martin zelenay, "u progu zagłady"

22

Upload: siw-znak

Post on 13-Mar-2016

238 views

Category:

Documents


1 download

DESCRIPTION

 

TRANSCRIPT

Wydawnictwo Znak Kraków 2014

Martin ZeLenay

przełożył

Marcin Osiowski

- 21 -

Rozdział 1

Niedziela / poniedziałek

Siedzieli prosto, jak manekiny zamocowane w czerwonych fotelach. Tylko dłonie wystukiwały: trach, trach, trach… rytmicznie niczym werble czy buciory na defiladzie, jak strzały karabinu. Twarze smut-ne, wykrzywione grymasem tylko trochę podobnym do uśmiechu.

„Uśmiechać się wolno, okazując radość ze spotkania z Najwybitniej-szym Przywódcą, ale należy zachować umiar i powagę” – głosiła instrukcja dla widzów-uczestników.

Na podwyższeniu mównica, nieco w głębi sceny – długi stół pre-zydialny. W tle obraz-dekoracja: Najwybitniejszy Przywódca z wy-ciągniętą dłonią, w kostiumie podobnym do kombinezonu lotnika z początków awiacji, na tle pól i fabryk z dymiącymi kominami. Portret otaczał wieniec laurowy z kłosami zbóż, sierpem i młotem, liniami wysokiego napięcia, traktorami i karabinami, których bag-nety celowały błyszczącymi ostrzami w niebo. Nad głową aureola: kręgi z czerwonych gwiazd na złotym tle.

Po bokach sceny powiewały flagi miotane wiatrem. Wiatr wytwarzały ukryte pod sceną wentylatory. Zza stołu prezydialnego wstał chudy starzec w mundurze i uniósł

mikrofon. Oklaski zamarły.

- 22 -

– Zawsze będziemy niezłomnie podążać drogą wytyczoną przez Najwybitniejszego Przywódcę!

Salwa oklasków odbiła się echem w kamiennych ścianach audy-torium. Ktoś zerwał się z miejsca i krzyknął:

– Niech żyje Najwybitniejszy Przywódca!Sala ryknęła: – Niech żyje!Następna postać wstała zza prezydialnego stołu: – Niech żyje Niezwyciężona Wiecznotrwała Idea! – Niech żyje! – Zawsze będziemy podążać za myślą Najwybitniejszego Przy-

wódcy!Huraganowe oklaski.Światła przygasły. Przez dziesiątki rzędów przeszedł szmer;

w blasku punktowych reflektorów ukazał się On – niski, mimo wy-sokich obcasów, wąski w ramionach, w brązowym kostiumie opi-nającym wystający brzuch. Nalana twarz, duże, trochę niemęskie okulary z przyciemnionymi szkłami. Położył na mównicy kartki pa-pieru, poprawił okulary i czekał. Spojrzał na prezydium; klaskano rytmicznie. Przeniósł wzrok na salę – jutro otrzyma raport z nazwi-skami tych, którzy klaskali nie dość entuzjastycznie.

Wreszcie zapanowała całkowita cisza. – Towarzysze… – zaczął z pamięci i po chwili wahania spojrzał

w kartkę. Zapatrzył się w pierwsze zdanie, w końcu odczytał je bez przekonania: – Dzięki niezłomnej woli narodu podążającego tą właś-nie drogą zwyciężymy…

Jeden z oficerów za prezydialnym stołem uniósł się niepewnie, jednak widząc, że mówca przerwał, krzyknął:

– Niech żyje Niezwyciężona Wiecznotrwała Idea! – Niech żyje! – odpowiedziała sala. – Podążajmy za myślą Najwybitniejszego Przywódcy! – Podążajmy! – powtórzyła sala i wszyscy zaczęli klaskać.Mówca czekał; w tym miejscu przemówienia miał zaznaczone

dwie gwiazdki, które oznaczały dwa spontaniczne okrzyki, i linię ciągłą przez całą kartkę – długotrwałe oklaski. Przeniósł wzrok na dół kartki, na numer strony: dwa. Spokojnie przełożył kartki; upew-

- 23 -

nił się, że trzyma na wierzchu pierwszą stronę, zaczynającą się od „Towarzysze…”, sprawdził kolejność pozostałych, po czym uniósł rękę i przeczytał beznamiętnym tonem:

