta. Na
krześle leżała tylko gazeta, a na podłodze stały dwa puste kubeczki po kawie. Kiedy nacisnął
klamkę, okazało się, że drzwi są zamknięte. Wyglądało na to, że coś blokuje je od wewnątrz, być
może podstawione pod klamkę krzesło. Nie mógł zajrzeć do środka, bo okienko w drzwiach było
zasunięte.
— Jerry? Jerry, tu Decker… wszystko w porządku? — zapytał i uderzył lekko w drzwi
otwartą dłonią. — Jerry, słyszysz mnie? Jesteś tam? Czy możesz wstać i otworzyć drzwi? Jerry?
Jerry, odpowiedz chociaż!
Sandra spojrzała na Deckera i przygryzła dobą wargę.
— Myśli pan, że nic mu nie jest? Chyba Straszny Człowiek nic mu nie zrobił, prawda?
— Miejmy nadzieję, że nie. — Decker oparł się oburącz o framugę i kopnął w drzwi. — Jerry,
na miłość boską… słyszysz mnie?! Otwórz drzwi… Nie wygłupiaj się!
Sandra spuściła nagle głowę i potarła palcami czoło.
— Znowu to czuję… Zło… Złe przeczucie…
Decker spojrzał na nią, a potem na drzwi. Zaparł się i kopnął kilka razy, ale drzwi nie puściły.
W tym samym momencie z jednej strony nadbiegł Hicks z panną Plummer, a z drugiej dyżurny
policjant.
— Gdzie ty byłeś, do diabła?! — krzyknął Decker.
Policjant podniósł do góry foliową torebkę, w której był kartonik pączków.
— Bardzo przepraszam… Nie było mnie tylko parę minut. Czy coś się stało?
— Jeszcze nie wiem, ale ja na twoim miejscu zacząłbym się modlić. A teraz pomóż mi z tymi
cholernymi drzwiami. Maitland się nie odzywa i nie wiem, co tam się dzieje.
Policjant i Hicks naparli ramionami na drzwi, a Eunice Plummer objęła przerażoną Sandrę i
cofnęła się.
Odchylona do tyłu głowa Jerry’ego spoczywała na niewidzialnym ramieniu. Patrzył tępo w
sufit, zdając sobie niejasno sprawę, że nadal wisi w powietrzu, trzymany w żelaznym uścisku.
Ból przychodził ostrymi falami wraz z cienkim, jednostajnym piskiem. Jerry’emu zdawało się, że
ten pisk układa się w jakąś dziwną melodię, obcą i nieprzyjemną.
Lewą ręką wciąż ściskał brzuch, starając się utrzymać razem rozcięte powłoki, ale było mu
coraz trudniej. Nagle usłyszał tuż przy uchu chrapliwy szept: „No i kto jest teraz
męczennikiem?”.
Zadrżał, ale nie mógł nic powiedzieć. Nie mógł nawet przełknąć śliny. W tej chwili pragnął
tylko jednego: by ten horror i straszliwy ból wreszcie się skończyły. Znowu usłyszał wstrętny
szept: „No i kto teraz musi być gotów na ostateczne poświęcenie?”. Zaraz potem szept przeszedł
w zimny, chrapliwy głos: „No i kto teraz poświęca wszystko dla chwały i honoru?”.
Jerry był ogłupiały i przerażony. Chciał błagać o łaskę, ale z jego gardła wydobył się tylko
charkot. W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy jakieś wołanie i czyjś głos wymawia jego
imię, ale to wszystko było bardzo daleko i oddalało się coraz bardziej. Wokół narastała zimna i
śliska ciemność; czuł ją na twarzy, na ramionach i nogach. Zaczął odpływać w tę ciemność, gdy
nagle nowy ostry ból szarpnął całym ciałem. Głowa opadła mu do przodu, a to, co zobaczył,
sprawiło, że zgroza ścisnęła mu gardło i serce. Niewidzialna dłoń wyciągała z jego brzucha jelito;
wyglądało to tak, jakby samo unosiło się do góry, jak zaczarowany przez zaklinacza wąż.
Nie… nie… to się nie dzieje naprawdę… o Boże… — jęknął Jerry, patrząc, jak jego własne
jelito okręca — się wokół szpitalnego łóżka i zawiązuje na supeł wokół drążka ramy.
Nagle niewidzialny upiór podrzucił go i Jerry zawisł na jego ramieniu. Plując krwią, patrzył ze
zgrozą na zbliżające się okno.
Dźwięki… głosy… Ktoś wołał: „Jerry! Na miłość boską… słyszysz mnie? Otwórz drzwi…
Nie wygłupiaj się!”. Ale on nic nie mógł zrobić. Straszliwie przerażony, brocząc krwią z otwartej
szeroko jamy brzusznej, patrzył na okno. Po chwili niewidzialne ramiona uniosły go w górę i
pchnęły. Jerry uderzył twarzą w szybę, która rozprysła się na tysiące kawałków w szarpiącej,
tnącej skórę i kości eksplozji, i wyleciał na zewnątrz. Przez ułamek sekundy cieszył się nawet, że
zaraz roztrzaska się na dole o chodnik i skończą się jego cierpienia, ale niemal w tym samym
momencie targnął nim kolejny straszliwy ból, gdy zatrzymało go zawiązane wokół ramy łóżka
jelito. Chwycił się oburącz tej krwawej liny i próbował podciągnąć w górę, ale ręce nie
znajdowały zaczepienia na śliskiej powierzchni. Trzymał się jednak kurczowo swojego jelita, jak
ostatniej nadziei. Jeszcze nie spadłem… Jeszcze nie… Żyję… a dopóki żyję, mogę się
uratować… Przed oczami mignęły mu jakieś przerażone twarze i szeroko otwarte oczy. Widzą
mnie… widzą… zaraz nadejdzie pomoc…
Minęło kilka sekund. Jerry trzymał się oburącz swojego jelita i wolno obracał się wokół
własnej osi. Zobaczył wpatrzone w niego duże, kochające oczy. Alison…?
Po chwili otoczyła go nieprzenikniona ciemność. Podążył za jasnym spojrzeniem tych
wielkich, dobrych oczu i poddał się ich kojącemu ciepłu. Ból ustał.
Gdy Decker usłyszał brzęk tłuczonej szyby, nie czekał już ani sekundy. Kopnął z całych sił w
drzwi, które otworzyły się gwałtownie, jakby nigdy nie były zamknięte. Wyciągnął rewolwer i
wszedł do pokoju. Pierwszą rzeczą, którą natychmiast zauważył, była śliska, żółtawa lina
przywiązana do ramy łóżka i wychodząca przez okno. Nie zorientował się jednak od razu, na co
patrzy.
— O kurwa… — wymknęło się dyżurnemu policjantowi. — A co to takiego?
— Wygląda na to, że ptaszek nam wyfrunął — mruknął Hicks przygryzając dolną wargę. —
Powiązał jakieś gówna i wylazł przez okno.
Decker nic nie powiedział, tylko rozejrzał się po pokoju. Popatrzył na zakrwawione łóżko i
kałuże krwi na winylowej podłodze. Skrzywił się i powiedział wolno, podchodząc do okna:
— Albo skurczybyk znowu sam się pociął, albo…
Nie dokończył, bo w tym momencie dostrzegł coś dziwnego, jakby drganie powietrza nad
rozgrzanymi słońcem dachami. Nawet okienne ramy zafalowały, a Deckerowi zakręciło się w
głowie.
Postąpił krok do przodu, w kierunku okna, i nagle poczuł silne uderzenie w piersi. Zachwiał
się i upadł na łóżko, uderzając głową w ramę.
— Poruczniku! — krzyknął Hicks, ale w tej samej chwili on także został uderzony i
przewrócił się na fotel, który stał zaraz za nim. Kiedy dyżurny policjant ruszył na pomoc
Deckerowi, niewidzialna siła pchnęła go na drzwi.
— Co za kurwa?! — jęknął boleśnie i złapał się za nos, z którego obficie popłynęła krew.
— Drzwi! — krzyknął Decker. — Zamknijcie drzwi!
Było już jednak za późno. Z korytarza usłyszeli wołanie przestraszonej Sandry:
— To on! To on!
Decker minął zdezorientowanego policjanta i wybiegł na korytarz, trzymając oburącz swoją
anacondę. Sandra wtuliła się w ramiona matki i pokazywała palcem na koniec korytarza.
— Tam poszedł… Tam! Ooo… taam… widzicie? Widzicie go? Tam jest!
Decker wpatrywał się przez chwilę we wskazanym przez dziewczynkę kierunku, ale jedyną
rzeczą, jaką widział, była lekka turbulencja powietrza gdzieś pośrodku korytarza. Wymierzył
broń, w tym momencie jednak otworzyły się drzwi dyżurki i na korytarz wyszły dwie
pielęgniarki.
— Cofnąć się! — krzyknął Decker. — Z drogi!
Zanim kobiety zdołały w jakikolwiek sposób zareagować, jedna z nich, pchnięta niewidzialną
siłą, upadła na podłogę, a druga uderzyła w drzwi.
Decker pobiegł korytarzem w stronę wind. Drzwi środkowej rozsunęły się. Wymierzył broń,
lecz z kabiny wyszła tylko rehabilitantka ze starszą panią na wózku. Były jeszcze dwie inne
windy, ale jedna znajdowała się na parterze, a druga na siódmym piętrze.
— A niech to trąd zeżre! — sapnął wściekle Decker i schował rewolwer.
Zawrócił i poszedł w stronę pokoju Maitlanda, pomagając po drodze wstać pielęgniarkom.
— Nie wiem, co się stało, ale poczułam, jakby mnie ktoś pchnął — powiedziała jedna z nich,
rozcierając obolały bark.
— Wszyscy poczuli to samo — odparł spokojnie Decker.
— Ale co to było? — zapytała druga.
— Jeszcze tego nie wiemy, na pewno się jednak dowiemy. Prawdopodobnie to jakaś sztuczka.
Nie martwcie się, pracujemy nad tym. Muszę potem z wami porozmawiać, więc podajcie mi
swoje nazwiska.
— Poruczniku! — zawołał Hicks. Decker wyczuł ogromne zdenerwowanie w jego głosie. —
Poruczniku, myślę, że powinien pan to zobaczyć.
Decker westchnął i ruszył w stronę pokoju. W tym momencie rozsunęły się drzwi windy i
wypadło z niej dwóch ochroniarzy, trzech lekarzy pogotowia i pielęgniarka.
— Rychło w czas — mruknął Decker.
ROZDZIAŁ 15
— Kurwa, to przestaje być śmieszne — stwierdził Cab.
Decker zdjął okulary przeciwsłoneczne i wytarł szkła swoim czerwono–żółtym krawatem.
— Ale przynajmniej wiemy, z czym mamy do czynienia — powiedział po chwili.
— Och, doprawdy? Wiemy?
— A nie?
— A tak? Czyli co, kurwa… — gorączkował się kapitan. — Gonimy za jakimś niewidzialnym
gościem, którego od czasu do czasu widzi walnięta małolata…
— Ona nie jest walnięta. Ma tylko nieznaczne cechy zespołu Downa — sprostował Decker.
— Nie wkurwiaj mnie, Decker. — Cab spojrzał wściekle na swojego podwładnego i włożył
ręce do kieszeni. — No, dobra, niech ci będzie. Więc gonimy za gościem, który przez większość
czasu jest niewidzialny. Widzi go jedynie dwunastoletnia dziewczynka, która zdradza tylko
nieznaczne cechy zespołu Downa. I właśnie to mam dać do prasy, tak?
— A dlaczego nie? Może znajdą się inni, którzy też potrafią widzieć takich facetów. Może
Sandra nie jest jedyna.
— Czy tobie ktoś narobił do mózgu? Mam podać prasie, że policja, czyli my… MY, Decker,
poszukuje niewidzialnego gościa, który lata w płaszczu z peleryną i w kapeluszu z piórami, widzi
go nastoletni nieznaczny Down, a poza tym niczego nie wiemy? Czy ty naprawdę myślisz, że mi
się spieszy na wczesną emeryturę? Decker wzruszył ramionami.
— Myślę — powiedział powoli, zakładając z powrotem okulary — że to mogłoby nam
pomóc. Oczywiście nie musisz dzielić się z prasą wszystkimi swoimi wiadomościami i
wątpliwościami. Ale być może ten gość stosuje jakieś sztuczki.
— Jakie, kurwa?! Ma zestaw czapek — niewidek?
— Nie wiem. Może to jakaś odmiana zbiorowej hipnozy, może coś innego… Cab, kurwa, nie
wiem… Chodzi mi o cokolwiek, bylebyśmy mogli rozpocząć nasze procedury. Wtedy dorwiemy
skurwysyna. A jeśli ten dupek to jakieś nadnaturalne zjawisko, może skontaktuje się z nami jakaś
mądra łepetyna od tych spraw i powie, jak go wyśledzić.
— Niby kto to miałby być? Ktoś z Archiwum JC?
— Kapitanie — wtrącił się Hicks — ja się zgadzam z porucznikiem. Myślę, że dzisiaj ludzie
są już na tyle otwarci i oczytani…
— Oczytani?
— Oczytani albo przynajmniej naoglądani… na tyle, że zrozumieją, o co nam chodzi.
— A nam chodzi o diabły w pelerynach, duchy, poltergeisty i różnego innego rodzaju latające
gówno… — prychnął sarkastycznie Cab. — Wspaniale, nie ma co. Wy traficie do wariatkowa, a
ja na wcześniejszą emeryturę. Po paru miesiącach emerytury dołączę do was. — Wyciągnął
chusteczkę i głośno wysmarkał nos. — Niestety, panowie, nie mogę tego zrobić. Burmistrz
zamieniłby się w bombę termojądrową. Kiedyś, gdy jakieś parę lat temu córa jednego gościa z
ratusza dała w długą z rodzinnego domku, wezwałem na pomoc psychologa policyjnego i
nieopatrznie wspomniałem o tym Jimmy’emu Barrettowi 2 Korpusu Ambulatoryjnego z White
River Valley…
— Tak, przypominam sobie — pokiwał głową detektyw Rudisill. — Kaboom.
— Właśnie. Kaboom. Wyobrażacie sobie, co by zrobił burmistrz, gdybym ogłosił prasie, że
ponieważ opieramy się na zeznaniach i przeczuciach dziewczynki z Downem, pilnie
poszukujemy ekspertów od hipnozy, egzorcystów i innych pogromców duchów?
— Hmm… — uśmiechnął się Decker. — No właśnie. Jestem tego bardzo ciekaw.
— Zrobiłby sobie z moich jaj kolczyki.
— W porządku, panie kapitanie. — Decker spoważniał. — Mamy jeszcze co nieco do roboty.
Chcemy pogrzebać w życiorysach Maitlandów i majora Drewry’ego. Ale jeśli to nic nie da,
myślę, że powinniśmy dać ten rysunek do prasy.
Cab pokiwał głową.
— W każdym razie nie róbcie niczego beze mnie, dobrze?
— Nawet mi to przez myśl nie przeszło, kapitanie — odparł Decker, uśmiechając się krzywo.
— I jeszcze jedno… Uważam, że Sandrze trzeba przywrócić ochronę.
— Dobrze, jakoś to uzasadnię.
— Czy nadal chcesz jechać do Charlottesville we wtorek? — zapytał Decker.
Cab spojrzał na niego i włożył ręce do kieszeni.
— Dlaczego ciągle mnie wypytujesz o moje plany?
— Bez konkretnego powodu — odparł Decker. — Chciałem tylko wiedzieć, gdzie będę cię
mógł złapać, gdyby działo się coś szczególnego.
Kiedy wyszedł na skąpany w pomarańczowym świetle zachodzącego słońca parking, zobaczył
Mayzie.
— Cześć, Mayzie. Co tam słychać? — zapytał, obejmując ją ramieniem. — Właśnie miałem
do ciebie dzwonić. Masz rację, musimy poważnie porozmawiać.
Dziewczyna wysunęła się spod jego ramienia i uśmiechnęła lekko.
— Decker, zdecydowałam, że nie chcę już tego dziecka.
— Zdecydowałaś? A nie sądzisz, że ja też mam coś do powiedzenia w tej sprawie?
— Przecież oświadczyłeś mi, że nie masz zamiaru zostać tatusiem.
— Wiem. Ale teraz… sam już nie wiem. Zaczynam się przyzwyczajać do tej myśli.
Pomyślałem, że mógłbym zabierać go na ryby… Albo nauczyć grać w studa.
— Co to jest stud?
— To taki rodzaj pokera.
— A skąd wiesz, że to byłby chłopak?
— Jak to skąd? To musiałby być chłopak. Czy ja wyglądam na faceta, który mógłby mieć
córki?
— Decker, ty masz nierówno pod sufitem. Tam, wtedy, w męskiej toalecie… zachowywałeś
się jak… jak wariat. Nie chcę, żeby ojcem mojego dziecka był wariat.
— Mayzie, po prostu coś mi się wtedy przywidziało. To była jakaś… halucynacja. Wiesz,
zmęczenie, przepracowanie, hektolitry kawy, brak snu…
— Mimo to nie zmienię zdania.
Podeszli do jego samochodu i Decker ponownie ją objął.
— Mayzie, czy byłaś już w klinice? Rozmawiałaś o tym? Wiesz, chodzi mi o ewentualne
komplikacje…
— A dlaczego miałabym iść do kliniki?
Decker zmarszczył brwi i patrzył na nią przez chwilę.
— Sama chcesz to zrobić? Przecież to bardzo niebezpieczne.
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— Jak to o co… O aborcję.
— Nie jestem w ciąży, Decker.
— Straciłaś to dziecko czy jak? Już się w tym wszystkim pogubiłem.
Mayzie ze smutkiem pokręciła głową.
— Przepraszam cię. Byłam po prostu głupia. Pomyślałam, że to może nas do siebie zbliżyć…
że jeśli ci powiem, że jestem w ciąży, to… to… Czy ty wiesz, Decker, jak ja się czułam? Czy
kiedykolwiek o tym pomyślałeś? Nie… nie pomyślałeś. Cały czas tak bardzo jesteś zajęty sobą,
że nie myślisz o innych ludziach…
— Mayzie…
— Lepiej nic już nie mów. — Mayzie potrząsnęła głową i przyłożyła nerwowo dłoń do ust. —
Ciągle widzę cię z inną dziewczyną, stale jesteś z kimś innym. Idziesz do łóżka z każdą, która
wpadnie ci w ręce. A to bardzo boli… bardzo.
Decker spuścił wzrok i milczał przez chwilę. Potem pogładził ją po włosach i uśmiechnął się
słabo.
— Tak mi przykro, Mayzie… naprawdę. Nigdy nie miałem zamiaru cię zranić. Ja sam siebie
już tyle razy zraniłem, że się do tego przyzwyczaiłem, i pewnie dlatego zapominam, że inni też
mają uczucia… że ty masz uczucia.
Przygarnął ją czule do siebie. Dziewczyna nie broniła się już, ale oboje wiedzieli, że to koniec
ich związku. Po chwili Mayzie odsunęła się od niego, otarła wierzchem dłoni łzy z policzka i
uśmiechnęła się smutno.
— Wiesz, to byłby wspaniały chłopak — powiedział. — Nazwałbym go Decker McKenna
Junior.
Mayzie uniosła się na palcach, pocałowała go w policzek i odeszła bez słowa. Decker patrzył
jeszcze przez chwilę za nią i nieoczekiwanie uświadomił sobie, że z trudem przełyka ślinę.
Podjechał po Hicksa i razem pojechali na Davis Street 4140. Dom Maitlandów otoczony był
żółtą policyjną taśmą. Decker otworzył drzwi i weszli do pogrążonego w półmroku hollu. Na
ścianach i podłodze wciąż jeszcze była krew Alison Maitland, a w powietrzu unosił się
nieprzyjemny, duszący zapach.
— Kiedy zamierzają tu posprzątać? — zapytał Hicks.
— Jak znajdziemy to, czego szukamy — odparł Decker. — Nie wiem, co prawda, czego teraz
zamierzamy szukać, ale coś wykombinujemy.
Hicks zatkał sobie nos dłonią i skrzywił się.
— Szkoda, że jadłem dziś rano śniadanie. Po tym, jak zobaczyłem tego biedaka, wiszącego na
własnych flakach…
— Nigdy nie sądziłem, że jelita są takie mocne — powiedział Decker.
— Ja też nie.
— No to teraz już wiemy, Hicks, dlaczego flaczki muszą się tak długo gotować, he, he…
— Jezu… zmiłuj się!
Decker wszedł do kuchni i zaczął otwierać wszystkie szafki i szuflady.
— Już tam szukaliśmy — oświadczył Hicks, stając w progu. — Zajrzeliśmy nawet do
piecyka. Zajrzeliśmy wszędzie.
— Wiem, mądralo. I nie znaleźliście żadnego dowodu. Ale może wtedy szukaliście nie tego
dowodu, co trzeba.
— Co masz na myśli?
— Wiesz, Hicks, uświadomiłem sobie… a właściwie to Mayzie mi uświadomiła, że przez cały
czas myślałem i martwiłem się o siebie. Może czas pomyśleć o innych…
— Nadal nie bardzo rozumiem, co…
— O innych, Hicks. Pomyśleć o innych.
— Tak, Decker, słyszałem, co mówiłeś. Ale co to ma…
— Powinniśmy pomyśleć o naszym niewidzialnym gościu. Albo może pomyśleć jak on…
Może także powinniśmy pomyśleć o Maitlandach i o tym, czym mogli go tak wkurzyć.
— To byli zwykli, nieszkodliwi ludzie.
— No widzisz, o to właśnie chodzi, że może źle myślimy.
— Jesteście dzisiaj chodzącą zagadką, poruczniku.
— Hicks, zrozum… Myślimy o nich jak o zwykłych, nieszkodliwych ludziach, ale może jest
inaczej. A jeśli ten niewidzialny upiorek uważa, że wyrządzili mu jakąś krzywdę?
— Mam zacząć mu współczuć?
— Może jeszcze nie teraz, he, he — zaśmiał się Decker. — Dopiero jak go dorwę.
Wrócił do holu i rozejrzał się. Nad frontowymi drzwiami wisiał sporych rozmiarów olejny
obraz w ciężkiej ramie z mosiężnymi okuciami. Decker podszedł i odchylił go, zerkając na
kryjącą się pod nim ścianę.
— Już to zrobiliśmy — oznajmił Hicks, patrząc, jak Decker wchodzi powoli po schodach,
przyglądając się wiszącym na ścianie wzdłuż nich mniejszym obrazom, przedstawiającym
Richmond, Mechanicsville i Newport News oraz wiejską idyllę z roześmianymi dziećmi i
bawiącymi się psami. Było tam też kilka dziewiętnastowiecznych fotografii, pojedynczych i
grupowych, ukazujących żołnierzy Konfederacji — i to one zwróciły uwagę Deckera, a
zwłaszcza jedna z nich.
Zdjął ją ze ściany i zszedł ze schodów, przyglądając się jej uważnie.
— Spójrz na to — powiedział po chwili do Hicksa, pokazując mu napis na odwrocie. —
Pierwszy Korpus pod Richard’s Shop na Catharpin Road, piąty maja tysiąc osiemset
sześćdziesiątego czwartego roku. Pod dowództwem generała majora M. L. Maitlanda.
Przyjrzeli się dokładniej grupie dwudziestu oficerów i żołnierzy, stojących w sztywnych
pozach na szerokim trakcie, w cieniu wielkich, rozłożystych drzew. Dwóch oficerów trzymało za
uzdy konie. Jedno ze zwierząt musiało się poruszyć w trakcie robienia zdjęcia, bo było lekko
zamazane. Poruszył się też jeden z oficerów, stojący nieco w tyle. Cała grupa miała na sobie
lekkie mundury lub nawet tylko koszule, ale on ubrany był w gruby płaszcz z opończą, a na
głowie miał kapelusz z połową ronda opuszczoną ku dołowi. Decker, mimo zamazanej twarzy,
dostrzegł, że nosił gęstą brodę.
— Jerry Maitland powiedział, że podobizna Strasznego Człowieka przypomina mu kogoś, nie
mógł sobie jednak przypomnieć kogo. Spójrz na tego człowieka, Hicks. Co o tym myślisz?
Sierżant zmarszczył brwi i zmrużył oczy.
— Wiem, co masz na myśli — powiedział, wciąż trzymając dłoń przy nosie. — Ale to zdjęcie
zrobiono ponad sto czterdzieści lat temu.
— Wcale nie sugeruję, że którykolwiek z tych gości nadal biega po świecie. Ale pewne
sprawy żyją nadal.
— Oświecisz mnie?
— Jasne. Na przykład idea i duch Starego Południa.
— Nie czuję się oświecony.
— Posłuchaj… — Decker podrapał się po czole. — Może nasz facet ma właśnie świra na tym
punkcie, więc ubiera się jak oficer Pierwszego Korpusu i…
— I…?
— I zabija ludzi, którzy są w jakikolwiek sposób związani z wojną secesyjną.
— Dlaczego miałby to robić? — zdziwił się Hicks.
— A skąd, kurwa, mam wiedzieć? To nie ja ich zabijam. Może wierzy, że jest tym oficerem z
tego zdjęcia… Może poświęcił się jakiejś sprawie albo dokonuje jakiejś wendety… Nie wiem.
Przecież taki Billy–Joe Bennet to też świr. Zbiera wszystkie próchna z tamtych czasów i twierdzi,
że jest jednym z pendentów.
— Pendentów?
— To taka grupa, która nosi bagnety na pasie zakładanym przez ramię, jak szable i szpady.
Hicks, my tu mamy do czynienia z jakimiś szajbusami, mówię ci.
— No cóż, może masz rację. W końcu George Drewry też był wojskowym. Jego przodkowie
mogli mieć wiele wspólnego z wojną secesyjną. Ale co z Alison Maitland?
— Trzeba by trochę pogrzebać w przeszłości. Może się czegoś dowiemy. — Decker westchnął
i wskazał na fotografię. — Póki co, weźmiemy to arcydzieło do laboratorium. Niech nam to
wyostrzą i powiększą. I posadzimy paru chłopaków za klawiaturami. Niech powęszą w
Internecie, na stronach dotyczących wojny secesyjnej. Jestem pewien, że coś znajdą, może nawet
jakieś nazwiska.
Przeszukali resztę domu, ale po godzinie, gdy zaczęło się już robić ciemno, zrezygnowali.
— Chyba niczego interesującego już tu nie znajdziemy — zawyrokował Decker. —
Wynosimy się stąd. Teraz roztańczą się tu już duchy.
Gdy wyszli na świeże powietrze, Hicks odetchnął pełną piersią.
— Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do tego zapachu — powiedział, pocierając nos.
Decker klepnął go po plecach i zaśmiał się.
— Dzień, w którym stwierdzisz, że ten zapach ci nie przeszkadza, powinien być twoim
ostatnim dniem w tej robocie.
W drodze do domu podjechał jeszcze do panny Plummer. Wjechał windą, która zgrzytała i
hurgotała jak średniowieczne narzędzie tortur, i zapukał do drzwi. Gospodyni wpuściła go, ale
było wyraźnie widać, że nie jest zachwycona tą wizytą.
— Sandra je właśnie kolację — oświadczyła, gdy tylko Decker zamknął za sobą drzwi.
— Nie będę jej przeszkadzał — odparł, wchodząc do dużego jasnozielonego salonu.
W progu cofnął się i odchylając się do tyłu, pomachał siedzącej w kuchni Sandrze.
Odpowiedziała mu kiwnięciem ręki i nieśmiałym, zakłopotanym uśmiechem.
— Jak ona się czuje?
— Nic jej nie jest. Oszczędziłam jej tego makabrycznego widoku w szpitalu… nie pozwoliłam
wejść do pokoju.
— To dobrze.
— Nawet się nie dowiedziała, że ten biedak zginął.
— Panno Plummer, przyszedłem przeprosić za wciągnięcie Sandry w to wszystko. Gdybym
wiedział, co się wydarzy…
— Na szczęście nic się nie stało, poruczniku. Ale proszę nie oczekiwać dalszej pomocy z
naszej strony. Sandra jest dla mnie zbyt cenna i nie będę jej narażała na…
— Panno Plummer — przerwał jej Decker, unosząc do góry dłoń. — Co do tego nie ma
żadnych wątpliwości. Nie zrobimy niczego, co mogłoby stanowić dla niej jakiekolwiek
zagrożenie. Załatwiłem też wam ponownie policyjną ochronę. Mam tylko nadzieję, że nie okaże
się konieczna na dłuższą metę.
— Czy sądzi pan, poruczniku — zapytała Eunice Plummer, patrząc Deckerowi prosto w oczy
— że uda wam się złapać tego upiornego mordercę?
— Nie wiem, panno Plummer. Mam nadzieję, że tak. Ale może to trochę potrwać.
— Jak długo? — W głosie Eunice Plummer pobrzmiewał wyraźny niepokój.
— Nie wiem. Po raz pierwszy mam do czynienia z kimś, kogo nie widzę.
— Przecież on musi mieć jakąś cielesną powłokę, prawda?
— Oczywiście, że tak. Inaczej by nie mógł… — Decker obejrzał się i ściszył głos —
…wyrzucić Geralda Maitlanda przez okno. Ja sam go poczułem, kiedy mnie pchnął. Musi mieć
ciało, a jeśli ma ciało, dopadniemy go.
— On stosuje jakąś sztuczkę, prawda?
— Tak sądzimy. Teraz tylko musimy się dowiedzieć, co to za sztuczka.
— Są przecież różni magicy i prestidigitatorzy, którzy potrafią robić takie rzeczy…
— Wiem, panno Plummer…
— Maaamo! — zawołała Sandra z kuchni.
— Przepraszam poruczniku, muszę zobaczyć, czy nie trzeba jej w czymś pomóc.
Decker rozejrzał się po pokoju. Zauważył oprawioną w srebro fotografię Sandry, gdy była
małym dzieckiem. Obok stało zdjęcie mężczyzny, być może ojca Sandry, uśmiechającego się
niemal identycznie jak George W. Bush.
Przy kominku wisiały rysunki Sandry. Decker poczuł prawdziwy podziw dla jej talentu.
Potrafiła przedstawić nie tylko każdy szczegół obiektu, który rysowała. Jej małe dziełka
oddawały także atmosferę miejsca i miały niepowtarzalny klimat. Jeden z rysunków zwrócił
szczególną uwagę Deckera. Był to bardzo dokładny szkic starej stacji kolejowej na Main Street.
Finezyjna, lekka kreska Sandry znakomicie oddawała unikalny charakter małych balkoników,
niepowtarzalność starych dachówek i pełnych uroku kamiennych obramowań okiennych.
Harmonię i spokojny wdzięk tego miejsca zakłócała jednak wisząca nad jedną z wieżyczek
ciemna, ciężka chmura, przypominająca uniesionego, gotowego do uderzenia węża.
— Interesujący obrazek — powiedział Decker, odwracając się w stronę wchodzącej do pokoju
Eunice Plummer.
— Owszem. Z jakiegoś powodu Sandra nazywa to „Domem Uciech”.
— „Domem Uciech”? Hmm… A co ma oznaczać ta chmura?
— Nie jestem pewna. Pamiętam dzień, w którym to narysowała. Była wtedy piękna pogoda.
— Dziwne… — mruknął Decker, wypychając językiem policzek. — Świetny szkic, ale trochę
niesamowity.
ROZDZIAŁ 16
Następnego dnia wybrał się do fortu Monroe, czterdzieści kilometrów na południowy wschód
od Richmond. Znajdujące się tam Centrum Szkolenia i Dowodzenia Armii Amerykańskiej przez
wiele lat było miejscem pracy majora Drewry’ego, który kierował wydziałem Archiwum Historii
Wojskowości.
Gdy Decker otworzył okno samochodu, by pokazać strażnikowi swoją legitymację, poczuł
świeży zapach bryzy znad Chesapeake Bay.
— Mam umówione spotkanie z kapitanem Tonym Morello — oznajmił. — Gdzie mogę go
znaleźć?
— Nie mam pojęcia — odparł strażnik.
— Jak to?
— Ale za to wiem, gdzie obecnie przebywa pani kapitan Toni Morello.
— Bardzo śmieszne…
— To jest przez „i”, a nie przez „y”. Toni, a nie Tony.
— Dzięki za wykład. — Decker uśmiechnął się kwaśno. — Od razu widać, czym się tutaj
zajmujecie. No więc, gdzie znajdę panią kapitan Toni Morello, przez „i”, a nie przez „y”?
— W archiwum. Prosto, pierwsza w prawo i pierwsza w lewo. Decker zostawił samochód na
parkingu dla odwiedzających, popatrzył z niesmakiem na swoją plakietkę gościa i wszedł do
budynku.
Pani kapitan Morello była w bibliotece. Odwrócona tyłem do drzwi, pochylała się nad
biurkiem zawalonym różnymi dokumentami. Decker obrzucił ją krótkim, krytycznym
spojrzeniem i doszedł do wniosku, że nawet sięgająca kolan spódnica nie ujmuje uroku długim
nogom pani kapitan. Gdy Morello odwróciła się do niego przodem, uśmiechnął się mimo woli.
Była bardzo ładną, zgrabną kobietą, której kształtnych wypukłości nie mógł ukryć nawet
sztywny, dokładnie wyprasowany mundur.
— Dzień dobry pani. Porucznik McKenna z wydziału zabójstw. Ale dajmy spokój
ceremoniom. Wszyscy, którzy mnie znają, mówią mi Decker.
— Dzień dobry panu. Kapitan Morello z wydziału historii wojskowości. Wszyscy, którzy
mnie znają, mówią mi „pani kapitan”. Zaraz się panem zajmę.
To brzmi obiecująco, pomyślał Decker i rozejrzał się po bibliotece. Długie rzędy półek z
teczkami i tekturowymi pudłami ciągnęły się aż do samego końca pomieszczenia, od podłogi do
sufitu. Decker zdołał odczytać kilka napisów z najbliższych teczek: „Operacja
przegrupowywania wojsk alianckich we Włoszech, wiosna, 1945”, „Zmasowany atak sił
lotnictwa, Kambodża, 1971”, „Operacje logistyczne w Bośni i Hercegowinie, 1994”.
Co za zakurzone piekiełko, pomyślał.
— Rozumiem, że przyszedł pan porozmawiać ze mną o majorze Drewrym — powiedziała
kapitan Morello, zamykając w komputerze kilka plików. — Wszyscy bardzo się tu przejęli tym,
co się stało. Majorowa Drewry nadal jest w szoku.
— Nic dziwnego, pani kapitan. Nam też nie jest łatwo zajmować się takimi przypadkami,
mimo pewnego… hmm… doświadczenia. Chciałbym jeszcze raz porozmawiać z panią Drewry,
ale chyba jeszcze nie teraz. Nie chcę sprawiać jej dodatkowego bólu. Może jednak tymczasem
pani mogłaby mi pomóc…
— Zrobię, co tylko będę mogła.
— Przede wszystkim interesuje mnie, czy major Drewry, a właściwie jego przodkowie, mieli
coś wspólnego z jakimikolwiek walkami na froncie.
— Och tak, oczywiście. George był bardzo dumny z historii swojej rodziny. Jego
prapradziadek walczył pod generałem Lee, a dziadek brał udział w amerykańskiej kampanii na
Filipinach. Był w jednym oddziale z Teddym Rooseveltem. George zawsze żałował, że sam nie
może wziąć udziału w żadnej akcji o pełnym ; znaczeniu militarnym.
— Czy ma pani jakieś informacje dotyczące jego prapra–dziadka?
— Oczywiście. George poświęcił mnóstwo czasu na ustalenie swojego drzewa
genealogicznego i zdołał dotrzeć do bardzo szczegółowych źródeł.
— To znaczy?
— Na przykład pamiętniki, listy, raporty… Chce pan rzucić na to okiem?
Decker skinął głową i poszedł za Morello wzdłuż jednego z rzędów półek.
— Proszę bardzo — powiedziała pani kapitan, zdejmując jedną z teczek z napisem „Bitwa
pod Wilderness, 5–7 maja, 1864 roku. Brygada generała–majora Maitlanda”. Podeszła do biurka
i położyła teczkę na jego blacie. — Tu ma pan zdjęcie brygady generała majora Maitlanda,
zrobione wczesnym rankiem szóstego maja na tak zwanym Pomarańczowym Trakcie, tuż przed
atakiem na nacierającą armię rządową.
Decker przyjrzał się fotografii. Była dokładnie taka jak ta, którą widział w domu Geralda
Maitlanda. Z podpisu pod zdjęciem wynikało, że trzecim oficerem od lewej był pułkownik
porucznik Henry Drewry. Gdy kapitan Morello chciała już odłożyć teczkę, Decker uniósł nagle
dłoń i powiedział:
— Przepraszam, chwileczkę, jeśli można… chciałbym jeszcze coś zobaczyć.
Zdjął okulary i ponownie przyjrzał się dokładnie fotografii. Za grupą żołnierzy i oficerów
stało w cieniu trzech mężczyzn. Dwóch z nich miało na sobie ciężkie wełniane płaszcze, a
wszyscy trzej nosili kapelusze z opuszczonym rondem, zdobione czarnymi piórami.
Decker opuścił fotografię i popatrzył na kapitan Morello.
— Czy słyszała pani kiedyś o Upiornej Brygadzie?
— Tak, oczywiście, że słyszałam. Ale z tego, co wiem, to tylko legenda. Tworząc ją,
generałowie wojsk federalnych mogli choć w pewnym stopniu zrzucić z siebie odpowiedzialność
za porażkę. Pod Wilderness mieli lepszy sprzęt i aprowizację, mieli też o czterdzieści tysięcy
żołnierzy więcej, a jednak dali się powstrzymać gorzej uzbrojonym, głodnym i zmęczonym
konfederatom. Nie mówiąc o tym, że konfederaci prawie nie mieli już amunicji.
— Zachowały się jakieś pisemne przekazy na ten temat?
— Nie wiem, nie jestem pewna. Musiałabym sprawdzić.
— Byłbym bardzo wdzięczny, pani kapitan. A teraz, za pozwoleniem, czy nie miałaby pani
przypadkiem ochoty na lunch?
Wracał właśnie do Richmond, jedną ręką trzymając kierownicę, a w drugiej kupionego po
drodze hamburgera, gdy zabrzmiała Piąta symfonia.
— Poruczniku, tu Hicks. Zdaje się, że mamy kolejną ofiarę.
ROZDZIAŁ 17
Skręcił w Szóstą Ulicę i przebił się przez tłum gapiów. Wielkie frontowe okno restauracji,
Jimmy the Rib’s Soul Food” już nie istniało, a na chodniku lśniły tysiące odłamków szkła. W
poprzek ulicy stało siedem policyjnych radiowozów, ambulans i dwie furgonetki z biura
koronera.
Decker wysiadł z samochodu i podszedł do jednego z gapiów, którego rozpoznał. Był to
młody, chudy mężczyzna, ubrany w czerwono — białą koszulkę bez rękawów, czerwony beret i
karmazynowe zamszowe buty na obcasie. Całości tego dość niezwykłego stroju dopełniał
naszyjnik z zębów rekina i kolczyki na łańcuszkach.
— Sie masz, Jonah. Co tu się dzieje?
— Dekka! A skąd ja mam to wiedzieć, człowieku? Dopiero co przyszedłem.
— Ale czegoś się przecież dowiedziałeś.
— Że ktoś zdmuchnął Juniora Abrahama. To był kłamca i hochsztapler, ja tam płakać za nim
nie będę. — Jonah zadarł w górę swój długi nos i uniósł lekko głowę.
— Orientujesz się może, kto to mógł zrobić? — zapytał ostrożnie Decker.
— Ej, stary, daj żyć…
— Jonah, bądź dobrym człowiekiem. Daj mi chociaż jakąś wskazówkę. Znasz to gniazdo
termitów lepiej niż ja.
— Dekka, czyja wyglądam na samobójcę? Nawet gdybym coś wiedział, tobie na pewno nie
powiem.
— Czy to jakaś afrykańsko–amerykańska omerta?
— Nie, człowieku. To jest moja własna ochrona mojego własnego tyłka. Ktoś, kto rozwalił
takiego zakapiora jak Junior Abraham, rozmaże mnie na ścianie jak moskita.
— Jaka jest twoja cena, Jonah?
— Nie ma żadnej ceny, nie w tym przypadku, Dekka. Człowieku, ten, co to zrobił, musi być
naprawdę twardym gościem. Nawet gdybyś nasmarował moje jaja szpikiem kostnym i wpuścił
do pokoju dwa głodne dobermany, to też bym ci nie powiedział.
Decker potarł palcami czoło i uśmiechnął się.
— A wiesz, Jonah, że to całkiem niezły pomysł?
Wszedł do restauracji po zgrzytającym szkle. Wszędzie wokół było pełno ludzi: policyjna
ekipa techniczna, policjanci w mundurach i gapie. Rozejrzał się po urządzonym ze smakiem
wnętrzu. Na ścianach wisiały fotografie znanych ludzi. Wśród nich poczesne miejsce zajmowało
ogromne zdjęcie uśmiechniętej Maggie L. Walker, pierwszej kobiety w Ameryce, która założyła
bank. Były tu też kolorowe i czarno — białe fotografie Denzela Washingtona i Arthura Ashe’a
juniora.
Cab i Hicks rozmawiali ze świadkami. Decker spojrzał na zwisające z sufitu plastikowe
pnącza i podszedł do kolegów.
— Tu jest jak w dżungli, cholera.
— Masz rację — odparł Cab. — Chodź ze mną, to ci coś pokażę.
Poprowadził Deckera na tył restauracji, dyskretnie oddzielonej od reszty mahoniowymi
kratkami, oplecionymi winoroślą. Na mahoniowej ławie siedział odchylony do tyłu czarnoskóry
mężczyzna w ciemnych satynowych spodniach i takiej samej koszuli. To, co znajdowało się
powyżej kołnierzyka, było tylko krwawą miazgą, w którą zamieniła się dolna szczęka. Reszta
roztrzaskanej głowy znajdowała się na ścianie. Decker zauważył fragment oka, który spływał
wolno na grudce mózgu, aż w końcu oderwał się i spadł za ławę.
— Ten człowiek był akurat w trakcie posiłku… — powiedział blady jak papier Hicks.
Skrzywił się, przyłożył dłoń do ust i dopiero po chwili skończył zdanie — …i nawet widać, co
właśnie zamierzał przełknąć, ale nie zdążył. Jadł sałatkę z szynką i ziemniakami. On to nadal ma
w przełyku…
— Wierzę ci na słowo — mruknął Decker i odwrócił się do Caba. — Co tu się stało,
kapitanie? To mi nie wygląda na robotę naszego gościa.
— Nie uprzedzaj się, Decker. Nie uprzedzaj się i nie sugeruj. Przecież nie wiemy, kim jest ten
NASZ gość.
— Ale zgodzisz się ze mną, że tamte dwa przypadki zasadniczo różnią się od tego.
— I tak, i nie…
— A jak to wyglądało tutaj?
— Było mniej więcej tak: Junior Abraham zawsze jada tu w poniedziałki i zawsze zamawia to
samo. Zawsze siedzi tylko w tym miejscu. To znaczy siedział… do dzisiaj. Zwykle bywał tu z
bratem, Treasure’em, i ze swoimi ochroniarzami. Kiedy przyszli, podszedł do nich facet, ubrany
jak kelner, z tacą, na której miał zupę rybną.
Cab wyjął chusteczkę, kichnął potężnie i jak zwykle pokręcił głową, użalając się nad swoją
alergią.
— Dasz wiarę, że mamy aż dziewięciu naocznych świadków? — powiedział, chowając
chusteczkę do kieszeni. — Wszyscy zgodnie twierdzą, że ten rzekomy kelner zrzucił miseczki z
gorącą zupą wprost na jaja Juniora. Ten się za nie chwycił… to dość naturalny odruch,
powiedziałbym… i wtedy facet wyciągnął spod fartucha jakąś armatę. Efekt widzisz sam. Przy
drzwiach wyjściowych stał zawsze goryl Juniora, ile nasz facet nie fatygował się przez drzwi.
Skasował szybę i zniknął.
— Ktoś rozpoznał tego kelnera?
— Jeśli nawet, to nikt się do tego nie przyznał. W końcu każdy chce mieć głowę na swoim
miejscu. — odparł Cab, patrząc na bezgłowe zwłoki Juniora Abrahama. — Jak byś się czuł,
Decker, gdyby każdy mógł zajrzeć ci do przełyku?
Decker potarł palcem czoło i pokiwał głową.
— No dobrze. Ale dlaczego twierdzisz, że ta sprawa ma coś wspólnego z naszym
dochodzeniem? To mi wygląda na zwykłe gangsterskie porachunki…
— Bo facet niby wyszedł z kuchni, ubrany jak kelner, z tacą…
— A skąd miał wyjść, z ubikacji?
— Problem w tym, że nigdy go w tej kuchni nie było, Decker.
— Wszyscy świadkowie zgodnie twierdzą — wtrącił Hicks — że gość wyszedł przez
kuchenne drzwi, ale kucharze dają głowę… hmm… że go tam nie było.
— Dajcie spokój, panowie — machnął ręką Decker. — Po prostu nie zauważyli go. Nie
zwrócili na niego uwagi. Wiecie, jak to jest, gotowanie, zaglądanie do garów, pilnowanie, żeby
nic się nie przypaliło, przyjmowanie zamówień… i cholera jedna wie co jeszcze. Mogli nie
zwrócić uwagi na gościa ubranego jak kelner.
— Ale oni przysięgają, że go tam nie było — upierał się Hicks.
— Czyli co… nagle, ot tak sobie, pojawił się już za drzwiami?
— Na to wygląda.
— No dobrze — mruknął Decker. — Porozmawiam z kucharzami, najpierw jednak pogadam
sobie z Treasure’em. Jest jeszcze tutaj?
— Tam siedzi — odparł Hicks, wskazując na kąt sali. — Ale ja już mam jego wstępne
zeznanie.
Decker podszedł do młodego szczupłego mężczyzny, rozglądającego się nerwowo.
— Cześć, Treasure. Przykro mi z powodu twojego brata.
— Taaa… — wymamrotał chłopak.
— Czy rozpoznałeś faceta, który to zrobił?
Treasure pociągnął nosem i potrząsnął głową.
— Nigdy wcześniej tego gościa nie widziałem.
— Powiesz mi, jak on wyglądał?
— Już powiedziałem takiemu jednemu od was. — Treasure wskazał ruchem głowy na Hicksa.
— Powiedz to również mnie, dobrze?
— To był brat.
— Czyli czarnoskóry, tak? No dobrze… Był wysoki?
— Normalny.
— Co jeszcze? Był gruby czy szczupły?
— Ani taki, ani taki. Normalny.
Decker skinął głową.
— A jakieś znaki szczególne? Włosy, blizny, wąsy… Może sztuczny nos?
— Nie, nic takiego. Wszystko stało się tak nagle… Wylał zupę i strzelił.
— Wylał zupę i strzelił… rozumiem.
— Słuchaj, człowieku — Treasure zamachał nerwowo rękami — jakbym wiedział, kto to
zrobił, sam bym go zabił.
— Rozumiem — odparł Decker. — Dzięki, Treasure.
Podszedł do Caba.
— Czarny, średnia budowa ciała, waga przeciętna. To w jakiś sposób zawęża pole
poszukiwań.
— No pewnie — burknął Cab. — Z całego miasta do połowy.
Decker pchnął wahadłowe drzwi do kuchni i aż się cofnął od fali gorącego powietrza, która w
niego uderzyła. Kiedy zaczął się rozglądać po stosunkowo niewielkim pomieszczeniu, podszedł
do niego główny kucharz, jeszcze grubszy niż Cab. Zdjął z głowy czerwoną opaskę i przetarł nią
spocone czoło.
— Porucznik McKenna — przedstawił się Decker.
— Louis — odpowiedział kucharz. Wytarł w fartuch ręce i wyciągnął dłoń. — To jest Roy —
dodał, obracając się i wskazując za siebie — a tam jest Toussaint. Jesteśmy tylko we trzech, ale
to w zupełności wystarczy.
— Jestem pewien — uśmiechnął się Decker. — Mój partner mówi, że nikogo tu nie
widzieliście na krótko przed zabójstwem.
— Zgadza się, proszę pana. Byliśmy tylko my trzej. A ta kuchnia, jak pan widzi, nie jest zbyt
duża. Poza tym mamy dwie kobiety do pomocy, Ginę i May.
— Kobiety, mówi pan… — powiedział wolno Decker, przyglądając się leżącym obok
sztućcom, jakby to były niezwykle ważne dowody rzeczowe. — Więc nie widzieliście tu nikogo
ani nikt stąd nie wychodził. Ale wobec tego dlaczego dziewięciu świadków twierdzi zgodnie, że
ten kelner wyszedł z kuchni, niosąc tacę z zupą? W jaki sposób mógł wziąć stąd tę zupę i wyjść
niezauważony?
— Nie wiem, proszę pana. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ale przysięgam panu na
moje dzieci, że nie było tu żadnego kelnera.
Dwaj pozostali kucharze pokiwali skwapliwie głowami. Decker podniósł przykrywkę z
brytfanki i wciągnął nosem unoszącą się nad nią parę.
— Wspaniale pachnie — stwierdził, a potem uniósł głowę i dodał: — Mam nadzieję, Louis, że
nie chronisz w ten sposób własnej dupy. To dochodzenie w sprawie zabójstwa i ktokolwiek
składa fałszywe zeznania, ma potem dość spore kłopoty.
Louis potwierdził energicznym skinieniem głowy, że wszystko rozumie.
— Powiedziałem panu prawdę, poruczniku, i powtórzę to jeszcze raz. Oprócz nas trzech
nikogo innego w kuchni nie było.
— Więc jak on to zrobił? Wyszedł przez drzwi, przez które nie przeszedł?
Louis przygryzł górną wargę i po chwili wahania oświadczył:
— To było zaklęcie.
— Zaklęcie? — Decker uniósł brwi.
— Tak, magiczne zaklęcie. Innego wyjaśnienia nie widzę.
— Rozumiem, zaklęcie… Tylko jakoś nie wydaje mi się, żeby łuska, którą znaleźliśmy,
również była zaczarowana.
— Bo to była wiadomość. Okana obbara.
— Okana obbara? A co to znaczy?
— „Nie trać głowy tylko dlatego, że umierasz”.
— Dość ponura maksyma — mruknął Decker.
— Nie ma innego wyjaśnienia, proszę pana.
— Chodzi o santerię, tak? Te wszystkie zaklęcia i inne czary–mary?
— Tak, proszę pana. To santeria — skinął głową kucharz.
— No cóż, może i tak — westchnął Decker. — Słuchaj, Louis… nie oddalajcie się zbytnio.
Pewnie jeszcze będziemy chcieli z wami trzema pogadać.
— Oczywiście, proszę pana.
Decker wyszedł z kuchni i streścił Hicksowi rozmowę z kucharzem.
— Naprawdę myślisz, że to może mieć coś wspólnego z santeria? — zapytał Hicks.
— Nie wiem, stary. Ale nie zdziwiłbym się. Niektóre gangi w mieście praktykują santerię, a
szczególnie Egun.
— W jakim celu?
— Sądzą, że to im daje nadnaturalną siłę i chroni ich przed wrogami. Daje im też poczucie
odrębności.
— Matka Rhody siedzi w tym po uszy. Wiesz, zioła, skorupki jajek, laleczki, muszelki… Nie
miałem pojęcia, że jeszcze tylu ludzi praktykuje to dzisiaj.
— Zdziwiłbyś się, ile tego mamy w Richmond. Santeria, voodoo, hoodoo… co tylko chcesz.
— Ale chyba nie sądzisz, że ten kelner pojawił się tutaj za sprawą magii, co?
— Tak naprawdę to jeszcze nic nie sądzę. Ale słyszałem kiedyś o pewnych santeros, którzy
potrafią czynić cuda z ludzkimi zmysłami. Nie pytaj mnie, jak to robią — zastrzegł się Decker,
widząc otwarte usta Hicksa — bo nie wiem. Być może Cab ma rację. Może tutaj był ten sam
gość, co u Maitlandów i majora Drewry’ego, i zrobił to samo: hipnoza, złudzenie optyczne,
sugestia i cholera wie, co jeszcze.
Zerknął w bok i zobaczył, że Cab rozmawia z kelnerkami.
Jedna była duża, gruba i przysadzista, a druga szczupła i niewysoka. Jej krótka spódniczka
prawie niczego nie zakrywała.
— Która z was jest która? — zapytał dziewczynę w krótkiej spódniczce.
— Ja jestem May. A to Gina.
— Widziałaś tego kelnera w kuchni, May?
— Nie, nie widziałam.
— A kiedykolwiek przedtem?
— Nie, nigdy.
— Dobrze, posłuchaj… Daj mi swój numer telefonu, bo na pewno będę miał jeszcze kilka
pytań.
Gdy dziewczyny odeszły, Cab popatrzył na Deckera i pokręcił głową.
— Ty się chyba nigdy nie zmienisz, Decker. Ciekawe, jakiego rodzaju pytania chcesz jej
zadać, he, he.
— Źle mnie oceniasz, kapitanie.
— Tak? To dlaczego nie wziąłeś numeru telefonu od tej drugiej?
— Chcesz, żebym czerpał przyjemność ze swojej pracy, czy nie?
Cab burknął coś pod nosem, wyciągnął gwałtownie chusteczkę i kichnął.
— Ta alergia jest gorsza niż wrzód na dupie. I jak tam pogadanka z kucharzami?
— Nie zakwalifikowaliby się do Mensy, ale… hmm… nie wiem, chyba jednak im wierzę.
— No to skąd wziął się nasz facet?
— Główny kucharz twierdzi, że to santeria. Cab uniósł brwi.
— Taak? Decker, albo mnie nabijasz w butelkę, albo sam masz bardzo daleką drogę do
Mensy.
— Wszystko wskazuje na to, że facet wziął się znikąd.
— Santeria… — Cab skrzywił się. — Kurwa, Decker. Czy ty wiesz, co to znaczy?
— Tak. To samo, co smoki, duchy i Merlin.
— Nie o to mi chodzi.
— Wiem, kapitanie, żartowałem. Ale to może oznaczać, że znowu mamy do czynienia z
gangami i Królową Aché.
— Tak. — Cab kiwnął głową i otarł nos wierzchem dłoni. — Królowa Aché, kurwa…
Myślałem, że Junior Abraham trzyma się od tych rzeczy z daleka.
— Chyba nie. Miał coś wspólnego z finansami Królowej Aché.
— No cóż, McKenna… Wiem, że uwielbiasz Królową Aché, i wiem, że dużo o niej wiesz.
— Nawet nie ma o czym mówić, kapitanie. To sprawa dla kogoś innego. Daj to Rudisillowi
albo Watkinsowi. On przynajmniej też jest czarny.
— McKenna, nie mam wyboru. Nikt nie ma takiego doświadczenia jak ty. Ty znasz tych
ludzi. Królowa Aché…
— Tak, znam — przerwał mu Decker. — Ale sam wiesz, co się stało, kiedy ostatnio miałem z
nimi do czynienia.
Cab położył Deckerowi dłoń na ramieniu.
— Wiem, ale przecież nigdy nie dowiedziono, że Królowa Aché miała coś wspólnego ze
śmiercią Cathy. A ty najlepiej nadajesz się do tej roboty.
— Kapitanie, naprawdę wolałbym, żebyś dał tę sprawę Watkinsowi.
— Decker, miej jaja, człowieku! Poza tym już czas, żeby Hicks zapoznał się z niektórymi
afroamerykańskimi mieszkańcami Richmond.
ROZDZIAŁ 18
Królowa Aché mieszkała w części miasta zwanej Jackson Ward, w kamienicy z czerwonej
cegły z białymi żelaznymi balkonami. Należała ona kiedyś do Bookera Morrisona, kaznodziei,
który często mawiał, że „Ci, którzy zaznali niewoli na ziemi, będą wolni po wsze czasy w niebie.
A ci, którzy w niewolę brali, sami służyć przez wieki będą”. Za swoje kazania został powieszony
za nogi, oblany parafiną i podpalony. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku
Ku–Klux–Klan nie wybaczał takich poglądów.
Popołudnie było upalne, a po ciemnoniebieskim niebie snuły się leniwie nieliczne obłoczki.
Decker zaparkował tuż przed frontowymi schodami, których strzegło dwóch czarnych
ochroniarzy, i przyjrzał się budynkowi dokładnie, jakby był zainteresowany jego kupnem. Razem
z Hicksem podeszli wolno do ochroniarzy i zatrzymali się.
— Cześć, George. Cześć, Newton. Jak wam idzie w tych ciężkich czasach?
— Zazwyczaj nie pozwalamy nikomu parkować przy schodach, poruczniku. Chodzi o
bezpieczeństwo.
— I dobrze robicie. Czy szanowna pani w domu?
— Czy ona pana oczekuje, poruczniku?
— Nie wiem, ale na pewno się mnie spodziewa. Wiecie przecież, że Junior Abraham opuścił
ten padół łez.
— Junior Abraham? Nic o tym nie słyszeliśmy, poruczniku.
— Chyba się nawet wam nie dziwię. Teraz w mieście panuje prawdziwa epidemia głuchoty i
ślepoty. No dobra, powiadomcie I szanowną panią, że mam zamiar zadać jej kilka pytań.
Newton wyciągnął telefon komórkowy.
— Mikey? Mamy przy schodach McKennę. Co? Porucznika McKennę. Mówi, że chce
pogadać z Królową. — Newton czekał przez chwilę, a potem skinął głową. — Dobrze,
rozumiem.
— No i jak? — zapytał Decker.
— Królowa mówi, że to nie jest odpowiedni dzień. Ase jest dziś nieodpowiednie.
— Nieodpowiedni dzień? Nieodpowiednie ase? Pocałujcie mnie w dupę. Niech ten Mikey jej
powie, że to jest śledztwo w sprawie zabójstwa. Jeśli nie pogada z nami teraz, będzie musiała
pofatygować się do nas. Ale wtedy atmosfera będzie mniej przyjemna.
Newton patrzył przez chwilę na Deckera, wyraźnie się wahając. W końcu znowu wyciągnął
telefon.
— Mikey? McKenna mówi, że musi pogadać z Królową teraz. Chodzi o rozwałkę Juniora
Abrahama. Co? Tak, dokładnie tak. Dobra. — Rozłączył się i powiedział do Deckera: —
Królowa się zgodziła, ale mówi, żeby potem pan nie miał pretensji, jak coś pójdzie nie tak.
Zaprowadził Deckera i Hicksa schodami w górę. Drzwi otworzył im wysoki młody człowiek z
sumiastymi wąsami i odstającymi uszami i poprowadził ich przez rozległy, wyłożony
mahoniowym parkietem hol z wielkimi antycznymi lustrami.
— Hej, ty chyba nie jesteś Michael, najmłodszy syn Królowej, co? — zapytał Decker. Młody
człowiek skinął głową.
— Nie wierzę. Jak cię widziałem ostatnio, ledwie od podłogi odrastałeś. Co ci tu dają do
żarcia, odżywkę dla żyraf?
Przeszli przez hol, potem przez wysoki, zwieńczony łukami korytarz i weszli do salonu.
Prawie wszystkie zasłony były zaciągnięte, więc w salonie panował półmrok. Decker wyczuł
lekki zapach marihuany.
Królowa Aché wierzyła, że w jej żyłach płynie królewska krew, i ten salon, jako jej komnata
królewska, miał o tym dobitnie świadczyć. Z sufitu zwisał wielki, lśniący kryształowy żyrandol,
mahoniowe meble pyszniły się bogactwem ornamentyki, okna przesłonięte były purpurowym
welwetem przetykanym złotymi nitkami, a pokryte drogim welurem krzesła i fotele mogły
równie dobrze stać w Wersalu. Ale to nie była jednak wersalska komnata. Na ścianach wisiały
ponure olejne obrazy, przedstawiające mityczne bestie afrykańskiej dżungli. Po obu stronach
wielkiego kominka stały, niczym strażnicy, figury z kości słoniowej. Ich groteskowe twarze i
przygarbione sylwetki przypominały modliszki. W tylnej części salonu znajdował się ołtarz
poświęcony bogom santerii. Był oświetlony świecami, zastawiony statuetkami i ozdobiony
muszlami, maskami pośmiertnymi oraz kurzymi piórami. Na fotelach siedziało trzech mężczyzn.
Wszyscy mieli na sobie ciemne koszule i marynarki od Armaniego, a na przegubach drogą
biżuterię od Schwarzschilda. Królowa Aché siedziała obok na małej sofie, pykając z małej,
frymuśnej fajeczki, na której cybuchu wyrzeźbiona była ludzka twarz.
— Czego panowie ode mnie oczekujecie? — zapytała, gdy Decker i Hicks podeszli bliżej. —
Ase nie jest sprzyjające, więc jak możecie oczekiwać, że będę miała dobrą aba!
— Nie wiem — odparł Decker. — Może będzie miała pani lepszą aba w naszej kwaterze.
— Hej ty, słuchaj no… — warknął jeden z mężczyzn i zaczął wstawać z fotela, ale Królowa
powstrzymała go gestem dłoni.
Była niewątpliwie atrakcyjną kobietą. Decker znał jej ojca, Kinga Special. Odziedziczyła po
nim wzrost, miała prawie metr osiemdziesiąt. Miała też długie nogi i ręce oraz delikatne rysy,
które przekazała jej w spadku kubańska matka. Jej cera była tak jasna, że mogłaby uchodzić za
opaloną białą kobietę.
— Więc co to za historia z tym Juniorem Abrahamem? — spytała po chwili, wysuwając lekko
stopę ozdobioną w kostce złotym łańcuszkiem.
— Miałem nadzieję, że pani będzie wiedziała na ten temat nieco więcej niż ja.
— Pierwszy raz o tym słyszę — odparła Królowa, kręcąc powoli głową. — Przykro mi. Junior
nie był złym człowiekiem, ale nie miałam do niego zaufania. To był krętacz i kanciarz. Na pewno
jednak nie zasługiwał na taką śmierć.
— A może odkryła pani przypadkiem, że nie był także uczciwy wobec niej? Może wkładał
łapę do nie swojej kasy?
Królowa uśmiechnęła się lekko i Decker pomyślał, że jest to jeden z tych uśmiechów, jakie
zawsze mu się podobały. Zapowiadał coś bardzo ekstatycznego i zarazem niebezpiecznego.
Czekał na ciąg dalszy, ale Królowa powiedziała tylko:
— Ten, kto ma głowę na karku, nie nosi czapki. A kto nosi czapkę, nie ma głowy na karku.
— Ciekawe spostrzeżenie, Wasza Wysokość — odparł Decker.
— Nic nie mogę dla pana zrobić, poruczniku — dodała, wciąż uśmiechając się. — Gdyby
Junior kiedykolwiek mnie oszukał, musiałby pokryć moje straty. Ale nic więcej.
— I ja mam w to uwierzyć? Niewiele o pani wiem, z pewnością jednak nie wybacza pani
niczego i nikomu — oświadczył Decker.
Królowa Aché wydmuchnęła chmurkę dymu i spojrzała mu to w oczy.
— Nic pan o mnie nie wie, poruczniku. Dla pana moja dusza jest zamknięta jak twierdza. I nie
ma pan żadnego dowodu na to, że mam coś wspólnego ze śmiercią Juniora Abrahama.
— Doprawdy? To nie była zwykła śmierć. Morderstwo miało miejsce w restauracji
Jimmy’ego Riba, jeśli chce pani wiedzieć. Ale mam wrażenie, że pani to wcale nie interesuje…
Może dlatego, że i tak pani o tym wie, Wasza Wysokość. — Decker kątem oka dostrzegł
nerwowy gest jednego z mężczyzn, wyraźnie rozdrażnionego określeniem „Wasza Wysokość”.
— Zabójca wyszedł z kuchni i odstrzelił Juniorowi głowę. Wydaje mi się, że to się przytrafia
każdemu, kto wejdzie pani w drogę. Najciekawsze jest jednak to, że w kuchni nikt tego
człowieka nie widział.
— Nie wiem, dlaczego miałoby mnie to interesować — odparła chłodno Królowa.
— Są tylko dwa wyjaśnienia — kontynuował Decker, jakby nie słyszał tej odpowiedzi. —
Pierwsze, że obsługa kuchni po prostu go nie zauważyła…
— A drugie?
— A drugie, że to santeria. Przyszedłem więc zapytać, kto w tym mieście, oprócz pani,
posługuje się technikami santerii.
— Czasem stosuję ebbó dla własnej ochrony, ale nic poza tym.
— Ebbó?
— To nie zaklęcie, poruczniku, tylko coś w rodzaju szczególnego oddania, poświęcenia. To
technika koncentracji na emocjach i uczuciach. Wzmaga silną wolę i blokuje złe intencje. Chroni
też przed złymi duchami i urokami.
— A co ze stawaniem się niewidzialnym dla innych? Jaka powinna być wtedy ebbó?
Królowa potrząsnęła głową.
— Nie ma ani takiej ebbó, ani takiego zaklęcia. Jeśli coś lub ktoś był niewidzialny, to albo nie
było go wcale, albo inni go nie zauważyli.
— Coś albo ktoś… — powtórzył w zamyśleniu Hicks. — A może i ktoś, i coś.
— Co pan ma na myśli? — zapytała Królowa, nie racząc nawet spojrzeć na sierżanta.
— Skoro ktoś potrafi być niewidzialny, to może zrobić wszystko, a i tak nikt niczego nie
zauważy — wyjaśnił Hicks. — Może pozostawić po sobie ślady, ale one też będą niewidzialne.
Królowa nie odpowiedziała, obróciła jednak powoli głowę i spojrzała na niego w taki sposób,
jakby chciała zapamiętać nie tylko jego twarz, ale także i duszę. Hicks poczuł, jak ciarki
przebiegają mu po plecach, i z niepokojem zerknął na swojego towarzysza. Decker wzruszył
ramionami i powiedział:
— Zadam pani jeszcze jedno pytanie: Czy zna pani jakikolwiek powód, dla którego ktoś
mógłby chcieć zabić Juniora Abrahama?
— Nie, poruczniku. Nie znam takiego powodu.
— No cóż, wobec tego nie będę już dłużej pani fatygował. Jak na razie, nie mam więcej pytań.
Kiedy już będę miał dostęp do konta Juniora, być może poproszę panią o możliwość wglądu w
niektóre księgi. Chodzi o porównanie paru rzeczy. Ciekawe, ile wam zakosił.
— Jeśli ja sama niczego nie zauważyłam, to znaczy, że nie było tego wiele. Sam pan wie,
poruczniku, jak bardzo pilnuję moich spraw.
— O tak, doskonale wiem.
— Ale cóż — Królowa westchnęła lekko — jeden człowiek nie może wiedzieć wszystkiego.
Niektórzy uczeni z Ifa nie mają pojęcia o Ofa. Inni są ekspertami na temat Ofa, ale nie wiedzą nic
o Ifa.
— Niektórzy detektywi nie wiedzą, kto zabił Juniora Abrahama, ale zawsze rozpoznają
kiczowaty filozoficzny chłam, nawet wtedy, gdy jest to metaforyczny chłam.
— Do widzenia, poruczniku. Michael wskaże panu drogę.
ROZDZIAŁ 19
Pracowali do wieczora. Było już dobrze po ósmej, gdy Decker zdjął okulary i przetarł dłońmi
twarz.
— No dobra, myślę, że na dziś wystarczy — oświadczył. Hicks rzucił mu na biurko listą
nazwisk.
— To są wszyscy znani nam członkowie Egun, którzy mogli być dzisiaj w pobliżu restauracji
Jimmiego Riba w porze lunchu. Jutro zajmę się nimi i sprawdzę ich alibi.
— Możesz zapomnieć o Wendellu Brownie — mruknął Decker, zerkając na listę. — W lutym
Struttersi obcięli mu jaja, bo posuwał jedną z ich panienek, i kazali mu je zjeść. Facet nie nadaje
się do niczego, a już na pewno nie do znikania i pojawiania się przed kuchennymi drzwiami. Ale
i tak wykonałeś kawał dobrej roboty, Hicks.
— Słuchaj — powiedział sierżant, spoglądając na zegarek — wiem, że mieliśmy iść wszyscy
na meksykańską wyżerkę, ale może… może wpadłbyś dzisiaj do nas na kolację? Na pewno
starczy dla wszystkich, bo Rhoda zawsze robi tyle jedzenia, że cały regiment wojska by się
najadł.
— Nie chcę wam robić kłopotu. A poza tym nie macie ochoty rozerwać się trochę?
Zapomnieć o domowych obowiązkach i pracy?
— Nie, Decker. Naprawdę bardzo bym się cieszył, gdybyś wpadł. Wiesz, tak między nami…
Mógłbyś jakoś dać Rhodzie do zrozumienia, w czym siedzimy i jakie to ważne. Że, wiesz, ludzie
naprawdę nas potrzebują i…
— Bardzo jej brakuje Fredericksburga, co? I pewnie suszy ci głowę, że późno wracasz.
Hicks skinął głową.
— Gdybyś mógł z nią porozmawiać…
— No dobrze — zgodził się Decker. Wstał i zarzucił na ramiona prochowiec. — Ale nie
przyzwyczajaj się do myśli, że jestem doradcą od spraw małżeńskich. Całe moje dorosłe życie
polega na skakaniu z kwiatka na kwiatek. Nie znam się na tym, co myślą żony.
— Ale z Cathy było inaczej, prawda?
Decker zerknął szybko na Hicksa, a potem na fotografię Cathy, stojącą na biurku.
— Myślę, że to nie ma nic do rzeczy — powiedział chłodno.
— Przepraszam, nie chciałem…
— Okay, już dobrze. — Decker uniósł dłoń i zamknął oczy. — Jeśli ktoś tu powinien
przepraszać, to ja, a nie ty. Po prostu ostatnio często czuję jej obecność. Tak, jakby Cathy nadal
żyła. Ale nie pytaj mnie o nic.
Hicks wyglądał na bardzo zakłopotanego, więc Decker uśmiechnął się do niego, klepnął go po
plecach i obaj wyszli z biura.
W windzie spotkali detektywa Billa Watkinsa. Był to wielki, muskularny mężczyzna o
wygolonej głowie, który zdawał się zajmować sobą całe wnętrze windy.
— Słyszałem, że rozmawiałeś dzisiaj z Królową Aché — zagadnął Deckera.
— Tak, ale niewiele z tego mi przyszło. Pewnie do niczego się nie przyznała i o wszystkim
Słyszała pierwszy raz, co? Ech, co za kobieta… Można by powiedzieć o niej, że jest złą kobietą,
ale to za łagodne określenie. Daj mi jednak dwanaście godzin i duże wyrko, a przyzna się do
wszystkiego.
— Zjadłaby cię żywcem, chłopie — uśmiechnął się kwaśno Decker. — A potem wyssałaby ci
szpik.
Hicks otworzył drzwi i wpuścił przed sobą Deckera.
— Oto, gdzie jada elita tego miasta — powiedział ze śmiechem, zamykając za sobą drzwi.
Decker poczuł zapach pieczonego kurczaka i dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest
głodny. Ostatnim posiłkiem, jaki miał w ustach, był podwójny hamburger, którego kupił sobie po
tym, gdy kapitan Morello grzecznie, ale stanowczo zrezygnowała ze wspólnego lunchu.
— Tim, czy to ty?! — zawołała Rhoda. Wyszła z kuchni, wycierając ręce w fartuszek, i
stanęła zaskoczona.
Hicks, widząc jej minę, wyciągnął do przodu ręce i uśmiechnął się.
— Hej, wiem, że powinienem najpierw zadzwonić, ale chciałem zrobić ci niespodziankę.
— Poruczniku — zaczęła zakłopotana Rhoda — ja tak dzisiaj po domowemu… i wszędzie
bałagan…
— Wspaniale pani wygląda — oświadczył Decker. — Proszę się niczym nie martwić.
Mówiłem, żeby Tim panią uprzedził, ale bał się, że pani odmówi.
— Ależ skąd, poruczniku, nigdy bym nie odmówiła. Bardzo się cieszę, że pan wpadł.
— Daj, powieszę twój płaszcz — zaofiarował się Hicks. — Co powiesz na chłodne piwo?
— Czy potrzebuje pani pomocy w kuchni? — zapytał Decker. — Umiem przyrządzić sałatkę
z pomidorów z chili. Niektórzy mówią, że oddaliby za nią jedną nerkę.
— Nie, nie — zaśmiała się Rhoda. — Poradzę sobie. Proszę przejść do pokoju, zaraz do was
przyjdę.
Decker poszedł do living–roomu, ale słyszał, jak Rhoda robi Hicksowi wymówki:
„…powinieneś zadzwonić… Nie gadaj, Tim … jestem nieprzygotowana… Ugotowałabym coś
specjalnego…”.
W skromnym, lecz przyjemnym pokoju leżały laleczki Barbie, którymi z pewnością bawiła się
córka Hicksa, zanim poszła spać. Na szerokoekranowym telewizorze stały rodzinne fotografie,
wazonik ze sztuczną wodą i sztucznymi liliami oraz figurka Chrystusa.
Hicks wszedł do pokoju z dwoma puszkami piwa i tacką chrupek.
— I jak? — zapytał Decker z uśmiechem. — Już wszystko dobrze?
— Jasne. Wiesz, jakie są kobiety.
— Właśnie zaczynam się nad tym zastanawiać.
Hicks usiadł i zdjął buty.
— Ta Królowa Aché to chyba będzie coś, nie?
— Na pewno. To bardzo przebiegła kobieta. Niewiele w tym mieście dzieje się bez jej wiedzy.
Jej organizacja nazywa się Egun. W santerii egun to „przodkowie”. Wszyscy santeros czczą
przodków, a ona oddaje cześć swojemu ojcu. Jeśli ktokolwiek podaje w wątpliwość świętą
pamięć jej ojca, w najlepszym razie kończy bez zębów. King Special zaczynał jako podpalacz…
— Podpalacz?
— Tak. Kiedy jego interes bankrutował, palił wszystko i brał kasę z ubezpieczenia. A potem
doszły jeszcze wymuszenia, handelek marychą, lichwa i mnóstwo innych rzeczy. Naprawdę
nazywał się Rufus Douglas, ale wszyscy zwracali się do niego i Special.
— Kiedy zmarł?
— Jakieś trzy lata temu. Miał raka wątroby. Hicks, mówię ci, jego pogrzeb to była ceremonia!
Kondukt ciągnął się przez dziesięć przecznic, czterdzieści osiem cadillaców, istny obłęd.
— Rozumiem, że Królowa przejęła po nim interesy.
— Nie tylko przejęła, ale znacznie je rozszerzyła.
— Cholera, będę musiał się trochę dokształcić — westchnął Beks.
Decker zgryzł chrapkę i popił piwem.
— Chciałem ci tylko z grubsza uświadomić, z kim mamy do czynienia. Ona musi mieć
wszystko i wszystkich pod kontrolą. Ktokolwiek jej się przeciwstawia, znika. Nigdy niczego jej
nie udowodniono, ale ja wiem swoje. A santerii używa do zastraszania ludzi. Jeśli zdradzasz
Królową Aché, zdradzasz religię. A gdy zdradzasz religię, giniesz. Rzuca zaklęcia i uroki na
tych, którzy staną jej na drodze, a potem wysyła swoich santeros. Jej przeciwnicy i wrogowie
umierają gwałtowną śmiercią, wijąc się z bólu, albo popadają w obłęd i sami się zabijają.
— W takim razie zawsze będę się do niej miło uśmiechał — mruknął Hicks.
— Myślę, że będziemy musieli dowiedzieć się czegoś więcej o santerii. Mamy w tym
tygodniu trzy morderstwa. Za każdym razem sprawca jest niewidoczny albo częściowo
niewidoczny. Jak już go widzą w restauracji, to nie widzą go w kuchni. To, co powiedziałeś
Królowej o tych śladach, było ekstra. Może tak być, że mamy dowody pod samym nosem, ale z
jakiegoś powodu nam umykają. Doskonale określił to Sherlock Holmes: „Patrzymy, ale nie
widzimy”.
— Kolacja na stole! — zawołała Rhoda z kuchni.
Zdążyła się uczesać i umalować usta. Decker pomyślał, że wygląda zbyt młodo jak na żonę i
matkę. Nakryła do stołu i podała smażonego kurczaka, słodką kukurydzę, pieczone kartofle,
brokuły i sałatkę.
— To tylko taka zwykła, poniedziałkowa kolacja — powiedziała do Deckera z
przepraszającym uśmiechem.
— Dla mnie bomba — odparł, uśmiechając się szeroko. Położył sobie na kolana serwetkę i
chciał się zabrać do jedzenia, gdy uświadomił sobie, że Rhoda przygląda mu się intensywnie.
— Czy coś nie tak? — zapytał. — Mam na wargach chrapkę albo co…? — Zaśmiał się, ale
był nieco speszony.
— Nie, nie… Wszystko w porządku — odpowiedziała szybko, nadal jednak wyglądała, jakby
coś ją zaniepokoiło.
— Mógłbym zjeść całego słonia, i to na dodatek z całą jego rodziną — oświadczył Decker i
zatarł ręce.
— Czy odmówi pan modlitwę dziękczynną, poruczniku?
— Proszę mi mówić Decker.
Rhoda uśmiechnęła się.
— Decker — powtórzyła.
— Czy wszystko w porządku? — zapytał.
— Tak, wszystko dobrze. Miałam męczący dzień, to wszystko. Daisy była bardzo
niegrzeczna.
Decker złożył dłonie i zamknął oczy. Milczał przez chwilę, a potem zaczął:
— Panie, dziękujemy Ci za ten posiłek i dziękujemy, że możemy go razem spożywać.
Prosimy Cię o Twoje wsparcie i ochronę. Przede wszystkim jednak prosimy Cię, byś otworzył
nam oczy i sprawił, żebyśmy mogli strzec sprawiedliwości wszędzie tam, gdzie tego potrzebują.
— Amen — wymamrotał pod nosem nieco zaskoczony Hicks.
— Co powiedziałeś? — zapytał Decker.
— Nie, nic. Dobra modlitwa.
Decker poczęstował się kawałkiem kurczaka.
— Nie waham się czasami prosić o pomoc — powiedział po chwili.
— Boga czy FBI? — roześmiał się Hicks.
Zaśmiali się wszyscy i zabrali do jedzenia.
— Może wina? — zaproponował Hicks. — Co prawda jest t tylko czerwone wytrawne z
marketu, ale…
— Jasne, napiję się z przyjemnością. Rhoda, ten kurczak jest znakomity.
— Dziękuję, Decker.
Przez chwilę jedli w milczeniu. Decker zauważył, że Rhoda nie ma apetytu. Mieszała
widelcem w talerzu, ale jadła bardzo niewiele.
— Nie jesteś głodna? — zapytał w końcu.
Rhoda uniosła głowę i popatrzyła na niego.
— Jak wam idzie śledztwo?
— Nie wiem, czy to najodpowiedniejszy moment… Ta kolacja jest zbyt smaczna… Ale, no
cóż, jakoś nam idzie. Mamy ze dwa, trzy poważne tropy. Hicks, znaczy Tim, ma wspaniałe
pomysły.
Rhoda odłożyła widelec i patrząc na swój talerz, oświadczyła:
— Odkąd w zeszłym tygodniu Tim powiedział mi o morderstwie w domu Maitlandów i że to
wy prowadzicie tę sprawę, mam złe przeczucia.
Hicks spojrzał na żonę znad talerza.
— Nigdy nic mi nie mówiłaś na ten temat.
— Nie chciałam cię denerwować.
— Wiem, że nie masz najlepszego nastroju, ale myślałem, że to z powodu naszej
przeprowadzki.
— Jakiego rodzaju są te twoje przeczucia? — zapytał Decker.
— Może to głupie — powiedziała cicho Rhoda — mam jednak wrażenie, że wkrótce stanie się
coś strasznego.
— Ale co takiego? — zapytał Hicks, marszcząc brwi.
— Trudno mi to opisać. Czułam, że umrą jeszcze jacyś ludzie i że Tim jest w
niebezpieczeństwie. Nie mówiłam o tym, bo wiem, że taka jest jego praca, i nie chciałam, żeby
stale oglądał się przez ramię tylko dlatego, że ja mam złe przeczucia.
— Kochanie, powinnaś mi była o tym powiedzieć. Wszystko będzie dobrze, nic mi się nie
stanie.
— Stale to sobie powtarzam, ale te złe przeczucia nie chcą odejść. To tak, jakbyś był w
ciemnym pokoju i nagle poczuł, że ktoś albo coś obok ciebie stoi, a ty wiesz, że to coś złego i
strasznego.
Decker wyciągnął rękę przez stół i ujął jej dłoń.
— Rhoda, te śledztwa, które teraz prowadzimy, są rzeczywiście dość niezwykłe i, powiedzmy,
hmm… trochę przerażające. Wiesz o nich i dlatego się denerwujesz. Ale my jesteśmy dobrze
wyszkoleni i uzbrojeni. Tim i ja zamierzamy złapać tego faceta, kimkolwiek jest. A wtedy twoje
złe przeczucia znikną, zobaczysz.
Rhoda potrząsnęła głową.
— Nigdy przedtem nie miewałam aż tak silnych przeczuć, i jest… to mnie przeraża. Kiedy
dzisiaj usiedliśmy razem, znowu mnie ogarnęły. I czuję to nadal. Nie mogę tego zignorować,
poruczniku. Wszędzie wokół… wokół nas… jest ciemność.
— Rhoda, gdy mówisz o ciemności, to…
— Ona jest rzeczywista. To nie moja wyobraźnia. Widzę ją teraz, wokół nas, a zwłaszcza
wokół ciebie, Decker. To tak, jakby szedł za tobą jakiś potworny cień.
Hicks odłożył na talerz nóżkę kurczaka i oparł się na krześle.
— W rodzinie mojej żony to chyba przechodzi z pokolenia na pokolenie — powiedział. — Jej
babcia i matka, no i ona sama twierdzą, że są sensytywne.
— Sensytywne? Masz na myśli coś w rodzaju medium?
— Chyba tak. Są bardziej niż inni wrażliwe na zjawiska paranormalne. Mówią, że słyszą
głosy z tamtego świata.
— I teraz czujesz właśnie coś takiego, Rhoda?
Potwierdziła skinieniem głowy.
— To tak, jakbyś stał w morzu podczas odpływu i wiedział, że zaraz zostaniesz porwany.
— Czy domyślasz się, co mogło być przyczyną tych twoich odczuć?
— Nie, ale to wszystko zaczęło się tego dnia, gdy zginęła Alison Maitland. Czułam to, zanim
jeszcze Tim przyszedł z pracy i powiedział mi o tym… — Rhoda zawahała się i ścisnęła w dłoni
serwetkę. — Usłyszałam jakiś hałas w pokoiku Daisy i poszłam na górę, żeby sprawdzić, co się
dzieje, korytarzu jest duże lustro i kiedy weszłam na górę, zobaczyłam w nim kogoś. To był tylko
ułamek sekundy, ale miałam wrażenie, jakby przez moment lustro było bramą do innego świata.
Ktoś szybko przez nie przeszedł, ale nie widziałam, kto to był.
— Kochanie — powiedział uspokajająco Hicks — porucznik ma rację. To po prostu dość
niezwykłe przypadki i dlatego jesteś zaniepokojona.
— Ale ja to odczuwałam, zanim się o nich dowiedziałam.
— Prawdopodobnie widziałaś w lustrze tylko jakiś refleks, odbicie światła… — Hicks wstał i
objął żonę ramionami. — Tam na pewno nikogo nie było.
— Widziałam kogoś, przysięgam.
— No a co z tą ciemnością wokół mnie? — zapytał Decker. — Czy ciągle ją widzisz?
— Wiesz, tu nie chodzi tylko o to, co się wydarzyło w domu Maitlandów. Twój cień dotyczy
czegoś, co się stało dawniej, a ty nie chcesz o tym pamiętać.
— Ale co konkretnie?
— Nie jestem pewna. Musiałabym to odczytać.
— O nie, Rhoda, daj spokój — zaprotestował Hicks. — Porucznik przyszedł do nas na
kolację, nie na seans spirytystyczny.
— Nie, nie… wszystko w porządku. — Decker uśmiechnął się. — Mnie to naprawdę
interesuje. Rhoda, o jakim odczytywaniu mówiłaś?
— Znam techniki okuele.
— Okuele!
— Jezu Chryste… — jęknął Hicks, obejmując rękami głowę.
Rhoda wstała i podeszła do małego stoliczka. Z jego szuflady wyciągnęła starannie owiniętą
paczuszkę. Położyła ją na stole, rozwinęła i wyjęła małą szkatułkę. Kiedy ją otworzyła, Decker
zobaczył w środku coś, co wyglądało jak naszyjnik: osiem medalionów z płytek żółwiego
pancerza, połączonych metalowym łańcuszkiem.
— Moja babka nauczyła mnie kiedyś tego używać — powiedziała Rhoda. — To jest trochę
podobne do tarota, tyle że interpretuje przeszłość tak samo jak przyszłość. I jest bardziej osobiste
niż tarot. Dzięki okuele możesz powiedzieć duchom, Co cię trapi.
Hicks klapnął z powrotem na krzesło i z żalem spojrzał na swoją niedojedzoną kolację.
— Nie wierzę. Nie wierzę, że to się dzieje. Przyszedłem do domu i wszystko, o czym
marzyłem, to smażony kurczak. A zamiast tego mam kolejną część Pogromców duchów.
ROZDZIAŁ 20
Rhoda sprzątnęła ze stołu i nakryła go białym obrusem. Hicks stał w drugim końcu kuchni ze
skrzyżowanymi ramionami i nieszczęśliwą miną.
— Przykro mi — mruknął Decker. — Nie chciałem zepsuć ci kolacji, stary. Nie sądzę, żebym
wierzył w te cienie bardziej niż ty, ale… widzisz, musimy spróbować zrozumieć, dlaczego Rhoda
tak bardzo się niepokoi.
— Pewnie tak — odparł bez przekonania Hicks.
— I jeszcze coś… Sandra też miała takie przeczucia — dodał Decker. — Powiedziała
dokładnie to samo: że ma przeczucie, iż stanie się coś strasznego.
Hicks przyglądał się, jak żona stawia na środku stołu srebrny świecznik i wkłada do niego
długą białą świeczkę. Zapaliła ją, a obok położyła kartkę papieru i ołówek.
— Nie podoba mi się to, poruczniku — powiedział cicho Hicks. — Nie chciałbym, żeby
Rhoda angażowała się w moją pracę. A szczególnie wtedy, gdy mamy do czynienia z jakimiś
psychopatami.
— Jeśli twoja żona ma jakieś złe przeczucia, to uważam, że powinniśmy wiedzieć, czego
dotyczą.
— No, możecie siadać — oświadczyła Rhoda. — To bardzo proste odczytywanie, musimy się
tylko dowiedzieć, dlaczego Deckera otacza ten cień.
Zgasiła światło i w jadalni zapanował głęboki półmrok, rozjaśniany jedynie słabym
płomieniem świecy.
— Czy mamy chwycić się za ręce albo coś w tym stylu? — zapytał Decker.
— Nie — odparła Rhoda. — Wystarczy, że siedzimy tu jazem.
Zamknęła oczy. Przez dwie lub trzy minuty milczała, ale Deckerowi wydawało się to
wiecznością. Nie odzywał się jednak ani słowem, nie chcąc jej przeszkadzać w koncentracji. W
końcu Rhoda sięgnęła po okuele i rozrzuciła żółwie płytki. Część z nich upadła lśniącą stroną do
góry, a część matową. Na lśniącej stronie płytek były wyryte krzyżyki, a na matowej kółka.
Rhoda wzięła ołówek i zaznaczyła na kartce układ symboli.
Po chwili rzuciła okuele ponownie i znów zapisała oznaczenia na kartce. Powtórzyła to
jeszcze cztery razy i w końcu stwierdziła:
— Wydarzyło się coś okropnego, coś, o czym nie chcesz pamiętać. Twój umysł zamknął oczy
i odgrodził się od tego.
Decker nic nie powiedział. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Rhoda milczała przez chwilę, a
potem popatrzyła na niego.
— Pada deszcz, a ty stoisz przed czarnymi drzwiami. Pamiętasz to?
— Nie jestem pewien. Prawdopodobnie stałem już przed setkami czarnych drzwi.
— Jest ciemno. Numer na drzwiach ma dwie czwórki i siódemkę.
Decker poruszył się niespokojnie.
— Tak, pamiętam. Jeden–cztery–cztery–siedem, Duval Street. To było pięć lat temu.
Weszliśmy na kark handlarzom narkotyków.
— Nie jesteś sam. Jest z tobą twój partner.
— Zgadza się, Jim Stuart. Był właśnie po egzaminie na pierwszego stopnia.
— Mówisz coś do niego — powiedziała Rhoda, przykładając dłoń do ucha. — Coś o tylnym
wejściu.
— Tak. „Zabezpiecz tył domu. Ktokolwiek wyjdzie na zewnątrz, najpierw strzelaj, a potem
się zastanawiaj, kto to był”.
Decker wyrecytował te słowa jak nauczoną na pamięć lekcję. Spojrzał na Hicksa i zobaczył,
że jego kolega przygląda mu się tak, jakby nagle zobaczył kogoś zupełnie nieznanego.
— Otwierasz czarne drzwi i wchodzisz do holu. W środku jest ciemno — mówiła cicho
Rhoda.
— Nie widziałem nawet mojej wyciągniętej ręki.
— Czujesz framugę drzwi po twojej lewej. Otwierasz je.
Decker milczał. Pamiętał, jak otwierał te drzwi, pamiętał bardzo dobrze, bo w sennych
koszmarach otwierał je potem dziesiątki i setki razy.
— Wchodzisz do środka. Tam jest tak samo ciemno. W prawej ręce masz pistolet, a w drugiej
latarkę. Zapalasz latarkę i słyszysz, że ktoś odbezpiecza broń tuż za tobą. Odwracasz się i
strzelasz.
— Było ciemno — powiedział Decker zduszonym głosem i zacisnął szczęki. — Mój partner
dostał wyraźny rozkaz zabezpieczenia domu od tyłu i niewchodzenia do środka. Mówiłem mu to
dwa razy!
Rhoda zamknęła oczy i przebierała palcami wśród płytek okuele. Po chwili odezwała się
głębokim, szeleszczącym szeptem, który w niczym nie przypominał jej własnego głosu:
— Święta Barbara wie, co widziałeś…
— O czym ty mówisz?
— Święta Barbara jest cieniem, który wszędzie za tobą podąża. Ona wie o tobie wszystko.
Wie, kim był ojciec twojego ojca i pod jakim znakiem się urodziłeś. Ona chce zemsty. Zna każdą
kość w twoim ciele i wie, co widziałeś, gdy strzelałeś do Jima Stuarta.
— Co wiesz o świętej Barbarze? Hicks, czy mówiłeś Rhodzie o napisie na mojej ścianie?
— Nie — pokręcił przecząco głową sierżant. — Daj już temu spokój, kochanie.
Rhoda powtórzyła szeptem:
— Święta Barbara chce zemsty. Ona wie, co widziałeś, gdy strzelałeś do Stuarta. Ona wie o
tobie wszystko.
Przez ułamek sekundy Deckerowi mignął przed oczami zapamiętany obraz: światło latarki
padające na twarz Jima Stuarta. Szeroko otwarte oczy, mały wąsik. Ale w tym momencie jego
palec już naciskał spust. Huk wystrzału, Jim Stuart pada na podłogę.
— Było zupełnie ciemno. Nie wiedziałem, kto to jest. Przecież dałem mu rozkaz. Miał
zabezpieczać tyły i nie wchodzić do domu.
Nastąpiła długa cisza. Rhoda uniosła powieki i zwróciła ku niemu głowę, Decker miał jednak
wrażenie, że nie spogląda na niego, ale przez niego. Słuchała kogoś, kto do niej przemawiał, i od
czasu do czasu potwierdzała coś skinieniem głowy.
— Święta Barbara widzi twoje myśli — szepnęła po chwili. Po kilku sekundach dokończyła
już swoim własnym głosem: — Jeszcze nie! — Spojrzała Deckerowi prosto w oczy i
oświadczyła: — Jest tu z nami dusza… dusza, która chce cię przed czymś ostrzec.
Decker poczuł, że w jadalni robi się coraz zimniej.
— Ona chce z tobą porozmawiać — dodała Rhoda, ponownie zamykając oczy i opuszczając
głowę. — Powiedz mi coś o świętej Barbarze… — poprosiła, zwracając się do kogoś
niewidzialnego. — Czy to ty? Zostań jeszcze… przekaż mi…
Hicks zakrył dłońmi oczy i wyszeptał:
— Jezu Chryste…
Nagle ogień świecy zapłonął mocniejszym blaskiem i Decker, wierząc własnym oczom,
zobaczył formującą się nad nią twarz. Natychmiast rozpoznał te rysy, mimo iż rzeźbił je płomień
świecy. To była Cathy. Otworzyła usta w niemym krzyku, a w jej oczach było błaganie,
cierpienie i przerażenie.
— Powiedz mi to! — nalegała Rhoda. — Powiedz teraz!
— Jezu Chryste! — powtórzył oniemiały Hicks.
— Powiedz! Powiedz o świętej Barbarze. Powiedz… co nadchodzi? — Rhoda pochyliła się
nisko, dotykając niemal stołu twarzą. — Czy powiesz mi to teraz?
W tym momencie płomień zadrgał i napęczniał, po czym jak ognista kula uniósł się
gwałtownie pod sam sufit i tam zgasł.
Zapanowała ciemność. Na stole pozostał tylko świecznik i wypalona świeca.
Hicks zapalił światło i stał przez chwilę z otwartymi ustami, patrząc pytająco na Rhodę.
— Co to było, u diabła? — wykrztusił w końcu. — Wyładowania atmosferyczne? Ognie
świętego Elma?
— Już na pewno nigdy nie powiem, że nie wierzę w duchy — odezwał się Decker. — To była
moja przyjaciółka Cathy.
— Masz na myśli…
— Tak, moją nieżyjącą przyjaciółkę Cathy.
— Nie mogła niczego powiedzieć. Wyglądało to, jakby za bardzo cierpiała, żeby móc
cokolwiek powiedzieć.
— Zeszłej nocy przyszła do mnie — powiedział Decker. — Ostrzegała mnie przed świętą
Barbarą. Ktoś napisał na ścianie w moim mieszkaniu ŚWIĘTA BARBARA, w dodatku ludzką
krwią. Może Cathy? To znaczy jej duch. Albo cokolwiek to było.
— Ale ona nie żyje, poruczniku — mruknął Hicks.
— To nie ma znaczenia — odparła Rhoda. — Kiedy człowiek umiera, jego dusza żyje nadal. I
chce chronić swoich bliskich, jeśli znajdą się w niebezpieczeństwie. — Spojrzała na Deckera i
dodała cicho: — Jesteś naznaczony, Decker. Ktoś zamierza wywrzeć na tobie zemstę i Cathy wie
o tym…
— Rhoda, na miłość boską! — przerwał jej Hicks. — Decker jest moim przełożonym. Nie
możesz mu mówić, że jest naznaczony albo…
— Przykro mi, ale tak jest. Nie mogę mu tego nie powiedzieć. To byłoby tak, jakbym
wiedziała, że ktoś zaraz wpadnie pod samochód, ale go nie ostrzegłam.
— Czy wiesz, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo mi grozi? — zapytał Decker.
— Twoja Cathy zaczęła się pojawiać, gdy zamordowano Alison Maitland, prawda? Dlatego
przypuszczam, że to musi mieć coś wspólnego właśnie z tym. Nie sądzę, żeby chodziło o jakąś
chorobę albo wypadek. Za tobą idzie jakiś straszny cień, coś, co ma związek z imieniem świętej
Barbary.
— Santeria — oświadczył z przekonaniem Decker.
— Co? — zdumiał się Hicks.
— Święte imię… Święta Barbara… O to przecież w santerii chodzi, prawda?
— Nie bardzo rozumiem.
— Kiedy sprowadzono do Ameryki niewolników z Afryki, nie pozwolono im czcić ich
bogów. I wtedy niewolnicy ukryli swoich bogów pod imionami chrześcijańskich świętych.
— To prawda — przyznała Rhoda. — Święta Barbara może wcale nie być świętą Barbarą, ale
jakimś bogiem czczonym przez santeros.
— Skoro chodzi o santerię i santeros — Hicks rozłożył dłonie — to znowu mamy do
czynienia z Królową Aché, tak?
— Chyba tak, Hicks. Musimy przyjrzeć się tej pani znacznie dokładniej.
— Zastanawiam się tylko — mruknął sierżant — czym tacy ludzie jak Alison Maitland, jej
mąż i major Drewry wkurzyli Jej Podejrzaną Wysokość.
— Trzeba to sprawdzić — stwierdził Decker. — A teraz wybaczcie, zrobiło się już bardzo
późno. Przepraszam za rozwalenie całej kolacji.
— Nie przepraszaj — odparła Rhoda. — Nie mogłam pozwolić, żebyś siedział tu z tym
cieniem, nie wiedząc nawet o tym. Napijesz się może kawy przed wyjściem?
— Nie, dziękuję. — Decker uśmiechnął się. — Zabieram ze sobą swój cień i idziemy do
domu. Do jutra, Tim.
Znów to samo, znów nieprzytomna ucieczka przez płonące krzaki, rany na nogach i rękach i
upiorny cień tuż za plecami. Tym razem było to bardziej wyczerpujące niż poprzednio. Wiedział,
że czarna postać jest cały czas za nim, tuż za plecami. Słyszał uderzenia jej butów o ziemię,
słyszał łopot jej długiego, sięgającego do kostek płaszcza. Ale mimo że ogarniał go paniczny
strach, nie miał już siły uciekać. Gorące powietrze paliło płuca, gęsty dym dławił gardło, a kolce
i ciernie raniły stopy.
— Maszerujcie do pomostu, chłopcy! Maszerujcie do pomostu! Zdawało mu się, że powinien
być już blisko. Przez trzask i huk palących się krzaków słyszał krzyki i błagania o pomoc. Nagle
usłyszał świst i zawodzenie kul armatnich, a z oddali doszedł go grzmot artylerii.
Odwrócił się, by zobaczyć, jak blisko jest jego prześladowca, ale niczego nie mógł dostrzec.
Snopy iskier tryskających z palących się wrzośców przesłaniały wszystko dokoła. W tym
momencie usłyszał głośny szum i jakiś cień przemknął szybko między drzewami po jego lewej
stronie. Postać odcinała mu drogę do pomostu i Decker wiedział, że prześladowca będzie tam
pierwszy, niwecząc jakiekolwiek szansę na ocalenie. Bóg tylko jeden wie, jaką masakrę zgotuje
jego przyjaciołom i kolegom.
— On nadchodzi! — krzyknął rozpaczliwie przez zaschnięte gardło. — Trzymajcie się z dala
od drogi! On nadchodzi!
Nagle postać zatrzymała się, nadsłuchiwała przez chwilę, a potem odwróciła się i zaczęła biec
w jego kierunku.
Chryste… biegnie prosto na mnie — pomyślał i serce zadygotało mu z przerażenia. — Prosto
na mnie. Dopadnie mnie i wypruje mi flaki.
Szarpnął mocniej, uwalniając się od kolczastych krzaków, i zaczął biec w odwrotnym
kierunku. Ale w tej samej chwili usłyszał zbliżający się tupot stóp.
Odwrócił się gwałtownie. Poczuł piekący ból w stopie i w tym momencie wiedział już, że
bestia go dopadła. Chwyciła go w kościste ramiona z siłą imadła i ścisnęła.
— Nie mogę oddychać! — krzyknął rozpaczliwie. — Nie mogę oddychać!