– Towarzysze, dzisiejsze spotkanie jest wyjątkowe. Jesteśmy tu-taj razem: nasza niezwyciężona armia i wierna partia. To wy, ludzie wybrani, by kierować kolektywem społeczno-politycznym zgodnie z niezwyciężoną Wiecznotrwałą Ideą, stanowicie rdzeń i kościec, je-steście główną siłą i musicie stanowić niedościgniony wzorzec wy-chowawczy. Armia jest główną siłą napędową, filarem w budownic-twie doskonale szczęśliwego społeczeństwa stanowiącego jednolity organizm społeczno-polityczny. Jest też mieczem i tarczą w obronnej walce, jaką nieustannie musimy prowadzić z amerykańskim imperiali-zmem, z krwawym reżimem kapitalistycznych podżegaczy wojennych, knujących zdradziecką napaść na naszą miłującą wolność ojczyznę. Musimy zachować rewolucyjną czujność w każdej chwili, musimy być przygotowani do nowych wyzwań i gotowi odeprzeć każdy atak…

Siedzący w trzecim rzędzie generał Chen rozejrzał się dyskretnie. O! Zastępca ministra spraw zagranicznych pozwolił sobie wystąpić w zagranicznym garniturze i kolorowym krawacie. Robił ostatnio wielką karierę, w telewizji pokazano go w najbliższym otoczeniu Najwybitniejszego Przywódcy. Obok siedział młody pułkownik Pak Li. Generał Chen zamyślił się: zaledwie trzydziestoparoletni Pak led-wo wyszedł z obozu karnego i już siedzi w drugim rzędzie!

Przemówienie, przerywane oklaskami i okrzykami, trwało prawie go-dzinę. Najwybitniejszy Przywódca pojawia się rzadko, przez pierw-sze cztery lata swoich rządów wypowiedział publicznie tylko jedno zdanie: „Pozdrawiam żołnierzy naszej Armii Ludowej”.

Generał Chen zauważył, że Najwybitniejszy Przywódca w po-witaniu najpierw wymienił armię, a potem partię, trzykrotnie po-wtórzył „jesteśmy gotowi odeprzeć atak”, a jeszcze częściej mówił o „nowych wyzwaniach” oraz o „nowej jakości”.

Od lat ogłaszano wielkie przełomy i zwrotne momenty i zmusza-no ludzi do jeszcze bardziej wytężonej pracy za jeszcze mniejsze racje żywnościowe. W języku propagandy „nowa jakość” oznaczała

- 24 -

dalsze zaciskanie pasa, a gotowość odparcia ataku – potrzebę zada-nia decydującego ciosu. Zbliża się wojna, pomyślał Chen.

* * *

– Mogę zobaczyć pana prawo jazdy? – Mimo pozorów nie było to py-tanie. Policjant patrzył na Franka z zatroskaną miną, jak nauczyciel, który przyłapał ucznia na paleniu papierosów. Frank wręczył doku-ment z miną niewiniątka, ale naprawdę był coraz bardziej wściekły. Spieszył się.

– Frank Shepard? – Brzmiało jak pytanie, choć nim nie było. Frank chciał burknąć: „Skoro tak napisane”, ale powstrzymał się.

– Spieszę się – powiedział i pożałował. – No, to widać, panie Shepard! Funkcjonariusz niespiesznie powędrował za samochód. Uważnie

obejrzał tablicę rejestracyjną, dokumenty przejrzał, człapiąc z po-wrotem, zerknął na przednią szybę z naklejkami ubezpieczalni i raz jeszcze zajrzał w dokumenty.

– Frank, prawda? Przekroczył pan prędkość o ponad dwadzieścia mil, to poważne wykroczenie.

Zrobił surową minę; rozważał, co wybrać z katalogu procedur. – Pan tu pracuje? – Ruchem głowy wskazał pobliskie zabudowa-

nia szpitala, skąd Frank nadjechał. – Nie, jestem pacjentem. Rehabilitacja – zgodnie z prawdą wy-

jaśnił Frank i znowu pożałował. – Wypadek? – Tak, nic poważnego, to było dawno – tym razem skłamał, żeby

policjant nie zapytał, czy może prowadzić samochód. – A może pan prowadzić samochód? – Tak, oczywiście. Lekarze każą mi biegać, pływać i podciągać

się na drążku, dlaczego miałbym nie jeździć. – Starał się być prze-konujący, ale i to mu się nie udało.