Poderwał się na łóżku i rozejrzał dookoła przerażony.
— Jezu Chryste — jęknął i przykrył dłońmi twarz. Po chwili otworzył oczy i spojrzał na
swoje odbicie w lustrze. Włosy miał zmierzwione, a jego koszulka była cała ciemna od potu.
Wstał powoli z łóżka i stęknął. Spojrzał w dół. Jego stopy i nogi były podrapane i pokłute, a
skręcona kostka bolała przy każdym kroku. Ostrożnie ruszył do łazienki, zdejmując po drodze
przepoconą koszulkę. Opłukał twarz zimną wodą i spojrzał w lustro. Nie wierzył już, że to tylko
halucynacje wywołane stresem, ciężką pracą i kawą. Rhoda sprawiła, że zobaczył cierpiącą i
przestraszoną twarz Cathy. Teraz był już pewien, że coś strasznego i wrogiego ściga go i chce
dopaść. Wiedział też, że Cathy usiłuje go ochronić przed tą bestią.
Oddał mocz, spuścił wodę i wrócił do sypialni. Wyciągnął świeżą koszulkę i wciągnął ją przez
głowę. Spojrzał na łóżko i zastygł w pół ruchu. Na łóżku nie było koca, który zawsze leżał na
kołdrze. Schylił się i zajrzał pod łóżko, ale tam też go nie było. „Spokojnie — powiedział do
siebie. — Spokojnie. Może tym razem nie było koca”.
Pokręcił głową i podszedł do szafy ściennej. Wyciągnął nowy koc i rozłożył na łóżku.
W tym momencie usłyszał, że ktoś nuci cichą melodię w saloniku, tak samo, jak kiedyś robiła
to Cathy, na bezdechu wchodząc na wysokie i niskie tony. Podszedł do zamkniętych drzwi i
przyłożył do nich ucho. To z pewnością nie był ani Bob Dylan, ani Joan Armatrading, ani żaden
z innych ulubionych piosenkarzy Cathy.
— …ko gbamu mi re oro niglati wa obinu ki kigbo ni na orin oti gbogbo…
Słuchał przez chwilę, a potem otworzył drzwi.
— Cathy? Czy to ty? — zapytał, czując, jak serce wali mu w piersi. A jeśli to nie Cathy? Sam
już nie wiedział, czego bałby się bardziej, jakiejś obcej istoty czyjej. — Cathy, jeśli to ty, pokaż
mi się. Proszę cię. Kocham cię i wiem, że chcesz mi pomóc.
Nikt mu nie odpowiedział. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się nieco do ciemności, wydało mu
się, że widzi jakąś sylwetkę stojącą przy wejściu do kuchni. Oparł się plecami o ścianę i zaczął
powoli przesuwać się w kierunku kontaktu. Kiedy zapalił światło, krzyknął przerażony. Zjawa
miała na sobie jego koc i była nim całkowicie przykryta. Stała z rozłożonymi ramionami i
zdawała się unosić w powietrzu kilka centymetrów nad podłogą.
— Słuchaj… kimkolwiek jesteś… — wykrztusił z trudem przez wyschnięte jak wiór gardło.
— Muszę wiedzieć, kim jesteś!
Zjawa poruszyła się, ale nadal milczała.
— Kogo zobaczę, jak ściągnę ten koc? Nadal nie było żadnej odpowiedzi.
— Boję się ciebie, ale ty chyba też się mnie boisz, bo nic nie mówisz — stwierdził Decker.
— Święta Barbara… — dobiegł spod koca przytłumiony szept. — Święta Barbara pragnie
zemsty.
— Święta Barbara jest świętą Barbarą i na pewno nie pragnie żadnej zemsty. Dlaczego
miałaby mnie krzywdzić?
— Podejdź bliżej.
Nie wiedział, co zrobić. Jego anaconda wisiała na stojaku na kapelusze i Decker był na siebie
wściekły, że nie zabrał jej do sypialni.
— Nie ufasz mi? — zapytała zjawa.
— Nie wiem, kim jesteś.
— Jestem wieloma postaciami, mam wiele twarzy.
— Czy chcesz mnie ostrzec przed czymś złym?
— To zło już się dzieje.
Decker ostrożnie obszedł postać w kocu i powoli zaczął zbliżać się do stojaka i swojej broni w
kaburze. Zjawa nie odwróciła się, nawet nie drgnęła.
— Powiedz mi coś więcej o świętej Barbarze…
— Ona chce zemsty za to, co zrobiłeś. Za to, co wy wszyscy zrobiliście.
— Czy chodzi o to, co stało się pod Wilderness? Chodzi o Upiorną Brygadę?
— Dano obietnice i obietnice złamano.
— Jakie obietnice?
— Obietnice honoru. Obietnice wojny. Obietnice sprawiedliwości.
Decker był już przy stojaku. Sięgnął do kabury, wyciągnął z niej anacondę i natychmiast ją
odbezpieczył. Podszedł tak blisko do zjawy, że widział, jak koc unosi się miarowo, jakby pod
wpływem oddechu.
— Obawiasz się mnie? — zapytała zjawa.
— A powinienem?
— Obawiasz się świętej Barbary?
— Nie wiem. Ale czy rzeczywiście rozmawiamy o świętej Barbarze?
— Oche ofun — szepnęła zjawa. — Święci uratują cię przed śmiercią.
Decker wyciągnął rękę i dotknął cienkiego koca.
— Jesteś pewien, że chcesz się dowiedzieć, kim jestem?
Decker nie odpowiedział, tylko chwycił koc jeszcze mocniej.
Już miał go pociągnąć, gdy nagle zjawa wydała z siebie ogłuszający, piskliwy wrzask. Decker
padł na kolana, zakrywając dłońmi uszy. Kiedy po chwili ostrożnie uniósł głowę, zobaczył, że
koc leży na podłodze, cały przesiąknięty krwią.
— Chryste… — wymamrotał.
Trzymając wciąż rewolwer w drżącej dłoni, podszedł do barku, i nalał sobie sporą porcję
tequili i wypił ją jednym haustem. Zerknął ma leżący w korytarzu koc. Teraz już wiedział, że to
śledztwo nie liczy się do szukania fizycznych śladów i zbierania materialnych dowodów. Tu
chodziło o religię, wierzenia santerii i jakąś radę sprzed wielu dziesiątków lat. Tu chodziło o
skowyczące, więzione między życiem a śmiercią dusze. A także o zemstę.
ROZDZIAŁ 21
Odnalazł Jonaha na tyłach restauracji „The Mask Bar”, przy skrzyżowaniu Drugiej i Głównej.
Chłopak rozmawiał właśnie z dwoma kolegami. Obaj podnieśli głowy i spojrzeli niepewnie na
niego, a potem na Jonaha.
— Znajdziesz dla mnie minutę? — zapytał Decker.
— A niby po co, człowieku? — burknął Jonah.
— Chciałbym porozmawiać o tym i owym.
— Nic więcej nie wiem o Juniorze Abrahamie. Co wiedziałem, to powiedziałem.
— Chciałem tylko podłapać trochę miejscowych plotek, nic więcej.
— Więc idź, człowieku, do Klubu Matki i Dziecka. To zaraz za rogiem. Dadzą ci tam nawet
jeszcze przepis na fasolkę z chili.
— Nie o takie plotki mi chodziło — powiedział cicho Decker i pochylił się lekko ku
Jonahowi, patrząc mu prosto w oczy. — Królowa Aché zaczyna się za bardzo uaktywniać.
Jonah zerknął na swoich kumpli. Jeden z nich wzruszył ramionami, jakby dawał do
zrozumienia, że jakakolwiek zła wiadomość dla Królowej jest dobrą wiadomością dla niego.
Decker nie znał go osobiście, ale wiedział, że jest jednym ze Struttersów i ma ksywkę Doktor
Welcome. Wiadomo było, że Egun i Struttersi nie darzą się miłością, więc rozmowa Deckera i
Jonaha na temat Królowej nie interesowała go zbytnio.
— No dobra, masz pięć minut, człowieku — zgodził się Jonah. — Ale ja i tak nic nie wiem.
Nic o niczym.
Wstał i obaj przeszli do stojącego w samym rogu stolika.
— Chciałbym się spotkać… — zaczął Decker, ale Jonah przerwał mu:
— Słuchaj, Dekka! Lubię cię i ty mnie też lubisz, ale nie możesz tak tu przychodzić, jakbyśmy
byli kumplami. Człowieku, nie rozumiesz tego? Oddałeś mi kilka przysług. Doceniam to, ale
muszę być ostrożny.
— Wiem, Jonah. Nie przyszedłbym tu do ciebie, gdyby sprawa nie była bardzo ważna i pilna.
Muszę spotkać się z jakimś santero.
— A co z tego będę miał?
— Moją dozgonną wdzięczność.
— Chyba wolałbym dwieście dolców…
Decker wyjął portfel i wyciągnął z niego sto dolarów.
— Tu jest stówa, Jonah. Jak wykonasz robotę, dostaniesz drugą.
Jonah chwycił banknot, który natychmiast zniknął w jego dłoni.
— Większość santeros jest związana z Królową Aché — powiedział po chwili. — Lepiej się
nimi za bardzo nie interesuj, bo po paru dniach zrobiliby twoją laleczkę i odpadłby ci kutas albo
coś w tym rodzaju. Ale jeden z nich mógłby ci pomóc, gdybyś go o to ładnie poprosił. Nazywa
się Mojżesz Alebodu. On się kumplował z Juniorem Abrahamem i jest pewien, że to nie była
zwykła strzelanina.
— Możesz mnie do niego zaprowadzić?
— Dobra, ale będziemy musieli przejść koło targu afrykańskiego.
— A po co?
— Bo będziesz musiał mu kupić kurę, cygara, rum, trochę korzenia zaragui i ochrę.
— Jonah, ja prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa, nie mam czasu na robienie zakupów.
— Musisz to kupić, Dekka! To jest częścią ebbó… poświęcenia dla sprawy. Inaczej Mojżesz
na pewno ci nie pomoże.
Tuż przed południem Decker zaparkował przed obskurną kamienicą, stojącą w cieniu
wiaduktu autostrady nr 95. Kiedy wysiedli razem z Jonahem, musieli do siebie krzyczeć, bo hałas
z czteropasmowego wiaduktu wszystko zagłuszał.
Decker otworzył bagażnik i wyciągnął kilka toreb, w tym jedną z żywą kurą. W innych
znajdowały się różne „drobiazgi”, jak to określił Jonah — począwszy od cygar King Edward, a
na kukurydzy moczonej w cynamonie skończywszy.
— Mam nadzieję, że to wszystko będzie tego warte — westchnął głośno Decker.
Pchnęli duże, brązowe drzwi i weszli do obszernego holu.
— Nie wiem, człowieku. Może okaże się warte. Ci santeros są bardzo dziwni. Wystarczy, że
nie spodoba im się twój zapach.
W holu bawiła się grupka chłopców, grających w „stojące patyczki”.
— Mojżesz w domu? — zapytał Jonah najstarszego z nich.
— A co mu przynieśliście? — zapytał chłopak, patrząc ciekawie na torbę, z której
wydobywały się dziwne dźwięki. Decker pochylił się, otworzył torbę i pokazał wszystkim
gramolącą się kurę. Chłopcy roześmieli się, a najstarszy wskazał ręką na koniec korytarza.
— Jest w domu. Bo niby gdzie indziej miałby być?
Decker i Jonah ruszyli wyłożonym starym, popękanym linoleum korytarzem i weszli na
schody. Dywan przykrywający schody był tak stary i zniszczony, że nie sposób było odgadnąć
jego dawnego koloru. Cały dom był przesiąknięty intensywnym zapachem czosnku i cynamonu,
który wyciskał łzy z oczu, i rozbrzmiewał szybkimi, jednostajnymi rytmami bębna bongo.
Na półpiętrze, tuż przy schodach, znajdowało się okno z witrażem, na którym jakiś człowiek
w białych szatach, najprawdopodobniej święty Jan Chrzciciel, stał nad wodami szerokiej rzeki.
Człowiek ten nie miał głowy, ponieważ górna część okna była wybita.
— To na drugim piętrze — sapnął Jonah.
Przeszli długim korytarzem i wreszcie stanęli pod drzwiami pokrytymi bladoczerwonymi i
niebieskimi malowidłami. Z framugi spoglądały na nich wielkie, wybałuszone żółte oczy.
— Miejmy nadzieję, że Mojżesz jest dzisiaj w dobrym humorze i będzie się zachowywał
rozsądnie — powiedział Jonah. — I że nie uraczy nas jednym z tych swoich dziwacznych ataków
czarnowidztwa.
Jonah zapukał i czekał, ale dopiero kiedy zapukał ponownie, z mieszkania doszedł
przytłumiony głos:
— Coś taki niecierpliwy? Słyszę cię.
Drzwi otworzył im wielki mężczyzna z brzuchem tak ogromnym, że Cab sprawiałby przy nim
wrażenie wymizerowanego chudzielca. Miał potargane siwe włosy i wielkie okulary,
wyglądające jak telewizory z lat sześćdziesiątych. Jego potężny tors opinała przepocona czarna
koszulka z krótkimi rękawami. Miał na sobie czarne spodnie, czarne sandały, a całości dopełniały
wiszące na szyi srebrne łańcuszki, na które nawleczone były kulki z kości słoniowej, kolorowe
szklane koraliki i kurze pióra.
— Jonah! Dawno cię u nas nie było, bracie.
— Dawno, oj dawno… Przyprowadziłem ci białaska.
Grubas zmrużył oczy.
— To znaczy, że przyprowadziłeś mi też kłopot.
Decker otworzył torbę.
— Proszę, oto żywa kura. Chciałem tylko chwilę porozmawiać.
— Porozmawiać? Ale ja nie mam czasu. Muszę zrobić to i tamto, i jeszcze mnóstwo innych
rzeczy.
— On jest w porządku, bracie — oświadczył Jonah. — Nie ma strachu. Chce się tylko
dowiedzieć, kto tak urządził Juniora „Abrahama.
— A skąd ja mam to wiedzieć? Zresztą nawet gdybym wiedział…
— To na pewno by mi pan nie powiedział — dokończył za niego Decker. — Wiem o tym i
wcale nie o takie informacje mi chodzi.
— Jak się ten twój białasek nazywa? — zapytał Jonaha Mojżesz.
— Decker. Jestem Decker McKenna — odparł Decker.
— Twoje nazwisko brzmi tak, jakbyś miał niewolnika.
— Nigdy nie miałem nawet sprzątaczki, proszę pana.
— No dobra, wejdźcie.
W mieszkaniu Mojżesza pachniało czosnkiem i cynamonem, dymem świec i starymi meblami.
Tak jak Królowa, Mojżesz również miał ołtarzyk santerii, tyle że na wielkim starym telewizorze.
Zaciągnięte zasłony i pozamykane okna sprawiały, że w mieszkaniu było bardzo duszno.
Mojżesz usiadł w fotelu z lat pięćdziesiątych i wysapał:
— Niewiele mogę ci powiedzieć, człowieku. Chodzą słuchy, że Junior Abraham kombinował
coś na boku, a miał pracować wyłącznie dla Królowej Aché. Ale to tylko plotki.
Decker usiadł naprzeciwko grubasa i postawił na podłodze torbę z kurą.
— Chciałbym, jeżeli pan pozwoli, dowiedzieć się czegoś na temat santerii. — Popatrzył
spokojnie na Mojżesza. — A najbardziej interesuje mnie, jak można stać się niedostrzegalnym
dla innych.
— Niedostrzegalnym… hmm… Mówisz o dość poważnym zaklęciu, człowieku. Tylko
niektórym dana jest taka wiedza i umiejętności. Być może tylko babalawo wie, jak to zrobić.
Babalawo to jeden z najwyższych kapłanów santerii, jak arcybiskup w kościele
rzymskokatolickim.
— Facet, który zastrzelił Juniora Abrahama, potrafił to zrobić. Prowadzę też trzy inne sprawy.
W każdym przypadku było tak samo. Nikt nie widział sprawcy, nie znaleziono żadnych śladów…
Mojżesz pokiwał powoli głową.
— Tak, tak, to bardzo interesujące. Sam wiele razy słyszałem o takich historiach. Ale w
dzisiejszych czasach jest coraz mniej kapłanów z tak silną wiarą, że mogą się przechadzać w
tłumie i nikt ich nie dostrzega. Chcecie może herbaty? — Zadał to pytanie z taką samą intonacją
jak pozostałe zdania, więc z początku Decker nie zareagował.
— Herbata… ach, tak. Oczywiście, z przyjemnością.
Mojżesz sięgnął po dzwoneczek z brązu i potrząsnął nim parę razy. Prawie natychmiast zza
zasłony wyszła smukła, długonoga dziewczyna w czerwono — zielonym sari.
— To moja córka, Aluya — przedstawił ją Mojżesz. — Aluya troszczy się o mnie, prawda,
córeczko? Przynieś nam herbaty, Aluya. I trochę miodowo — orzechowych ciasteczek.
Decker spojrzał na dziewczynę i powiedział: „Cześć” — ale ona natychmiast odwróciła
głowę.
— Aluya będzie miała mnóstwo czasu na zaznajamianie się z mężczyznami, kiedy ja już pójdę
zaznajamiać się ze swoimi przodkami — oświadczył Mojżesz i uśmiechnął się. — A póki co, i
tak ma dużo obowiązków. Gotuje mi obiady i pierze.
— To pewnie ma pełne ręce roboty — zaśmiał się Decker.
Aluya wróciła do kuchni, a Mojżesz pochylił się w swoim fotelu.
— Żeby zrozumieć, jakiej siły potrzeba, by stać się niewidzialnym dla innych, trzeba
zrozumieć, czym jest santeria. To nie jest sprawa kilku zaklęć. To cała wiedza o naturze i
człowieku.
— Ja tylko wiem, że to religia ludów afrykańskich i że do meryki przyszła wraz z handlem
niewolnikami. Wiem też, że niewolnicy zmienili imiona swoich bogów na te, jakie nosili
chrześcijańscy święci.
— Zgadza się. Santeria to dwa przenikające się wzajemnie systemy religijne, a swoje korzenie
wywodzi z południowo–zachodniej Nigerii. To połączenie wszystkich mitów, legend wierzeń
ludów Joruba. Ale gdy Jorubowie przybyli do Nowego Świata, musieli ukryć swoich bogów pod
imionami świętych kościoła rzymskokatolickiego.
— I udało im się — stwierdził Decker.
— Tak. Jorubowie byli niezwykle mądrymi ludźmi. Jeszcze w Afryce stworzyli bardzo
skomplikowaną strukturę społeczną. Mieli królestwa, takie jak Benin, i zbudowali święte miasto
Ile–Ife. Cała ich kultura powstała właśnie tam, w tym mieście. Czcili wielu bogów. Nazywali ich
orishas. W języku Jorubów bóg to orisha.
Mojżesz poprawił się w fotelu i zerknął w stronę kuchni.
— Problem pojawił się w siedemnastym wieku. Wtedy ziemie Jorubów najechały plemiona
Ewe, które przywędrowały z pomocy. Jorubowie musieli przenieść się na wybrzeże. Właśnie
dlatego tylu ich dostało się do niewoli i znalazło się w Ameryce. — Mojżesz znowu spojrzał w
stronę kuchni. — Jak sam powiedziałeś, wciąż czcili swoich bogów, ale nadali im chrześcijańskie
imiona. Tak więc, gdy ich właściciele myśleli, że modlą się do świętego Antoniego, w
rzeczywistości modlili się do Eleggua, który jest bogiem dróg, ścieżek, bezdroży i pustkowi. Jest
także posłańcem innych orishas. A Oggiin, bóg metali, był świętym Piotrem. Orunla, który znał
wszystkie tajemnice kosmosu, czczony był jako święty Franciszek z Asyżu. Oddajemy mu cześć
czwartego października, kiedy w Kościele rzymskokatolickim obchodzi się dzień świętego
Franciszka z Asyżu. Santeria to religia Ziemi, jeśli wiesz, co mam na myśli. Dotyczy natury i sił,
które nią rządzą, podobnie jak w wierzeniach rdzennych Amerykanów. Changó jest bogiem
ognia, piorunów i błyskawic. Oshun to bóg rzek, ale także miłości, małżeństwa i płodności. Oya
to wiatr, a także strażniczka miejsc spoczynku i bram między światami żywych i umarłych. Sama
nie jest śmiercią, ale jest naszą wiedzą o tym, że każdy musi umrzeć.
Zasłona uniosła się i do pokoju weszła Aluya, niosąc na tacy filiżanki z herbatą i talerz z
ciasteczkami. Gdy podawała Deckerowi jego herbatę, uniosła wzrok i uśmiechnęła się kącikiem
ust. Aha, ma jeszcze czas na zaznajamianie się z mężczyznami… akurat, pomyślał Decker.
Umoczył usta w herbacie, która była zupełnie pozbawiona smaku.
Mojżesz wziął ciasteczko i zaczął je przeżuwać. Zanim je połknął, wpakował sobie do ust
jeszcze dwa i zaczął mówić, plując na swój wielki brzuch okruszkami:
— Są dwa rodzaje orishas: biali i ciemni. Biali mają moc uzdrawiania i dawania życia, jak
Obatala, Oshiin i Osain. A ciemni są bardzo okrutni i największą aktywność przejawiają podczas
wojen, bitew i wielkich klęsk. To Changó, Oggun, Oya i Babalu–Aye. — Mojżesz sięgnął po
kolejne ciasteczko. — Santeria ma dwa podstawowe aspekty. Pierwszy z nich to Aché, czyli
boska moc, która stworzyła wszechświat. Drugi aspekt to ebbó, poświęcenie w dążeniu do celu.
— Kolejne ciasteczko zniknęło w zachłannych ustach Mojżesza, który miał już na brzuchu całą
górę okruszków. — Poprzez rytuały santerii poświęcamy się naszym orishas i czcimy ich,
ponieważ pragniemy zostać dopuszczeni do Aché, czyli boskiej siły, która da nam bogactwo,
kobiety i wszelkie łaski. Aché oznacza też władzę i dlatego Królowa przybrała takie imię.
— Czyli poprzez ebbó, poświęcenie, dochodzi się do Aché, władzy i mocy — stwierdził
Decker i po krótkiej chwili wahania zapytał: — A jakiego rodzaju poświęcenie jest potrzebne,
żeby stać się niewidzialnym?
— Ja bym raczej powiedział: niedostrzegalnym. To bardzo duża różnica — odparł Mojżesz,
wkładając do ust kolejne ciasteczko. — Cóż… takie ebbó wymagałoby krwi, pewnie nawet
ludzkiej. Ale my nigdy nie rozlewamy krwi, bo to esencja życia. Zwykle ofiarujemy bogom
kwiaty, żywność, świece i modlitwy. Jeśli jednak ktoś chciałby uzyskać moc stawania się
niewidzialnym, musiałby ofiarować ludzką krew.
— A czy można poprosić orishas o to, żeby zobaczyć kogoś, kto jest niedostrzegalny?
Mojżesz zastanawiał się przez chwilę, ale potem pokręcił głową.
— Szczerze mówiąc, nie znam odpowiedzi na to pytanie. Oczywiście jedno zaklęcie może
działać przeciw drugiemu i złamać je. Nie wiem jednak, czy tak jest w tym przypadku. Poza tym
zależy to chyba także od tego, kto rzuca zaklęcia.
— Muszę znać odpowiedź na to pytanie, panie Alebodu. Chodzi o to, że mój niedostrzegalny
zabójca musiał zostawić jakieś ślady: DNA, odciski palców, jakieś drobne włókna… Ale one też
pozostają niedostrzeganie. A ja chciałbym dostać… hmm… nowe oczy, żeby umieć je dostrzec.
— No cóż, muszę to przemyśleć — stwierdził Mojżesz.
— Bardzo panu dziękuję, że pan zechciał ze mną porozmawiać. Gdyby zamierzał się pan ze
mną skontaktować, oto mój numer telefonu.
— W porządku. Ale zapomniałeś o czymś… — powiedział Mojżesz.
Decker popatrzył na pełną filiżankę herbaty i uśmiechnął się przepraszająco.
— Chyba jestem raczej kawiarzem…
— Jest jeszcze jedno pytanie, które krzyczy z twojego umysłu, a ty nie wiesz, jak je ubrać w
słowa.
Decker spojrzał na Jonaha, ale ten od razu zrobił minę, jakby mówił: mnie o nic nie pytaj.
— Skąd pan wie?
— Bo niezadane pytanie jest jak ptak siedzący na murku. Nie odleci, dopóki nie klaśniesz w
dłonie.
— To nic ważnego.
— A ja sądzę, że to coś bardzo ważnego.
— Nie, naprawdę nie.
— Mimo to zadaj mi je.
Decker westchnął ciężko i powiedział:
— No dobrze. Chodzi o świętą Barbarę. Czy któryś z orishas nosił jej imię?
— Pytasz mnie o to dlatego że…
— Dlatego że miewam koszmary. Słyszę moją przyjaciółkę, która nie żyje od dwóch lat.
Zamordowano ją. Słyszę, jak do mnie mówi we śnie. A może to nie jest sen. Nie wiem. Może ona
rzeczywiście jest gdzieś obok mnie.
— I to ona powiedziała ci o świętej Barbarze?
— Tak. Powiedziała mi, że święta Barbara pragnie zemsty — Parę dni temu, gdy wróciłem do
domu, zobaczyłem to imię na ścianie. Ktoś je tam napisał ludzką krwią.
— I co jeszcze?
— Wczoraj w nocy znów ją widziałem. Stała w moim pokoju, zakryta kocem.
Mojżesz zdjął okulary. Miał wyłupiaste, bezbarwne oczy, ale Deckerowi wydało się nagle, że
santero lepiej widzi bez okularów.
— Usiądź — powiedział. — Chyba powinieneś wiedzieć, że święta Barbara to imię, które
nosi Changó. To bardzo potężny orisha, bóg ognia, piorunów, błyskawic i wojny. Kult Changó
ma swoje korzenie w mieście Oyo–Ile, stolicy starożytnego królestwa Oyo. Changó rządził tym
miastem przez siedem lat. Zawsze interesował się magią i posiadł ogromną wiedzę i siłę. Ale
pewnego dnia wywołał taką burzę, że nie potrafił już jej opanować. Piorun uderzył w jego pałac i
zabił wiele żon i dzieci. Changó cierpiał tak bardzo, że się powiesił. Jego wrogowie ucieszyli się,
ale wkrótce burza zniszczyła także ich domy i zabiła ich dzieci i żony. Zwolennicy Changó
zaczęli oddawać mu cześć i w końcu ogłoszono, że jest jednym z onshas. Ludzie śpiewali Oba ko
so, czyli „Król nie powiesił się”. Teraz Changó jest najpotężniejszym orisha. Ma miliony
wiernych na całym świecie. Jeśli chcesz, żeby okazał się dla ciebie łaskawy, musisz odprawić
jedną z najstarszych ceremonii santerii. Możesz mu ofiarować kurczaka i banany, ale najbardziej
lubi mięso świeżo zabitego barana.
— Kurczaka i banany? — Decker natychmiast przypomniał obie, co widział w swojej kuchni.
— Czy to coś dla ciebie znaczy?
Kiedy Decker opowiedział mu o „twarzy” w kuchni, Mojżesz pokiwał głową.
— Wydaje mi się, że twoja nieżyjąca przyjaciółka robi wszystko, by cię ocalić i ochronić.
— Ale przed kim? Przed Changó? A co ja mu takiego zrobiłem?
— Nie wiem, najwyraźniej jednak szuka zemsty. A kiedy Changó szuka zemsty, zawsze ją
znajdzie. Przykro mi to mówić, przyjacielu, ale jesteś w poważnych kłopotach.
— A czy można się jakoś dowiedzieć, co go tak bardzo wkurzyło? — zapytał Jonah.
— Nie jestem pewien. Ale być może uda mi się znaleźć jakieś ebbó, które go ułagodzi. Może
ci przebaczy. Póki co, jedyną rzeczą, która stoi między Changó a tobą i chroni cię przed jego
zemstą, jest twoja dziewczyna. Ale ona sama też się bardzo naraża, zadzierając z takim potężnym
orisha. Za każdym razem, gdy się przed tobą pojawia, musi na nowo przeżywać swoją śmierć.
Poza tym Changó może oddać ją we władanie bogini Oya, która jest strażniczką bram między
światem życia i śmierci. A kiedy Oya uwięzi ją między tymi dwoma światami, dusza twojej
dziewczyny nigdy nie zazna spokoju.
Przed oczami Deckera znowu pojawił się obraz rozbryzgującej się głowy Cathy i zobaczył jej
błaganie, pełne cierpienia spojrzenie.
— Jeśli chodzi o ebbó… Co takiego musiałbym zrobić? — zapytał.
— Muszę zabić tę kurę, którą mi przyniosłeś. Kiedy jutro przyjdziesz do mnie, dam ci omiero.
— Omiero? Co to jest?
— To sekretny eliksir, którego używamy do kąpieli i do picia. Musisz się wykąpać w tym dwa
razy. Dam ci też inne potrzebne rzeczy. Podczas kąpieli musisz prosić Changó o wybaczenie
tego, co zrobiłeś.
— Myśli pan, że to coś da?
— Musisz w to wierzyć. Wiara czyni cuda. Nadal kochasz swoją dziewczynę, prawda? Myśl o
niej jak najczęściej — odparł Mojżesz, po czym potrząsnął dzwonkiem.
Natychmiast zjawiła się Aluya.
— Daj mi moje cuchillo i białą miseczkę. I może jeszcze trochę tych ciasteczek.
Gdy dziewczyna wyszła do kuchni, Decker pociągnął nosem.
— Przepraszam, że o to pytam, ale ten zapach, te perfumy, które…
— To Esencja Pompeya, jedna z trzech sekretnych perfum santerii.
W pokoju pojawiła się Aluya, niosąc torebkę z ciasteczkami, białą miskę, ostry nóż i obrus.
Mojżesz wstał i pokazał ruchem dłoni, że Decker i Jonah powinni zrobić to samo.
— Mam zamiar odprawić inkantację. Musimy okazać Changó szacunek. Aluya, świece!
Nakrył obrusem stoliczek do kawy i postawił na nim świecznik. Potem wziął nóż i pocałował
jego ostrze.
Aluya przyniosła dwie białe świece, włożyła je do świecznika i zapaliła. Mojżesz
machnięciem dłoni kazał jej wyjść z pokoju i przez chwilę stał w milczeniu, z zamkniętymi
oczami i odchyloną do tyłu głową. Potem rozpoczął inkantację:
— Babamo Changó ikawo ilemufumi alaya tilanchani nitosi ki ko gbamu mi re oro niglati wa
obinu ki kigbo ni na orin oti gbogbo omo nijin gbogbo…
Po chwili otworzył oczy i powiedział:
— Podajcie mi kurę.
— Ja? — zapytał Decker.
— Tak, ty. Przecież to ty szukasz wybaczenia. Decker podał mu kurę.
— Potrzymaj ją w górze — polecił Mojżesz, po czym chwycił kurę za głowę i naciągnął jej
szyję. — Changó, kabio, kabio sile — mówił cichym, śpiewnym głosem. Jednym cięciem
otworzył ptakowi gardło i ciemna krew zaczęła spływać do miseczki. — Changó alamu oba layo
ni na ile ogbomi… Kabio, kabio sile… Gdy miseczka była już pełna, odłożył nóż i powiedział
cicho:
— Słowa kabio, kabio sile znaczą „Witaj w moim domu”. Dzięki mojej inkantacji Changó wie
już, że szukasz jego przebaczenia i jesteś gotów zmyć z siebie grzechy. — Rozejrzał się po
pokoju i zapytał: — Czujesz coś?
— Co na przykład?
— Obecność wielkiej siły.
Decker skoncentrował się. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że poczuł pewne napięcie
w powietrzu, jak przed burzą.
— Changó mnie słyszy — oznajmił Mojżesz. — Mówi mi do ucha.
— Co mówi?
— Mówi, że bardzo długo czekał.
— Na co? Na mnie?
— Jesteś tylko jednym z wielu.
— Czy możesz go zapytać, dlaczego jest na mnie taki wściekły?
— Nie słyszę żadnej odpowiedzi — odparł po chwili Mojżesz. — Jest tylko jeden sposób,
żeby się tego dowiedzieć. — Potrząsnął dzwoneczkiem z brązu i znowu pojawiła się Aluya. —
Przynieś mi skorupy orzecha kokosowego — polecił jej.
Gdy czekali, stał z zamkniętymi oczami i złożonymi jak do modlitwy rękoma. Po paru
minutach do pokoju weszła Aluya z czerwono–zielonym szalem. Kiedy Mojżesz otworzył oczy,
podała mu go. Santero machnął szalem i na podłogę spadły cztery połówki orzecha kokosowego.
— Tego się obawiałem — powiedział po chwili.
— Co się stało? — zapytał Decker.
— Popatrz! — Mojżesz wskazał na łupiny orzecha. Wszystkie odwrócone były włóknistą
brązową stroną ku górze. — To jeden z wzorów. Jeśli mamy dwie strony białe i dwie brązowe, to
dobry znak, a odpowiedź brzmi „tak”. Ale jeśli wszystkie cztery są odwrócone tak jak te, oznacza
to „nie”, czyli śmierć.
— Więc co mam teraz zrobić?
— Możesz się tylko modlić. Zrób tak, jak powiedziałem, i może Changó ci przebaczy.
Decker skinął głową, ale zanim odwrócił się do wyjścia, popatrzył na Mojżesza i uświadomił
sobie, że santero uważa go już za martwego.
ROZDZIAŁ 22
Po południu Decker pojechał zobaczyć się z Maggie. Zaparkował jedną przecznicę od domu
Caba i resztę drogi przeszedł pieszo. Cab i Maggie mieszkali na południowym brzegu rzeki,
naprzeciwko Forest Hill Park, w parterowym domku krytym pomarańczową dachówką, z
jasnożółtymi drzwiami i kwiatami w oknach. Wystrój wnętrza przypominał Deckerowi wczesną
edycję serialu The Cosby Show.
Było upalnie i duszno. Decker zdjął okulary i marzył o tym, by zdjąć także prochowiec, ale
nie chciał paradować z szelkami i kaburą na wierzchu.
Maggie czekała już na niego i otworzyła drzwi, gdy tylko wszedł na schodki. Tego dnia miała
upięte włosy i włożyła luźną sukienkę w poprzeczne purpurowe paski.
Rozejrzała się wokół, a potem objęła Deckera za szyję i pocałowała.
— Stęskniłam się za tobą, kochaneczku.
— A ja za tobą. Jest szansa na zimny browar? Zamknęła drzwi i weszli do kuchni.
— Dzwonił Cab i powiedział, że pewnie będzie musiał zostać w Charlottesville do jutra. Więc
jeśli jesteś zainteresowany jakimś całonocnym filmikiem…
— Nie jestem pewien, Maggie — odparł Decker, zdejmując prochowiec. Wziął puszkę
heinekena, otworzył ją i upił dwa potężne łyki. — Mamy prawdziwe urwanie głowy z tymi
morderstwami. Pewnie będę musiał wrócić do biura.
Maggie podeszła do niego i przyłożyła mu zimną puszkę piwa do czoła.
— Wyglądasz na zmęczonego. Może byś zdjął te ciuchy i położył się do łóżka?
— Zmęczony? Ja jestem wykończony!
— Mam nadzieję, że nie aż tak bardzo.
— Te morderstwa zaczynają mnie dobijać. Za każdym razem, gdy wydaje się, że mamy już
jakiś punkt zaczepienia, nagle wyskakuje coś tak zwariowanego, że przestaję cokolwiek
rozumieć. Zupełnie nie wiem, czego szukać i gdzie.
— Cab wspominał, że ta Królowa Aché może mieć z nimi coś wspólnego i że to zła kobieta.
— Przypuszczam, że jest zamieszana w zdmuchnięcie głowy Juniora Abrahama, jeśli jednak
chodzi o pozostałe przypadki, nie jestem pewien. Ale kto wie? Nie możemy logicznie połączyć
żadnych dowodów, bo dowodów po prostu nie ma.
— Powinieneś się położyć — oświadczyła Maggie i pocałowała go w usta. — Musisz trochę
zrelaksować umysł, a poćwiczyć ciało.
— Jesteś rozpalona do czerwoności… roztopię się przy tobie. Chwyciła go za rękę i
poprowadziła do sypialni.
— Wiesz, co jest dzisiaj w menu? Zakąska, dwa dania główne z mięskiem podlanym
przepysznym sosem i deser… — Zaśmiała się i spojrzała mu figlarnie w oczy.
Rozpięła mu koszulę i zaczęła całować jego tors. Potem odpięła mu pasek i pchnęła lekko na
łóżko. Decker usiadł, a ona ściągnęła mu spodnie.
— Teraz jeszcze skarpetki, kochaneczku. Nie ma bardziej idiotycznego widoku niż goły męski
tyłek i fikające skarpetki.
Decker odchylił się do tyłu i w tym momencie jego wzrok padł na dużą fotografię Caba,
stojącą na stoliczku przy ścianie. Po raz pierwszy, odkąd zaczęli spotykać się z Maggie, poczuł
się winny.
182
— Przynajmniej twoje nie śmierdzą — stwierdziła Maggie, .zdejmując mu skarpetki. —
Kiedy Cab ściąga buty, to… Jego skarpetek mogliby używać do wykonywania wyroków śmierci.
— Maggie…
— Wyluzuj, Decker. Zrelaksuj się troszkę. Hej, co ci się stało w stopy? Masz pełno zadrapań.
— To drobiazg. Pomagałem kumplowi w ogródku i byłem na bosaka.
— Biedne stopki — powiedziała Maggie i pocałowała je.
— Jakoś przeżyję. Mam nauczkę, że nie należy włazić do ogrodu bez butów.
— Co my tu mamy… — zamruczała, sięgając dłonią pod jego bokserki. — Tylko mi nie
mów, że na zakąskę jest tylko pomarszczony naleśniczek. — Zaśmiała się i pocałowała go w
kolano.
— Maggie… słuchaj…
— Ćśśś… nic już nie mów. Odpręż się. Dzisiaj ja jestem szefem kuchni. — Wzięła od niego
puszkę piwa i odstawiła ją na stoliczek, a potem ściągnęła mu bokserki. — Powinieneś się
troszkę odświeżyć, ale pozwól, że ja to zrobię…
Sięgnęła po puszkę i polała odrobiną piwa jego sztywniejącego penisa. Piwo spłynęło po
członku i zaczęło skapywać między nogi.
— Co ty robisz?! — Decker poderwał się na łóżku.
Ale ona roześmiała się i od razu przeszła mu cała złość. Wzięła penisa głęboko do ust i
przesunęła po nim ustami.
— Raz zimno, raz ciepło…
Wskoczyła na łóżko obok niego, skrzyżowała ramiona i podniosła sukienkę, zarzucając ją
sobie na głowę. Miała duże, Jędrne piersi i lekko zaokrąglony brzuch, na który spływał z talii
cienki łańcuszek.
Usiadła na nim okrakiem i pochyliła się. Jej pełne piersi ocierały się o jego pierś.
— Mam zamiar doprowadzić cię do takiego stanu, że zapomnisz, jaki mamy dzień tygodnia
— oświadczyła, uśmiechając się.
Decker również próbował się uśmiechnąć, ale nie mógł. Przed oczami cały czas miał twarz
Cathy w męskiej toalecie wydziału zabójstw, jej błagalne, pełne cierpienia spojrzenie i
wybuchającą głowę. Widział odciętą głowę Alison Maitland i jej poprzekłuwane ciało, majora
Drewry’ego z rozpłatanym brzuchem i przerażeniem zastygłym w oczach. Widział
zmasakrowanego Geralda Maitlanda, zwisającego z okna na własnych jelitach, jak w
makabrycznej parodii skoków na bandżi.
— Ej, kochaneczku! — zawołała Maggie, wyrywając go z zamyślenia. — Wróć do mnie
chociaż na chwilę. Nie oddalaj się nigdzie. Myśl tylko o mnie. Teraz jestem tylko ja, moje ciało i
to łóżko, okay?
Nie czekając na odpowiedź, ujęła jego na wpół sztywnego penisa, skierowała go sobie między
nogi i zaczęła pocierać jego czubkiem swoje wilgotne wargi sromowe. Po chwili włożyła go do
środka. Decker poczuł, jak jej ciepła pochwa zaciska się miarowo na jego członku. Maggie
zaczęła unosić się rytmicznie i opadać, coraz mocniej i szybciej. Chwilami podnosiła się tak
wysoko, że jego penis prawie cały wysuwał się z jej pochwy, ale już za chwileczkę tkwił tak
głęboko, że Decker miał wrażenie, iż wchodzi nie tylko w jej ciało, ale także w duszę.
Po chwili Maggie przymknęła oczy i zaczęła mruczeć; było to głębokie, niemal hipnotyczne,
gardłowe mruczenie zadowolonej kotki. Decker powoli się rozluźniał. Odetchnął głęboko,
patrząc na falujące piersi kobiety i wsłuchując się w jej mruczenie.
Maggie zaczęła cichutko śpiewać: „Nie wie nikt… naprawdę nie wie, jak bardzo kocham
cię… jak bardzo kochasz mnie…”.
Nagle coś się poruszyło tuż za nią. Było to krótkie, prawie niedostrzegalne drgnięcie, jakby
wzór na tapecie przesunął się o kilka milimetrów. Decker złapał Maggie za biodra,
unieruchamiając ją, i uniósł głowę z poduszki.
— Co się stało, mój kochaneczku? Coś nie tak?
— Jesteśmy zupełnie sami?
— Czemu pytasz? Pewnie, że jesteśmy sami. Tylko nas czworo.
— Czworo?
— Ty i ja… moja cipeczka i twój wujaszek Willy. — Maggie zaśmiała się gardłowo i znów
zaczęła swój taniec.
— Myślałem, że kogoś widziałem, że…
— Och, dajże już spokój. Jesteś dziś strasznie spięty i nerwowy.
Zaczęła kręcić biodrami, ale Decker zupełnie się zdekoncentrował. Jego penis skurczył się
gwałtownie i po kilku chwilach Maggie musiała z niego zejść.
— Decker, co z tobą? Nie zamawiałam małej paróweczki, tylko…
Uścisnął ją przepraszająco za ramiona i wstał z łóżka. Ruszył nago do kuchni, gdzie zostawił
swoją anacondę, wyjął ją z kabury i odbezpieczył. Potem podszedł do tylnego wyjścia i nacisnął
klamkę, ale drzwi były zamknięte.
Maggie wyszła z sypialni.
— Co się z tobą dzieje? Przecież tu nikogo nie ma.
Decker przeszedł do salonu i rozejrzał się, ale tam też nikogo nie było. A przynajmniej nikogo
nie widział.
— Daj już spokój! — zawołała Maggie. — Wracajmy do sypialni i rozpętaj sztorm w mojej
cipce. No, dalej!
Rozejrzał się jeszcze raz i z lekkim wahaniem ruszył za Maggie do sypialni. Dom był pusty i
cichy, ale on czuł czyjąś obecność. Było to tylko jakieś nieokreślone wrażenie, że ktoś zakłócił
spokój powietrza. Sprawdził jeszcze, na wszelki wypadek, dwie pozostałe sypialnie i wrócił do
łóżka. Nikogo… Nikogo dostrzegalnego, pomyślał.
Tym razem to Maggie leżała na plecach i czekała na niego. Decker uklęknął nad nią, a ona
wzięła w dłoń jego penisa i położyła go sobie między piersiami. Potem ścisnęła je mocno i
uśmiechnęła się zachęcająco.
— No, pora na drugie danie.
Decker zaczął poruszać biodrami. Jego penis szybko sztywniał i po chwili był już w pełni
gotowy. Przesuwał go rytmicznie w tył i w przód między ściśniętymi piersiami Maggie, która
znów zaczęła cichutko mruczeć.
— Chodź tu wyżej na chwilę — powiedziała. — Muszę ci go trochę zwilżyć. — Wzięła
penisa do ust i pieściła go językiem wokół główki. — No a teraz wracaj… I proszę o podlanie
sosem filetów z piersi.
Decker poruszał biodrami coraz szybciej i mocniej, aż poczuł drżenie mięśni nóg i napięcie w
podbrzuszu. Maggie uniosła nieco głowę i patrzyła, jak jego penis przesuwa się między jej
piersiami w przód i w tył. Poczuła, że ciało kochanka sztywnieje i napina się.
Po chwili Decker uniósł się na kolanach, odgiął głowę do tyłu i wytrysnął.
— Ozdobiłeś mnie perełkami — zaśmiała się Maggie. — Ale mogłeś troszkę poczekać…
Decker otworzył oczy i w tym momencie zobaczył w lustrze na toaletce jakiś szary trójkątny
kształt. Było to ledwie mgnienie, coś nieokreślonego, ale Deckerowi wydało się, że mogła to być
poła szarego płaszcza albo peleryna. Wyskoczył szybko z łóżka, chwycił rewolwer i podbiegł do
progu drzwi. Wyjrzał i stał przez chwilę, nasłuchując, a potem podszedł do okien.
Również i tym razem nikogo nie było. W salonie było pusto i cicho, a wszystkie drzwi i okna
były zamknięte. Maggie również wstała i stanęła w progu. Decker sprawdził nawet, czy nikogo
nie ma za sofą. Maggie powiedziała:
— Nie musisz się niczego obawiać, Decker.
Coś w jej głosie sprawiło, że odwrócił się gwałtownie. W progu stała Maggie, ale to nie był jej
głos.
— Czego nie muszę się obawiać?
— Ochronię cię, obiecuję. Nie pozwolę świętej Barbarze cię skrzywdzić.
Decker podszedł nieco bliżej. W wyglądzie Maggie było coś dziwnego.
— Co wiesz o świętej Barbarze?
— Wiem, że pragnie zemsty.
— Masz na myśli Changó?
Maggie uśmiechnęła się samymi ustami. Jej oczy pozostały nieruchome.
— Możesz nazwać boga jakimkolwiek imieniem. I tak nadal będzie bogiem.
Decker postąpił jeszcze dwa kroki do przodu i spojrzał jej sto w oczy. Dopiero teraz zdał sobie
sprawę, że jej tęczówki są żółte, jak u gada. A może to był kolor złota. Matka powiedziała mu
kiedyś, że wszyscy aniołowie mają złote oczy.
— Cathy…? — zapytał z drżeniem w głosie.
— Musisz odnaleźć świętą Barbarę, zanim święta Barbara odnajdzie ciebie. Ona wie, gdzie
teraz jesteś. Wie, gdzie mieszkasz. To tylko kwestia czasu.
— Czy to Changó zabił Maitlandów? Czy to on zabił George’a Drewry’ego?
— Znajdź świętą Barbarę, zanim święta Barbara odnajdzie ciebie. Pospiesz się.
Decker wyciągnął rękę, by dotknąć Maggie, lecz w tym momencie jej głowa eksplodowała,
obryzgując go krwią, mózgiem i fragmentami kości czaszki. Teraz patrzyła na niego tylko
jednym okiem na ocalałej połówce twarzy.
— Nieee! — krzyknął Decker. — Nie rób tego! Nie wolno ci! Po kilku sekundach druga
połowa jej twarzy wybuchła z ogromną siłą, a bezgłowe ciało przekręciło się i osunęło na dywan.
— Ty gnoju! Ty bękarcie!!! — ryknął Decker. — Pokaż się, śmierdzielu… Pokaż się,
tchórzu! Gdzie jesteś, ty pierdolony skurwysynu? — Pobiegł do kuchni, sprawdził w sypialniach
i jeszcze raz w salonie. — Dopadnę cię, kutasie! Zapłacisz mi za wszystko. Mam cię w dupie,
pierdolony bożku psychopatów!
Ponownie wszedł do głównej sypialni i spojrzał w lustro, obaczył w nim swoje odbicie: stał
nago, z bronią w ręce, bez śladów krwi, mózgu i kości. Po chwili do sypialni weszła Maggie,
również naga, z łańcuszkiem wokół bioder. Podeszła do niego od tyłu i objęła go ramionami za
szyję, gładząc dłońmi po piersi.
— Decker — powiedziała cicho — nie wiem, co się dzieje, ale na pewno potrzebujesz
pomocy.
— Wszystko w porządku, nic mi nie jest. Jestem tylko przemęczony i zestresowany. —
Odwrócił się do niej przodem i położył ręce na jej ramionach. — Maggie…
Ale ona uciszyła go, całując koniuszki swoich palców i przykładając je do jego ust.
— To chyba nie jest dla nas najwłaściwszy moment, mój złoty kochanku. A może nigdy go
nie było? Jak to się mówi… Fajnie było, ale się skończyło.
Decker popatrzył jej w oczy i pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Tak, Maggie, może masz rację. Fajnie było, ale się skończyło.
Usiadła i patrzyła w milczeniu, jak się ubiera. Założył szelki z pasem na broń, wyciągnął z
kabury anacondę i wysypał naboje z bębenka. Potem ucałował każdy z nich i włożył je z
powrotem. Westchnął i wstał. Maggie również wstała i powiedziała:
— Płonie w tobie ogień, McKenna… i ten ogień cię spala. Mam nadzieję, że znajdziesz
sposób, żeby go ugasić.
ROZDZIAŁ 23
Późnym wieczorem rozszalała się burza. Z nieba lały się potoki wody, a całe miasto co kilka
sekund rozświetlały błyskawice.
John Mason wyszedł z restauracji „Appleby” tuż przed pomocą. Deszcz od godziny lał z
niezmienną intensywnością, a straż pożarna miała pełne ręce roboty, wypompowując wodę z
zalanych studzienek miejskich i prywatnych piwnic. Tego dnia John Mason nie wziął ze sobą
parasola, zajrzał więc do szafki ze zgubami i pożyczył sobie jedyny parasol, jaki się tam
znajdował. Rozłożył go, ale po chwili stwierdził, że stary, sfatygowany parasol nie daje prawie
żadnej ochrony. Stanął na chodniku i rozejrzał się za taksówką.