– No tak… – Policjant kiwał głową z dezaprobatą.Frank w końcu wyjął legitymację i pokazał policjantowi. – Oficerze, spieszę się. Przyjmę mandat, cokolwiek pan zadecy-

duje, ale muszę jechać.

- 25 -

Policjant przejrzał legitymację. – No proszę, Departament Sprawiedliwości. Może w Waszyngto-

nie wolno wam tak jeździć, ale nie tu! Zrobił surową minę, dość długo stukał dokumentami w otwartą

dłoń i w końcu oddał je Frankowi. – Udzielam panu upomnienia! Żeby mi się to nie powtórzyło!

Legitymacja Departamentu Sprawiedliwości była prawdziwa, cho-ciaż Shepard nigdy tam nie pracował. Od prawie trzydziestu lat był oficerem operacyjnym CIA. Od ponad dziesięciu w najbardziej utajnionej strukturze amerykańskiego wywiadu, Wydziale Operacji Specjalnych. Utworzona po zamachach 11 września jednostka nosi-ła oficjalnie nazwę: Sekcja Kontroli Procedur i Dokumentacji, a o jej prawdziwych zadaniach wiedziało tylko kilka osób w państwie.

Shepard grzecznie podziękował policjantowi, odjechał i zaklął pod nosem. Lewe ramię go bolało, chociaż lekarze twierdzili, że już powinno przestać. Dwa razy jeździł już dzisiaj po zakupy; Susan za-prosiła na wieczór gości. Starała się go przywrócić, jak to nazywała, normalnemu życiu. Był jej w gruncie rzeczy wdzięczny i doceniał jej wysiłek. Po latach pracy w Agencji powrót do rodzinnych obowiąz-ków nie był łatwy. Córka cieszyła się, przecież zawsze brakowało jej ojca – wiecznego nieobecnego, ale teraz dorastała i tyle nowego dzia-ło się wokół, że coraz mniej miejsca zostawało jej na życie rodzin-ne. Czas, kiedy go naprawdę potrzebowała, minął. Młodość Susan i Franka – studentów, gdy się poznali, potrzebujących się i wspólnie odkrywających świat – też minął. Sporo zła w ich związku narobiły niepewność i niedopowiedzenia: Sue przez lata nie wiedziała, czym się Frank tak naprawdę zajmuje. Niespodziewane wyjazdy, telefo-ny i kartki z najdziwniejszych miejsc świata, przekładane powroty, niejasności i plotki rodziły podejrzenia o zdradę czy jakieś brudne sprawki; tajemnice karmiły wyobraźnię. Toya, jak to dziecko, miała pretensje, że go nigdy nie było.

Ranny w ostatniej niezwykłej akcji, na granicy przeżycia, powra-cał do nich w glorii bohatera. Dopiero przy tej okazji Susan dowie-działa się w końcu, kim rzeczywiście jest jej mąż. Ale był to powrót późny, tego, co minęło, nie da się wrócić, nie wszystkie krzywdy

- 26 -

da się naprawić. Znalazł się w domu, który tak naprawdę nigdy nie był jego domem. Domu, który od dawna już żył własnym życiem: życiem bez niego.

Toya – także bez niego – rosła, dojrzewała, ni to dziecko, ni to już kobieta, coraz bardziej krytyczna i samodzielna, coraz bardziej zainteresowana rówieśnikami, mniej rodziną; pierwsze poważniejsze sukcesy, pierwsi chłopcy, pierwsze szkolne sympatie… Miał wraże-nie, że się ze swoją córką trochę minęli; kiedy go potrzebowała – to go nie było, a teraz, kiedy miał dla niej czas – ją pochłaniało życie już coraz bardziej samodzielne.

Susan także była już „gdzie indziej”. Z absolwentki dobrej uczelni, pełnej, nieco może naiwnego, entuzjazmu zmieniania świata (który kiedyś tak go wzruszał), przekształciła się w dojrzałą, doświadczoną i pewną swoich racji nauczycielkę, co nieraz w życiu zawodowym owocowało problemami, ba, nawet konfliktami, nieuchronnymi, gdy idea zderza się z realiami życia.

Jego dziewczyny musiały się zmierzyć z nieobecnością Franka. Ta rodzina, ten dom przyzwyczaiły się do nieobecności męża i ojca, poradziły sobie bez niego, zarówno psychicznie, jak i praktycznie. Frank nie wie, gdzie są bezpieczniki ani jak zamknąć dopływ wody, gdy cieknie kran, nie zna telefonu do hydraulika. Nie zna też są-siadów ani oni jego. Gdy rano spieszą do pracy, on biega po parku, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Jego zadaniem jest troszcze-nie się o siebie… to, co się nazywa „rehabilitacja”… Ma pięćdziesiąt lat, a Sue, chociaż o osiem lat młodsza, zawsze pragnęła stabiliza-cji, chciała mieć dom, rodzinę. Świetna dziewczyna, okazała się też mądrą matką i dobrą żoną. Frank zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, cenił jej wysiłek i szanował wybory, ale…

No właśnie… Przez lata pracy dysponował nieograniczoną swo-bodą ruchów, doboru środków i metod w zwalczaniu największych zagrożeń, wiedział, jak to robić, i odnosił sukcesy. Pracował z na-rażeniem życia pośród gęstej sieci połączeń, układów i zależności, niewidocznych z zewnątrz i nieprzeniknionych dla postronnego ob-serwatora. Żył w mrocznym świecie tajemnic, a od umiejętności ich rozwiązywania – przez niego i jego partnerów – zależało bezpie-czeństwo milionów ludzi. Tworzyli zwartą grupę żołnierzy na nie-

- 27 -

widzialnym froncie, a wzajemne zaufanie czerpali z doświadczenia zdobytego we wspólnych bojach. Frank był ceniony przez przełożo-nych, a szczególnie przez swojego bezpośredniego szefa – a w za-sadzie przyjaciela, jeszcze z czasów studiów w Teksasie – Jasona Millingtona. Mógł liczyć na wsparcie CIA i innych agencji rządo-wych, a nawet w razie potrzeby miał za plecami potężną machinę US Army. Był pojedynczym, niemniej ważnym trybem w systemie bezpieczeństwa kraju.

A teraz miał problem, bo zapomniał kupić musztardę.

* * *

Samochód zatrzymał się przed wysokim blokiem. Było zupełnie ciemno. W oknach okolicznych budynków nie paliły się żadne świat-ła, ulice robiły wrażenie wymarłych. Ruch samochodowy, i tak nie-wielki, po zmroku zamierał, a ulicznych latarń w tej części miasta nie włączano już od kilku lat. Najbliższy blok z zewnątrz wyglądał jak większość tanich bloków mieszkalnych na całym świecie, lecz klatka schodowa nie została wykończona, choć dom wybudowano przed dziesięciu laty: schody z nierównego betonu miały prowizo-ryczną, lecz dawno zardzewiałą balustradę, ścian nie pomalowano, drzwi do windy, której nigdy nie zamontowano, były zabite deskami. Pak Li wszedł na czwarte piętro i otworzył drzwi swojego mieszkania.

– Pak? – Jego żona obudziła się i spytała niepewnym głosem: – To ty?

– Tak, tak.Usiedli przy kuchennym stole, jedynym w jednopokojowym

mieszkaniu. Pułkownik dostał już przydział na większe, w lepszej części miasta, za rzeką, ale nie zdążył załatwić wszystkich formal-ności. Przeprowadzą się za miesiąc, może dwa.

Zajrzał do wnęki, gdzie sypiali na rozłożonych na podłodze ma-teracach.

– Nie budź go. Niedawno usnął, a musi wstać przed piątą.Nie widział syna od kilku tygodni. Chłopiec miał siedem lat, do-

brze się uczył. – Ćwiczą do defilady – wyjaśniła.

- 28 -

Kiwnął głową. Z torby wyjął paczkę: kilka opakowań sera, węd-liny, puszki. Otworzyła jedną.

– Ooo! Prawdziwa kawa! Ale pięknie pachnie.Oglądała owoce, niektóre brała do ręki, delikatnie pocierała dło-

nią i wąchała aromat. Wędzoną rybę schowała do plastikowego pu-dełka za oknem, które w zimie pełniło funkcję lodówki. Ułamała kawałek czekolady.

– Pyszna. Resztę zostawię dla małego. – Nie musisz. Za kilka dni przywiozą z mojej jednostki więcej. Ucieszyła się. Ale czekoladę odłożyła i tak.

* * *

Nad pogrążonym w mroku miastem biła blaskiem spiżowa postać z wyciągniętą ręką – monstrualnej wielkości pomnik rewolucji ze statuą Najwybitniejszego Przywódcy. Ale i te światła zostaną nie-bawem wyłączone i pozostanie tylko to jedno, które nie gaśnie ni-gdy – elektryczny czerwony znicz na granitowej kolumnie: pomnik Niezwyciężonej Wiecznotrwałej Idei.