Tydzień temu obchodził swoje trzydzieste urodziny, które zorganizowali mu pracownicy
restauracji. Zrobiono wspólne zdjęcie, ale wyglądał na nim tak, jakby go poraził prąd.
John lubił kobiety, jednak z powodu swojej wrodzonej nieśmiałości nigdy nie potrafił z nimi
rozmawiać. A taki Edmundo na przykład, który pracował razem z nim w kuchni, rozmawiał ze
swoją Ritą w taki sposób, że John wytrzeszczał oczy ze zdziwienia. Podczas gdy jemu wydawało
się, że z kobietą należy rozmawiać niemal z nabożną czcią, Edmundo wydawał rozkazy: Rita
zrób to, Rita zrób tamto, przynieś to, przynieś tamto. A Rita mimo to była wpatrzona w niego jak
w obrazek, co chwila obejmowała go i całowała. John był pewien, że gdyby on sam tak się
odezwał do kobiety, od razu dostałby w twarz — i to z obu stron.
Jutro miał iść do Theatre Virginia z dziewczyną o imieniu Stefania, przyjaciółką jego siostry
Pauli. Jedynym powodem, dla którego on również został zaproszony, było równomierne
rozłożenie sił damsko — męskich, jako że Paula wybierała się na przedstawienie ze swoim
chłopakiem, Carlem. John szczerze nie cierpiał Carla. Był to wysoki, gadatliwy chudzielec,
zajmujący się sprzedażą boazerii. Wciąż klepał Johna po ramieniu i mówił do niego „szefuniu”.
Ale Stefanię John darzył prawdziwą sympatią. Była to spokojna, miła dziewczyna, która lubiła
niemal to samo co on. Uwielbiała długie spacery i książki, a do ich czytania zakładała duże
okulary.
John machnął ręką na nadjeżdżającą taksówkę.
— Co za noc — mruknął taksówkarz, gdy John wsiadał.
— Rzeczywiście paskudna. Proszę na róg May Street i Grove.
Taksówkarz ruszył ostro, lecz w tej samej chwili John uświadomił sobie, że we wnętrzu
samochodu unosi się nieprzyjemny zapach jedzenia i kwasów żołądkowych. Poczuł, że siedzi w
czymś mokrym. Włożył rękę pod tyłek i natrafił na coś lepkiego. Podniósł dłoń do nosa i z
obrzydzeniem cofnął głowę.
— Stop! Niech się pan zatrzyma! — krzyknął i uderzył parasolką w ochronną szybkę z pleksi.
— Co? Co się stało? — zapytał taksówkarz, obracając głowę przez ramię.
— Niech się pan zatrzyma, ktoś zwymiotował na tylne siedzenie!
— Co zrobił? Panie, to dopiero mój drugi kurs — oświadczył taksówkarz.
Zjechał jednak na bok, zatrzymał się i wygiął do tyłu.
— A niech to szlag! — wycedził przez zęby.
John wysiadł i podszedł do jego okna.
— Niech pan popatrzy, co ja mam na spodniach.
— Wielkie przeprosiny dla szanownego pana. Cholera, a dopiero zacząłem… Że też tym
gnojom chce się wywalać żarcie, które wcześniej wcinali jak małpa kit.
John wzruszył ramionami i machnął ręką. Nie ma co, musi wracać pieszo. Szarpał się przez
chwilę z parasolem, ale stary rzęch odmówił posłuszeństwa i w ogóle nie chciał się otworzyć,
John ponownie wzruszył z rezygnacją ramionami i poczłapał zalanym deszczem chodnikiem do
domu.
Otworzył drzwi i wszedł do połączonego z living–roomem holu. W mieszkaniu panował
głęboki półmrok, a w powietrzu unosił się zapaszek starej wody z wazonu, w którym stały
kwiaty. Przez uchylone kuchenne drzwi dochodziło niebieskawe, migotliwe światło telewizorka,
którego matka nigdy nie wyłączała przed pójściem spać. John powiesił płaszcz i na palcach
wszedł do kuchni. Matka zostawiła mu na stole czekoladowe ciasteczka, które sama piekła. Obok
talerza leżała karteczka: Zanieś, proszę, moją żółtą sukienką do pralni. Jutro. John zerknął na
ekran telewizora, który chodził z wygaszonym dźwiękiem. Przez kilka sekund patrzył, jak
nieustraszony Superman ratuje świat przed kolejnym złoczyńcą, a potem wyłączył telewizor.
Wyszedł z kuchni i ruszył w kierunku łazienki.
— Johnny, to ty?! — zawołała matka. — Czemu tak późno?
— Nie mogłem złapać taksówki przy tej pogodzie.
— Ale chyba nie zmokłeś za bardzo, co?
John otworzył drzwi do sypialni. Matka siedziała na łóżku, trzymając na kolanach książkę.
Była małą, drobną kobieciną, która sprawiała wrażenie, jakby mogła się rozsypać pod
najmniejszym dotknięciem.
— Jesteś zupełnie przemoczony — stwierdziła. — Przeziębisz się. Zdejmij szybko te rzeczy i
weź gorącą kąpiel. Ależ ta burza szaleje — dodała, patrząc na zasłonięte kotarą okno.
— Rzeczywiście szaleje. Cała Dock Street jest zalana.
— Jadłeś chyba coś, prawda? Jadłeś?
— Jasne. Zjadłem kurczaka.
— Ach, ty i ten twój smażony kurczak. Twój ojciec też przepadał za smażonym kurczakiem.
— Tak, wiem. Pójdę i wezmę tę kąpiel — mruknął John.
Nie miał ochoty na kolejne rodzinne historie, którymi matka namiętnie go częstowała. Gdy
ojciec zginął, John miał zaledwie siedem lat. Pamiętał tylko mgliste obrazy z dzieciństwa, w
których czasami przewijał się jego rodzic. Wiedział oczywiście, jak ojciec wyglądał; w domu
stało mnóstwo jego fotografii. Ale nie czuł go — nie znał jego głosu, nie znał zapachu, nie
wiedział, jak się zachowywał. Ojciec nie odwiedzał go nawet w snach.
John zawsze nosił sygnet piechoty morskiej, który należał do ojca, nie był z nim jednak
uczuciowo związany.
— Czy coś ci przynieść, zanim wejdę do łazienki?
Matka uśmiechnęła się i pokręciła głową.
— Nie, dziękuję. Już wzięłam swoje lekarstwa.
John skinął głową i uśmiechnął się.
— Wobec tego śpij dobrze, dobranoc.
— Dobranoc, Johnsy.
W łazience John zdjął spodnie, krzywiąc się z obrzydzenia. Odkręcił kran z gorącą wodą i
poszedł do swojej sypialni. Rozebrał się i wyjrzał przez okno. Na zewnątrz nadal grzmiało, niebo
rozświetlały błyskawice i padał ulewny deszcz.
Wrócił do łazienki i ostrożnie wszedł do wanny. Usiadł, nabrał kilka razy w dłonie gorącej
wody i ochlapał się. Był bardzo zmęczony. Nie dość, że musiał iść prawie całą drogę pieszo, to
dzień w pracy również nie należał do najlżejszych. Z przyjemnością zanurzył się w wodzie.
Zacisnął palcami nos i zanurkował. Po chwili wynurzył się dla zaczerpnięcia oddechu i wtedy
zobaczył, że drzwi łazienki są otwarte.
Pomyślał, że to dziwne, bo zawsze je zamykał, a matka nigdy nie wchodziła do łazienki, kiedy
się kąpał. Nawet gdy miała pilną sprawę, czekała, aż wyjdzie.
— Mamo, czy to ty? — zapytał na wszelki wypadek, ale nie było żadnej odpowiedzi.
Wiedział, że jeśli matka nie otworzyła drzwi i nie kręci się gdzieś w pobliżu, to na pewno go
nie usłyszy. Na noc zawsze wkładała sobie do uszu stopery i nie obudziłyby jej nawet trąby
archanioła Gabriela.
Wstał i sięgnął do drzwi, ale w tym momencie zdał sobie sprawę z czyjejś obecności. Nikogo
nie widział, czuł jednak, że ktoś stoi w drzwiach łazienki. Wydawało mu się nawet przez chwilę,
że słyszy chrapliwy oddech.
— Kto tam? — zapytał i zasłonił się ręką, myśląc, że to jednak może być matka.
Żadnej odpowiedzi. Ale wiszące w powietrzu napięcie i uczucie, że ktoś stoi blisko niego, nie
minęło. Teraz było nawet jeszcze intensywniejsze. John wyciągnął ręce, jak ślepiec badający
drogę przed sobą.
Zagrzmiało i w tym momencie ktoś niewidzialny pchnął go czymś ostrym prosto w prawe
oko. John krzyknął przeraźliwie i przewrócił się, uderzając głową w kafelki. Kiedy ogarnięty
paniką próbował się podnieść, poczuł, że jego gałka oczna wypływa z oczodołu i toczy się po
policzku. Ból był nie do zniesienia, jakby mu ktoś włożył do oka rozpalony do czerwoności
szpikulec.
— O Boże, o Boże… boli… Boże, jak boli — mamrotał, oszołomiony bólem John. —
Mamo… Mamo! Pomóż mi!
Oderwał na chwilę dłoń od rany, chwycił się brzegów wanny i usiłował wstać, ale coś pchnęło
go z powrotem. Wyraźnie poczuł czyjeś ręce na barkach — były to ręce w grubych .skórzanych
rękawicach.
— Zostaw mnie! Nie dotykaj mnie! Jezu Chryste, nie dotykaj mnie!
Ale jedna z niewidzialnych dłoni chwyciła z ogromną siłą jego głowę i wcisnęła ją pod wodę.
Zaczął się szamotać, wierzgać nogami i wykręcać, nie zdołał się jednak wyzwolić. Po dłuższej
chwili, kiedy myślał już tylko o tym, żeby łyknąć choć odrobinę powietrza, niewidzialna ręka
wyszarpnęła go za włosy na powierzchnię. Głęboko wciągnął powietrze. Za wszelką cenę chciał
złapać równowagę i usiąść, ale nagle poczuł ostry, palący ból w lewym oku i otoczyła go
ciemność.
— Jezu, Boże! Oślepiłeś mnie… Na miłość boską, oślepiłeś mnie! Nic nie widzę!
Ogarnięty szaleńczym strachem, zaczął rzucać się na wszystkie strony, wylewając przy tym
wodę. Wierzgał i szamotał się, usiłując wstać. Machał rękoma, starając się uderzyć
niewidzialnego przeciwnika, ale jego ręce trafiały w próżnię.
— Czego ode mnie chcesz?! — krzyknął. — Czego chcesz?!
Nie doczekał się jednak odpowiedzi. Niewidzialna dłoń chwyciła go i ponownie znalazł się
pod wodą. Sparaliżowany przerażeniem, zaprzestał na moment walki. Miał nadzieję, że za chwilę
się obudzi, że to tylko jakiś senny koszmar. Obudzi się, będzie normalnie widział i będzie
normalny dzień.
Pomyślał, że woda jest teraz bardziej gorąca, niż kiedy wchodził do wanny. Może mu się
jednak tylko tak wydawało. Może straszliwy ból w oczodołach to też tylko złudzenie. Ale już po
paru sekundach targnęła nim kolejna fala przerażenia, gdy uświadomił sobie, że woda staje się
coraz gorętsza.
Szarpnął się z całych sił i sięgnął do kranu, okazało się jednak, że jest zakręcony. Woda była
już tak gorąca, że parzyła go w pośladki i nogi.
— Co ty mi robisz?! — krzyczał z całych sił. — Co ty mi robisz? Wypuść mnie, pozwól mi
wyjść! Na Boga, pozwól mi stąd wyjść!
Szarpnął się jeszcze raz, ale niewidzialna dłoń znów wepchnęła go pod gorącą wodę. Miał
wrażenie, że całe jego ciało trawi płomień. Po chwili usłyszał przytłumione bulgotanie. To woda
osiągnęła temperaturę wrzenia.
Umierał niecałą minutę, ale w tym czasie sięgnął samego dna piekła. Jego ręce i nogi zaczęły
drgać, dłonie zacisnęły się w pięści, a całe ciało wygięło się w łuk. Przez kilka sekund John
Mason gotował się żywcem.
ROZDZIAŁ 24
Następnego dnia rano, gdy Decker wszedł do biura z kanapką Z pastrami w zębach, kawą z
automatu w dłoni i kilkoma teczkami pod pachą, czekały już na niego Eunice Plummer ł Sandra.
Decker, przełykając w pośpiechu kanapkę, gestem dłoni pokazał im, że mają podejść do jego
biurka. Rzucił na blat raport Erin Malkman z autopsji George’a Drewry’ego, a na nim położył
niedojedzoną kanapkę.
— Miło was znów widzieć. W czym mogę pomóc?
— Chciałam ją przekonać, że nie powinna panu zawracać głowy, ale uparła się, że nie będzie
nic jadła, dopóki się z panem nie zobaczy.
— Bo ja go znowu widziałam, proszę pana. Strasznego Człowieka.
— Naprawdę? A gdzie?
— Na stacji. Przechodził przez drzwi.
—Masz na myśli Main Street Station?
— Tak — odpowiedziała zamiast Sandry Eunice. — Mówiła mi, że widziała, jak szedł
Wschodnią Main Street i poszedł prosto do głównego wejścia stacji. To było wczoraj po
południu.
— Sandro, jak myślisz, czy on cię widział?
Dziewczynka potrząsnęła przecząco głową.
— Chyba nie, bo gdzieś się bardzo spieszył.
— Która była wtedy godzina?
— Mniej więcej czwarta czterdzieści pięć, może nieco później — powiedziała panna
Piummer. — Sandra chciała od razu do pana dzwonić, przekonałam ją jednak, żeby tego nie
robiła. Może popełniłam błąd, ale nie chcę, by angażowała się w tę sprawę.
Decker usiadł i zdjął przykrywkę z kubeczka.
— Rozumiem panią i nie mam pretensji, panno Plummer. Ta informacja byłaby jednak dla nas
niezwykle cenna. Oznacza to, że kimkolwiek albo czymkolwiek ten Straszny Człowiek jest,
nadal pozostaje w obrębie centrum miasta. Jeśli poznamy jego zachowania, być może szybciej go
znajdziemy. I wtedy dowiemy się, w jaki sposób potrafi pozostawać niedostrzegalny dla innych.
Sandra pokiwała ochoczo głową i krzyknęła:
— Tak, tak! Chodźmy go tam poszukać!
— Nie, Sandro — sprzeciwiła się panna Plummer. — Powinnaś wrócić do domu i skończyć
odrabianie lekcji. Powiedziałaś panu porucznikowi to, co chciałaś. Sama słyszałaś, co
powiedział: że to bardzo ważna informacja. Ale teraz on musi wracać do pracy, a my do domu.
Sandra spojrzała na Deckera.
— Myślę, że twoja mama ma rację. Widzisz, to miasto ma prawie pół miliona mieszkańców.
Gdzie mamy go teraz szukać?
— Na stacji — odpowiedziała natychmiast Sandra.
— Ale widzisz, to, że go tam wczoraj widziałaś, wcale nie znaczy, że nadal tam jest. Nie
miałby się gdzie podziać, bo na stacji jest teraz pełno robotników.
— Ale on jest stamtąd — oświadczyła Sandra. — Wiem to. Decker przypomniał sobie jej
rysunek z cieniem wielkiej wężowej chmury.
— Skąd wiesz? — zapytał po chwili.
— Bo ja go widzę. — Sandra sięgnęła dłonią do czoła. — Widzę, jak idzie po schodach.
— To ty narysowałaś budynek stacji, prawda? Jest nad nim taka dziwna chmura…
— Tak, ale to nie jest chmura, tylko bardzo zła rzecz.
— Zła rzecz? Co masz na myśli, Sandro?
— Jak ludzie robią coś złego, jak nienawidzą innych, to wtedy są takie rzeczy.
Panna Plummer uniosła ręce i wyciągnęła je przed siebie.
— Bardzo mi przykro, panie poruczniku, ale myślę, że to wystarczy.
— Czy rozważyłaby pani możliwość… Chodzi mi o to, czy Sandra mogłaby ze mną pojechać
na tę stację?
— Przecież sam pan powiedział, że ten… człowiek może być niebezpieczny i mściwy. Jeśli
zorientuje się, że Sandra go widzi i potrafi rozpoznać…
— Ma pani rację. Ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, byłoby wystawianie Sandry na
niebezpieczeństwo.
— Ale ja chcę go poszukać! — krzyknęła dziewczynka, tupiąc nogami. — To będzie jak
zabawa w chowanego.
— Bardzo mi przykro, Sandro — powiedział Decker i pokręcił głową. — Jeśli mama mówi
„nie”, to znaczy nie. Pójdę jednak na tę stację i jeśli dowiem się czegokolwiek, obiecuję, że dam
ci znać.
Decker i Hicks wysiedli z samochodu i weszli po kamiennych schodach Main Street Station.
Wszędzie wokół rozbrzmiewał łoskot młotów pneumatycznych, jazgot pił tarczowych i stukanie
młotków. Wokół unosiły się tumany pyłu.
Weszli do obszernego holu i mimo ogromnego zamieszania i bałaganu przystanęli na moment,
patrząc z podziwem na wysokie łukowate sklepienia i potężne kolumny. Stąd wyruszali
amerykańscy żołnierze z Wirginii na obie wojny światowe i do Wietnamu. Stąd wyjeżdżali
studenci do swoich szkół po wakatach spędzonych u rodziców, stąd wyruszali wszyscy ci,
których czekała długa podróż. Po chwili podszedł do nich nieduży, krępy mężczyzna i zapytał:
— Porucznik McKenna? Jestem Mike Verdant, inżynier. Nadzoruję tę budowę.
— Witamy pana.
— Muszę was prosić, żebyście to włożyli. — Inżynier podał im dwa czerwone kaski.
— Dzięki — odparł Decker. — Macie tu sporo roboty, prawda?
— Tak, ale dajemy sobie radę.
— Nie wątpię. Mam do pana pytanie. Czy na terenie stacji mógłby ktoś mieszkać? Tak,
żebyście tego nie zauważyli?
— Nie jestem pewien, czy do końca pana rozumiem. Fakt, jest tu sporo różnych zakamarków,
w których można się ukryć…
— Chodzi mi o to, czy możliwe jest, żeby ktoś tu mieszkał przez dłuższy czas i nikt by nie
zdawał sobie z tego sprawy.
— Raczej nie. Tu się kręci bardzo wielu ludzi. Teraz odnawiamy ściany. O, tam… — inżynier
wskazał ręką. — Zdzieramy stare tynki i azbest. Nie, tutaj nikt by nie mógł mieszkać
niezauważony. Ale proszę za mną, coś panom pokażę.
Poszli za nim na górę, na czwarte piętro, przedzierając się przez sterty gruzu, porozrzucane
narzędzia i stanowiska pracy.
— To ostatnie piętro — oświadczył Mike Verdant. — Wspaniały widok, prawda? I jest tu
najspokojniej. Gdybym się miał gdziekolwiek ukrywać, to właśnie tutaj.
Decker spojrzał przez pozbawione szyb otwory okienne na rozciągającą się przed nimi wstęgę
James River i pomocną część miasta. Potem odwrócił się i rozejrzał po przestronnym wnętrzu, po
którym hulał wiatr.
— A na innych poziomach? Czy byłoby możliwe, żeby ktoś tam przebywał bez waszej
wiedzy?
— Proszę za mną. Pokażę panom.
Michael Verdant zaprowadził ich z powrotem na dół, do wielkiej hali. Była tak ogromna, że
mogłaby być przeznaczona na hangar dla zeppelinów.
— Tutaj będą parkowały autobusy Greyhounda — powiedział Verdant. — Tak wygląda tutaj,
a co do drugiego poziomu, bo jeszcze nie wiem. Ten jest przedzielony, a drugi cały otwarty. To
trzy boiska do futbolu.
Gdy zeszli na dolny poziom i znaleźli się na schodach prowadzących do wyjścia na East Main
Street, Michael Verdant wyjął latarkę i pokazał im głęboki wykop, odkrywający starą ceglaną
ścianę. — Tu będzie rampa dla inwalidów i tych, którzy mają duże walizy na kółkach —
oświadczył. — W czasie robót natrafiliśmy w tym miejscu na fragment starego nabrzeża i doki
Shockoe Creek.
— Chyba pan żartuje…
— Nie. To było wystarczająco głębokie dla dużych łodzi. Ale ta ściana, o tam, jest jeszcze
starsza, gdzieś z przełomu wieków. Wie pan, jak to jest, jedno wyburzano, drugie budowano. To
zupełnie tak, jakbyśmy odkryli grobowiec Tutenchamona.
— Czy tam jest piwnica? — zapytał Decker.
— Nie, nie ma. Myślę, że dawni planiści za bardzo obawiali się powodzi. To zbyt blisko rzeki.
— Czyli nikt nie mógłby tam dłużej przebywać?
— Mało prawdopodobne. Wąsko, ciemno i śmierdzące. I nigdy nie wiesz, kiedy obudzisz się
w wodzie.
— Bardzo panu dziękujemy za oprowadzenie.
Michael Verdant uścisnął im dłonie.
— Cieszę się, że mogłem pomóc. Niech panowie przyjdą, jak skończymy. Będzie tu wtedy
naprawdę pięknie.
Gdy wsiedli do samochodu, Hicks powiedział:
— Wiesz, Decker, nie mam nic przeciwko zwiedzaniu miasta z tobą, choć może wolałbym to
robić z Rhodą, ale może mi .wreszcie wyjaśnisz, czemu tu przyjechaliśmy?
— Nie wiem. Miałem jakieś dziwne przeczucie, to wszystko. Chciałem tylko coś sprawdzić.
— Przeczucie?
Decker odwrócił się i popatrzył na wieżę zegarową. Cała stara stacja bardziej przypominała
jakąś budowlę z bajek braci Grimm niż dwudziestowieczną stację kolejową.
— Czy odczuwasz tu jakieś… wibracje, Hicks?
— Wibracje? No, jeśli wykluczyć te od młotów pneumatycznych, to raczej nie. O jakie
wibracje ci chodzi?
— Nie wiem. Takie, jakby w środku czaiło się coś… złego.
Hicks popatrzył na Deckera, a potem zagapił się w przednią szybę samochodu.
— Nie bardzo wiem, co ci odpowiedzieć. Może porozmawiaj o tym z Rhodą. Ona jest dużo
lepsza ode mnie, jeśli chodzi o tego typu rzeczy. Ja zdecydowanie bardziej wolę nasze policyjne
procedury.
— W takim razie — Decker uśmiechnął się tajemniczo — pewnie nie przypadnie ci do gustu
miejsce, do którego teraz jedziemy.
ROZDZIAŁ 25
Zaparkował przed budynkiem, w którym mieszkał Mojżesz Alebodu, spojrzał na Hicksa i
uśmiechnął się.
— No, Hicks, powracasz do swoich korzeni.
— Jakich znowu korzeni? Urodziłem się w Faindew Beach.
Na schodach spotkali tę samą grupę dzieci. Decker podszedł do najstarszego chłopaka, który
przewodził całej grupie, i dał mu paczkę gumy do żucia.
— Popilnujcie mojego samochodu, dobrze?
— Kogo tu odwiedzamy? — zapytał Hicks, kiedy weszli po schodach i ruszyli długim
korytarzem.
— Mojżesza Alebodu. To santero, i to jeden z najlepszych. Tak przynajmniej twierdzi Jonah.
Wczoraj zarżnęliśmy kurę, a dzisiaj Mojżesz da mi moje omiero.
— A co to jest omiero? — zapytał Hicks, który najwyraźniej zaczynał się już nieco gubić.
— To pewnego rodzaju recepta na demony. Krew kury i zioła. Muszę się w tym wykąpać i
wtedy potężny bóg Changó być może wybaczy mi to, czym go wkurzyłem.
Gdy weszli na drugie piętro, Hicks zatrzymał Deckera.
— Poczekaj, poruczniku… Czy mówisz poważnie? Naprawdę w to wierzysz?
— Teraz już tak. Sam widziałeś twarz Cathy w płomieniu świecy, a przecież chyba nie
będziesz twierdził, że twoja żona jest oszustką.
— Nie, oczywiście, że nie, ale…
— To, co się dzieje, Hicks, na pewno nie należy do zwykłych rzeczy. To jest ponadnaturalne,
czy tego chcemy, czy nie. I dlatego nasze procedury nie mają tu zastosowania. To magia santerii,
Hicks, i my musimy w to wejść. Tylko w ten sposób dopadniemy tego skurwiela.
— Czarami, tak? — upewnił się Hicks. — Czy rozmawiałeś o tym z kapitanem?
— Z Cabem? Nie, a po co? On by tylko kichnął w swoją chusteczkę i nie powiedział ani
słowa.
— Ja też nie zamierzałem tego komentować, ale… ech, nieważne. To, co się stało podczas
seansu z Rhodą, było niesamowite. Ale to, o czym mówisz…
Decker położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się.
— Wiem, że to brzmi dość dziwacznie, jeśli jednak można wierzyć Mojżeszowi Alebodu, a
wszystko wskazuje na to, że można, mamy do czynienia z jednym z najbardziej mściwych bogów
santerii.
— I ten bóg ma na imię Changó, tak?
— Tak.
— No dobra, powiedzmy, że to prawda. Tylko za co on się mści?
— Tego dokładnie nie wiem. Ale te koszmary, które mam… i sposób, w jaki zginęły ofiary…
Myślę, że to wszystko ma coś wspólnego z wojną secesyjną, a zwłaszcza z bitwą pod Wilderness.
— Mówisz o Upiornej Brygadzie?
Decker skinął głową.
— Przecież to się działo w tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym roku! Sto czterdzieści
lat temu.
— Wiem. Ale bogowie nie umierają, Hicks. Oni żyją wiecznie, a przynajmniej tak długo, jak
długo pamiętają o nich ludzie. A może nawet dłużej. Są przecież częścią ziemi, nieba i
wszystkiego.
— Decker, wybacz, ale zaczynasz gadać, jakbyś grał we Władcy Pierścieni.
— Porozmawiajmy z Mojżeszem. Zobaczymy, czy wtedy nie zmienisz zdania — odparł
Decker.
Zapukał do kolorowych drzwi Mojżesza Alebodu. Przez chwilę czekali cierpliwie, a potem
Decker znów zapukał.
— Poczekaj, aż zobaczysz tego niesamowitego gościa — powiedział do Hicksa. — I
powinieneś zobaczyć jego córkę.
Jeśli ona rzeczywiście jest jego córką. Zapukał trzeci raz.
— Już, już idę — dobiegł ich zza drzwi głos Mojżesza. — Słyszę cię, przyjacielu. Muszę
tylko włożyć spodnie.
Usłyszeli ciężkie człapanie do drzwi i gałka w drzwiach się przekręciła. W tym samym
momencie powietrze wokół drgnęło i zafalowało, a sekundę później rozległ się ostry świst.
Decker natychmiast rozpoznał ten dźwięk. Przez szczeliny drzwi do mieszkania Mojżesza
Alebodu zassany został tlen.
— Na dół! — krzyknął i porwał za sobą oszołomionego Hicksa.
— Co się dzieje?
— Na dół, Hicks! Po schodach na dół!
Obaj zbiegli w szaleńczym tempie, przeskakując po kilka schodów naraz. Gdy wydostali się
na zewnątrz przez frontowe drzwi, powietrzem targnęła potężna eksplozja, a obok nich
przeleciały odłamki szkła.
— Co to do cholery było? — zapytał Hicks.
Stali kilkanaście metrów od budynku, z którego została tylko połowa.
— Decker, czy to była bomba?
— Nie wiem, Hicks — odparł Decker, zajęty wystukiwaniem numeru straży pożarnej. — Bóg
jeden wie, co to było. Dalej, niech ktoś wreszcie odbierze!
Wokół nich rozpętało się piekło histerii, paniki, płaczu i krzyków. Zszokowani ludzie zaczęli
wybiegać z budynku i skakać z okien znajdujących się na pierwszym piętrze. Wokół leżał gruz,
wszędzie było pełno dymu i pyłu.
Decker ruszył do przodu i krzyknął:
— Policja! Bez paniki! Proszę bez paniki, wyciągniemy was stąd!
Jakaś kobieta podbiegła do nich.
— Panie oficerze, ja byłam przed domem…
— To niech się pani cieszy.
— Ale tam jest cały mój sprzęt, mój nowy magnetowid…
— Nie ma szans, proszę pani. Trzeba poczekać na straż pożarną.
Decker popatrzył na budynek, którego przednia ściana rozsypała się jak konstrukcja z
klocków. Widać było korytarz, prowadzący do drzwi Mojżesza Alebodu.
— Może tam pójdziemy? — zasugerował Hicks.
— Do Mojżesza? Zapomnij o tym. Nie wiem, co tam się stało, ale on na pewno bardziej
przypomina teraz grzankę niż człowieka.
W tym momencie u szczytu schodów pojawił się Mojżesz. Wyglądał jak żywa pochodnia,
palił się od stóp do połowy ciała. Jego wielkie okulary wtopiły się w twarz, a soczewki przybrały
mleczny kolor.
— Changó! — krzyczał, rozkładając szeroko ręce. — Changó!
— Gaśnica! Hicks, gaśnica! — wrzasnął Decker. Sierżant obrócił się na pięcie i ruszył do
samochodu. Decker podbiegł do budynku, zdejmując po drodze prochowiec. Wbiegł na schody,
zasłaniając się od żaru płaszczem. Jednak w tym momencie Mojżesz krzyknął przeraźliwie i
spadł ze schodów na ziemię. Hicks skoczył do niego z gaśnicą, ale było jasne, że santero nie żyje.
Decker zastanawiał się przez chwilę, czy Aluya również była w mieszkaniu. Jeśli była, to
wszelka pomoc i tak nie miała sensu. Mieszkanie Mojżesza stało w płomieniach i ktokolwiek tam
był, z pewnością już nie żył.
— Jeśli jego córka tam była… — zaczął Hicks, jakby odgadując myśli Deckera — to…
— Wiem, Hicks, wiem. Jeśli tam była, to teraz też jest grzanką. Nie da się tam wejść. Nic nie
zrobimy.
— Myślisz, że to naturalna eksplozja? Na przykład wybuch gazu? — zapytał Hicks, patrząc na
jęzory płomieni buchające z otworów okiennych na drugim piętrze.
— Może tak — odparł Decker. — Mojżesz miał od cholery i trochę różnych ziół, proszków,
mikstur… Może miał też jakieś łatwo palne substancje… Nie wiem.
Po chwili nadjechał pierwszy wóz straży pożarnej, potem następny i jeszcze jeden. Strażacy
wyskoczyli z wozów i zaczęli rozwijać węże. Rozglądając się wokół, Decker zobaczył stojącą w
cieniu wiaduktu drogi I–95 dziewczęcą postać, w której po chwili rozpoznał Aluyę. Podszedł do
niej i spojrzał jej prosto w oczy.
— Bardzo mi przykro… W waszym mieszkaniu nastąpiła eksplozja. Twój ojciec nie przeżył.
Aluya milczała i patrzyła na niego swoimi dużymi, brązowymi oczami, jakby zupełnie nie
rozumiała, co do niej przed chwilą powiedział.
— Czy masz dokąd iść? Masz gdzie mieszkać? — zapytał cicho Decker. — Jakichś krewnych
albo…
— Mój ojciec nie żyje?
— Naprawdę bardzo mi przykro. Wasze mieszkanie wyleciało w powietrze, a twój ojciec tam
był. A ty gdzie byłaś, na zakupach? — zapytał, patrząc na jej ciężkie torby. — Miałaś Ogromne
szczęście, że nie było cię w środku.
— To Changó — oświadczyła dziewczyna.
— Przepraszam, słucham…?
— To był Changó. Mówiłam ojcu, żeby go nie prowokował.
— Nie sądzę, żeby Mojżesz go prowokował. Raczej starał się go udobruchać.
— Changó chce wywrzeć na tobie zemstę i nie spocznie, dopóki tego nie zrobi. Owani irosun,
zemsta ostateczna.
— Aluya, posłuchaj…
— Mój ojciec myślał, że jest potężniejszy niż Changó. I teraz za to zapłacił. Changó ostrzegał
go, ale ojciec zlekceważył wszystkie znaki.
— Bardzo mi przykro — powiedział Decker i spuścił wzrok. — Co teraz zamierzasz?
— Zamieszkam u siostry.
— Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić, to…
Dziewczyna popatrzyła na niego, po czym odwróciła się, najwyraźniej zamierzając odejść.
— Aluya, poczekaj! — zawołał. — Muszę być z tobą w kontakcie. Mam parę pytań. I będę
cię musiał prosić o identyfikację zwłok…
— Jeśli będzie potrzeba, to mnie znajdziesz — odparła Aluya i odwróciła się ponownie.
Decker patrzył przez chwilę, jak odchodzi, a potem podbiegł do niej i chwycił ją za ramię.
— Posłuchaj, dziewczyno…
Aluya potrząsnęła głową i wyszarpnęła rękę.
— Nie jesteś już tym samym człowiekiem, którym byłeś, poruczniku. Jesteś naznaczony przez
Changó. Już nie możesz robić tego, co kiedyś robiłeś. Teraz przed tobą tylko strach i śmierć.
— No cóż, przynajmniej jesteś szczera…
— Mój ojciec często odczytywał znaki z muszelek kaun, nie tylko ze skorup orzecha. Wczoraj
też je odczytał. Rzucał je kilka razy, zawsze jednak wychodziło ossogbo, co oznacza gniew i
śmierć.
— Aluya, muszę wiedzieć, jak się z tobą skontaktować.
— Nie, nie musisz. Ale musisz znaleźć Changó i dowiedzieć się, czego od ciebie chce. Jeśli
tego nie zrobisz, umrzesz, zanim słońce wstanie dwa razy — oświadczyła dziewczyna i odeszła.
Decker westchnął i popatrzył na nadbiegającego Hicksa.
— No i co? — zapytał sierżant. — O czym gadaliście? O co w tym wszystkim chodzi?
— Mam to ująć w dwóch słowach?
— Jeśli potrafisz…
— Wdepnąłem w niezłe gówno.
— To są cztery słowa, poruczniku.
ROZDZIAŁ 26
Wchodząc do biura Deckera, sierżant Novick zapukał kurtuazyjnie w otwarte drzwi i podszedł
do biurka, trzymając dużą żółtą kopertę. Był wysokim szczupłym mężczyzną i jednym z
najlepszych fotografów policyjnych.
— No, poruczniku, udało mi się. Przyznaję jednak, że miałem też odrobinę szczęścia.
— Mnie również by się przydała taka odrobina. Pokaż, co tam masz.
Novick położył na biurku powiększony fragment fotografii, którą Decker zabrał z domu
Maitlandów. Przedstawiał żołnierza Konfederacji w grubym szarym płaszczu wojskowym z
wełny i kapeluszu o szerokim rondzie, ozdobionym wstążkami. Powiększenie było tak doskonale
ostre, że Decker wyraźnie widział rysy twarzy oficera, jego orli nos, wystające kości policzkowe
i głęboko osadzone oczy. Długa broda była gęsta i zmierzwiona.
— Postać na oryginale była zamazana nie tylko dlatego, że facet stał z tyłu, ale także dlatego,
że poruszył się w momencie robienia zdjęcia — powiedział Novick. — Zrobiłem cyfrowy reprint
bazy podstawowej, wszedłem na większą szybkość odświeżania i zwiększyłem transport pikseli.
Decker uniósł głowę, spojrzał na Novicka i odchylił się w swoim fotelu, uśmiechając się pod
nosem.
— Następnie odfiltrowałem nieświeże piksele — kontynuował Novick — podstawiłem bazę
świeżych i zrobiłem hipotetyczną analizę komputerową, jak ten gość mógł wyglądać, gdyby się
nie poruszył. Potem wystarczyło już tylko usunąć przesunięcia się pola światła i…
— Novick — przerwał mu Decker — powiedz mi, jak ty porozumiewasz ze swoim
najbliższym otoczeniem? Czy że nikt cię nie rozumie, nie przeszkadza ci w życiu prywatnym?
W pierwszej chwili Novick najeżył się, ale gdy spojrzał na Deckera, rozluźnił się i
uśmiechnął.
— Zrobiłem coś jeszcze — powiedział po chwili. — Dowiedziałem się, kim był ten gość.
— Nie mówisz tego poważnie…
— Jak najbardziej, poruczniku. — Novick wyciągnął z koperty kolejne zdjęcie i położył je na
biurku. — Zadałem sobie trud, poszedłem dziś rano do biblioteki i pogrzebałem w zbiorach pod
tytułem Armia Konfederacji w fotografii. Chciałem znaleźć więcej prac tego samego fotografa, a
zobacz, co znalazłem.
Decker patrzył z podziwem na zdjęcie. Niewątpliwie był to ten sam oficer Konfederacji, ale
tym razem sfotografowany w studio, na tle sztucznego krajobrazu. Brodę miał zdecydowanie
krótszą i przystrzyżoną i miał na sobie jedynie szary mundur. Pod spodem był napis: „Kapitan
Joseph Shroud, dywizja Kershawa z korpusu Pierwszej Armii. Siedemnasty października, 1863”.
Decker otworzył szybko szufladę i wyciągnął rysunek Sandry.
— Popatrz na to, Novick. To jest rysunek Strasznego Człowieka… wykonany przez
dziewczynkę, która go widziała. Nie ma cienia wątpliwości, że to ten sam facet.
Novick skinął głową, pochylił się i wskazał palcem na kapelusz żołnierza.
— Zobacz… To nie są wstążki, jak przypuszczałem. To pióra.
— A więc Straszny Człowiek to jeden z członków Upiornej Brygady — wtrącił Hicks. — I
wygląda na to, że pradziadek Maitlanda też w niej był.
— Tak — zgodził się z nim Decker. — Ale musimy dowiedzieć się czegoś więcej. Teraz
jestem już pewien, że podczas bitwy pod Wilderness wydarzyło się coś, co daje o sobie znać
nawet dzisiaj. Chyba będę musiał jeszcze raz pojechać do fortu Monroe i przejrzeć archiwa.
Do biura wszedł Cab i od razu kichnął w chusteczkę. Miał rozpięty krawat, spocone czoło i
zmęczone oczy. W ręku trzymał jakąś notatkę i machał nią.
— Cześć, kapitanie — powitał go Decker. — Jak tam wypad do Charlottesville?
— Daj mi spokój z Charlottesville. Właśnie dostałem raport od mundurowych. Mamy
morderstwo na May Street.
— Nie możesz tego dać Rudisillowi? Wydaje mi się, że mamy już dość roboty z…
— To może być ta sama sprawa. Mieszkanie zamknięte na cztery spusty. Nikt nikogo nie
widział i nie słyszał. Nikt nie wchodził ani nie wychodził. Poza tym samo morderstwo też jest…
hmm… dość niezwykłe. Facet jest bez oczu, a na dodatek… ugotowany.
Decker wstał i wziął swój płaszcz.
— No to jedziemy tam. Hicks, nie pakuj się zbyt długo!
Erin Malkman spojrzała na wchodzącego do mieszkania Deckera i naciągnęła gumowe
rękawiczki.
— Musimy zacząć się spotykać w nieco innej scenerii, nie uważasz, Erin? — powiedział
Decker, uśmiechając się do niej.
— Nie narzekaj. Czeka cię coś bardzo interesującego…
Decker i Hicks weszli do łazienki. John Mason nadal leżał w wannie, twarzą w dół.
Ciemnoczerwona skóra miejscami odchodziła całymi płatami, ukazując białawe mięso. Erin
pochyliła się i odwróciła ciało, żeby Decker zobaczył twarz.
— Cholera, co to za zapach? — wymamrotał wstrząśnięty.
— Gotowałeś kiedyś rosół? — zapytała beznamiętnie Erin. — Brakuje tylko warzyw.
— Jezu Chryste, Erin…
— Ten facet gotował się około dwudziestu minut.
— Gotował się? Jak, do cholery, mógł się gotować w wannie?
— Też się nad tym zastanawialiśmy. Ktokolwiek to zrobił, znalazł jakiś sposób.
— Przecież to niemożliwe — powiedział Decker, unosząc brwi.
— A jednak tak się stało. Facet nie pomalował się farbką na czerwono. Ktoś znalazł sposób,
żeby podnieść temperaturę wody do stu stopni Celsjusza, i przytrzymał tego człowieka w wannie.
— Cholera, to się robi coraz bardziej popieprzone.
Do łazienki wszedł umundurowany policjant z notatnikiem i wyrecytował:
— Ofiara nazywa się John Ledger Mason. Wiek trzydzieści lat. Kawaler. Zamieszkały na
miejscu zdarzenia z matką, wdową. Jej nazwisko Ivy Mason.
— Jego matka niczego nie widziała ani nie słyszała?
— Chyba nie. Bierze pigułki na sen. Akurat tej nocy wzięła podwójną dawkę.
— Kiedy ostami raz widziała syna?
— Wczoraj, późnym wieczorem. John Mason pracował w restauracji „Appleby Family” na
East Main Street.
— Co było dalej?
— Gdy wrócił do domu, powiedział matce dobranoc i poszedł do łazienki. Pani Mason
obudziła się o trzeciej nad ranem i wzięła dodatkowe pigułki. Obudziła się dopiero o jedenastej i
zawołała syna. Nie odpowiedział, więc weszła do jego sypialni. Łóżko było posłane, a zasłony
odsunięte, więc pomyślała, że syn wyszedł już do pracy. Do łazienki weszła dopiero o pierwszej
po południu, bo chciała zmienić ręczniki.
— Gdzie ona teraz jest?
— U swojej sąsiadki, która się nią zaopiekowała. Mieszkanie numer osiem.
— Czy ktokolwiek coś widział?
— Nie, panie poruczniku. Nie ma śladów włamania. Okno w pokoju ofiary było uchylone od
góry. Nie można go uchylić szerzej i nikt się tamtędy nie przeciśnie.
— No cóż, dziękuję, panie aspirancie — powiedział Decker.
— Służę uprzejmie.
Erin wskazała na wannę i spojrzała na Deckera.
— Widzisz te ślady na jego ramionach?
— Tak.
— Wygląda na to, że ktoś go trzymał w tej wrzącej wodzie.
Decker i Hicks weszli do mieszkania numer osiem. Matka Johna Masona siedziała przy
kuchennym stole. Była jeszcze bledsza niż zwykle i miała podpuchnięte oczy. Jej sąsiadka,
wielka i tłusta kobieta, zaprosiła ich do kuchni.
Decker pokazał Ivy Mason swoją odznakę i oświadczył:
— Policjant, który z panią rozmawiał, powiedział mi, że pani nikogo nie widziała ani niczego
nie słyszała.
— Tak, to prawda — szepnęła kobiecina.
— No cóż, może Bóg miał panią w swojej opiece. Ktokolwiek zamordował pani syna, jest
bezlitosnym psychopatą. Kto wie, co by zrobił, gdyby go pani zobaczyła.
— Boże, mój Boże… John był takim miłym i delikatnym człowiekiem. Dlaczego ktoś go
zabił?
— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by złapać mordercę. Czy przychodzi pani na myśl
ktoś, kto mógłby chcieć się zemścić albo zrobić krzywdę pani synowi?
— Nie, nie… Proszę pana, John zawsze trzymał się na uboczu. Nie wchodził nikomu w drogę.
Zawsze mówił, że jak coś jest nie tak, trzeba to przełknąć i przeczekać.
— Pani Mason, wiem, że pani jest wdową. Czy może mi pani powiedzieć, co robił pani mąż?
— Był drukarzem. Pracował w CadmusMack.
— Czy rodzina pani męża miała jakieś związki z armią?
Pani Mason zmarszczyła brwi i po chwili pokręciła wolno głową.
— Z armią? Nie, proszę pana. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Dlaczego pan o to pyta?
— Czy w rodzinnych papierach jest może przypadkiem drzewo genealogiczne rodziny
Masonów?
— A co to ma wspólnego z tym, co się stało?
— Nie jestem pewien, ale może mieć. W każdym razie pomogłoby mi, gdybym wiedział coś o
przodkach pani męża. Zwłaszcza o pradziadku.
— Przykro mi, proszę pana, chyba jednak nie będę mogła panu w tym pomóc. Bill nie miał
zbyt dobrych układów ze swoją rodziną… a szczególnie z ojcem.
— Czy pochodził z Richmond?
— Urodził się w Petersburgu. Ale jego rodzina przeprowadziła się do Richmond, gdy był
bardzo młody.
— No cóż… bardzo pani dziękuję.
Gdy schodzili na dół, Decker zapisał sobie kilka rzeczy w notatniku i oświadczył z
przekonaniem:
— Musimy zbadać historię tej rodziny, Hicks. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że
pradziadek Masona był w Upiornej Brygadzie.
— Oczywiście, poruczniku, ale…
— Ale co? Masz lepszy pomysł? Ktoś ugotował dorosłego faceta w wannie, doprowadzając
wodę do wrzenia, a ty chcesz mi coś mówić o procedurze? Hicks, ten gość trzymał Masona w
tym wrzątku przez dwadzieścia minut!
— Nie o to mi chodzi, poruczniku. Ja tylko chciałem zasugerować, żebyśmy z góry nie
odrzucali jakiegoś naturalnego i logicznego wyjaśnienia.
— Hicks, daj spokój. Nie bądź taki Sherlock Holmes. On też nie zawsze miał rację.
Posłuchaj… To, co przydarzyło się Alison Maitland, George’owi Drewry’emu, Jerry’emu
Maitlandowi i temu biedakowi w wannie, nie było dziwne. To było niemożliwe. A jednak się
wydarzyło. Więc może jednak przyjmiemy, że niemożliwe rzeczy czasami się zdarzają. Albo
przynajmniej takie, które wydają się niemożliwe. Co ty na to?
— Masz na myśli bogów santerii i ich niezaspokojone pragnienie zemsty?
— A dlaczego nie?
— A dlaczego tak?
— Hicks, miliony ludzi na całym świecie wierzy w bogów santerii. Wierzą w nich w Afryce,
na Haiti, na Kubie i w Ameryce Południowej…
— No i co z tego?
— Może ich bogowie naprawdę istnieją? Może wysłuchują ich modlitw i pomagają im?
— Nie wiem, poruczniku. To mi brzmi… hmm… za bardzo etnicznie.
— Chyba nie wstydzisz się tego, kim jesteś, prawda, Hicks?
— Tego, że jestem czarny?
— Tak.
Hicks spojrzał gdzieś w bok. Kiedy się odwrócił, jego oczy miały wyraz, jakiego Decker
jeszcze u niego nie widział.
Byli niedaleko Madison i Grace Street, gdy komórka Deckera zagrała początkowy motyw z
Domu Wschodzącego Słońca.
— Zmieniłeś? — zapytał zdziwiony sierżant.
— Nie myśl, że jestem głuchy na krytykę, Hicks. Tak, słucham?
— Cześć Decker, tu Dan Carvey.
— Oo, witam naszą dzielną straż pożarną. Sie masz, Dan. Nie widziałem cię… chyba od tego
czasu, jak spaliłeś te hamburgery na pikniku dobroczynnym…
— Tak, pewnie coś koło tego. Słuchaj, Decker, mam wstępny raport…
— Jakieś ślady podpalenia?
— Niestety nie.
— Więc co to było, gaz?
— Instalacja wydaje się raczej sprawna. Piecyk był wyłączony. Decker, nasze wstępne
wnioski prowadzą do tego, że to był piorun.
— Piorun? Przecież nie było wtedy żadnej burzy.
— Wiem. Ale czasami tak się zdarza. Rzadko, przyznaję, ale jednak. Być może był to piorun
kulisty. Znaleźliśmy dość typowe ślady nadpaleń na ścianie i wywaliło całą elektrykę…
— Dan, jesteś pewien?
— To tylko wstępny raport, Decker, ale uważam, że się nie mylimy.
Decker skręcił w prawo i podjechał na policyjny parking.
— No i co? — zapytał Hicks.
— Dan i jego ludzie twierdzą, że w mieszkanie Mojżesza strzelił piorun.
— No widzisz. — Hicks rozłożył dłonie i uśmiechnął się kącikami ust. — Przyznaję, że to
rzadki przypadek, ale mamy wyjaśnienie.
— Może mamy — mruknął Decker. — Tyle że Changó w wierzeniach santerii jest bogiem
piorunów i błyskawic.
— Decker, nie… proszę cię, nie zaczynaj znowu.
— A córka mówiła Mojżeszowi — kontynuował Decker, jakby w ogóle nie słyszał Hicksa —
żeby nie prowokował Changó. I jaki stąd wniosek?
Zaparkował i wyłączył silnik, po czym odwrócił się i popatrzył na Hicksa.
— Nie wiem, Decker… — mruknął sierżant. — Co mam ci podpowiedzieć? Przypierasz mnie
do muru.
— Ja ciebie? A jak myślisz, jak ja się czuję z tym santeriańskim dupkiem na karku? Nie
wierzysz w to wszystko? Musisz wierzyć, Hicks. Jesteś oficerem policji i musisz wierzyć
również w takie rzeczy. Nie możesz temu wszystkiemu zaprzeczać tylko dlatego, że zaprzeczasz
swoim korzeniom, swojej etniczności. Nie pozwól, by ci to zakłócało obraz całości.
— Nie zaprzeczam swojej etniczności. Ja po prostu nie lubię tego całego magicznego
afrykańskiego chłamu. Jest prymitywny i żenujący.
— I co jeszcze?
— I nic więcej. Nie lubię tego, i koniec.
— Więc dlaczego mam wrażenie, że jest w tym u ciebie coś osobistego?
Hicks nie odpowiedział. Dopiero po dłuższej chwili westchnął i powiedział:
— Wezmę się za to drzewo rodziny Masonów.
ROZDZIAŁ 27
Cab zwołał konferencją prasową na szesnastą piętnaście. Pokój prasowy wypełniony był po
brzegi. Było tłoczno, gwarno i duszno, a w powietrzu aż iskrzyło.