Zakończono obrady Zjazdu. Ostatnie limuzyny bezszelestnie opuszczały centrum stolicy pod bacznym okiem obstawy i milicjan-tów kierujących ruchem, którego – poza rządowymi limuzynami – nie było. Minie godzina, nim niektóre z nich dojadą przez zamarłe miasto do rządowego ośrodka na peryferiach.

* * *

Po skrupulatnej kontroli zaproszeń wkraczali do sali recepcyjnej, gdzie pomimo później pory czekały zastawione stoły, a kelnerzy roz-nosili napoje. Na gości z trzymetrowego portretu wykonanego z mi-lionów przepiórczych piórek spoglądał Najwybitniejszy Przywódca.

Generał Chen poprosił o wodę i obserwował: ścisła elita. Co praw-da brakowało premiera i dwóch wicepremierów, nie było kilku mi-nistrów, lecz to właśnie zebrani tutaj stanowili rzeczywistą władzę. Technologia tyranii, codzienność władzy absolutnej – o tym, czy ktoś awansował, czy popadał w niełaskę, decydowała nie funkcja bądź jej

- 29 -

utrata, lecz wola Najwybitniejszego Przywódcy, wyrażana subtelny-mi sygnałami, czytelnymi tylko dla wtajemniczonych.

Większość gości była w mundurach. Mimo pozornie swobodnej atmosfery byli spięci; szczupli, niektórzy wręcz wychudzeni, o za-padniętych policzkach, doświadczeni przez życie w reżimie, posłusz-ni. Cywile robili nieco inne wrażenie. Niektórzy w przyzwoitych garniturach, a zastępca ministra spraw zagranicznych w ekstrawa-ganckiej, jak na tutejsze warunki, dwurzędowej marynarce z poszet-ką w kolorze krawata. Obracał w dłoni kryształową szklankę whisky. Dostrzegł generała Chena, podszedł do niego. Chwilę rozmawiali. Przerwali, gdy na podjeździe pojawiły się światła samochodów. Właśnie minęła północ.

Oficerowie przybocznej gwardii otoczyli limuzynę i czekali. – Jestem zmęczony – mruknął Przywódca. Kierowca nie drgnął,

milczał; czekał na polecenia. Po chwili kazał wezwać wiceministra spraw zagranicznych.

Oficer przybocznej gwardii wkroczył sprężystym krokiem do sali re-cepcyjnej i rozejrzał się.

– Proszę ze mną.

Wyszli na zewnątrz, odprowadzani wzrokiem zebranych. Obeszli limu zynę, młody oficer otworzył drzwi i wiceminister wsiadł.

Przez dłuższą chwilę dwaj mężczyźni siedzieli w ciszy. W koń-cu, bez słowa powitania, padło pytanie:

– Wszyscy są? – Tak, towarzyszu Przywódco – odpowiedział wiceminister. Użył

skróconego tytułu, a na to mogli sobie pozwolić jedynie najbliżsi.Po dłuższej chwili następne pytanie: – Jakie nastroje?Nie odpowiedział od razu. Dwa lata temu jego śmiały plan zy-

skał akceptację Przywódcy. Od tamtej pory w tajemnicy pracował nad wprowadzeniem go w życie. Odbył wiele zagranicznych podróży, wybrał kontrahentów, jak ich kazał nazywać Przywódca, sprawdził ich możliwości finansowe, uzgodnił wstępne warunki transakcji. Stał

- 30 -

się faworytem – widocznym, lecz nadal nieformalnym. Nikt dotąd nie znał powodów, dlaczego tak się działo. Teraz, gdy najbliższej świcie zostanie ujawniony plan i jego autor, jego pozycja zostanie ugruntowana. Na długie lata, może na zawsze.

– Czekają na decyzje. – Pytam… czy ktoś… jak się zachowują?Ostatnie roszady były nie dość dramatyczne, nikogo nie ukarano.