— Jak na razie mogę tylko powiedzieć, że śmierć Johna Masona nastąpiła w dość
niezwykłych okolicznościach. Mamy kilka tropów i będziemy na bieżąco informować o
postępach w śledztwie — powiedział Cab.
Leo Waters z WRVA podniósł uzbrojoną w ołówek rękę i oświadczył:
— Rozmawiałem z gospodarzem domu, w którym mieszkał Mason. Powiedział, że z tego, co
słyszał, ofiara została celowo przez kogoś oślepiona i dopiero potem śmiertelnie poparzona.
Proszę się do tego ustosunkować.
— Gospodarz domu nie był naocznym świadkiem zdarzenia.
— Z całym szacunkiem, panie kapitanie, ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Cab milczał przez kilka sekund, po czym westchnął.
— No cóż, przyznaję, że miały tu miejsce dość… niezwykle okoliczności.
— Czyli przyznaje pan, że to prawda? Ofiara została oślepiona i utopiła się we wrzącej
wodzie, tak?
— Tak.
Jadąc do domu, Decker słuchał radiowych wiadomości. „Kucharz sam ugotowany w swoim
mieszkaniu… Trzydziestoletni John Mason dosłownie ugotował się we wrzątku, we własnej
wannie, podczas wieczornej kąpieli. Nieznany sprawca oślepił go ostrym narzędziem, a potem w
jakiś sposób — nie wiadomo w jaki — podniósł temperaturę wody w wannie do stu stopni
Celsjusza. Jak na razie, policja nie wie jeszcze…”.
Decker zaklął i wyłączył radio. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, było zainteresowanie
prasy całą sprawą. Dobrze wiedział, jak męczący potrafią być dziennikarze i jak bardzo mogą
utrudnić pracę.
W domu nalał sobie szklaneczkę tequili i wziął gorący prysznic. Był głodny, ale nie potrafił
dokładnie sprecyzować, na co ma ochotę. Otworzył lodówkę, po czym zamknął ją z cichym
westchnieniem. Wiele by teraz dał za jeden ze wspaniałych wieprzowych hamburgerów Cathy.
W tym momencie zadzwonił telefon. Ku swojemu zdziwieniu Decker usłyszał głos ojca
Thomasa ze Świętego Serca.
— Decker, próbowałem złapać cię w biurze, ale mi powiedzieli, że jesteś już w domu.
— Nawet detektywi czasem odpoczywają. Witam, ojcze. Czy coś się stało?
— Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że mogę ci się na coś przydać. Słyszałem w radiu o
tym ostatnim morderstwie.
— To zupełnie chora sprawa, ojcze. Zupełnie chora.
— Wiesz, Decker, przede wszystkim uderzyło mnie to, w jaki sposób ten biedak zginął.
Najpierw oślepiony, a potem ugotowany we wrzątku.
— Zgadza się. To niezbyt przyjemna śmierć. Ale trzeba przyznać, że facet ma oryginalne
pomysły.
— Otóż chodzi o to, że niezupełnie, Decker. To derywat.
— Derywat? Co ojciec ma na myśli?
— W ten sam sposób zginęła z rąk Rzymian męczeńską śmiercią święta Cecylia. To było w
dwieście sześćdziesiątym piątym roku. Najpierw wykłuto jej oczy, a potem posadzono wannie,
nalano wrzątku i ugotowano ją żywcem.
— I co dalej?
— Kiedy to skojarzyłem, pomyślałem o twoich pozostałych przypadkach. To naprawdę może
być derywat, czyli kopiowanie męczeńskich śmierci naszych świętych. Pani Maitland odcięto
głowę i przekłuto jej brzuch, w którym nosiła swoje nienarodzone dziecko. Tak samo zginęła
święta Anna z Efezu. Mówiono wtedy także o niepokalanym poczęciu…
— To rzeczywiście zastanawiająca zbieżność.
— Majorowi Drewry’emu rozpłatano brzuch. Podobnie zginął święty Cyryl. Dalej mamy pana
Maitlanda, który, jak to określili w radiu, został wypatroszony. Tak samo postąpiono ze świętym
Erazmem w piątym wieku. Rozpłatano go, a potem, za pomocą korby, wyciągnięto mu z brzucha
wszystkie jelita.
— Czyli co… sugeruje ojciec, że wszystkie nasze ofiary zginęły tak jak ci święci? Derywat?
— Być może wyciągam pochopne wnioski, ale za dużo tych podobieństw. Masz do czynienia
z czterema przypadkami, jakich chyba jeszcze nie było, prawda?
— Tak.
— I wydaje ci się, że wszystkie są w jakiś sposób ze sobą związane, tak?
— Tak, ma ojciec rację.
— No widzisz. To morderstwa derywatywne.
— A co z przypadkiem Juniora Abrahama? Jemu odstrzelono
— Trudno powiedzieć, czy Junior Abraham pasuje do jakiegokolwiek wzoru. Zbyt wielu
świętych pozbawiono głów tym innym sposobem. Miażdżono je końskimi kopytami,
roztrzaskiwano o mur, rozbijano kamieniami, ścinano…
— Ojcze, zlituj się — jęknął Decker.
— Wynaleziono też o wiele gorsze tortury, mój synu. Niektórych naszych braci w Bogu
przywiązywano do pali i pozostawiano w obecności świń.
— To chyba nie było jeszcze najgorsze…
— Nie bądź tego taki pewien. Powiem ci, co robiono dalej… Rozcinano tym nieszczęśnikom
brzuchy i wkładano do nich kukurydzę. Świnie podchodziły i wyjadały kukurydzę razem z
wnętrznościami.
— Bomba… Dobrze, że jeszcze nic nie jadłem. Bardzo jednak ojcu dziękuję. To mi się
naprawdę przyda w śledztwie. Powiem ojcu w zaufaniu, że jestem przekonany, iż te morderstwa
mają coś wspólnego z santerią. Tak więc może mieć ojciec rację z tymi świętymi.
— Santerią? Jeśli tak, to zalecam szczególną ostrożność, Decker. Santeros bardzo strzegą
swoich tajemnic, a każdy, kto chce im je wydrzeć, umiera.
— Tak, ojcze, wiem. Będę uważał. Myślę, że teraz już wiem, z czym mam do czynienia.
— W takim razie do usłyszenia, Decker. Niech Bóg będzie z tobą.
— I z tobą, ojcze.
Tej nocy znów uciekał przed pożarem. Wiedział, że jest dopiero południe, ale dym był tak
gęsty, że panował głęboki półmrok. Wokół huczał ogień; widział ludzi, pojawiających się i
znikających w gęstym dymie jak duchy. Gdzieś od lewej strony dochodziły do niego krzyki i
wołania o pomoc. To chyba gdzieś tam… Ktoś tam jest. Oni palą się żywcem!
Zbiegł do małego jaru i wpadł w gęste krzaki wrzośca. Twarz zapiekła go od ostrych kolców.
Przez chwilę myślał, że już się nie wydostanie z kłującej gęstwiny, w końcu jednak udało mu się
wspiąć po niskim, ale stromym zboczu.
Muszę się tam dostać, pomyślał. Muszę jakoś się tam dostać!
Stał na szerokim trakcie i oddychał ciężko. W pewnym oddaleniu zobaczył kilka małych
oddziałów żołnierzy piechoty oraz kawalerii. Słyszał metaliczny brzęk uprzęży i bagnetów.
Przeszedł przez drewniany mostek i ruszył wolno w ich kierunku.
„Utworzyć szyk, chłopcy! Mamy ich teraz w garści. Marsz w kierunku torów kolejowych.
Zajdziemy ich od flanki”.
Napłynęła chmura dymu. Wszedł w nią i przetarł ramieniem załzawione oczy. Mignęła mu
ciemnoszara plama. Gdy dym rozwiał się nieco, zobaczył siedzącego na poboczu, trzęsącego się
człowieka. Mężczyzna miał na sobie jedynie nadpaloną bieliznę, z jego włosów unosiły się
smużki dymu, a z uszu pozostały tylko zwęglone strzępy.
— Jak się nazywasz, kolego? Żadnej odpowiedzi.
— Z jakiej jesteś dywizji? Od Andersona? Woffbrda? Siedzący przy drodze człowiek
odwrócił się powoli i spojrzał na niego.
— Hancock — wychrypiał z trudem. — Coś było wszędzie wokół nas i paliło nas żywcem.
Odkręcił manierkę i nalał żołnierzowi trochę wody na otwartą dłoń. Mężczyzna wypił ją i
zaniósł się głębokim kaszlem, plując krwią.
— Powiedz, jak się nazywasz. Nawet jeśli jesteś Jankesem, to i tak dam znać twojej rodzinie.
Jeśli oczywiście zdołam.
Żołnierz pokręcił tylko głową, nie mogąc stłumić kaszlu.
Klęczał jeszcze przy nim, gdy usłyszał stukot kopyt. Odwrócił się i zobaczył pędzącą ku
niemu na koniu postać w rozwianej szeroko pelerynie. Serce ścisnęło mu się z przerażenia, gdy
.zobaczył tę nacierającą na niego burzę czarnego zła.
Wstał i zaczął biec, walcząc z bólem poranionych stóp. Czuł jednak, że to nie ma sensu i że
nie zdoła uciec. Jeśli to właśnie ta zjawa posłała w ogień kilka dywizji, co może zrobić on jeden?
Ale biegł dalej, potykając się co krok i z trudem łapiąc powietrze. Machał rękoma, by zwrócić
na siebie uwagę stojących kilkadziesiąt metrów dalej żołnierzy.
— Pomocy! Ratunku! Pomóżcie mi!
Odwrócił się. Może czarna postać zniknęła… Może już jej nie ma. Albo może nie jest tak
blisko. Nie… jest!
Upiorny jeździec był tuż za nim. Nagle ogarnęła go ciemność. Już nie mógł biec. Nie mógł się
nawet obrócić. Był uwięziony pośród trupów. Nie mógł oddychać.
Krzyknął i usiadł na łóżku, zlany potem. Sięgnął do nocnej lampki i zapalił ją. I wtedy
zobaczył Cathy.
Stała cicho i spokojnie tuż przy łóżku. Jej długa biała suknia była nieruchoma, jakby wykuto
ją w kamieniu. Jej nadgarstki oplatały, jak bransolety, zielone i purpurowe liście ziół. Jej oczy
błyszczały, jakby były pełne łez.
— Cathy… — zaczął Decker, ale głos uwiązł mu w gardle. Nie wiedział, co ma powiedzieć,
nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Tak bardzo do niej tęsknił. Tak bardzo chciał się
dowiedzieć, gdzie poszła po swojej śmierci. Chciał ją jeszcze jeden raz usłyszeć, poczuć i
dotknąć. Ale nigdy niczego nie usłyszał, nigdy nie znalazł żadnego śladu. Potem zaczęła
pojawiać się w jego snach. A teraz stała tuż obok niego i wyglądała tak, jakby nadal żyła.
— To już ostatni raz — odezwała się głosem przypominającym wytłumione echo. — Jeśli
spróbuję ponownie, święta Barbara sprawi, że Oya uwięzi mnie na wieki w mrocznych
pustkowiach między życiem a śmiercią. Tam będę umierała tysiące, miliony razy, w każdym
przebłysku świadomości.
Decker otarł napływające do oczu łzy.
— Ja… ach… Cathy… Wiem, że musisz w końcu odejść. Kochanie… wiem o tym. Ale wiem
też, co dla mnie zrobiłaś… Wiem, jak bardzo mnie chroniłaś… I wiem, kim jest święta Barbara.
— Nie potrafię już dłużej trzymać jej z dala od ciebie. Ona dyszy żądzą zemsty. Następnym
razem to będziesz własne ty.
— Cathy… Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęsknię. Jak bardzo mi ciebie brakuje…
kochanie. Jeśli następną ofiarą mam być ja, to może i lepiej. Wtedy znów będziemy razem. Teraz
przynajmniej widzę, że jest to możliwe.
Cathy uśmiechnęła się smutno.
— Życie po śmierci wcale nie jest takie, jak ci się wydaje. Ciało umiera, a dusza błąka się w
niebycie, pośród pustkowi. Tu jest cicho i pusto. Umarli tęsknią za swoimi bliskimi tak samo jak
żywi. A gdy ich bliscy w końcu też umierają, nie potrafią się nawzajem odnaleźć. Dusze tęsknią
za swoimi ciałami… Umarli tęsknią za życiem.
— Czy to jest już nasze… pożegnanie? Przyszłaś się pożegnać?
— Przyszłam do ciebie nie tylko po to. Chciałam ci coś powiedzieć i poprosić cię o coś.
— Powiedz mi, kochanie. Powiedz i proś, o co tylko chcesz.
— Wciąż jeszcze możesz się uratować. Możesz się wymknąć świętej Barbarze. Ale to
wymaga pomocy kogoś, kogo nienawidzisz.
— Nie rozumiem cię, kochanie.
— Ja wiem, kto mnie zabił, Decker.
— Co…?
— Wiem, kto do mnie strzelał. Spałam i nagle poczułam, że za chwilę stanie się coś
strasznego. Otworzyłam oczy i wtedy ją zobaczyłam. Pojawiła się jak duch, jakby wyszła ze
szczeliny niebytu. Uśmiechała się. Przyszła mnie zabić i uśmiechała się.
— Zastrzeliła cię kobieta?
— Bardzo wysoka kobieta… Z koralikami we włosach.
— Jezu Chryste, nie wierzę… To była Królowa Aché?
— Tylko ja ją widziałam. Usłyszałam, że mówi: irosun oche, i zaraz potem strzeliła.
— Zabiję ją! Przysięgam na Boga, że urwę jej ten parszywy I łeb.
— Święta Barbara chce twojej krwi, Decker. I rozleje ją już następnym razem. A Królowa
Aché jest jedyną osobą, która może cię uratować.
— Dlaczego właśnie ona miałaby to zrobić? Nienawidzi mnie tak samo, jak ja jej.
— Tylko ona może ci pomóc.
— Cathy, posłuchaj… Ona cię zastrzeliła, bo chciała wykluczyć mnie z gry. Siedziałem jej na
karku i nie mogła dokonać kilku narkotykowych transakcji. Cwana suka. Usunęła mnie z drogi,
nie zabijając.
— Jeśli będzie musiała, to ci pomoże.
— Nie wiem, jak mógłbym ją do tego zmusić, Cathy.
— Podeszła wtedy bardzo blisko… Kiedy przytknęła mi lufę do czoła, złapałam ją za włosy i
parę z nich zostało mi w dłoni. A także kilka koralików. One nadal tam są, Decker. Nadal tam są.
— Cathy, przecież dokładnie sprawdzano…
— Byłam jedynym świadkiem mojego własnego zabójstwa, ale te kilka włosów i koraliki
dadzą ci do ręki broń. Dadzą ci dowody. Poza tym jest jeszcze Junior Abraham. Gdy Aché do
niego strzelała, widziało to wiele osób. Ale oni nie wiedzą, że widzieli właśnie ją. Sądzą, że
widzieli kogoś innego. Tak naprawdę jednak widzieli Aché i jeśli znajdziesz sposób, by otworzyć
im oczy, ta kobieta będzie zgubiona.
— Cathy…
— Muszę już iść, Decker. Już nic więcej nie mogę zrobić.
— Czy mogę cię dotknąć?
— Oczywiście, kochanie.
Wstał i zbliżył się do niej ostrożnie. Cathy uniosła wzrok i wtedy dostrzegł w jej złotych
oczach głęboki żal za tymi wszystkimi latami, które mogli spędzić razem: za wszystkimi
uśmiechami ogrzewanymi letnim słońcem, za zimowymi wieczorami i wiosennymi spacerami.
Przymknął oczy i wyciągnął ramiona, by ją przytulić, natrafił jednak tylko na zimną mgiełkę.
— Żegnaj, Decker…
Otworzył oczy, ale jej już nie było.
Przyklęknął i schylił się, zaglądając pod łóżko, niczego : tam nie zobaczył. Wiedział, że ludzie
z ekipy technicznej dokładnie przeszukali całe mieszkanie i było raczej nieprawdopodobne, by
przeoczyli cokolwiek istotnego. Mimo to wziął latarkę i jeszcze raz dokładnie przeszukał pokój,
odstawiając łóżko. Klęcząc, przeszukiwał centymetr po centymetrze i wreszcie znalazł. Trzy
malutkie koraliki z kości słoniowej, które dostały się między brzeg dywanu i listwę podłogową,
więc były niemal niewidoczne. Poszedł do kuchni włożył je ostrożnie do foliowej torebki. Kiedy
przyjrzał się im dokładniej, zobaczył, że wokół dwóch z nich zakręciło się kilka czarnych
włosów.
Mam cię, Wasza Wysokość!
ROZDZIAŁ 28
W biurze znalazł notatkę od Hicksa: „Sprawdziłem księgi w ratuszu. Pradziadek Johna
Masona to Hiram P. Mason. Był zarządcą na plantacji tytoniu niedaleko Tuckahoe. W czasie
wojny secesyjnej od listopada 1863 do maja 1864 służył w dywizji Hetha w stopniu kapitana w
Pierwszym Korpusie”.
Decker podszedł do okna i popatrzył w dół na Grace Street. Było dopiero kilka minut po
dwunastej i padające ostro z góry słońce nie kładło jeszcze cieni. Tylko ja mam ten cholerny
cień, pomyślał i uśmiechnął się gorzko. Ulica, idący nią ludzie i samochody wydały mu się nagle
zupełnie nierealne, jakby oglądał film Porywacze ciał. Wiedział, że Straszny Człowiek gdzieś
tam jest. Być może właśnie idzie tą ulicą. Może właśnie teraz idzie do niego.
Kiedy jechał powoli wzdłuż St James Street, zobaczył brata Juniora Abrahama, Treasure’a.
Chłopak był w towarzystwie trzech młodych mężczyzn i dziewczyny w tak ciasnych dżinsach,
jakich Decker jeszcze nigdy nie widział. Dodał gazu, wyprzedził ich nieco i wjechał na chodnik.
— Cześć, Treasure! — zawołał, opuszczając szybę. — Co powiesz na małą przyjacielską
pogawędkę?
Treasure pociągnął głośno nosem i pokręcił głową.
— Trochę się spieszę, poruczniku.
— Słuchaj, kolego… Ja nawet nie mam czasu umyć sobie dupy, bo wciąż szukam gościa,
który zabił twojego brata, więc loże poświęcisz mi parę minut, co?
— Daj spokój, człowieku. Wiesz, jak jest. Może sobie odpuścimy. To tacy ludzie, z którymi
nie chciałbyś zadzierać, łapiesz?
— Niby jacy ludzie?
— Nie wiem, człowieku. Tacy, którzy podchodzą i rozpryskują ci twój pierdolony łeb, jak
siedzisz przy korycie.
Decker przechylił się i otworzył drzwi od strony pasażera.
— Dziesięć minut, dobrze? Twój brat chyba na to zasługuje. Dziesięć pieprzonych minut.
Dziewczyna mrugnęła do Treasure’a i powiedziała, uśmiechając się lekko:
— Idź. Idź i pogadaj z tym miłym policjantem. Potem nas i dogonisz.
Ociągając się, Treasure wsiadł do samochodu. Gdy tylko zamknął drzwi, Decker natychmiast
ruszył z piskiem opon.
— Gdzie my jedziemy, człowieku? — zapytał Treasure po kilku minutach. — Mieliśmy tylko
pogadać.
— No i pogadamy. Ale chciałbym, żebyś poznał mojego przyjaciela. On ci pomoże
przypomnieć sobie, co się stało.
— Ej, człowieku, chyba nie chcesz mi wyrywać paznokci albo coś w tym stylu, co?
— Nie, Treasure, raczej nie. Posłuchamy sobie tylko dobrej muzyczki i miło spędzimy czas.
— Już ci mówiłem, że nie wiem dokładnie, jak ten gość oglądał. To był zupełnie normalny
gość. Ani wysoki, ani gruby, ani chudy. Taki… normalny.
— Zobaczymy — mruknął Decker, po czym wyciągnął komórkę i wystukał domowy numer
Hicksa.
Podjechali na Valley Road i Decker zaparkował przed domem Hicksa. Rhoda, ubrana w
cienką kwiaciastą sukienkę, otworzyła drzwi i uniosła ze zdziwieniem brwi.
— A gdzie Tim? — zapytała. — Nie ma go z wami?
— Nie ma — odparł Decker. — Musiał, biedaczyna, zająć się papierkową robotą. A to jest
Treasure, ten młody człowiek, o którym mówiłem ci przez telefon. Treasure, poznaj Rhodę.
Chłopak pociągnął nosem, wytarł ręce w spodnie i wyciągnął dłoń.
— Wejdźcie do środka. Kawy? Może coś chłodnego?
— Nie, bardzo dziękujemy. Ten młody człowiek bardzo pracowicie przechadza się po mieście
z kolegami i koleżankami, a ja tylko szukam mordercy jego brata, więc musiałem dać mu słowo,
że nie zajmę zbyt wiele jego cennego czasu.
— Treasure… To dość niezwykłe imię — stwierdziła Rhoda.
Treasure przestąpił z nogi na nogę i powiedział jakby trochę ciszej niż zwykle:
— Moja mama zawsze nazywała mnie Skarbeczkiem. No i tak zostało, nawet jak już
podrosłem.
— Och, to takie słodkie — uśmiechnęła się Rhoda.
— Tak pani myśli? Mnie to wkurza.
Rhoda nakryła kuchenny stół białym obrusem i włożyła do świecznika dwie świece.
Zaciągnęła zasłony i zapaliła świece, a potem usiadła i złożyła obie dłonie, jakby chciała się
pomodlić.
— O co tu chodzi? — zapytał Treasure, patrząc na to ze zdumieniem.
— Nic nie musisz robić — powiedziała uspokajająco Rhoda. — Usiądź tylko i spróbuj się
odprężyć. Nic więcej.
— No, dalej — ponaglił chłopaka Decker, popychając go lekko. — Siadaj i nie filozofuj.
Treasure pociągnął nosem i kręcąc z niedowierzaniem głową, przysunął sobie krzesło i usiadł.
— Będziemy próbowali porozmawiać z twoim bratem, Juniorem — powiedziała Rhoda,
ujmując jego dłoń.
— Że jak? — Treasure szarpnął się, patrząc na Rhodę i Deckera. — Przecież Junior nie może
porozmawiać!
— Junior nie żyje i nie jest już obecny wśród nas w formie fizycznej. Ale jego dusza nadal
żyje. I będzie żyła. Stworzył nas Bóg, a On nie pozwala umierać swoim stworzeniom.
— Słuchaj, poruczniku — burknął Treasure. — Mieliśmy pogadać, nie? Nie myślałem, że
przyprowadzisz mnie na jakieś modlitwy.
— To nie są żadne modlitwy, Treasure. To ma ci pomóc przypomnieć sobie niektóre rzeczy.
— Przecież mówiłem. Tyle razy już mówiłem. Gość wyglądał normalnie. Nic więcej nie
widziałem. Wszystko stało się tak szybko, że nie wiedziałem, na co najpierw patrzeć.
Rhoda obróciła się nagle w lewo.
— Junior! Junior Abraham! Twój brat jest tutaj.
Treasure zerwał się z krzesła jak oparzony i z szeroko otwartymi ustami rozglądał się
nerwowo. Kiedy zorientował się, że brat wcale nie stoi obok niego, wydął policzki i prychnął.
;j;— Ale gówno! Wyluzujcie trochę. Przestraszyłem się.
Rhoda zamknęła oczy i szepnęła:
— Junior Abraham, twój brat jest z nami. Chce, żebyś nam powiedział, co się naprawdę
zdarzyło.
— Ludzie, dajcie spokój. Byłem na jego pogrzebie, położyłem mu na grobie kwiatki. On nie
może już nic powiedzieć!
— Cicho, uspokój się, Treasure. — Decker przycisnął palce do ust. — Daj jej szansę. Ja mam
to już za sobą i wiem, jak to działa.
— A może ja nie chcę gadać z Juniorem, człowieku? Może zaraz zesram się w portki?
— Twój brat nigdy cię nie skrzywdzi, Junior. A poza tym przyda się trochę sprawiedliwości,
prawda?
— Nie wiem, człowieku… chyba tak.
Zamilkł, ale wciąż przestępował z nogi na nogę i drżał. Rhoda wyciągnęła okuele i rzuciła je
na stół. Zanotowała układ medalionów i powiedziała:
— Junior Abraham, twój brat jest tutaj i chce wiedzieć, kto ci to zrobił.
Treasure miał coraz bardziej nieszczęśliwą minę, ale Rhoda nadal przywoływała Juniora. Jej
głos brzmiał teraz dziwnie głucho, jakby mówiła z sąsiedniego pokoju.
— Junior, wiem, że nie odszedłeś daleko. Jesteś blisko nas. Przemów do nas, Junior.
Rzuciła okuele jeszcze trzy razy. Minęło dziesięć minut i nic się nie wydarzyło. Nawet Decker
zaczął wątpić, czy to się uda. Ale nagle zdał sobie sprawę, że w kuchni zaczyna robić się coraz
ciemniej, jak gdyby ciężkie deszczowe chmury przykryły słońce. Płomienie świec zadrgały i po
chwili rozbłysły jasnym, mocnym płomieniem.
— Czuję cię, Junior. Wiem, że tu jesteś. Porozmawiaj ze swoim bratem. Pozwól mu
przypomnieć sobie, co naprawdę widział.
Płomienie świec paliły się teraz tak mocno, że mogłyby oświetlić całą kuchnię, ale w
pomieszczeniu nadal panował półmrok. Treasure zakrył oczy dłonią, Decker jednak patrzył
prosto w płomienie. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi w nich zarys twarzy.
Kiedy po chwili Rhoda przemówiła niskim i gardłowym głosem, ciarki przeszły mu po
plecach.
— Myśmy tylko siedzieli, człowieku, i gadaliśmy o połączeniu się domów rodziny
Downów…
Treasure cofnął się kilka kroków i otworzył usta.
— …a ty mówiłeś, że musimy chronić gości dostarczających żarcie i ich stoiska. Że musimy
pilnować, żeby im tych stoisk na targu nie podpalali ani nie pchali psiego gówna do żarcia.
— To Junior. Kurwa, to Junior! — wymamrotał Treasure, patrząc na Deckera. — Niby ona to
mówi, ale to głos Juniora. Jak ona to zrobiła?
— Zaczynasz myśleć, Treasure. I dobrze myślisz. Podchodzi jakiś gość z tacą…
— Pamiętam to! — zawołał Treasure, łapiąc Deckera za rękę.
Skup się, brachu. Wyobraź to sobie. Widzisz tacę, tak? Widzisz je, tak? Te cztery miski z
zupą.
— Widzę je. Widzę.
— Popatrz teraz w górę. W górę, ponad tacę. W górę, brachu. Popatrz na jego mordę. Tego, co
niesie tacę.
— Nie mogę… — jęknął Treasure. — Nie mogę… mam zamazany obraz. Nic nie widzę.
— To niełatwe, bo to jakiś czar… jakaś sztuczka, człowieku. Nie pozwala ci pamiętać. Ale
możesz to zrobić, braćku… Pokaż, że nie jesteś taka dupa wołowa, jak gadają.
— Ej, brachu… Kto gada, że jestem dupa wołowa?
— Nie jesteś dupa wołowa. Potrafisz spojrzeć w górę. Powiedz, kto niesie tacę.
— Nie wiem, Junior. Nie widzę tak wysoko.
— Braćku… Widzisz tacę, jak leci w górę. Zupa się rozlewa, taca dalej leci w górę. Co
jeszcze widzisz?
— Słyszę strzał… i widzę, jak twoja głowa się rozwala.
— Przypomnij sobie… Dokładnie ten moment, gdy taca leci w górę i ten ktoś strzela. Pomyśl,
Treasure! Kto trzymał broń?
Chłopak zacisnął oczy i pochylił głowę. Decker odniósł wrażenie, że im mocniej Treasure się
koncentruje, tym jaśniej palą się świece.
Nagle Treasure otworzył oczy i spojrzał na Rhodę z otwartymi ze zdumienia ustami.
— O kurrrwa… O jasna kurwa! Tam nie było żadnego kelnera. Żadnego! O kurwa!
— A kto tam był, Treasure? Chcę to usłyszeć. Powiedz!
— To ona. To ta suka Królowa Aché. Widzę ją teraz. Widzę tak dokładnie, jak w jasny dzień.
Podchodzi do stołu, rzuca tacę i strzela. Ja się odwracam do ciebie i pytam: „Co się stało? Nic ci
nie jest?”. A ty nie masz już głowy. To ta kurwa Aché. Zabiję sukę!
W tym momencie świece przygasły gwałtownie. Rhoda pochyliła się nad stołem i zdmuchnęła
je. Potem ujęła dłoń Treasure’a i uśmiechnęła się.
— Teraz już pamiętasz, kto zabił twojego brata, prawda?
— Tak. I nie wiem, dlaczego wcześniej tego nie pamiętałem
— Nie pamiętałeś, ponieważ Królowa Aché rzuciła jedno z zaklęć santerii na wszystkich
obecnych wtedy w restauracji. Również i na ciebie. To było bardzo potężne zaklęcie, należące do
magii Ziemi. Dziś już rzadko kto włada taką magią. Może babalawo, ale też nie wszyscy.
— Ale dlaczego ona to zrobiła właśnie tam? — zapytał Treasure. — Przecież mogła go zabić
gdzieś indziej, nie? Nie musiałaby wtedy czarować.
Decker pokręcił głową w zamyśleniu.
— To cała Królowa Aché. Chciała, żeby ludzie wiedzieli, że jeśli wejdą jej w drogę, nie
unikną kary. Nawet w tłocznej restauracji i pod obstawą.
— Rozsmaruję tę sukę na ścianie. Klnę się na Boga, że…
— Nie, nie zrobisz tego. Ale będziesz mógł zeznawać w sądzie. Ty i wszyscy pozostali
świadkowie, gdy tylko zdadzą sobie sprawę, kogo tak naprawdę widzieli — powiedział Decker.
Usłyszeli klucz w zamku i głos Daisy:
— Tata! Tata!
Rhoda wstała i rozsunęła zasłony. Do kuchni wszedł Hicks z Daisy na rękach i szerokim
uśmiechem na ustach. Kiedy jednak zobaczył Deckera w towarzystwie Treasure’a, uśmiech znikł
z jego twarzy.
— Co tu się dzieje? — zapytał zdumiony. — I co on tu robi, do diabła? — wskazał ruchem
głowy Treasure’a.
Decker odchrząknął, zerkając na Rhodę.
— Mogę to wyjaśnić…
Rhoda popatrzyła na Deckera i uniosła brwi.
— Chcesz powiedzieć, że Tim nie wiedział, że do mnie przyjdziecie? Przez telefon mówiłeś
co innego.
— Nie, Rhoda… nie mówiłem, że wie, i nie mówiłem, że nie wie.
— Tak czy inaczej, poruczniku, okłamałeś mnie. Tak się nie robi.
— Przepraszam cię, ale myślę, że nie miałem wyboru. Tim nie byłby szczęśliwy, gdybym mu
zaproponował kolejny seans, prawda? A zwłaszcza z tym młodzieńcem.
— Ja nic nie zrobiłem — oświadczył Treasure. — To on kazał mi tu przyjść.
Hicks postawił Daisy na podłogę, wyprostował się i włożył ręce do kieszeni. Popatrzył na
Deckera i zapytał:
— Czy mogę z tobą porozmawiać na osobności?
— Tim, daj spokój, to nie jest… — wtrąciła się Rhoda.
— Dam sobie radę, kochanie — przerwał jej Hicks. — Nie powiem nic, co uwłaczałoby
godności pana porucznika.
— Jestem pewien, że masz rację, Hicks — powiedział spokojnie Decker. — Ale prowadzimy
bardzo trudne śledztwo i odpowiedzialność za kierowanie nim spoczywa na mnie. I ja osobiście
stwierdziłem, że Rhoda jest nam potrzebna.
— Rhoda jest moją żoną, poruczniku, a nie funkcjonariuszem policji.
— Tak. Ale jest też jedyną osobą, która mogła nam pomóc. Treasure musiał sobie
przypomnieć, co naprawdę widział w restauracji, gdy strzelano do jego brata. I przypomniał
sobie.
— Gdybym wiedział, że przyprowadzisz tu takie indywiduum, to…
— …to nie zgodziłbyś się na to. Wiem. I dlatego nawet cię o to nie poprosiłem. Przepraszam
za to.
— Będę musiał złożyć oficjalne zażalenie, poruczniku. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co
zrobiłeś? Naraziłeś moją rodzinę…
— Nie przesadzaj, Hicks. Nikogo na nic nie narażałem. Nikt nie musi o tym wiedzieć.
— Naprawdę? A co będzie, jeśli prokurator okręgowy zapyta, w jaki sposób Treasure nagle
„przypomniał sobie”, kto strzelał do jego brata? Czy ma powiedzieć, że dowiedział się tego
podczas seansu z duchami, który prowadziła żona twojego partnera?
— Na pewno nie powiem, że dowiedział się tego od swojego martwego brata.
— Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś, Decker…
— Hicks, to była Królowa Aché we własnej osobie.
— Co takiego?
— Nie było żadnego kelnera. Aché omamiła wszystkich w restauracji jednym z zaklęć santerii
i sama zastrzeliła Juniora.
— No to wspaniale — mruknął Hicks. — Teraz się okazuje, że moja rodzina jest uwikłana w
sprawę, która dotyczy jednej z najokrutniejszych postaci świata przestępczego w Richmond. Na
miłość boską, poruczniku… Czy nie pamiętasz, co przytrafiło się Cathy?
— Twoja rodzina będzie bezpieczna — odparł Decker. — Obiecuję ci to.
— Niczego nie możesz obiecać, poruczniku.
— Hicks, pomyśl… Przecież musimy jakoś rozwiązać tę sprawę i zakończyć ją. Nigdy nie
złapiemy tego niewidzialnego gościa, jeśli nie będziemy mieli kogoś, kto go zobaczy.
— Co dokładnie masz na myśli? — zapytał Hicks, patrząc Deckerowi prosto w oczy.
— To, że teraz znamy prawdę. Przyda nam się to w rozmowie z Królową Aché. Zmusimy ją,
żeby nam pomogła.
— Jesteś na to przygotowany? — zapytał z niedowierzaniem Hicks. — Naprawdę jesteś na to
gotowy? Wydawało mi się, że podejrzewasz ją o zabicie Cathy.
— Nie podejrzewam jej. Wiem to. Ale w naszej robocie, Hicks, musisz czasem pracować z
kimś, komu wyrwałbyś jaja. Po prostu musisz, nie masz wyjścia. Ten nasz niewidzialny gość
zabił już cztery osoby i jestem pewien, że na tym nie skończy. Więc co mamy zrobić twoim
zdaniem? Wzruszyć ramionami? Zaszyć się w domu i schować głowę w piasek?
Hicks objął żonę i zacisnął szczęki. Widać było, że jest wściekły i chce coś powiedzieć, ale
Rhoda położyła mu palec na ustach.
Decker wstał i westchnął.
— Zabieram Treasure’a do miasta. A my zobaczymy się w biurze, Hicks.
ROZDZIAŁ 29
Zatrzymał się na Clay Street, zdjął okulary i popatrzył na Treasure’a.
— Słuchaj, chłopcze… Jeśli Aché się dowie, że mamy jakichkolwiek świadków, będziesz w
niezłych kłopotach. Rozumiesz?
— A myślisz, człowieku, że co ja jestem… jakiś pajac? Ta suka zabiła mojego brata.
— Masz gdzie przeczekać bezpiecznie jakiś czas? Jeśli nie, to może załatwię ci jakąś ochronę.
— Mam kuzynów w Chester.
— To dobrze. Jak już tam będziesz, daj mi znać.
— Nie mogę uwierzyć w to, co widziałem.
— Ale tak było. Było właśnie tak, jak sam widziałeś. Tu masz mój numer. Kiedy będziesz w
Chester, koniecznie zadzwoń.
Gdy Treasure wysiadł z samochodu i wmieszał się w tłum, Decker usłyszał Dom
Wschodzącego Słońca.
— McKenna, słucham.
— Tu kapitan Toni Morello z Wydziału Historycznego. Myślę, że znalazłam coś, co pana
zainteresuje, poruczniku.
— Czy mam przyjechać do fortu Monroe? Mogę tam być o… powiedzmy o piątej, okay?
— Nie musi się pan fatygować. Dziś wieczorem mam spotkanie w Richmond. Możemy się
zobaczyć o dziewiętnastej.
— Rozumiem, pani kapitan. Potwierdzam gotowość do spotkania — zaśmiał się Decker. —
Wie pani, gdzie mnie szukać, i prawda?
Hicks wszedł do biura i bez słowa usiadł na swoim miejscu. Zaczął porządkować materiały,
które zebrał na temat korzeni rodziny Maitlandów, Drewrych i Masonów. Po kilku minutach
Decker wstał i podszedł do niego.
— Słuchaj, Hicks. Jeszcze raz bardzo cię przepraszam. Ten pomysł, żeby poprosić twoją żonę
o seans, wpadł mi dość nagle do głowy. Wiedziałem, że się na to nie zgodzisz. Ale musisz
przyznać, że się udało. Przełamałem impas… Teraz możemy porozmawiać z innymi świadkami i
przypomną sobie, co naprawdę widzieli.
Hicks rzucił na biurko długopis i oparł się na krześle.
— Jeśli będziesz chciał się wycofać ze śledztwa, zrozumiem to — dodał po chwili Decker. —
Wiem, że Rudisill bardzo chciałby się zająć tą sprawą…
— Nie o to chodzi, Decker. — Hicks nerwowo potrząsnął głową. — Chcę znaleźć tego gnoja
tak samo jak ty. Ale nie mogę angażować w to mojej rodziny. Nie chcę ich narażać aa
niebezpieczeństwo. Naprawdę myślisz, że pozostali świadkowie staną przed sądem i będą
zeznawać przeciw Królowej Aché?
— To nie jest w tej chwili zasadnicza kwestia, Hicks. Zasadniczą kwestią jest to, że Aché
może nam pomóc.
— W czym?
— W znalezieniu naszego Strasznego Człowieka. Czy ty myślisz, Hicks, że ja mam ochotę z
nią współpracować po tym, co zrobiła mojej Cathy? Ale cóż, w życiu liczą się priorytety.
— Dla mnie priorytetem jest moja rodzina, poruczniku. Moja Rhoda i moja Daisy.
— Nie sądzę, żeby twoja rodzina była w niebezpieczeństwie. Ten gość zajmuje się tylko
określonymi przypadkami. A tak przy okazji, jestem pewien, że następną osobą na jego liście
jestem ja.
— Ty?! A dlaczego ty?
— On nie zabija ludzi na chybił trafił. Ma swoją listę i odhacza punkt po punkcie.
— Masz na to jakieś dowody?
— Na razie nic konkretnego, nic… namacalnego. Tylko kolejne, coraz wyraźniejsze
koszmary, głosy, iluzje… Wczoraj w nocy widziałem Cathy w mojej sypialni. To ona mi
powiedziała, że święta Barbara dopadnie mnie w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin.
Hicks uniósł brwi i rozłożył ręce.
— Nie wiem, czy powinienem wypowiadać się w tej kwestii. Nie jestem psychoanalitykiem.
Ale czy chociaż przez chwilę pomyślałeś, że to mogą być tylko jakieś zwidy? Jakieś… iluzje?
Może jesteś po prostu zestresowany i przemęczony.
— Hicks, stres i iluzje nie wypisują na ścianach ludzką krwią żadnych napisów. Nie
zapominaj, że nie tylko ja to widziałem. Sen nie pozostawia po sobie podrapanych nóg i rąk. —
Decker wydął językiem policzek i spojrzał w sufit. Po chwili westchnął i oświadczył: — Nasze
śledztwo nie ma konotacji z rzeczami nadprzyrodzonymi. Nasze śledztwo całe jest
nadprzyrodzone. Pewne rzeczy istnieją, czy nam się to podoba, czy nie. A przyznasz chyba, że w
tym śledztwie nic nie jest normalne od początku do końca. Aha, i jeszcze coś… córka Mojżesza
Alebodu też mnie ostrzegła, że ta cała święta Barbara już po mnie idzie. Tyle że użyła imienia
boga santerii, czyli Changó.
— No dobrze. Ale dlaczego właśnie po ciebie?
— Nie jestem pewien na sto procent, wydaje mi się jednak, że ma to jakiś związek z moim
pradziadkiem. Musi chodzić o coś, co zrobił podczas swojej służby w armii północnej Wirginii.
— Więc naprawdę uważasz, że wszystkie te zabójstwa mają związek z wojną secesyjną?
— Z Upiorną Brygadą. Tak. Podczas bitwy pod Wilderness stało się coś, czego konsekwencje
ponosimy do dzisiaj.
Kapitan Morello przyszła punktualnie o dziewiętnastej. Gdy weszła do biura, Decker podniósł
głowę znad papierów, ale w pierwszym momencie jej nie poznał. Z rozpuszczonymi głosami,
szkarłatną szminką na ustach, w bolerku i krótkiej czarnej spódniczce w niczym nie
przypominała umundurowanej, rzeczowej służbistki.
— Poruczniku…?
Decker spojrzał jeszcze raz i zerwał się ze swojego krzesła.
— Na rozkaz, pani kapitan — zasalutował, uśmiechając się.
Ona również się uśmiechnęła.
— Spocznij, poruczniku. Nie jestem w tej chwili na służbie.
— Wygląda pani… oszałamiająco.
— Dziękuję. — Toni Morello pokazała mu teczkę z brązowej skóry i powiedziała: —
Znalazłam te dokumenty w zbiorach majora Drewry’ego. Większość z nich przeczytałam zeszłej
nocy.
— Nocy? — zdziwił się Decker.
— Tak. Zajęło mi to całą noc. Major Drewry zdobył te papiery w październiku zeszłego roku,
na aukcji starych dokumentów rodziny Longstreet w Hopewell. Zdołał je tylko z grubsza
posegregować, ale przypuszczam, że większości z nich nie przeczytał. Nie zdążył.
Wyjęła gruby, związany gumką rulon papierów, na których pozostały jeszcze ślady żółtej
woskowej pieczęci.
— Proszę posłuchać, pani kapitan… Czy mogę wziąć panią pod ramię i zaprosić do jakiegoś
przyjemniejszego miejsca? Mam ochotę napić się czegoś. I będziemy mogli porozmawiać
znacznie swobodniej.
Toni Morello uśmiechnęła się.
— Dobrze, poruczniku. Może pan wziąć mnie pod ramię.
Wyszli z biura i poszli wzdłuż East Grace Street do ulubionego baru Deckera, „The Raven”.
Gdy weszli do środka, kapitan Morello rozejrzała się po wytwornym wnętrzu, urządzonym w
stylu z przełomu wieków. Ciężkie meble, dębowe boazerie i lampy od Tiffany’ego tworzyły
klimat komfortu i zamożności. Decker zaprowadził swojego gościa do narożnika pod wielkim
obrazem, przedstawiającym Edgara Allana Poe.
— Sandie, dla mnie piwo. A co dla pani kapitan?
— Proszę o old–fashioned. I dużo lodu.
— Nie sądziłem, że jest pani miłośniczką whisky.
— To dowodzi tylko tego, że nawet tacy wspaniali detektywi jak pan czasem źle oceniają
ludzi.
Decker podparł brodę ręką, zmrużył oczy i przez chwilę przyglądał się kapitan Morello.
Odpowiedziała mu hardym, wyzywającym spojrzeniem.
— Hmm… pani tata był z pewnością człowiekiem piastującym jakieś wysokie stanowisko, a
mama… być może tancerką.
— Niestety nie — zaśmiała się Morello. — Mój tata zajmował się przetwarzaniem odpadów,
mama też nie miała nic wspólnego z tańcem. Pudło, panie poruczniku.
— Więc dlaczego wojsko?
— Moja najlepsza przyjaciółka, Marcia Halperin, bardzo chciała wstąpić do armii, więc ja też
chciałam. Ona szybko zrezygnowała, ale ja już nie potrafiłam. Zakochałam się w każdym dniu
spędzonym w wojsku i nadal to kocham. Uwielbiam organizację i dyscyplinę.
— A historię?
— Też, oczywiście. Ale mnie chodzi o taką historię, która jest regularnie aktualizowana i
może być wykorzystywana przez współczesną armię.
— Co pani ma na myśli?
— Większość ludzi sądzi, poruczniku, że nasz wydział gromadzi stare papierzyska i tylko od
czasu do czasu je odkurza. Ale prawda jest taka, że Pentagon często korzysta z naszych zbiorów.
Chcą wiedzieć, jak przeprowadzano pewne operacje, Rączego się udały lub co było powodem
porażki. Czytają i analizują dokumenty, próbując dociec na przykład, co i dlaczego udało się w
Zatoce albo poszło nie tak w Somalii. — Toni Morello uniosła lekko głowę. — Armia, która zna
swoją historię, poruczniku, zna swoją siłę.
— Dzięki za wykład. Był bardzo ciekawy.
Podano drinki i miseczkę ze słonymi orzeszkami. Decker upił dwa solidne łyki piwa i wytarł
usta wierzchem dłoni, a kapitan Morello położyła na dębowej ławie swoją skórzaną teczkę i
otworzyła zatrzaski.
— Mówiąc całkiem poważnie, panie poruczniku — powiedziała, wyjmując dokumenty — te
papiery to historyczny dynamit. To osobiste pamiętniki, z którymi generał–porucznik James
Longstreet nie rozstawał się nawet wtedy, gdy leżał w szpitalu po bitwie pod Wilderness.
— Zamieniam się w słuch, pani kapitan.
— Oczywiście generał sporządził raport z całej kampanii, ale nigdy nie wyjawił, co tak
naprawdę tam się wydarzyło. Większość z tych, którzy to wiedzieli, poległa. Pozostali złożyli
przysięgę, że zabiorą tę tajemnicę do grobu.
Zdjęła gumkę i rozłożyła papiery.
— Proszę, panie poruczniku. Ponad dziewięćdziesiąt stron. To jakby pierwsze czytanie tych
dokumentów po tych wszystkich latach. Nie dziwię się, że wokół Upiornej Brygady narosło tyle
mitów i legend.
Wzięła do ręki fotokopię pierwszej strony gazety z 1864 roku, gdy wojna secesyjna dobiegała
końca. Decker zobaczył, że jest to „The Memphis Daily Appeal”.
— Tu po raz pierwszy wspomniano o Upiornej Brygadzie, poruczniku. Młody żołnierz,
niejaki Josiah Billings, został wysłany do domu, gdy podczas bitwy pod Wilderness stracił całe
ramię. Po powrocie opowiadał, że wieczorem szóstego maja próbował wraz z kilkoma
towarzyszami broni przebić się i dojść do nieukończonej linii kolejowej, która miała prowadzić z
Gordonsville do Fredericksburga. Zgubili się w gęstym lesie tuż za liniami wroga. — Kapitan
Morello spojrzała na fotokopię. — Z tego, co mówił, wyglądało to tak, jakby nagle otoczyła ich
ściana ognia i błyskawic. Zobaczył, jak jednego z żołnierzy Unii piorun rozerwał na dwie części.
Inny został… chwileczkę, zacytuję: „wywrócony na drugą stronę tak łatwo, jak wywraca się
rękawiczkę”.
Decker pokiwał głową i upił kolejne dwa łyki piwa.
— Nie pije pani?
— Piję. Proszę posłuchać dalej, co mówił ten żołnierz: „Ogień wybuchał wszędzie wokół nas,
choć nikt go nie rozpalał. Drzewa zajęły się tak raptownie, że stu ludzi żywcem spłonęło”.
Decker uniósł dłoń.
— Zna pani Billy–Joego Benneta? Facet prowadzi sklep z militariami i memorabiliami.
Opowiedział mi podobną historię.
— Oczywiście, że go znam, i to od lat. On ma absolutnego fioła na punkcie wojny secesyjnej.
Czasami zagląda do nas, kiedy zdobędzie coś ciekawego.
Decker uraczył się garścią orzeszków i spojrzał z uśmiechem na Toni Morello.
— Coś mi się wydaje, że dla pani ta wojna też nie jest tylko odległym wspomnieniem.
Upiorna Brygada bardzo panią interesuje…
— Owszem — odparła Morello — bo to kawałek historii, kawałek czegoś prawdziwego. I
właśnie te dokumenty o tym mówią. — Toni Morello wypiła mały łyk whisky. — Niech pan
pomyśli, poruczniku… To historia Upiornej Brygady z pierwszej ręki, spisana ręką człowieka,
który ją stworzył.
Decker wziął do raki jedną z kartek, pokrytą gęstym, bardzo niewyraźnym pismem.
— Jak pani może to odczytać?
— Przyzwyczaiłam się. Sztuczka polega na tym, żeby przechylić kartkę nieco pod kątem.
— Hmm… — mruknął Decker. — Nie bardzo mi to wychodzi. Odczytuję jedno słowo na
dziesięć. Co to jest „pafagraf?
— To samo, co paragraf, poruczniku — zaśmiała się kapitan Morello. — Proszę się jednak nie
martwić, zrobiłam dla pana transkrypcję tekstu.
— Stokrotne dzięki, pani kapitan. Ale… jeśli ma pani jeszcze trochę czasu, to może
opowiedziałaby mi pani o najistotniejszych kwestiach.
— No cóż, w hotelu Berkeley muszę być dopiero o ósmej. Mogę panu co nieco przeczytać.
Wyjęła z torebki okulary, założyła je i szybko przejrzała kilka stron.
— O, jest. Proszę posłuchać…
— Będę słuchał bardzo uważnie.