Pomyślał, że podążając za myślą Najwybitniejszego Przywódcy, po-winien mu kogoś wskazać. Ale nie było to proste: jego plan, mimo że zakładał użycie ładunku nuklearnego, nie angażował do tej pory wielu wojskowych. Genialny pomysł, którego realizacja miała być gwarantem nie tylko dalszej kariery wiceministra, ale i jego włas-nego bezpieczeństwa, już teraz powodował zmiany w układzie sił wewnętrznych. Odsunięcie kolejnego wojskowego, nie mówiąc o eg-zekucji, wzmocniłoby pozycję jego ministerstwa, jego środowiska, jego samego. Do realizacji planu potrzebni by byli jednak doświad-czeni, sprawdzeni ludzie. Armia, wywiad wojskowy będą konieczni, analizował w myślach wiceminister. Powiedział:

– Wiedzą, że zapadną ważne decyzje. Ale nikt się nawet nie do-myśla jakie. Podpytywałem.

– Starego Chena też? – Tak, przed chwilą. Robi dobre wrażenie, jest spokojny. – Jesteś pewien, że da radę? – Jestem pewien tylko was, towarzyszu Przywódco. – A siebie samego? Nie jesteś pewien?Zawahał się. Cóż to mogło znaczyć? – Tak… Oczywiście… Jeżeli mi tylko towarzysz Przywódca po-

zwoli Mu służyć. I ojczyźnie. – No dobrze, to jak z nim? – Chen jest doświadczonym żołnierzem i wie, jak sobie radzić

z niepewnymi czy ze słabszymi.Mężczyzna wciśnięty w kanapę limuzyny zarechotał. – O tak! Sam go tego nauczyłem! Dziesięć lat obozu! Dobra

szkoła!Po chwili spytał: – A młody Pak Li?

- 31 -

Wiceminister zawahał się; kolejny wojskowy. – No, nie wiem… ostatnio się sprawdził, organizując próbny prze-

rzut. To jego ludzie przewieźli do Włoch atrapę ładunku, sprawdzili działanie detektorów promieniowania na granicach. Ale wcześniej z nim nie pracowałem, długo go nie widywałem.

– No pewnie! – zaśmiał się Przywódca. – Pięć lat. Ściągnąłem go z obozu niedawno. – I dodał, zanosząc się śmiechem: – W ostat-niej chwili.

Śmiał się jeszcze chwilę. Spojrzał przez pancerną szybę limuzyny: w kręgu światła stali oficerowie jego przybocznej gwardii, szczęśliwi i gotowi oddać życie za umiłowanego władcę. Dalej, za wysokimi, przeszklonymi drzwiami poruszały się sylwetki w złocistym blasku luksusu. Czy zasłużyli, by się w nim pławić? Czy wszyscy byli god-ni realizować jego wielkie idee?

– Idź już.Wiceminister skłonił głowę, wysiadł i poprawił krawat. Ruszył

ku ciepłemu światłu sączącemu się z drzwi rezydencji. Wiedział, że skupi to uwagę innych. Po raz kolejny został wyróżniony, i to na oczach najważniejszych osób w państwie.

Limuzyna nadal stała na podjeździe. Zbliżył się szef ochrony. Uchyliło się okno.

– Upij ich, daj dziewczynki. Uruchom kamery, podsłuchaj każde słowo. Wrócę rano.

Generał Chen prawie nie korzystał z obficie zaopatrzonego baru. Zjadł dwie kanapki z łososiem, wypił kieliszek wódki ryżowej rodzi-mej produkcji i poprosił oficera o wskazanie miejsca do spoczynku. Zaprowadzono go do apartamentu na piętrze, z łazienką i sypialnią. Czekała tam młoda kobieta. Wrócił na korytarz, powiedział oficerowi, że chce jeszcze popracować i wystarczy mu skromniejszy pokój, i że chciałby być sam. Zaprowadzono go do niewielkiego gabinetu, gdzie przez godzinę czytał materiały z zakończonego właśnie Zjazdu, zrobił notatki, zdjął mundur i położył się na sofie. Przykrył się kocem, któ-ry znalazł w szafie, zgasił światło i usnął. Dochodziła druga w nocy.

* * *

- 32 -

Frank podniósł ręce w pojednawczym geście: – Masz rację, kochanie. Może się czepiam, może ta marynarka

nie jest taka straszna. Chodzi o to, że… no wiesz, czuję się w niej… jakbyś chciała mnie pokazywać jak jakiś, bo ja wiem… okaz? Że jestem, siedzę grzecznie w domu i nawet dam się porządnie ubrać.