— Cieszę się. Tekst brzmi następująco:
„Jedenastego kwietnia otrzymałem od adiutanta i inspektora naczelnego z Bristolu rozkaz
niezwłocznego złożenia raportu generałowi R. E. Lee, głównodowodzącemu armii pomocnej 5
Wirginii, na temat kampanii prowadzonej przez pierwszy korpus Kershowa i Fielda oraz batalion
artylerii Alexandra. Dwudziestego drugiego kwietnia poprowadziłem swoje oddziały ku
Mechanicsville i rozłożyliśmy się tam obozem. Dowodzący siłami rozpoznania przesłał przez
kurierów ostrzeżenie, byśmy obserwowali rejony fortu Culpeper Minę nad rzeką Rapidan, jako
że miały się już tam znajdować siły nieprzyjaciela.
Późnym wieczorem dwudziestego dziewiątego czerwca przybył nieoczekiwanie pułkownik
Frederick Meldrum z dywizji Heitha. Towarzyszył mu jego czarny służący o imieniu John.
Pułkownik Meldrum, przed wojną zamożny plantator, był człowiekiem o niespotykanej
inteligencji i nienagannej prezencji. Będąc w posiadaniu wiarogodnych doniesień, uznał naszą
sytuację strategiczną za wysoce niebezpieczną i stwierdził, iż uważa przełamanie naszych linii
przez generała Granta za nieuniknione. Tak więc zepchnięcie naszych sił do samego Richmond
było jeno kwestią czasu.
Kiedy pułkownik Meldrum zapytał mnie, czy moglibyśmy spotkać się na osobności,
zgodziłem się, nie pytając nawet, o co dokładnie chodzi. Poinformował mnie wtedy, iż jego
czarny służący jest wyznawcą pewnej tajemniczej religii, zwanej na Czarnym Lądzie Lucumią
albo Santerią, a czasem Voodoo. Jako człowiek o bystrym i dociekliwym umyśle, pułkownik
Meldrum bardzo był ciekaw owej religii i przekonał swego służącego, by pokazał mu jej rytuały i
moc zaklęć.
Miałem w tym czasie moc problemów i zaprzątnięty byłem wieloma zmartwieniami, a
najbardziej martwiło mnie i niepokoiło długie oczekiwanie na siły wsparcia. Jednak pułkownik
nie dał za wygraną i ponownie poprosił mnie o poświęcenie mu czasu. Powiedział, że chciałby,
abym był świadkiem jednego z zaklęć Santerii, i zaznaczył, iż nie czyni tego bez ważnej
przyczyny.
Przystałem na to i wówczas John, ów czarny służący, wyciągnął z kieszeni kamyki i nanizane
na nici koraliki. Po monotonnej inkantacji, gdy ogarnęła mnie już niecierpliwość, na moich
oczach twarz służącego zaczęła zmieniać kształt, jak osełka masła w rozgrzanym garncu. Kiedy
przetarłem oczy, by lepiej widzieć, ujrzałem przed sobą jeno szkielet, człowieka złożonego tylko
z kości, ale całkowicie odzianego. Poruszał się też, choć przecież nie miał ciała. Gdybym rzekł,
iż zdjęło mnie straszliwe przerażenie, nie oddałbym jeszcze w pełni stanu mego ducha. Zupełnie
zwątpiłem w trzeźwość mego umysłu, ale położyłem to na karb zmęczenia i okrucieństw wojny.
Szkielet jednak wstał z krzesła i podszedł do klatki, w której trzymałem swego
przedrzeźniacza. Ptak wiernie wędrował ze przez zawieruchę wojny, kiedy jednak szkielet
wymówił zaledwie dwa słowa, padł martwy, nie wydając ani jednego dźwięku, i zaraz potem
eksplodował feerią piór, kosteczek i wnętrzności”.
— I jak się panu to podoba, poruczniku? — zapytała Toni Morello, kiedy skończyła.
— Jak na początek, nawet nieźle. Ale rozumiem, że najlepsze jeszcze przede mną.
— Tak. Proszę słuchać dalej:
„Wtedy ciało Johna zaczęło powracać, z początku przypominając cienie, które rzucają drzewa
przy późnym słońcu. Szybko wszakże na powrót stał się człowiekiem z krwi i ciała i śmiejąc się,
objawiał swoje zadowolenie. Jestem wierzącym i człowiekiem i synem Kościoła, więc taka
demonstracja potęgi i magii wstrząsnęła mną do głębi.
Pułkownik Meldrum wyjaśnił mi pokrótce, iż podczas wojen i mieszkańcy zachodniej Afryki
wzywają swoich bogów i poddają się ich władaniu, a jego służący John oddał się we władanie
boga zwanego Oggiin, który rządził losami wojen, śmiercią i i zabijaniem.
Powiadomił mnie też, iż nawet tu, w ojczyźnie naszej, i niewolnicy oddają cześć swoim
bogom, przemieniwszy wprzódy ich imiona na imiona naszych zacnych świętych. Dowiedziałem
się tedy, że Oggiin nosi imię świętego Piotra i niewolnicy czczą go pod tym imieniem. To Oggiin
dał Johnowi siłę zabicia ptaka samym jeno strachem.
Zacząłem pojmować, z czym do mnie przyszedł pułkownik de były jego zamiary. I wtedy
pułkownik Meldrum rzekł, iż gdyby udało nam się uformować brygadę ochotników, jego czarny
służący zawezwałby swoich bogów i poprzez inkantacje oddałby śmiałków w ich władanie. W
ten sposób mielibyśmy po swojej stronie najpotężniejsze siły nadprzyrodzone przeciw
nacierającej armii Unii i moglibyśmy siać terror tak straszliwy, że wróg pierzchnąłby z pola
bitwy i nigdy nie powrócił.
Byłem jednak wielce skonfundowany przerażającą siłą owej magii, poprosiłem więc
pułkownika, by dał mi nieco czasu na rozważenie całej kwestii. Byliśmy wszak synami naszego
Boga byliśmy chrześcijanami i walczyliśmy w słusznej sprawie. Wzywając na pomoc magiczne
siły ciemności z Czarnego Lądu, przyznalibyśmy, że sami siły nie stanowimy i brak nam odwagi,
by stawić czoło naszym wrogom.
Ale wczesnym rankiem powrócił zwiadowca z doniesieniem że wojska Unii przekroczyły już
rzekę Rapidan, a generałowie Hill i Ewell wycofują się w popłochu. Wiedziałem tedy, że nasze
Południe stoi na krawędzi klęski i zagrożone jest również samo Richmond.
Rozważałem, czy nie wysłać do generała R. E. Lee listu z prośbą o poparcie i udzielenie
zgody na zaangażowanie magicznych sił Santerii. Po namyśle uznałem jednak, iż możliwości
mam ograniczone. Nawet gdyby kurier z listem dotarł do generała, ten mógłby zażądać
demonstracji. A gdybym nawet przedstawił żądaną demonstrację, generał najpewniej nie
zgodziłby się na angażowanie tak ciemnych mocy. Był człowiekiem honoru i wielkiej moralnej
czystości i wolałby ponieść klęskę z imieniem Boga na ustach, niż oddać się we władanie
ciemnościom.
Poprosiłem więc tylko o przebaczenie, jeśli mój wybór okaże się zaprzeczeniem wszystkiego,
co na Południu było nam drogie i święte. Wezwałem następnie pułkownika Meldruma i jego
czarnego służącego i nakazałem im uformować grupę dwunastu ochotników. Pułkownikowi
powiedziałem jednak, że ma obowiązek powiadomić owych śmiałków, iż będą musieli oddać się
mocom nie z chrześcijańskiego świata.
Na koniec okazało się, iż tylko jeden z oficerów odmówił udziału w tym przedsięwzięciu, a
był to syn kaznodziei, kapitan Hartnett.
Udało nam się jednak w całkowitej tajemnicy uformować ów oddział, a należący doń ludzie
zostali przygotowani do wypełnienia swojego strasznego zadania. Pułkownik Meldrum
oświadczył, iż sam odda się we władanie boga Oggun, znanego jako świętego Piotra. Pozostali
oficerowie i żołnierze oddali się innym bogom Santerii, co przedstawiam na poniższej liście:
— generał — major M. L. Maitland, dowodzący (Yeggua, zwiastun śmierci — czczony jako
święty Erazmus);
— porucznik H. N. Stannard (Oya, bogini miejsc wiecznego odpoczywania — czczona jako
święta Anna z Efezu);
— porucznik R. F. Mason (Ochosi, nocna strażniczka — czczona jako święta Cecylia);
— sierżant W. B. Brossard (Babalu — Aye, bóg chorób zakaźnych — czczony jako święty
Lazariusz);
— sierżant L. Taylor (Orunla, jedyny bóg, któremu udało się okpić śmierć — czczony jako
święty Franciszek);
— kapral C. Hutchinson (Allaguna, jedno z wcieleń Obtali, okrutnego wojownika na koniu —
czczony jako święty Łukasz);
— pułkownik–porucznik H. K. Drewry (Osain, bóg strachu — czczony jako święty Cyryl);
— major F. D. McKenna (Oshun, zwiastun niebezpieczeństwa — czczony jako święty
Intercisus);
— kapral W. Cutler (Eleggua, bóg iluzji i omamów — czczony jako święty Marcin);
— major J. H. Shroud (Changó, bóg błyskawic i ognia — czczony jako święta Barbara);
— kapitan G. T. Brookes (Orisha — Oko, bóg krwi ofiarnej — czczony jako święty Barnaba).
Nie bacząc na kondycję, trudy i pogodę, każdy z nich miał być niezmiennie odziany w
wełniany płaszcz wojskowy, jako że gdy pozostawali we władaniu owych bogów, byli tak samo
jak czarny służący John pozbawieni ciała i krwi, a czasem nawet ludzkie oko w ogóle nie mogło
ich dostrzec. Nie chcieliśmy owych śmiałków trzymać w towarzystwie naszych pozostałych
ludzi, by konfuzji i przerażenia nie siać. Mieli także nosić kapelusze o szerokich rondach
zdobionych piórami kruka czarny służący John utrzymywał bowiem, iż doda to im magicznych
mocy”.
Decker westchnął i położył rękę na dokumentach, a Toni Morello zdjęła okulary i spojrzała na
niego.
— Kto mógł mieć dostęp do tych pamiętników? — zapytał. — Oczywiście poza majorem
Drewrym i panią. No i w stosunkowo niedawnym czasie.
— Nikt. Cały czas były w naszym archiwum, zamknięte na cztery spusty.
— Czy myśli pani, że gdzieś może być jeszcze jedna kopia?
— Wątpię. Były przewiązane i zapieczętowane, prawdopodobnie przez samego
generała–porucznika Longstreeta. A jestem pewna, że pieczęć była oryginalna.
— Czyli tej listy nie widział nikt od tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego roku, tak?
— To bardzo prawdopodobne.
— A jednak aż trzy z naszych ostatnich ofiar to potomkowie tamtych ludzi: Maitland, Drewry
i Mason. I chyba również Alison Maitland… — Decker zamilkł na moment i spojrzał na kapitan
Morello. — A ja na pewno jestem potomkiem Fredericka Deckera McKenny.
— Ale dlaczego ktoś miałby chcieć ich śmierci? — zapytała Morello.
— Myślę, że mógł to być żal… wściekłość — odparł nieco wymijająco Decker. Nie chciał
wtajemniczać Toni Morello w swoje koszmary i rozmowy z nieżyjącą Cathy.
— Ten ktoś musiałby być bardzo pamiętliwy — stwierdziła kapitan Morello. — Chyba nawet
ja już bym sobie odpuściła.
— Pani może tak… — zaśmiał się Decker. — Ale czy my wszyscy przebaczyliśmy Żydom
ukrzyżowanie Chrystusa? A to było jeszcze dawniej.
— Może pradziadek pańskiego mordercy był żołnierzem Unii, który natknął się na członka
Upiornej Brygady, i teraz mści się na potomkach wszystkich oficerów, którzy wchodzili w jej
skład… — Morello wzruszyła ramionami. — Tylko tak sobie głośno myślę. Pan wie więcej na
temat motywów, które pchają ludzi do zbrodni.
— No cóż, może i wiem więcej, ale ludzie zabijają z tak różnych powodów, że nawet nasi
eksperci załamują ręce. Proszę sobie wyobrazić, że pewien facet zmasakrował i zabił swoją żonę
tylko dlatego, że zbyt często podawała mu na obiad szpinak. Ale ja tu sobie gadu–gadu, a czas
leci. Niech mi pani jeszcze coś przeczyta, bardzo proszę.
— Dlaczego nie… Właśnie teraz zaczyna się najciekawsza część. Wczesnym rankiem
szóstego maja Longstreet wydał swoim dywizjom rozkaz przemarszu w okolice Parker Storę
przy Pomarańczowym Trakcie. Była z nimi Upiorna Brygada. Na miejsce przybyli o świcie i
zorientowali się, że armia Unii idzie szeroką ławą przez tamtejszy las, a dywizje Hetha i Wilcoxa
uciekają w popłochu. Wtedy Longstreet rozmieścił dywizję Kershawa na prawo od traktu, a
dywizję Fielda po lewej. Zdołali zatrzymać na jakiś czas żołnierzy Unii, ale z powodu gęstego
poszycia leśnego nie mogli posunąć swoich linii do przodu. Żołnierze obu armii ukryli się w lesie
i nawet nie widzieli się i wzajemnie, ale wiedzieli, że są blisko siebie. Było cicho i spokojnie.
Nikt nie śmiał nawet głośniej odetchnąć. Tak minął im cały dzień, aż do wieczora… W pewnym
momencie któryś z żołnierzy kaszlnął i natychmiast wszędzie rozległ się huk muszkietów i
strzelb. Ludzie padali, oficerowie krzyczeli i powstało straszliwe zamieszanie.
Toni Morello założyła okulary.
— Przeczytam panu fragment z pamiętnika, bo nie potrafię barwnie opowiadać.
„Żadna ze stron nie ugięła się, ale ja na własne oczy widziałem ludzi skoszonych kulami.
Padali żołnierze i oficerowie. Wówczas zdałem sobie sprawę, że naszym liniom grozi załamanie.
Posłałem tedy natychmiast po generała–majora Maitlanda i pułkownika Meldruma, któremu
poleciłem, by wysłał do walki jednego ze swoich upiorów, abyśmy mogli naocznie się
przekonać, jakie wsparcie może nam dać ów oddział śmiałków. Pułkownik Meldrum zaoponował
jednak, argumentując, iż powinniśmy wysłać co najmniej czterech ludzi. Ale ja, niech mi Bóg
świadkiem, bałem się wysyłać nawet jednego. Wtedy czarny służący John powiedział, iż jeśli
upieram się przy samotnym człowieku, rekomenduje majora Shrouda, który naonczas był we
władaniu Changó, boga piorunów i błyskawic. Wybór ten wydał mi się o tyle zasadny, że gęste
poszycie i drzewa łatwo mogły się zająć ogniem, a kierunek wiatru nam sprzyjał.
Po chwili nadszedł major Shroud i w obecności nas czterech odprawił inkantacje, a służący
John wsparł go swoimi rytuałami.
Nieprzyjaciel był już bardzo blisko, wokół nas gwizdały kule. Pospiesznie zakończono rytuał i
nastąpiła przemiana majora Shrouda w owo straszne widmo, w żywy szkielet, którego widok
odbierał nam wszelką odwagę.
Kiedy upiór zniknął w gęstwinie, już po kilku sekundach zobaczyliśmy drzewa uderzane
błyskawicami tak jasnymi, jakich nikt wcześniej nie oglądał. Ogień wybuchał w kilku miejscach
jednocześnie i nie było sposobu uchronić się od tego piekła. W kilka chwil cały las stanął w
płomieniach.
Znam krzyki ludzi trafionych szybką kulą i tych, których posiekały odłamki szrapneli. Ale to,
co usłyszeliśmy, przechodziło wszelką miarę ludzkiego cierpienia. Tej nocy pod Wilderness
rozlegały się krzyki i wycia tak przejmujące, jakby były to wydobywające się z dna piekieł głosy
potępionych dusz, nie mogących wyrwać się z mocy ciemności. Brzmiała w nich dzika rozpacz,
beznadzieja i śmiertelne przerażenie. Twarze Maitlanda i Meldruma były tak białe, jakby sami
byli duchami skazanymi na potępienie.
Nie mogłem jednak czekać, wydałem więc rozkaz bezpośredniego natarcia dywizjom
Andersona i Wofforda, a pułkownik–porucznik Sorrel dostał rozkaz podejścia do żołnierzy Unii
od prawej flanki.
Zaraz potem przybył ze swej upiornej misji major Shroud. Jego ciało powróciło do istnienia,
ale twarz i włosy miał ubrudzone popiołem i sadzami, a mundur nadszarpnięty ogniem. Dostał
polecenie oddalenia się na tyły i zaczerpnięcia oddechu co skwapliwie uczynił.
Nad ranem poszliśmy obejrzeć pole śmiertelnych zmagań Unii z demonem. Serca nasze
ściskały się przerażeniem i bólem, gdy oglądaliśmy poskręcane zwłoki, zwęglone do cna ciała i
szczątki tych, których wnętrzności zwisały z krzaków i gałęzi.
Pomimo zadowolenia z rozgromienia dywizji Unii, powziąłem stanowczą decyzję, że był to
pierwszy i ostatni raz, gdy zezwoliłem na udział w walce magicznych mocy Santerii. Wojna
nigdy nie dodaje splendoru, ale ma swoje zasady i wzory, które należy respektować. Gdyby nasze
ukochane Południe miało wygrać tę wojnę, nie mogłem dopuścić, by nasze wojska okryły się
wstydem i hańbą.
Kiedy zebrano naszych wolontariuszy, podziękowałem im przekazałem moją decyzję. Wtedy
jednak major Shroud wpadł w straszliwy gniew i oświadczył, iż nie spocznie dopóty, dopóki
ostatni z wrogów nie polegnie. Ciskał przy tym tyle przekleństw i furia jego była tak wielka, iż
niezwłocznie poleciłem umieścić go pod strażą.
Czarny służący pułkownika Meldruma poinformował mnie, że gdy major Shroud powrócił z
misji, Changó nadal władał jego duszą i umysłem. Zapytałem, jakie egzorcyzmy pomogłyby w
uwolnieniu majora od dręczących go sił ciemności, i wówczas usłyszałem słowa, które
wstrząsnęły mną do głębi: major Shroud okazał się tak sprzyjającą demonowi Changó
osobowością, iż pewnością pozostanie pod jego władzą aż do dnia swojej śmierci. Cóż… był
wzorowym żołnierzem, aczkolwiek znany z tego, że nie wybaczał nawet najmniejszych
przewinień i karał je w okrutny sposób.
Służący John powiedział, iż jedynym sposobem, by odseparować majora Shrouda od reszty
żołnierzy, jest zamknięcie go w ołowianej trumnie, pełnej suszonych owoców i ziół o
nadzwyczajnej mocy. Gdy wieko się nad nim zatrzaśnie, demon będzie uwięziony. W
przeciwnym razie potworna śmierć grozi nie tylko wrogiej armii, ale także każdemu, kto zechce
g0 powstrzymać. Służący John oświadczył również, iż najlepiej trumnę opuścić na dno morza,
gdyż tam moc Changó jest najsłabsza.
Uświadomiłem sobie wtedy, że stanąłem wobec poważnego dylematu. Wszak major Shroud
był ochotnikiem i dał się opanować demonowi, mniemając, iż czyni to w słusznej sprawie.
Spustoszenia, których sam jeden dokonał wśród szeregów wroga, zapobiegły zdobyciu stolicy.
Teraz jednakowoż okazało się, że jest śmiertelnym zagrożeniem nie tylko dla naszych
nieprzyjaciół, ale i dla nas samych. Gdy dzieliłem się tymi rozważaniami z generałem
Maitlandem, nadszedł dyżurny sierżant i powiedział, iż major Shroud wpadł w taką furię, że
musieli go unieszkodliwić łańcuchami, którymi spinano armaty.
Służący John ostrzegł, iż Changó to jeden z najsilniejszych bogów i nie da się łatwo uwięzić.
Zasugerował, by wszyscy ochotnicy ponownie poddali się rytuałowi, który oddałby ich we
władanie bogom Santerii, ponieważ tylko wtedy być może uda się ujarzmić majora Shrouda.
Nie byłem kontent z takiego rozwiązania, jako że istniała możliwość, iż będziemy zmuszeni
do walki z dwunastoma opętanymi, zamiast z jednym. Służący John zapewnił mnie jednak, że
jest to mało prawdopodobne, bo tylko w majorze Shroudzie demon pragnął pozostać. Być może
major poprzysiągł komuś straszną zemstę, zanim Changó nim zawładnął. »Zło zawsze znajdzie
drugie zło« — stwierdził na koniec służący John”.
Decker dopił piwo i otarł usta.
— Czyli już wiemy, co zrobili, prawda? Wszyscy dali się opętać i pokonali go?
Kapitan Morello przytaknęła.
— Generał — porucznik Longstreet pisze, że Shroud walczył z nimi jak diabeł. Były
błyskawice, pioruny i ogień. Zginęło kilku oficerów i szeregowych. Ale tych jedenastu okazało
się tyle silnych, że obezwładnili go i umieścili w trumnie. Napchali do niej tyle różnych
magicznych ziół, owoców, miodu i trunków, że Shroud nie mógł się już wydostać. Miała to być
ofiara dla Changó, żeby go przebłagać i zniechęcić do walki.
Morello upiła łyk whisky.
— Proszę posłuchać, czytam dalej: „Tej nocy trumna została załadowana na platformę i kolej
zawiozła ją do Richmond. O północy wniesiono ją na pokład fregaty »Nathan Cooper«, która
miała wypłynąć tak daleko, jak to tylko możliwe. Ale blokada Unii czyniła to zadanie bardzo
utrudnionym. Natrafiwszy na największą dostępną głębinę, załoga miała opuścić trumnę na samo
dno.
Nieszczęściem jednak wybrzeże Richmond znajdowało się wówczas pod silnym ostrzałem
jednostek morskich Unii. Zanim »Nathan Cooper« zdołał wypłynąć z doków Shockoe Creek,
trafiła go armatnia kula i fregata poszła na dno, a wraz z nią utonęło osiemnastu marynarzy.
Zmartwił mnie ten nieszczęsny wypadek i śmierć tych młodych chłopców, ale pomyślałem, że
przynajmniej jesteśmy teraz bezpieczni, bo major Shroud spoczywa na dnie Shockoe Creek.
A ja sam, cóż… żyłem przygnieciony brzemieniem złego wyboru. Wszedłem na złą ścieżkę i
mogę jedynie prosić o przebaczenie. Tylko Bóg Wszechmogący wskazuje nam właściwe ścieżki,
ale ja ich nie dostrzegłem. Błagam więc o wybaczenie, I jako że mimo wszystko działałem w
dobrej wierze i ku chwale Konfederacji”.
ROZDZIAŁ 30
Telefon zadzwonił tuż przy jego uchu. Decker rozpoczął tę noc we własnym łóżku w sypialni,
lecz gdy tylko w jego śnie pojawili się krzyczący żołnierze, żywe szkielety i wiszące na krzakach
wnętrzności, przeniósł się do living–roomu, zapalił wszystkie światła i zasnął skulony na sofie.
— Poruczniku…?
Decker usiadł powoli i rozmasował kark.
— Hicks? Która jest godzina?
— Dwadzieścia po siódmej, poruczniku. Jeszcze jestem w domu i sprawdzam pocztę
elektroniczną.
— No to się cieszę. Czego się dowiedziałeś?
— Dostałem wiadomość z wydziału danych publicznych z Charlottesville. Panieńskie
nazwisko Alison Maitland brzmiało Alison Bell, ale jej matka była praprawnuczką porucznika
Henry’ego Stannarda z drugiej kompanii fizylierów.
Decker sięgnął po leżące na stoliku dokumenty z listą nazwisk.
— Bingo. Porucznik H. N. Stannard należał do Upiornej Brygady. Był nawiedzony przez
boginię Oya, którą czcili jako świętą Annę z Efezu. Ojciec Thomas miał rację. Święta Anna była
podobno dziewicą i jako dziewica zaszła w ciążę, a dziecko miało być darem bożym. Zakłuto ją
nożami i odcięto jej głowę. Dziecko oczywiście również zginęło.
— Czyli można powiedzieć, że mamy jakiś trop…
— Właśnie tak zabija nasz gość. Nie ma co do tego cienia wątpliwości. Z jakiegoś powodu ten
kretyn mści się na potomkach tych, którzy zrobili coś, co mu się nie spodobało Łapiesz to?
— Przyznam, że to dość skomplikowany motyw.
— Tak. A w dodatku robi to w taki sam sposób, w jaki ginęli nasi święci, w rocznicę dnia, w
którym umarli.
— A kim był bóg przypisany twojemu prapradziadkowi, poruczniku?
— Poczekaj chwileczkę… O, już mam. To był Oshun, zwiastun niebezpieczeństwa…
cokolwiek to oznacza. Ukryty pod imieniem świętego Intercisusa.
— A więc, cokolwiek stało się temu świętemu… to samo stanie się tobie, tak?
— Tak mi się wydaje. Problem w tym, że nie wiem, co mu się stało.
— Jestem właśnie w Internecie, więc mogę to sprawdzić. Podaj mi jeszcze raz to imię.
— In–ter–ci–sus. Słuchaj, Hicks, marzę o kawie, więc może opowiesz mi o tym już w biurze,
okay? Jeśli Aluya Alebodu ma rację, Changó zrobi wszystko, żeby to był mój ostatni dzień na
tym świecie… ale to jeszcze nie powód, żebym miał rezygnować z porannej kawy. Zobaczymy
się w biurze. Cześć.
— Cześć. I trzymaj się, poruczniku.
Decker poszedł do łazienki i wziął prysznic. Potem zrobił sobie podwójne espresso. Włożył
ciemnoszarą koszulę, jedwabny kasztanowy krawat i czarne spodnie. Spojrzał na siebie w lustrze.
A jeśli to rzeczywiście mój ostatni dzień? — pomyślał. A jeśli te wszystkie koszmary
rzeczywiście się spełnią? Nie było żadnego dowodu na to, że Mojżesz Alebodu zginął od
czegokolwiek innego niż niezwykle rzadka, ale jednak naturalna eksplozja pioruna kulistego. Ale
może zginął, bo Changó rozgniewał się na niego za to, że usiłował pomóc Deckerowi.
Aluya zdawała się święcie w to wierzyć. A on sam widział przecież Cathy w swojej sypialni i
wielokrotnie go ostrzegała. Na własne oczy widział też możliwości tkwiące w rytuałach santerii,
widział twarz Cathy w płomieniach świecy, widział Treasure’a rozmawiającego ze swoim
martwym bratem. Mimo to nie do końca wierzył, że ma dziś umrzeć za sprawą jakiegoś boga
santerii. W swojej karierze wiele razy stawał twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, ale zawsze
było to niebezpieczeństwo namacalne i konkretne. Teraz jednak miał zmierzyć się z czymś,
czego nawet nie widać, z siłami nadprzyrodzonymi, których nie sposób powstrzymać.
Poszedł do living–roomu, by przejrzeć jeszcze raz dokumenty i dopić kawę. W tym momencie
zasłona zafalowała lekko, jakby pod wpływem porannej bryzy wiejącej znad nabrzeża. Ale okno
było przecież zamknięte.
Patrzył przez chwilę na zasłonę, lecz nie poruszyła się już. Nie mógł się jednak oprzeć
wrażeniu, że nie jest sam w pokoju. Odstawił filiżankę z kawą i przeszedł do kuchni. Nikogo w
niej nie było. Drzwi wejściowe nadal były zamknięte na łańcuch. Ale wiedział przecież, że Cathy
nie zatrzymałyby ani zamknięte drzwi, ani ściana.
Wziął ze stojaka na kapelusze swoją anacondę i odbezpieczył ją, po czym wszedł ostrożnie do
sypialni.
— Jest tu ktoś?
To jakieś szaleństwo. Ale Jerry Maitland też musiał tak myśleć, kiedy jego ramię spłynęło
krwią. Na pewno nie wierzył własnym zmysłom, gdy widział swoją ciężarną żonę wijącą się z
bólu, kiedy niewidzialne ostrze przeszywało jej ciało, i gdy zobaczył, jak jej odcięta głowa toczy
się po podłodze. Major Drewry również musiał myśleć, że stracił rozum, kiedy widział, jak
wypływają z niego wnętrzności. A co musiał myśleć John Mason, gdy został oślepiony i zaczął
się gotować?
Ktoś lub coś było w pokoju. Coś, co chciało go skrzywdzić i zadać mu ból. Decker wyczuwał
atmosferę oczekiwania. To coś nie było jeszcze gotowe, jeszcze nie nadszedł jego czas.
Decker wytężył słuch, ale niczego nie usłyszał. Niczego — i to właśnie zastanawiało go
najbardziej. Zwykle słyszał odgłosy z nabrzeża, ruch uliczny i samoloty. Teraz w mieszkaniu
panowała absolutna cisza. Decker wzruszył ramionami i pokręcił głową. Szaleństwo.
Hicks czekał już na niego w biurze z nogami na biurku, zajadając pączka.
— Witam, poruczniku. Kapitan pana szukał.
Decker usiadł przy biurku i zaczął szybko przerzucać swoje papiery.
— Wiesz, czego chciał? Hicks przełknął kęs pączka.
— Nie mam pojęcia, ale był bardzo wojowniczo nastawiony. Tego mi jeszcze teraz trzeba,
pomyślał Decker, żeby Maggie w przypływie szczerości wygadała się przed mężem. Zdawał
sobie sprawę, że jeśli Cab dowie się o jego romansie z Maggie, może przestać się martwić tym,
co zrobi z nim Changó, bo wtedy jego ostatni dzień na tej ziemi zakończy się jeszcze przed
lunchem.
— A tak przy okazji — przerwał jego rozmyślania Hicks — dowiedziałem się, co się stało z
tym świętym Intercisusem.
— Naprawdę? No to oświeć mnie.
— Już cię oświecam. Ale powiem ci, że jeśli tobie ma się stać to samo co temu facetowi, nie
zazdroszczę ci.
— No to nie zazdrość, tylko się streść.
Hicks wyciągnął wydruk z internetowej strony Katolickich Świętych Patronów.
— Tu jest napisane, że Intercisus był doradcą wojskowym króla Jezdigerda Pierwszego w
Persji, w piątym wieku. Facet nawrócił się na chrześcijaństwo, ale popełnił błąd, przyznając się
do tego następcy Jezdigerda, królowi Bahramowi. Wszystko wskazuje na to, że król Bahram lubił
Intercisusa i nie chciał mu zrobić krzywdy, ale nie mógł pozwolić, by zamiast niego czczono
Boga. Poprosił go, by wyrzekł się swojej nowej wiary, kiedy jednak gość odmówił, został
skazany na Dziewięć Śmierci.
— Dziewięć Śmierci? Chyba mi się to nie spodoba.
— Polega to na odrąbywaniu ciała po kawałku, najpierw palce u nóg, potem u rąk, i tak dalej,
i tak dalej. Za każdym razem, gdy mu coś odcięli, pytali się, czy już się zdecydował na zmianę
frontu, ale on ciągle odmawiał. W końcu pocięli go całego i odrąbali mu głowę.
Decker siedział przy biurku i patrzył na Hicksa z otwartymi ustami. Po chwili pokręcił głową i
westchnął ciężko.
— Że też ludziom chce się wymyślać takie rzeczy…
— Ja tylko ci powiedziałem, co tam napisali. Wcale mnie nie kręci czytanie takich historyjek.
— Ciekawe, dlaczego jakoś ci nie wierzę…
— A tak przy okazji, ten święty jest patronem tych, co utracili swoje powołanie.
— Utracili powołanie? No to chyba o mnie. Zawsze chciałem być piosenkarzem
country–and–western.
Drzwi do gabinetu Caba były otwarte, ale Decker wolał zapukać. Kapitan rozmawiał przez
telefon i wskazał gestem krzesło. Kiedy skończył rozmawiać, wyciągnął chusteczkę i głośno
kichnął.
— Mam oficjalną skargę, McKenna.
— Przykro mi to słyszeć, kapitanie. I chyba nadal jest pan na mnie zły.
— Nie o to mi chodzi. Dostałem oficjalną skargę dotyczącą metod, jakimi prowadzisz
śledztwo. Pani Honey Blackwell z rady miejskiej twierdzi, że twoja ekipa dochodzeniowa
dyskryminuje ludność kolorową, a szczególnie tych wyznających religię santerii. Podobno ci
santeros to bardzo wrażliwi ludzie. Decker uniósł obie dłonie w geście niewinności.
— Kapitanie, ja nikogo nie dyskryminuję. Mam tylko powody podejrzewać, że nasze
morderstwa mają związek z santerią.
— Jeśli chodzi o Juniora Abrahama, mogę się z tym zgodzić. Ale reszta? Pozostałe ofiary to
biali przedstawiciele klasy średniej. Dlaczego myślisz, że mieliby mieć jakiekolwiek powiązania
z santerią? Gdzie masz dowody?
— Dowody? No cóż, jak na razie są to tylko poszlakowe dowody. A raczej… teoretyczne.
— Niech ci będzie. Opowiedz mi o tych teoretycznych dowodach. Chciałbym, żeby ta
Blackwell zeszła mi z ogona.
— Jeśli nie masz nic przeciw temu, to wolałbym jeszcze poczekać.
— Decker, jestem twoim przełożonym i odpowiadam za postępy w śledztwie. A jak na razie
nie mam żadnych postępów, tylko skargi kolorowej ludności.
— Z całym szacunkiem, kapitanie, ale Blackwell nie jest kolorową ludnością. To rasowo
ukierunkowana polityczna oportunistka, na dodatek gruba.
— Zgadzam się z tobą, Decker, ale to nie ma nic do rzeczy. Potrzebujemy jej wsparcia. Mam
też na ogonie zastępcę szefa, którego wsparcia też potrzebuję. A on chce wiedzieć, co mamy do
powiedzenia mediom.
— Można im powiedzieć, że jesteśmy bardzo blisko zasadniczego przełomu w śledztwie.
Mamy już głównego podejrzanego i za kilka dni rozpoczną się aresztowania.
— A mamy głównego podejrzanego? Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Mam ci urwać
jaja?
— Na razie wolałbym o tym nie mówić. Główny podejrzany jeszcze nie wie, że jest głównym
podejrzanym. I chciałbym, żeby tak pozostało. Niech sądzi, że wciąż poruszamy się po omacku.
— Nadal mi nie powiedziałeś, kto to jest.
— To prawda, nie powiedziałem.
Cab już otwierał usta, ale w tym momencie zadzwonił telefon.
— Co znowu, do cholery? O, przepraszam panią…
Gdy kapitan rozmawiał, Decker spojrzał przypadkiem na otwarte drzwi gabinetu i coś go
zaniepokoiło. Zmarszczył brwi. Nie był pewien, czy go wzrok nie myli, ale wydawało mu się, że
korytarz wygląda teraz inaczej. Poruszył głową, zamknął i otworzył oczy, dziwne wrażenie
jednak nie ustąpiło.
Zdjął okulary i zmrużył oczy, ale ściana na korytarzu nadal była jakby zakrzywiona. Wstał i
zrobił dwa kroki do przodu. Cab uniósł dłoń, sygnalizując, że jeszcze nie skończył z nim
rozmawiać, Decker zignorował go jednak i wyszedł na korytarz.
Mniej więcej w połowie korytarza dostrzegł plątaninę przejrzystych, poruszających się
kształtów. Przypominało mu to wielką meduzę, którą kiedyś widział w morzu.
Wyciągnął anacondę i wymierzył, trzymając oburącz rewolwer. Postąpił kilka kroków do
przodu, starając się uchwycić wyraźniejszą linię przejrzystego kształtu.
— Czy to ty, majorze Shroud? — zapytał, przełykając głośno ślinę.
Przejrzysty kształt odsunął się nieco do tyłu i przybrał bardziej geometryczną formę. Teraz
ściana za nim wydawała się podzielona na kilkanaście regularnych rombów. Decker uświadomił
sobie, że patrzy na jakąś optyczną sztuczkę, która ma odwrócić jego uwagę od czegoś innego.
Rozejrzał się dookoła i powiedział cicho:
— Wiem, że tu jesteś, Shroud… albo Changó, albo jakkolwiek się tam zwiesz. Wiem, że tu
jesteś, i wiem, gdzie cię znaleźć. Dopadnę cię, skurwysynu.
W tym momencie z gabinetu wyszedł Cab.
— Poruczniku, na miłość boską!
Decker nie odwrócił się. Zobaczył, że przejrzyste kształty zatańczyły lekko i zniknęły.
Odczekał jeszcze chwilę i dopiero wtedy się odwrócił. Cab patrzył na niego podejrzliwie,
najwyraźniej nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.
— Poruczniku…? McKenna, wszystko w porządku?
— Jak najbardziej, kapitanie. Ćwiczyłem właśnie mocny uchwyt. Sierżant Bliss powiedziała
mi, że muszę poćwiczyć równowagę.
— Równowagę? A dodała, że chodzi o równowagę psychiczną? Słuchaj, Decker, muszę teraz
iść do szefa, a potem do naszego rzecznika prasowego. Podaj mi jakieś aktualności, dobrze? I
pamiętaj, to jest robota na wczoraj, więc zbieraj dupę.
— Tak jest, kapitanie.
ROZDZIAŁ 31
Zaparkował przed domem Królowej Aché, a tuż za nim stanęły dwa radiowozy. Wysiedli z
Hicksem z samochodu i podeszli od razu do głównego wejścia, gdzie stali George i Newton.
— Królowa dzisiaj nikogo nie przyjmuje.
— Nie rozśmieszaj mnie, Newton — odparł Decker. — Bawcie się w to między sobą. Mam
nakaz aresztowania Królowej Aché, jako podejrzanej o dokonanie morderstwa pierwszego
stopnia.
Newton przyjrzał się kartce papieru i zmarszczył brwi.
— No widzisz, trzeba było nauczyć się czytać.
— Ale my dostaliśmy rozkazy — włączył się George, stając w rozkroku przed drzwiami. —
Takie rozkazy: „Powiedzcie wszystkim, że nie ma mnie dla nikogo. Nieważne, kto przyjdzie i
nieważne po co”. Tak mi powiedziała.
— George Montgomery, jesteś aresztowany za utrudnianie prowadzenia śledztwa. Masz
prawo do zachowania milczenia…
— Dobrze, już dobrze. Spokojnie, człowieku. Powiem, że tu jesteś, ale na pewno jej się to nie
spodoba. Ona teraz prowadzi asiento.
— Gówno mnie obchodzi, co ona teraz prowadzi. Powiedz jej, że musi nas wpuścić.
George nacisnął guzik interkomu.
— Mikey…? Mamy problem. Przed wejściem jest McKenna i połowa policji z miasta. Mają
nakaz.
Po chwili Mikey otworzył drzwi. Decker odwrócił się do policjantów.
— W razie czego dam wam znać. Zostańcie tutaj. Hicks, chodź ze mną.
Gdy weszli do wielkiego salonu, Królowej jeszcze nie było.
— Poczekajcie chwilę, dobrze? — powiedział Mikey. — Pójdę i zawołam ją.
Po kilku minutach Królowa weszła do pokoju. Z białą maską na twarzy i czerwonymi
obwódkami wokół oczu wyglądała jak zjawa.
— To jest wtargnięcie, poruczniku. Przeprowadzam właśnie asiento kuzyna mojego
przyjaciela. Jest tu cała jego rodzina…
— Daj sobie spokój, Wasza Wysokość. Asiento czy inne hokus–pokus… nieważne. Mam
nakaz aresztowania.
— Z jakiego powodu?
— Jest pani podejrzana o zabójstwo Herberta „Juniora” Abrahama.
Królowa machnęła ręką.
— Myśli pan, że brudziłabym sobie ręce czymś takim? A zresztą my, santeros, mówimy: „Nie
ma dowodów, nie ma czynu”. Oddi oche.
— A my w policji mówimy, że to pieprzenie kotka za pomocą młotka. Sprawca może być
nawet niewidzialny, ale zawsze pozostawi jakieś ślady.
Królowa usiadła z wdziękiem na szezlongu i podparła głowę wierzchem dłoni.
— Nigdy nie wiadomo, co kryje się na dnie oceanu, poruczniku.
— Nie interesuje mnie dno oceanu — odparł Decker i odchrząknął. — Mnie interesuje to, co
stało się w restauracji Jimmiego.
— Pff… Byłam wtedy w domu — prychnęła Królowa. — Skąd mam wiedzieć, co tam się
stało?
— Mam naocznego świadka, Wasza Kłamliwość… Ups, przepraszam, Wasza Wysokość.
Świadek jest gotów przysiąc, że widział, jak weszłaś na salę i zdmuchnęłaś Juniorowi głowę.
Rozmawiam już też z pozostałymi świadkami.
— Pan jest szalony, poruczniku. Oglądałam to w wiadomościach. Wszyscy mówią, że Juniora
Abrahama zastrzelił człowiek wyglądający jak kelner. Mężczyzna wyglądający jak kelner.
— No jasne… Tyle że tak było, zanim poprosiłem pewną osobę o pomoc. Ta osoba
powiedziała mi, kogo naprawdę widziała.
— Może powie mi pan łaskawie, kto to taki… ta pewna osoba.
— Oczywiście, że powiem. To najpewniejszy świadek.
— No więc, któż to taki?
— Junior Abraham we własnej osobie. Wszystkich zdołałaś omamić, ale była tam jedna
osoba, która miała cię zobaczyć. Chciałaś, żeby Junior wiedział, kto odstrzeliwuje mu głowę.
— Pan jest chory czy szalony, poruczniku? Odkąd to policja w Richmond prowadzi rozmowy
ze zmarłymi?
— Odkąd zorientowaliśmy się, jak potężna jest twoja magia, Wasza Morderczość… O, znów
najmocniej przepraszam…
— Proszę sobie darować, poruczniku — wycedziła Królowa, mrużąc oczy. — Naprawdę
myśli pan, że ktoś w to uwierzy?
— A dlaczego nie? Sierżant Hicks i ja prowadzimy to śledztwo zupełnie inaczej niż
dotychczas. Nie ignorujemy żadnych przesłanek, choćby nie wiem jak nieprawdopodobnych.
Inaczej mówiąc, Wasza… Wątpliwa Wysokość, mamy oczy szeroko otwarte.
— Pan jest szalony. Obbara osa.
— Chce się pani przekonać, jak bardzo jestem szalony? Proszę bardzo. Aresztuję panią pod
zarzutem dokonania morderstwa na Catherine Meredith Meade.
Królowa Aché zaśmiała się, odwracając głowę.
— Catherine kto…? Nawet nie wiem kto to taki.
— A ja myślę, że pani wie, Wasza Aktorskość. To była moja przyjaciółka. Pewnej nocy
wezwano mnie do bardzo podejrzanego utonięcia. Gdy tylko odjechałem, ktoś wszedł do
mieszkania i odstrzelił mojej dziewczynie głowę. Tym kimś byłaś ty.
— Nie mam zamiaru tego dłużej słuchać — oświadczyła Królowa Aché, machając ręką. — To
jakieś szaleństwo.
Decker wyciągnął małą foliową torebkę.
— Te koraliki należą do pani, jak sądzę. Zostawiła je pani na miejscu zbrodni.
— I one mają być dowodem?
— Skazujemy na podstawie znacznie słabszych dowodów. Dla nas to wystarczy.
— Nigdy nie byłam w pana mieszkaniu. Traci pan czas.
— A co poczniemy z faktem, że ktoś tam panią widział? A także słyszał…
— Nigdy tam nie byłam. Jest pan głupcem, poruczniku.
Decker patrzył na nią przez chwilę, a potem obrócił się przez ramię do Hicksa.
— Sierżancie, proszę mnie zostawić z podejrzaną sam na sam.
Hicks kiwnął głową.
— Jak pan sobie życzy, poruczniku.
— I zamknij za sobą drzwi — dodał Decker, po czym znów spojrzał na Królową Aché. —
Kim jest pani osobisty onsha?. — zapytał.
Królowa popatrzyła na niego i dopiero po chwili odpowiedziała:
— Yemaya, bogini szerokich wód i księżyca.
— To potężna bogini, prawda?
— Jest matką każdej istoty na tej planecie. A dzieci ma tyle, ile ryb we wszystkich wodach.
— Czy jest tak potężna jak, powiedzmy… Changó?
— Pańskie pytanie świadczy o tym, jak mało pan wie o santerii. Powiedziałam, że Yemaya to
matka każdej istoty, jest więc także w pewnym sensie matką Changó. Kto wie, czy nawet nie
więcej niż matką, bo gdy powrócił po wielu latach do domu, nie poznał Yemai i zakochał się w
niej.
— Więc miałaby jakiś wpływ na Changó, prawda? — dopytywał się Decker.
— Co pan ma na myśli?
— Na przykład to, że gdyby Changó nieodpowiednio się zachowywał, Yemaya mogłaby mu
powiedzieć: „Bądź grzeczny, chłopcze…”. Tak?
— Dlaczego pan mnie o to pyta? Myślałam, że zależy panu na tym, żeby mi udowodnić jakieś
morderstwa.
— Niczego nie muszę udowadniać, Królowo Aché. Wiem, że jesteś morderczynią.
— Ach, no tak. Zapomniałam, że ma pan miażdżące dowody. Jakieś dwa koraliki, które mogą
należeć do każdego.
— Nie tylko koraliki. Mam też kilka włosów. A to już rzeczywiście miażdżący dowód. Wasza
Wysokość słyszała zapewne o czymś takim jak DNA, prawda? Ale mam coś jeszcze.
— Cóż to takiego?
— Mam naocznego świadka.
Królowa Aché wstała gwałtownie.
— Nie mam czasu na takie bzdury, poruczniku. Muszę wracać i…
— Siadaj i milcz, jędzo.
Królowa Aché zatrzymała się w pół kroku, ale nie usiadła.
— No słucham, poruczniku. Czekam na kolejną bajkę.
— Gdy zabójca Cathy wszedł do mieszkania — powiedział Decker, mrużąc oczy — nie
zostawił ani odcisków palców, ani śladów butów. Nawet kamery niczego nie zauważyły. Tylko
jedna osoba mogła tego dokonać, a mianowicie ty, Wasza Niewidzialność.
— Pan chyba żartuje. Ja…
— Wiem, że to byłaś ty, jędzo. Podeszłaś do Cathy bardzo blisko. Tak blisko, że mogłaś
strzelić jej dokładnie między oczy. I wtedy ona chwyciła cię za włosy i parę z nich wyrwała. A ty
powiedziałaś wtedy: irosun oche.
Królowa Aché popatrzyła na Deckera szeroko otwartymi oczami.
— A więc już wiesz.
Decker przytaknął.
— Nie udowodnisz tego w sądzie.
— To nie ma znaczenia. Mnie wystarcza, że wiem, iż to byłaś ty.
— Nie bardzo rozumiem…
Decker wyciągnął rewolwer z kabury, wysypał z bębenka naboje i ucałował każdy z nich.
— Robię to codziennie — powiedział po chwili. — W ten sposób błogosławię te kule. Chcesz
wiedzieć dlaczego?
Królowa Aché skinęła głową.
— Kiedyś postrzeliłem mojego partnera. Było ciemno, a ja byłem zbyt szybki, zbyt nerwowy i
nie upewniłem się, do kogo strzelam. Ten człowiek zmarł. Obiecałem sobie, że to się nigdy nie
powtórzy. Gdybym musiał strzelać, niech te kule będą błogosławione i chronią mnie od takich
tragicznych pomyłek. Będę strzelał tylko wtedy, gdy będę wiedział, do kogo strzelam. I tylko w
absolutnie koniecznej sytuacji.
Królowa nie odezwała się, ale wciąż patrzyła na niego.
— A teraz proszę posłuchać… — powiedział Decker, patrząc jej prosto w oczy. — Mam
poważny problem. Na pewno słyszała pani o ostatnich morderstwach, o zakłutej kobiecie w ciąży
i jej odciętej głowie, o wyprutych wnętrznościach, o oślepieniu i ugotowaniu. Jestem pewien, że
te morderstwa mają związek z santerią, a sprawca jest opętany przez Changó. Jestem też pewien,
że będzie więcej ofiar, przynajmniej osiem.
Królowa Aché zmarszczyła brwi i rozłożyła ręce.
— A dlaczego miałoby to interesować właśnie mnie?
— Do tej pory nie musiało. Ale ja to zmienię.
— A niby dlaczego?
— Dlatego, że jest pani jedyną osobą w Richmond, która być może potrafi powstrzymać
naszego żartownisia. Mimo że jest pani morderczynią, jestem gotów zaproponować układ.
— To znaczy…
— Pomoże mi go pani złapać i wyeliminować.
— Ha! — zawołała Królowa Aché, odrzucając głowę do tyłu.
— Ha? To znaczy „tak” czy „nie”?
Królowa Aché podeszła do niego powoli i Decker poczuł perfumy Esencja Pompeya.
— Zmarnował pan już dość mojego czasu, poruczniku. Jeśli chce mnie pan aresztować, to
niech pan aresztuje. Moi adwokaci wyciągną mnie, zanim pan zdąży zjeść pączka. Proszę sobie
nie wyobrażać, że można sobie ze mną w ten sposób pogrywać.
Decker milczał przez chwilę, a potem podniósł rewolwer i wycelował go prosto między jej
oczy.
— Mówiąc szczerze, wcale nie zamierzałem pani aresztować. Ten papierek to pozwolenie na
wgląd w twoje konta, nic więcej. Chciałem tylko tu przyjść i powiedzieć ci, że wiem, iż to ty
zabiłaś Cathy.
— I co dalej?
— Jeśli mi nie pomożesz, zrobię ci dokładnie to samo, co ty jej zrobiłaś. I gówno mnie
obchodzi, co się potem stanie. Zabiłaś jedyną kobietę, którą kochałem, i jestem gotów rozwalić ci
głowę. Tu i teraz.
Królowa Aché patrzyła na niego w milczeniu. Jej oczy błyszczały, a pierś falowała przy
każdym oddechu, jakby właśnie wróciła z długiego biegu. W końcu powiedziała cicho:
— Zrobiłbyś to, prawda?
— Jak amen w pacierzu.
— A jeśli zgodzę się ci pomóc? Co wtedy?
— Wtedy moi świadkowie zapomną, że widzieli, jak strzelasz do Juniora Abrahama.
— A ty?
— Ja? Postaram się sobie wytłumaczyć, że ze śmierci Cathy wyniknęła chociaż jedna dobra
rzecz.
Królowa Aché uniosła dłoń do czoła. Decker opuścił rewolwer.
— Nie będziesz odliczał?
— A chcesz? Proszę bardzo: pięć… — powiedział Decker i podniósł rewolwer.
— Jeśli mnie zastrzelisz, nie unikniesz kary śmierci.
— Wiem. Ale przynajmniej rozpoznają mnie moi przodkowie. A ciebie nie. Jak twój tatuś,
szanowny King Special, będzie mógł się zorientować, że to ty, jeśli będziesz się włóczyła po
polach wieczności bez głowy?
— Nie kpij sobie z mojej religii.
— Cztery…
Widział rosnące zdenerwowanie Królowej. Zapewne nigdy nie wchodziła z nikim w żadne
układy.
— Trzy…
Królowa Aché patrzyła na niego tak, jakby chciała go zahipnotyzować, ale w jego wzroku
musiała zobaczyć straszliwą determinację, bo nie odważyła się powiedzieć ani słowa.
— Dwa…
W tym momencie otworzyły się drzwi i do salonu wszedł Hicks. Trzymał w ręku telefon.
— Poruczniku, kapitan chce z panem rozmawiać. To coś pilnego.
— Jeden… — odliczał dalej Decker, nie zwracając na niego uwagi.
— Poruczniku! — zawołał Hicks. — Poruczniku, kapitan chce z panem… Poruczniku, co pan,
na miłość boską, robi?
Ruszył w jego stronę, ale zatrzymał się raptownie, gdy Decker krzyknął:
— Nie podchodź!
— O co tu chodzi? — wymamrotał zdenerwowany Hicks. — Poruczniku, nie może pan…
— Chce się pani jeszcze pomodlić? — zapytał Decker.
— Tak — odparła Królowa Aché. — Pomodlę się do Yemai, by dała mi swoją siłę, gdy stanę
twarzą w twarz z Changó.
Decker opuścił rewolwer i schował go do kabury.
— Gdzie jest człowiek, w którym jest teraz Changó?
— Niedaleko stąd. Gdzieś w środku Main Street Station. Kiedy mam panu pomóc?
— Im wcześniej, tym lepiej.
— Dobrze. Pozwoli pan, że się przebiorę. Proszę tu na mnie zaczekać.
— Jeszcze tylko jedno pytanie, Wasza Wysokość.
— Słucham.
— Co znaczy irosun oche?
— To fragment inkantacji… „Martwi krążą i patrzą, kogo mogliby porwać”.
ROZDZIAŁ 32
Czekali na nią ponad pół godziny. Obaj siedzieli na szczycie schodów, obserwowani czujnie
przez George’a i Newtona. Co parę minut do domu wchodzili zaproszeni na asiento członkowie
rodziny i przyjaciele Królowej Aché. Wszyscy mieli na sobie odświętne stroje i dźwigali wielkie
kosze z owocami, słoje z miodem, rum, cygara, kury i kwiaty. Gdy dowiadywali się, że asiento
jest przełożone na późniejszą porę, posyłali wściekłe spojrzenia Deckerowi i Hicksowi. Jeden z
nich, starszy gość, podszedł do nich i powiedział:
— To nie wy stanowicie prawo. Prawo to orishas. A wy zburzyliście spokój asiento mojego
wnuka.
Decker uniósł lekko głowę.
— Bardzo mi przykro, przyjacielu. To nic osobistego.
— Może. Ale ciebie spotka dzisiaj coś bardzo złego — powiedział powoli tamten. — Za to, co
zrobiłeś. Dziś dowiesz się, co to sprawiedliwość i krew.
— Dzięki za ostrzeżenie — odparł Decker. — Ale sprawiedliwość i krew to moja praca.
Jestem do tego przyzwyczajony.
Po chwili pojawiła się Królowa Aché. Nie wyglądała już jak kapłanka santeros. Po schodach
schodziła sprężystym krokiem zgrabna, wysoka, niemal atletycznie zbudowana czarna kobieta w
skórzanych spodniach i zamszowym bezrękawniku. Na jej rękach skrzyły się srebrne bransolety i
pierścionki, a głowę opasywał ciasno zawiązany brązowy jedwabny turban ze srebrnym
medalionem, który opadał na czoło. Miała na ramieniu dużą skórzaną torbę, ozdobioną
frędzelkami i różnobarwnymi koralikami.
Tuż za nią schodził jeden z jej wygolonych towarzyszy w przeciwsłonecznych okularach, cały
obwieszony biżuterią. Był potężnie zbudowany, a jego szyja przypominała gruby konar drzewa.
Podszedł do Deckera i powiedział, patrząc mu prosto w oczy:
— Słuchaj pan, panie detektywie. To jest Królowa Aché. To ona tu wszystkim rządzi, a nie ty.
I zapamiętaj sobie, że jak się jej przytrafi coś gównianego, to tobie przytrafi się coś tysiąc razy
bardziej gównianego.
— Zadbam o nią, nie martw się — zapewnił go Decker, choć wiedział, że tak naprawdę to
właśnie Królowa Aché będzie musiała zadbać o niego.
Kiedy jechali do Main Street Station w towarzystwie dwóch radiowozów, Decker przedstawił
Królowej Aché sytuację. Powiedział, kogo szukają i dlaczego. Opowiedział jej też o Upiornej
Brygadzie, majorze Shroudzie i wszystkich swoich koszmarach. Słuchała uważnie, dwa lub trzy
razy skinęła głową, ale nie powiedziała ani słowa.
— Nie wydaje się pani tym poruszona — stwierdził Decker.
— Jeśli chodzi o santerię, to nic mnie już nie zdziwi, poruczniku. Znam wielu ludzi, których
przodkowie wciąż chodzą po ulicach naszego miasta. Zapomina pan, że wiara w Yorubę dała
życie nie tylko santerii w Ameryce, ale także candomble w Brazylii i shango na Trynidadzie i na
Haiti. Tradycje Yoruby wymieszały się z wierzeniami ludu Fon z Dahomeju i w ten sposób
narodziło się voodoo.
— Więc uważa pani za możliwe, że major Shroud wstał z grobu i jako nasz Straszny
Człowiek robi to, co robi?
— A dlaczego nie? Changó, tak jak inni orishas, jest nieśmiertelny, więc jeśli wszedł w
Shrouda, to on też stał się nieśmiertelny.
— Czy uda się pani… hmm… powstrzymać Changó, odwołując się do lepszej strony jego
natury? Że wyciągnie go pani ze Shrouda?
— Changó to Changó. To bardzo popularny orisha. Ale jeśli zamierza się zemścić, na pewno
się zemści.
Zadzwonił telefon komórkowy Hicksa.
— Tak? Słucham? Tak, kapitanie, ale teraz prowadzi. Właśnie jedziemy… Tak. Rozumiem.
— To znowu Cab? — zapytał Decker.
— Tak. Powiedział, że masz natychmiast stawić się w biurze, bez względu na okoliczności.
— Jaki miał głos?
— Wkurzony.
— Nie dostał jeszcze apopleksji? To dobrze. Oddzwoń i powiedz, żeby mi dał dwadzieścia
minut.
Zaparkowali na East Main Street, tuż przy budynku stacji. Na zachodzie zbierały się ciężkie,
ołowiane chmury. Niebo nad miastem pociemniało, mimo iż było dopiero południe.
Przeszli przez obrotowe drzwi i stanęli na moment. W środku było niespodziewanie zimno i
panował nieprzyjemny półmrok, więc wszyscy zdjęli swoje ciemne okulary. Strome schody
pokryte były grubą warstwą pyłu i kurzu, a cały budynek rozbrzmiewał echem młotków i
wiertarek.
Weszli po schodach do głównego holu i Decker poszukał wzrokiem kierownika.
Mike Verdant pomachał im ręką, po czym podszedł do nich i powiedział z uśmiechem:
— Znów przyszedł pan na inspekcję? To ma pan szczęście, bo właśnie zaczynamy montować
odnowione poręcze… Te zdobione…
— Szczerze mówiąc — przerwał mu Decker — przyszliśmy jeszcze raz obejrzeć podziemia.
— Naprawdę? Nie wydaje mi się, żeby tam było coś ciekawego. To tylko śmierdzące
rumowisko.
— Mimo wszystko chcielibyśmy je zobaczyć.
Mike spojrzał na Królową Aché.
— Ta dama ma iść z wami?
— Tak. Ona wie lepiej niż my sami, czego szukamy.
— No cóż, dobrze — odparł Mike Verdant. — Ale musicie włożyć kaski i kombinezony. Tam
na dole naprawdę nie jest przyjemnie. Jest wąsko, ślisko i brudno.
Po chwili wrócił z kilkoma kaskami i żółtymi kombinezonami, na których widniał czerwony
napis WRTMR, czyli Wydział Rozwoju Transportu Miasta Richmond. Gdy wkładali je na siebie,
Hicks zachwiał się, wkładając nogę w obszerną nogawicę, i byłby się przewrócił, ale w ostatniej
chwili odzyskał równowagę. Inżynier Verdant popatrzył na Królową Aché, po czym zagadnął:
— Bardzo panią przepraszam, ale czy myśmy się już kiedyś nie spotkali?
Królowa spojrzała na niego.
— Nie, nie spotkaliśmy się. I niech pan za to dziękuje Bogu.
Mike Verdant zerknął niepewnie na Deckera, ale on wzruszył tylko ramionami, jakby mówił:
„No i po co ją zaczepiasz? Sam widzisz, jaka jest”.
— Będą wam potrzebne — powiedział po chwili Mike, wręczając im latarki.
Gdy zeszli z powrotem do głównego wyjścia, na zewnątrz padał deszcz. Verdant zaprowadził
ich do wyłomu w ścianie, prowadzącego na niższy poziom.
— Poszedłbym z wami, ale muszę dopilnować tych poręczy — oświadczył. — Założą je o
centymetr w bok i wszyscy będziemy mogli sobie szukać innej roboty.
— Nie ma problemu — odparł Decker. — Myślę, że sobie poradzimy.
Gdy inżynier oddalił się już wystarczająco, Hicks chwycił Deckera za rękaw.
— Uważasz, że to dobry pomysł? — zapytał.
— Nie, ale co nam pozostało?
— Nie wiem. Słuchaj, przecież wiesz, co potrafi ten Straszny Człowiek. Jakie mamy z nim
szansę tam, na dole? Może lepiej wykurzyć go gazem łzawiącym? Albo wezwać oddział
specjalny?
— Hicks, ja nie mam czasu. Nie stać mnie teraz na to, żeby przebijać się przez procedury,
przekonywać Caba i czekać, aż załatwi oddział specjalny. Zresztą co oni by poradzili? Nasz gość
jest martwy albo jest żywym trupem czy jak to tam jeszcze zwą.
— Egun — wtrąciła się Królowa Aché. — Czyli przodek, który jest martwy, ale wciąż żyje.
— Nadal uważam, że to za duże ryzyko — mruknął Hicks.
Królowa wymierzyła w niego palec i powiedziała:
— Wierzysz, prawda? Udajesz sceptyka, ale wiesz, że umarli chodzą pośród żywych i że
dusze mogą do nas mówić zza grobu.
Hicks spojrzał na nią spode łba i powiedział:
— Skoro mamy iść, to idźmy.
— Dlaczego temu zaprzeczasz? — dopytywała się Królowa Aché. — Dlaczego wyrzekasz się
swoich korzeni? Czy naprawdę zdecydowałeś się spędzić całe życie w bezdusznym świecie
białych ludzi? Pies, który ma cztery nogi, kroczy jedną ścieżką. A ty?
— Dalej, chodźcie! — zawołał Decker i przestąpił próg wyłomu w ścianie, świecąc przed
sobą latarką. — Wasza Wysokość, teraz ty. I proszę uważać na głowę. Hicks, zabezpieczaj tyły.
Gdy przeszli na drugą stronę, znaleźli się w dość niskiej piwnicy. Ściany były czarne od
wilgoci i dymu. W odległym narożniku zauważyli stalagmity, utworzone przez solne nacieki.
— Woda była tu częstym gościem — zauważył Decker.
— W dniu moich narodzin była w mieście wielka powódź — oświadczyła Królowa Aché. —
Mój ojciec często powtarzał, że to znak od Yemai i że pewnego dnia to ja zaleję miasto.
— I tak się stało — mruknął Decker. — Tyle że nie wodą, a prochami.
— Masz dowody?
— Spuśćmy na to zasłonę milczenia, Wasza Narkotykowość.
Weszli w głąb piwnicy, świecąc latarkami na wszystkie strony, nie zauważyli jednak ani
ołowianej trumny, ani żadnej niszy, w której mógł się kryć Straszny Człowiek. Ale w lewym
narożniku ziemia była zapadnięta, jakby pod nią coś kiedyś było.
— Dlaczego pan sądzi, że on się ukrywa właśnie tutaj? — zapytała Królowa Aché.
— Wiem, że fregata z jego trumną zatonęła w Shockoe Creek. A dopiero teraz po raz
pierwszy odkryto te podziemia. To musi być gdzieś tutaj. Poza tym pewna osoba widziała go, jak
tu wchodził. Wcześniej ta sama osoba widziała nad budynkiem stacji przypominającą chmurę
koncentrację zła.
— Skoro pan tak mówi, poruczniku… — Królowa przeszła parę kroków do przodu i nagle
uniosła rękę, nakazując im pozostać tam, gdzie stali.
— O co chodzi? — zapytał Decker.
— Czuję coś — odparła Królowa Aché.
— Ja też. Szczury i zgniliznę.
— Nie o to chodzi. Zamknijcie oczy. Wciągnijcie powietrze i zatrzymajcie je na moment w
płucach.
Decker i Hicks nabrali powietrza i po chwili wypuścili je nosem. Decker nie był do końca
pewien, ale przez ułamek sekundy wydawało mu się, że czuje słabą woń ziół.
— Pachnie jak w spiżarni mojej babci — oświadczył Hicks.
— Zgadza się — potwierdziła Królowa Aché. — To mogą być zioła, których użyli do
zatrzymania Shrouda w trumnie.
Uklęknęła na ziemi, otworzyła torbę i wyjęła z niej płócienną sakiewkę, starannie przewiązaną
sznurkiem. Wyjęła z niej suszone jabłka i dwie butelki. Jedna zawierała jasnozielony płyn, a
druga ciemnoczerwony.
Decker poświecił latarką i Królowa wyjęła z sakiewki garść czarnych kamieni.
— Co robisz, Wasza Tajemniczość?
— To są grzmiące kamienie.
— Słucham…?
— Kamienie, które zebrano w budynku spalonym przez piorun. Polewam te kamienie
miksturą z liści drzewa alamo i rzucam je. To rozprasza siły złych mocy. Potem odprawiam
inkantacje do Changó, kabio, kabio sile… i polewam kamienie krwią.
— I co to da?
— Dowiadują się w ten sposób, czy jakakolwiek część świadomości Changó jest w pobliżu.
Decker uklęknął obok i patrzył, jak Królowa rzuca kamienie na ziemię, polewa je płynem z
pierwszej butelki, a potem skrapia krwią.
— Kabio, kabio sile — powiedziała cichym, monotonnym głosem. — Kabio, kabio sile.
Czekali ponad minutę, nic się jednak nie wydarzyło.
— Chyba go tu nie ma — mruknął Decker.
— Poczekajmy. Czasami to trochę trwa.
Minęła kolejna minuta i nagle Decker usłyszał dziwny, skwierczący dźwięk. Wciągnął nosem
powietrze i poczuł słaby zapach spalonego mięsa. Poświecił latarką na kamienie i zobaczył, że
krew wrze. Kamienie przybrały szarą barwę, a po chwili jeden z nich zaczął wyraźnie
czerwienieć.
— Changó jest tutaj — stwierdziła Królowa Aché.
— Jest pani pewna?
— Proszę spojrzeć na kamienie.
Teraz już wszystkie świeciły gorącym szkarłatem i Decker czuł bijące od nich ciepło.
— Changó zwrócił uwagę na to ebbó i daje nam znać, że jest blisko.
— To dobrze. Tylko gdzie on jest?
— I tak go nie zobaczycie, jeśli nie będzie tego chciał, ale ja tak — oświadczyła Królowa. —
Mogę wezwać na pomoc Yemayę, by dodała mi sił.
Znów sięgnęła do sakiewki i wyciągnęła mały woreczek. Decker poświecił i zobaczył w jej
ręku małą rybkę o lśniących srebrem łuskach. Królowa polała rybkę gęstym płynem i rzuciła
siedem srebrnych monet.
— Yenya orisha obinrin dudukueke re maye avaya mi re oyu…
Hicks rzucił Deckerowi nieszczęśliwe spojrzenie.
— Mam nadzieję, że nie wplątujemy się w coś, z czego się potem nie wypłaczemy.
— Już ci mówiłem, nie mamy wyboru. Zadzwonił telefon Hicksa, ale Decker machnął ręką.
— Zostaw, nie odbieraj. To na pewno Cab, który doszedł do punktu wrzenia.
— …lojun oinya ni reta gbogbo okin nibe iwo ni re elewo nitosi re omo teiba modupue iya mi.
Królowa Aché zakończyła inkantację i otworzyła oczy. Przechyliła do tyłu głowę i
powiedziała:
— Yemaya jest ze mną.
Decker spojrzał na nią i już chciał odwrócić wzrok, gdy nagle coś uderzyło go w jej
wyglądzie. Było to trudne do określenia, ale nie miał wątpliwości, że pod powierzchnią twarzy
Królowej kryje się inna twarz: spokojna, o zimnym spojrzeniu i nieskończenie stara.
Uświadomił sobie, że patrzy na twarz bogini uosabiającej samą naturę i najwcześniejsze dni
cywilizacji afrykańskiej. Poczuł, że ogarnia go strach. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jednak
istnieje świat bogów i nieśmiertelnych istot. Dopiero teraz zrozumiał, że mogło się wydarzyć
naprawdę wszystko.
Patrząc na twarz Królowej Aché, przypomniał sobie widziany niegdyś obraz Edwarda Muncha
Krzyk: usta otwarte w niemym, lecz przeraźliwym krzyku i bezbrzeżne przerażenie wyzierające z
oczu.
— I co teraz? — zapytał cicho.
— Teraz znajdziemy waszego Strasznego Człowieka — odparła Królowa Aché, rzucając
suszone jabłka na rozpalone kamienie. Jabłka zaskwierczały i wypuściły cienkie wstążki dymu.
— Prowadźcie mnie do Changó — powiedziała Królowa, patrząc na smużki dymu. —
Prowadźcie mnie do niego przez ścieżki wszystkich świętych, przez wszystkie skrywające go
maski.
Gdy wymawiała te słowa, smużki dymu zaczęły opadać coraz niżej i po chwili popłynęły w
głąb piwnicy, wtapiając się w ciemność.
— Changó jest tutaj — szepnęła Królowa. — Nie potrafi oprzeć się zapachowi jabłka.
Decker sięgnął po swoją anacondę, ale Królowa położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała:
— Musisz zrozumieć, że nie możesz zabić Changó. Możesz tylko zabić majora Shrouda.
— Na początek może być.
— Ale nie możesz zabić majora Shrouda wtedy, gdy jest w nim Changó.
— Więc jak go pokonamy?
— Według wierzeń santerii każda istota ma swoją eleda, czyli głowę, wrażliwe miejsce albo
anioła stróża. W przypadku majora Shrouda aniołem stróżem jest Changó. Ochroni go od
każdego ataku. Ale eledas potrzebują jedzenia i rozrywki. Jeśli uda nam się przywołać Changó i
skusić go plaza, czyli owocami i słodyczami, może odwrócimy jego uwagę na wystarczająco
długo, abyś mógł zabić majora Shrouda. — Królowa znów sięgnęła do swojej torby. — Mam tu
jabłka, banany, zioła i miód.
— I pewnie jeszcze świeczki…
— Oczywiście. — Królowa uśmiechnęła się i wyciągnęła trzy świeczki, przewiązane
czerwoną tasiemką.
Decker patrzył na nią przez chwilę, a potem powiedział cichym głosem:
— Robisz to wszystko nie dlatego, że groziłem ci bronią, prawda?
Królowa Aché uśmiechnęła się i Decker znów dostrzegł w jej rysach twarz Yemai.
— Jeśli nadchodzi czas, że żaden z ludzi nie może ci się przeciwstawić, to co wtedy pozostaje,
poruczniku? Wtedy chcesz się zmierzyć z bogami.
Decker wciąż patrzył na Królową przymrużonymi oczami.
— Czy wiesz, jak bardzo nienawidzę cię za to, co zrobiłaś? — zapytał po chwili.
— Nie, poruczniku, nie wiem. Ja nigdy nie kochałam nikogo tak mocno jak ty.
Hicks, świecąc latarką w odległy kąt, gdzie znikał dym, krzyknął nagle:
— Tu jest jakieś przejście, poruczniku! Wygląda na to, że osunęła się część ściany.
Decker podszedł do niego i przykucnął. Między dwoma stalagmitami była wąska nisza, której
tylna ściana częściowo zapadła się do środka. Decker poświecił latarką i zobaczył, że jest tam
wąskie przejście i coś w rodzaju prowadzących w dół schodów. Dym z jabłek również sunął w
głąb niszy.
— No cóż, ten dym najwyraźniej myśli, że nasz facet jest gdzieś tam, w dole.
Hicks skrzywił się i pokręcił głową.
— Dym… myśli… Na wszystkich świętych, o czym wy mówicie i co ja tu robię?
Decker wzruszył ramionami, wcisnął się w niszę i przeszedł przez szczelinę. Zapach ziół był
tutaj znacznie wyraźniejszy. Czuł też inne, przemieszane ze sobą zapachy: starej morskiej wody,
ryb i rozkładających się krabów.
Odwrócił się i podał rękę Królowej Aché. Schody okazały się śliskim i niebezpiecznym
rumowiskiem, prowadzącym w dół krótkiego stoku. Gdy zeszli, zobaczyli, że jest tam jeszcze
jedno przejście do niskiej i wąskiej jaskini. Cała trójka świeciła latarkami na wszystkie strony,
ale mrok był tak gęsty, że poza słupami światła niczego nie widzieli. Pod stopami czuli śliski
muł, a z sufitu wystawały cegły i kamienie. Decker doszedł do wniosku, że jaskinia ciągnie się
zapewne od samego początku aż do końca stacji, może więc mieć około stu metrów.
— Jeżeli coś nas tutaj dopadnie, poruczniku, nie mamy najmniejszych szans — stwierdził
Hicks.
— Wiem, ale musimy to zrobić.
— Ale jeśli nawet go nie zobaczymy…
— Ja go zobaczę — oświadczyła Królowa.
— No dobrze — mruknął niechętnie Hicks. — Więc jaki mamy plan?
— Na razie powinniśmy znaleźć jakieś oparcie dla rąk i nóg. Ruszajmy… ale powoli, po
kawałeczku.
— Chyba nie musimy nigdzie iść — usłyszeli przytłumiony głos Królowej Aché. —
Spójrzcie.
Obaj popatrzyli za słupem światła jej latarki. Dym kierował się w lewo i w dół. Było to
prawdopodobnie miejsce, gdzie zapadła się ziemia na wyższym poziomie.
— Wygląda na to, że go znaleźliśmy — powiedział Decker.
— No i co teraz? — dopytywał się Hicks.
— Zjednamy sobie jego eleda.
— A ja myślałem, że po prostu odstrzelimy mu łeb.
— Oczywiście, ale wszystko w swoim czasie.
ROZDZIAŁ 33
Decker wyciągnął z kieszeni świece. Królowa rozwiązała tasiemkę, zapaliła je i wręczyła po
jednej Deckerowi i Hicksowi.
— Będziesz musiał poświęcić swoje myśli Changó. Ofiaruj mu owoce i proś go o wybaczenie
grzechów swoich ojców.
— Myślisz, że to się uda? Pomyśl, co on zrobił z Mojżeszem Alebodu.
— Być może widział w Mojżeszu Alebodu zdrajcę wiary. A ty jesteś tylko zwykłym wrogiem.
— I to wszystko? No cóż, każdy musi kiedyś umrzeć, więc jeśli się nie uda… Nie ma co
gadać, zabierajmy się do roboty — oświadczył Decker.
Podszedł do miejsca, gdzie znikał dym, i poświecił latarką. Była tu dziura w ziemi, przez którą
zobaczył obszerne pomieszczenie o suficie podpartym drewnianymi słupami. Pomyślał, że muszą
to być pozostałości po doku Shockoe Creek. Konstrukcja ze zbutwiałych desek stojąca pośrodku
musiała być kiedyś ładownią statku. W dół prowadziła wąska metalowa drabinka. A więc
znajdowali się na dnie dawnego doku, dokładnie w miejscu, gdzie sto czterdzieści lat temu
zatonęła fregata z trumną majora Shrouda w ładowni. Po samej fregacie niewiele zostało, a
wokół jej szczątków były tylko zawalone ceglane ściany doków i obsunięta ziemia.
Po chwili do Deckera dołączyli Królowa Aché i Hicks.
— Widzicie to? Wiecie, co to jest?
— Tak mi się wydaje — odparł Hicks. — Jesteśmy na dnie dawnego doku. Kiedy zaczęli
roboty renowacyjne, część ścian musiała się zawalić i maj orek znalazł sobie wyjście.
— Budują nowy budynek na miejscu doków i nawet nie starają się wydostać tego próchna? —
zdziwiła się Królowa Aché.
— Na to wygląda. Pewnie im się nie opłacało tu zaglądać — odparł Decker. — A może się
bali…
Próbował rozejrzeć się po wnętrzu ładowni, ale ciemność zdawała się połykać światła latarek.
Zaczynał ogarniać go taki sam lęk jak ten, który odczuwał w swoich koszmarach sennych. Był w
ciemnym, strasznym miejscu i nie mógł oddychać. Miał też to samo uczucie, że w pobliżu
znajduje się ktoś, kto chce mu wyrządzić jakąś straszliwą krzywdę.
Oddychał coraz ciężej i głębiej, jakby każdy łyk powietrza był na wagę złota.
— Poruczniku, wszystko w porządku? — zapytał Hicks.
— Co? A, tak. Wspaniale.
— Myślisz, że na dole coś jest?
— Jestem pewien. Zejdźmy tam i sprawdźmy.
— Nie wygląda to zbyt bezpiecznie.
— Musimy uważać, to wszystko.
Królowa Aché przyklęknęła ostrożnie, patrząc na płomień świecy.
— Changó tu jest. Yemaya czuje jego obecność.
— No to do dzieła.
— Poczekaj… — Królowa złapała Deckera za rękę. — Pamiętaj, że musisz potwierdzić
wielkość Changó. Musisz uznać jego nieskończoną boskość i błagać go o przebaczenie. Nie daj
się zwieść temu, że wygląda i mówi jak major Shroud. Pamiętaj, że będziesz rozmawiał z
Changó. Dopiero gdy odwrócimy jego uwagę, będziesz mógł dobrać się do majora Shrouda.
— Skąd będę wiedział, kiedy uderzyć?
— Ja ci to powiem. Ty nie będziesz widział Changó, ale Yemaya tak.
— Dobrze. My schodzimy, a ty, Hicks, zostań tu i zabezpieczaj tyły. Gotów?
— Chyba tak.
Decker zaczął ostrożnie schodzić w dół po wąskiej metalowej drabince, ale nie obyło się bez
uderzeń i przekleństw. W pewnej chwili, już prawie na samym dole, stracił równowagę, jego
stopy zsunęły się z metalowego szczebelka i upadł ciężko na bok. Świeca wypadła mu z ręki,
potoczyła się kawałek i wpadła do małej kałuży, gdzie natychmiast zgasła.
— Kurwa, żeby to szlag! — zaklął.
— Poruczniku, wszystko dobrze?! — zawołał Hicks.
— Wspaniale, kurwa!
— Twoja świeca — przypomniała mu Królowa Aché. — Musisz ją zapalić.
Decker poszukał po omacku świecy, wytarł ją o spodnie i zapalił.
— Wasza Wysokość, możesz schodzić. Przytrzymam cię.
Po chwili Królowa Aché stanęła przy Deckerze.
— Chciałam ci jeszcze coś powiedzieć. Pamiętaj, żeby nie okazywać strachu majorowi
Shroudowi. On jest żyjącym trupem, ale jak każdy zombi, nie wie o tym. Sądzi, że wciąż jest tym
samym człowiekiem, którego wkładali do ołowianej trumny. Musisz z nim rozmawiać tak, jak
rozmawiasz z normalnym człowiekiem. Ja w tym czasie pokażę Changó twoją plaza.
Zobaczymy, czy uda nam się odwrócić jego uwagę.
— Brzmi dość rozsądnie.
— Tak. Pamiętaj jednak, żeby nie podejmować żadnych prób zabicia Shrouda, dopóki ci nie
powiem. Jeśli zrobisz inaczej, będzie to tak, jakbyś zaatakował samego Changó. A wtedy nie
masz szans przetrwać nawet sekundy.
— Rozumiem — odparł Decker.
Przeszedł ostrożnie kilka kroków, świecąc latarką pod nogi i przed siebie. W pewnym
momencie zobaczył drewniane, zbutwiałe drzwi z wyrwanymi zasuwami. Wyciągnął rękę i
pchnął je. Usłyszał dziwny, przytłumiony stukot. Otworzył drzwi jeszcze szerzej i zrobił krok do
przodu. Uświadomił sobie, że znajduje się w samej ładowni fregaty. Z jednego z luków spływała
woda i uderzała w metalową platformę. Decker zastanawiał się przez chwilę i doszedł do
wniosku, że na górze musiała rozpętać się ulewa i woda zaczęła spływać z Main Street na sam
dół, do podziemi.
Przeszedł jeszcze kilka kroków do przodu i zobaczył dużą szarozieloną skrzynię. Nie miał już
wątpliwości, że wreszcie odnalazł trumnę majora Shrouda. Na wieku trumny była
wygrawerowana twarz, przypominająca jedną z masek wiszących w restauracji, w której zginął
Junior Abraham.
Z początku wydawało się, że trumna jest wciąż szczelnie zamknięta, ale gdy Decker podszedł
bliżej i poświecił latarką, okazało się, że jedna strona wieka jest powyginana i nie domyka się. W
środku dojrzał zetlałe naręcza ziół, zmumifikowane owoce i drewniane figurki. Ale ani śladu
ciała majora Shrouda.
Nagle zrobiło się bardzo zimno i Decker zauważył podnoszącą się z desek podłogi ładowni
przejrzystą mgłę. Wyciągnął rewolwer i rozejrzał się wokół. Zdawało mu się, że mgła formuje się
w regularne kształty, jakby ktoś stał w środku. Przez chwilę miał nawet wrażenie, że widzi zarys
twarzy.
— Majorze Shroud, czy to pan? — zapytał. Jego głos był przytłumiony, jakby w ogóle nie
rozchodził się w powietrzu. — Majorze Shroud, przyszedłem tu, by panu pomóc. Czy pan mnie
rozumie?
Odczekał chwilę, ale słyszał tylko kapanie wody i ciche szczękanie wiszących gdzieś
niedaleko łańcuchów.
— Majorze Shroud? A może Changó? Do kogo mówię? Czy to wielki i potężny Changó,
władca miasta Oyo? Pozdrawiam cię, Changó. Król się powiesił, ale król nie umarł.
Świecił latarką na wszystkie strony, szukając oznak czyjejkolwiek obecności. Wydało mu się,
że dostrzega przejrzyste zarysy ramion i głowy.
— Changó, wysłuchaj mnie… Przyszedłem błagać cię o przebaczenie. Wybacz mi to, co
zrobił mój prapradziad. Nie powinien był pieczętować twojej boskiej wolności ołowianym
wiekiem i ziołami. Jest mi bardzo przykro z tego powodu. Jakiś czas temu jeszcze nic o tobie nie
wiedziałem, ale teraz już wiem. I wiem, jakim jesteś wielkim i wspaniałym bogiem. Składam ci
wyrazy szacunku.
Czekał i patrzył na kłębiącą się coraz bliżej mgłę. Ale Changó, jeśli to był Changó, nie
odpowiadał. Jak tu, do cholery, gadać z orisha, który nie chce odpowiedzieć? — pomyślał.
Po chwili jednak mgła zawirowała i zaczęła układać się w zarys postaci bardzo wysokiego,
odzianego w wojskowy płaszcz człowieka. Postać spojrzała na Deckera z góry swoimi głęboko
osadzonymi oczami, ale nadal milczała.
— Majorze Shroud…?
— Tyś jest niejaki McKenna… — przemówiła wreszcie zjawa głosem, który przypominał
skrzek tysięcy szczurów i dochodził jednocześnie ze wszystkich stron.
Decker uświadomił sobie, że słyszy człowieka, który mówi tak, jak pewnie mówili wszyscy w
Wirginii sto czterdzieści lat temu.
— Twój antenat był jednym z tych jedenastu, którzy mnie zdradzili. Był jednym z tych, którzy
mnie uwięzili i skazali na to, abym w ciemnościach nieprzeniknionych przez wieki cierpiał.
— Majorze Shroud, przyszedłem tu, by wyjaśnić wszystkie nieporozumienia.
— Nieporozumienia? To, co mi uczyniono, nazywasz nieporozumieniem?
— Proszę posłuchać… Wiem, że cała reszta Upiornej Brygady źle postąpiła. Ale była wojna,
prawda? To wszystko działo się w ogniu bitew, na miłość boską. Wszędzie wokół umierali
ludzie. A oni wierzyli, że zamykając pana, postępują słusznie. Wierzyli, że robią dobrze.
— Zdradzili mnie i zdradzili Changó. I gdyby nie Changó, zgniłbym i umarł. Ja sam jeden
wygrałem dla nich tę bitwę, z pomocą Changó. I jak mnie wynagrodzili? Czy mnie awansowali?
Nie! Wsadzili mnie do tej przeklętej skrzyni i uwięzili ziołami i magią. Miałem tu przebywać
przez wieki.
— Bali się ciebie, majorze Shroud. Nie świadczy to dobrze o ich honorze i odwadze, ale
wpadli w panikę i nie wiedzieli, co robić.
— Pragnąłem tylko honoru i respektu. Zrezygnowałem ze wszystkiego: z rodziny, domu,
życia. Poddałem się władzy Changó, by służyć ojczyźnie i przepędzić wroga. A co za to
otrzymałem?
— Wiem, majorze, skrzywdzono cię, ale co dobrego wyniknie z mordowania potomków tych,
co zawinili? Nie przyniesie ci to żadnego honoru.
— To nie jest mordowanie! To zemsta! Leżę tu przez lata całe, w tej śmierdzącej trumnie, ale
Changó przemawia do mnie, żywi mnie i uczy wszystkiego, co potrzebne do wymierzenia kary.
Przyrzekł mi, że mój dzień wkrótce nadejdzie.
Decker zauważył kątem oka jakiś ruch. Była to Królowa Aché, która zbliżała się cicho jak
duch. Kiedy zobaczyła majora Shrouda i Deckera, zatrzymała się.
— Zabiłeś już cztery osoby, majorze — powiedział Decker. — Czy to nie wystarczy? Oni
wszyscy byli niewinni. Żadna z tych osób nie miała pojęcia, dlaczego umiera. Nikt z nich nie
wiedział, co zrobili ich prapradziadkowie.
— Zemsta to zemsta. Jeśli nie możesz jej wywrzeć na ojcu, przechodzi na syna. A jeśli nie na
syna, to na wnuka i prawnuka.
— Czasy się zmieniły, majorze. Minęło wiele lat. Południe nie walczy już z Północą. Jesteśmy
teraz jednym krajem, jednym narodem. To, co stało się podczas tamtej wojny, odeszło w
zapomnienie. To już historia.
W tym momencie Królowa Aché zawołała:
— Changó! Wysłuchaj mnie, Changó! Przyprowadziłam ci Yemayę! Babami Changó ikawo
ilemu fumi alaya tilanchani nitosi. Mam dla ciebie owoce i miód. Mogę ci dać pieśni, śmiech i
miłość.
Major Shroud odwrócił się gwałtownie.
— Kim jesteś? Jak śmiesz odwoływać się do mojego eleda?
— Jestem Królowa Aché, córka Yemai. A Yemaya przychodzi z darami do Changó.
— Changó odmawia! — ryknął chrapliwie Shroud. — Odmawia, bo widzi całą prawdę.
Yemaya zdradziła go pod Wilderness tak, jakby sama przypieczętowała wieko trumny. Pozwoliła
jedenastu orishas związać go i uwięzić. A razem z nimi były Yeggua i Oshun, i Oya, i Eleggua…
i jeszcze inni. Yemaya nawet małym palcem nie ruszyła, by mu pomóc. Może i była jego
kochanką, tamtej nocy jednak odwróciła się od niego, a on nigdy jej tego nie wybaczył.
— Przyniosłam ci plaza, Changó. Przyniosłam ci krew i manteca de corojo.
Ale major Shroud już chyba tego nie słyszał. Opuścił głowę i przycisnął dłoń do czoła, jakby
się nad czymś intensywnie zastanawiał. Królowa Aché spojrzała na Deckera. Natychmiast
zrozumiał, o co jej chodzi, i uniósł rewolwer. Changó w każdej chwili mógł skusić się na dary i
wtedy będzie można odstrzelić majorowi głowę.
— Kabio, kabio sile… — mówiła Królowa Aché miękkim, kuszącym szeptem. — Witaj,
Changó, mój gorący kochanku. Odpocznij sobie w mych ramionach, przytul się, zjedz jabłka i
miód.
Major Shroud stał jak skamieniały, ze zwieszoną głową, jakby opuściły go wszystkie siły.
Nagle wokół jego kapelusza rozbłysły nitki elektrycznych wyładowań. Aché spojrzała
tryumfalnie na Deckera. A więc jednak Changó pojawi się już za chwilę. Wysłuchał ich i dał się
skusić darami.
Decker wymierzył dokładnie między oczy majora Shrouda, który wciąż stał nieruchomo.
— Changó, Changó, mój kochanku, nie wahaj się. Zaszczyć moją rodzinę i przyjmij dary.
Elektryczne wyładowania stawały się coraz intensywniejsze, otaczając głowę majora Shrouda
niebieską poświatą. Królowa Aché otworzyła torbę wypełnioną darami i kołysała nią w prawo i
w lewo.
— To dla ciebie, mój ukochany… jedyny panie wszelkiego ognia.
W tym momencie rozległ się potężny trzask i przez ułamek sekundy Decker widział orisha
Changó, boga ognia. Mignęły mu jego czerwone oczy, białoniebieski rząd wielkich kłów i
wężowisko iskrzących się włosów.
— Weź, proszę, to jabłko! — zawołała Królowa Aché. — To dla ciebie!
Ale gdy przerażająca twarz Changó zaczęła opuszczać głowę majora Shrouda, ten wrzasnął
przeraźliwie:
— Nie! To podstęp! Nie możesz mnie opuścić, Changó! Zabiją mnie, a ty nie znajdziesz sobie
żadnego nowego miejsca!
— Teraz! — krzyknęła Królowa Aché.
Decker pociągnął za spust i poczuł w dłoni uderzenie kolby anacondy. Major Shroud uchylił
się jednak błyskawicznie i kula trafiła tylko w rondo kapelusza, rozrywając je. Pióra kruka
rozprysnęły się we wszystkich kierunkach, a sama kula ugrzęzła w zbutwiałej belce, nie czyniąc
Shroudowi żadnej krzywdy.
Major odwrócił się do Deckera i ryknął z furią:
— Bądź przeklęty i niech cię piekło pochłonie! McKenna zdradził mnie pod Wilderness i
teraz następny McKenna znów mnie zdradza! Za to, coś uczynił, potnę cię na kawałki. Masz na
to moje słowo!
— Changó! Wysłuchaj mnie, Changó! — krzyczała Królowa Aché, ale jej zdesperowany głos
upewnił Deckera, że nawet ona nie ma nadziei, że uda im się unieszkodliwić majora.
— Niebawem umrzesz, McKenna — syknął Shroud. — Nie w tej chwili, bo twój dzień
jeszcze nie nadszedł… nadejdzie jednak już jutro, w święto męczennika Intercisusa. Długo
czekałem i tym większą będę czerpał radość z twojej śmierci. Jutro umrzesz, McKenna.
Odwrócił się do Królowej Aché.
— Ale ta santera to całkiem inna sprawa. Zdradziła swoją religię i śmiała stanąć przeciw jej
bogom. Sam widziałeś, człowieczku, jak chciała pchnąć Yemayę przeciw jej synowi i jedynej
miłości. Ci, co oszukali orisha, muszą ponieść karę! I zapłacą za to własnym życiem!
— Zostaw ją w spokoju, majorze — powiedział Decker. — To był mój pomysł.
— Zemsta to zemsta, McKenna, nie zapominaj o tym. Nikt nie może ujść kary za swoje
grzechy. Takie jest prawo.
— Prawo? Jakie prawo, majorze Shroud? Prawo dżungli? Albo santerii, voodoo czy zombi?
— Prawo ziemi…
— O jakim ty prawie mówisz, dupku! — wrzasnął Decker, przerywając upiorowi. — Jakie
prawo zezwala na zakłucie kobiety w ciąży i ścięcie jej głowy? A zrobiłeś to, bydlaku, tylko
dlatego, że jej pradziadek usiłował cię powstrzymać od zaszlachtowania setek ludzi.
— To prawo ziemi i samej natury. To prawo wszystkiego, co istnieje. To prawo Changó, który
broni swych wiernych od wrogów! — grzmiał major Shroud.
— Powiedz jeszcze, że to prawo skretyniałych dupków! — krzyknął Decker i wymierzył w
Shrouda rewolwer. — A takich „praw” nie toleruje prawo stanu Wirginia.
— Nie, nie strzelaj! — zawołała Królowa Aché.
— Ten gnojek nie zostawia mi wyboru.
Mglista postać majora Shrouda zachwiała się, jak dym wystawiony na podmuchy wiatru.
— Nie możesz mi niczego zrobić, McKenna. Nie powstrzymasz mnie, a jutro umrzesz. Tak,
jak umarł święty Intercisus. A jako że pewnie nie wiesz nawet, jak on umierał, ta santera umrze
teraz w ten sam sposób.
— Co? O czym ty…
W tym momencie major Shroud odwrócił się i zniknął. Decker nie widział go, ale było
oczywiste, że Królowa Aché widzi go przez cały czas.
— Changó! To ja, córka Yemai! — krzyknęła. — Changó!
Decker niczego nie słyszał ani nie widział, ale zdawał sobie sprawę, że Królowa jest w
poważnych opałach. Uniosła ramię, zasłaniając twarz, i cofnęła się nerwowo kilka kroków.
— Aché! — zawołał Decker. — Wracaj do mnie!
Zataczał rewolwerem szerokie kręgi, ale nie natrafił na nic, do czego mógłby strzelić. Królowa
upuściła świecę i torbę i stała nieruchomo.
— Shroud! — wrzasnął Decker i ostrzegawczo strzelił w sufit. Rozległa się ogłuszająca
eksplozja, nic poza tym jednak się nie wydarzyło.
Nagle zauważył słaby błysk, jakby lśnienie światła na stalowym ostrzu.
— Aché, uciekaj stamtąd!
Królowa ruszyła do przodu, ale w tym momencie rozległ się świst i od jej lewej ręki odpadły
palce. Aché krzyknęła głośno, padła na kolana i zaszlochała:
— Yemaya, Yemaya, co on mi zrobił…?! Pomóż mi!
Decker skoczył ku niej. Wziął ją za rękę i przewiązał ranę swoją chustką, która natychmiast
przesiąkła krwią.
— Odciął mi palce! — szlochała Królowa, wijąc się z bólu.
Decker schwycił ją mocno.
— Musisz wstać. Wiem, że to boli, ale musimy uciekać.
Gdy prawie udało im się wstać, usłyszeli drugi świst. Aché krzyknęła i ponownie osunęła się
na kolana. Jej prawa dłoń, pozbawiona wszystkich palców, krwawiła obficie.
— Błagam, zabierz mnie stąd… — jęknęła. — On mnie zabije.
— Dobra, wstajemy. Owinę ci dłonie moim płaszczem. Gotowa?
Stęknął, podnosząc Królową i pomagając jej stanąć na nogi. Powoli podeszli do dziury w
pokładzie i natychmiast padł na nich snop światła latarki sierżanta.
— Hicks, na miłość boską, nie gap się! — warknął Decker. — Pomóż mi!
— Co się stało, poruczniku?
— Nie gadaj, tylko poświeć mi pod nogi.
Królowa jęknęła, trzymając przed sobą trzęsące się, zakrwawione ręce.
— Jak ja mam tam wejść?
— Posłuchaj… Nie ma innej drogi ucieczki. To nasza jedyna szansa. Musisz zdobyć się na ten
wysiłek, bo inaczej zginiesz.
Królowa znów jęknęła i objęła okaleczoną ręką zardzewiałą poręcz wąskiej drabinki.
— Dobrze. A teraz stopy… w górę, Wasza Wysokość, w górę. Królowa zdołała wspiąć się na
trzy szczeble i zatrzymała się.
— Już nie mogę — jęknęła. — To tak boli… Yemaya, pomóż mi! Rozprosz ból, Yemaya!
— W górę, dalej! Nie jęcz, tylko wspinaj się.
— Och… Yemaya…
— Do cholery, Aché, wchodź na górę!
Królowa wspięła się jeszcze kilka szczebli. Była już na tyle blisko Hicksa, że mógł jej podać
rękę i podciągnąć ją. Decker, ubezpieczając Aché od dołu, wspiął się zaraz za nią.
— To robota Shrouda? — zapytał Hicks, widząc okaleczone dłonie Królowej.
— Jak na to wpadłeś, mądralo? — odburknął Decker. — Nie chciało mu się z nami gadać,
więc pomachał szabelką. Musimy wyciągnąć stąd Jej Wysokość tak szybko, jak tylko się da.
— Ale w jaki sposób się stąd wydostaniemy?
— Nie wiem. Chyba będziemy musieli usiąść na tyłkach i wycofywać się tyłem. Wtedy
będziemy mogli ciągnąć Królową za sobą. Zadzwoniłeś po posiłki?
— Nie mam zasięgu.
— Kurwa, jak potrzeba, to nigdy nie ma. No dobra, nie ma co, idziemy. Musimy się teraz
jakoś wspiąć na to rumowisko. Hicks, daj mi, co tam masz pod ręką. Trzeba zatamować krew.
Hicks zdjął swój prochowiec i owinął nim dłonie Królowej, ale było jasne, że w ten sposób nie
powstrzymają krwawienia.
— Musimy się pospieszyć — stwierdził Decker.
— Zostawcie mnie — wymamrotała Królowa Aché. Była blada jak papier i cała się trzęsła. —
Ja już nie dam rady. Yemaya się mną zaopiekuje.
— Obawiam się, Wasza Wysokość, że nie o Changó tu chodzi.
— Co masz na myśli? — zapytał Hicks.
— Changó to potężny orisha, władca ognia i tak dalej… Ale sądzę, że w tym związku
dowodzi major Shroud.
— Nie rozumiem… — Hicks popatrzył na niego zdziwiony i zmarszczył brwi.
— Podejrzewam, że mamy tu do czynienia z przypadkiem, gdy opętany człowiek przejmuje
kontrolę nad tym, kto w niego wstąpił. Major Shroud okazał się silniejszą osobowością, był też
wściekły i rozgoryczony. Changó pomógł mu zabijać żołnierzy pod Wilderness, kto jednak tak
naprawdę tego chciał? Changó nie mści się na tych, którzy nie zrobili mu nic złego. Ale major
Shroud tak. A teraz zabierajmy stąd dupy i ratujmy naszą damę.
ROZDZIAŁ 34
Piasek i cegły obsuwały im się pod stopami, zdołali jednak wspiąć się na szczyt rumowiska.
Wydostali się przez dziurę w ścianie i siedli na wilgotnej, błotnistej ziemi wąskiego korytarza.
— Nadal żadnego sygnału — mruknął po chwili Hicks.
— Tutaj to i tak nie ma znaczenia. Wycofujemy się i ciągniemy Jej Wysokość za sobą —
powiedział Decker i odwrócił się do Królowej. — Jak tam z tobą? Dasz radę?
Królowa Aché spojrzała na niego beznamiętnym, zmęczonym wzrokiem.
— Nie czuję rąk.
— To chyba błogosławieństwo w tej sytuacji.
— Dlaczego nie zostawiłeś mnie tam na dole?
— Bo Shroud pokroiłby cię na plasterki.
— Ale ja zabiłam kobietę, którą kochałeś. Gdybym była na twoim miejscu, na pewno bym cię
zostawiła.
— Nawet wiem dlaczego. King Special nigdy nie nauczył cię rozróżniać takich rzeczy, jak
zemsta i sprawiedliwość? No dobra, wynosimy się stąd.
— Kiedyś, jak byłam mała, pewien santero powiedział mi coś, czego wtedy nie rozumiałam:
„Pamiętaj, że nawet chwała i potęga wszystkich świętych nie ochronią cię przed żywym trupem”.
Teraz już wiem, co to znaczy.
— Wasza Wysokość, nie ma czasu na gadanie. Zbieramy się.
Chwycili Królową pod ramiona i zaczęli iść bokiem, uważnie stawiając stopy.
Byli już w połowie drogi do szczeliny w ścianie, gdy nagle światło latarki Deckera na ułamek
sekundy odgięło się w dziwny sposób, jakby trafiło na coś przejrzystego, ale nie
przepuszczającego światła.
— O kurwa, dopadł nas! — krzyknął Decker.
— Co? Niczego nie widzę! — odkrzyknął Hicks.
— Tam, trochę na lewo.
— Niczego nie widzę — powtórzył sierżant.