Susan przekrzywiła nieco głowę i przyglądała mu się – w roześmia-nych oczach były te same młodzieńcze iskierki, które pamiętał z cza-sów, gdy się pierwszy raz spotkali, przed laty, w Paryżu. I zachowała ten sam, nieco ironiczny, a przy tym niezwykle pogodny dziewczęcy uśmiech, równie uroczy jak zapowiadający nieprzewidywalne: mog-ła mu się rzucić na szyję, ale i odparować złośliwą, a co gorsza: cel-ną, uwagą. Przez tyle lat małżeństwa pozostała dlań nieodgadniona.

Poprzyglądała mu się chwilę, poprawiła trochę potargane włosy. Ten jakże dziewczęcy i chyba nieco kokieteryjny odruch (choć Su-san zarzekała się, że nic z tych rzeczy) nie zmieniał się przez lata, a mimo to wciąż od nowa zaskakiwał go i wzruszał…

– Okaz? Jesteś szurnięty. Zapraszam przyjaciół, żeby mile spę-dzić czas.

Im dłużej patrzył na nią, tym bardziej czuł się bezbronny; jej wdzięk, dziewczęce ciepło w jakiś sposób go rozbrajały, obezwład-niały…

– No, już dobrze. Niech ci będzie… chociaż muszę w niej wyglą-dać… – Machnął ręką z rezygnacją. – Ty za to wyglądasz świetnie.

– To miło, ale brzmi jak przekupstwo. Naprawdę podoba ci się ta fryzura?

Nie zauważył, że zmieniła uczesanie, myślał, że to tylko potar-gane włosy, ale widać taka teraz moda… ale koloru nie zmieniała, te same ciemnoblond, trochę jak jesienne trawy albo jak siano pod koniec wakacji – tak jej kiedyś powiedział, choć od lat nie byli na wakacjach, a i świat też, zdawało się, pozbył się siana, w każdym razie nigdzie go nie było widać. Ale naprawdę wyglądała doskonale. Przytulił ją i pocałował. Weszła Toya ze słuchawkami na uszach, nie zwróciła na nich uwagi. Już się przyzwyczaiła, że tata jest w domu.

– Wiesz, Frank, zaprosiłam Douglasów, Mike jest prezesem tej korporacji…

– Słuchaj, Sue. Już ci mówiłem, że sam o siebie zadbam.

- 33 -

– Nie wściekaj się. Naprawdę, trudno się z tobą ostatnio dogadać. Skoro już zdecydowałeś się odejść…

– Kochanie, nie zdecydowałem się odejść, tylko obiecałem, że pogadam z Millingtonem o pracy… bardziej…

– Mówiliśmy o biurowej, i to gdzieś blisko. – Tak, tak, już mu wspomniałem. Mówiłem ci, że zaprosił mnie

na kolację, będzie okazja, żeby pogadać. – Kiedy? – Nie naciskaj! Jak znajdzie czas. On ma naprawdę dużo na gło-

wie… – Frank zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie podniósł głos. – Nie wątpię! – Za to w jej głosie pojawiła się jakaś niesympa-

tyczna nuta. Irytacji? Ironii? Miewała do niego pretensje o brak czasu, o nieobecności, o to, że przez lata nie wiedziała, kim tak naprawdę jest, i jak doskonale wiedział, były to pretensje uzasadnione. Ale nigdy nie ironizowała. Teraz, gdy już wiedziała, kim jest, nie miała powodu…

Toya, wciśnięta w kąt kanapy, przerwała wstukiwanie wiadomo-ści w telefonie, zsunęła słuchawki z uszu i spojrzała na nich.

– Już zaczynacie się kłócić? Błagam was… – Nie kłócimy się. Próbujemy rozmawiać o mojej pracy, a to nie-

łatwe. – Frank patrzył na swoją córkę i zastanawiał się, czy kiedy-kolwiek go zaakceptuje, czy uda mu się zjednać jej sympatię. Nie mówiąc o czymś takim jak szacunek.

Odwrócił się do Susan i dodał: – Dostanę odszkodowanie. – To ładnie z ich strony, że chociaż tak potrafili… – Sue, naprawdę, czepiasz się. – Nie czepiam się. Po prostu nie widzisz, że czasami sam jesteś

nie do życia.Westchnęła, uśmiechnęła się i położyła mu dłoń na ramieniu. – Zrozum, Frank. Dom to nie hotel. Potrzebuję cię. Tutaj, w na-

szym wspólnym domu. Żebyś po prostu był z nami, jak by ci to po-wiedzieć… brał udział w naszym życiu. Trudno to nawet wyjaśnić, skoro sam nie wiesz…

Głośno westchnęła, dodała: – Bo jak masz siedzieć w domu i się wściekać, lepiej wyjedź. Mó-

wię serio, Frank. Masz przecież zaległy urlop.