Przyspieszyli kroku, ale uszli zaledwie kilka metrów, gdy usłyszeli świst i zaraz potem rozległ
się przenikliwy, pełen bólu krzyk Królowej. Czubek jej lewego buta odpadł od stopy, a wraz z
nim palce u nóg.
— Shroud, ty gnoju!!! — ryknął Decker. — Zrób to jeszcze raz, a urwę ci jaja!
— On jest tam! — krzyknęła ostatkiem sił Królowa, pokazując coś przed sobą kiwnięciem
głowy. — Widzę go, widzę!
— Wskaż dokładniej.
Królowa wyciągnęła okaleczoną dłoń przed siebie, wskazując tym razem bardziej na prawo.
Decker wystrzelił kilka razy w tym kierunku i ze ściany posypały się odłamki cegieł.
— Trafiłem go? Dostał? Gdzie jest teraz?
— Nie wiem… — jęknęła Królowa. — Już go nie widzę.
— Szybciej, Hicks! Wynieśmy ją stąd!
Po kilku minutach doszli do wyłomu w ścianie i przenieśli Królową na drugą stronę. Położyli
ją ostrożnie na kamiennej podłodze, a Hicks usiadł obok niej. Decker oparł się o ścianę i
oddychał ciężko.
— I co teraz, poruczniku? — zapytał po chwili Hicks.
— Najpierw bierzemy Królową do szpitala. A potem pomyślimy, jak temu gnojowi
Shroudowi urwać jaja.
— Może jednak wezwiemy specjalnych, co? Z karabinów maszynowych w końcu go trafią.
— Nie sądzę. Prędzej skończy się to tak samo, jak pod Wilderness.
— No to co zrobimy?
— Ja zamierzam pomyśleć — oświadczył Decker. Pochylił się nad Królową.
Kobieta otworzyła oczy i rozejrzała się.
— Naprawdę już tu jestem?
— Tak, jesteś tu. Ale niedługo będziesz w szpitalu.
Spojrzał w górę na Hicksa, który wciąż usiłował złapać zasięg, a potem zdjął prochowiec i
podłożył go pod głowę Królowej.
— Moje pierścionki… — wyszeptała Aché. — Straciłam je… razem z palcami.
— Być może znajdziemy je — powiedział Decker.
— A na co mi one, skoro już nie mam palców?
Decker popatrzył na nią. Wiedział, że Królowa jest w szoku.
— Ambulans będzie za pięć minut — oznajmił tryumfalnie Hicks. — Złapałem zasięg.
— To dobrze — odparł Decker, podnosząc się.
I wtedy rozpętało się piekło. Usłyszeli głośny świst i w tym momencie czubek prawego buta
Królowej pofrunął w powietrze i spadł dwa metry dalej.
— Jezu Chryste! — krzyknął Hicks.
— Gdzie on jest!? Gdzie on jest?! — ryczał w bezsilnej wściekłości Decker.
Królowa jednak patrzyła szeroko otwartymi oczami na swoje nogi i nie odpowiadała. Kilka
sekund później wyleciało w powietrze jej prawe ramię, ucięte tuż przy barku. Decker chwycił
Aché za lewą rękę i próbował ją odciągnąć, ale jakaś ogromna siła odrzuciła go w bok. Uderzył
plecami w ścianę, a kiedy chciał się podnieść, lewe ramię Królowej odpadło od ciała.
— Shroud! Pokaż się, ty gnoju! — krzyknął Decker i strzelił kilka razy w różnych kierunkach.
Gdy klęcząc, rozglądał się wokół, usłyszał kolejny świst i najpierw jedna noga Królowej, a
zaraz potem druga zostały odcięte tuż poniżej kolan. Decker patrzył z przerażeniem, jak
nieprzytomna kobieta unosi się do góry, szarpnięta niewidzialną ręką za włosy. Po kilku
sekundach ciszy nastąpiły trzy dalsze świsty i od głowy Królowej odpadły uszy, a potem nos.
Decker strzelił jeszcze trzy razy, celując jak najbliżej Aché, ale wiedział, że nikogo nie trafił.
— Shroud, przysięgam na Boga… zabiję cię — wykrztusił przez ściśnięte gardło.
Ciało Królowej opadło z głuchym łoskotem na kamienną podłogę.
— Changó mnie ochroni — zabrzmiał tuż przy uchu Deckera głos Shrouda.
Decker zerwał się i odwrócił, trzymając oburącz rewolwer.
— Dziś ukarał tę santerę — dodał major. — A jutro umrzesz ty.
W tym momencie Decker usłyszał policyjne syreny, wiedział jednak, że nie pomoże im żadne
wsparcie. Usiłował się podnieść, ale Shroud znowu pchnął go na ścianę.
— Z równym powodzeniem możesz walczyć z wiatrem, McKenna — oświadczył. — Jutro
zadam ci Dziewięć Śmierci… Ach, nie… dziesięć śmierci! Odetnę ci twoje przyrodzenie i
wepchnę do gardła.
— Jesteś pierdolonym sadystą, Shroud.
— Sadystą? — powtórzył ze zdziwieniem major.
— Tak, sadystą. To ktoś, kto czerpie przyjemność z zadawania bólu innym. Ale to nie ma nic
wspólnego z santerią, dupku.
— Dupku? Dziwnie mówisz.
— Jedenastu dobrych ludzi zorientowało się, co z ciebie za bydlę, i wpakowali cię tam, gdzie
twoje miejsce. I tylko dlatego chcesz się teraz mścić. Ale wierz mi — dokończył Decker — że ci
się to nie uda.
— Doprawdy? Tak sądzisz? McKenna, czekałem tak długo, że teraz nic cię nie uratuje.
Usłyszeli stukot butów.
— Tutaj! Tutaj! — krzyczał Hicks. — Tędy, tutaj jest przejście!
Przejrzysty kształt mignął Deckerowi przed oczami i zawirował obok Królowej Aché, która
leżała nieprzytomna w kałuży krwi.
— Nie rób tego! — krzyknął Decker, ale w tej samej chwili zobaczył, jak ciało kobiety znów
się podnosi, szarpnięte za włosy. Gdy było już kilka centymetrów nad podłogą, do niszy wpadło
kilku policjantów.
— Co się dzieje, poruczniku?
Decker podniósł się i wyciągnął przed siebie dłoń.
— Spokojnie, chłopcy. Mamy tu dość nietypową sytuację. Ta pani jest zakładniczką.
Sierżant Buchholz postąpił kilka kroków do przodu.
— Co tu się stało? — zapytał, wskazując kciukiem wiszącą w powietrzu Aché.
— Nie poznajesz jej, sierżancie? To Królowa Aché.
— Królowa Aché? O kurwa…
— Jest zakładniczką.
— Zakładniczką? Czyją?
— On tu jest, ale… jak by to powiedzieć… nie do końca jest widoczny.
— Słucham…?
Decker oparł się o bark sierżanta i wyjaśnił zmęczonym głosem:
— Ten, który ją trzyma… on tu jest. Spójrz na nią, ona nie stoi sama. Ma nogi odcięte poniżej
kolan.
— On ją trzyma? — spytał zaskoczony i zdumiony sierżant. — Ale ja nikogo nie widzę.
— Jutro, McKenna… — usłyszał Decker. — Jutro to właśnie będzie twoim udziałem.
Sierżant Buchholz szarpnął się jak oparzony i rozejrzał się szybko.
— Kto to powiedział? Kto to, kurwa, powiedział?
— Shroud, błagam cię! — krzyknął Decker.
— Shroud? Kto to jest Shroud? — dopytywał się oszołomiony Buchholz. — Na miłość boską,
poruczniku, co tu się dzieje?
— Shroud — powtórzył Decker. — Nie rób tego!
Ale w tym momencie usłyszał ostatni świst i głowa Królowej spadła z tułowia, uderzyła w
kamienną posadzkę i potoczyła się kilka metrów. Bezgłowe ciało stało pionowo jeszcze przez
kilka sekund, po czym okręciło się i osunęło na podłogę.
Przerażony sierżant Buchholz dźgał rewolwerem powietrze we wszystkich kierunkach.
— Kto to zrobił?! Kto to, do diabła, zrobił?
Decker opuścił rewolwer.
— Widziałeś to, tak? Widziałeś na własne oczy, co się stało?
— No jasne, że widziałem. Ale kto to zrobił?
— To zbyt długa historia, sierżancie.
— Ktoś jej ściął głowę, a przecież nikogo przy niej nie było!
— Już mówiłem, że sprawca jest nie całkiem dostrzegalny.
— To znaczy co? Jak mam to rozumieć?
— Tak masz rozumieć, że go nie widać.
— To gdzie on teraz poszedł?
— Nie mam pojęcia. Może właśnie stoi za tobą.
— Co?
— Ale to mało prawdopodobne. Myślę, że już opuścił budynek stacji.
Hicks okrążył bezgłowe ciało Królowej Aché i podszedł do Deckera.
— Wszystko z tobą w porządku, Hicks?
— A jak myślisz? Przez całe życie starałem się trzymać z daleka od tego gówna voodoo. Moja
babka, ciotki, wujkowie… oni wszyscy mieli swoje zaklęcia, rytuały, muszelki, medaliony… i co
tam chcesz jeszcze. Kiedy moi koledzy ze szkoły zachorowali, rodzice zawozili ich do lekarza. A
kiedy ja zachorowałem, smarowali mnie żółtkami i okadzali dymem z cygar. Czułem się jak jakiś
dzikus.
— Hicks, posłuchaj…
— Wiesz, poruczniku, dlaczego nie lubię, jak Rhoda odprawia te swoje seanse? Bo to jakieś
mambo–dżambo. Tym się zajmowali niewolnicy i nasi dzicy przodkowie. Dlaczego nie zostawili
tego w Afryce, tam, skąd pochodzi? Dlaczego nie zostawili tego razem ze swoją przeszłością?
Nienawidzą tego…
— Może i nienawidzisz i może to jest mambo–dżambo, ale działa — odparł Decker.
— Dziewięć Śmierci, słodki Jezu… I właśnie to on chce ci zafundować.
Do niszy weszło trzech lekarzy pogotowia i kilku policjantów. Decker spojrzał na zegarek.
— Mam jeszcze pięć i pół godziny do dnia świętego Intercisusa — powiedział cicho.
— Jak chcesz go powstrzymać?
— Już ci mówiłem, mam zamiar pomyśleć.
— Ja na twoim miejscu uciekłbym jak najdalej.
— A jak daleko, Hicks? Jak można uciec przed demonem? I na jak długo? Mam codziennie,
do końca życia, bać się, że on za chwilę zacznie mnie kroić? Muszę stanąć z nim twarzą w twarz.
Hicks z obrzydzeniem spojrzał na głowę Królowej Aché.
— Ona to zrobiła i popatrz, co jej z tego przyszło…
— Wiem. Ale chyba dostała to, na co zasłużyła.
ROZDZIAŁ 35
— Myślę, że powinienem być ci wdzięczny przynajmniej za jedną rzecz — oświadczył Cab.
— Tak? A za co?
— Przez cały ten czas, kiedy cię tu nie było, McKenna, ani razu nie kichnąłem. Teraz wiem,
że to na ciebie mam tę cholerną alergię.
Decker odwrócił głowę w bok i nic nie powiedział. Cab otworzył cienką teczkę i przez chwilę
studiował jej zawartość. Potem, nie odrywając oczu od papierów, zapytał:
— Królowa Aché poszła z tobą do Main Street Station dobrowolnie, tak?
— Tak, kapitanie. Bez przymusu.
— I została śmiertelnie okaleczona, łącznie z odcięciem głowy, przez twojego głównego
podejrzanego, którego nazwiska nadal mi nie podałeś. A odbyło się na oczach twoich, sierżanta
Hicksa i siedmiu policjantów, tak?
— Tak, kapitanie.
— Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jakie to może mieć reperkusje? Nie poinformowaliśmy o
niczym mediów, ale jestem pewien, że za parę godzin będziemy mieli milion oficjalnych skarg,
od tych z Egun począwszy, a na uroczej pani Honey Blackwell skończywszy. A ona oskarży nas
o wszystko, co tylko możliwe.
— Rozumiem, panie kapitanie.
— Wątpię, czy rozumiesz. To ja mam na głowie całe to gówno, nie ty. Powiedz mi, na czym
my w ogóle stoimy z tym śledztwem. Bez przerwy mam telefony od szefostwa i nie wiem, co im
mówić. Nasz rzecznik prasowy błaga o jakiekolwiek informacje. Z ratusza przysyłają skargi,
„Times Dispatch” nazywa nas partaczami, a ty nie chcesz mi nawet podać nazwiska głównego
podejrzanego…
— Kapitanie, rozumiem pana. Ale proszę mnie też zrozumieć. To nie jest zwykłe,
standardowe śledztwo. Jest bardziej skomplikowane, niż na początku myśleliśmy, a przecież
nawet wtedy każdy z nas był całkowicie zaskoczony tym, co się działo. To wymaga cierpliwości,
wyobraźni i jeszcze raz cierpliwości.
— Ale masz głównego podejrzanego, tak?
— Tak, oczywiście.
— No więc, kto to jest?
— Wolałbym jeszcze tego nie mówić, kapitanie.
— Decker, nie przeginaj. Jestem twoim przełożonym i…
— Rozumiem, kapitanie, ale ja naprawdę nie powinienem tego jeszcze mówić. Dla dobra
śledztwa. Niedługo dojdzie do finału i wtedy wszystko będzie jasne. Teraz to nie ma sensu.
— Tak? A dlaczego?
— Bo po pierwsze, nie uwierzyłby mi pan, a po drugie, nie mógłby pan oficjalnie poprzeć
mojego pomysłu powstrzymania sprawcy.
— Nie bardzo mi się podoba słowo „powstrzymanie”. Ty coś kręcisz, Decker.
— No to może… mojego pomysłu aresztowania sprawcy?
Cab wstał i podszedł do okna.
— Jesteś dobrym detektywem, Decker. Powiedz mi, że mogę ci ufać.
— Oczywiście, kapitanie.
— Więc ile potrzebujesz czasu?
— Myślę, że maksymalnie dwanaście godzin. Ale pewnie znacznie mniej. To w pewnym
stopniu zależy od podejrzanego.
— W porządku, Decker. Podam ci tę ratunkową linę. Ale jeśli mnie zawiedziesz, sam cię na
niej powieszę.
— Jakoś mnie to nie przeraża, kapitanie.
Gdy Decker i Hicks weszli do The Rebel Yell, Billy–Joe Bennet polerował właśnie koftierkę z
czasów wojny secesyjnej.
— Widzi pan to, poruczniku? To rarytas. Kiedy armia północnej Wirginii…
— Billy, wybacz, ale szukam munduru.
— Munduru? Nie ma problemu. Właśnie niedawno nabyłem mundur artylerzysty…
— Szukam generalskiego munduru. Chcę wyglądać dokładnie tak, jak generał Robert E. Lee.
— Macie bal przebierańców?
— Coś w tym rodzaju.
Minęło ponad pół godziny, zanim Billy–Joe Bennet skompletował cały mundur. Położył
wszystko na szerokiej ladzie i jeszcze raz zniknął. Po chwili wrócił z tym samym
„rękołamaczem”, którego nie chciał sprzedać chudzielcowi z Madison.
— Bez tego nie ma generała Roberta E. Lee, poruczniku. Tylko proszę tym nie wymachiwać,
to naprawdę niebezpieczna broń.
— Dzięki, Billy. Mam nadzieję, że ten „rękołamacz” okaże się moim wybawicielem.
Kiedy jechali samochodem, Hicks odwrócił się do Deckera i zapytał:
— Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?
— Sam zobaczysz — odparł Decker, wyjmując swoją komórkę. Wystukał numer i odczekał
chwilę. — Jonah? Witam cię, tu McKenna. Nie, nie martw się. Nie. Słuchaj, pamiętasz ten
sklepik, w którym kupowaliśmy prezenty dla Mojżesza Alebodu? Tak, zgadza się. Czy możesz
oddać mi przysługą i pójść tam teraz? Potrzebuję tego samego co wtedy. Tak, kurę też.
Dlaczego? Nie musisz wiedzieć i lepiej nawet, żebyś nie wiedział. Zostaw to wszystko u
dyżurnego w naszym wydziale. Oczywiście, że ci zapłacę.
Gdy zajechali na Siódmą Ulicę, Decker zaparkował przy Magazynie Zaplecza Scenicznego.
Wbrew swojej nazwie, był to dość mały sklep, ale znakomicie zaopatrzony.
— Szukam brody — oznajmił Decker, kiedy tylko wszedł do środka.
— Brody? — powtórzył mały, wysuszony człowieczek. — A więc trafił pan we właściwe
miejsce. Jakiej brody pan potrzebuje, Abe Lincolna, Grizzly Adamsa czy Goatee?
Podjechali do kwatery głównej, by zabrać zakupy zrobione przez Jonaha. Dyżurny sierżant,
wręczając im koszyk z żywą kurą, miał w oczach ogromną ulgę.
— Ta cholera ani na chwilę nie przestała gdakać. To bydlę jest gorsze od mojej żony.
Następnym przystankiem był „The Bottom” na East Main Street. Kupili tam hamburgery,
pieczone skrzydełka i piwo. Decker przełknął kilka kęsów i zapił piwem. Popatrzył na
hamburgera i mruknął z niesmakiem:
— Kurwa, czuję się jak skazaniec podczas ostatniego posiłku.
— Ale wiem, że masz jakiś plan — powiedział Hicks.
— Tak, mam.
— Zamierzasz przebrać się za generała Roberta E. Lee?
— Tak, to główna idea mojego planu.
— Spodziewasz się, że major Shroud stanie na baczność i zacznie ci salutować?
— Może. Widzisz, rzecz w tym, że ten dupek czuje się głęboko skrzywdzony i ma żal do
całego świata, bo nie został za swoje krwawe wyczyny udekorowany. Zamiast tego złapano go i
zamknięto w tej trumnie na sto czterdzieści lat. Każdy by się wkurzył po tylu latach.
— Przecież on i tak nie uwierzy, że generał Lee wciąż żyje.
— Nie wiem. Jeśli nie uwierzy, to już po mnie. Ale sądzę, że po pierwsze, po tylu latach
spędzonych w trumnie ten gość już nie jest normalny i żyje tylko swoimi fantazjami, a po drugie,
liczę na to, że stracił orientację w czasie. Jeśli uda nam się wziąć go z zaskoczenia…
— A ja nadal myślę, że przydałoby się nam kilku specjalnych.
Decker pokręcił głową.
— SWAT nic tu nie zdziała. On jest niewidzialny i w sensie materialnym nie istnieje. Nawet
nie mieliby do czego strzelać. To jakieś połączenie energii elektrycznej i kinetycznej. Może
okaleczać i zabijać ludzi, a oni nie widzą go. Bóg jeden wie, jak to działa. Ale to, że go nie widać
i nie można go dotknąć, wcale nie świadczy o tym, że go nie ma.
— Trochę się już w tym gubię, poruczniku.
Weszli do mieszkania Deckera i Hicks powiesił swój płaszcz. Obrócił jeden z foteli tak, żeby
móc obserwować drzwi wejściowe, i usiadł na nim. Na wszelki wypadek wyciągnął rewolwer i
położył go obok na stoliczku. Decker rozpakował zakupy Jonaha w kuchni, a potem poszedł do
sypialni.
— Weź sobie coś do picia — powiedział, przechodząc przez living–room. — Nie wiem, jak
długo będziemy musieli na niego czekać.
— Moim zdaniem nie tak długo. Wyglądało na to, że już się nie może doczekać swojej
zemsty.
— Dzięki za pocieszenie — mruknął Decker.
Wszedł do sypialni i rzucił mundur na łóżko. Miał nadzieję, że się nie pomylił w ocenie
majora Shrouda i jego motywów i nie przecenił jego możliwości kontroli nad Changó. Sam
jednak przecież widział, jak Changó zareagował na polecenie majora i natychmiast się cofnął, by
nadal go chronić, rezygnując z przyniesionych darów. Ale czy rzeczywiście w tej niezwykłej
symbiozie bóstwa z człowiekiem właśnie człowiek był jednostką dominującą? Być może czasami
tak jest, że bóstwa, aby przetrwać, muszą robić to, co nakazuje im człowiek. Jeśli człowiek
przestaje wierzyć, bóg umiera.
Decker spojrzał na fotografię Cathy. Jeśli wyjdę z tego wszystkiego cało, kochanie, pójdę na
twój grób i przyniosę ci twoje ulubione kamelie. Gdziekolwiek teraz jesteś, kocham cię i zawsze
cię będę kochał… Tak samo, jak ty kochałaś mnie.
Wyszedł z sypialni, stanął na wprost Hicksa i głębokim, dźwięcznym głosem powiedział:
— „Po czterech długich latach, znużeni bezpardonową walką o wolność i honor ojczyzny,
stanęliśmy teraz wobec przeważającej siły wroga…”.
— A niech to! — krzyknął Hicks i zerwał się z fotela.
— Myślisz, że to wypali? — zapytał Decker.
— Hmm… ja bym się dał nabrać.
Decker westchnął, zdjął kapelusz i klapnął w drugim fotelu.
— To jest chore. Kompletne szaleństwo.
— Nie wiem, poruczniku. Całe to śledztwo jest zupełnie pokręcone. Może jedynym sposobem
zwalczenia szaleństwa jest inne szaleństwo.
— Mam nadzieję, że masz rację. Bo jeśli mi się nie uda, to nie wiem, co powiedzą w mediach,
gdy znajdą mnie pociętego na kawałki w mundurze generała Roberta E. Lee.
Hicks uśmiechnął się.
— Panie, świeć nad duszą Caba…
Minęła pomoc. Hicks spojrzał na zegarek i oznajmił:
— Oto i dzień świętego Intercisusa. Witam cię, poruczniku… wciąż żyjesz, prawda?
Decker zerknął na Hicksa i odwrócił głowę, nie mówiąc ani słowa. Dopiero po dłuższej chwili
powiedział:
— Słuchaj, jeśli ten dupek Shroud nie przyjdzie, to wszystko zostaje między nami, tak?
— Chodzi ci o tę przebierankę? Do cholery, Decker, myślisz, że kim jestem?
— Jesteś dobrym partnerem i dobrze pracujesz… jesteś też bystry. Myślę, że wysoko
zajdziesz.
— Nie wiem, poruczniku. Nie jestem już niczego pewien. To śledztwo zupełnie mnie
wyczerpało. Często zadaję sobie pytanie, co by było, gdybym to ja dowodził. Wiesz, o co mi
chodzi…
— Jasne, że wiem. No i co, znalazłeś jakieś odpowiedzi?
— Tak. Nie potrafiłbym zrobić żadnej z tych rzeczy, które ty zrobiłeś.
— Oczywiście, że potrafiłbyś.
— Myślisz, że potrafiłbym zaaranżować seans spirytystyczny z żoną swojego partnera, nie
pytając go nawet o zgodę?
— Hicks, przeprosiłem cię za to i przepraszam jeszcze raz. Nie wybaczysz mi nawet teraz,
gdy stoję jedną nogą nad grobem?
— Nie musisz przepraszać. Postąpiłeś właściwie. Teraz wiem o tym. Czy myślisz, że
odważyłbym się zaszantażować Królową Aché i zmusić ją do pomocy?
— Być może.
— Przez tę kobietę kilka dni miałem sraczkę ze strachu. Daj spokój, poruczniku, nigdy bym
się na to nie odważył.
— Nie możesz tego wiedzieć, Hicks. Może gdybyś musiał…
— Nie, poruczniku. Boja nie wierzyłem w te bzdury z santerią. Ty też nie chciałeś wierzyć,
ale w końcu otworzyłeś umysł i dostrzegłeś to, czego inni nie widzieli.
— Mylisz się, Hicks. Ja sam niczego nie dostrzegłem. Otworzył mi umysł duch osoby, która
mnie kochała bardziej, niżbym przypuszczał. Tylko dlatego uwierzyłem w Upiorną Brygadę i
Changó. I tylko dlatego zacząłem deptać Shroudowi po piętach.
— No dobrze. Co powiesz na filiżanką kawy? — zapytał Hicks, patrząc na zegarek. — Mam
zaparzyć?
— Doskonały pomysł.
Sierżant wstał, poszedł do kuchni i zapalił światło. W tym momencie rozległ się dzwonek do
drzwi. Hicks odwrócił się i spojrzał na Deckera, który wyciągnął anacondę i odbezpieczył ją.
Po chwili zabrzmiał drugi dzwonek.
— Myślisz, że to on? — zapytał Hicks ze ściśniętym gardłem.
— A skąd u niego nagle takie dobre maniery? Jeśli to on i dzwoni do drzwi, może powiem
mu, że jestem zajęty?
— Decker, mimo wszystko to może być on.
— Nie, Hicks. On przechodzi przez ściany. Idź i wyjrzyj przez judasza.
Hicks wyszedł na korytarz, a Decker wstał i na wszelki wypadek zapalił wszystkie lampy.
Potem stanął na środku pokoju, wyprostował się jak struna i zmarszczył brwi. Wyglądał
dokładnie tak, jak generał Robert E. Lee, czekający na zdanie raportu.
— To nie on — oznajmił od progu Hicks.
— Nie? A już chciałem wstawiać wodę na kawę. Więc kto to jest?
— Twoje przyjaciółki, Sandra Plummer i jej matka.
— Co? A co one tu robią o tej godzinie?
— Mam je wprowadzić?
— Oczywiście, że masz je wprowadzić.
Hicks otworzył drzwi. Pierwsza weszła Sandra i zmrużyła oczy, patrząc na Deckera. Panna
Plummer weszła zaraz za nią i od razu spytała:
— Gdzie jest porucznik McKenna?
— Dokładnie przed panią, panno Plummer — powiedział Decker, zdejmując kapelusz. —
Niech pani nie zmyli ta broda. To nie moja.
Eunice Plummer podeszła bliżej.
— Mój Boże, to rzeczywiście pan. Po co to przebranie?
— Oczekuję gościa, panno Plummer. Oczekuję kogoś, kto zabił Alison i Jerry’ego
Maitlandów, George’a Drewry’ego i Johna Masona. A ja mam być następny.
— Ale dlaczego występuje pan w przebraniu Roberta E. Lee?
— Cieszę się, że wie pani, kogo udaję. To coś w rodzaju podstępu psychologicznego.
Chciałem zaskoczyć naszego gościa. Ale proszę mi powiedzieć, co wy tu robicie o tej porze? Jest
po północy.
— Bo nadchodzi Straszny Człowiek — oświadczyła podniecona Sandra.
— A skąd ty o tym wiesz, Sandro?
— Obudziła mnie i powiedziała o tym — odparła zamiast dziewczynki Eunice Plummer. —
Tłumaczyłam jej, że to tylko przywidzenia albo sen, ale ona nie chciała słuchać. Upierała się, że
musi tu do pana przyjść. W końcu ją przyprowadziłam, bo bałam się, że dostanie jakiegoś ataku.
— No dobrze, usiądźcie. Napije się pani kawy? Sierżant Hicks właśnie wybiera się do kuchni.
— Nie, dziękuję bardzo. Ale byłabym wdzięczna, gdyby Sandra dostała szklankę gorącego
mleka.
— Oczywiście, zaraz dostanie. — Decker ujął dłonie Sandry i uśmiechnął się. — Mam
nadzieję, że nie przestraszyłaś się mojej brody. To tylko przebranie.
— Wyglądasz jak święty Mikołaj.
— O tak, masz rację. Przykro mi, że nie mam dla ciebie żadnych prezentów. Ale powiedz mi,
Sandro, skąd u ciebie te przeczucia?
— Miałam sen i śnił mi się jego dom.
— Mów dalej, Sandro.
— Widziałam nad dachem złą chmurę i zobaczyłam Strasznego Człowieka, jak wychodził z
domu. I wiedziałam, że idzie po ciebie. — Sandra zawahała się na moment, a potem wskazała na
szablę Deckera. — On miał taką samą.
Eunice Plummer spojrzała na Deckera.
— Pan czeka na niego, prawda? Więc to, co się śniło Sandrze, dzieje się naprawdę.
— Tak — odparł Decker. — Straszny Człowiek to major Joseph Shroud, którego opętał jeden
z bogów santerii, Changó. Stało się to jeszcze w tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym roku,
podczas bitwy pod Wilderness. Changó dał mu taką siłę, że major sam zdołał pokonać setki
żołnierzy Unii. Jestem pewien, że udałoby mu się nawet zmienić losy wojny, gdyby nie to, że
generał–porucznik Longstreet go uwięził.
— Nie rozumiem, w jaki sposób ten major przeżył do dzisiejszych czasów — powiedziała
Eunice Plummer, kręcąc głową.
— Ja sam tego dokładnie nie wiem. Uwięziono go w ołowianej trumnie i zapieczętowano ją,
ale prawdopodobnie dzięki Changó przetrwał.
— I on teraz idzie po pana, prawda?
— Tak. Mój prapradziadek był jednym z tych, którzy pomogli go uwięzić. A teraz major
Shroud zamierza się zemścić.
— Wiedziałam, że on chce tu przyjść — oświadczyła dziewczynka.
— Tak, masz rację.
— On stoi już za drzwiami! — krzyknęła Sandra.
— Co takiego?
— Straszny Człowiek. On jest za drzwiami!
Decker zerwał się na nogi i szybko włożył kapelusz.
— Hicks! Zapomnij o tej kawie. On już tu jest. Przynieś tu te wszystkie rzeczy z kuchni.
— A co my mamy robić? — zapytała przestraszona Eunice Plummer.
— Idźcie do sypialni i zamknijcie drzwi. On was nie skrzywdzi, jeśli tam zostaniecie.
— Ja muszę być tutaj — stwierdziła Sandra.
— Nie możesz. Ten człowiek to maniakalny zabójca, Sandro. Idź do sypialni, dobrze? Proszę
cię.
— Ale ty go nie będziesz widział.
Z kuchni wyszedł Hicks, z torbą pod jedną pachą i żywą kurą pod drugą.
— Ona ma rację, poruczniku — powiedział. — Pomyśl, co zrobił z Królową Aché.
Decker pokręcił przecząco głową i poprowadził dziewczynkę do sypialni.
— Nie mogę ryzykować, Sandro. Jeśli Straszny Człowiek zobaczy, że mi pomagasz, to Bóg
jeden wie, co wtedy zrobi.
— Ale ja muszę tu zostać — zaprotestowała Sandra. — Czy ty nie rozumiesz, że ja się
właśnie po to urodziłam?
Decker zatrzymał się i popatrzył na nią. Sandra odpowiedziała mu poważnym i
zdeterminowanym spojrzeniem. Eunice Plummer objęła córkę ramieniem.
— Ona ma rację, poruczniku — powiedziała cicho. — Urodziła się upośledzona, ale to
upośledzenie dało jej coś, czego inni nigdy nie mieli. To dar. I pewnie jej przeznaczenie.
Decker patrzył na matkę i na córkę, nie wiedząc, co powiedzieć.
— Poruczniku, więc co robimy?
— Działamy. — Decker pochylił się nad Sandra i spojrzał jej prosto w oczy. — No dobrze,
moja mała bohaterko. Jeśli chcesz zostać, to zostań. Ale zrobimy tak: zgaszę światło w rogu
pokoju, a ty staniesz za mną i nie pokażesz się. I nie zrobisz nic, co by zwróciło na ciebie uwagę,
dobrze? Obiecujesz?
— Obiecuję.
Decker odwrócił się. Stojący w progu kuchni sierżant uniósł kciuk.
— Czy Straszny Człowiek jest za drzwiami? — zapytał, patrząc na Sandrę.
Dziewczynka przytaknęła.
— Słyszę słowa, które sobie powtarza w głowie…
Przymknęła oczy i zaczęła coś mamrotać. Decker dopiero po chwili rozpoznał kilka słów:
Babami Changó ikawo ilemufumi alaya tilanchani nitosi… Wrócił na środek pokoju i zdjął
okulary.
Wyglądał dokładnie tak, jak generał Robert E. Lee. Starał się nadać swojej twarzy poważny i
spokojny wyraz.
— Co on robi? — zapytał po chwili, nie zmieniając pozycji.
Sandra nie odpowiedziała.
— Co on robi? — powtórzył Decker.
— Jest już w środku — szepnęła dziewczynka za jego plecami. — Stoi koło drzwi.
Decker zmrużył oczy, próbując dostrzec jakiekolwiek zakłócenia powietrza, ale bez okularów
nie widział zbyt wyraźnie.
— Zbliża się — powiedziała cicho Sandra. — Przeszedł koło kuchni… Już tu jest. Stoi przed
tobą i patrzy na ciebie.
Decker przełknął ślinę.
— Major Joseph Shroud? — zapytał głębokim, lekko ochrypłym barytonem.
— On ciągle na ciebie patrzy — szepnęła Sandra. — Trzyma rękę na rękojeści szabli.
— Otrzymałem raport o pana czynach, majorze Shroud — powiedział Decker, starając się
zachować spokój. — Nadszedł od samego generała–porucznika Longstreeta.
— Zdjął rękę z szabli — poinformowała Deckera Sandra. — Salutuje ci.
— To pan, generale? Czy to naprawdę pan? — Głos majora drżał z emocji.
— Zdaje się, iż armia pomocnej Wirginii wiele panu zawdzięcza, majorze Shroud.
— Spełniłem tylko pokładane we mnie nadzieje, panie generale.
— Nie, majorze Shroud. Zrobił pan znacznie więcej. Poświęcił się pan dla ojczyzny. W
pojedynkę zdołał pan powstrzymać wroga i ocalił pan Richmond. W uznaniu pana zasług
awansuję pana do stopnia pułkownika.
— Jestem zaszczycony, panie generale.
— Tak, panie pułkowniku Shroud. Nie wolno pana krzywdzić. Jest pan człowiekiem honoru.
Proszę stanąć przede mną… chcę pana zobaczyć i uścisnąć pana dłoń, pułkowniku Shroud.
— On jakoś dziwnie na ciebie patrzy — wymamrotała Sandra.
Decker poczuł suchość w gardle.
— Podejdźże bliżej, pułkowniku. Gdzie twoja dłoń?
— Nie widzi mnie pan, generale? Skąd pan wie, że tu jestem, skoro mnie pan nie dostrzega?
— Czuję pana, pułkowniku. Czuję tak wyraźnie, jakbym pana widział. Zawsze wiem, kiedy
stoi przede mną ktoś, kto reprezentuje odwagę i honor. To aureola, której nie sposób nie
zauważyć.
Minęło kilka sekund i Decker zaczął już podejrzewać, że major Shroud go rozpoznał. Ale
Sandra szepnęła nagle:
— Zobacz, zobacz!
Decker przymrużył lekko oczy. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą nikogo nie było,
zaczęła się stopniowo pojawiać ludzka postać. Po kilku sekundach ujrzał przed sobą majora
Shrouda, który wyglądał tak, jakby był zwykłym śmiertelnikiem.
— Do usług, panie generale.
Decker ujął jego dłoń i choć miał grube rękawice, wyczuł, że ściska same kości.
— Panie majorze Shroud, awansuję pana na stopień pełnego pułkownika armii północnej
Wirginii. Niech się pan odtąd cieszy zasłużonym uznaniem i podziwem. I niechaj odtąd pańskie
nazwisko wejdzie na stałe do ksiąg honoru naszej ukochanej ojczyzny.
Mówiąc to i nadal ściskając dłoń Shrouda, Decker zawołał cicho:
— Teraz, Hicks!
Sierżant wyszedł szybko z kuchni z torbą darów dla boga santerii.
— Changó, Changó, Changó… wysłuchaj mnie, najwspanialszy z bogów. Mam dla ciebie
dary, mam dla ciebie owoce i zioła. Przyniosłem ci rum i miód, i krew.
— Co to znaczy? — zapytał major Shroud. — Co tu robi ten czarnuch? — Chciał wycofać
dłoń, ale Decker trzymał ją mocno.
— Changó, Changó… przyjmij dary. Opuść to marne istnienie i przyjmij nasze dary. Kabio,
kabio sile!
— Generale Lee! Proszę mnie puścić! — krzyknął Shroud, próbując wyrwać dłoń, Decker
jednak ścisnął ją z całych sił.
— Składam ci wyrazy czci i daję ci wszystko, czego pragniesz, Changó — mówił coraz
głośniej Hicks. Otworzył torbę i wysypał owoce na podłogę. — Kabio, kabio sile!
Cholera, to się nie uda, pomyślał w panice Decker, któremu coraz trudniej było utrzymać dłoń
Shrouda. Major szarpnął jeszcze mocniej, uwolnił się z uścisku Deckera i natychmiast sięgnął po
szablę.
— Changó, Changó! — wołał Hicks. — Przyjmij dary!
— Do sypialni! — krzyknął Decker do Sandry.
Major Shroud z wściekłością ruszył na Deckera.
— Nie jesteś Robertem E. Lee! Tyś jest ten przeklęty McKenna. Ooo, zdrajco, teraz
zobaczysz, co to są męki Dziewięciu Śmierci.
Decker wiedział, że nie może strzelić do Shrouda, dopóki jest w nim Changó. Gdyby go teraz
zaatakował, jego gniew byłby stokroć groźniejszy od gniewu majora Shrouda. Ale nie miał
wyboru i musiał się bronić. Wyciągnął szybko Rękołamacza i zamachnął się nim od prawa do
lewa.
— Chcesz mnie pociąć, pierdolcu? No to spróbuj! Szable zadźwięczały ostro, ale już po paru
uderzeniach Decker wiedział, że nie ma najmniejszych szans z majorem Shroudem. Następne
dwa pchnięcia. Jedno z nich udało mu się odparować, drugie jednak trafiło go w ramię.
Nawet nie poczuł bólu. W jego żyłach szalała adrenalina i serce waliło jak młotem. Major
Shroud zadał kolejne dwa ciosy tak szybko, że Decker ledwie dostrzegł jego szablę.
Instynktownie odparował je, ale wiedział, że przed następnym ciosem może już się nie obronić.
Major wziął szeroki zamach. Błysnęło ostrze i Decker uchylił się w ostatnim ułamku sekundy.
Wpadł na sofę, zdołał jednak zobaczyć, że major znów bierze szeroki zamach. Błysk ostrza.
Decker uskoczył z linii cięcia i z poduszek na sofie trysnęła fontanna pierza.
Przeskoczył za sofę, ale major był już za nim. Chwycił go żelaznym uściskiem za ramiona i za
kark. Decker jęknął z bólu i padł na kolana.
— Dziewięć Śmierci, McKenna. Teraz będziesz cierpiał.
Decker próbował odwrócić się i złapać Shrouda za nadgarstek, major jednak pociągnął szablę
do siebie i przeciął mu dłoń. Na podłogę trysnęła krew.
— Pierwsza Śmierć, McKenna! — huknął Shroud. — Odrąbię ci teraz palce lewej ręki.
Podniósł szablę, ale w tym momencie usłyszeli gdakanie. Na środek pokoju wybiegł Hicks,
trzymając za nogi kurę.
— Changó, Changó, przyjdź i pij! Mam dla ciebie świeżą krew. Kabio, kabio sile! Witaj w
naszym domu!
— Co robisz, przeklęty czarny głupcze?! — wrzasnął major Shroud, odwracając się do
Hicksa. — Odejdź stąd! Odejdź, bo inaczej twoja głowa potoczy się zaraz po jego głowie!
— Changó, Changó! — krzyczał Hicks. — Ukaż się nam! Przyjdź po świeżą krew. Władco
ognia, panie błyskawic… Changó, czy jesteś panem swego przeznaczenia?
— Odejdź!!! — ryknął Shroud, wciąż trzymając Deckera w żelaznym uścisku.
Hicks złapał kurę za głowę, długim kuchennym nożem podciął jej gardło, a potem zaczął
potrząsać martwym już ptakiem, rozbryzgując na wszystkie strony krew.
— Nie!!! — wrzeszczał major Shroud. — Changó, nie! Zakazuję ci! Zakazuję!
W tym momencie z jego głowy zaczęły strzelać niebieskie promienie. Major znieruchomiał
jak odłączony od prądu automat. Po chwili wokół jego głowy uformowała się świetlista kula.
— Nie… nie… Changó… — jęknął. — Jeśli ja umrę, ty także umrzesz.
Ale orisha wyszedł już z niego i oddalał się powoli. Świetlista kula rozciągnęła się,
przybierając kształt wysokiej postaci z szeroko rozłożonymi ramionami, płonącymi czerwienią
oczami i włosami jak skrzące się wężowisko.
— Nie opuszczaj mnie… — błagał coraz cichszym głosem Shroud.
Całe mieszkanie zatrzęsło się nagle. Ze ścian pospadały obrazy i fotografie. Rozbłysło
oślepiające światło, które niemal pozbawiło Deckera zdolności widzenia. Powietrzem targnął
potężny grzmot i po chwili wszystkie meble i zasłony stanęły w płomieniach.
Zasłaniając ramieniem twarz, Hicks krzyknął:
— Changó, jesteś panem własnego przeznaczenia! Jesteś wielki!
W tym momencie major Shroud ocknął się z letargu i ruszył w stronę Hicksa. Decker, gdy
tylko poczuł, że jest wolny, skoczył na równe nogi i wyciągnął z kabury anacondę. Sierżant w
panice wycofywał się do kuchni, osłaniając się od ciosów szabli skórzaną torbą i martwą kurą.
Decker wiedział, że Hicksowi pozostało zaledwie kilka sekund. Wymierzył rewolwer i krzyknął:
— Shroud!
Major odwrócił się i w tej samej chwili Decker strzelił, ale Shroud błyskawicznie pochylił
głowę i kula uderzyła w siedzącą wśród pola tulipanów dziewczynę. Szkło z obrazu rozprysnęło
się na wszystkie strony, a jeden odłamek wbił się w twarz Deckera tuż pod jego lewym okiem.
— Musisz mnie trafić, żeby zabić, nędzny człowieczku! — krzyknął Shroud.
Decker strzelił jeszcze kilka razy, ale major był szybki jak błyskawica i Decker nie mógł go
trafić.
— Dziewięć Śmierci, McKenna — syknął Shroud. — Idę po ciebie.
Kiedy ruszył w jego kierunku, Decker kątem oka zauważył, że Changó jest teraz wirującą
świetlistą kulą, wiszącą tuż pod sufitem. Wymierzył w Shrouda swoją anacondę i już naciskał
spust, gdy nagle oślepiło go jaskrawe światło. Z wirującej, skrzącej się kuli wystrzeliła niebieska
błyskawica i trafiła prosto w szablę Shrouda. Major uniósł się w powietrze, przeleciał przez cały
pokój i z głuchym łoskotem uderzył w ścianę. Z jego płaszcza wydobywał się dym, a po brodzie
tańczyło tysiące pomarańczowych iskierek. Leżał skulony na podłodze i jęczał. Decker popatrzył
na świetlistą kulę.
— Czy to ty, Changó? — zapytał, choć w gruncie rzeczy nie oczekiwał, że bóstwo mu
odpowie. Ale po kilku sekundach w jego mózgu pojawiła się seria obrazów wraz ze słowami:
„Trzymał mojego ducha na uwięzi przez tysiące ciemności, owładnięty żądzą zadawania bólu
i zabijania tych, którzy ugościli w swych sercach moich braci i siostry… Zabijał setkami
wojowników, którzy walczyli w obronie moich wyznawców”.
Decker w milczeniu skinął głową.
„Twój dar został przyjęty, człowiecze”.
Świetlista kula zaczęła blednąc i rozpływać się w powietrzu. Przez kilka sekund Decker
widział pod sufitem świecące jasno gwiazdy, które też powoli zaczęły gasnąć. Po chwili boga
piorunów i błyskawic już nie było, a w pokoju hulał wiatr, kołysząc strzępami spalonych zasłon.
Major Shroud jęknął głucho. Decker odwrócił się i podszedł do niego.
— …zdradził… zdradził mnie… — jęczał major. — Nawet mój bóg mnie zdradził.
— Nikt nikogo nie zdradził, majorze. Pan sam siebie zdradził.
— To była wojna, pamiętaj o tym, McKenna. Była wojna, a ja wypełniałem tylko swoją
powinność. Jedyną rzeczą, jaką źle uczyniłem, było to, że wykonałem moją misję zbyt dobrze.
— Tak, aż za dobrze — powiedział cicho Decker i wymierzył rewolwer prosto między oczy
majora. — Hicks! — zawołał, nie odrywając oczu od Shrouda. — Możesz chodzić? Wszystko w
porządku?
— Jasne, szefie.
— To idź po Sandrę i jej matkę.
Sierżant pokuśtykał do sypialni, otworzył drzwi i kiwnął ręką.
— Chodźcie, jest już bezpiecznie. Ale musimy się spieszyć.
Kiedy wyprowadził je z sypialni, Decker wciąż trzymał anacondę o pół centymetra od czoła
majora Shrouda.
— Południe znów powstanie! — zawołał Shroud. — Zobaczycie!
— My może zobaczymy, majorze — odparł spokojnie Decker. — Ale ty na pewno nie.
Mówiąc to, nacisnął spust.
W tym momencie całym mieszkaniem targnęła potężna eksplozja. Deckera wyrzuciło w
powietrze. Przeleciał kilka metrów i uderzył głową w kuchenne drzwi. Zawirowało mu w głowie
i przez chwilę widział jak przez gęstą mgłę, zdołał jednak doczołgać się do drzwi wyjściowych.
Sierżant natychmiast złapał go za kołnierz i wyciągnął z mieszkania.
— Mój kapelusz! — stęknął Decker. — Billy–Joe mnie zabije.
Przed budynkiem stały już dwa wozy strażackie, policyjne radiowozy i kilkunastu gapiów.
Decker spojrzał w górę. Jego mieszkanie płonęło, przypominając konfederacki sztandar bojowy
łopoczący na porannym wietrze.
Błysnęły flesze aparatów fotograficznych, a ktoś z tłumu krzyknął:
— To Robert E. Lee! Przysięgam na Boga, to on!
— Nadal cię kochają, generale — powiedział z szerokim uśmiechem Hicks.
Otoczyli ich reporterzy, policjanci i ludzie z pogotowia. Tłum pchał się do przodu, chcąc
zobaczyć legendarnego generała. Jakaś kobieta z tłumu zaintonowała hymn bojowy Południa,
Dixie, i po chwili przyłączyli się do niej pozostali gapie.
Synu Południa, usłysz ziemi zew!
Powstań, nim śmierć nas dogoni!
Do broni, do broni, do broni!
Synu, potrzebna twoja krew!
Niech się serca wnet zjednoczą!
I bagnety we krwi zbroczą!
Nieśmy sztandar Południa!
Hurra, hurra!
Bo dla Dixie kroczym razem
Ramię w ramię!
Ze śpiewem na ustach!
To zwycięstwa znamię!
Nadjechał kolejny radiowóz, z którego wysiadł Cab. Miał podpuchnięte oczy i widać było, że
włożył sweter na piżamę.
— Co tu się stało? — zapytał Deckera. — I może byś się wytłumaczył z tego przebrania…
Decker uśmiechnął się i odkleił sztuczną brodę.
— To długa historia, kapitanie.
Cab spojrzał w górę, na płonące mieszkanie swojego podwładnego, a potem jeszcze raz na
jego strój.
— Decker, słuchaj…
— Dopadliśmy go, kapitanie. Może pan powiedzieć swoim szefom, że już po wszystkim.
Cab pociągnął nosem, a potem potężnie kichnął. Nie miał chusteczki, więc Eunice Plummer
podała mu swoją.
— Jesteś dobrym detektywem, Decker — powiedział po chwili. — Ale nie mów mi, jak ty to
robisz. Ja chcę jeszcze trochę pożyć.
Trzy dni później, pierwszego dnia po powrocie Deckera do pracy, zadzwonił telefon.
— Decker? Tu Toni Morello.
— Witam panią kapitan.
— Teraz jest pan podobno generałem, i to bardzo sławnym.
— Aa, tak. Nawet byłem w telewizji. Pani kapitan, chciałem serdecznie podziękować za
wszystko, co pani dla mnie zrobiła.
— Jeśli zaprosi mnie pan na lunch, to uznam, że podziękowania są szczere.
— Z przyjemnością, pani kapitan, choć dzisiaj jestem już umówiony z inną damą, znacznie
młodszą. Jej również mam wiele do zawdzięczenia.
— Czy powinnam być zazdrosna?
Decker chrząknął i uśmiechnął się. Spojrzał na Sandrę, która siedziała obok niego i rysowała
boga piorunów i ognia, ciskającego błyskawicą w majora Shrouda.
— Tak, myślę, że powinna pani. Ale dziś z przyjemnością zaproszę was obie.
Zanim jednak zabrał obie damy na lunch, zaszedł na cmentarz i położył na grobie Cathy jej
ulubione kamelie. Wiatr przywiał znad James River świeży zapach wody, zaszumiał w wysokich
drzewach i pognał dalej.
— Nie wiem, gdzie teraz jesteś — szepnął Decker — ale kocham cię… I dzięki za wszystko.
GRAHAM MASTERTON, popularny pisarz angielski, urodził się w 1946 roku w Edynburgu.
Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w miesięcznikach, m.in. Mayfair i angielskim
oddziale Penthouse’a. Jest autorem licznych horrorów, romansów, powieści obyczajowych,
thrillerów, poradników sek — suologicznych. Swój pierwszy utwór z gatunku horroru
zatytułowany „Manitou” wydał na początku lat 70. Łącznie napisał ponad pięćdziesiąt książek o
łącznym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad dwa miliony
kupili polscy czytelnicy. Wielką popularność pisarza w Polsce ugruntował cykl poradników
seksuologicznych — przede wszystkim „Magia seksu” i „Potęga seksu”. Horrory „Tengu” i
„Kostnica” otrzymały wyróżnienia literackie w USA i Europie, zaś „Manitou” został
zekranizowany. Najnowsze bestsellery pisarza to powieści grozy „Koszmar” (2002) i „Szary
diabeł” (2003) oraz thriller „Święty terror” (2003). Wkrótce ukaże się Darkroom („Ciemnia”).