– Tak, wiem. I dodał, jakby tłumacząc się: – Rzeczywiście, zaczyna mnie męczyć bezczynność. Prze praszam… – Kiedyś lubiłeś żeglować, wyjedź, wynajmij łódkę albo popły-

waj na desce… – Na deskę za wcześnie. – Odruchowo poruszył lewym ramieniem. – Tydzień na słońcu dobrze ci zrobi. Floryda albo Karaiby, a na-

wet Morze Śródziemne. Mała wysepka, gdzie nie ma terrorystów ani gdzie…

– Och, Sue, jesteś kochana. To miłe. Nie myślałem o wyjeździe. Muszę dokończyć rehabilitację, za dwa tygodnie mam badania i te-sty wytrzymałościowe.

– … gdzie nie ma terrorystów ani niczego, co musiałbyś chronić własnym tyłkiem.

- 475 -

SpiS tReści

Prolog. Niedziela, popołudnie czasu środkowoeuropejskiego . . . . 7

CZęŚĆ PIeRWSZA

Rozdział 1. Niedziela / poniedziałek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21

Rozdział 2. Poniedziałek, wieczór czasu środkowoeuropejskiego,

CeT . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35

Rozdział 3. Poniedziałek, późny wieczór eST – czasu

wschodniego wybrzeża USA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51

Rozdział 4. Wtorek rano na wschodnim wybrzeżu USA,

na Dalekim Wschodzie – późny wieczór . . . . . . . . . . . . . . . . 65

Rozdział 5. Wtorek / środa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 77

Rozdział 6. Dwa tygodnie później . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85

Rozdział 7. Poniedziałek, 11 lutego 2013 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103

Rozdział 8. Piątek, 15 lutego 2013 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113

CZęŚĆ DRUGA

Rozdział 9. Czelabińsk, Federacja Rosyjska, piątek,

15 lutego 2013 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 123

Rozdział 10. Piątek po południu czasu wschodniego

wybrzeża USA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 129

- 476 -

Rozdział 11. Tadżykistan . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 140

Rozdział 12. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 154

Rozdział 13. Kreta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 158

Rozdział 14. Noworosyjsk, Kraj Krasnodarski, port Morza

Czarnego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 163

Rozdział 15. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 170

Rozdział 16. Kreta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 176

Rozdział 17. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 184

Rozdział 18. Londyn . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 193

Rozdział 19. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 208

Rozdział 20. Kreta, przed południem czasu

wschodnioeuropejskiego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 215

Rozdział 21. Kreta, popołudnie czasu wschodnioeuropejskiego . . 220

Rozdział 22. Kreta, Londyn, poranek czasu UTC . . . . . . . . . . . . . 225

Rozdział 23. Kilka godzin później . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 231

Rozdział 24. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 236

Rozdział 25. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 242

Rozdział 26. Kreta, wieczór, noc . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 246

Rozdział 27. Kreta, następnego dnia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 271

Rozdział 28. Morze Śródziemne, godzina 3.30 czasu lokalnego . . . 279

CZęŚĆ TRZeCIA

Rozdział 29. Kwatera Główna CIA, Langley w hrabstwie Fairfax,

w stanie Wirginia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 283

Rozdział 30. Wtorek, 12 marca 2013 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 291

Rozdział 31. Rzym, środa, 13 marca 2013 . . . . . . . . . . . . . . . . . . 299

Rozdział 32. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 309

Rozdział 33. Kreta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 323

Rozdział 34. Czwartek, 14 marca 2013 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 327

Rozdział 35. Kreta, wieczór i noc . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 332

Rozdział 36. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 345

Rozdział 37. Waszyngton, tego samego dnia . . . . . . . . . . . . . . . . 349

Rozdział 38. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 366

Rozdział 39. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 375

Rozdział 40. Rzym – Livorno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 381

Rozdział 41. Livorno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 391

Rozdział 42. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 395

Rozdział 43. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 407

Rozdział 44. Livorno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 413

Rozdział 45. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 424

Rozdział 46. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 431

Rozdział 47. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 435

Rozdział 48. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 441

Rozdział 49. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 452

Rozdział 50. Livorno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 459

Rozdział 51. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 461

epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 467